Herbasencja - Czerwiec 2016

Page 1


Spis treści Marudzenie Helli 3 Poezja

Dorota Czerwińska emigrant 5 Lidia Varanova balet poranny albo stosunek do śniadania 6 Marcin Sztelak Quasi (parnasiki) 7 Szymon Florczyk szklenie 8 Iwona Niedopytalska wysuczeni 9 Marcin Lenartowicz Żywiołak. Ogniorośl. 10 Tabaka. 10 Sylwia Machalica przester 11 Mariola Grabowska zbyt sentymentalne wiem 12 Krystian Stefanowski okopcenie 13

2

Proza

Mateusz Madej Klamka 14 Antoni Nowakowski Pieczara 16 Magdalena Lisiecka Kwestia nawrócenia 26 Krzysztof Sochal Nagły przypadek 31 Wojtek Leszczyński Śmierdzogęba 36

Po-sto-słowie

Wyzwanie #55 – Transformacja: Anna Stańczyk 38 Wyzwanie #56 – Pusta butelka: Marcin Lenartowicz 38

Stopka Redakcyjna 39

Herbasencja


Marudzenie Helli Ledwo zdążyłam z Herbasencją czerwcową i nie mam pojęcia, kiedy zrobię lipcową… Dzieje się naprawdę dużo i w bardzo szaleńczym tempie. Bardzo żałuję, że doba nie ma czterdziestu ośmiu godzin. A podobno w wakacje się odpoczywa… Czerwcowy numer jest dosyć zróżnicowany. W poezji niemalże pół na pół panowie i panie i mam wrażenie, że kwestia stosunków (tfu-tfu) damsko-męskich zdominowała dział. Na szczególną uwagę zasługuje Krystian Stefanowski i jego „okopcenie”, które, póki co, jest najwyżej ocenionym wierszem tego roku, a i w całej czteroletniej historii portalu plasuje się w ścisłej czołówce. Proza wypadła wyjątkowo wojskowo… Żołnierze są bohaterami aż trzech z pięciu opowiadań. Na szczęście każde z nich jest inne. Dwa należą do debiutantów - Mateusza Madeja i Krzysztofa Sochala. Serdecznie polecam lekturę obu tekstów, bo sama dobrze się przy nich bawiłam. Mają w sobie „to coś’. Nie mogę nie wspomnieć, że za trochę ponad dwa tygodnie stukną nam cztery latka. Choć z racji niedostatku czasu urodzin nie będziemy obchodzić tak chucznie jak zwykle, to jednak udało nam się wymyślić akcję, której jeszcze nie było. W lipcu zapraszamy Was „z osobą towarzyszącą”, co oznacza tyle, że możecie sami wybrac, kto zasili szeregi herbatkowiczów i wygra dla Waszej dwójki zestaw nagród! Więcej szczegółów znajdziecie oczywiście na portalu. Na koniec słów parę o naszej okładce. Czy nie kojarzy się Wam z rozkosznymi chwilami wakacyjnej laby? Ja się rozmarzam za każdym razem, gdy na nią spojrzę. Autorem zdjęcia jest pochodzący z Rumunii fotograf - Comarnicianu Alexandru. Więcej jego dzieł możecie obejrzeć tutaj: http://comarnicianu.deviantart.com/ . A teraz bawcie się dobrze i trzymajcie kciuki, żebym zdążyła w lipcu! Helena Chaos

Czerwiec 2016

3



Dorota Czerwińska (szara) Mieszkam i pracuję w Warszawie, moje miasto jest dla mnie ważne. Wiersze piszę od dziecka, ale kontakt z innymi twórcami nawiązałam całkiem niedawno, w necie. Tu też wypracowałam własny styl. Spełniam się w utworach zwięzłych, krótkich, wieloznacznych. Uwielbiam bawić się słowami. Mam duży szacunek do Ojczyzny, jestem zaciętym kibicem sportowym. Interesuje mnie każda dyscyplina, w której spełniają się nasi.

emigrant ślinisz się do ojczyzny nie pomieszczasz plujesz w wydzielinach sarmaci brzozy stały pociąg trudno przebierać ziarna jak jakiś kopciuszek obywatelu świata ciągle bez adresu omnes viae Polan ducunt nie zdołasz więc uciec

w wydzielinach sarmaci brzozy stały pociąg

Czerwiec 2016

5


Lidia Varanova Piszę od ok. 2000 roku. Poezja i ogólnie sztuka mnie fascynuje, bo za jej pomocą można opisywać najdziksze ekscesy wyobraźni i próbować wyrażać niewyrażalne, np. paradoks naszego bycia tutaj. Opisywać tożsamość zmiennokształtną, będącą równocześnie pustką lub formą lub obydwoma naraz w zależności od perspektywy. Lubię różne stany świadomości, rozpuszczanie granic i łamanie tabu. Eksploruję też archetyp Kochanków i najpełniejszą relację między wewnętrzną Kobietą a Mężczyzną. Oddech i relaks znajduję na łonie przyrody albo na imprezach gdzie bawię się do oporu. Do niedawna byłam DJką (techno, house, electro) którą ostatnio porzuciłam z racji zostania mamą i związanych z tym obowiązków. Oprócz poezji zajmuję się malarstwem (skończyłam studia w tym kierunku), grafiką komputerową i fotografią oraz ostatnio tworzeniem biżuterii decoupage. Inspirację znajduję w geometrii fraktalnej, najnowszych odkryciach fizyki kwantowej, tantrze, psychologii transpersonalnej i zorientowanej na proces, bogactwie przyrody, dziełach surrealistów i dadaistów, poezji mistycznej i w nieograniczonej wyobraźni mojego synka. Tutaj można znaleźć moje prace: http://lidiavaranova.simplesite.com/

balet poranny albo stosunek do śniadania w półobrocie między kawą a snem nierozważny ruch i jedyna kromka posmarowana masłem spada wiadomo czym skierowana w dół zwolnione tempo klatka po klatce migawki z upadków okruchy apokalipsy epidemia głód błyskawiczna reakcja udało się złapać uff

6

Herbasencja


Marcin Sztelak (Marcin Sz) Urodzony w 1975 roku, obecnie mieszka we Wrocławiu. Interesuje się poezją i ogólnie literaturą, historią, szczególnie starożytną. Pisze od zamierzchłych czasów podstawówki, ale na ujawnienie zdecydował się około pięć lat temu. Członek Grupy Poetyckiej Wars, uczestnik II Warsztatów Poetyckich Salonu Literackiego w Turowie oraz XVIII Warsztatów Literackich Biura Literackiego we Wrocławiu. Jak na razie najpoważniejszym osiągnięciami są: wyróżnienie w XVII Konkursie Poetyckim im. Marii Pawlikowskiej – Jasnorzewskiej i VI Ogólnopolskim Konkursie „O Wawrzyn Sądecczyzny“, oraz wyróżnienie w III Ogólnopolskim Konkursie Poetyc-kim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w VIII Ogólnopolskim Konkursie Literackim „O Kwiat Azalii”, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Zdzisława Morawskiego, wyróżnienie w VII Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim im. Władysława Sebyły. Wyróżnienie w V Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O granitową strzałę”, wyróżnienie w XIV Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „O Lampę Ignacego Łukasiewicza” oraz IX Ogólnopolskim Konkursie Poetyckim „Czarno na biały”, III nagroda w VIII Ogólnopolskim Konkursie na Prozę Poetycką im. Witolda Sułkowskiego. Zwycięzca XXI Otwartego Konkursu Literackiego „Krajobrazy Słowa“. Jego wiersze drukowano w tomikach pokonkursowych oraz almanachach. W grudniu 2012 roku został wydany jego debiutancki tomik pt. „ Nieunikniona zmiana smaku” (nakładem krakowskiego wydawnictwa Miniatura).

Quasi (parnasiki) Wasza Wysokość nie można już ścinać głów komu popadnie. Kiedy umrzesz będą się tobą zaczytywać, do wyrzygania. Na razie jesteś małym dupkiem, zagrzebany w swoim grajdołku. Boli, ale nikt nie obiecywał pełnego znieczulenia. Zresztą zawsze można zaryzykować i zanurzyć się głową w dół.

A mogłeś iść do ciemnego lasu, napluć w gębę największemu ze strachów. Nawet z zafajdanymi spodniami byłbyś mężczyzną, a nie pretendentem. Do ręki głaskającej po główce. Wasza Wysokość chyba nie wspomniałem, że oficjalnie. Zakulisowo – to tnij. Niech spada.

W życie i śmierć – do wyboru, lecz jesteś małym dupkiem, więc drżysz, każdym snem skracając policzone dni.

Czerwiec 2016

7


Szymon Florczyk (Simon Alexander) Jestem Krakusem. Próbuję sił w muzyce i rysunku, które często inspirują mnie w poezji i może stąd w moich tekstach dominacja formy, z którą eksperymentuję, wciąż szukając własnego stylu. Twarz jaka jest, każdy widzi, a po resztę zapraszam do wierszy, bo wiedzą lepiej.

szklenie mimochodem wszedłem jak w kontur porannego chłodu rzeźbionego w błękicie stygnąc do nagiej tafli język śni własne bezcielesne słowa skrapla na wargach jestem oczekiwaniem aż rozpuszczona tasiemka widnokręgu zatoczy łuk do siebie do ciebie wciąż pochylonej nad zboczem barków koroną liści obejmującej skronie szeptem pulsem spod ściółki stóp w tym szkleniu najbardziej jesteś spokój że poza sobą niczego nie potrzebuję

8

Herbasencja


Iwona Niedopytalska (ajw) Urodzona w zeszłym wieku w Puławach, ukochanym miejscu Izabeli Czartoryskiej. Swoją podróż w głąb siebie zaczęła na jednej z ławeczek w puławskim parku, gdzie przyroda sprzyja twórczym zamyśleniom. Kocha naturę i poznawanie innych kultur. Z licznych podróży przywozi smaki, zapachy, klimat i widoki pięknych miejsc, które przechowuje w wierszach. Wydała trzy tomiki: „Szafirową magię“ (2012), „Biały Dogon“ (2013) i „Na południe od chmur“ (2015). Obecnie pracuje nad kolejnym. Jej wiersze pojawiły się w kilku antologiach, z których dwie przeznaczone były dla najmłodszych czytelników. Publikowała w magazynach literackich takich jak: „Poezja dzisiaj“ i „ E=Sztuka do kwadratu“. Ostatnio nieśmiało uśmiecha się do prozy, a efekty tych zabiegów coraz bardziej procentują i dają nadzieję na pomyślną finalizację.

wysuczeni wokół nas epidemia brodaczy. w bujnym zaroście chowają nową twarz męskości. ostre panienki z wydepilowanymi skrupułami golą ich z włosem i pod włos. glanc pomada lepi się do szyb sklepowych witryn. skupieni na własnym odbiciu, podążają za sobą krok w krok. metroseksualni włochacze, stylizowani na drwali. w kieszeniach gołębie serca i chusteczki nez de luxe.

z wydepilowanymi skrupułami golą ich z włosem i pod włos. glanc pomada lepi się do szyb

Czerwiec 2016

9


Marcin Lenartowicz (unplugged) Urodzony w Babilonie w roku kota - Astygmatyk i Pochodnia Boża. Poeta, sporadycznie próbujący ubrać Erato w strukturę prozy. Od lipca 2012 roku recenzent działu poezja na portalu Herbatka u Heleny, gdzie się zadomowił.

Żywiołak. Ogniorośl. Stany lękowe, podsycane przez poprzepalane gałęzie. Na końcu każdej wisiorek z obrazkiem i chleb, kołysze się w rytm nuconych wskazówek - ckliwszych, odkąd ptaki.

Tabaka. Trudno wymyślić coś, na co nie miałabyś pojęć. Gdzieś pod mostkiem kołata stado węży i tylko wypatrywać kolejnych narodzin, wśród szeptów i podartych prześcieradeł, kiedy to kartki krwawią na śnieg i niebosłów pełen wzajemności. Trudno przyznać, że od kilku ostatnich porównań, aż łzawią palce - nos świerzbi jak nigdy, nakazuje patrzeć a głos grzęźnie w gardłach, gotowych na pewność. Jedynie wzrok, jakby lżejszy tłumaczy atrament i skróty myślowe że może pomimo tego, a nawet całkiem na złość uda się zasnąć. Szarej.

10

Herbasencja


Sylwia Machalica (datura) Miłośniczka sztuki i poezji. Pisanie traktuje jako odskocznię od sztuk pięknych, które są głównym polem jej artystycznych poszukiwań. Uwielbia literaturę faktu. Jej filmową fascynacją jest dobre science fiction. Głośniki wypełnia dziwnymi dźwiękami (industrial, ebm).

przester ocierasz się szorstkim szanuję przywierasz krągłym wieeeeeeeelbię szum pełznie miedzy tkankami pisk nakłuwa skórę chrzęst wrzyna się w kości ciiiiiiiiiiiiiiiiiiiiiii wyciekam w twoje słowa

pisk nakłuwa skórę chrzęst wrzyna się w kości

Czerwiec 2016

11


Mariola Grabowska (Ania Ostrowska) Urodziła się na Podlasiu w rodzinie o pochodzeniu ani chłopskim, ani robotniczym, ani inteligenckim - w czasach, gdy było to dość niefortunne. Od trzydziestu lat mieszka w Warszawie. Zawodowo związana z sektorem finansowym. Prywatnie matka dwóch dorosłych synów, sporo czyta, lubi mocną kawę i kolor zielony, nie znosi hałasu. Spontaniczna. Niecierpliwa. Od kiedy w 2007 roku odkryła w sieci portale literackie, stała się Anią Ostrowską. Próbuje sił w różnych formach, ale wyłącznie krótkich. Spektakularnych osiągnięć brak.

zbyt sentymentalne wiem naprawdę śmialiśmy się w głos z byle czego że budzik nie zadzwonił w niedzielę piegi urosły przez noc kto dzisiaj parzy herbatę ale ci brzuch podryguje mówiłeś nakrywając dłonią roztańczone stokrotki na piżamie nie odwracałam oczu słowa zwijały się jak liście woda w czajniku stygła po cichu nie do wiary jakie to mogło być łatwe

ale ci brzuch podryguje mówiłeś nakrywając dłonią roztańczone stokrotki na piżamie

12

Herbasencja


Krystian Stefanowski (ks_hp) Znany w internetowym świecie literackim pod pseudonimem ks_hp. Urodzony w 1992 roku w Pyskowicach, obecnie zamieszkały w Krakowie w związku z rozpoczęciem studiów na kierunku informacja naukowa i bibliotekoznawstwo na UJ. Wiązał się z różnymi portalami literackimi. Pisze od paru lat, wyłącznie poezję. Słucha muzyki klasycznej oraz alternatywnej. Czyta powieści filozoficznopsychologiczne bezpośrednio dotykające natury człowieka. Ulubioną prozatorką jest Jeanette Winterson, poetką - Sylvia Plath. Nie uznając żadnych barier, marzy o Nagrodzie Nobla w kategorii literatury.

okopcenie Samogrająca cisza trzeszczy pomiędzy minorami a majorami lata, wysokie dźwięki płowieją. Dziewczynko, czemu jesteś taka głośna pod zlodowaciałym spojrzeniem? Nawet skrzypce traw wydały ostatnie westchnienie. W takiej głuszy jaśmin pączkuje na wypalonej ziemi, a blade czaszki zalążków błyszczą niczym zroszone jagody - choć zbyt wcześnie, aby moknąć od utraconych nocy. Samonośna cisza nie potrzebuje słuchaczy, by przetrwać. Dziewczynko, niesiesz bandaże do podtrzymywania drzew. I tak upadną; gwałtowne kichnięcie pobudzi zwiewność złota i błękitu. Odzieją cię i znowu będziemy krzyczeć, w krwiożerczym biegu po ukojenie.

cykl: miejsca, w których nie bywam

Czerwiec 2016

13


Mateusz Madej (Madej) Urodzony w 1997 r. Całe życie mieszkałem w Poznaniu. Od przyszłego roku akademickiego będę studentem historii, póki co zawodowo znoszę teksty w stylu „a co ty po tych studiach będziesz robił?“. W gruncie rzeczy „Klamka“ to mój debiut poza otwartymi dla każdego stronami dla pisarzy. Piszę powieść i kiedy nie biorę leków to wydaję mi się, że będzie wielka i w ogóle najlepsza na świecie.

Klamka

miniatura

Przygotować się do rozpoczęcia procedury… Wspinam się po ciągnących się w nieskończoność schodach prastarej kamienicy. Farba odpadła dawno temu, ukazując zzieleniały tynk i wyblakłe graffiti. Docieram na ostatnie piętro i skręcam w długi, śmierdzący moczem i rzygowinami korytarz. Mijam kolejne odrapane drzwi, starając się ignorować dochodzące zza nich jęki i trzeszczenie łóżkowych sprężyn, lub odgłosy ostrych kłótni. Nie ma to jak w domu, nie? Zatrzymuję się przed wejściem do ostatniego mieszkania, z wahaniem sięgam do klamki. Wreszcie chwytam ją i naciskam, wchodzę do środka. Nic się nie zmieniło, nic. To ciągle ta sama, zniszczona kawalerka, pozbawiona mebli, wody i ciepła. Niedługo to naprawię. Stąpam po betonie – podłogę dawno temu rozebraliśmy, żeby mieć z czego robić prowizoryczne ogniska – przechodząc do maleńkiej kuchni. Mama śpi na jedynym ocalałym krześle, głowę ciężko opiera na piersi, tak że jej policzek styka się z policzkiem mojej trzyletniej siostrzyczki. Żal mi je budzić, ale mam niewiele czasu. Rozpoczynamy procedurę za dziesięć… Najpierw chrząkam lekko, a gdy to nie działa, zbliżam się i delikatnie nią potrząsam. Mama otwiera niechętnie oczy, podnosi na mnie wzrok i widzę jak jej źrenice rozszerzają się ze zdumienia. Z głupim uśmiechem staję na baczność, strzelając obcasami i salutuję. – Pani generałowo. – Panie kapitanie… – Głos drży jej lekko. – Synku… – Mamo, nawet byś nie uwierzyła… chodzi o to, że… – Niech mnie szlag, a miałem wszystko zaplanowane, co do słowa i co do łzy. – Dostałem awans. Mam nowy przydział. Nie mogę ci zdradzić szczegółów, ale kiedy się zgadzałem, dowództwo przystało na pewne warunki. Zaopiekują się wami i nigdy więcej nie będziecie musiały mieszkać w takim miejscu! – Mój Boże – Jej ciałem wstrząsa szloch, a ja wrzeszczę na siebie w duchu, że nic nie umiem na to poradzić. – Twój ojciec mówił to samo! I gdzie teraz jest?! No gdzie?!

14

Herbasencja


– Mamo, spokojnie. Proszę, spokojnie. Teraz jest inaczej. Zobaczysz! Zabieram was w tej chwili. – W tej…? – Tak. Weź wszystko i idziemy na dół. Tam czeka na was kierowca. Potem przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. – Nerwowo obracam głowę w stronę drzwi, choć przecież wiem, że nikogo tam nie ma. Sięgam pod koszulę i zrywam nieśmiertelniki z szyi. – Weź je i zatrzymaj razem z moim zdjęciem. Daj mi je jeśli… znaczy, gdy się spotkamy. Chodź szybko! Zaczynamy procedurę. Pierwsza dawka! Biorę siostrę na ręce, a matka biegnie spakować kilka drobiazgów, żałosne resztki naszego dawnego życia. Uśmiecha się do mnie nieśmiało, ruchem głowy wskazuje wyjście. Wtedy jej twarz zaczyna pękać, jak porcelana. Mama rozpada się na kawałki, które po upadku na podłogę zamieniają się w drobną szklaną kaszkę. Z przerażeniem patrzę na moją siostrę. Dziecko, które trzymam ma głowę pokrytą gładką skórą, bez oczu, włosów, czy choćby jednej zmarszczki. Nie jest moją siostrą, tak jak to coś na podłodze nie jest moją matką. Upuszczam dziecko, a to natychmiast zaczyna się topić, przekształcać w szarą masę. Druga dawka! Cofam się, wychodząc z tego ponurego miejsca, rozpływającego się na moich oczach w nic nieznaczącą mgłę. Zamykam drzwi, staję w miejscu. Moją głowę wypełnia tylko pustka. Wychwytuję krzyki i wybuchy, gdzieś na granicy słyszalności, ale z każdym uderzeniem serca znaczą one dla mnie coraz mniej. Marszczę czoło, próbując się skoncentrować, przypomnieć sobie skąd biorą się te dźwięki, ale moja pamięć jest jak zbite lustro, ukazujące wszystko nie takim, jakim być powinno. Trzecia dawka, panowie! Stoję przed wejściem do ostatniego mieszkania, z wahaniem sięgam do klamki. Przez chwilę trzymam tak rękę, zawieszoną w powietrzu, muskając mosiądz opuszkami palców. Cofam dłoń. Nie wiem co to za miejsce, nie wiem po co tu przyszedłem. Odwracam się i idę na dół.

Z głupim uśmiechem staję na baczność, strzelając obcasami, i salutuję. – Pani generałowo. – Panie kapitanie… – Głos drży jej lekko. – Synku…

Czerwiec 2016

15


Antoni Nowakowski (RogerRedeye, FortApache) Prawnik i politolog, miłośnik i admirator papierosów, cygar, kawy rozpuszczalnej, brandy, whisky i koniaku – w ilościach nieograniczonych… W chwilach wolnych od oddawania się swojej pasji konsumpcyjnej czyta opowiadania Raymonda Chandlera, niekiedy powieści marynistyczne, a także dzieła już przestudiowane, ale rozpoczynane ciągle od nowa – „Wojnę i pokój” Lwa Tołstoja i wszystkie książki Fiodora Dostojewskiego. Ogląda też filmy z Clintem Eastwoodem i ”Dyliżans” Johna Forda – no i coś próbuje samemu napisać, zwykle z bardzo miernym skutkiem… Zdarza się, ze tworzy wiersze. Całe szczęście, ze powstały tylko cztery.

Pieczara

fantastyka

Drogę do Inverness przemierzało niewiele samochodów, jednak Guy nie śpieszył się. Miał dużo czasu na dotarcie do Highlandsu, górzystej części Szkocji, przemierzenie obszaru West Landsu, odnalezienie pieczary, a potem wykonanie zlecenia. Nic go nie popędzało, a dla niego, byłego oficera SAS, teraz zawodowego mordercy, zrealizowanie zamówionej usługi stanowiło dziecinnie łatwe zadanie. Przyjął najzwyklejszą w świecie robotę, bo honorarium okazało się zaskakująco wysokie. Sto pięćdziesiąt tysięcy funtów szterlingów dla każdego byłoby nie lada gratką, a dla niego całkiem pokaźną fortuną. Ta kwota pozwalała na spełnienie celu, którym Guy się kierował – bardzo dostatniego urządzenia się. I stworzenia organizacji eliminatorów ludzi, którzy czynili najgorsze zło. Eliminatorów przestępców, czerpiących olbrzymie zyski ze zbrodni. Rycerze sprawiedliwości, jak ich czasami określał, działaliby w mię słusznego odwetu, jednak, tak jak on, za sutą opłatą. Guy William Hawkes myślał o tym od chwili, gdy stanął przed koniecznością odejścia z SAS. Nie był jeszcze stary, bez wysiłku zaliczał wszystkie testy, jednak w tej formacji rygorystycznie przestrzegano kryteriów wiekowych. Lubił, a może nawet kochał tę służbę. Czule wspominał akcje w Iraku, Iranie, Omanie i Afganistanie. Czuł dumę, że wykorzeniał zło. Ochronił wielu ludzi przed śmiercią albo uzależnieniem od narkotyków. Wysłał do Allacha kolejną grupę fanatycznych terrorystów-samobójców. Ocalił nieznanych mu biedaków przed porwaniem i bezlitosnym wykorzystaniem jako dawców organów. Na tych pustynnych terenach Bliskiego Wschodu Guy spotykał ludzi, pławiących się w bogactwie, tak naprawdę wierzących tylko w jedno – potęgę pieniądza. Z handlarzami narkotyków, kobiet i dzieci, właścicielami pól makowych, producentami amfetaminy. Wykonując rozkazy, pozbawiał ich potem życia – dla dobra Wielkiej Brytanii, ludzkości, wyeliminowania źródeł finansowania państwa islamskiego. Zabijał z niekłamana przyjemnością, bo z całej duszy wierzył w to, co robił. Gdy Guy odszedł z SAS, przyjęto go do wywiadu, MI5. Mocno się rozczarował. Większość czasu spędzał przed laptopem. Analizował informacje, sporządzał raporty, prowadził jeden z licznych zbiorów danych. Nuda urzędniczych zajęć nie była jeszcze najgorsza. Szybko zdał sobie sprawę, ze czeka go jedno – lata monotonnej pracy, międlenie w kółko tego samego, oglądanie tych samych

16

Herbasencja


twarzy i ciągłe wracanie do dawnych wspomnień. W końcu dochrapie się przyzwoitej, jednak niezbyt wysokiej emerytury, niewielkiego domku z ogródkiem i nijakości życia sflaczałego pryka. Szybko też zorientował się, że ci, z którymi walczył na pustkowiach Iraku, nie są już pospolitymi bandytami bez przyszłości. Przepoczwarzyli się w zagorzałych islamistów i organizowali zespoły świętych męczenników za wiarę. Dawni wrogowie przybrali szaty bojowników za świętą religię, stając się filarami państwa muzułmańskiego. Hojnie dotowani przez arabskich nababów, budowali własne fortuny. Korzystali z niewyobrażalnego luksusu. Guy miał pewność, że ci rozbitkowie reżimu Saddama Husseina w głębi ducha śmieją się z wyznawców Allacha, wysyłanych na pewną śmierć. A on, bohater zmagań na pustyni, zastanawiał się, czy kupno raz w tygodniu butelki kilkunastoletniej whisky i wizyta w ekskluzywnym klubie nie naruszy domowego budżetu. Przemyślał wszystko i postanowił porzucić nowe zajęcie. Chciał robić to, w czym był najlepszy – zabijać, tyle, że na własny rachunek. Mordować za dobrą opłatą gangsterów, okrutników, psychopatów, sadystycznych gwałcicieli. Doskonale wiedział, że będzie obserwowany i sprawdzany przez MI5 i MI6, podsłuchiwany, śledzony. W końcu jednak dawni szefowie uznają, że po prostu się zmęczył. Wypalił i pragnie żyć spokojnie. Jego dossier trafi do archiwum z adnotacją „nieszkodliwy”. Wtedy ktoś z dawnych kolegów, z których kilku zawdzięczało mu życie, szepnie o tym słówko. Ponad trzy lata pracował w firmie, zajmującej się ochroną pól naftowych i rafinerii na Bliskim Wschodze. Wykorzystywał dawne doświadczenia, kontakty, znajomość terenu. Skupiał się jednak na czymś innym – zbieraniu informacji o gangach. O walce władców podziemia o strefy wpływów, dochody, sieci dystrybucji narkotyków. W końcu otrzymał upragnioną informację – uznano, że jest czysty i nie stanowi zagrożenia. Był już wtedy od dawna gotów do rozpoczęcia zupełnie nowego życia. *** Długa droga, a może niepokój, ciągle tlący się w głębi duszy Guya, powodowały przypływ wspomnień. Wyruszył z Londynu w nocy. Dawno pozostawił za sobą Birmingham, Warrington, Lancaster i Carlisle. Szybko objechał Glasgow drogą przez Stirling i Perth, a potem przemknął przez Cairgorms. Musiał teraz przejechać przez Inverness i przemierzyć pustkowia West Landsu, aby w płytkiej dolinie między dwoma górskimi szczytami odnaleźć cel – pieczarę. Przypominał sobie wszystko, jakby czynił rachunek życia. Pamięć przywiodła pierwsze zlecenie. Jednemu z szefów gangów telefonicznie złożył prostą ofertę – wykończę bossa konkurencji, a ty mi zapłacisz. Pięćdziesiąt procent honorarium przed, resztę po egzekucji. Ofiarę trafiła seria pocisków z karabinu snajperskiego. Guy doskonale strzelał. Scotland Yard szybko umorzył śledztwo, uznając, że bandyta padł ofiarą wewnętrznych porachunków mafii. Potem postępował tak samo – wybierał cel, osoby zainteresowane likwidacją wroga i proponował morderstwo. Szybkie, ze sporą dopłatą za wyrafinowany sposób śmierci. Wielu odmawiało, bo Guy się cenił, jednak pieniędzy systematycznie przybywało. Nie napotykał też trudności z zabójstwami zbiorowymi, bo i takie wykonywał – plastyk był bardzo silnym i efektywnym materiałem wybuchowym, do tego łatwym w użyciu. Widział już schludne uliczki Inverness. Zza rogu wynurzyła się grupa Szkotów w kiltach i beretach, dmąca w kobzy. Dwóch niosło tabliczki z napisami w języku gaelickim. Pewnie, osądził Guy, miejscowi nacjonaliści świętowali rocznicę jakiegoś zwycięstwa nad durnymi Angolami. Musiał się zatrzymać. Znowu dysponował czasem na rozważenie wszystkiego, bo w sercu ciągle gorzał ten dziwny ognik niepokoju. Zapłata była niebotycznie pokaźna… Właśnie jej wielkość zmuszała do zastanowienia. Zagubioną w górach jaskinię obróciłby w skalne rumowisko za znacznie mniejsżą kwotę, nawet za pięć tysięcy funtów i zwrot kosztów. Zleceniodawcy bardzo zależało, żeby w odludnym miejscu, odwiedzanym tylko przez stada dzikich królików, zniszczyć coś, o czym tylko on wiedział. Niezwykle starannie zabezpieczył też grotę przed odkryciem. To było najbardziej niezwykłe.

Czerwiec 2016

17


Guy chciał jeszcze raz przemyśleć wszystko od początku. Zdziwienie budziła łatwość, z którą go odnaleziono. I pewność, że bezbłędnie wykona proponowaną robotę. Starszy, sadząc po głosie, mężczyzna, który do niego zatelefonował, często używał prawie już zapomnianych archaizmów. Guy z trudem przypominał sobie ich znaczenie. Przedstawił się jako majordomus, emisariusz swego chlebodawcy. Był pewien, że były oficer SAS z łatwością wykona zadanie. Majordomus wiedział o nim dużo, bardzo dużo. To nie było jeszcze zbyt dziwne – po prostu zlecono jakiejś renomowanej wywiadowni dokonanie rozpoznania i wytypowanie najlepszych wykonawców. Zaskakujące było co innego – z wielką pieczołowitością szukano odpowiedniego dynamitarda do roboty, którą znacznie taniej zrealizowałby emerytowany górnik strzałowy. Podczas kolejnej rozmowy Guy zapytał, czemu zamierzają obrócić w perzynę miejce, o którym nikt nie wie. Jakąś skalną dziurę, położoną daleko od ludzkich siedliszcz, dobrą kryjówkę dla łasic. Po długiej chwili milczenia padła wypowiedziana z wahaniem odpowiedź: – Mój pan zmęczył się tym wszystkim… Tyle lat… Pozbywa się pewnego wadzącego mu ciężaru. On go wiąże, wisi u szyi niczym młyński kamień. Wtedy majordomus natychmiast podał proponowane honorarium. płatne z góry. Guy na kilka sekund stracił oddech. Taka suma i zebrane oszczędności pozwalały na kupienie niewielkiej posiadłości na jednej z wysepek Morza Śródziemnego, z piękną willą i luksusowym basenem. Tylko krok dzieliłby go od stworzenia organizacji, wymierzającej za sutą opłatą sprawiedliwość. Majordomus postępował podobnie jak Guy – za każdym razem zmieniał telefon na nowy, rozmawiał krótko, nie mówił niczego o sobie i swoim pryncypale. Dzwonił z różnych miejsc, aby uniemożliwić lokalizację. Firma detektywistyczna, prowadzona przez dawnego towarzysza Guya, szybko jednak namierzyła dziwnego rozmówcę. Ten człowiek zarządzał wielkim majątkiem bardzo starego rodu. Jego korzenie sięgały niewiarygodnie głęboko, co najmniej kilka stuleci przed najazdem Wilhelma Zdobywcy. Historia dynastii Elżbiety II w porównaniu z genealogią tej rodziny przypominała wątłą opowieść o zyskiwaniu znaczenia przez nuworyszy. Ród zwierzchnika majordomusa zawsze pozostawał w cieniu. Nigdy nie włączał się do krwawych walk o władzę, za to stale się bogacił. Zaledwie kilku jego członków dało głowy podczas wojen wewnętrznych, i to zupełnie przypadkowo. Stali z boku i do niczego się nie mieszali… Guy odnosił nieodparte wrażenie, że ktoś się nimi ciągle opiekował. Tylko kto? Może spadkobiercy osoby, która przekazała rodzinie chlebodawcy majordomusa cenny depozyt? Dar, spoczywający, może i przez wieki, w nikomu nieznanej jaskini w bezludnej części Highlandsu… Guy zdawał sobie sprawę, że sformułował absurdalne wnioski. Przecież taka sytuacja nie mogła trwać setki lat, co najwyżej dwa-trzy pokolenia. Naturalną koleją rzeczy depozyt w końcu straciłby znaczenie, jeśli w ogóle je miał. Nikt i nic nie mogło zapewnić nieprzerwanej ochrony najstarszemu rodowi Anglii, tylko dlatego, że kiedyś stał się opiekunem dziwnej tajemnicy. Ostatnia wymiana zdań z majordomusem trwała krótko. – Wysłałem posłańca z proponowanym honorarium. – Głos brzmiał sucho. – On wie tylko, że ma dostarczyć przesyłkę. Spory pakunek, mimo, że do środka włożyłem banknoty o dużych nominałach. Żadnych kont, żadnych przelewów pieniędzy… Powiedz jedno – bierzesz zlecenie? Zanim odpowiedział „tak”, Guy minutę się zastanawiał. W końcu uznał, że przesadza z wątpliwościami. Zwariowany szkocki landlord chciał się czegoś pozbyć albo zaspokoić dziwaczną, dla niego tylko zrozumiałą zachciankę. Proste i jasne wytłumaczenie sprawy. Guy zadał jeszcze jedno pytanie, nie mogąc poskromić ciekawości: – Nie wmówi mi pan, że ta grota zieje pustką albo zamierzacie zniszczyć siedlisko szczurów. Co ukrywacie w środku? Po chwili majordomus odpowiedział poważnym tonem: – Pewien przedmiot. Bardzo stary. On na pewno panu nie zagrozi. On nikomu nie zagraża… Znowu zapadła cisza.

18

Herbasencja


– Guy, jeszcze jedno – kontynuował po chwili rozmówca. – W jakiejś protezowni zrób dokładny skan dłoni z opuszkami palców. Podam adres mailowy do wysłania pliku. W ten sposób wejdziesz do środka. To jedyna możliwość. Widzisz, my naprawdę dobrze strzeżemy tego przedmiotu… Tak dobrze, że nikt nie wie, że on naprawdę istnieje. Tlący się w sercu niepokój, pomyślał Guy, wiąże się właśnie z tym żądaniem majordomusa. Po raz kolejny zadał sobie pytanie: – Czemu wejście do pieczary zabezpieczono niczym drzwi głównego sejfu potężnego banku? I ciągle nie znajdował na nie odpowiedzi. *** Starannie otrzepał zapiaszczone dłonie, a potem wytarł je chusteczką. Przed chwilą położył ostatnie głazy na brzegach płachty kamuflażowej. Sporo ważyły. Zawsze wszystko pieczołowicie przygotowywał, jak najmniej zostawiając przypadkowi. Highlands był odludną częścią Szkocji. Skupiska ludzi stanowiły mieściny, położone kilkanaście mil jedna od drugiej. Łączyły je liche drogi, często zwykłe smołówki. Samotne farmy dzieliły spore odległości. W tych miasteczkach wszyscy się dobrze znali. Wizyta kogoś obcego w miejscowym breakfast-pubie wywoływała wielkie zainteresowanie tuziemców, sączących swoje piwa. Samotnie stojący na pustkowiu land lover wzbudziłby wielką ciekawość wieśniaka, który akurat postanowił zapolować na dzikie króliki. Na pewno stałby się też obiektem dociekliwości jakiegoś zwariowanego turysty, wędrującego z namiotem i podziwiającego piękno surowej przyrody. Trafiali się tutaj i tacy ludze. Należało się zabezpieczyć. Terenowe auto wyglądało teraz na niczym się nie wyróżniający, skalisty wzgórek. Sprawdził sprzęt. Trzy nesesery pełne kostek plastyku, cztery detonatory elektrycznie, zwój kabli, młot, łomy i napędzany akumulatorem duży świder. Spora bateria umożliwiała długotrwałą pracę wiertła. Guy zamierzał skruszyć sklepienie pieczary. Wydrąży w nim otwory, siatkę głębokich dziur, żeby eksplozje rozerwały jak najgrubszą warstwę granitu. Rumosz wypełni jaskinię, niszcząc wszystko. Spojrzał na plan. Przypominał bazgroły, skreślone ręką małego dziecka, był jednak wyjątkowo dokładny. Strzałki pokazywały kierunki jazdy. Za Inverness podłą drogą na wschód. Skręcić przy kamiennym krzyżu w polny gościniec, kiedyś łączący kilka nieistniejących już zagród. Potem zagłębić się w West Lands ledwie widocznymi dróżkami, dawniej używanymi do przegonu bydła. Jechać dalej bezdrożami, kierując się busolą i podanymi punktami orientacyjnymi. Na koniec odnaleźć dolinkę między dwoma bezimiennymi wzniesieniami, zaznaczoną czerwonym krzyżykiem. Stał tam, gdzie powinien – u podnóża wysokiego wzgórza o stromych stokach. Ciszę zagłuszał tylko szurgot kamyków, osypujących się ze zniszczonego erozją zbocza. Guy dostrzegał wykuty w skalnej opoce niewielki krzyż, porosły mchem, a jednak dobrze widoczny. Idealne miejsce na kryjówkę – pomyślał, przytykając płomień zapalniczki do planu. Nadszedł zwykłym listem, z adresem wydrukowanym komputerowo. – Pustkowie, omijane przez ludzi, gdzie nawet latem chłód przenika dreszczem ciało, nie nadające się do wypasu bydła. Przez stulecia nikt tu nie zaglądał i nie zajrzy. Starannie wgniótł w ziemię spopielałe resztki kartki. Cóż tam jest? – Nagle poczuł przypływ podniecenia. – Na Boga, co oni chcą zniszczyć za taką kupę szmalu? Co, spoczywające w tej niewidocznej dla ludzi pieczarze, tak ich zmęczyło? Guy nie dostrzegał nawet śladu wejścia. Patrzył na pofałdowaną, wydawałoby się, jednolitą ścianę granitu z kilkunastoma wątłymi kępkami trawy, rosnącymi w zagłębieniach. Ktoś jednak oczyścił relief w kształcie dłoni, umiejscowiony poniżej krzyżyka, wyraźnie widoczne pięciopalczaste wgłębienie na wysokości jego barków. Już się nie zastanawiał. Ułożył w właściwych miejscach palce – silne, wyrobione latami ćwiczeń kłykcie, zdolne zmiażdżyć komuś gardło – i mocno nacisnął.

Czerwiec 2016

19


Część skały obróciła się z lekkim szurgotem, jakby w środku wielkiego kamienia umieszczono pionową oś. Wejście do pieczary stało otworem. *** Zaskoczyło go, że nie musiał przystosowywać patrzenia do mroku. Nie potrzebował włączać silnej latarki. W głębi pieczary czerwoną barwą gorzało światło. Plama intensywnego blasku, rozświetlająca ciemność, wyraźnie pokazująca kontury wąskiego korytarzyka i wnętrze rozległej jaskini, otulonej na zewnątrz grubym płaszczem skały. Krwista jasność wydobywała się z czegoś, co wyglądało na dziwny pojemnik. Ten blask niekiedy przesłaniały niewyraźne cienie, przypominające ludzkie sylwetki. *** Przeniesienie sprzętu i materiału wybuchowego poszło prawie w okamgnieniu. Ktoś inny może cofnąłby się, jednak nie Guy. W czasach służby dla brytyjskiej korony kilka razy czołgał się podziemnymi tunelikami, żeby dotrzeć do środka pilnie strzeżonej sadyby pustynnego szejka. W półmroku ciasnych przejść widywał wiele cieni i żarzących się czerwonawo ślepi. Po prostu ocierał się o szczury, wielkie niczym koty, sprawiące wrażenie podziemnych duchów. Teraz zaledwie kątem oka zerkał w głąb groty. Za parę minut wszystkiego się dowie. Ustali, czym jest źródło światła. Ciągle emanowało silną, ciemnoczerwoną barwą, bez zmiany natężenia. Kopnięciem odsunął niewielki głaz, blokujący wejście. Ułożył go tuż przed uczynieniem pierwszego kroku. Kamienne drzwi zatrzasnęły się z tym samym charakterystycznym szurgotem. Niedawno spalona kartka nie kłamała. Z tej strony wrót też znajdował się relief w kształcie dłoni. Przyłożenie ręki spowodowało, że wejście ponownie się obróciło. Guy uśmiechnął się skąpo. Liczył się z tym, że ktoś wymyślił chytry plan, mający wciągnąć go w pułapkę, w której skonałby z głodu i pragnienia, wyjąc z rozpaczy. Komuś mógł zaleźć mocno za skórę. To było bardzo mało prawdopodobne, zbyt perfekcyjne i stanowczo za drogie, jednak nie wykluczał takiej możliwości. Drążył teraz otwory w granitowej masie dziwnych wrót. Do skruszenia płyty wystarczała detonacja kilku lasek semtexu. Za drugim razem wrota mogły się nie otworzyć, odcinając go od świata żywych. Tak jak zwykle, starannie zabezpieczał drogę ewakuacji. Formując dłońmi kolejne kostki, Guy mógł wreszcie przyjrzeć się temu, co wkrótce obróci w proch. Przetrawiał pierwsze spostrzeżenia. Oddychał swobodnie. Ocenił, że w górotworze istniały szczeliny, stworzone przez naturę albo wysiłkiem człowieka, wentylujące skalną kryjówkę. Przed nim rozpościerał się wąski, wysoki na jakieś siedem stóp przesmyk, pogrążony w półmroku. Przejście wiodło w dół, tam, gdzie mrok najintensywniej rozświetlała plama czerwonego światła. To miejsce imponowało ogromem. Korytarz rozszerzał się w skrytą w głębi kamiennego wzniesienia wielką pieczarę. I było tam coś jeszcze… Przyzwyczajony do czerwonej szarówki wzrok Guya widział wszystko o wiele wyraźniej. Pośrodku stał potężny stół. Właśnie na jego blacie gorzało źródło krwistego blasku. Mebel otaczały proste zydle, przypominające relikty czasów średniowiecza. Z boku spostrzegł rant mniejszego stołu i kilka drewnianych ław. I tuzin nadal niewyraźnych sylwetek, o twarzach zwróconych w jego stronę. Stali w milczeniu. Tylko jeden z nich siedział przy mniejszym meblu, obracając w palcach coś, co wyglądało na kubek. Guy dwukrotnie przetarł oczy. Obraz nie znikał. To nie był omam, może spowodowany zgromadzonymi tutaj gazami. Ten widok nie ustępował.

20

Herbasencja


To była rzeczywistość, na razie niezrozumiała. Niepojęta. Najwyższa z sylwetek niespodziewanie pomachała dłonią. – Przyjdź do nas. – Chropawy głos miał rozbawione brzmienie. – Rób swoje… Nic z tego nie wyjdzie, spróbuj jednak wykonać zadanie. Zaczynaj! Niewyraźnie widziany mężczyzna wolno pokiwał głową. – Najpierw jednak – dodał po chwili – musisz nas pokonać. Głownia podniesionego z ławy miecza odbiła blask czary i zamigotała smugą purpury. *** Tego naprawdę nie mogłem przewidzieć – z przepełniającą duszę wściekłością pomyślał Guy. – Zbyt szalone, żebym na to wpadł. Już rozumiał, z kim się spotkał. Nie istniało inne wytłumaczenie. Zjawy czekały na niego. Wiedziały, że przybył, by zniszczyć pieczarę. Zleceniodawcy – tych kilkanaście postaci, stojących przed nim – dokładnie go rozpracowali, a teraz zaproponowali walkę na śmierć albo życie. Właśnie o to szło tym wynaturzonym bogaczom. O sycącą ich chore umysły morderczą grę. Jedna z postaci podniosła rękę. W dłoni trzymała kubek. Po blacie stołu zagrzechotały rzucone kości do gry. – Witaj, chłopcze. – Człowiek z mieczem postąpił dwa kroki naprzód. – Poznajmy się. Jestem Lancelot. Dawno temu nazywano mnie Lancelotem z Jeziora. Lancelot du Lac… Rozejrzyj się. Mamy mnóstwo czasu na załatwienie sprawy. Guy w milczeniu kiwnął głową. Baczył na jedno – zachowanie bezpiecznego dystansu do człowieka o dziwnym imieniu. Nie wszystko jeszcze rozumiał. Stół z pojemnikiem, bez drobinki kurzu, błyszczał nieskalaną czystością. Pośrodku gładkiej powierzchni stała czara – metalowe naczynie, wykonane, jak ocenił, po prostu z mosiądzu. Może z miedzi. Właśnie ono rozświetlało grotę czerwonym blaskiem. Emanowało światłem, jakby zawierało w sobie ładunek, rozpraszający ciemność. Czara dziwnie przyciągała wzrok. Guy spojrzał uważniej. Coś, co było pokaźnym kielichem, wypełniał płyn. Gęsta ciecz krwistoczerwonej barwy. Wyglądała jak krew. Przebywał w pieczarze już sporo czasu, powinna więc zaschnąć, skrzepnąć, przeistoczyć się w grudę materii. A jednak płyn lśnił wspaniałym kolorem, jakby jego istnienia nic nie ograniczało. Jakby, raz wlany do czary, istniał poza i ponad ludzkim czasem i prawami materii. Guy westchnął. Nie rozumiał tego fenomenu. Uznał, że wyjaśni sobie to później. Przeniósł spojrzenie na towarzyszy Lancelota. Torsy okrywały kolczugi, wzmocnione grubymi płatami metalu. Ramiona i ręce ochraniały tulejowate osłony. Rzucone kości znowu zagrzechotały. Mężczyzna siedzący przy bocznym stoliku zebral je i włożył do skórzanego kubka. – Same szóstki, i to trzeci raz pod rząd! – rzucił, niespodziewanie błogo się uśmiechnął. – Chyba znak… On czasami tak postępuje. Jednym ruchem zerwał się na równe nogi, sprawnie i gibko, jak ktoś niebywale silny. – Zacznijmy! – W głosie brzmiała dziwna radość. – Sprawdźmy, czy nareszcie doczekałem odkupienia! Przekonajmy się! Ujął w dłoń przedmiot, leżący na ławie, topór na długim, esowato wygiętym stylisku. Zatoczył bronią łuk nad głową. – Przybyłeś, aby zniszczyć schronienie świętej czary. I ją. – Lancelot cofnął się o krok. – Najpierw nas pokonaj, chociaż ostrzegam, że to niemożliwe. Właśnie tego Guy się spodziewał. Niespodziewanie poczuł ulgę. Wszystko się potwierdzało. Wcześniej znalazł już wytłumaczenie tej dziwnej sytuacji, wyjaśnienie banalnie proste i oczywiste.

Czerwiec 2016

21


Ci ludzie uprawiali wynaturzony, ekstremalny sport. Przygotowali krwawą zabawę, bezlitosną grę w zabijanie, dającą podnietę ich chorym umysłom. A on został zwierzyną, przeznaczoną na rzeź. Grupka rozkapryszonych bogaczy, łaknąca ekscytujących doznań, wymyśliła zabawę. Pewnie umieścili gdzieś kamery, żeby potem rozkoszować się widokiem jego śmierci. W czarze ukryli źródło światła, a płyn stanowił mieszaninę starannie dobranych chemikaliów, łudząco podobną do krwi. Nie ponieśli też dużych kosztów, jeżeli wspólnie złożyli się na sfinansowanie wciągnięcia go w pułapkę. Wydatek parunastu tysięcy funtów na głowę zaakceptowali bez mrugnięcia okiem, czekając na przyjemność powolnego zabijania go po kawałku. Jednego Guy był ciekaw, chociaż sądził, że nigdy nie pozna odpowiedzi – ilu ludzi już wyprawili na tamten świat. I jednego był też pewny – zawiodą się. Pewnie po raz pierwszy i na pewno ostatni. Zawiodą się i sami skosztują smaku umierania. Pomylili się, bo on zawsze przewidywał najgorsze scenariusze. I starannie się zabezpieczał. *** W kaburze pod pachą miał trzynastostrzałową berettę, a zapasowy magazynek obciążał kieszeń. W olstrze przy pasku spodni tkwił rewolwer z długą lufą. Nóż z ostrzem ze świetnej stali spoczywał w wewnętrznym wcięciu kurtki. Guy wiedział, że nadal świetnie strzela z broni krótkiej, trzymanej w w obu rękach. Z tej odległości nieomylnie trafi tam, gdzie trzeba. Zanim te gnoje zorientują się, że nadeszły ostatnie chwile ich marnego istnienia, wybije wszystkich do ostatniego. W razie potrzeby poderżnie rannym gardła. A potem z dziką rozkoszą wykona zlecenie, grzebiąc ciała w skalnym rumowisku. Części pistoletu i rewolweru wylądują w bagnach i rzekach. Nikt nie odkryje skalnego grobu, bo sami się o to postarali. A jeżeli ktoś go znajdzie, policja nie połączy z dziwnym mordem człowieka, który nie znał żadnej z ofiar, zmienił tożsamość i stał się poważanym mieszkańcem jednej z urokliwych wysepek Morza Śródziemnego. Niespodziewanie mężczyzna z toporem z dzikim wrzaskiem rzucił się do ataku. Kciuk przesunął bezpiecznik. Pierwszy strzał trafił napastnika w głowę, drugi w serce. Kolejne dwa uderzyły w Lancelota. Guy naciskał spust do chwili, gdy jego serce przebił rzucony z wielką siła puginał. Gdy niespodziewanie ogarnęła go ciemność, posępny, bezbrzeżny mrok, w który się zanurzył. W ostatnich chwilach świadomości czuł, że spada w przepaść, w czeluść dziwnej otchłani, niematerialnej i bezczasowej. Wiedział, że ogarnia go otchłań śmierci. A jednak gdzieś, na końcu tej przepaści znowu błysnęła plama czerwonego światła. Blask narastał. *** Świadomość powracała powoli. Nic go nie bolało, tylko dziwnie stężałe mięśnie i ścięgna z trudem się rozluźniały. Guy wolno podniósł się ze skalnego podłoża. Nie poszło łatwo, jakby od nowa uczył się poruszania, przypominał sobie opanowane w dzieciństwie ruchy. Czuł dziwne zmęczenie. I coś jeszcze. Nie wiadomo, dlaczego, jednak miał pewność, że stał się kimś innym. I że tę odmienność dopiero pozna i nauczy się z nią żyć. Coś zachrzęściło pod butami. Spojrzał w dół. Nadepnął na łuski od nabojów. Jedna z nich, wzięta w palce, jeszcze trochę parzyła. Przyjrzał się uważnie temu, co go otaczało. Nic się nie zmieniło, tylko leżące obok stołu ciało przemieniło wygląd jaskini. Człowiek, niedawno cieszący się z szczęśliwych rzutów kośćmi, a potem nacierający z furią, był teraz trupem.

22

Herbasencja


Ktoś wstał od stołu gry. Guy przypomniał sobie jego imię – Lancelot. – Stałeś się nowym strażnikiem świętej czary Graala. – Niedawny przeciwnik położył rękę na ramieniu Guya. – Perceval zaznał odkupienia. Odszedł. Już jest szczęśliwy. Zastąpiłeś go. Guy milczał. Oglądał swoje dłonie. Nie zmieniły się. Silne niczym szczęki imadła długie palce, kłykcie oficera regimentu spadochronowego z Sussex, a potem dowódcy grupy szturmowej SAS. A jednak, tak jak całe ciało, były inne… Były inne. Coś się z nim stało. Coś niepojętego i niezrozumiałego. Jeszcze nie wiedział, co. Jednocześnie czuł i dziwną lekkość, i niezrozumiałą ociężałość. Chyba w tej niedawnej otchłani bezczucia, mroku, letargu, klinicznej śmierci zmienił cielesność. W umyśle narodziła się nadzieja, że pewnie na krótko. Bo przecież żył… Żył! – Szybko się przyzwyczaisz. – Lancelot zdawał się rozumieć jego odczucia. – Kiedyś ktoś cię zmieni, tak jak zastąpi i mnie. Kiedyś… Nie wiemy, kiedy, jednak tak się stanie. Tęsknie się uśmiechnął. Guy patrzył na niego bez słowa. Zamierały na wargach. Wszystko, co przeżył i doznał, nie mogło być przecież snem. Pusta gilza sparzyła mu palce. Musiał wierzyć, że to, co go otaczało, było jednak omamem. Ułudą dziwnej rzeczywistości. Pewnie zgromadzony w grocie gaz powodował halucynacje. Narodziła się nowa myśl. Wróci do wyjścia, otworzy wrota, zaczerpnie świeżego powietrza. Założy maskę – zarzucał sobie, że nie zrobił tego wcześniej – i wykona zadanie. Mylił się, sądząc, że napotkał grupę admiratorów krwawego sportu. Ci ludzie nie istnieli. Jego umysł tworzył wizje. Dziwne majaki. I to jego umysł rozmawiał sam ze sobą, ze stworzonym przez siebie wytworem wyobraźni. Rzucił okiem na leżące przed nim ciało. Blaknęło. Powoli rozwiewało się. Surowe rysy twarzy zamazywały się. Nie zacierał się tylko szczęśliwy uśmiech, szeroko rozchylający wargi. – On nie umarł. Skonał już dawno temu, tak jak i my. – Głos Lancelota znowu przerwał ciszę. – On tylko odszedł. Nie wiemy, dokąd – kontynuował z słyszalnym namysłem. – Może do tego, którego krew chronimy. Może otrzymał inne zadanie, tam, skąd przybyłeś, i znajduje się wśród żywych. Tak jak i ktoś, kogo nazywamy majordomusem… Ty zginąłeś niedawno i pewnie długo będziemy razem, chociaż tylko przez okruszek wieczności… Kości znowu zagrzechotały w kubku. Pozostali mieszkańcy pieczary rozsiedli się przy małym stole. Przed każdym leżał stosik kamyków. – On strzeże czary na zewnątrz – Du Lac mówił tak, jakby oznajmiał ważną nowinę. – On i jeszcze kilku. Chociaż jeden z nich zawiódł, zwątpił, nie zmieniono wyboru. Wyboru ciebie… Ten ułomny duchem strażnik pewnie już pokutuje, tylko gdzie indziej. Guy nie zamierzał dalej pozostawać w świecie zwid, nieistniejących postaci, toczyć w umyśle wewnętrznego dyskursu. Pragnął się z niego wyrwać. Musiał uczynić jedno – wydostać się na zewnątrz i odzyskać świadomość. Wrócić do realnego istnienia i zacząć śmiać się z siebie. Wtedy nareszcie wykona zlecenie. Dobrze pamiętał, że przecież zawsze je realizował. *** Z niedowierzaniem oglądał swoje palce. Nie pamiętał już, który raz. Bez trudności zgniatał nimi orzechy włoskie – pękały niczym choinkowe bombki. A teraz nie potrafiły uchwycić świdra. Podnieść laski plastyku albo ująć przewodu. Sprawdzić, czy przesuwa się dźwignia detonatora. Dłonie stały się bezcielesne. Słuchały go, jednak nie radziły sobie z materią. Sprawiały wrażenie organów ducha. W zespoleniu ze skalnym reliefem wrót też okazały się bezsilne. Wejście bezlitośnie trwało nieruchomo, jak potężne wieko podziemnego grobowca. Blask czary nadal rozjaśniał przesmyk. Guy zrobił to, co jeszcze mógł zrobić – wrócił do wnętrza pieczary. – Gdzie się znalazłem? – zadał Lancelotowi pytanie, które drążyło umysł. – Kim jesteście?

Czerwiec 2016

23


Aut. Marcin Czarnecki Lancelot nie uczestniczył w grze. Siedział na zydlu, oparty plecami o ścianę, jakby czekał na Guya. Wstał. – W czyśćcu – odpowiedział z nikłym uśmiechem. – On go tu urządził. Dla nas, a teraz dla ciebie. On… Wskazał na czarę. – Dawno temu wyznaczył nam zadanie: chronienie tej świętości. Odbywamy tutaj pokutę. Ty ją dopiero rozpocząłeś. Lancelot miał długie, białe włosy, sięgające do ramion, szczupłą tawrz, pokrytą bruzdami zmęczenia. Duże, niebieskie oczy wpatrywały się teraz uważnie w rozmówcę. Nadal ciało osłaniała ciężka kolczuga. Dopiero teraz Guy zauważył, że na pancerzu i kształtnej głowie du Laca nie osiadła nawet smużka kurzu. Nie dostrzegł też ran, a przecież trafił białowłosego. Blat stołu z czarą ciągle lśnił nieskalaną czystością. Lancelot i pozostali wyglądali, jakby ziemski brud nie miał do nich dostępu. Guy już nie wiedział, co myśleć. – Kawałek czyśćca tutaj, na tym zimnym pustkowiu, pośród krów, zajęcy i dzikiego ptactwa? – Potrząsnął głową. – To majak. Złuda. Kiedyś się od niej uwolnię. Powiedz prawdę! – Skąd wiesz, ze kłamię? Skąd wiesz, że nie zacząłeś pozaziemskiej kary, chociaż nigdy o tym nie myślałeś? – Oczy dawnego rycerza Okrągłego Stołu nagle błysnęły. Mówił z dziwną mocą, z żarem, przebijającym z każdej wypowiadanej sylaby. – Skąd wiesz, że ten, którego krew chronimy niekiedy nie przenosi otchłani cierpienia do realności? Skąd wiesz – ciągnął silnym głosem, nagle odbijającym się echem od skalnych ścian – że to, czego doświadczamy: wojny, wybijanie tysięcy ludzi, głód, zarazy, nie są częściami czyśćca, stworzonego wokół nas? Po to, aby poskromić naszą pychę i mordercze instynkty… Skąd to wiesz? Sam się przekonasz, gdzie doszedłeś. Gracze w kości słuchali uważnie. Kiwali głowami. Pary zydli nikt nie zajmował. Zdawały się czekać na dwie postacie, stojące obok czary. . Guy nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Nie umiał też opanować natłoku dziwnych myśli. Może rzeczywiście przeszedł przez granicę cienia, granicę życia i śmierci, i znalazł się po drugiej stronie? Zadał kolejne pytanie, bo ciągle prawie niczego nie pojmował: – Do czego ona posłuży? Znasz cel jej istnienia? Lancelot przez dłuższą chwilę milczał. Niespodziewanie uśmiechnął się. – Tego też nie wiemy, kiedyś jednak poznamy przeznaczenie czary – stwierdził tym samym, silnie brzmiącym tonem. Tonem bezgranicznej ufności i nie mającej wątpliwości wiary. – Ona trwa

24

Herbasencja


przez tyle wieków! Teraz cierpimy za ziemskie grzechy, a jednak zostaliśmy wybrańcami. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak sroga jest kara. Na chwilę zamilkł, może zbierając myśli. Może pragnąc przekazać wszystko dokładnie. – Zostało nam tylko opowiadanie o dawnych czynach – kontynuował, teraz już cicho. – O naszych potyczkach, bitwach, zabójstwach. Ten, kto wygra w kości i zbierze kamyki, zaczyna. Potem je znowu dzielimy, gramy ponownie, znowu opowiadamy swoje życie, w nieskończoność, bez chwili przerwy… Potrząsnął głową. – Znamy swoje historie na pamięć, jednak snujemy je aż do wyrzygania bebechów – kontynuował wolno. – Nic innego nam nie pozostało. Tutaj nie ma dnia ani nocy – otacza nas bezczasowa wieczność. Nie masz pojęcia, jak szybko te wspomnienia zaczynają doskwierać. Zaczynają ranić, w końcu palić. Rozmawiamy o przeszłości i nagle rozumiemy, jakże nędzne życie wiedliśmy. Niegodziwie mordercze. Zabijaliśmy w imię honoru, zasad, dla próżnej chwały… Byliśmy, tak jak i ty, nędznymi okrutnikami. Lancelot przesypywał w dłoniach garść skalnych okruchów, połyskujących czerwonawo w blasku czary. Kości znowu zagrzechotały. Guy wiedział już, co oznacza ten dźwięk. – Aż w końcu zaznamy okupienia. Perceval tego już dostąpił... – Lancelot uśmiechnął się. – Dowiemy się, do czego posłuży kielich z krwią, otrzymamy inne zadanie. Guy słuchał w napięciu. Nie potrafił odwrócić wzroku od czary. Ten blask jakby go przyzywał. Prosił, aby oparł dłonie o puchar i zajrzał w głąb. Ze zdziwieniem stwierdził, że nie śmie tego uczynić. Nie bał się, po prostu czuł, że dotyk jego palców skala puchar. Że jeszcze nie przyszedł ten czas. Spuścił wzrok. U jego stóp niedawno spoczywało ciało Percevala. Prawie już nie istniało – pozostało tylko pasmo blasku i twarz. Twarz z coraz bardziej szczęśliwym uśmiechem. Guy nie wierzył własnym oczom i uszom, jednak to mogła być prawda. Prawda o czymś, o czym nigdy nie myślał. Lancelot wyciągną rękę. – Weź, chłopcze. – Wsypał skalne okruszki w nadstawione dłonie Guya.. – Niebawem opowiesz nam swoje życie. Wyspowiadasz się wiele razy, tak wiele, że nie będziesz pamiętał chwili rozpoczęcia nowego istnienia. A kiedyś, tak jak ten, którego wyprawiłeś w drogę, otrzymasz nowe zadanie… Kości znowu potoczyły się po stole. Lancelot przegładził włosy. Ten sam tęskny uśmiech rozświetlił surowe rysy twarzy. Guy z całej siły zacisnął pięść. Nie czuł bólu. Ostre krawędzie nie wbijały się w skórę. Nie pojawiły się kropelki krwi. Ta rzeczywistość nie zamierzała ustąpić… Trwała, jak obraz świata, widziany umysłem schizofrenika. Może w tym zawierała się odpowiedź – w nagłym ataku choroby, która nagle wywróciła na nice jego zmysły. Po czaszką mignęła mu rozpaczliwa konstatacja, że Lancelot jest jego drugim uosobieniem, psychicznym alter ego, ucieleśnionym jako zwida wyrzutem sumienia, od dawna podświadomie gryzącym duszę. To drugie ja zwyciężało, zawłaszczało umysł, tryumfowało. I następna refleksja, doszczętnie niwecząca poprzednią. Przecież, gdyby jego umysłem nagle zawładnęła choroba, nie powinien o niej wiedzieć. Nie powinien zdawać sobie z tego sprawy. Nagle Guya ogarnęło dziwne ukojenie. Kiedyś wszystkiego na pewno się dowie… Kiedyś otrzyma nowe, niezwykle ważne zadanie. Lancelot, nowy towarzysz, nie miał nawet cienia wątpliwości. W przepełnionym niepewnością umyśle Guya zrodził się promyk nadziei. Wątłe światło, dające spokój. Kiedyś przekona się, czy Lancelot ma rację. Sam nie wiedział, dlaczego, jednak odetchnął z ulgą i ucieszył się z tego, że ten promyk otuchy, nowej nadziei, gorzeje krwistym blaskiem. 24 stycznia 2016 r.

Czerwiec 2016

25


Magdalena Lisiecka (Lycoris) Pisać zaczęłam w podstawówce i mimo nalegań środowiska, bym w końcu dorosła i zajęła się czymś poważnym, wciąż nie dałam się namówić na porzucenie fantastyki. Długouche elfy, brodate krasnoludy, piloci rdzewiejących statków kosmicznych i nowoczesne androidy - są przecież znacznie ciekawszym towarzystwem niż to, które dwudziestodwuletniej studentce oferuje rzeczywistość. Szukając miejsca jak z bajki, trafiłam w końcu na Uniwersytet Wrocławski, któremu Hogwart do pięt nie dorasta. Obiecuję sobie i światu, że już niedługo opanuję wykładaną tam sztukę zaginania czasoprzestrzeni, by móc pogodzić wszystkie pasje i obowiązki - oraz się wyspać. Tak, spanie przede wszystkim.

fantastyka

Kwestia nawrócenia

Lodowata bryza ciągnęła od morza, rozwiewając Eyvaldowi włosy. Młody mężczyzna z nostalgią spoglądał na płonące miasto. Drobne zabudowania rozrzucone wzdłuż fiordu, tam gdzie postrzępiony brzeg spotykał się ze stromym zboczem gór, przypominały teraz naszyjnik z bursztynowych koralików. Czy będzie żałował tej zdrady? Potrząsnął sakwą, by usłyszeć kojące sumienie brzęczenie monet. Odegnał wątpliwości, wskoczył na konia i pozwolił zaniepokojonemu zapachem dymu zwierzęciu oddalić się od wypełnionego okrzykami bólu, rozpaczy i przerażenia Vikkholm. – Ciekawe czy miłościwi bogowie przyjdą wam na pomoc – zakpił i nie oglądając się za siebie rozpoczął nowe życie. *** Eyvald nigdy nie przejmował się bogami. Idea służenia komuś, kogo nigdy nawet na oczy nie widział, wydawała mu się co najmniej absurdalna. Nie wspominając już o składaniu ofiar czy obwieszaniu się jakimiś tandetnymi błyskotkami. Nie tylko na temat wiary Eyvald miał inne zdanie niż pozostali mieszkańcy Vikkholm. Może właśnie dlatego musieli się rozstać w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Od pożaru ubyło już pół księżyca, a młodzieniec zdołał odjechać wystarczająco daleko, by móc przestać martwić się pościgiem. Mimo to wciąż zarzucał kaptur na głowę i wbijał wzrok w grzywę konia ilekroć mijał kogoś na szlaku. Wiedział, że przesadna ostrożność może przysporzyć mu kłopotów, ale nie potrafił stłumić podejrzliwości. Słysząc dobiegający z naprzeciwka tętent kopyt postąpił dokładnie tak samo. Naprawdę bardzo chciał nie przyciągać uwagi nieznajomych, gdy jednak do jego uszu dobiegło płaczliwe błaganie o pomoc, nie zdołał oprzeć się pokusie i spojrzał przed siebie. Rozpaczliwe krzyki dobiegały z gardła dziewczyny, przytulonej do szyi rozpędzonej szkapy. Tuż za nią gnało trzech ogromnych drabów z obnażonymi mieczami. Eyvald najchętniej zszedłby im

26

Herbasencja


z drogi. Co go obchodził los dziewczyny i zamiary rozwścieczonych mężczyzn. Nim jednak zdążył usunąć się na pobocze, dziewczyna pochwyciła jego spojrzenie i załkała raz jeszcze: – Pomocy! Nigdy w całym życiu nie widział tak nieskazitelnie zielonych oczu. Coś w nim zadrżało. Musiał jej pomóc. Gdyby tego nie zrobił, najpewniej padłby trupem, nie mogąc znieść takiej hańby. Dobył miecza. Napastnicy najwyraźniej w ogóle nie spodziewali się takiego obrotu sprawy. Zaczęli coś wykrzykiwać, ale nie zrozumiał ani słowa. Jakim cudem obcy zajechali tak daleko w głąb półwyspu? Ich bełkotliwa mowa jeszcze bardziej rozwścieczyła Eyvalda. Gdy tylko minął zabiedzonego wierzchowca dziewczyny, zatoczył szeroki krąg ostrzem, sięgając nim najbliższego ze zbirów. Mężczyzna krzyknął rozdzierająco, zarówno z bólu jak i zaskoczenia. Eyvald wykorzystał chwilę nieuwagi przeciwnika, by dźgnąć mieczem zad jego konia. Spłoszone zwierzę wyrwało się spod władzy jeźdźca i pomknęło między drzewa. Pozostali bandyci zupełnie zdębieli. Zatrzymali swoje rumaki i zaczęli wymachiwać rękami, krzycząc coś niezrozumiałego. Eyvald nie zamierzał dyskutować. Wywinął mieczem raz i drugi i nie napotkawszy żadnego oporu, rozgromił awanturników. Pomimo rozpierającej go dumy z wahaniem spojrzał na dziewczynę, bojąc się ponownie stanąć w obliczu potęgi niewinnego spojrzenia. Te obawy nie były zresztą bezpodstawne – w oczach niewiasty kryło się coś doprawdy zniewalającego. – Pani – szepnął Eyvald, chowając miecz. – Nic ci nie jest? Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się nieśmiało. Wciąż musiała się bać. – Nie musisz się mnie lękać. Nic ci już nie grozi – zapewnił pospiesznie. – Szukasz pracy, panie? – zapytała słodkim głosem. Poruszyła przy tym głową, sprawiając, że promienie słońca przeobraziły jej rude włosy w roztańczone płomienie. – Obecnie żadnej nie mam. Chętnie oddam się na twoją służbę, pani. Słowa wyciekły mu spomiędzy warg nim zdołał je przemyśleć. Szeroki uśmiech dziewczyny uświadomił mu, że tańczył dokładnie tak, jak zagrała. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie miała nad nim podobnej władzy. Co za przerażające uczucie! *** Na imię miała Joreid i była córką jarla Jorunda. Jej ojciec umarł przed dwoma dniami, co mocno zaogniło sprawę zamążpójścia dziewczyny. Konflikt rozgorzał do tego stopnia, że syn przyjaciela rodziny, Thorvi, postanowił ją uprowadzić i potajemnie poślubić. W tym celu wysłał za Joreid trzech najemników zza morza. Wszystko, co zdołała zabrać z domu, mieściło się w niewielkim tobołku. Garść monet, trochę jedzenia i jedna suknia na zmianę, nic więcej. – Co zamierzasz zrobić? – zapytał Eyvald z głosem zmiękczonym współczuciem. – Niedaleko mieszka moja ciotka. Może pozwoli mi u siebie zamieszkać. Siedzieli naprzeciw siebie, grzejąc się przy ognisku, a rozochocone płomienie buchały wysoko ku obsypanemu gwiazdami nocnemu niebu. Przez cały czas Joreid przyglądała mu się z peszącą uwagą. Rozumiał jej zainteresowanie, co niestety nie zmieniało faktu, iż nie potrafił sobie z nim poradzić. – Panie, udało mi się zabrać trochę miodu, więc jeśli miałbyś ochotę… – znacząco zawiesiła głos. Eyvald nie mógł się pozbyć wrażenia, że powinien odmówić, a najlepiej uciec gdzie pieprz rośnie. Mimo to skinął powoli głową. Z wdzięcznością przyjął pękaty dzban z wąską szyjką i pociągnął z niego łyk słodkiego napoju. – Wyborny – westchnął, gdy ciepło i odrętwienie zaczęły przejmować władzę nad jego ciałem. – Godne samego Odyna – przyznała Joreid, również się napiwszy.

Czerwiec 2016

27


Wojownik zaśmiał się. Sceptyczne podejście do wiary znów dało o sobie znać. – Wierzysz w bogów, pani? – zapytał kpiąco. – Ze względu na moją rodzinę nie mam wyboru. Czy to źle? Miód musiał być mocniejszy niż myślał, bo wydało mu się, że Joreid przeszła przez ognisko i znalazła się tuż obok. Zamrugał, niewiele z tego wszystkiego rozumiejąc. Zarówno suknia dziewczyny jak i jej włosy zdawały się płonąć, dlatego wyciągnął przed siebie dłonie w obronnym geście. Joreid-nie-Joreid zaniosła się śmiechem i pochwyciła go za nadgarstki, z siłą jaką nie powinna dysponować żadna kobieta. – Zostaw mnie, potworze! – krzyknął Eyvald z przerażeniem. – Nie jesteś zbyt spostrzegawczy, czyż nie, śmiertelniku? – zakpiła nie-Joreid zdecydowanie męskim głosem. – Ale nie martw się. Spróbuję temu zaradzić. Eyvald zawył z bólu, gdy coś koszmarnie ostrego wbiło mu się w nasady kciuków. Zerknął na nadgarstki, oswobodzone wreszcie z uścisku dziwnego napastnika i ze zdziwieniem stwierdził, że dłonie otoczone ma przez srebrne węże goniące za swoimi ogonami. Zęby gadów wbijały się jednak nie tylko w ich własne ciała, ale i w skórę Eyvalda. – Co to jest? – zapytał, nie bardzo wiedząc czy rzeczywiście chce znać odpowiedź. Podniósł wzrok i aż sapnął ze zdziwienia. Obok niego stał młody mężczyzna w bogato zdobionej czerwonej szacie z rudymi włosami związanymi na karku w luźny węzeł. Jego oczy iskrzyły się jadowitą zielenią, a usta wykrzywiały w pełnym zadowolenia grymasie. – Wybacz, jeśli cię zaskoczyłem, ale musiałem upewnić się, że jesteś tym, kogo szukam. Samo puszczenie z dymem Vikkholm to za mało. Niezliczone pytania cisnęły się Eyvaldowi na usta, nim jednak zdążył je zadać, rudowłosy mężczyzna przylgnął do niego i szepnął na ucho: – Zamknij oczy i trzymaj się mnie mocno. Może ci się zrobić nie dobrze. Nagłe szarpnięcie pozbawiło młodzieńca tchu. Rzeczywiście zakręciło mu się w głowie i poczuł narastającą falę mdłości. Tylko cudem zdołał nie zwymiotować, nie uchronił się jednak przed utratą przytomności. *** Czuł przyjemną miękkość i zapach pierza. Gdyby nie kłucie w nadgarstkach i chłodne powietrze co chwilę muskające jego ciało, zapewne zdołałby się nawet odprężyć i zasnąć. Dotyk czegoś mokrego skłonił go jednak do otwarcia oczu. – Już myślałem, że się nie ockniesz. Eyvald przez dłuższą chwilę musiał przypominać sobie, co takiego zaszło, że leżał teraz zupełnie nagi w łóżku, a przystojny młody mężczyzna obmywał go ściereczką. Gdy w końcu zdołał poskładać pogmatwane wspomnienia w spójną całość, chciał znać odpowiedź tylko na jedno pytanie. – Gdzie jesteśmy? – Przeniosłem nas do gospody by zmylić pościg. – Myślałem, że udało mi się wszystkich zabić. – Wszystkich? – Rudzielec zachichotał. – Dary, które miano złożyć w ofierze Odynowi, warte są znacznie więcej niż życie trzech wieśniaków. – Więc ten miód rzeczywiście był godny Odyna. – Nie inaczej. Chciał odepchnąć od siebie intruza i zasłonić przed jego natrętnym spojrzeniem, jednak gdy podniósł rękę zęby węża wbiły mu się boleśnie w kciuk. Doskonale zrozumiał, co to oznacza. – Wydawało mi się, że magia jest zajęciem dla kobiet – prychnął Eyvald, pragnąc przynajmniej słownie dopiec rudzielcowi.

28

Herbasencja


Ten jednak musiał opacznie zrozumieć zaczepkę, bo uśmiechnął się promiennie i już po chwili znów stał się Joreid. Niestety, nie poprzestał na tym; wskoczył na łóżko i otarł się wydatnym biustem o wilgotny tors Eyvalda. – Lepiej? „W ogóle nie jest lepiej!” chciał krzyknąć Eyvald, ale zamiast tego z ust wyrwało mu się głębokie westchnienie, gdy Joreid zaczęła muskać opuszkami palców wewnętrzną stronę jego uda. – Przestań… – sapnął, złapawszy w końcu oddech. – Ach, no tak, prawie zapomniałem – zaśmiał się rudoowłosy, na powrót przybierając postać mężczyzny. – Ty przecież nie odczuwasz pociągu do kobiet. – Skąd o tym wiesz? Słowa nieznajomego przeraziły Eyvalda do tego stopnia, że zerwał się i odepchnął go, nie bacząc na ból promieniujący z nadgarstków. Wspomnienia uderzyły go z siłą wichury. Liczne morskie wyprawy, podboje, z których zawsze wracał zwycięsko, obładowany łupami. Mieszkańcy Vikkholm zachwalający go na thingu, pijący jego zdrowie, chcący wydać za niego swoje córki. I ostatni wiking, podczas którego zakochał się w młodszym bracie dowódcy, Melkolfie. Gniew na nowo zapłonął w Eyvaldzie. Owszem, dał się uwieść i wcale tego nie żałował. Zniósłby nawet to, iż ojciec się go wyrzekł i zmusił do wybierania między śmiercią a banicją… Gdyby tylko Melkolf nie skorzystał z protekcji brata by wyprzeć się wszystkiego i nie ponieść żadnej kary. – Tak! – krzyknął rudowłosy, zanosząc się szaleńczym śmiechem. Ujął w dłonie twarz Eyvalda i przyciągnął do siebie tak, że ich czoła się zetknęły. – Daj mi więcej, proszę! – Loki. Eyvald wyszeptał to imię z niedowierzaniem. Głęboko wątpił w istnienie bogów, nie mówiąc już o spotkaniu jakiegoś. Nie mógł mieć jednak do czynienia z nikim innym – tylko bóg kłamstw i ognia mógł władać tak potężną magią. I tylko on był wystarczająco szalony, by cieszyć się ze spalenia całej wioski. – Tak, sługo? – Nie jestem twoim sługą. – Czyżby? – Loki zaśmiał się ponownie, objął młodzieńca i zaczął na przemian głaskać i podszczypywać jego barki. – Wyparłeś się innych bogów, aby nie zatracić samego siebie. Sprzeciwiłeś prawom swego ludu i wyrzekłeś rodziny. Oddałeś zakazanym rozkoszom jedynie dla własnej zachcianki. Spaliłeś wioskę, w której przyszedłeś na świat, niszcząc ostatni most łączący cię z przeszłością. Komu innemu mógłbyś służyć, jeśli nie mnie? – Służę tylko sobie – wydyszał ciężko Eyvald. Bóg czy nie bóg – Loki zaczynał go poważnie irytować. Tym bardziej, iż nie musząc dłużej powstrzymywać swych cielesnych pragnień wojownik zaczął odczuwać narastające podniecenie. Uśmiech kapryśnego bóstwa stał się jeszcze szerszy, zupełnie jakby doskonale zdawało sobie sprawę, w jakim kierunku powędrowały myśli jego wyznawcy. Chociaż biorąc pod uwagę fakt, iż Lokiemu udało się w międzyczasie wskoczyć Eyvaldowi na kolana, nie miał pewnie większych problemów, by wyczuć narastające to i owo. Tonąc w spojrzeniu jadowicie zielonych oczu, młodzieniec wyszeptał jedyne, co przyszło mu do głowy: – Jak mógłbym ci służyć? Czemu potrzebujesz kogoś takiego jak ja? W odpowiedzi Loki poruszył znacząco biodrami i gwałtownym ruchem ściągnął kaftan. Eyvaldowi od razu zrozumiał, co powinien zrobić. Całym sobą przylgnął do ciała bóstwa… zapominając zupełnie o wężowych bransoletach. – Cholera jasna! Zdecyduj się wreszcie czego… Bóg kłamstw nie pozwolił mu dokończyć. Wychylił się do przodu i przylgnął ustami do ust Eyvalda. Pocałunkowi brakowało czułości czy zmysłowości; dało się w nim jednak wyczuć żar, jakiego młody wojownik nie miał jeszcze nigdy okazji zaznać. Nie zauważył nawet, gdy Loki pchnął go z powrotem na łóżko.

Czerwiec 2016

29


Jedno trzeba było kapryśnemu bogu przyznać – znał się na rzeczy. Oswobodziwszy się ze spodni, zassał dolną wargę Eyvalda i zaczął podskubywać jego sutki, twarde teraz jak ziarna grochu. Gdyby tylko mógł, najchętniej sprawdziłby jędrność boskich pośladków, niestety, za każdy ruch węże mściły się coraz mocniej zaciskając szczęki. Cóż za okrutna rozkosz! Leżeć tak bezwładnie i być zmuszonym do absolutnej bierności, gdy całe ciało zdaje się krzyczeć w niemym błaganiu o ruch, tarcie, dzikie szarpnięcia! Przykuty do łoża kajdanami cierpienia, jęczał raz po raz, bojąc się przekroczyć granicę narzuconą mu przez rozpalone bóstwo. Jak miał wytrzymać szaleńczą podróż cudzych ust po swoim torsie, cudownie miękkich warg zmierzających wciąż w dół i w dół, aż do upragnionego celu? Eyvaldowi nie brakowało doświadczenia w miłosnych doznaniach, ale jeszcze nigdy nie był całkowicie zdany na cudzą łaskę. Absolutnie nie przeszkadzało mu oddanie się w czyjeś doświadczone ręce, pod warunkiem, iż mógłby w każdej chwili upomnieć się o swoje. Teraz nie mógł. Uświadomił to sobie w momencie, gdy usta Lokiego udowodniły, że kryją nie tylko paraliżująco zwinny język, ale i niebezpiecznie ostre zęby, których bóg nie omieszkał wielokrotnie przetestować na skórze Eyvalda. Kto wie, może właśnie to zawieszenie między ekstazą a cierpieniem pozwoliło młodemu wojownikowi na wiele godzin uniesienia. Za każdym razem, gdy zbyt bardzo zbliżał się do spełnienia, Loki tłumił jego żądze gryząc, drapiąc i przypalając ogniem. Cierpliwość Eyvalda została wynagrodzona. Biodra niegodziwego bóstwa okazały się zaskakująco słodkie. Kryły źródło wszelkich pragnień młodzieńca, obfitsze niż śmiałby przypuszczać. Gdy tylko pozwolono mu wedrzeć się w nie, przestał błagać o litość i poddał się zupełnie, by zaznać pełni rozkoszy. Splamił boskie ciało w swej ludzkiej ułomności, wiedział jednak, że będzie mu wybaczone. – Panie… – wyszeptał słabym głosem. – Nie przemęczaj się, sługo. – Loki opadł na łóżko i wtulił się w silne ramię Eyvalda. – Właściwie to już dawno powinieneś spać, skoro o świcie mamy wyruszyć. – Spałbym, gdybyś tylko mi pozwolił. – Śmiesz mi się sprzeciwiać, śmiertelniku? Tym razem węże oszczędziły mu bólu. Eyvald uśmiechnął się słysząc, jak Loki zaczyna nucić pieśń ku czci Thora, w miejsce boskich przydomków wstawiając jednak wyjątkowo sprośne obelgi. Bardzo ostrożnie spróbował go objąć i ponownie nie napotkał żadnego oporu. Nim zasnął zdążył jeszcze pomyśleć, że służenie takiemu bóstwu może okazać się całkiem przyjemne. Zupełnie innego zdania był następnego dnia, gdy do gospody wpadli wojownicy z pobliskiej wsi, poszukujący szalonej wiedźmy, która ograbiła świątynię Odyna i pomagającego jej zbója. Na szczęście jednak nie posiadał mocy zaglądania w przyszłość i mógł wypłynąć na morze snów wciągając w nozdrza głęboki korzenny zapach płomiennorudych włosów. Cóż, jakie bóstwo, takie nawrócenie.

Szeroki uśmiech dziewczyny uświadomił mu, że tańczył dokładnie tak, jak zagrała. Jeszcze nigdy żadna kobieta nie miała nad nim podobnej władzy. Co za przerażające uczucie!

30

Herbasencja


Krzysztof Sochal (gary_joiner) Urodziłem się i dorastałem we Wrocławiu, gdzie nadal mieszkam i, z mniejszym bądź większym entuzjazmem, pracuję. Piszę dla rozrywki (przede wszystkim własnej), bo nie dość, że dostęp do edytora tekstu niewiele kosztuje (w przeciwieństwie do realizowania większości innych pasji), to nie wymaga fizycznego wysiłku (a mnie łapią obustronne skurcze gdy sięgam do karnisza, poprawić mocowanie zasłon) i daje dużo radości i satysfakcji.

Nagły przypadek

obyczajowe

Ani Irak, ani Afganistan, ani nawet sierżant, który uczył jak trzymać broń, żreć błoto i nie obsrywać się pod ciężkim ostrzałem, nie przygotował Maćka do wizyty w szpitalnym oddziale ratunkowym. Starszemu szeregowemu w stanie spoczynku nie przeszkadzały ciasnota, ścisk i zgiełk poczekalni. W okopach i kryjówkach nauczył się cenić ludzką bliskość – jeżeli ktoś wrzeszczał, miotał się w spazmach, szczał w gacie, pocił się i rzygał krwią to znaczyło, że wciąż żył, że Maciek nie był w pierdolonym piekle sam, że Muhammad mógł wziąć na cel kogoś innego. Widok chorych i rannych wiercących się na krawędziach plastikowych krzesełek mógł wywoływać dyskomfort, ale nie u człowieka, który co noc śnił o kolegach płonących wewnątrz Rosomaka rozwalonego prowizoryczną miną. Udział w wojnie był nieporównywalnie straszliwszy od wizyty na SORze, ale idąc w bój, obsesyjnie licząc naboje, modląc się na przemian o długie życie i szybką śmierć, Maciek nie niósł na rękach łkającej Uli. Żołnierz ruszył do biurka oznaczonego wielkim czarnym napisem „REJESTRACJA“. - Przepraszam – zagadnął ostatnią osobę w kolejce – czy mógłbym wejść przed panią? Żona... - Ależ proszę, młody człowieku – odparła kobieta. - Przepraszam pana, mógłby mi pan ustąpić miejsca? Postawny facet z rozkwaszoną, krwawiącą, paskudną już przed kontuzją, a po urazie niewymownie wprost obrzydliwą facjatą, nie zareagował. Przepraszam pana najmocniej? Nagabnięty splunął krwią pod nogi i oznajmił: - Spierdalaj. - Daj spokój kochanie – cicho poprosiła Ula, nawet przez łzy widząc, że mięśnie szczęki męża zaczynają grać larum. – Możemy przecież poczekać. - Nadal boli? - Chyba trochę mniej. - Jesteś blada. - To to świa... - No do kurwy nędzy! - ryknął wielkolud z pokiereszowaną gębą, trącając stojącego przed nim blondyna w ramię. Adresat okrzyku jedną ręką nonszalancko opierał się o ladę, drugą obejmował w ramionach drobną, wyraźnie zagubioną starowinkę. Rozmawiał z rejestratorką medyczną, a w każdym razie próbował, bo między odpowiadaniem na zaczepki byczka, a próbami uspokojenia szamoczącej się staruszki, nie miał zbyt wiele czasu na konwersacje. - Odczep się pan. Już dobrze mamo, zaraz pójdziesz spać, zaraz znajdą ci tu łóżeczko. No widzi pani przecież, że mama nie czuje się dobrze, trzęsawki ma.

Czerwiec 2016

31


- Cierpi na epilepsję? - A skąd, parkinsona ma. - I dzisiaj zaczęły się drgawki? - No nie, będzie ze dwa lata... - Wypierdalaj chuju! - Odpierdol się pan ode... Mężczyzna nie skończył wypowiedzi, bo wielkolud napluł mu krwią prosto w otwarte usta. Rejestratorka cofnęła się o krok, podobnie postąpił Maciej, choć wyłącznie dlatego, że świerzbiące ręce miał zajęte. Dwóch ochroniarzy wybiegło z korytarza w momencie, w którym sprowokowany mężczyzna odepchnął matkę na bok, by móc wziąć porządny zamach. Nie zdążyli powstrzymać rękoczynów, ale szybko, sprawnie i z odrobinę zbyt dużym entuzjazmem zapanowali nad sytuacją. Jeden wykręcił rękę syna staruszki i przyparł go twarzą do ściany. Drugi zaczekał na szarżę byczka, poprosił go o spokojne opuszczenie placówki, a gdy napastnik się nie zastosował, dźgnął go pałką w zmiażdżony nos. Wielkolud zawył, wyraźnie wyróżniając się w chórze zawodzących natężeniem wyrażanego cierpienia, po czym padł na posadzkę, gdzie zwinął się w kłębek. - Przepraszam, piątkowe wieczory zawsze są trudne, ale dzisiaj mamy istne pandemonium. Zachrypnięty głos rejestratorki odwrócił uwagę Maćka od dantejskich scen. - Moją żonę bardzo boli brzuch, od kilku godzin. - Od czterech, chciałam poczekać do rana czy samo nie przejdzie, ale mój mąż jest równie uparty, co opiekuńczy. - Po to tu jesteśmy. Czasem miło zobaczyć kogoś faktycznie chorego... Przepraszam, udziela mi się to wariactwo. Przeszła pani jakiś uraz? Upadek, wypadek? - Nie. - Cierpi pani na jakieś przewlekłe choroby? - Nie. - Ma problemy z zatokami – wtrącił Maciek. Ula uśmiechnęła się po raz pierwszy od czterech godzin. - Zatoki nie są w brzuchu, kochanie. - Jadła pani lub piła coś innego nietypowego albo nieświeżego? - Nie. - Miała pani wycinany wyrostek? - Nie. - W porządku. Proszę do gabinetu internistycznego, prosto korytarzem, potem w lewo, drugie drzwi za zakrętem. Lekarz dyżurny przyjmie panią jak tylko będzie mógł, ale proszę uzbroić się w cierpliwość... Wariacki wieczór. - Dziękujemy. Maciek zaniósł żonę we wskazane miejsce, dołączając do czwórki oczekujących. - Posadź mnie na krześle, co? - poprosiła Ula. - Wyglądają na niewygodne, a gdybym musiał cię szybko... - Na rękach też jest niewygodnie. Posadź mnie. Maciek zmarszczył brwi ale spełnił rozkaz, lokując żonę tak blisko gabinetu, jak tylko to było możliwe: obok charczącego, kaszlącego brodacza. - Ktoś jest w środku? - spytał wskazują na drzwi, nie zwracając się do nikogo konkretnego. - Nie – oznajmił okularnik siedzący po przeciwnej stronie korytarza. - Kwitnę tu od godziny i nikt... - Nie wchodził. - Rudowłosa kobieta także pośpieszyła z wyjaśnieniami: - Doktor wyszedł z gabinetu zaraz po tym, jak przyjechała karetka, jakieś półtora godziny temu. Mój syn jest trzeci w kolejce. Pogładziła po głowie dwudziestokilkoletnią latorośl. Chłopak robił co mógł, by uniknąć pie-szczoty, ale stracił dużo krwi, a ta, która mu pozostała rozcieńczona była alkoholem do tego stopnia, że ucieczka przed matczyną dłonią okazała się niemożliwa. Z ramienia młodzieńca sterczała rękojeść niewielkiego noża. - Trzymaj się kochanie. – Maciek stanął na środku korytarza i rozejrzał się na boki, szukając kogoś w białym stroju, kogo mógłby dopaść, przesłuchać i skłonić do współpracy. - Kochanie?

32

Herbasencja


Ula nie reagowała na słowa męża. Miała zamknięte oczy i przyśpieszony oddech. Maciek w przypływie paniki padł na kolana przed ukochaną i gotów był już krzykiem, potrząsaniem, a nawet i siarczystymi policzkami przywracać jej przytomność, gdy zza załomu korytarza wyłonił się lekarz. Bardzo przeciętny medyk – w średnim wieku, pospolitej urody, ani wysoki, ani niski, w wymiętym kitlu cuchnącym antyseptykami i potem. - Panie doktorze, moja żona właśnie zemdlała, bardzo bolał ją brzuch i... Lekarz westchnął, na tyle głośno, że Maciek zamilkł, po czym pochylił się nad Ulą, sprawdził jej puls i obmacał brzuch. - Nie ma tragedii – oznajmił, wlepiając wzrok w purpurową twarz siedzącego obok mężczyzny i momentalnie tracąc zainteresowanie kobietą. - Trudności z oddychaniem? Alergia? Brodacz nie dał rady się wysłowić, kiwnął za to głową i wzruszył ramionami. Proszę do gabinetu. Maciek poderwał się na nogi i dopadł do lekarza dyżurnego, gdy ten otwierał drzwi. - Panie doktorze... - Proszę spróbować się uspokoić. Zajmę się pana żoną, jak tylko będę mógł. - Musi pan pomóc, nie wyobrażam sobie... - Proszę wziąć się w garść, siąść na dupie i czekać na swoją kolej. Dyżurny skrzywił, słysząc ostre brzmienie własnych słów, wziął głęboki wdech i dodał spokojniejszym, cieplejszym tonem: - Wszystko będzie dobrze. Wszedł za brodaczem do gabinetu i zamknął drzwi. Na klucz. - Proszę się nie martwić – dodała rudowłosa. Maciek słyszał i mówił już to wszystko, wielokrotnie. Nie ma tragedii, to tylko nogi. Uspokój się, nasi już jadą. Wszystko będzie dobrze, ledwo cię drasnęli. Nie martw się, nie ma czym, a poza tym, to nie chciałbyś chyba zdychać zmartwiony, co? Usiadł obok żony, złapał ją za rękę i zaczął się modlić w myślach. Nie był specjalnie wierzący. Sądził, że nawet jeżeli jakiś bóg faktycznie istnieje, to straszny z niego gnój, ale wiedział też, że nie przeżyłby, gdyby jego Uli miałaby stać się jakaś krzywda, a on nie zrobiłby absolutnie wszystkiego, by temu zaradzić. Modlił się więc żarliwie i z entuzjazmem godnym akolity, do czasu, aż podniesio-ne głosy nie wyrwały go ze skupienia: - Zrobisz sobie krzywdę! - krzyczała rudowłosa podtrzymując syna, któremu jakimś cudem udało się odejść dwa kroki od krzesła. - Muszę do kibla! - ryknął chłopak i ruszył przed siebie, ciągnąc za sobą niewielką rodzicielkę. Na dystansie trzech metrów zachwiali się trzykrotnie i znacząco zboczyli z kursu. Pomalutku – poprosiła kobieta. Chłopak przyśpieszył, stracił równowagę i padł na bok, pociągając za sobą matkę. - Przepraszam – oświadczył, gdy już przestał wrzeszczeć z bólu. Rudowłosa błyskawicznie wstała i próbowała dźwignąć syna do pozycji pionowej, wyraźnie wierząc w przewagę matczynej miłości nad prawami fizyki. Maciek pośpieszył na pomoc. Delikatnie odsunął poobijaną kobietę na bok i nie tyle pomógł chłopakowi wstać, co go postawił. - Pomogę mu dojść do łazienki – zaoferował. – Mogłaby pani przypilnować mojej żony? Dziękuję panu bardzo. - Rudowłosa uśmiechnęła się szeroko i lekko kulejąc wróciła na krzesło. Chłopak przełknął wstyd dopiero, gdy skręcili w korytarz prowadzący do toalety i zabrakło potencjalnych świadków ewentualnych dalszych upokorzeń. - Dzięki – powiedział. Maciek bez słowa doprowadził go do łazienki, pomógł wejść do środka i podstawił pod sam pisuar, po czym wycofał się pod zlew, lekko odurzony odorem chloru. - Słuchaj, głupio prosić, ale nie przepuściłbyś nas w kolejce? - spytał, ledwo chłopak zasunął rozporek. - Co? - Moja żona...

Czerwiec 2016

33


- Twoja żona nie ma wbitego noża! - To nie jest poważna rana, możesz... - Pierdolony nóż. – Chłopak zawiesił głos, palcami obu dłoni wskazując na stercząc z barku rękojeść. - Wygląda poważnie. - Bardziej kozik. Gdyby rana była poważna, to już byś nie żył. Nawet już nie krwawi. - Nie, nie. Przykro mi, poważnie, ale nie będę umierał, za twoją panią. - Nie umrzesz, nic ci nie grozi, musisz tylko... - Wybacz człowieku, ale weź ty się odpierdol. Maciek sięgnął po portfel. - Zapłacę ci. Chłopak podszedł do niego, powoli i z trudem. - Zejdź mi z drogi - zażądał. Starszy szeregowy nie ustąpił. Chłopak spróbował go odepchnąć, ale bez powodzenia. Chciał przedrzeć się bokiem, ale były żołnierz zagrodził sobą przejście. - Nie boję się ciebie, ty... Maciek sięgnął oburącz, jedną dłonią do twarzy, drugą do barku chłopaka. Zasłonił rannemu usta ćwierć sekundy przed tym, jak szarpnął za rękojeść, oswobodził ostrze i wbił nóż ponownie, tym razem w serce. Wepchnął konającego do kabiny toaletowej, posadził go na muszli, zaryglował drzwi, podciągnął się, przecisnął wąskim prześwitem między ścianką a sufitem i zeskoczył na posadzkę. Umył dłonie nie odrywając wzroku od własnych oczu, lśniących na brudnej tafli lustra. Marszowym krokiem wrócił pod gabinet internistyczny. - Chłopak ma problemy żołądkowe... - Adaś, ma na imię Adaś. – Uzupełniła rudowłosa. - Adam mówił, że trochę mu zejdzie. Pójdę po niego za chwilę. Co moją Ulą? Chyba wszystko w porządku. Nie wygląda jakby cierpiała. Kucnął przed żoną i pogładził ją po czole, sprawdzając temperaturę i kojąc niepokój, głównie własny. Ucałował ukochaną w policzek i zajął miejsce naprzeciw niej, obok okularnika. - Rozkaszlany gość wciąż w środku? - zagaił. - Aha. Pacjent bawił się smartfonem. Maciek zajrzał mu przez ramię, próbując zorientować się czym konkretnie się zajmuje, ale zobaczył jedynie akapit drobnego tekstu, który mógł być równie dobrze fragmentem artykułu naukowego, relacji z wydarzenia sportowego, jak i erotycznego fanfiku. - Dają radę te samsungi? Słyszałem, że z baterią jest kiepsko. - A gdzie nie jest? Wszystko teraz i tak zjeżdża z jednej taśmy, gdzieś na końcu świata, wszystko jeden szmelc. - Pamiętam jak miałem stareńką nokię. Tydzień mogła wytrzymać. - A kto takiej nie miał? - Okularnik uśmiechnął się do wspomnień. - Jedyne co można było na takiej w miarę wygodnie zrobić, to zadzwonić albo rozwalić nią komuś łeb. - Dzisiaj mamy zupełnie na odwrót, nie? - Bez dwóch zdań. - Pójdę po chłopaka, po Adama znaczy. Maciek poszedł do toalety, upewnił się, że nikogo żywego w niej nie ma, osuszył spocone dłonie papierem i wrócił na korytarz. - Adam zasłabł. Pomoże pan go przenieść? Okularnik rozejrzał się po korytarzu, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś innego, do kogo mogła być skierowana prośba. - Ja... - odezwała się rudowłosa, ale Maciek nie pozwolił jej dojść do drugiego słowa. - Pani nie da rady, lepiej by było, gdyby poszukała pani jakiegoś wózka, czy łóżka na kółkach, albo znalazła kogoś, kto powie nam, gdzie Adasia zanieść. Zresztą, to i tak męska łazienka. Przyniesiemy go tutaj i poczekamy na panią, dobrze? Kobieta niepewnie kiwnęła głową, ale nie ruszyła się z miejsca, dopóki Maciek nie rozwiał jej wątpliwości zdecydowanym „wszystko będzie dobrze“. Okularnik tymczasem schował smartfona do kieszeni i wstał,

34

Herbasencja


nieudolnie próbując zastąpić grymas niezadowolenia uśmiechem. Ewidentnie źle mu było z niedostatkiem skłonności altruistycznych i przerostem przyzwoitości. Do drzwi łazienki dotarli w trójkę. Mężczyźni wkroczyli do środka, a rudowłosa poszła dalej, w stronę recepcji, nieustannie przyśpieszając. Maciek pozwolił żeby okularnik go wyprzedził, po czym docisnął się do jego pleców i zaczął dusić, zgniatając krtań przedramieniem. Zaatakowany zastygł w bezruchu, najpierw zupełnie nie rozumiejąc co się dzieje, później mylnie interpretując sytuację jako efekt jakiegoś bliżej nieokreślonego, ale słabego żartu sytuacyjnego. Umarł, zanim dotarło do niego, że powinien zacząć się bronić. Maciek ukrył ciało w pustej kabinie i wybiegł z łazienki, chcąc jak najszybciej wrócić do nieprzytomnej żony. Ula na wpół siedziała, na wpół leżała, z zamkniętymi oczami, dokładnie w takiej pozycji w jakiej ją zostawił. Maciek usiadł obok, wpatrzony w pierś żony, obserwując jak tkanina bluzki podnosi się i opada, zdecydowany wyważyć drzwi do gabinetu, gdyby oddech Uli stracił spokojny, miarowy rytm. Słysząc podniesiony głos rudowłosej ucałował dłoń żony i spojrzał w głąb korytarza. Kobieta szła w towarzystwie tęgiej salowej, prowadzącej szpitalny wózek i mruczącej monosylaby, doskonale komponujące się z histerycznymi nutami matczynych lamentów. - Nie spotkała pani Adasia po drodze? - krzyknął Maciek, wyprowadzając uderzenie wyprzedzające. Rudowłosa zmyliła krok i omal się nie potknęła. - Jak? - spytała zdezorientowana. - Lekarz go zabrał, chyba do zabiegowego, w tamtą stronę. – Maciek wskazał odległy kraniec korytarza. - Kilka minut temu, pan w okularach pani nie przekazał? - Nie. - Musieliście się państwo minąć. Salowa zmarszczyła czoło z wysiłku, jaki włożyła w powstrzymanie się od przewracania oczyma i zaczęła zawracać wózek. Rudowłosa pognała przed siebie, uderzając obcasami o posadzkę z taką energią, że sugerując się natężeniem i rodzajem hałasu można by by przypuszczać, że ktoś urządził sobie na oddziale wyścigi konne. - Zasnęłam? - Pytanie Uli ledwo przebiło się przez echo gorączkowych kroków. Straciłaś przytomność, kochanie. Jak się czujesz? - Maciek przysunął się i zajrzał żonie w twarz, nie chcąc uronić ani słowa. - Lepiej. Już mnie prawie nie boli. To chyba zwykła niestrawność i nerwy, wracajmy do domu. - Niepotrzebnie się tyle denerwujesz. I kto to mówi. Ty się martwisz o mnie, ja się martwię o ciebie. Chodźmy z tego przeklętego miejsca. Ula wstała, nim jej mąż zdążył zaoponować czy zaproponować pomoc. - Jesteś pewna... - Maciek urwał, dostrzegając błysk w oku żony, poprzedzający zazwyczaj nagły przypływ złośliwości. - Idź kochanie, poczekaj na mnie w samochodzie. - Muszę podziękować jednej kobiecie, pomogła nam kiedy byłaś nieprzytomna. Jej syn miał wypadek i chciałbym sprawdzić, czy dobrze się trzyma. Ula pocałowała męża w usta, z siłą która ostatecznie przekonała go, że wybranka jego serca wraca do zdrowia. - Mój ukochany, zawsze troskliwy i opiekuńczy. Maciek odprowadził żonę do rozwidlenia korytarza, wręczył jej kluczyki od auta i wyjaśnił którędy najszybciej wydostać się z budynku. Kierując się informacjami ze ściennych tabliczek dotarł do najbliższej klatki schodowej, zszedł na dół, znalazł przejście do kotłowni, gdzie zamordował rezydującego konserwatora, sabotował instalację gazową i elektryczną oraz, dla pewności, wywołał pożar, podpalając stertę nasączonych rozpuszczalnikiem szmat. Zamknął drzwi od zewnątrz, łamiąc klucze w obu zamkach i nieśpiesznie skierował się w stronę parkingu. Gdy następnego ranka wyrwał się z objęć żony na chwilę wystarczająco długą, by zaznajomić się z najnowszymi wiadomościami, z których najgłośniejszą byłą liczba ofiar śmiertelnych eksplozji, która zrównała z ziemią szpital, wpadł w podły nastrój. Smutek i złość nie trwały jednak długo, bo bezpieczeństwo i szczęście Uli były dla Maćka najważniejsze, zdecydowanie bardziej istotne od jego własnej potrzeby psychicznego komfortu. Wracając do łóżka rozciągnął usta w uśmiechu. Nie chciał dostarczać ukochanej zmartwień samolubnymi wyrzutami sumienia.

Czerwiec 2016

35


Wojtek Leszczyński (Avus Algor) Urodził się w rodzinie działkowca, w porze gdzieś pomiędzy zbiorem truskawek a śliwek. Charakteryzował go dobry apetyt oraz upodobanie do obsikiwania podłogi. Dorastał szybko, przejawiając skłonności do psot. W wieku pięciu lat, po powrocie z przedszkola, nudził się niemiłosiernie, więc za pomocą nożyc krawieckich obciął sobie grzywkę. Dostał za to lanie od matki, ktorej to poprzysiągł zemstę. Pragnienie owej zemsty żyło w nim przez dwa lata, aż wreszcie przeszło, kiedy poszedł do szkoły. O ile jeszcze podstawówkę ukończył bez większych problemów, o tyle od czasów licealnych począwszy zaczął, jak to mówią, chwytać życie jak byka za rogi. Zmieniał szkoły jak rękawiczki, z kolejnych był wyrzucany za alkoholizm, niesubordynację i notoryczne bójki. Przetrzymywano go w drugiej klasie aż trzy lata, a gdy wreszcie uzyskał promocję, zrezygnował z dalszej nauki. Wcielony do wojska, musiał wyjechać na szkolenie do Ustki, gdzie, po jednej z libacji alkoholowych, przypadkowo postrzelił sierżanta i kapitana. Jakoś mu się to upiekło, gdy wyszło na jaw, że obaj poszkodowani byli znacznie bardziej pijani i usiłowali porwać statek straży przybrzeżnej, by użyć go do połowu śledzi. Leszczyński został ostatecznie zwolniony z armii za idiotyzm i powołany ponownie, gdy okazało się, że symulował. Ostatecznie spędził w wojsku trzy lata i trzy miesiące, a w międzyczasie zakochał się w Irenie, córce majora, dowódcy jednostki. Ożenił się z nią nawet, a owocem ich związku była piękna blond-włosa dziewczynka. Po dwóch latach nastąpił rozkład pożycia małżeńskiego, zakończonyrozwodem, który przebiegł jednak w przyjaznej atmosferze. W tym czasie Wojtek pracował jako magazynier w zakładach przetwórstwa owocowego i notował wieczne niedobory. Długo uchodziło mu to płazem, ale kiedy podczas kontroli, jako przyczynę braku 2633 słoików dżemu truskawkowego podał „Czary”, miarka się przebrała. Po zwolnieniu wrócił do rodzinnego Zgierza i już pierwszej nocy urządził wielką imprezę zakończoną przyjazdem policji oraz mandatem w wysokości 300 złotych. Po tym wydarzeniu postanowił sie ustatkować i tylko od czasu do czasu zalewał sobie pałę, adorując przy tym, skutecznie, żonę sąsiada. W międzyczasie prawidłowo wypełnił krzyżówkę w „Głosie Robotniczym” i wygrał książkę, której nigdy nie przeczytał. Dzięki poparciu byłego teścia, Stanisława, dostał pracę jako zawiadowca stacji kolejowej Zgierz Północ, nieczynnej zresztą od trzynastu lat. Nudząc się setnie na powierzonym mu posterunku, Leszczyński sprobówał sił w pisarstwie, w krótkich opowiadaniach barwnie opisując swe dotychczasowe życie.

Śmierdzogęba Sylwestrowi od zawsze śmierdziało z gęby i nie umiał sobie z tym poradzić. Im był starszy, tym bardziej z tego powodu cierpiały jego relacje towarzysko-zawodowe. - Żuj kocimiętkę – doradzała babcia. Pomagało na dziesięć minut. - Smaruj sobie na noc usta naftą, dwa smrody się zniwelują i będzie dobrze – dowodziła ciocia Lusia. Niestety, nie tylko nie było dobrze, ale wręcz dwa razy gorzej. - Proszę płukać usta płynem „Mordax” – zalecał dentysta i dodawał: – Próchnicy pan nie ma. Lecz nic nie pomagało. Wstyd było wyjść do towarzystwa. Aż pewnego dnia, Michał, najlepszy przyjaciel Sylwestra, zadzwonił do niego i stwierdził: - Skoro nikt nie wie, czemu ci tak z gęby jedzie, idź do psychologa. Może przyczyna leży w psychice, nie w fizjologii?

36

Herbasencja


Jakkolwiek bezsensownie by to nie brzmiało, Sylwester zapisał się na wizytę do pani doktor Małkowskiej, znanej specjalistki od docierania do głębi ludzkiego jestestwa. - Proszę sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz świadomie pan stwierdził, że panu śmierdzi z ust? – zapytała łagodnie, gdy pacjent leżał już wygodnie na kozetce. - Mam wrażenie, że to było strasznie dawno, ale nie jak byłem małym chłopcem, tylko tak jakby jeszcze dawniej. Tak dawno, że nie umiem określić. - Jakby w poprzednim życiu? - dopytała lekarka. - No, tak bym powiedział... - A co pan wtedy widział? Może czuł? Coś się panu przypomina? - Tak jakby... To było na jeziorem… Słońce świeciło mi prosto w oczy. Z lewej strony widziałem drzewa i krzaki, siedziała tam piękna kobieta, księżniczka. Po prawej stronie był piaszczysty brzeg. Nieopodal bawiło się dziecko. Chyba syn tej księżniczki. Wołał “Mamo” a ona reagowała. I w pewnym momencie… Nie to straszne! Sylwester aż usiadł i otarł spocone czoło. - Niech się pan położy - uspokajała doktor Małkowska. - To tylko wspomnienie, proszę je wyjawić, a przestanie pana męczyć raz na zawsze – zachęcała. - Ten dzieciak podniósł coś z ziemi i zaczął żreć. I wtedy… wtedy… wtedy... wtedy... Sylwester zaciął się. - Czy to pan był tym dzieckiem? Zjadł pan coś śmierdzącego – naprowadzała pani psycholog. - Nie, ja stałem obok, w ukryciu. - Czy ten chłopczyk coś zjadł? - Tak! Ale jak on zaczął to żreć, zrobiło mi się niedobrze. I… i ja… ja zionąłem ogniem na niego. - Ogniem? - Tak. Spalił się na ulęgałkę. Pamiętam! Już pamiętam! Smok Wawelski! To byłem ja! - Pan?! - zaskoczona doktor Małkowska niemal krzyknęła. - Ja! - ryknął Sylwester i chuchnął rozpaczliwie. A potem mógł już tylko zadzwonić pod numer 998.

Jakkolwiek bezsensownie by to nie brzmiało, Sylwester zapisał się na wizytę do pani doktor Małkowskiej, znanej specjalistki od docierania do głębi ludzkiego jestestwa. - Proszę sobie przypomnieć, kiedy pierwszy raz świadomie pan stwierdził, że panu śmierdzi z ust?

Czerwiec 2016

37


Po-sto-słowie Zwycięzcy

Wyzwanie #55 - Transformacja

Anna Stańczyk (czarownica) Łowcy przycupnęli za drzewem. - Zaczekamy. Dalej nie ucieknie. - Stary zatknął zakrwawiony nóż w pochwie. - Jak się wije, ścierwo - odrzekł młodszy i splunął z pogardą. Otoczony skałami wilk, nieudolnie próbował wstać z gliniastej ziemi. Z rozprutego brzucha wyglądały trzewia. Nagle umęczone ciało zaczęło się napinać i wydłużać. Żałosny skowyt przerodził się w kompulsywne charczenie. Z pyska poszła piana. Gałki oczu zaszły martwą bielą. Nastała cisza. Mężczyźni kucnęli przy zwłokach. - Kobieta. Mamy szczęście – stwierdził stary. Młody przejechał dłonią po bladym udzie, zahaczając o łono. - Lubię mocno owłosione – zasyczał. - Mogę pierwszy? - Bierz. Ja zaczekam aż będzie całkiem zimna. - Zboczeniec – obruszył się, rozpinając spodnie.

Wyzwanie #56 – Pusta butelka

Marcin Lenartowicz (unplugged) Znaleźć kogoś, dla kogo przestałbym pisać. Zamieść pod śnieg ślady krwi na dłoniach i nadwrażliwość na ciepło słoneczne, a potem umrzeć gdzieś, podczas snu. Nic specjalnego. Nic bardziej mylnego, w podejmowaniu gramatyk i fraz, zakończonych puentą - takim troszkę WOW powtykanym w szpary okienne, od których chciałoby zacząć się dzień, a potem kolejne - aż do skutku. Znaleźć kogoś, dla kogo przestałbym odczuwać jakąkolwiek potrzebę, dopełnienia świata, który mży. Z którego ulatnia się gaz, opanowując myślenie przestrzenne i drganie rąk. Odliczać od dwudziestu dwóch, do samego końca. Czekać na ciszę, witać ją z otwartym okiem, zachęcającym do rozmów.

38

Herbasencja


Stopka redakcyjna Profile autorów:

Ajw http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=731 Ania ostrowska http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=403 Avus algor http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=51 czarownica http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=742 datura http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=628 fortapache http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=379 gary_joiner http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=818 ks_hp http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=95 lidia varanova http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=659 lycoris http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=722 madej http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=804 mARCIN SZ http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=70 simon alexander http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=613 szara http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=602 unplugged http://www.herbatkauheleny.pl/profile.php?lookup=57

Skład:

Agata Sienkiewicz

Grafika na okładce:

Comarnicianu Alexandru http://comarnicianu.deviantart.com/

Wszystkie teksty zamieszczone w „Herbasencji“ są własnością ich autorów i podlegają ustawie o prawie autorskim. Jeśli chcesz je w jakiś sposób wykorzystać, musisz najpierw poprosić autora o zgodę. „Herbasencja“ jest darmowym magazynem portalu www.herbatkauheleny.pl, możesz go ściągać, rozprowadzać i czytać bez żadnych obaw ;)

w w w . h e r bat kau h e l e n y . pl

Czerwiec 2016

39


Marianna Szygoń METASTAZA Eksploracja kosmosu, obce formy życia, podstępy, zdrada, wyścig zbrojeń.

Darmowy e-book do pobrania z: http://www.beezar.pl/ksiazki/metastaza http://www.rw2010.pl/

Herbatka u Heleny gorąco poleca!


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.