Spis treści
Prolog
Rozdział 1. Miłość
Rozdział 2. Podwójne życie I
Rozdział 3. Przeznaczenie
Rozdział 4. Głód
Rozdział 5. In vodka veritas
Rozdział 6. Seks
Rozdział 7. Picie w samotności
Rozdział 8. Uzależnienie
Rozdział 9. Substytucja
Rozdział 10. Samookłamywanie
Rozdział 11. Rezygnacja
Rozdział 12. Przebłysk
Rozdział 13. Podwójne życie II
Rozdział 14. Sięgnąć dna
Rozdział 15. Pomoc
Rozdział 16. Rekonwalescencja
Gdzie szukać pomocy
Rozdział 5
In vodka veritas
Picie było jednak o wiele skuteczniejsze, zawsze przynosiło ukojenie. Z biegiem czasu, po wielu, wielu drinkach ta wiedza zostaje przyswojona, lekcje zapadają w duszę – alkohol uspokaja. Alkohol koi i osłania, jest balsamem dla ducha. Czy to otworzyło przede mną drogę do alkoholizmu? Nie byłam skłonna tak uważać jako nastolatka i na progu dorosłości, nie na podstawie tego, co widziałam wokół siebie. Czytając książki, oglądając filmy w kinie i telewizji, łączyłam picie z atmosferą koleżeństwa, stuprocentową męskością, wyrafinowaniem. Proste obrazy: chłopaki pociągające piwo z kufli po pracy, Nick i Nora trącający się kieliszkami w filmie Papierowy człowiek. Wiedziałam, że ludzie popadają w kłopoty z powodu alkoholu, ale przypadki te wydawały się odosobnione i tak odległe, na dodatek nie miały nic wspólnego ze mną. Betty Ford – no cóż, była żoną prezydenta, można sobie wyobrazić, jaki to stres. Sławne ofiary nałogu – Marylin Monroe, Judy Garland, Liza Minelli, Elizabeth Taylor i wiele innych – załamały się, nie wytrzymując presji własnej sławy, niezwykłych karier i stylu życia. Kto by wytrzymał?
Gdy chodzi o nas, pozostałych, picie było czymś zupełnie normalnym i przeważnie miało charakter towarzyski – uwalniało cię od samej siebie i wprowadzało w świat: do barów, na przyjęcia, do wytwornych restauracji. Myśl, że alkohol może odgrywać bardziej złożoną, wewnętrzną rolę, że może działać na znacznie głębszej płaszczyźnie emocjonalnej, nie docierała do mnie.
Mimo to raz znalazłam aluzję, drobną wskazówkę zawartą w pewnym zdaniu z ostatnich stron książki pod tytułem Getting Better [Powrót do zdrowia] autorstwa Nan Robertson, dziennikarki „The New York Timesa”. Egzemplarz recenzencki znalazł się na moim redakcyjnym biurku w 1988 roku. Książka opisywała ruch Anonimowych Alkoholików: jak powstał, jak działa, jakie miejsce zajmuje w dzisiejszych rozważaniach o alkoholizmie. Przerzuciłam ją w moim kącie, myśląc: „Hm. AA. Kogo to obchodzi?”. Ale potem zaczęłam czytać ostatni rozdział, zatytułowany Nan’s Story [Historia Nan], i natknęłam się na opis jej sposobu picia. Napisała, że była nudna: nigdy nie robiła się płaczliwa ani czułostkowa, nie wymiotowała ludziom na ubrania, nie urządzała krępujących scen. Jeśli upiła się na przyjęciu, szukała gościnnego pokoju, zasypiała na godzinę (uważała to za „pokrzepiającą drzemkę”) i wracała, zdumiona, czemu pozostali goście dziwnie się jej przyglądają. Dodała: „Wycofywałam się także w inny, subtelniejszy sposób. Mój mąż mawiał: »Kiedy Nan się nawali, zaszywa się w małym pokoiku wewnątrz własnego umysłu i zaciąga zasłonę»”.
To zdanie na wiele lat utkwiło mi w pamięci. Różniło się zdecydowanie od wszystkiego, co wcześniej czytałam o piciu i pijakach, tworzyło zupełnie inny obraz osoby pijącej niż te, z którymi się dotychczas zetknęłam, czyli kogoś męskiego i twardego lub eleganckiego i gładkiego. „Zaszywa się w małym pokoiku wewnątrz własnego umysłu i zaciąga zasłonę”. Obraz ów, nie precyzując tego, nawiązywał do miejsc, w które może cię zabrać alkohol. Nawiązywał do przeniesienia, do realnego – i niezmiernie dla alkoholików kuszącego –zjawiska duchowej ucieczki, uwolnienia się od siebie po przełknięciu nieskomplikowanej substancji.
Odczytywałam to zdanie wciąż na nowo.
Wielu z nas pije, żeby w ten sposób uciec, dosłownie przelać się w nową osobowość: otwieramy butelkę, korek wyskakuje, wślizgujemy się w nie swoją skórę. Płynne przekształcenie od wewnątrz.
Na każdym kroku dowiadujemy się, że jest to możliwe, informacja wkrada się w nas i zagnieżdża w mrocznych zakątkach, w których kryją się fantazje. Widzimy to na billboardach, na lśniących wkładkach w czasopismach, w kinie i telewizji. Oglądamy przytulone pary przy kominkach, sączące brandy z pękatych kieliszków, w których migocze odblask płomieni; oglądamy grupy wytwornych osób w restauracjach, wznoszące uroczyście kieliszki wina; oglądamy przypieczętowanie przyjaźni w barze nad ciemnymi butelkami piwa. Płyną zwierzenia, problemy zostają rozwiązane, rozkwitają romanse. Patrzymy, zdobywamy wiedzę, a producenci wina, piwa i wysokoprocentowych alkoholi wydają rocznie ponad miliard dolarów, aby tę wiedzę ugruntować – picie nas przeobrazi.
I tak się dzieje, przynajmniej chwilowo. Alkohol rozmywa w nas te cząstki, które są źródłem bólu lub zmartwień, i wydobywa na powierzchnię inne „ja”, wersję nową, poprawioną i zdecydowanie mniej skłóconą z życiem. Po pewnym czasie staje się główną siłą napędową tej wersji, równie niezbędną, by ruszyć naprzód, jak pedał gazu w samochodzie. Bez drinka jesteś wersją A. Z drinkiem – wersją B. Nie przejdziesz od A do B bez odpowiedniego wyposażenia.
Mój znajomy, Alex, określa siebie jako towarzyskiego introwertyka – nie potrafi znieść samotności, nie potrafi usiedzieć spokojnie sam na sam z własnymi myślami, a jednocześnie jest straszliwie nieśmiały. Kiedy więc w szkole średniej odkrył alkohol, pomyślał: „Ach, eliksir”. Po jednym, dwóch, trzech piwach mógł rozmawiać z każdym. Tkwiące w nim głęboko coś, co kazało mu się wiercić i robić miny, i co odczuwał jako nieustanne, dokuczliwe igiełki zażenowania, po prostu znikało. Cała jego istota zdawała się nabierać właściwych wymiarów.
Kiedy Alex opowiada o tym na mityngu AA, cała sala przytakuje: „Racja. Oczywiście”. Wszyscy żyliśmy zgodnie z tym równaniem, każdy znany mi alkoholik: SKRĘPOWANIE + DRINK = BRAK SKRĘPOWANIA. Matematyka samoprzeobrażenia.
„Stawałam się kimś, kogo lubiłam”. Tak powiedziała na spotkaniu kobieta o imieniu Louise w moim pierwszym miesiącu trzeźwości. Miała łzy w oczach i mówiła z nutą żalu w głosie, jakby bez tego szczególnego równania została sprowadzona do zera i nikt, w tym ona sama, nie mógł jej polubić. Dodała: „Cały ten syf, który czuję... kiedy piłam, po prostu znikał”.
Przez długi czas, dopóki działa, alkohol wydaje się przepustką do swoistego samooświecenia, czymś, co zmienia nas w osobę, którą pragniemy być albo którą w naszym mniemaniu jesteśmy naprawdę. W pewnym sensie sytuacja rozwija się w sposób dość prosty – dzięki alkoholowi wszystko staje się lepsze, dopóki nie stanie się gorsze. A picie zmienia wszystko na lepsze swobodnie i perfekcyjnie, unosząc cię i wciągając lekko w drugie „ja”.
Przeżywałam to już w okresie dorastania, w wieku czternastu, piętnastu lat. Wtedy po raz pierwszy wypiłam łyk martini ze szklanki ojca i poczułam na języku gin, zimny i rozgrzewający zarazem, z leciutkim cytrusowym posmakiem od pojedynczego, cienkiego plasterka cytryny. Mając czternaście lat, po raz pierwszy piłam piwo w barze – kelnerka z głuchym stuknięciem postawiła dzbanek na twardym blacie stolika, potem przyglądałam się, jak nalewa bursztynowy płyn do wysokich, oszronionych szklanek, a następnie poczułam jedną z tych szklanek w dłoni – twardą, chłodną i dodającą otuchy niczym banknot o wysokim nominale.
Przypuszczam, że to zapoczątkowało późniejszy proces kumulacji, pawłowowskie zjawisko powtarzania doświadczeń – jest mi przyjemnie, gdy białe wino płynie z butelki do kieliszka, z kieliszka do gardła, a potem do mózgu, wywołując uczucie mrowienia, ciepła i lekkości. Jest mi przyjemnie, gdy siadamy całą grupą przy stole, dotykając się łokciami, wspólnie popijając, śmiejąc się i odczuwając satysfakcję.
Z czasem doznania nabrały bardziej konkretnego wymiaru – jest mi przyjemnie, gdy ogrzewam dłonią lampkę koniaku, gdy dotykam wąskiego kieliszka szampana, chłodnego i delikatnego jak masa
Rozdział 7
Picie w samotności
Tamtej jesieni, po tym, gdy David przeniósł się do Chicago, gdy moi rodzice omal się nie rozeszli i gdy powiedziałam Rogerowi „żegnaj”, nauczyłam się pić w samotności. Wtedy właśnie moją siostrę zaczęło martwić moje picie – miało upłynąć ponad dziesięć lat, zanim je rzuciłam. Pewnego dnia przyszła do mnie, otworzyła lodówkę i zobaczyła wielką, już prawie pustą, butlę białego wina.
– Wypiłaś to wszystko sama? – spytała.
Popatrzyłam na nią badawczo, nie bardzo wiedząc, w czym właściwie problem.
– Jasne – odparłam. – Dlaczego nie?
W miarę dalszych postępów w piciu stałam się bardziej dyskretna. Tak samo zachowywała się większość znanych mi alkoholików – ukrywaliśmy, co pijemy, kiedy, ile i w jakich okolicznościach. Ukrywaliśmy to przed rodziną i przyjaciółmi, a często zadawaliśmy sobie wiele trudu, żeby to ukryć przed zupełnie obcymi osobami.
Mój przyjaciel Max mówił sprzedawcom w sklepach monopolowych, że potrzebuje brandy do przyrządzania sufletów Grand Marnier. Kupował ją kilka razy w tygodniu. Podchodził do półki z bączkami, które zwykle stoją przy kasie, wskazywał buteleczkę brandy i pytał: „Czy to będą dwie łyżki stołowe? Tyle potrzebuję do sufletu”. A potem wychodził z trzema czy czterema bączkami upchniętymi w torbie. Kiedy mi o tym opowiedział, natychmiast
zrodziło się we mnie poczucie więzi z Maxem, ponieważ ja również tak robiłam. W końcowym okresie picia, kupując małe buteleczki Hennessy, które chowałam w kieszeniach szlafroka, pytałam o nie mimochodem, jak gdybym właśnie przypomniała sobie, że przepis na jakąś potrawę wymaga kropelki koniaku. „Aha – mówiłam – potrzebuję jeszcze parę takich buteleczek koniaku... czy to Hennessy? Tak, poproszę dwie”.
Na wielu mityngach AA słyszałam niezliczone wersje tej opowieści. Moja przyjaciółka Meg udawała, że robi zakupy przed proszoną kolacją. Podchodziła do sprzedawcy i pytała z namysłem: „Jaki rodzaj wina polecałby pan do kaczki?”. A potem opuszczała sklep ze skrzynką wina, kilkoma butelkami wódki i szkockiej oraz napojami używanymi do drinków. Wielu z nas odwiedzało każdego dnia inny sklep, czasami jadąc spory kawał drogi do nowego miejsca, żeby ukryć przed sprzedawcami ogrom naszych potrzeb. Tu dwie butelki, tam dwie, jeszcze gdzie indziej skrzynka.
Recykling jest dla czynnego alkoholika problemem – musisz patrzeć na te wszystkie butelki piętrzące się w pojemniku, a taki obraz bywa niepokojący. Na szczęście w okresie samotnego, alkoholicznego picia mieszkałam w okolicy, w której jeszcze wtedy nie segregowano śmieci, więc ładowałam butelki do dużego, mocnego, plastykowego worka i wywlekałam go na ulicę albo zanosiłam do Dumpstera, mając nadzieję, że nikt nie usłyszy brzęku i grzechotu szkła. Czasami przez dwa lub trzy tygodnie nie pozbywałam się dowodów rzeczowych. Trzymałam butelki w pustych skrzynkach w szafce pod kuchennym zlewem, a gdy robiło się tam zbyt ciasno, wymykałam się nocą z mieszkania, dźwigając dwa ogromne, ciężkie wory.
Alkoholik z natury pije samotnie, a prawdziwy charakter tego picia pozostaje ukryty przed światem zewnętrznym i do pewnego stopnia przed samym pijącym. Myślisz, że pijesz dla przyjemności, dla towarzystwa albo po to, żeby się odprężyć. Ale pijesz także po to, żeby zamknąć się w sobie, wycofać.
Na jednym z mityngów pewna młoda kobieta opisywała irytację i niepokój, jakie odczuwała w obecności innych osób przy tych rzadkich okazjach, kiedy nie piła. Była trzeźwa od niedawna, zaledwie od paru dni; powiedziała, że picie po prostu usuwało to uczucie rozdrażnienia i przestawała się przejmować ludźmi, ich zachowaniem i tym, co myślą. „Jeśli mam butelkę – mówiła – to jest tak, jakbym mogła wśliznąć się w kokon”.
Wiele głów w sali kiwnęło potakująco, słysząc te słowa. Dla wielu osób brzmiało to znajomo. Ludzie z AA często mówią o alkoholu jako najlepszym przyjacielu i mówią tak z najgłębszym przekonaniem – gdy pijesz, trunek odgrywa rolę kochanka lub wiernego towarzysza. Czeka w lodówce, na blacie albo w szafce niczym żywa istota, bliska i niezawodna jak najlepszy przyjaciel. W końcowym okresie, kiedy zaczęłam chować po kątach butelki szkockiej i upychać bączki brandy w kieszeniach szlafroka, zachowywałam się jak dziecko, które odczuwa strach, jeśli nie ma przy sobie ulubionego kocyka albo pluszowego misia. „Ochroń mnie. Nie pozwól, bym znalazła się sam na sam z własnymi myślami”.
Alkohol często bywa partnerem o wielu obliczach – oprócz prawdziwej miłości, czyli trunku, do którego powracasz najchętniej i najczęściej, miewasz jeszcze przelotne romanse, dalsze znajomości, a nawet (choć rzadziej) paru wrogów. Mój przyjaciel Kenny był wierny bourbonowi, przynajmniej pod koniec – kupował go skrzynkami i popijał samotnie w domu, słuchając oper. Jeden z moich znajomych, Bobby, wolał wódkę – kochał ją od siedemnastego roku życia, kiedy to nabył pierwszą flaszkę w Concord, New Hampshire. Zaczepił jakiegoś mężczyznę przed sklepem monopolowym i poprosił go o kupienie butelki smirenoffa. „Masz na myśli smirnoffa?” – upewnił się facet, a Bob odparł: „Hm... no tak. A co ja powiedziałem?”. Są różni alkoholicy, uzależnieni od piwa, od szkockiej, od bourbona, a także tacy, którzy piją wyłącznie drogie czerwone wino. Wielu z nas zmieniało partnerów w zależności od pory roku, skłaniając się zimą
ku ciemnym, rozgrzewającym trunkom, a latem ku jasnym drinkom o cytrusowym posmaku, jak gin z tonikiem albo rum z lodem i plasterkiem limony.
Ja byłam uzależniona od białego wina. Pod koniec żłopałam prawie wszystko, ale jeśli miałam wybór, piłam orzeźwiające, schłodzone, wytrawne białe wino, francuski sauvignon blanc albo chardonnay z winnic północnej Kalifornii. Zawsze pokrzepiał mnie widok stojącej na półce w lodówce butelki białego wina, pokrytej kropelkami wilgoci, z ostrymi, barwnymi prostokątami nalepek na tle jasnozłotego płynu. Dzisiaj mogę usiąść w restauracji, przyglądać się ludziom sączącym zimne piwo z ciemnych butelek albo wódkę czy gin z niskich, szerokich szklanek i nie porusza mnie to specjalnie. Ale jeśli obok przechodzi kelnerka niosąca smukły kieliszek białego wina, sześć czy osiem uncji płynnego ukojenia, moje serce zaczyna bić nieco szybciej i łapię się na tym, że odprowadzam kieliszek tęsknym spojrzeniem, takim, jakim obdarza się zdjęcie ukochanej osoby, którą się straciło.
Latem 1981 roku, po ukończeniu college’u, wprowadziłam się do jednopokojowego mieszkanka we wschodniej dzielnicy Providence, słonecznego, wysokiego i z działającym kominkiem. Tam właśnie zakochałam się, szczerze i głęboko, w białym winie. Czułam się w tym mieszkaniu niemal jak osoba dorosła – zaczęłam żyć na własny rachunek – ale było to w dużej mierze wrażenie powierzchowne, skutek prostych czynności, takich jak przekręcanie klucza w drzwiach, stukanie wysokimi obcasami po drewnianej podłodze, stawianie na kuchennym stole torby z zakupami. A może, w jeszcze większym stopniu, wyjmowanie z lodówki butelki chardonnay, wyciąganie korka i nalewanie wina do wąskiego kieliszka. Te czynności wydawały mi się czymś bardzo wyszukanym – nalewanie wina, rozpalanie w kominku, rozsiadanie się na sofie z czasopismem do przejrzenia –i układały się w obiecujący, bezpieczny rytuał, kodeks postępowania wiodący prosto do niezależności.
Rozdział 15 Pomoc
Między dniem, w którym uświadomiłam sobie, że muszę przestać pić, a dniem, w którym przestałam, płakałam niemal każdego wieczoru. Siadywałam w niewielkim pokoju, gdzie Michael trzyma wieżę stereo z odtwarzaczem kompaktowym, słuchałam w kółko tej samej smutnej piosenki You’re the One Dwighta Yoakama i zalewałam się łzami. Czułam się tak, jakbym odrzucała jedyne źródło spokoju i otuchy, najbliższego przyjaciela, kochanka. Jakbym zamieniała jedno nieszczęście na inne, szykowała się do skoku w próżnię, jakby moje życie dobiegało końca.
Każdy, kto zerwał z piciem, zna to uczucie paniki i zagrożenia.
Wilfrid Sheed, autor książki In Love with Daylight: A Memoir of Recovery [Zakochany w jasności. Wspomnienia rekonwalescenta] , pisze, że „po rzuceniu picia jest na początku tak, jakby się siedziało w wielkiej galerii sztuki i patrzyło na zdejmowanie obrazów, jednego po drugim, aż w końcu nie pozostaje nic prócz gołych białych ścian”.
Norman Mailer ujął to nieco ostrzej, stwierdzając posępnie, że trzeźwość niszczy wszystkie „włosowate naczynka dobroduszności”.
Przez kilka tygodni myślałam krótkimi, twierdzącymi zdaniami: „Już nigdy nie będę się dobrze bawiła na przyjęciu”.
„Już nigdy nie nawiążę intymnej pogawędki”.
„Nigdy nie wyjdę za mąż. Jak można brać ślub bez szampana?”
Oczywiście piłam co wieczór i wychylałam każdy kieliszek z wyostrzoną świadomością więźnia z celi śmierci, spożywającego ostatni
posiłek. Siostra poleciła mi ośrodek w New Hampshire, o nazwie Beech Hill. Ustaliłam datę swego przyjazdu na dwudziestego lutego, w związku z czym widziałam przed sobą poszatkowane na fragmenty dwa miesiące. Mój ostatni miesiąc picia. Ostatni tydzień picia. Ostatnia szkocka w Aku. Ostatnie piwo w kuchni Michaela. Ostatni kieliszek białego wina.
Ostatni łyk alkoholu wychyliłam tuż przed północą w salonie Michaela. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu do ośrodka, poszłam na kolację z moją przyjaciółką Sandy, która jako jedna z nielicznych osób wiedziała, co zamierzam, i która przyjechała na weekend z Filadelfii. Przed kolacją piłam piwo i wino, do kolacji wino, później koniak przy barze, a gdy Sandy poszła do toalety, pociągnęłam ukradkiem parę łyków z jej kieliszka. Po powrocie do mieszkania Michaela otworzyłam kolejną butelkę czerwonego wina. Choć tego nie pamiętam, według Michaela wstałam i oznajmiłam: „Idę do łóżka”, po czym wypiłam duszkiem zawartość kieliszka i na chwiejnych nogach opuściłam pokój.
Pojechałam do ośrodka sama – wrzuciłam do bagażnika dwie walizki i wyruszyłam sprzed domu Michaela. Miałam kaca. Paliłam przez całą drogę i kilka razy zemdliło mnie od dymu – po minionym wieczorze było mi trochę niedobrze i dygotałam wewnętrznie. Przypomniał mi się pewien poranek sprzed lat – byłam wówczas tuż po dwudziestce – kiedy matka spojrzała na mnie przy śniadaniu i powiedziała: „Kochanie, trzęsie ci się głowa”. Miała rację – czasami, gdy dokuczał mi naprawdę porządny kac, moją głowę ogarniało lekkie, lecz nieustanne drżenie, jak gdyby mózg podskakiwał – i to samo działo się ze mną w drodze do ośrodka. Ale pomijając drżenie, chyba nie wyglądałam najgorzej. Na wszelki wypadek zatrzymałam się na poboczu przed wjazdem do miejscowości Dublin w New Hampshire, gdzie znajdowało się Beech Hill, i umalowałam usta. Pozory – zachowywałam je do samego końca. W ośrodku przyjmująca mnie pielęgniarka zrobiła
mi zdjęcie polaroidem, żeby dołączyć je do karty. Jestem na nim blada, chuda i wystraszona, ale moja szminka wygląda bajecznie.
Beech Hill leży na szczycie góry, co wydaje się pogodne i malownicze, lecz takie nie jest, przynajmniej w drugiej połowie lutego.
Niemal przez cały czas panował lodowaty ziąb, mgła zasnuwała niebo, a gdy spoglądało się przez okno kafeterii na rozciągający się w dole pagórkowaty krajobraz, widać było tylko monochromatyczne zimowe plamy w odcieniach brązu i szarości.
Wewnątrz budynek przypominał szpital, choć może jego charakter nieco mniej rzucał się w oczy. Główne wejście prowadziło do świetlicy, w której ludzie siedzieli na krzesłach i oglądali telewizję, czytali albo grali w gry planszowe; po prawej stronie, za podwójnymi drzwiami, znajdowała się kafeteria, a po lewej, za świetlicą, dwa długie korytarze. Z tych korytarzy wchodziło się do naszych pokoi, skromnych, w motelowym stylu, z wąskimi łóżkami i podstawowym umeblowaniem – stolik, szafka. Miałam dwie współlokatorki, obie trzydziestoparoletnie – tęga czarna kobieta z New Jersey, której imienia nie pamiętam, oraz drobna blondynka z Connecticut, Alison, alkoholiczka jak ja i również po raz pierwszy w ośrodku odwykowym.
Formalnie rzecz biorąc, była to moja druga wizyta w Beech Hill. Pojechałam tam pod koniec stycznia na „wycieczkę”. Było to wydarzenie bez precedensu i bardzo rozbawiło ludzi, których tam spotkałam. Jednak mi wydawało się czymś najzupełniej normalnym, że chcę obejrzeć to miejsce – jak ogląda się campus uniwersytecki, zanim złoży się papiery. Przyjechałam w marznącym deszczu, odbyłam piętnastominutową rozmowę z administratorką, upewniłam się, że ośrodek nie wygląda jak zakład dla nerwowo chorych, i odjechałam ze łzami w oczach. Powiedziałam administratorce, że zgłoszę się dwudziestego. Spojrzała na mnie i odparła: „To długi czas i może pani zmienić zdanie”, a ja zbyłam jej troskę machnięciem ręki. Nic miałam pojęcia, jak wiele osób decyduje się na ośrodek, a potem wycofuje w ostatniej chwili. Zapewne mnóstwo.
Skoro już zarezerwowałam miejsce, oczekiwałam – jak przypuszczam – komitetu powitalnego, jakiejś życzliwej pielęgniarki lub recepcjonistki, która weźmie mnie za rękę, zaprowadzi do pokoju i zapewni, że wszystko będzie dobrze. „Ach, to pani Knapp! Witamy!”
Nic podobnego nie miało miejsca. Ludzie przez cały czas zjawiają się w ośrodku bez uprzedzenia, często przywożeni przez przyjaciół lub krewnych w stanie kompletnego upojenia, a personel po prostu ich przyjmuje. Jak przyjął i mnie. Zgłosiłam się w niedzielę po południu, kiedy dyżurujący personel jest niekompletny, i musiałam chwilę zaczekać na kogoś, kto się mną zajmie.
Wysoki, chudy sanitariusz wprowadził mnie wreszcie do sali przyjęć, zmierzył temperaturę, puls i ciśnienie, a następnie pomógł przenieść bagaż z samochodu. W ośrodkach odwykowych przeszukuje się rzeczy pacjentów – rutynowe działanie, aby sprawdzić, czy ktoś nie przemycił narkotyków lub alkoholu – wiec sanitariusz zabrał moje walizki. Zaproponowano mi, żebym usiadła w świetlicy albo w palarni i zaczekała na pielęgniarkę, która mnie zbada dokładniej.
Palarnia znajdowała się tuż za głównym wejściem. Było to obskurne pomieszczenie ze ścianami z żółtawego szkła i starymi meblami wyglądającymi na ogrodowe. Nazywano ten pokój „Płuckiem”. Przesiedziałam tam pół godziny, myśląc: „Co ja tu, kurwa, robię?”. Przy sąsiednim stoliku siedział starszy mężczyzna o smutnej twarzy, niejaki Ray, w towarzystwie nieco histerycznej kobiety po czterdziestce, o imieniu Pat (w połowie mojego pobytu w ośrodku z niewyjaśnionych przyczyn zmieniła imię na Penny) oraz wycieńczonego narkomana uzależnionego od heroiny, który także dopiero co przyjechał i którego imię wyleciało mi z pamięci.
Nigdy nie rozważałam możliwości wyjścia z nałogu bez zgłoszenia się do ośrodka odwykowego, możliwości wzięcia się w garść i wstąpienia do AA w domu. Szczerze mówiąc, nie przyszło mi nawet do głowy, że wyląduję w ruchu AA. Nadal kojarzył mi się z grupą