Andrzej Irski (11)
Spadek księcia Światopełka Dłonie mu drżały, a właściwie trzęsły się jak topniejąca galareta. Już drugi raz częściowym niepowodzeniem zakończyła się próba podniesienia do ust srebrnego pucharu prawie po brzegi wypełnionego winem. Strużka rubinowego napoju pociekła po brodzie i poplamiła surdut, najbardziej elegancki, jaki miał w swojej garderobie i który specjalnie przywdział z okazji tej wizyty. Nie przejął się, chyba nawet nie zauważył, co się stało. Przechylił puchar i opróżnił go niemal do dna z zapałem strudzonego wędrowca, gdy wreszcie uda się mu dotrzeć do oazy na pustyni. Potem sięgnął do kieszeni, wyjął jedwabną chustę i otarł spocone czoło. - Kiepsko, kniaź, się czujesz? – generał Michaił Dymitrowicz Gorczakow, którego mundur obwieszony był orderami jak bożenarodzeniowa choinka, nawet nie starał się ukryć ironii w głosie. – Powinieneś pójść do doktora. - Nic mi nie jest – zaprzeczył Tomasz Bogumił Jan Światopełk-Mirski, tytułujący siebie księciem, do czego większość znanych mu arystokratów miała dość poważne zastrzeżenia. – To tylko ta pogoda. Wrzesień mamy, a gorąco jak w środku lata. Tu akurat należałoby mu przyznać rację. Powoli zbliżał się zmrok, za oknami szarzało, lecz reprezentacyjna komnata w petersburskim pałacyku, usadowionym niedaleko Newskiego Prospektu, wydawała się rozgrzana jak piec chlebowy. Wizyta w tej rezydencji, podarowanej generałowi Gorczakowowi przez cara Mikołaja I za zasługi w tłumieniu powstania listopadowego, kosztowała Światopełka sporo zabiegów. Nie zapomniano mu tak łatwo i nie wybaczono, że jeszcze całkiem niedawno był buntowszczikiem, a później banitą tułającym się gdzieś we Francji i w Afryce. Niby się upokorzył, odciął się od przeszłości, złożył wiernopoddańcze hołdy, lecz tamte grzechy nie do końca poszły w zapomnienie. Dlatego natrudził się solidnie, naszukał się protekcji, zanim pozwolono mu przekroczyć dostojne progi. W duchu Światopełk-Mirski, chociaż niechętnie, musiał przyznać rację generałowi. Czuł się okropnie i niekoniecznie był to jedynie skutek trwającego już przeszło tydzień intensywnego pijaństwa. Obawiał się, ze znów odzywa się malaria, której przed kilkoma laty nabawił się podczas pobytu w Algierii. Swoje zapewne robił też wiek, nieuchronnie zbliżał się do sześćdziesiątki i już od dawna nie czuł się młodzieniaszkiem. - Nic mi nie jest – powtórzył bez przekonania. - Jak chcesz. Nie moja sprawa – zagulgotał Gorczakow, który od początku spotkania puszył się niczym indor, każdym słowem i gestem podkreślając swoją przewagę nad gościem, traktowanym niemal jak przybłęda. Rozmawiali po rosyjsku, czemu trudno się dziwić, bo ten język obowiązywał we wszechpotężnym imperium Romanowów. Wprawdzie Gorczakow zupełnie nieźle znał język polski, nauczył się go, gdy przez prawie cztery lata przyszło mu pełnić zaszczytną i odpowiedzialną funkcję gubernatora ujarzmionej Warszawy, ale nie zniżyłby się do tego, aby posługiwać się mową poddanych.