"Był sobie król... Poczet królów wybieranych" cz.1 (fragment)

Page 1


Był sobie król… Poczet Piastów Copyright © Mariusz Wollny & Zuza Wollny isbn 978-83-939004-9-7 Wydawca: jama Mariusz Wollny Kraków 2018

Patroni: Miasto Kraków & Fundacja Szablą i Piórem


Mariusz Wollny (tekst) Zuza Wollny (ilustracje)

by ł sobie k ról… Poczet królów wybieranych dla początkujących miłośników historii ojczystej część i

wydanie i —

— Kraków 2018


Był sobie król, był sobie paź i była też królewna. Żyli wśród róż, nie znali burz, rzecz najzupełniej pewna. (ze starej kołysanki; tekst Janina Porazińska, melodia tradycyjna) — Uczeni rzadko, niestety, troszczą się o przekonanie plebsu, że prawda jest piękna, o wiele piękniejsza od fikcji. Pomoc w tym względzie nadciągnąć im może z pogranicza, na którym proza naukowa styka się, a czasem przeplata, z literacką.   Istota różnicy pomiędzy uczonym historykiem, a parającym się historią literatem polega na oględności pierwszego i dochodzącym nieraz do awanturnictwa ryzykanctwie drugiego. (Paweł Jasienica, Tylko o historii)


Szanowny Czytelniku!

To już trzecia i ostatnia część (w dwóch tomach) naszej opowieści o polskich władcach. W cyklu Był sobie król… czytaliście przecież o królach i książętach z rodzimej dynastii Piastów oraz tych z litewskiego rodu Jagiellonów, a teraz przyszedł czas na monarchów wybieranych, czyli dziwactwo niespotykane w świecie.   Ponieważ znacie poprzednie części, więc nie będę Wam zachwalał tej, bo już wiecie, czego się spodziewać. Bez trudu znajdziecie mądre książki zawierające więcej faktów, bardziej bajkowe bajki, pełniejsze zbiorki legend czy anegdot, ale nigdzie indziej nie znajdziecie tego wszystkiego razem.   Ale po co ja to mówię – przecież to dla Was nie nowina i już nie możecie się doczekać czytania.   Zatem – do dzieła! Autor



K SIĘGA PIERWSZ A — Pierwsze elekcje

W księdze tej dowiemy się, jak Polacy wybrnęli z trudnej sytuacji, w jakiej postawiła ich bezpotomna śmierć ostatniego Jagiellona. Po wielu sporach zdecydowano się na wolne elekcje, czyli obieranie przez całą szlachtę nowego władcy po śmierci poprzednika. W ten sposób królowie obieralni stawali się jakby „dożywotnimi prezydentami”. Było to rozwiązanie niespotykane nigdzie indziej, a i później przez nikogo nienaśladowane, bo też, niestety, okazało się wielce niefortunne.   Pierwszymi królami elekcyjnymi zostali Francuz i Węgier, zupełnie do siebie niepodobni nie tylko pochodzeniem. Francuz panował wyjątkowo krótko, Madziar dłużej, ale i tak obaj zmieścili się jeszcze w xvi, czyli dla Polski Złotym Wieku.



o wielkim lęku Wybory władcy nie były w Polsce niczym dziwnym. Pomijając legendarnego Piasta, już przecież Jagiellonów niby obierano za każdym razem, choć nigdy nawet młodszy brat nie wstąpił na tron przed starszym.   Zygmunt August, ostatni Jagiellon, bimbając na sprawę następstwa, nie zostawił w tym względzie żadnej wskazówki i umarł sobie beztrosko w lipcu 1572 r., pogrążając cały kraj w przygnębieniu i trwodze. Kronikarz i świadek tych wydarzeń, Świętosław Orzelski, zanotował: „Wiadomość o śmierci Zygmunta Augusta taki sprawiła zamęt, że nie było prawie nikogo, kto by obecnym niebezpieczeństwem nie rażony i strachem nie przejęty nie rzucił się natychmiast do broni, do konia i wojennego rynsztunku”. Inni dodawali: „Dziwna obawa i troska o losy kraju ogarnęła umysły wszystkich”, albo: „Nowy stan rzeczy przeraził Polskę”.   Prymas Jakub Uchański na wszelki wypadek wywiózł cichaczem skarbiec katedry gnieźnieńskiej do warownego zamku w Uniejowie, a Radziwiłłowie zaczęli knuć, jak oderwać Litwę od Polski.   Kraj ogarnęło wrzenie. Szlachta zbierała się, zawzięcie dyskutowała i radziła. Aby zapobiec rozpasaniu i przestępczości po raz pierwszy na czas interregnum (bezkrólewia), powoływano na takich zjazdach sądy doraźne, zwane kapturowymi. Obcym dyplomatom nakazano opuszczenie Polski, aby nie powiększali zamętu.   Najprościej byłoby koronować siostrę zmarłego króla, Annę Jagiellonkę, i dobrać jej potem małżonka, ale królewna miała prawie 50-tkę. Istna bajkowa księżniczka długo uwięziona w wieży, lecz wreszcie uratowana. Tylko że ratunek przybył spóźniony o drobne ćwierć wieku. 9


o brzydkim kaczątku Miała w życiu pecha Anna Jagiellonka, a i natura obeszła się z nią po macoszemu. Nieładna, z czołem jak pradziad Jagiełło – aż nazbyt wysokim (choć nie z powodu łysiny), ale nawet jemu nie podnosiło to urody. Na dodatek nie kryło ono żywego umysłu, wprost przeciwnie – wielu uważało, że wręcz kurzy móżdżek. Nie była uzdolniona artystycznie, nie miała wdzięcznej postaci, brakowało jej poczucia humoru, na domiar popadła w dewocję. Za to wyglądała na młodszą co najmniej o 10 lat. Niestety, w jej wieku nie czyniło to wielkiej różnicy. Doprawdy, ze świecą trzeba by szukać większej ofiary losu nie tylko wśród królewien (a bywały w tym gronie dziwadła rozmaite), ale i zwyczajnych panienek.   Zygmunt Stary, pod koniec życia schorowany i bezwolny, nie zdążył wydać za mąż młodszych córek: Zofii, Anny i Katarzyny. Mama Bona i brat Zygmunt byli zaś najpierw zajęci walką między sobą o władzę, a potem własnymi sprawami, więc biedne królewny kwaśniały w staropanieństwie. Do wyjazdu matki z Polski przebywały razem z nią w Warszawie, bo niezbyt czuły brat nie chciał sobie psuć apetytu widokiem ich zmarszczek. W końcu wszak siostry powychodziły za mąż i Anna została sama jak palec. Na pociechę, po raz pierwszy w życiu, mogła sobie sprawić na ślub Katarzyny aż trzy nowe suknie na raz.   Z powodu skąpstwa brata i marnego posagu, nie trafił się Annie żaden poważny starający. Siedziała więc biedula w Warszawie samotna i lekceważona, ponieważ nawet ulubiona karlica Dosieczka odjechała z Katarzyną do Szwecji. Otaczał ją skromny dwór, którym trzęsła herod-baba, ochmistrzyni Żalińska, razem z mężem Maciejem owinąwszy sobie królewnę wokół palca. Tuż przed swą śmiercią brat zrobił jej psikusa, wykradając z pomocą swoich dworzan piękną dwórkę Annę Zajączkowską z siostrzanego fraucymeru, przez co Anna poczuła się ośmieszona i upokorzona. Rodzeństwo zdążyło się jednak pogodzić, nim Zygmunt ostatecznie zamknął oczy na wieki.

jak z brzydkiego kaczątka wykluła się infantka Po zgonie ostatniego Jagiellona szara myszka niespodziewanie wyszła z cienia i wdrapała na świecznik, gdyż ogół szlachty, zwłaszcza mazowieckiej, zaczął uważać ostatnią z rodu za dziedziczkę królestwa. I w ten sposób zacna stara panna (acz niewyglądająca na swoje 49 lat), schorowana (groziła jej utrata wzroku, męczyła ją fluksja, czyli opuchnięcie dziąseł, ból zę10


bów i rozmaite inne bóle newralgiczne, które wymieniła w liście do siostry Zofii: „kolka, morzenie żywota, krzyża łupanie, żołądka wielkie palenie”), zdziwaczała i niezbyt mądra, została obdarzona mianem Infantki Królestwa Polskiego. Co znaczyło więcej niż w Portugalii i Hiszpanii, gdzie infantami nazywano dzieci królewskie młodsze od następcy tronu.   O względy Infantki zabiegali wszyscy kandydaci do polsko-litewskiego tronu. Zaniepokojeni tym magnaci, którzy dotąd nią pomiatali, wysłali do królewny biskupa kujawskiego Karnkowskiego i wojewodę łęczyckiego Sierakowskiego, którzy wprost zapowiedzieli Annie:   – „Ty nam obierać nie będziesz pana”!   A jednak Infantka nie dała się zahukać. Ukradkiem przyjęła od obrotnego francuskiego biskupa Mon(t)luca malowany konterfekt jego protegowanego i nawet uwierzyła, że dwudziestoparoletni królewicz Henryk zakochał się w niej na zabój. Na próżno natrętni wysłannicy austriaccy próbowali jej zachwalać jeszcze młodszego arcyksięcia Ernesta. Osiągnęli tylko tyle, że wyrzucono ich z Polski.   Ponieważ Anna nie taiła swej sympatii, przywiązani do niej Mazurzy też skłonili się ku kandydaturze Francuza. Tak więc Anna z niecierpliwością oczekiwała wyniku elekcji, czując się już jak oblubienica.

jak klamka zapadła Ponieważ z Anny Jagiellonki w żaden sposób nie dało się zrobić drugiej Jadwigi Andegawenki, trzeba było wymyślić inny sposób na obsadzenie tronu. Pomysłów było kilka, w tym wybranie króla przez samych magnatów – senatorów albo elekcja dokonana przez cały sejm, czyli i senatorów i posłów razem. Lecz rozpoczynający właśnie wielką karierę starosta bełski Jan Zamojski zaczął zachwalać elekcję viritim z udziałem wszystkich chętnych szlachciców, nawet najuboższych, w myśl zasady: Szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie. Dzięki temu wyrósł na trybuna, czyli przedstawiciela ogółu szlachty. Magnaci, czyli „starsza brać”, sarkali, lecz „młodszej braci” koncept (i pomysłodawca) przypadł do gustu.   W toku zażartych dyskusji i kłótni postanowiono na początek, że odtąd zawsze pierwszy sejm po śmierci starego króla będzie się nazywał konwokacyjnym i ustali się na nim żądania i oczekiwania wobec przyszłego panującego. Bowiem zdawano sobie doskonale sprawę, że oto pojawia się wyśmienita okazja, by na przyszłość związać ręce nowemu królowi i pozbawić go rzeczywistej władzy albo przynajmniej uszczknąć z niej, ile się da. 11


Zatem na konwokacji w Warszawie w styczniu 1573 r. ustalono, że interrexem (zastępcą władcy na czas bezkrólewia) zawsze już będzie prymas, a elekcje będą wolne, czyli viritim. Wyznaczono też miejsce elekcji – Warszawę i termin – 6 kwietnia 1573 r. A pod koniec obrad uchwalono akt Konfederacji Warszawskiej zezwalający (nawet powszechnie nielubianym arianom) na całkowitą swobodę wyznaniową w Polsce i zakazujący prześladowań oraz walk na tle religijnym, co było w ówczesnej Europie przykładem nadzwyczajnej i niespotykanej tolerancji.   Przez następnych kilka miesięcy trwało zgłaszanie kandydatów. Wszystkim stawiano podstawowy warunek – musieli być katolikami. W końcu na placu boju pozostało dwóch największych rywali: Austriak Ernest Habsburg i Francuz Henryk Walezjusz. Na Ernesta większość patrzyła jednak krzywo jako na Niemca, pamiętając o losie bratnich Czechów srogo gnębionych przez Habsburgów i bojąc się wojny z Turcją, sprzymierzoną z Francją i popierającą Henryka.   Na początku kwietnia z całej Polski i Litwy konno i powozami, samopas i z orszakami, szlachta i przedstawiciele miast zaczęli się zjeżdżać na błonie koło wsi Kamień pod Warszawą na prawym brzegu Wisły, dokąd należało się przeprawić po niedawno wykończonym (staraniem infantki Anny) moście Jagiellońskim vel Warszawskim (opiewał go Jan Kochanowski). W końcu zebrało się 40 000 wyborców, nie licząc służby, gapiów i przekupniów (wszystkich razem było ze 100 000). Jak napisał naoczny świadek: „Zjechało się do Warszawy takie mnóstwo senatorów i ludzi rycerskiego stanu, jakiego nigdy razem na jednym miejscu w tym kraju nie było”.   A Warszawa ówczesna była mała i prowincjonalna, dzisiejszą Starówkę miała owszem schludną i murowaną, ale już przedmieścia wraz z Nowym Miastem – błotniste i drewniane. W mieście brakowało gospód, więc bogaci mieszczanie odstąpili senatorom i ich dworzanom swe kamienice w rynku, a i tak wielmożom przyszło się ścieśnić (dopiero później poza murami miejskimi stanęły eleganckie pałace magnackie), zaś ich osobistym kucharzom – pitrasić strawę w naprędce skleconych i ustawionych przed kamienicami kuchniach polowych.   Najliczniej stawiła się miejscowa „zagrodowa” (bo mieli tylko skromne gospodarstwa i sami pracowali na nich jak chłopi) szlachta mazowiecka, słynąca ze swego ubóstwa i przywiązania do wiary katolickiej. Zjawiło się jej aż 10 000, bo raz, że wojewoda mazowiecki Ławski zagroził karami za niestawiennictwo, a dwa – biskup Montluc (Monluc), stojący na czele stronnictwa francuskiego, zapewnił Mazurom darmową wyżerkę i wypłacał po dwa grosze dziennie. Próżno magnaci małopolscy, wśród których było wielu 12


protestantów, pieklili się na tak liczną gromadę wyborców–„chłopów”. Nic nie wskórali, bo przecież mógł przybyć „kto by chciał”.   Na środku pola elekcyjnego, na ogrodzonym parkanem wielkim placu, stanął wysoki i ozdobny namiot dla senatorów, zwany szopą, wokół którego ustawiono nieco mniejsze namioty dla prowadzenia narad przez przedstawicieli poszczególnych województw. Poza ogrodzeniem znajdowało się mnóstwo namiotów prywatnych, kramów i bud jarmarcznych. Kłębił się tam co dzień nieprzebrany tłum, ale o dziwo draby ze straży marszałkowskiej nie mieli wiele do roboty, choć wbrew zakazowi każdy szlachcic przybył zbrojnie. Za to przestrzegano innego zakazu – spożywania na placu piwa i gorzałki, więc pewnie dlatego nie polała się krew.   Piątego kwietnia wyborcy spędzili na nabożeństwach, każde wyznanie osobno, a następnego dnia odbyło się uroczyste otwarcie sejmu elekcyjnego. Przez następne dni roztrząsano różne ważne sprawy, tymczasem poselstwa obcych państw w imieniu swych kandydatów prowadziły ożywioną agitację, czyli przekonywały do nich wyborców. Następnie wyproszono wszystkie obce delegacje z Warszawy i przystąpiono do ułożenia jakby konstytucji, czyli najważniejszych praw, które potem nazwano artykułami henrykowskimi od imienia pierwszego króla elekcyjnego.   Kiedy już to ustalono, przystąpiono do głosowania, które trwało od 4 do 9 maja. Odbywało się województwami, w imieniu miast wypowiadała się ich reprezentacja. W każdym województwie kierował wyborami senator, który nim oddał głos, najpierw szeroko uzasadniał swój wybór, chcąc po raz ostatni przekonać do swych racji brać szlachecką. Potem każdy szlachcic odciskał swą pieczęć pod nazwiskiem wybranego kandydata, po czym listy przekazywano do senatu do podliczenia.   Już wstępne rachuby wskazywały na zwycięstwo Francuza nad Austriakiem, więc prymas Uchański zawołał:   – „Mamy króla i jest nim książę andegaweński”!   Mazurzy zaczęli podrzucać czapki i hucznie wiwatować na cześć swego faworyta, nazywanego swojsko Henrykiem Gawińskim lub panem Gaweńskim i przezywając jego rywala Ernesta Rdestem lub zgoła Agrestem.   Ale dopiero dwa dni później, 11 maja, prymas oficjalnie ogłosił, że pierwszym obieralnym królem Polski i Litwy został książę francuski Henryk andegaweński z królewskiego rodu de Valois (Walezjuszy). Radości nie było końca, huknęły armatnie salwy. Na koniec wszyscy powędrowali do kolegiaty warszawskiej, gdzie marszałek uroczyście proklamował nowego króla, po czym odbyło się nabożeństwo dziękczynne. Zanim towarzystwo się rozeszło, wyznaczono jeszcze posłów, którzy mieli się udać do Francji po monarchę.


H E N R Y K WA L E Z Y 1551–1589, król Polski 1573–1574

kiedy henryk był aleksandrem Od początku xiv w. Francją władali królowie z rodu de Valois (Walezjuszy), bocznej linii poprzedniej dynastii – Kapetyngów. W herbie mieli trzy złote Francuskie Lilie na niebieskim polu. Ponoć żyjący w v w. król Chlodwig chciał mieć w herbie trzy ropuchy, czy też żaby (wiadomo, Francuz – żabojad), ale pewnemu pustelnikowi objawił się anioł z błękitną jak niebo tarczą z trzema lśniącymi jak gwiazdy liliami, i polecił mu zanieść ją królowej Klotyldzie.   Po śmierci sławnego Franciszka i na tron wstąpił jego niezbyt wdały syn Henryk ii, żonaty z Włoszką, brzydulą Katarzyną Medycejską. Dlatego Henryk wolał oglądać umalowane liczko podstarzałej, ale wciąż pięknej Diany de Poitiers, niepomny, wstrętny niewdzięcznik, komu zawdzięczał koronę. Wróble na paryskich dachach ćwierkały bowiem, że jego starszemu bratu, prawdziwemu delfinowi (następcy tronu) Ludwikowi, pomogła opuścić ziemski padół Katarzyna, bardzo wprawna w używaniu różnych włoskich trucizn. Widując się z rzadka, para królewska doczekała się jednak aż ośmiorga dzieci, w większości chorowitych. Tylko dwójka rosła zdrowo – Margot (Małgorzata) i jej starszy braciszek, przedostatni z pięciu królewiczów – Aleksander Edward.   Imiona otrzymał po sławnym starożytnym wodzu greckim i po swym ojcu chrzestnym, królu angielskim Edwardzie vi. Urodę zaś odziedziczył po brzydkiej mamie, bo na portrecie, wykonanym gdy miał zaledwie dwa lata, już wygląda jak stary-malutki. Zaciśnięte wargi, czujne i ponure oczka, niezwykłe opanowanie i brak cieplejszych uczuć – wykapana mamusia. Nic więc dziwnego, że był jej pieszczochem i Katarzyna nazywała małego Aleksa „moje oczy” (a jakże!) i „mały orzeł”. Dla niego jednego była czuła, ubierała go w dziewczęce sukienki (innych synów też, dlatego 14


wszyscy byli zniewieściali) i obdarzała pieszczotami, skąpiąc ich innym pociechom. Aleksander nie cieszył się więc sympatią swego rodzeństwa, szczególnie starszego o ponad rok Karola, wątłego i nerwowego złośnika z napadami furii.   Oprócz niejakich braków w urodzie, po mamie wziął Aleks zamiłowanie do nauki, zwłaszcza że dostał (wraz z Karolem) znakomitego nauczyciela – opata Amyota, niezbyt pobożnego humanistę, miłośnika kultury starożytnych Greków. Zaszczepił on swemu wychowankowi nie tylko sporą wiedzę i kult męstwa, ale też zamiłowanie do korzystania z wszelkich przyjemności życia. Do ulubionych lektur małego Aleksa należały romanse rycerskie, dzieło greckiego pisarza Plutarcha o Aleksandrze Wielkim i wiersze francuskiego poety Franciszka Villona (włóczęgi i pijanicy, autora Ballady wisielców, który sam ledwo uniknął powieszenia i stąd był zwany „poetą spod szubienicy”), którego Wielki testament umiał ponoć na pamięć. A także książka Włocha Makiawela Książę, z której dowiedział się, jaki powinien być władca: skryty, podstępny, bezwzględny i skuteczny. Nie gustował za to w modnych wówczas i cenionych do dziś poezjach słynnego ówczesnego poety Ronsarda, choć ten wychodził ze skóry, by w swych (tych gorszych – lizusowskich) wierszach przypodobać się rodzinie panującej.   Na razie jednak marzącego o wielkich czynach królewicza spotykały same przykrości. Francuzi zbierali cięgi od Hiszpanów, zaś gdy Aleks miał zaledwie 8 lat (i od niedawna własny dwór), zginął jego ojciec. Henryk, przypadkowo trafiony kopią w oko podczas turnieju rycerskiego, konał w mękach aż 10 dni, cierpiąc za swe rozliczne grzeszki, nie był bowiem najcnotliwszego charakteru. Tron objął jego najstarszy syn, szesnastoletni Franciszek ii.

jak aleksander został następcą tronu Nastał we Francji czas wielkiego zamętu. Wśród zabobonnego ludu ktoś rozsiewał plotki, jakoby król Franciszek, stale gnębiony bólami głowy i uszu, był chory na trąd i leczył się kąpiąc w krwi kilkuletnich dzieci, zupełnie jak osławiony Sinobrody.   Ów okrutnik, znany z bajki pana Perrault, naprawdę żył w xv w. Nazywał się Gilles de Retz lub Rais, a zwano go Barbe-Bleue, czyli Sinobrodym. Był marszałkiem Francji i towarzyszem sławnej Joanny D’Arc, z którą razem walczył z Anglikami, ale z czasem zaczął się parać nekromancją. Porwał i zamordował ponad setkę niemowląt i małych dzieci (których krwi po-


trzebował do praktykowania czarnej magii), zanim został stracony za swe zbrodnie. Od czasu Sinobrodego minęło jednak z górą 100 lat i pewnie popadłby w zapomnienie, gdyby ostatni Walezjusze tak bardzo go nie przypominali.   W kraju panoszyli się pochodzący z Lotaryngii książęta de Guise, wujowie pięknej Szkotki wychowanej we Francji, ukochanej żony Franciszka ii, Marii Stuart. Gwizjusze nadymali się pychą i lekceważyli panujących Walezjuszy, sami bowiem wywodzili się rzekomo od cesarza Franków Karola Wielkiego i chętnie uszczęśliwiliby Francję swym panowaniem. Byli przy tym zagorzałymi katolikami i nienawidzili protestantów-kalwinów, nazywanych we Francji hugonotami lub hugenotami. Ci zaś mieli poparcie potężnych portowych miast-twierdz nadatlantyckich, ze sławną La Rochelle (Roszellą) na czele oraz wpływowych arystokratów – wojowniczego konusa, księcia Ludwika de Condé (Kondeusza) i admirała Francji Kaspera de Coligny.   Nieudany spisek hugenotów, usiłujących porwać i obalić Franciszka ii, sprawił, że mały Aleks miał okazję podziwiać masowe egzekucje w majestacie prawa i powoli się do nich przyzwyczajać. Kaźni spiskowców, nadzorowanej przez Gwizjuszy, przyglądał się przerażony Franciszek, opanowany Aleksander i zachwycony Karolek, którego nic tak nie bawiło jak dobra masakra. Odtąd takich i podobnych scen mieli królewicze pod dostatkiem, gdyż we Francji rozpętała się okrutna wojna domowa między katolikami a protestantami. A ponieważ zmarł Franciszek (na zapalenie opon mózgowych, co bardzo ucieszyło bogobojnego Kalwina: „Bóg pokarał ojca przez oko, a syna przez ucho”, z którego ciekła mu stale ropa), a dużo wcześniej drugi w kolejce Ludwik, więc tron objął Karol ix. Zaś Aleksander został księciem Orleanu (jako aktualny następca tronu) z tytułem Monsieur. Ale Karol był małoletni, więc regencję w jego imieniu sprawowała mama Katarzyna, a i potem władzy nie oddała.

o nieudanym porwaniu Przebiegła Włoszka zaczęła lawirować między zwolennikami dwóch skłóconych wyznań. Sekundował jej w tym sprytny biskup Walencji Jan de Montluc, katolik, ale od czasu do czasu paradujący w stroju pastora.   Zaniepokojeni Gwizjusze postanowili zaszachować Katarzynę, porywając do Lotaryngii małego Aleksandra, uchodzącego za szczerego i wzorowego katolika. Zadanie to powierzyli Jacques’owi de Savoie księciu Nemours. 16


Imaginacja 1   W październiku 1561 r. Nemoursowi udało się zdybać na osobności małego księcia Orleanu w zamku Saint-Germain-en-Laye. Badając grunt, najpierw spytał ostrożnie, jakiego chłopiec jest wyznania.   – „Takiego jak moja matka” – odparł nie w ciemię bity malec, doskonale pojmując, że w ówczesnej Francji wiara nie była tym, czym dbały o własną skórę dziesięciolatek powinien się chwalić, poza tym nie pamiętał, która religia jest akurat w modzie na królewskim dworze.   To jednak wystarczyło Nemoursowi, który zaczął chłopca przekonywać, jak żarliwą katoliczką jest Katarzyna.   – Monsieur, wasza mamusia kocha naszą piękną religię katolicką tak wielką miłością jak swego synka i byłaby zachwycona, gdyby jej ukochany syn coś dla niej uczynił...   – Który? – spytał ostrożny Aleks, chcąc zyskać na czasie.   – Jak to, który? – zdziwił się Nemours, który zbyt bystry nie był. – Monsieur, oczywiście.   – A dla kogo?   – Jak to, dla kogo?   – Dla mamy, czy dla religii katolickiej?   – Cha, cha – zaśmiał się Nemours półgębkiem. – Rezolut z Monsieura! Dla obu: co dobre dla jednej, spodoba się i drugiej.   – A co?   – Co co?   – Co miałbym uczynić?   – Aha! Maman z pewnością byłaby zachwycona, gdyby Monsieur zdołał po cichutku wymknąć się w nocy z zamku przez okno i pozwolił się zawieźć do swej siostry Klaudii panującej w Lotaryngii.   – Po co?   – Bo nie raz mówiła mi, jak bardzo jej żal Monsieura, który nie ma z kim się bawić. A w Lotaryngii to dopiero jest życie jak w Madrycie, nie to, co w tym ponurym zamczysku! A ile przygód nas czeka po drodze! Nie wspominając o wspaniałym rumaku hiszpańskim, przygotowanym specjalnie dla Waszej Miłości. A przy tym za jednym zamachem wyrządzilibyśmy psikusa nieprzyjaciołom naszej wiary oraz mamusi Monsieura. No i jak?   – Pomyślę o tym – odparł ostrożny Aleksander, choć pomysł bardzo mu się spodobał, zwłaszcza jeśli mama nie miałaby nic przeciw temu.   – Po co czekać? Ucieknijmy dzisiejszej nocy!   Było to kuszące, ale bystry Aleks dostrzegł to, czego nie zauważył Ne17


mours – cztery pary damskich pantofelków wystające spod wybrzuszenia wielkiego arrasu rozpiętego na ścianie.   – Co nagle, to po diable – odparł na wszelki wypadek, bo choć miał dopiero 10 lat, dobrze wiedział, że na francuskim dworze nic nie jest takie, na jakie wygląda i już od dawna ćwiczył się w sztuce obłudy.   – Tylko na razie sza! Nikomu nie wolno powiedzieć ani słowa, zwłaszcza wielmożnej mamie. To ma być niespodzianka! – przypomniał Nemours na pożegnanie.   A za wielkim arrasem rzeczywiście ukrywały się dwie dwórki Katarzyny (która szpiegowała wszystkich i wszędzie) i dosłyszały część rozmowy, a resztę wyjawił Aleksander, wzięty na spytki przez Radę Królewską. W zamian dowiedział się, jak sprytnie Nemours chciał go podejść.   Za czym w jego komnacie zamurowano okno i wzmocniono zamkowe straże. Nie darował nigdy Gwizjuszom tego upokorzenia, bo Nemours uciekł, a oni wszystkiego się wyparli. Mógł sobie za to pogratulować przezorności, niezwykłej u zaledwie dziesięciolatka.

jak aleksander został henrykiem

Urażony na Gwizjuszy za próbę porwania, mały Aleksander zraził się też do katolicyzmu. Poza tym on i jego królewski brat szybko uczyli się od dorosłych jak nadążać za aktualną religijną modą. Najpierw biegali po Luwrze przebrani za kardynałów, wyśmiewając się z katolicyzmu i świętych pańskich, paląc książeczki do nabożeństwa.   Ale katolicy osiągnęli przewagę, zatem dzieci królewskie z Aleksandrem na czele cały wolny czas od tej pory spędzały w kościele na mszach i uczestnicząc w rozmaitych ceremoniach katolickich. Aleks z Karolem dostali nowego nauczyciela – szlachcica z Bretanii Franciszka de Kernevoy, zwanego Carnavaletem. Odtąd książki poszły w kąt, a Aleksander do galopu: uczył się konnej jazdy i szermierki (robił w niej duże postępy), polowania i gry w piłkę (prototyp dzisiejszego tenisa i squasha – razem z Karolem uwielbiali w to grać), dobrych manier i tańca. Grał w dworskich przedstawieniach teatralnych (często w kobiecych łaszkach), bawił się na maskaradach i balach, adorował piękne młode damy (podsuwane mu przez mamę, która na takie okazje utrzymywała na dworze cały zastęp „podfruwajek”) i tak wszedł w wiek młodzieńczy.   W 1564 r. cały dwór wyruszył na objazd po kraju, bo Katarzyna chciała pokazać synom ich dziedzictwo, a także spotkać się na granicy z córką Elżbietą, 18



królową Hiszpanii. Były to wielkie wakacje, właśnie taka przygoda, jaką obiecywał Aleksowi Nemours. Chłopcy zobaczyli wówczas wiele ciekawych miejsc, dziwów przyrody (śnieg) i sławnych ludzi, u których gościli, jak astrologa Nostradamusa czy poetę-lizusa Ronsarda. Karolowi i Aleksowi towarzyszył oddany na dwór francuski młodszy od nich kuzyn, protestant Henryk de Bourbon (Burbon) z Nawarry, którego nie lubili, mając za brzydko pachnącego wieśniaka o prostackich manierach.   Po drodze, w Tuluzie, czternastoletni już Aleksander został bierzmowany i otrzymał imię Henryk, pod którym przeszedł do historii.

na wojennej ścieżce

Matka coraz bardziej kochała bystrego Henrysia, lekceważąc zupełnie Karola, który miał słaby charakter, był niezrównoważony i wybuchowy, i interesowały go tylko polowania. Henryk zamienił więc nic nieznaczący tytuł księcia Orleanu na prawdziwe panowanie w bogatej prowincji Andegawenii (kraina nad rzeką Loarą) i odtąd nosił tytuł księcia andegaweńskiego (d’Anjou), stając się najzamożniejszym i najpotężniejszym magnatem francuskim. Odtąd przestał udawać, że lubi starszego brata, odmówił mu usługiwania przy myciu i nie chciał grać z nim w piłkę. Znienawidzili się zatem serdecznie.   Otoczył się za to Henryk nowym dworem, złożonym z przystojnych młodzieńców nazywanych potem „mignonami”, czyli pieszczochami. Ich przywódcą i nieodstępnym towarzyszem księcia został starszy odeń o parę lat zabijaka, hardy i zuchwały Ludwik de Betranger pan Du Guast, który uznawał nad sobą tylko Henryka i nie kłaniał się ani jego młodszemu bratu, ani królowej-matce, o której wyrażał się bardzo pogardliwie. Jego niezdrowa zażyłość z młodym księciem wielu niesłychanie gorszyła. Do faworytów księcia należał również nieco odeń starszy poeta Filip Desportes, zachwycony swym panem i pod niebiosa wysławiający „przebranego wytwornie w kobiece ubiory” Henryka jako swego „Marsa i Wenerę”. Nie wszystkim podobała się taka niemęska przyjaźń między młodzianami, umalowanymi jak kobiety i obwieszonymi biżuterią. Jedynym rozsądnym towarzyszem Henryka był lekarz Marc Miron, który dość wątłemu księciu zalecał dużo ćwiczeń fizycznych i zakazał nadużywania wina.   Zarządzanie własnymi dobrami Henryk musiał przerwać, gdy w należących do Hiszpanii Niderlandach (dzisiejsza Belgia i Holandia) wybuchło powstanie, w wyniku którego Holendrzy uzyskali niepodległość. Korzystając 20


z okazji, francuscy protestanci wznowili nieco przygasłą wojnę domową. A ponieważ Karol nie miał czasu na nic z wyjątkiem łowów, Henryk został generalnym namiestnikiem królestwa, czyli zastępcą króla.   Wojennego rzemiosła uczył się pod kierunkiem doświadczonego marszałka de Tavannesa, choć niby sam był wodzem naczelnym. W bitwie pod Jarnac osiemnastoletni Henryk (zniewieściały, lecz nie tchórzliwy) błysnął odwagą i bystrą orientacją, osobiście poprowadziwszy brawurową szarżę kawaleryjską, przesądzającą o wyniku bitwy, w której zginął jeden z hugenockich przywódców – czupurny kogucik Ludwik „Mały” Kondeusz. Jeńcom nie dano po bitwie pardonu. Zresztą obie strony prześcigały się w okrucieństwie. Ale Henryk zgodził się wydać rodzinie ciało Kondeusza, czym zaskarbił sobie szacunek hugenotów.   W następnej bitwie, pod Moncontour, znów dzięki jego dzielności wojska królewsko-katolickie odniosły zwycięstwo nad protestantami dowodzonymi przez admirała de Coligny, choć Henryka kula armatnia zdmuchnęła z konia. Mimo to wciąż rwał się do boju, a po walce zapobiegł rzezi pokonanych, wołając do swoich:   – „Ratujcie Francuzów”!   Jednak tylko tylu zdołał ocalić, ilu sam mógł uprowadzić z pola bitwy i zastawić własną osobą, taka między prawymi chrześcijanami istniała wówczas nienawiść i żądza mordu. Wkrótce zazdrosny Karol sam stanął na czele wojska i zmarnował osiągnięcia Henryka, po czym podpisał pokój z hugenotami, przyznając im całkowitą wolność wyznania. Admirał de Coligny przybył do Paryża i nadzorował Karola, wyrósłszy na prawdziwego pana królestwa, ku wściekłości Katarzyny.   Do stolicy zjechał też Henryk, wydoroślały już i napełniony praktyczniejszą wiedzą niż książkowa. Rzucił się też zaraz w wir intryg i miłostek dworskich, do których popychała go matka. A przy tym, co wówczas działo się na francuskim dworze, Sodoma i Gomora wyglądają na zupełnie przyzwoite miejsca, zaś Kraków na miasto aniołów. Szukając mocnych wrażeń, Henryk z (katolicką) bandą zaufanych dworaków włóczył się po ulicach Paryża, pastwiąc się nieludzko nad schwytanymi gamratkami lub wdając się w bójki z podobną (acz protestancką) bandą popleczników Karola.   Gdy król i jego brat oraz siostra Margot, nie lepsza od nich (a może nawet bardziej jeszcze zepsuta), zabawiali się w ten i na jeszcze gorsze sposoby, o których aż wstyd mówić, admirał de Coligny, chcąc pomóc holenderskim protestantom, parł do wojny z Hiszpanią, w przeciwnym razie grożąc rozpętaniem na nowo wojny domowej. Wojna z potężną Hiszpanią oznaczała 21


dla Francji samobójstwo, z czego dobrze zdawała sobie sprawę Katarzyna i jej doradcy, a także swawolny Henio.   Idealna okazja pozbycia się admirała nadarzyła się, gdy na ślub z Małgorzatą przybył do Paryża protestancki król Nawarry (leżącej w górach Pirenejach, między Francją a Hiszpanią) Henryk Burbon. Ponieważ nie udało się zgładzić admirała ukradkiem (otrzymał jedynie postrzał w rękę), na dodatek śledztwo ujawniło, że najemnego mordercę nasłała Katarzyna (zamierzała zrzucić winę na Henryka de Guise), trzeba było znaleźć inny sposób.

o krwawej nocy św. bartłomieja Na ślub Henryka z Nawarry przybyli nie tylko jego rodacy, ale zjechało się też mnóstwo francuskich protestantów, postanowiono więc za jednym zamachem pozbyć się ich wszystkich, razem z niedostrzelonym admirałem de Coligny. Wieczorem 23 sierpnia królowa-matka zwołała więc Radę Królewską i zdołała przekonać chwiejnego Karola do skazania admirała i jego współwyznawców na śmierć pod zarzutem zdrady stanu. Wyznawała bowiem dewizę: Im więcej martwych, tym mniej wrogów, ciesząc się zasłużonym przydomkiem Madame la Serpente, czyli Pani Żmija.   W majestacie prawa król wydał więc wyrok na swych hugenockich przyjaciół, a jego wykonaniem miały zająć się władze Paryża, aż palące się do tego. Katolikom przewodził główny rywal Walezjuszy do korony francuskiej, młody Henryk Gwizjusz. Dlatego Henryk andegaweński ponoć sprzeciwiał się planowanej rzezi, bo chciał jedynie pozbyć się głównego wichrzyciela – Coligny’ego, a poza tym bardziej od innowierców obawiał się pysznego i ambitnego księcia de Guise. W ostatniej chwili próbował przekonać matkę do odwołania rozkazu, ale było już za późno.   O trzeciej w nocy, już 24 sierpnia, Henryk de Guise polecił bić w dzwony wszystkich kościołów paryskich, sam zaś udał się do domu admirała. Coligny usłyszał bicie dzwonów i domyślił się wszystkiego. Kazał po dachach uciekać służbie, a siepaczy przyjął dłubiąc sobie niedbale w zębach wykałaczką. Mordercy zadali mu kilka ciosów, po czym jeszcze żywego wyrzucili przez okno na ulicę, gdzie czekał Gwizjusz, który butem nadepnął na twarz konającego, po czym kazał mu odciąć głowę i odesłał ją papieżowi Grzegorzowi xiii w prezencie.   W dzień św. Bartłomieja, czyli 24 sierpnia 1572 r., ulicami Paryża spłynęło morze krwi. Tłuszcza paryżan od rana zabijała protestantów z najwyższym zapałem, nie tylko przyjezdnych, ale i własnych sąsiadów. Nie darowano nawet kobietom i dzieciom, które topiono w workach w Sekwanie. Na wi22


dok jatek, zupełnie skołowany Karol, który rozumem nigdy nie grzeszył, a zawsze uwielbiał polowania i widok krwi, zaczął z okna swej komnaty strzelać do szukających schronienia na dziedzińcu Luwru protestantów jak do łownej zwierzyny.   Ocenia się, że w samym Paryżu zginęło 3000 protestantów, a potem kilkanaście tysięcy na prowincji, gdy edykt królewski i tam nakazał urządzić pogromy. Masakrę w dniu św. Bartłomieja nazwano potem „nieszporami paryskimi” na wzór „nieszporów sycylijskich” z 1282 r., kiedy to na Sycylii wymordowano Francuzów, którzy zajęli wyspę. A w ogóle w ówczesnych wojnach domowych na tle religijnym we Francji zginęło, jak obliczono, 9000 duchownych, 33 000 szlachty, ponad 650 000 gminu oraz prostych żołnierzy tudzież 32 000 obcych najemników. Piękny rezultat jak na kraj szczycący się mianem „najstarszej córy Kościoła”.   Za cenę przejścia na katolicyzm ocalał jedynie Henryk nawarski i młody Kondeusz, w którego żonie podkochiwał się Henryk andegaweński. Głównie jego obwiniano za tę zbrodnię, choć w niej nie uczestniczył (odtąd ponoć widok krwi wywoływał w nim wstręt), a największym winowajcą był tryumfujący Henryk Gwizjusz. Katarzyna odzyskała pełnię władzy, podczas gdy Henrykowi andegaweńskiemu, starającemu się właśnie o polską koronę, omal nie pokrzyżowało to planów.   Bowiem w cywilizowanej Polsce panowała wówczas światła tolerancja religijna, więc Polacy (nazywani we Francji barbarzyńcami) nie mieli ochoty tolerować na swoim tronie przedstawiciela narodu zdolnego do podobnego barbarzyństwa, jakim wykazali się Francuzi podczas Nocy św. Bartłomieja. Zwłaszcza że nie było to pierwszy raz, bo nieco wcześniej dzielni i światli paryżanie przeprowadzili próbę generalną – masakrę Włochów, rodaków Katarzyny, „których lud oskarżał o zabicie wielu małych dzieci i wytaczanie z nich krwi; jedni mówili że miano w niej wykąpać księcia andegaweńskiego dla wyleczenia z pewnej dyskretnej choroby, inni, że królową matkę”. Katarzyna bowiem uprawiała czarną magię (do której od czasów Sinobrodego rzeczywiście używano krwi dziecięcej) oraz wszystkie możliwe przesądy, niegodziwości i zbrodnie ówcześnie znane, a kilka nowych sama wymyśliła.   Wysłannika Henryka do Polski, nienawidzącego Habsburgów kulawego, ale przystojnego i bystrego biskupa Jana de Montluca vel Monluca wiadomość o rzezi w Noc św. Bartłomieja doszła na francuskiej granicy. Ruszył więc szybciej, aby zdążyć do Warszawy zanim dotrą tam złe wieści, wysyłając do Paryża złośliwy list, że z pogromem można było poczekać przynajmniej do czasu wyborów w Polsce. 23



jak pan gaweński został królem polskim Nim Montluc przedarł się przez Niemcy i z licznymi przygodami dotarł do Polski, kandydatura Henryka była już nad Wisłą znana i poważnie brana pod uwagę. A to dzięki temu, że zaraz po śmierci Zygmunta Augusta zjawiło się w Polsce poselstwo francuskie, przysłane przez zapobiegliwą Katarzynę Medycejską, szukającą spokojnego tronu dla ukochanego Henrysia. Wśród wysłanników wodził rej jej nadworny błazen, karzeł Jan Krasowski z Podlasia. Uprowadzony ponoć z Polski w dzieciństwie, we Francji zwany „mały Polacron” lub Domino, razem z innym rodakiem, „wielkim Polacre”, zasłynął jako potężny czarownik, bo Katarzyna Medycejska była bardzo zabobonna. Pośród wielu magów i wróżów trzymała jako doradcę słynnego Michała Nostradamusa, który w 1553 r. przepowiedział, że czterech jej synów będzie nosić koronę.   Podczas pobytu w Polsce Krasowskiemu udało się przeciągnąć na stronę francuską kanclerza wielkiego koronnego Walentego Dembińskiego oraz potężny ród Zborowskich, którzy tak samo jak Walezjusze korzystali z usług dużego banku florenckiego Soderinich. Przysporzył też Henrykowi wielu zwolenników na rodzinnym Podlasiu i sąsiedniej Litwie, a ponoć nawet zdążył spotkać się z kolegą po fachu, Wawrzyńcem Dhurem-Twardowskim.   Na solidnie już przygotowany grunt biskup Montluc obficie rzucał ziarna swej złotoustej wymowy, pod niebiosa wysławiając Henryka, wybielając go jak tylko się dało i zachwalając liczne zalety, prawdziwe i rzekome. Zagalopowawszy się zapewnił nawet, iż Henryk jest biegłym łacinnikiem. Może głupio mu się zrobiło, ńże polscy królewicze odbierali lepsze wykształcenie niż francuscy? Zaklinał się też na wszystko, że jego pan nie maczał rąk w rzezi paryskiej.   Ponieważ Montluc doskonale znał wartość propagandy, zatem napisał tekst zachwalający swego pana, kazał go przetłumaczyć na polski jako „list szlachcica polskiego”, odbić w Krakowie i dostarczyć do Warszawy aż półtora tysiąca ulotek. Przywiózł też ze sobą z Francji dwa portrety Henryka, które kazał obwozić po kraju i pokazywać, szczególnie na weselach magnackich. Tak hojnie rzucane ziarno wydało więc piękny plon w postaci zwycięstwa Henryka andegaweńskiego w pierwszej wolnej elekcji w Polsce 11 maja 1573 r., a 5 dni później odbyła się jego uroczysta nominacja na króla Polski i Litwy w katedrze warszawskiej.   Pomogło mu też wymawianie przez prostą szlachtę jego tytułu księcia andegaweńskiego jako pana Gaweńskiego, przez co Henryk od razu zrobił się dla Polaków bardziej swojski od innych kandydatów. A potem, już jako 25


król Polski, był nazywany nawet nie Walezjuszem, tylko krócej Walezym, bo francuskie de Valois również było dla Polaków za trudne do wymówienia.   Wcześniej jednak Montluc w imieniu Henryka musiał zaprzysiąc trzy dokumenty. Najważniejszym z nich były articuli Henriciani, czyli artykuły henrykowskie (które potem musiał zatwierdzać każdy następny król), czyli bardzo istotne dla ustroju państwowego postanowienia. Mówiły one, że król nie może zabiegać o przekazanie tronu potomkom, ba! nawet na ożenek musi mieć zgodę sejmu, w sprawie wojny lub pokoju potrzebuje zgody senatorów, a zwołanie pospolitego ruszenia i podatki są zależne od woli posłów. Miał też obowiązek zwoływać sejm co dwa lata i zapewnić w kraju pokój religijny przez zaprzysiężenie postanowień konfederacji warszawskiej, czyli zrównanie w prawach wszystkich wyznań chrześcijańskich. W razie złamania tych artykułów, szlachta mała prawo wypowiedzieć królowi posłuszeństwo. Tym sposobem do polskiego panującego zaczęło jak ulał pasować angielskie powiedzenie: Król panuje, a nie rządzi. Zaczynała się era szlacheckiej „złotej wolności”.   W imieniu przyszłego króla biskup Montluc ochoczo podpisał nie tylko artykuły henrykowskie, ale i szczegółowe zobowiązania dodatkowe, czyli pacta conventa (w przyszłości inne dla każdego króla). Zabrakło w paktach zalecenia, by Henryk poślubił podstarzałą Annę Jagiellonkę, dlatego wykręcał się z tego w przyszłości jak mógł.   Polacy w ogóle wyobrażali sobie nowego króla jako dobrego wujka albo poczciwego św. Mikołaja, który przyjedzie z zagranicy objuczony prezentami i bogaty jak nabab, po czym będzie szastał pieniędzmi na prawo i lewo, na wszystkie potrzeby państwa wykładając z własnej kieszeni, nie wtrącając się przy tym do niczego i wszystkie ważne sprawy pozostawiając w gestii sejmu.   Na dodatek, żeby Francuz nie myślał sobie, że ograniczenia obowiązują go tylko w Polsce, przedstawiono mu trzeci dokument – postulata polonica. Żądano w nich, by we Francji natychmiast ustały waśnie religijne i by protestantom zapewniono swobodę wyznania. Widać z tego dowodnie, że Polacy wzięli sobie do serca misję cywilizacyjną i postanowili zanieść kaganek tolerancji religijnej na zdziczały pod tym względem Zachód.

jak henryk wyruszył do nowej ojczyzny

Tymczasem wieść o obiorze na króla polskiego zastała Henryka pod murami najpotężniejszej twierdzy hugenockiej, Roszelli. Znów odznaczywszy się męstwem, był już bliski zdobycia warowni, ale w nowej sytuacji musiał za26


przestać oblężenia. Salwa armatnia na cześć nowo obranego króla polskiego zakończyła tę, już czwartą, wojnę religijną. Tak to postulata polonica uratowały protestantów francuskich od całkowitej klęski. A Henryk popędził do Paryża na powitanie polskich posłów.   Polskie poselstwo pod przewodem biskupa poznańskiego Adama Konarskiego i kasztelana międzyrzeckiego Andrzeja Górki, które dotarło do Paryża 19 sierpnia, uczyniło w stolicy Francji wstrząsające i niezapomniane wrażenie. Co i nie dziwota, bo byli wśród trzynastu posłów (katolików i protestantów) tacy notable jak Mikołaj Krzysztof Radziwiłł „Sierotka” i Olbracht Łaski, ambitny młody magnat Jan Zborowski i jeszcze ambitniejszy szlachcic Jan Zamojski. Podobno kazali oni podkuć kopyta końskie złotymi podkowami, celowo jednak tak kiepsko zamocowanymi, że odpadały na koślawym paryskim bruku, ku uciesze licznie zgromadzonej gawiedzi oraz ku chwale polskich ambasadorów i najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Zaś służba poselska ciskała w tłum garście złotych monet. Odnotowano, że aż dwie z nich udało się złapać niejakiemu Guillaume Donnetowi, czeladnikowi masarskiemu, który wykupił się za nie z długów.   Dokładnie opisał to wydarzenie dziejopis francuski du Thou: „Wjechali posłowie w pięćdziesięciu karetach poczwórnych przez bramę św. Marcina. Całe miasto wysypało się na widok ten: ni wiek, ni płeć, ni słabość zdrowia nie zatrzymały nikogo. Wszystkie okna, wszystkie dachy nawet tak były ludem pokryte, iż obawiano się, by się nie zapadły. Ulice tak były napchane, iż orszak postępował z trudnością. Z podziwieniem patrzyli paryżanie na mężów okazałej postaci, ich szlachetne i nieco dumne spojrzenie, ich powaga, te długie i gęste brody, te sobolowe kołpaki, te miecze ozdobione drogimi kamieniami, buty ze srebrnymi podkówkami, te łuki, kołczany, wszystko dziwiło i zachwycało.   Nie było i jednego pomiędzy nimi, któryby płynnie po łacinie nie mówił, wielu tłumaczyło się po włosku i po niemiecku; niektórzy mówili językiem naszym tak czysto i pięknie, iż rzekłbyś, że się raczej nad brzegami Sekwany niż nad Wisłą i Dnieprem rodzili; niemało to zawstydzało dworaków naszych, którzy nie tylko, że nic nie umieją, lecz nadto nieprzyjaciółmi są wszelkich umiejętności. Jakoż gdy przybyli goście zapytywali ich o co, oni odpowiadali na migi, rumieniąc się ze wstydu”. Bo też szlachta francuska wyznawała wówczas dewizę: Wojownik nie potrzebuje nic umieć z wyjątkiem własnego podpisu. Z pewnością nie mogli tym zadziwić Polaków, bowiem szacuje się, że w tamtych czasach tylko dwu na stu polskich szlachciców nie znało łaciny, włoskiego lub niemieckiego.


Mimo to poselstwu z trudem udało się zmusić Henryka do zaprzysiężenia (poprawionych na miejscu) warunków, tak niechętnie elekt dawał sobie narzucić jakiekolwiek ograniczenia. Najbardziej nieustępliwym posłem okazał się Jan Zborowski (najrozsądniejszy z całego klanu złożonego z sześciu chciwych i zapalczywych braci), który odezwał się śmiało do Henryka w obecności tłumu zapełniającego sławną katedrę Notre-Dame:   – „Si non jurabis, non regnabis” – czyli: jeśli nie przysięgniesz, nie będziesz panował.   Śmiałość Zborowskiego zrobiła wrażenie, lecz to Henryk osiągnął co chciał (spore poprawki), a nie polscy ambasadorowie, których w związku z tym wcale tak bardzo nie poważano. Zresztą polska dyplomacja rzadko święciła tryumfy i ten niechlubny stan utrzymuje się do dziś.   Gdy już wszystko ustalono, przystąpił Henryk do kompletowania swego pocztu, w którym oprócz dworzan mieli znaleźć się doradcy. Byli w tym gronie Włosi z pochodzenia: Ludwik Gonzaga de Nevers (jeden z wychowawców Henryka) oraz Albert de Gondi książę de Retz, a także uczony Guy du Faur de Pibrac z Tuluzy, poeta Philippe Desportes oraz lekarz i przyjaciel Henryka, Marc Miron. Henryk niezbyt spieszył się z opuszczeniem Francji, bo brakowało mu gotówki, a poza tym chciał zostawić instrukcje swym zwolennikom na wypadek rychłego powrotu, bowiem z Karolem było coraz gorzej.   W listopadzie wyruszono wreszcie do Polski. Pierwotnie król miał płynąć morzem razem z piechotą gaskońską, ale gdańszczanie, działając w porozumieniu z Duńczykami, zagarnęli polskie okręty kaperskie (korsarskie). A król duński zatrzymał część poselstwa udającego się drogą morską po Henryka, zaś wiozących ich kaprów kazał stracić jako piratów.   Tym sposobem trzeba było podróżować lądem, a Henryk dobrze zapamiętał sobie zniewagę ze strony Gdańska, choć nie zdążył miasta przykładnie ukarać. Aż do Lotaryngii odprowadzali go (przeziębiony niedawno na polowaniu) Karol i matka. Dalsza droga biegła przez różne kraje niemieckie, których władcy gościli Henryka. W jednej karocy z królem jechali Gonzaga i Pibrac i czytali mu (bo nie umiał po łacinie) dzieło o Polsce sławnego kronikarza, biskupa Marcina Kromera. Za nimi ciągnęła zaś banda pieszczochów Henryka oraz cała zgraja obieżyświatów i awanturników płci obojga.   Dnia 24 stycznia 1574 r. stanęli nad Odrą pod Międzyrzeczem i tu zostali powitani przez delegację senatu na czele z biskupem kujawskim Stanisławem Karnkowskim, który tak zapobiegliwie zaopatrzył króla w rękopis Polonii Kromera.

28


jak henryk nie dał się na śmierć zagadać Już to pierwsze spotkanie trochę rozczarowało obie strony. Rozwlekłej mowy powitalnej wygłoszonej po łacinie przez biskupa nie zrozumiał król, zaś jego krótkiej odpowiedzi po włosku (jedyny obcy język, jakim jako tako władał) – biskup. Potem nastąpiły dalsze mowy, w których Polacy tak się lubowali i lubują do dziś (i z których nic nie wynika, bo rzadko bywają do rzeczy), gdyż każdy senator po kolei też chciał się popisać oratorstwem, a przy tym nie mógł dopuścić, by poprzednik ględził dłużej od niego. A biedni Francuzi, kuso odziani, stali na śniegu i powoli zamarzali. Ich pierwsze wrażenie z pobytu w Polsce było więc fatalne – po prostu ich zmroziło. Królowi poprawił humor dopiero widok, już na drugim brzegu Odry, wiwatujących tłumów szlacheckich oraz pięknie i barwnie umundurowane oddziały magnackie. Powiedział nawet:   – „Zaczynam rozumieć i czuć, że jestem królem”.   Polacy też z pewną rezerwą przyglądali się królowi, który w ich wyobrażeniu wyglądał dość osobliwie. Zresztą nie tylko ich, bo ambasador wenecki Morosini rok wcześniej tak opisywał 22-letniego wówczas Henryka:   „Sposób ubierania się i wyszukane stroje sprawiają, że zdaje się on delikatnym i zniewieściałym; gdyż poza bogatymi sukniami, które nosi, pokrytymi całkowicie złocistym haftem, drogimi kamieniami i perłami najwyższej ceny, okazuje jeszcze nadzwyczajną dbałość o swą bieliznę i o ułożenie włosów. Ma zwykle na szyi podwójną kolię z oprawionej w złoto ambry [bursztynu]; chwieje się ona na jego piersi i wydaje słodki zapach. Lecz to, co najwięcej, moim zdaniem, odbiera mu dostojeństwa, to fakt, że uszy ma przekłute jak kobieta (zwyczaj dość powszechny wśród Francuzów), i to jeszcze nie zadowala się jednym kolczykiem w każdym uchu, lecz nosi po dwa ozdobione zwisającymi z nich drogimi kamieniami i perłami”. Dodał także, że Henryk jest „słusznego wzrostu, wysokiego, o szlachetnym wejrzeniu, łaskawym obejściu, dłoniach tak pięknych, jakich nie miał żaden mężczyzna ani kobieta we Francji, okazującego zarazem wiele godności w zachowaniu”. Polaków dodatkowo uderzały też nogi cienkie jak patyczki, a doskonale widoczne, bo król, zgodnie z kusą zachodnią modą, nosił rajtuzy.   Słabą pociechą dla zaniepokojonych Polaków było to, że ponoć zwyczaj noszenia kolczyków w uszach zapożyczył Henryk od korsarzy z Roszelli, nawet gdyby o tym wiedzieli.

29


o koronacji henryka W Poznaniu Henryk nareszcie dostał ciepłą szubę i stąd wysłał rozkaz pochowania Zygmunta Augusta (przy okazji w dwóch miejscach złamano miecz króla, jak to się robiło w przypadku śmierci ostatniego z rodu; miecz ten zachował się do dziś w skarbcu katedralnym na Wawelu), którego zwłoki czekały na to już od półtora roku, a Anna Jagiellonka i jej dworki do tej pory chodziły w dziwacznych żałobnych szatach zrobionych z czarnego, zgrzebnego płótna. Następnie przez Kalisz i Częstochowę podążano do Krakowa. 18 lutego na bronowickich błoniach pod miastem król został uroczyście powitany przez cały senat, wojsko, szlachtę i stołecznych mieszczan. Powitalne mowy przeciągnęły się aż do wieczora i dopiero późną nocą, przy świetle pochodni i biciu wszystkich dzwonów i dział, wymęczony Henryk wjechał do miasta, iluminowanego na jego cześć.   Pierwszy to bowiem raz do polskiego obrządku koronacyjnego doszedł nowy składnik – ingres monarszy, czyli uroczysty wjazd do stolicy nowo wybranego króla. Było to wspaniałe widowisko, dokładnie zaplanowane i przemyślane, niesłychanie malownicze i wzorowane na uroczystych wjazdach do Rzymu starożytnych wodzów, którym budowano łuki tryumfalne. Ten z 1574 r. (przy bramie Grodzkiej) opisał kronikarz Aleksander Gwagnin: „Łuk tryumfowny misternie był narządzony, szpalerami złotymi ozdobiony, na których trębacze, surmacze, bębennistowie i piszczkowie powinność swą odprawowali. Na samym zaś wierzchu wieże był orzeł biały, subtelnie i misternie narządzony, liliami białymi piersi nasztychowane mając; ten się na wszystkie strony, gdzie jeno król nowy jechał, skrzydłami trzepiocąc, głowę nachylając i niejakimsi podobieństwem wesele ukazując obracał”.   A pod orłem znajdowało się (zupełnie nietrafione – tak to jest, gdy ktoś bierze się nie za swój fach) proroctwo sławnego poety Jana Kochanowskiego: Ojcze przepowiedni, królu błędnych ptaków. Cóż nam obiecują lilie z serca twego wyrosłe? Obiecują, że Sarmacja pod królem Henrykiem zakwitnie. Opis drugiej bramy dał Świętosław Orzelski: „Brama kanoniczna, którą wjeżdżał, cała była w ogniach; na szczycie jej siedział orzeł biały, sztucznie zrobiony; ten, rozwinąwszy skrzydła, aż do samej ziemi schylił głowę przed królem. Podobneż orły były na bramie zamkowej i innych, nadto wewnątrz już zamku, na baszcie, stał posąg rycerza na koniu z tarczą i kopią, przed


przejeżdżającym królem miotający ogień. Wkrótce rycerz ten z koniem, z niemałą patrzących zabawą, spłonął”.   Dotarłszy przez rynek na Wawel, Henryk resztką sił (szarmancki jak na Francuza przystało) złożył jeszcze wizytę stęsknionej infantce, ciekawej wyglądu narzeczonego. Miasto było tak przepełnione, że francuskim przybyszom przyszło w kusych szatkach (oni szub nie dostali) marznąć całe dwa dni wprost na ulicach, bo marszałek koronny i wojewoda krakowski Jan Firlej, jako protestant i przeciwnik elekcji Henryka, nie miał ochoty troszczyć się o gości. Widać słynna i uważana za prastarą polska gościnność jest świeższej daty.   Trzy dni potem w katedrze wawelskiej prymas Uchański koronował Henryka. Podczas mszy powadzili się katolicy z protestantami, gdyż prymas odebrał od króla tylko tradycyjną przysięgę. Wtedy wojewoda Firlej, wzbraniając koronacji, położył rękę na koronie i zażądał powtórzenia przysięgi z gwarancją swobody wyznania, jak to ustalono w Paryżu. I nie ustąpił, póki król tego nie uczynił. Z kolei zaczęli sarkać biskupi, więc wojewoda sandomierski szybko krzyknął parę razy:   – „Zgoda! Zgoda! Zgoda!”   A marszałek Firlej zapytał:   – „Senatorowie i posłowie ziemscy, wiadomo wam czynię, że książę Henryk spełnił już przysięgę podobną do paryskiej. Czy chcecie, aby był obrzędowo koronowany na króla”?   – „Chcemy i rozkazujemy”! – zawołali wszyscy, po czym zaczęli wznosić okrzyki: – „Niech żyje król”!   Dopiero wtedy prymas koronował Henryka i wraz z drugimi insygniami posadził pośrodku kościoła na majestacie. Płaszcz był tak ciężki od złota i długi, że Henryk wstępując na stopnie tronu zawadził zań nogą i nazad ze stopni cofnąć musiał, co obecni za złą wzięli wróżbę. Na uczcie koronacyjnej wybuchła kolejna awantura, gdy podpite towarzystwo powywlekało niemiłe sprawki z dworu ostatniego Jagiellona, bowiem zauważono, że królowi do stołu posługuje krajczy Jerzy Mniszech, dość ciemny typ, podejrzewany o otrucie Zygmunta Augusta. A znów podczas turnieju koronacyjnego na dziedzińcu wawelskim doszło do zatargu kasztelana wojnickiego Jana Tęczyńskiego z rotmistrzem Samuelem Zborowskim. Przy okazji Zborowski uszkodził starego kasztelana przemyskiego Andrzeja Wapowskiego, który chciał zapobiec starciu, a właściwie zwykłej bójce przed katedrą, gdzie spotkali się obaj adwersarze. Poszkodowany zlekceważył ranę zadaną czekanem w głowę, obnosił się z nią i zdążył się nawet poskarżyć królowi. Niektórzy 31


wszak powiadają, że miał głowę rozszczepioną na dwie połówki, więc chodzić i gadać byłoby mu trudno. Tak czy siak, wykrwawił się lub wdało się zakażenie i wnet wyzionął ducha.   Sprawa była gardłowa, bowiem w Polsce liczył się tylko skutek, a we Francji już brano pod uwagę (pod wpływem nauk Lutra) także intencje, czyli zamiary, więc król wydał łagodny, salomonowy i sprawiedliwy wyrok – banicja, czyli wygnanie z kraju, ale bez infamii, czyli utraty czci i majątku. Nikomu się to nie spodobało. Ani pysznym Zborowskim, urażonym, że Henryk nie uniewinnił całkiem Samuela, ani ich wrogom przekonanym, że król był zbyt pobłażliwy dla zbrodniarza (ale, jak zobaczymy, co ma wisieć, nie utonie). Zaraz też pooklejano wszystkie zamkowe zakamarki złośliwymi „paszkwilusami” na króla, a na mieście rozpoczęto łowy na francuskich awanturników, którzy niczym szarańcza zjechali za Henrykiem. Lżeni i turbowani (pachołki miejskie co ranek sprzątały z ulic po paru nieboszczyków, polskich i obcych) co prędzej zwijali manatki i uciekali do ojczyzny. Nie żałował ich nawet Henryk, bowiem ubyła mu całkiem spora gromada drapichrustów i darmozjadów.

jak henryk się nudził i robił dobre wrażenie Nie tak łatwo przyszło mu pozbyć się rozgadanych Polaków, bowiem dokumenty zaprzysiężone przez króla musiał jeszcze zatwierdzić sejm koronacyjny, a na nim trwały spory, które prawa i w jakim kształcie mają być zatwierdzone, kto i w jaki sposób ma kontrolować króla. Spierali się senatorowie ze sobą i senat z sejmem, wszyscy razem i każdy z każdym. Henryk i jego główni doradcy – Nevers i Andrzej Opaliński przyjęli taktykę przeczekania, pozwalając Polakom wygadać się do syta.   Henryk z podziwu godnym samozaparciem dłuższy czas nie opuścił żadnego posiedzenia senatu, chociaż nic nie rozumiał, a wielogodzinna jałowa gadanina nudziła go śmiertelnie. A od słynnego polskiego pijaństwa i obżarstwa ratował go doktor Miron, aplikując królowi lewatywę za lewatywą. Mimo to z powagą kamiennego posągu Henryk uczestniczył w debatach i właśnie wtedy zyskał sobie przydomek „króla malowanego”. Po paru tygodniach nawet jego wytrzymałość się wyczerpała i odtąd zaczął udawać chorego.   Rzucił się za to w wir rozrywek. Przez komnaty królewskie, ku zgorszeniu Polaków, zaczęły się przewijać tłumy niezbyt szanowanych pań i panów, nie licząc francuskich faworytów Henryka. Owych mignons, którzy malowali 32


sobie twarze jak kobiety, obficie skrapiali perfumami (tym obficiej, im rzadziej się myli) i obwieszali biżuterią. Gorszył polskich parafian modny we Francji i dość sprośny taniec – wolta, który król raz ośmielił się zatańczyć nawet ze stateczną Anną Jagiellonką, oraz piłka, w którą Henryk grywał ze swymi rodakami. Grał też hazardowo w kości i karty (które rozdawały skąpo odziane panie), przegrywając spore sumy z państwowego skarbca, który zostawił ogołocony. Tak szastał pieniędzmi, że jak odnotował zgorszony kronikarz, „gdy król z przejażdżki do pałacu swego wracał, na obiad nic nie było, stołu nawet nie było czym nakryć”. Czasem wymykał się potajemnie z Wawelu i spieszył do Zwierzyńca, gdzie był ogród-park z zameczkiem myśliwskim, w którym spotykał się z francuskimi paniami, które przybyły do Polski, ale nie zasługiwały na mieszkanie na Wawelu ani na miano dam.   Jednak król nie tylko bawił się (głównie nocami), lecz codziennie przygotowywał mowy na posiedzenia senatu, które spisywał po łacinie i wygłaszał Pibrac, a także pisywał po 50 listów dziennie, większość dyktując sekretarzom, którzy umiejętnie podrabiali jego pismo. Ale do ukochanej, Marii de Cleves księżnej de Condé, pisał własnoręcznie i do tego własną krwią serdeczną. I czekał, robiąc to, co umiał najlepiej – dobre wrażenie. Nie klął, co wszyscy odbierali z wielkim uznaniem, jako rzadkość prawdziwą i godną podziwu. Obłudnik, pilnie uczęszczał na msze i nieszpory, choć taki bogobojny wcale nie był. Nie ominął też żadnej widowiskowej ceremonii religijnej, bo szczerze kochał teatr i lubował się w pełnych przepychu obrzędach (a przy tym był przesądny i wierzył w magię). Bardzo mu więc odpowiadała polska religijność – niezbyt głęboka a malownicza.

jak henryk się przystosował Henryk stopniowo przyzwyczajał się do Polski, kraju o wiele bezpieczniejszego od Francji. Czasem nawet zakładał strój polski i podpatrywał obyczaje naszej szlachty. Ciepłą polską czapkę polubił tak bardzo, bo pomogła mu na częste dotąd bóle głowy, że już się z nią nie rozstał do końca życia. Naprawdę spodobał mu się też Wawel, trzy razy większy od ówczesnego Luwru, zaopatrzony w toalety i kanalizację, a oprócz ubikacji były też specjalne wykusze w murze, zwieszające się nad fosą.   Średniowieczny, ciasny Luwr przerobił na rezydencję renesansową Henryk ii, ale i tak brakowało w nim jakichkolwiek pomieszczeń sanitarnych, więc załatwiano się w korytarzach i rozmaitych zakamarkach. Nawet król, niespecjalnie krępując się damami, kucał za potrzebą w kominku. Smród 33



biłby pod niebo i zatruwał środowisko naturalne, gdyby nie sufity, więc tylko wypełniał cały Luwr. A ponieważ dwór Henryka ii liczył sobie 8000 ludzi, zatem mimo iż często przenoszono się do pięknego pałacu renesansowego w Fontainebleau albo do licznych zamków nad Loarą lub Sekwaną, każdy pałac cuchnął wkrótce jednakowo. Dopiero Katarzyna zaczęła rozbudowywać Luwr, budując w sąsiedztwie starego, za ogrodami, nowy Luwr na miejscu dawnych cegielni i dlatego zwany Tuilleries (Cegielnia), ale nie wystarczyło jej pieniędzy na dokończenie przebudowy.   Zresztą Paryż ówczesny też ustępował Krakowowi – był zatłoczony ludzką ciżbą gnieżdżącą się w byle jak skleconych z drewna budach, większość ulic nie miała bruków, pokrywało je błoto wymieszane z łajnem. Pod tym względem także Henryk zetknął się w Polsce z wyższą cywilizacją i dobrze sobie tę lekcję zapamiętał.   Chętnie przebywał w Niepołomicach, bo puszczańska okolica przypominała mu ulubione Fontainbleau. No i wreszcie nauczył się pić wino, a nawet udawał, że smakuje mu piwo (którego nie znosił, uważając za prostacki napój w sam raz dla Niemców i „dzikich Scytów”, jak nazywał Polaków) do tego stopnia, że po ucztach jego stan wskazywał na zupełne przystosowanie do nowego otoczenia.

jak henryk zabrał się do rządzenia I tak doczekał końca sejmu, który został wreszcie rozwiązany, bo niczego nie zdołał ustalić. Posłowie odjeżdżali obrażeni na króla z wyjątkiem tych, którzy na odjezdnym, pod sam koniec sejmu, otrzymali wakujące stanowiska. Był wśród nich i Jan Zamojski i Andrzej Opaliński i Zborowscy (którzy ponoć wystarali się dla Henryka o kredyt u wspólnych bankierów Soderinich) i inni najbardziej królowi oddani magnaci. Niektórym dostały się nawet dobra bezprawnie nadane, bo posiadane już przez innych. Ale Henryk, po pierwsze, za wszelką cenę jednał sobie starych i nowych stronników, a po drugie – nie znał miary w rozdawaniu, słynąc z utracjuszostwa jeszcze we Francji. Była w tym wszakże jakaś metoda – właściciele bezprawnych nadań mogli je trzymać tylko do ustania łaski królewskiej, dlatego niektórzy sądzą, że Henryk w ten sposób przygotowywał grunt pod zlikwidowanie nadań dożywotnich albo i dziedzicznych. I słusznie, bo była to zmora niszcząca Polskę.   Rozdał także włości królewny Anny. Zresztą sejm też zwlekał z zatwierdzeniem testamentu Zygmunta Augusta i tak doszło do rozdrapania dzie35


dzictwa infantki. Nawet jeść nie bardzo miała co, a z zastawy został jej tylko jeden srebrny kubek, który nazywała „sierotką”.   Henryk początkowo nadskakiwał infantce. Spotykając się z nią w marcu aż trzy razy (ale potem już wcale, a w listach do rodziny narzekał, że nie spodziewał się aż takiej szkarady), trzymał Annę za rękę i szeptał jej czułe słówka, aż biedula kazała sobie na rychły ślub uszyć suknię w francuskie lilie i nie mogła się go doczekać. I nie doczekała, a w końcu straciła nadzieję na małżeństwo (łaskawie zezwolono jej wtedy wrócić do Warszawy z pensją 500 zł tygodniowo). Henrykowi bowiem chodziło jedynie o obranie jej z gotówki i dóbr, a gdy się na to poskarżyła, odparł:   – „Nie chcę dać, lecz moja ręka podpisuje wbrew mnie”.   Wykręcając się od ślubu z infantką król pokazał, że nie ma ochoty spełniać tego, do czego się nie zobowiązał na piśmie. Nie zamierzał też uszczuplać swej władzy. Okazało się to przy okazji aresztowania pewnego księdza, Chorwata Skalicha, pospolitego przestępcy. Protestujący arcybiskup Uchański musiał więc jak niepyszny wydać podejrzanego i jeszcze pokornie błagać króla o wybaczenie, że naruszył prawo zabraniające władzom kościelnym wtrącać się w sprawy świeckie.   Polityką zagraniczną (do której wykorzystywano doskonałą i rozbudowaną dyplomację francuską) kierował Retz (nielubiany przez Henryka wierny sługa Katarzyny), a sprawami krajowymi drugi francuski doradca – Gonzaga de Nevers, który opracował drobiazgowy plan w jaki sposób, krok po kroku, wzmacniać władzę królewską nie rozdrażniając przy tym szlachty, bardzo czułej na punkcie swojej „złotej wolności” i jak ognia lękającej się monarszego absolutyzmu (samowoli). Reformy zaczął od przeobrażenia kancelarii królewskiej na modłę francuską, a planowano następne, ale zabrakło czasu.

36



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.