HMP 67

Page 1



Spis tresci

Intro Pod koniec zeszłego roku już miałem wizję zakończenia numeru przed samym Nowym Rokiem. Bardzo się cieszyłem z tego powodu, bo w końcu mógłbym spełnić swoje marzenie, żeby robić cztery numery magazynu na rok. Niestety, niespodziewanie przyszła propozycja nie-do-odrzucenia. Jak to w takich przypadkach bywa, niektóre rzeczy troszkę przesunęły się, ktoś tam coś zamarudził, no i skończyło się tak jak zwykle. Z sfinalizowaniem nowego magazynu czekałem do stycznia. Najwyraźniej nie jesteśmy w stanie przeskoczyć trzech edycji na rok i trzeba się do tego przyzwyczaić. Jednak - jak z pewnością sami stwierdzicie - warto było trochę poczekać. Głównym bohaterem nowego numeru Heavy Metal Pages została szwedzka załoga, Heavy Load, w niektórych kręgach wyniesiona wręcz na piedestały. Właśnie we styczniu grecka No Remorse Records rozpocznie wypuszczanie reedycji wszystkich płyt tego zespołu na CD oraz winylach. Sam zespół zapowiada wznowienie działalności. Na razie koncertowej - już jest potwierdzonych parę festiwali - ale może na tym się nie skończy. Także będzie się działo. Na pewno będzie to czas wspomnianej grupki maniaków, która na taką chwilę bardzo czekała. My ze swojej strony dokładamy cegiełkę, czyli wywiad z braćmi Wahlquist. Jeżeli zajrzycie jaki zespół jest po Heavy Load będziecie wiedzieli, kto był szykowany na okładkę przed nieoczekiwaną propozycją. Wydany po latach nowy album Hexx "Wrath of the Reaper" podoba się nie tylko nam, więc jest szansa, że kapela zagości w przestrzeni publicznej na dłużej, na co bardzo zasługuje. Kolejne zespoły były dobierane według schematu, który obowiązuje już w HMP od dawna, czyli wszystkie stare i nowe kapele z całego świata, które odwołują się do tradycyjnego heavy metalu oraz thrash metalu, włączając w to kapele z nutu NWOBHM. Na pierwszy ogień oczywiście szły zespoły, które były w danej chwili aktywne na rynku. Do wyboru mieliśmy ich całą masę. Z tych starszych znakomite albumy nagrały Jag Panzer, Manilla Road (Shark to ostatnio nasz stały bywalec), Burning Starr czy Heretic. Młodsze pokolenie również nie próżnowało. Jestem pewien, że w swoim gronie rozmawialiście o najnowszych krążkach, chociażby Portrait, Lonewolf, Evil Invaders, RAM, Stallion, Sorcerer, Savage Master, itd. Są też w magazynie takie zespoły, jak Venom Inc. i Resistance, które są nowe ale ich korzenie sięgają lat 80. zeszłego wieku. Nie zabrakło przypomnień o kapelach z lat 80. takich, które są nieaktywne ale ciągle pamięta o nich i w dodatku ciągle ukazują się reedycje ich albumów, tak jak Holy Terror. Z podobnych powodów przypomnieliśmy też o początkach Raven, choć ten działa nieprzerwanie mimo upływu lat i różnych zawirowań. Nie zabrakło innych ekip, które były wiązane z nurtem NWOB HM. Będziecie mogli poczytać jeszcze wywiady z Vardis, Rock Goddess, Pagan Altar czy Sparta. Pojawiła się też pierwsza edycja rubryki "Reminiscencje NWOBHM", w której będą przypominane mniej znane kapele z tego nurtu. Jak już wywołałem Pagan Altar i Sorcerer, to trzeba wspomnieć o innych grupach, które wiązane są bezpośrednio lub pośrednio z nurtem doom metalowym. Jest ich spora grupka od Old Season, po przez Attic, Argus, Blackfinger, Epitaph po Forsaken. Tego ostatniego nowy krążek "Pentateuch" znowu

zachwyca i tylko żal, że nie ma dla niego miejsca w czołówce tego nurtu. Rozmawialiśmy też z muzykami projektu Dirkschneider, którzy pomagają liderowi ostatecznie rozrachować się z jego przeszłością czyli Accept. Po cichu liczę, że do końca się nie rozliczą i co jakiś czas - w ten czy inny sposób - będą powracać do dokonań Accept, w których uczestniczył Udo. Nie mieliśmy szczęścia przy promocji ostatniej płyty "Brotherhood of the Snake" zespołu Testament, więc niejako pewną rekompensatą jest rozmowa przed jednym z koncertów z basistą Steve DiGiorgio. Naprawdę tych wywiadów jest bardzo wiele, najlepiej abyście przeczytali je wszystkie. Owszem ekipy, z którymi przeprowadziliśmy te rozmowy, stanowią już w tej chwili różny poziom, jednak nigdy nie wiadomo, która z nich zostanie zapamiętana na dłużej. Natomiast rozmowa z każdą z nich na pewno nie będzie stratą czasu, za to bezspornie nie można przegapić rozmowy z takim Walpyrgus. Żeby nie przyszło wam do głowy, że z thrash metalu w nowym numerze jest nie wiele. To, że we wstępie niewiele wymieniłem kapel z tej sceny wcale tego nie oznacza, a wręcz odwrotnie. Po prostu sprawdźcie. Nie pominęliśmy również polskich zespołów, bardzo udane albumy wydały heavymetalowe Hellhailm i Chainsaw, o czym opowiedziały same zespoły, jest też rozmowa z przedstawicielem melodyjnego power metalu Lux Perpetua, a także z polskimi reprezentantami rocka progresywnego Believe i Lion Shepherd. Nie zabrakło miejsca na młodego przedstawiciela polskiej sceny thrashowej, a mianowicie Pandemic Outbreak, który odgrażał się, że będzie uderzał jeszcze w mocniejsze brzmienia death-thrashowe. Można już o tym się przekonać, bo na swojej stronie bandcamp zespół promuje najnowszą EPkę "Collecting the Tropies". Jest także rozmowa z Myopia z przedstawicielem progresywnego thrash metalu w dodatku bardzo niedocenianego. Fani melodyjnego power czy progresywnego metalu znajdą dla siebie jeszcze więcej propozycji. W nowym numerze znalazły się bowiem rozmowy z Primal Fear, Scanner, Elvenking, Threshold, Pyramaze i Theocracy. Nie zabrakło również hard rockowego akcentu w postaci rozmowy z muzykami powracającej polskiej ekipy Korpus. Oczywiście to nie wszystko, gdyż znalazł się również wywiad z Bartem Gabrielem o jego poczynaniach w Skol Records i Gabriel Management, które w ostatnim czasie niejednemu maniakowi tradycyjnego heavy metalu przyniosły powód do satysfakcji. Chociażby to, co dzieje się wokół Hexx, to też jego zasługa. A ponadto znalazło się jeszcze kilka recenzji i relacji, w tym z ostatnich W.O.A. i Brutal Assault. W sumie ciężko jest opisać co zawiera magazyn w tak krótkiej formie jak ten wstęp. Jednak mam nadzieję, że w miarę skutecznie zachęciłem nim do zapoznania się z zawartością najnowszego numeru Heavy Metal Pages. Być może prostszym rozwiązaniem będzie przejrzenie spisu treści, który jest obok. Przeczytanie wszystkiego co najbardziej was zainteresuje, a później sukcesywnie czytać całą resztę. Jakbyście się do tego nie zabrali, to i tak gorąco namawiam was do czytania. Michał Mazur

3 4 10 14 16 18 20 26 28 30 32 34 36 39 40 42 44 45 46 48 50 52 55 56 58 60 62 65 66 68 70 72 74 76 78 79 80 81 82 83 84 86 88 90 91 92 94 100 102 104 106 109 110 112 114 116 118 120 122 124 125 126 128 130 132 134 136 140 142 144 146 149 152 155 156 160 166 195

Intro Heavy Load Hexx Jag Panzer Manilla Road Jack Starr’s Burning Starr Holy Terror Raven Rock Goddess Sparta Vardis Dirkschneider Cerebus Stallion Portrait Lonewolf RAM Sorcerer Heretic Savage Master Resistance Evil Invaders Dead Lord Impalers Venom Inc. Voltax Eruption Testament Old Season Attic Argus Extravasion Ancient Dome Nervosa Pagan Altar Blackfinger Epitaph Conjuring Fate Destructor Vescera Valor Cripper Pandemic Outbreak Spitefuel Ranger Highrider Walpyrgus Alltheniko Sacred Gate Sunless Sky Sue’s Idol Pagandom After Dusk Hellhaim Chainsaw Satan Worship Antichrist Indian Empire Enclave Grindpad Elvenking Excruciator Forsaken Primal Fear Scanner Theocracy Threshold Pyramaze Lux Perpetua Korpus Believe Lion Shepherd Myopia Reminiscencje NWOBHM Skol Records Live From The Crime Scene Decibels` Storm Old, Classic, Forgotten...

3


Barbarzyńcy z Północy

HMP: Wiemy, że nazwa Heavy Load nie pochodzi od utworu zespołu Free ale od tego, że już u zarania zespołu mieliście mnóstwo sprzętu. Ile tego było - światła, ściana wzmac niaczy Marshalla, podest na perkusję? Ragne Wahlquist: Gitarzyści mieli sześć paczek Marshalla (4x12) po każdej stronie bębnów oraz cztery wzmacniacze Marshalla na stronę. Basista miał dwie paczki Ampeg (2x15) po każdej stronie bębnów i jeden wzmacniacz Ampeg na stronę. Na samym początku mieliśmy tylko podest na perkusję. Potem mieliśmy specjalnie zrobiony zestaw ze schodami i wieloma podestami. Po każdej stronie mieliśmy podest, który znajdował się nad naszymi paczkami Marshalla, a na każdym były jeszcze po dwie paczki 4x12. Biegaliśmy po schodach w górę i w dół, mieliśmy tam paczki Marshall i mikrofony żebyśmy wszystko dobrze słyszeli i mogli śpiewać, nawet na górze. My, bracia Wahlquist, zawsze mocno wierzyliśmy w komunikację. Jest wiele sposobów komunikowania się, a dla nas najważniejsze są muzyka i teksty. Ale nadal bardzo mocno interesujemy się szeroko pojętą sztuką i projektowaniem. Dla nas to oznacza zainteresowanie wszystkim - tym jak wyglądają nasze koncerty, poprzez okładki albumów i teledyski. Dlatego już na samym początku na naszych koncertach były światła, dym i pirotechnika. W latach osiemdziesiątych mówiono, że dawaliśmy największy show ze wszystkich szwedzkich zespołów, z wyjątkiem Abby. Początek zespołu to rok 1976. Czy myślicie, że byliście pierwszym prawdziwym heavy metalowym zespołem w Szwecji? A może były wcześniej jakieś szwedzkie grupy, które grały ciężką muzykę i były dla was inspiracją? Styrbjörn Wahlquist: Nie, według wiedzy naszej oraz innych nie było innego szwedzkiego zespołu grającego przed nami heavy metal. My sami jednak nigdy tak nie twierdziliśmy. To po

4

HEAVY LOAD

prostu popularny pogląd innych ludzi. Był jednak zespół, który grał nie heavy metal ale hard rocka - Neon Rose. Ale nie byliśmy pod ich wpływem. Słuchaliśmy Black Sabbath, Zeppelin oraz Deep Purple. W latach siedemdziesiątych Ragne i ja nigdy nie widzieliśmy zespołów hard rockowych w szwedzkiej telewizji. Nie grało ich też nasze radio. Był jeden wyjątek fragment filmu gdzie Jimmy Hendrix podpala swoją gitarę, a potem niszczy ją, a ze wzmacniacza w tym czasie wydobywa się potężny hałas to kilka razy pokazano w telewizji. Fakt, że ta sama zapierająca dech w piersiach sekwencja była pokazywana co chwila ale bez żadnej muzyki może stanowić argument na to jakie było podejście, w tamtym czasie, kontrolowanych przez rząd mediów do hard rocka - traktowali ten gatunek jako kulturowego odszczepieńca. Ta niechęć ze strony telewizji i radia trwała aż do wczesnych lat osiemdziesiątych. Gdy w prasie pojawiła się jakaś recenzja wspaniałych zespołów z Wielkiej Brytanii to zawsze była ona w pogardliwym tonie. Dodatkowo, przed połową lat osiemdziesiątych, nie było w Sztokholmie żadnych klubów hard rockowych. Po wydaniu "Full Speed at High Level" koncertowaliśmy głównie w dużych halach koncertowych i grając na czymś co jest bardzo szwedzkie, czyli "folkparker". Graliśmy po całym kraju jeśli tylko sceny i publiczność były odpowiednio duże. W 1978 roku wydaliście wasz debiut "Full Speed at High Level" w wytwórni Heavy Sounds. Czy to była wasza własna wytwór nia? Z jakim przyjęciem spotkał się ten album w Szwecji i na świecie? Styrbjörn Wahlquist: Heavy Sounds to nie była nasza wytwórnia. W 1978 roku, przed nagraniem "Full Speed at High Level" wysłaliśmy demówki kilku wytwórniom płytowym w Szwecji. Odpowiedź była jednoznaczna. "Chłopaki - zapomnijcie o tym! Hard rock jest martwy i już

nigdy nie wróci. Dziennikarze nie chcą o nim pisać. Od teraz jedyne co ma rację bytu to punk oraz disco." Ragne i ja wzięliśmy pożyczkę z banku i sami sfinansowaliśmy nagrania. Kosztowało to fortunę. Wydanie i dystrybucja zostały sfinansowane i zorganizowane przez Heavy Sound - to był także sklep płytowy w Sztokholmie. Gdy wydaliśmy "Full Speed..." to pierwsze tłoczenie wyprzedało się w kilka miesięcy i nagle te wszystkie wytwórnie płytowe chciały podpisać z nami kontrakt. Ale było już za późno. Chcieliśmy mieć pełną kontrolę nad artystycznymi kwestiami dotyczącymi naszej muzyki, naszych koncertów; naszych okładek. A rzeczy, które wydawały te szwedzkie wytwórnie pokazywały ich totalne niezrozumienie gatunku. Ten album jest mocno oparty na klasycznych hard rockowych wpływach - Deep Purple/ Zeppelin/ Black Sabbath. Jest bardziej melodyjny i spokojny w porównaniu do późniejszych albumów Heavy Load. Jaka jest tego przyczyna? Jest jakiś konkretny powód? Ragne Wahlquist: Ciężko jest analizować własną muzykę i szukać powodów dlaczego jest mniej lub bardziej melodyjna czy spokojna. Ja, Ragne, wierzę, że nasza muzyka wyraża wiele emocji i stanów umysłu, a żeby robić to skutecznie, by poruszać ludzi, jest jedna rzecz, która jest absolutnie najważniejsza - by być uczciwym i prawdziwym gdy dajesz upust swojej kreatywności. Dla mnie wszystko opiera się na pasji i miłości do tego co robisz. Nie chcę powiedzieć, że jestem najlepszy w czymkolwiek, ale mogę powiedzieć, że mam ogromne pokłady pasji, jeśli chodzi o naszą muzykę w Heavy Load. Moje oddanie naszemu zadaniu, jeśli mogę je tak nazwać, nie ma żadnych granic. Jeśli słuchacze twierdzą, że nasze wcześniejsze albumy są bardziej melodyjne niż to co było później to dla mnie jest to w porządku. Chciałbym żeby każdy słuchać doświadczał

Foto: Heavy Load

Wiele zespołów określa się mianem kultowych. Niestety często jest to określenie mocno na wyrost. W końcu gdy wszystko jest kultowe to w efekcie to słowo mocno traci na znaczeniu. Jednak na niwie heavy metalu jest jednak kilka tworów które w pełni zasługują na wspomniane wyżej miano. Jednym z nich są pionierzy ze Szwecji - Heavy Load. Nie trzeba ich specjalnie przedstawiać a poniższe wypowiedzi mówią same za siebie. W sercach braci Wahlquist nadal płonie ogień heavy metalu!


muzyki na swój sposób - oparty na własnych punktach odniesienia. Jeśli chodzi o teksty to ten album jest jeszcze mocno rock'n'rollowy ale jest jeden utwór, który zapowiada to co ma nadejść - "Son of the Northern Light". Czy pisząc ten numer myśleliście już o przyszłości Heavy Load? Styrbjörn Wahlquist: Cóż, nie uważam żeby teksty do takich utworów jak "Midnight Crawler" czy "Storm" były rock'n'rollem - myślę, że to metal. Ragne Wahlquist: My, bracia Wahlquist, zawsze bardzo interesowaliśmy się mitami z czasów starożytnych. Naturalnym sposobem połączenia naszej kreatywności z tym zainteresowaniem stało się odtworzenie aury z epoki wikingów. Wyciąganie lekcji z przeszłości oraz próba zrozumienia i znalezienia nici łączącej przeszłość z teraźniejszością jest bardzo inspirujące. Czasem ludzkość umie wyciągnąć odpowiednie lekcje a kiedy indziej powtarza błędy i naraża się na niepożądane konsekwencje. Tekst do "Son of Northern Light" to jedno z arcydzieł Styrbjörna z wczesnego okresu naszej działalności. Jego sposób wykorzystania naturalnego rytmu, który mają słowa i połączenie tego z melodią tworzy rzeczy bardzo poruszające,mają one pewien rodzaj narracji, są wielowymiarowymi opowieściami. "Son of the Northern Light" to przykład właśnie tego rodzaju talentu. Wraz z upływem czasu talent ten rozkwitł, a Styrbjörn opanował go w stopniu mistrzowskim. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy elementy aury wikingów można znaleźć także w takich utworach jak "Storm" oraz "Midnight Crawler" z albumu "Full Speed at High Level". W latach 1976-1978 nie myśleliśmy strategicznie i nie podjęliśmy wtedy decyzji by skupić się na motywie wikingów. To było coś co rozwijało się wraz z upływem czasu. Można powiedzieć, że coraz bardziej podróżowaliśmy pomiędzy dwoma światami, czy epokami, teraźniejszością oraz czasami zapomnianymi. To jak bycie w środku opowiadanej historii. Niedługo potem poczuliśmy, że to świetny sposób na przekazanie naszych muzycznych myśli oraz ambicji. Dzięki tej kombinacji nasza kreatywność mogła rozkwitnąć podlewana naszą pasją i oddaniem temu co kochamy. To wszystko stało się tym czym jest dla nas Heavy Load - pasją i oddaniem. Gdy jesteś prawdziwy wobec siebie w tym co robisz, wtedy możesz być prawdziwy wobec innych ludzi. Dzięki heavy metalowi, jeśli musimy mówić o jakiś kategoriach, znaleźliśmy sposób na komunikację, na to by ludzie słuchali tego co tworzymy. Gdy w 1981 roku wyszła EP-ka "Metal Conquest" wskoczyliście w skórę pełnokrwistego heavy metalowego zespołu. Czy powodem takiego przeskoku było to, że zaczęliście słuchać nowych zespołów i byliście pod ich wpływem? Styrbjörn Wahlquist: Nie, nie szczególnie... zespoły, które miały na nas wpływ od późnych lat sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych były zawsze takie same: Deep Purple, Black Sabbath i Led Zeppelin. Potem doszły do tego Rainbow oraz Black Sabbath z Dio. My nie postrzegamy tego jako specjalnego przeskoku; zaraz po nagraniu "Full Speed at High Level", wiosną 1978 roku, nagraliśmy kilka utworów które, były w stylu "Metal Conquest". Zwykle muzyka po prostu przychodzi do Ciebie bez zastanawiania się nad jej stylem. Pomiędzy "Full Speed..." a "Metal Conquest" nasza muzyka nabrała bardziej konkretnej tożsamości. Gdy wydawaliśmy "Full Speed..." byliśmy bardzo młodzi.

Ragne Wahlquist: Od 1974 roku my, bracia Wahlquist, żyliśmy i oddychaliśmy naszą muzyką. Jedyne co robiliśmy to pisanie nowej muzyki i granie. Czuliśmy, że musimy stać się mistrzami swoich instrumentów by zagrać to co nam przychodziło do głowy. Nie mogliśmy zaakceptować tego, że nasze ograniczenia jako muzyków mogą też ograniczać naszą kreatywność. Gdy zaczęliśmy grać tak dużo pewne rzeczy po prostu zaczęły się dziać i zaprowadziło nas to na drogę, która sprawiła, że staliśmy się Heavy Load. Przedtem, w późnych latach sześćdziesiątych, słuchaliśmy trochę The Beatles oraz The Kinks. W późnych latach siedemdziesiątych słuchaliśmy też sporo Richie Blackmore's Rainbow. Wszystkie te zespoły przyczyniły się do tego, że zapragnęliśmy grać muzykę. Ale słuchaliśmy też Santany, B.B. Kinga i muzyki klasycznej. Nasz ojciec, Ingmar, był śpiewakiem i kiedyś miał plan zostać zawodowym śpiewakiem operowym; gdy byliśmy dziećmi ćwiczył w domu przez długie godziny. Śpiewał kompozycje Schuberta,

że wydaliśmy dwa-trzy dodatkowe tłoczenia by odpowiedzieć na popyt. Zgaduję, że w Szwecji sprzedaliśmy około 20 tysięcy egzemplarzy. A po sukcesie "Death or Glory", "Metal Conquest" zaczął się też sprzedawać poza Szwecją. Czy utwór "Heavy Metal Angels" mówi o gangu motocyklowym? Ragne Wahlquist: Odbiór naszej muzyki zawsze opiera się na osobistych doświadczeniach, marzeniach i aspiracjach każdego słuchacza. Gdy gramy "Heavy Metal Angels" na żywo to utwór stwarza bardzo silne poczucie przynależności dzielone razem z publicznością - wtedy heavy metal jest klejem, który trzyma nas razem; cała nasza pasja do heavy metalu materializuje się wtedy gdy wszyscy czujemy się jednością. Czuliśmy mocną więź z publicznością. Muzyka i teksty to swoista arteria tej więzi. Można też powiedzieć, że heavy metal był krwią, którą pompowały nasze serca. Kiedy zachodziła interakcja pomiędzy zespołem a publicznością to wtedy pojawiała się magia. Ta

Foto: Heavy Load

Schumana oraz włoskich kompozytorów. Tutaj też w pełni pojawił się wizerunek "met alowych wikingów", który później tak kojar zono z Heavy Load. Czy to było coś naturalnego co pasowało do utworów i waszego dziedzictwa? Ragne Wahlquist: W latach 1980-1982 motyw wikingów wysunął się na przód tak mocno, że poczuliśmy, że musimy pokazać go na naszych okładkach. Ale nadal nie chcieliśmy ograniczać się tylko do tego okresu historii. Styrbjörn Wahlquist: Wiele utworów nie odnosi się do konkretnego okresu historycznego; mówią o kondycji człowieka, problemach egzystencjalnych, które są ponadczasowe ale umieszczone są w oprawie epoki wikingów, która tak nas inspirowała - takim przykładem może być "Daybreak Ecstasy". Czuję, że duch wikingów jest nadal żywy w nas - i tak będzie już na zawsze. Metal Conquest" to pierwsza płyta wydana przez waszą własną wytwórnię - Thunderload Records. Ile egzemplarzy winyla wytłoczyliście i czy wiecie ile z nich się sprzedało? Ragne Wahlquist: Przepraszam ale nie pamiętam ile egzemplarzy wytłoczyliśmy ale wiem, że wysprzedały się dość szybko. Dość powiedzieć,

magia istniała tylko wtedy gdy ta interakcja miała miejsce. Styrbjörn i ja często myśleliśmy o tym podczas pisania utworów. Czuliśmy mocną więź ze światem heavy metalu i to miało wielki wpływ na naszą kreatywność. Kto namalował sławną okładkę z "wojown ikiem i niedźwiedziem", która zdobi album "Death or Glory"? Kto wpadł na pomysł takiej tematyki? Styrbjörn Wahlquist: Johan Holm, który namalował wszystkie nasze okładki, jest moim przyjacielem z dzieciństwa. Jest oddanym fanem metalu; wielkim fanem Black Sabbath. Ale autorami pomysłów na te malunki zawsze byliśmy my - Ragne i ja. Projektowaliśmy wszystko; nawet naszą scenografię. Czy utwory "Take Me Away" oraz "Trespasser" miały być częścią albumu "Death or Glory" czy zostały nagrane z myślą o singlu promocyjnym? Wiem, że wydano wersję albu mu z dołączonym singlem z tymi utworami... Ragne Wahlquist: Te dwa utwory zostały nagrane z myślą o bonusowym singlu. By utrzymać wysoką jakość dźwięku winyl musiał spełniać pewne wymogi co do tego ile jest na nim muzyki. Zasadą było nie przekraczanie 20 minut na stronę więc zdecydowaliśmy się na

HEAVY LOAD

5


dołożenie bonusowego singla z dwoma utworami. Zgodziliśmy się na to by japońska wytwórnia dołożyła te utwory zarówno na winylu jak i na CD. Japońskie tłoczenie miało reputację fantastycznie brzmiącego. Muzycznie "Death or Glory" to kontynuacja stylu "Metal Conquest" ale utwory są bardziej dopracowane i są tam świetne gitarowe poje dynki pomiędzy Eddym i Ragnem. Czy to wpływ Thin Lizzy? Ragne Wahlquist: Słuchaliśmy Thin Lizzy ale nigdy nie byliśmy pod wielkim wpływem tego zespołu. Podobało mi się wiele z tego co zrobił Phil z Thin Lizzy ale nie powiedziałbym, że byłem wielkim fanem. Był świetnym muzykiem, artystą, tekściarzem i po prostu niewiarygodnie miłym gościem. Wiele z tekstów Phila jest po prostu rewelacyjnych, a jako basista zawsze był perfekcyjny. Praca z nim była czymś absolutnie fantastycznym. To wspomnienie, które bardzo wysoko sobie cenimy. To był facet, którego dało się od razu polubić i zostaliśmy od razu przyja-

dziliśmy wideo, na których zespół gra z playbacku i zadaliśmy sobie wiele trudu by nagrać to na żywo. (Ale, musieliśmy grać z playbacku podczas występów w programach telewizyjnych.) Jeśli porównasz to nagranie z albumami to usłyszysz, że gramy mocno inaczej i tu i ówdzie można zdarzają nam się pomyłki. To wideo było sprzedawane i wypożyczane w wypożyczalniach wideo i podobnych miejscach. Pokazywano je w kilku sklepach z płytami w Londynie, a jeden czy dwa utwory puszczono w szwedzkiej telewizji. Byliśmy pierwszą szwedzką kapelą, która wypuściła takie wideo - oczywiście oprócz Abby, ale oni grali trochę inną muzykę niż my. Naszym celem nie było przyciągniecie uwagi większych wytwórni płytowych. Nie pamiętam ile egzemplarzy sprzedano. Nie zajmowaliśmy się sprzedażą naszej muzyki. Pomiędzy wydaniem "Death or Glory" a "Stronger Than Evil" był tylko rok przerwy. Czy wtedy byliście u szczytu swojej kreatywności? Jakie nastroje panowały wtedy w ze-

Foto: Heavy Load

ciółmi. Byłem w szoku gdy dowiedziałem się, że umarł. To wielka strata dla świata muzyki. Patrząc na to z dzisiejszej perspektywy czy nie uważacie, że to najjaśniejszy punkt w dysko grafii Heavy Load? Wielu fanów tak uważa! Ragne Wahlquist: Dla mnie prawie niemożliwe jest ocenianie naszej własnej muzyki i wskazanie jakiegoś ulubionego albumu. To co mogę powiedzieć to fakt, że dla mnie tworzenie nowego albumu to jak zadawanie sobie pytania, lub wyznaczenie sobie celu, czy mogę nagrać coś lepszego niż ostatni album. Z tego powodu moja odpowiedź na pytanie jest prosta - zawsze staram się żeby następny album był lepszy niż poprzedni. Kilka z moich ulubionych utworów do grania na żywo to "Stronger Than Evil", "Heavy Metal Angels", "Singing Swords", "Roar of the North" czy "Heathen from the North" - jak widzisz wszystkie są z różnych albumów. W 1983 roku wydaliście ciekawostkę - VHS "na żywo" gdzie graliście z playbacku i nie było żadnej publiczności. Co było powodem wyda nia tego wideo? Nie lepiej byłoby wydać zwyczajną koncertówkę? Styrbjörn Wahlquist: Poczekaj chwilę! Chodzi o "Live Video"? To nie było nagranie z playbacku - graliśmy tam na żywo. Zawsze nienawi-

6

HEAVY LOAD

spole? Styrbjörn Wahlquist: Fani naprawdę polubili "Death or Glory", sprzedaliśmy mnóstwo egzemplarzy, a koncerty okazały się wielkim sukcesem - publiczność naprawdę pokazała swoje uznanie dla tego co robimy. Gdy ogłosiliśmy, że będziemy nagrywać nowy album to w przedsprzedaży w Szwecji sprzedaliśmy ponad 20 tysięcy egzemplarzy, a nawet nie nagraliśmy jednego nowego utworu. Oczywiście to było zarazem bardzo inspirujące ale też wymagające. Musieliśmy przebić "Death or Glory" nowym albumem, który miał stać się "Stronger Than Evil". Jeśli chodzi o podejmowanie wyzwań i pęd ku byciu coraz lepszym... Ragne Wahlquist: Zawsze staram się pisać coraz lepsze utwory próbując nowych rzeczy ale jednocześnie zachowując muzyczną esencję tego czym jest Heavy Load. Serce i dusza tego czym jest Heavy Load muszą zawsze być obecne i dla mnie nie jest to problem - przychodzi mi to naturalnie. Jeśli chodzi o śpiewanie i granie zawsze staram sobie rzucać wyzwania. Czasem docieram do granicy swoich możliwości. Myślę że to wszystko ma dwie strony - jedna z nich sprawia, że nigdy do końca nie jesteś za-

dowolony ze swojego wkładu, a druga tworzy ten pęd do rozwoju i bycia coraz lepszym. Od czasu do czasu zdarza się tak, że mam jakiś pomysł, może wymyśliłem kawałek solówki, której jeszcze nikt nie zagrał i gdy uda mi się go wprowadzić w życiu to aż gubię się w swoich emocjach. To samo zdarza się z wokalami i tekstami - wizja tego jak coś zaśpiewać czy linijki tekstu rodzi się z prawdziwych doświadczeń. Pełnia szczęścia, nie mogę tego inaczej nazwać, której wtedy doznaję jest wręcz ekstremalna; to coś co mnie bardzo wzbogaca wewnętrznie i emocjonalnie. Czasem gdy gitara i bębny grają jednym głosem, gdy są jednością to wtedy wraca to samo uczucie. Moc tych doświadczeń jest dla mnie ważnym elementem napędowym w mojej przygodzie i podróży z Heavy Load. Wszyscy wiedzą, że Phil Lynott zagrał na basie w utworze "Free". Czy to prawda, że grał też w numerze tytułowym? Czy możecie ze szczegółami opowiedzieć jak do tego wszys tkiego doszło? Jaki był Phil w studio podczas nagrywania? Ragne Wahlquist: Phil Lynott nie grał na basie w utworze "Stronger Than Evil". Styrbjörn Wahlquist: Mieliśmy z Philipem Lynottem wspólnych znajomych. Phil był wtedy w trasie i akurat był w Szwecji. Był w naszym studio dwa razy. Posłuchał kilku naszych utworów, a na "Free" brakowało akurat partii basu. Utwór mu się spodobał i chciał w nim zagrać na basie. Kilka dni później znów pojawił się w studiu i nagraliśmy partię basu w kilka godzin późnym wieczorem. Potem rozmawialiśmy, imprezowaliśmy i graliśmy na flipperach w studio - aż do piątej czy siódmej nad ranem. Naprawdę miło spędziliśmy razem czas i mogliśmy też porozmawiać na poważne tematy. Był naprawdę miłym człowiekiem, świetnym muzykiem, świetnym artystą i rewelacyjnym tekściarzem. Czy uważacie, że "Run With The Devil" może pretendować do miana najlepszego utworu Heavy Load? Moc i potęga tego utworu jest naprawdę wyjątkowa. Dodatkowo refreen jest wybitnie chwytliwy! Ragne Wahlquist: Ocena naszej muzyki zawsze pozostaje w rękach słuchacza. Każdy ma swoje preferencje, a osobiste doświadczenia mają w tym przypadku znaczenie. To jedna z tych rzeczy, która czyni muzykę tak uniwersalną i tak potężną - dzięki niej można komunikować się z każdym człowiekiem. Nagranie "Run With The Devil" poszło gładko, a partie perkusji Styrbjörna i basu Torbjörna są znakomite. W książeczce do reedycji "Stronger Than Evil" będziecie mogli przeczytać nasze przemyślenia na temat tego utworu. Nie mogę stwierdzić, które z naszych utworów są najlepsze. Dla mnie granie któregokolwiek z nich to radość i przygoda. Nigdy nie wypuścilibyśmy na światło dzienne utworu, z którego nie bylibyśmy zadowoleni. Dla nas muzyka jest za ważna; zawiera dużą część naszego serca i duszy. Jeśli nie posłuchasz swojego wewnętrznego głosu to zatracisz siebie i wyrządzisz krzywdę swojemu sercu i duszy i będziesz czuł się fatalnie. Zwykle czuję się bardzo dobrze więc jeśli chodzi o granie muzyki jestem pogodzony sam ze sobą. Wracając do tego utworu - co myślicie o cov erze Hammerfall, oczywiście zakładając, że go słyszeliście? Ragne Wahlquist: Hammerfall nagrał swoją wersję "Run With The Devil" w Thunderload Studios. Byliśmy współproducentami, inżynierami dźwięku i zmiksowaliśmy ten kawałek. Odpowiedź jest prosta - tak słyszeliśmy ich wer-


sję. Poczuliśmy się zaszczyceni faktem, że chcieli nagrać ten numer. Hammerfall oddał temu utworowi odpowiedni hołd i dodali tam coś od siebie. Bardzo podoba nam się ich wykonanie. Dwa lata później wydaliście singiel "Monsters of the Night". Czy to miała być zapowiedź czegoś nowego? Może nowego albumu? Styrbjörn Wahlquist: (Jak nam się wydaje chodzi o to, że "Monsters of the Night" zostało wydane dwa lata po "Stronger Than Evil" a nie po coverze "Run With The Devil" nagranym przez Hammerfall). Nie, nieszczególnie. Ten singiel nie miał być zapowiedzią niczego nowego. Ludzie, którzy siedzą w przemyśle muzycznym oraz w mediach i inni, którzy kręcili się wokół nas, próbowali nas przekonać byśmy w końcu napisali przebojową piosenkę - coś w rodzaj "I Wanna Rock" Twisted Sister. Bardzo się opieraliśmy ale nagle wpadliśmy na pomysł nagrania tego zabawnego utworu. Miała dobry, mocny groove i napisaliśmy do niej śmieszny tekst o imprezowaniu aż poczujesz się jak jakiś potwór. Prawdę mówiąc w tamtym okresie sporo imprezowaliśmy. Wielu naszych przyjaciół zmieniało się w coś nie z tego świata gdy trochę poimprezowali. Zaprosiliśmy do studia mnóstwo przyjaciół i gdy już tam byli to nagraliśmy refren i różne dziwne fragmenty, jak krzyk przerażonej kobiety, czy skrzypienie drzwi. Podczas nagrywania imprezowaliśmy na całego i przerwaliśmy dopiero wczesnym rankiem. Następnego dnia, gdy mieliśmy zmiksować ten utwór, wszyscy mieliśmy potwornego kaca. To jedyny utwór Heavy Load, w którym wszyscy Ragne, Styrbjörn, Eddy - udzielamy się jako główni wokaliści. Ragne nagrał wszystkie odgłosy potworów. Świetnie się bawiliśmy nagrywając ten singiel. Sprzedawał się rewelacyjnie ale nie był muzyczną zapowiedzią nowego albumu. Słyszałem plotkę, że w 1987 roku nagrano niewydany album Heavy Load - czy to praw da? Jeśli to możliwe czy możecie przybliżyć styl muzyczny tego albumu? Ragne Wahlquist: Niektóre utwory z tego albumy faktycznie istnieją. Część z nich jest nagrana, a nawet zmiksowana ale ogólnie brakuje wielu ważnych elementów - tutaj solówki gitarowej, a tam wokali. Inne utwory to tylko szkice. Zobaczymy czy w przyszłości starczy nam czasu i energii by dokończyć nagrywanie

Foto: Heavy Load

Foto: Heavy Load

tego albumu. Jeśli chodzi o styl: Uważamy, że to naturalny rozwój stylu znanego ze "Stronger Than Evil". Są tam zarówno szybkie numery jak "Run With The Devil" i ciężkie jak "Stronger Than Evil". Niektóre fragmenty są bardziej spokojne - w stylu utworów takich jak "Dreaming" czy "Traveller". Teksty są podobne do tych na "Death or Glory" czy "Stronger Than Evil". Mamy nadzieje, że kiedyś fani będą mogli usłyszeć te utwory i wyrazić swoje opinie. W 1985 roku nagraliście też kawałek "I Am Me" na kompilację "Rocket - Caught in Steel". Są jakieś ciekawe historie związane z tym kawałkiem i tą kompilacją? Ragne Wahlquist: Utwór "I Am Me" został nagrany podczas nagrywania "Stronger Than Evil". Jak mówiliśmy, by uzyskać jak najlepsze brzmienie, zawsze próbowaliśmy umieszczać około 20 minut muzyki na jednej stronie płyty winylowej. W lecie 1983 roku, gdy nagrywaliśmy "Stronger Than Evil" w Decibel Studios nagraliśmy też dwa dodatkowe utwory, które nie weszły na album z powodu wspomnianego limitu czasowego: "Air Raid" oraz "I Am Me". Teraz, w końcu, są dołączone jako bonusowe utwory na reedycji "Stronger Than Evil". W przypadku Heavy Load pojawiło się mnóstwo bootlegów. Są bootlegi na winylach i cała

masa bootlegowych wydań CD. Jedyne wyda nia CD, które nosiły znamiona oficjalnych ukazały się w 1996 roku, w Japonii - zostały wydane przez King Records. Raz na zawsze ustalmy - czy to były oficjalne wydania? Ragne Wahlquist: Tak to były oficjalne wydania. King Records podpisało umowę licencyjną z naszą wytwórnią Thunderload. Czy w pewien przewrotny sposób nie poczuliście się zaszczyceni tymi bootlegami i tym, że albumy zespołu nadal cieszą się niesłabnącym zainteresowaniem? Styrbjörn Wahlquist: Cóż wszystkie te bootlegi wyprodukowano w najróżniejszych zakątkach świata co pokazuje jak wielkie jest zainteresowanie naszą muzyką. Z jednej strony czujemy się zaszczyceni, że fani je kupili; z drugiej strony rozumiem, że inni ludzie zarabiają krocie na naszej muzyce. Przez ostatnie dwa lata kilka razy zdarzało nam się podpisywać autografy bo fani nas o to prosili. Podczas podpisywania zwykle spędzaliśmy ponad godzinę bez przerwy podpisując winyle i kompakty - przeróżne wydania. Około 90 procent tych płyt to bootlegi, a fani często nawet tego nie wiedzą. W Szwecji różni sprzedawcy często zapodają nam taką gadkę: "Stary świetnie Cię spotkać... twoje albumy ciągle doskonale się sprzedają w moim sklepie... oh, tak, no tak... chodzi mi o bootlegi, oczywiście o bootlegi." Czy byliście świadomi kultu jakim obrósł Heavy Load w takich krajach jak Grecja? Przez długi czas byliście przeciwni wszelkim reedycjom. Co sprawiło, że w końcu powiedzieliście tak i zdecydowaliście się dorzucić bonusowe kawałki? Czy możecie przybliżyć nam trochę te bonusy? Styrbjörn Wahlquist: Cóż, najwcześniejsze znaki pojawiły się już 20 lat temu. Byłem w studio z innym metalowym zespołem i produkowałem ich album gdy zadzwonił telefon. Na drugim końcu linii usłyszałem głos który mówił: "Nazywam się Greg Varsamis. Dzwonię z Grecji. Dodzwoniłem się do Thunderload Studios?" "Tak jest," odpowiedziałem. "Oh.... Czy przy telefonie jest Ragne lub Styrbjörn Wahlquist?". "Tak, z tej strony Styrbjörn," odpowiedziałem. "Oh... nie wierzę, że z Tobą rozmawiam!" wykrzyknął. "Cóż, ja nie wierzę, że rozmawiam z Tobą", odpowiedziałem. I obaj się serdecznie roześmia-

HEAVY LOAD

7


Heavy Load - Full Speed at High Level 1978 Heavy Sound

Foto: Heavy Load

liśmy. Greg powiedział mi, że od wieków jest wielkim fanem Heavy Load i że jesteśmy bardzo popularni w Grecji. Tak naprawdę nazywano go Greg "Heavy Load" Varsamis i wydawał on magazyn nazwany Singing Swords - od tytułu utworu Heavy Load z płyty "Stronger Than Evil". Mniej więcej dziesięć lat później przyjechał do Sztokholmu, spędziliśmy sporo czasu w metalowych klubach. Zostaliśmy przyjaciółmi. Czyli już od dwóch dekad wiedzieliśmy, że w Grecji bardzo wielu fanów interesuje się Heavy Load. Przez ostatnie dwa lata zrozumieliśmy to lepiej gdy z prośbą o wydanie oficjalnych reedycji zwrócił się do Chris Papadatos z No Remorse Records z Aten - wielki fan naszej muzyki. Oczy otworzył nam także entuzjazm Barta Gabriela z Gabriel Management i jego przekonanie, że Heavy Load jest popularny w wielu różnych krajach świata. Co także jest ważne - w 2016 roku zostaliśmy zaproszeni na festiwal Up The Hammers przez promotora Manolisa Karazerisa. Odznaczono nas "medalem honoru". Headlinerem na tym festiwalu była grecka grupa Heathens from the North tribute band Heavy Load (nazwana oczywiście od utworu Heavy Load). Kiedy doświadczyłem tego jak grają nasze utwory z mnóstwem pasji byłem niesamowicie poruszony. Moja własne pragnienie grania stało się wręcz nieznośne. Tak bardzo chciałem znów grać, że stało się to aż bolesne. To doświadczenie wznieciło we mnie ogień. Gdy wróciłem do domu, do Szwecji, opowiedziałem o tych uczuciach bratu i to wzbudziło ten płomień także u niego. I wtedy nie mogliśmy po prostu przestać. Przez wiele lat staraliśmy się odseparować od muzyki bo znaczyła dla nas za wiele i była źródłem zbyt silnych emocji - ale teraz nie możemy już patrzeć na wszystko z daleka. Nikt nie może uciec swojemu przeznaczeniu... W epoce internetu i Facebook gdy zaczęły się pojawiać pytania o reedycje od dziennikarzy i wytwórni płytowych - wtedy zdaliśmy sobie sprawę, że zaintere-

8

HEAVY LOAD

sowanie naszą muzyką ciągle rośnie i nie jest ograniczone do tylko jednego kraju. Słyszeliśmy plotki i pogłoski mówiące, że Heavy Load w końcu kiedyś wróci na scenę. Pytanie nasuwa się samo - kiedy i gdzie? Styrbjörn Wahlquist: Gdy to piszę w szwedzkiej telewizji narodowej właśnie ogłoszono, że wrócimy na scenę w 2018 roku - po 33 latach nieobecności. Na razie zagramy trzy koncerty na festiwalach, które od wielu lat nas o to prosiły. Będziemy jednym z głównych zespołów na festiwalu Sweden Rock 8 czerwca, headlinerem festiwalu Up The Hammer w Atenach 26 maja oraz headlinerem Keep It True w Niemczech 28 kwietnia. Możliwe, że później w 2018 zagramy też w innych miejscach.

Z debiutami bywa naprawdę różnie. Czasem to pierwsze dokonania stają się tymi legendarnymi i owianymi największą sławą. Innym razem są tylko zapowiedzią tego, co dopiero ma nadejść, pewnym przedsmakiem prawdziwego głównego dania. W przypadku Heavy Load można jasno stwierdzić - ich debiutancki album plasuje się w tej drugiej kategorii. Przy czym warto podkreślić jedną rzecz - to nie jest słaby album! "Full Speed at High Level" to całkiem smakowity kawał hard'n'heavy, czy po prostu klasycznego heavy metalu. Czuć tu mnóstwo pierwotnych inspiracji braci Wahlquist - wiele numerów ma dość czytelny sznyt Zeppelin/ Sabbath. Tu i ówdzie pojawia się też temat a la Deep Purple. Jednocześnie wszystko to spogląda w kierunku nadchodzącego NWOBHM. Tu i ówdzie jest mocniej, a riffów nie powstydziliby się tuzy brytyjskiego metalu - weźmy pędzący riff z "Moonlight Spell" albo bardziej kroczący "Midnight Crawler". Epicki "Storm" to coś w rodzaju szwedzkiej odpowiedzi na "War Pigs". Mówiąc krótko - wszystko nadal pływa tu w atmosferze rodem z lat 70., a jednocześnie zespół z odwagą patrzy w przyszłość bo czuć tu zalążki nadchodzącej potęgi. To album stojący w rozkroku i jeszcze nie do końca zdecydowany oddać się w pełni heavy metalowi. Najlepszym przykładem są wokale - czuć, że Ragne bardzo się stara ale nie do końca jednak mu to wychodzi. To w zasadzie jedyny poważniejszy minus tego krążka. Heavy Load rozwinie skrzydła dopiero na następnym wydawnictwie ale jeśli chcecie poczuć jak powstawała szwedzka stal to spokojnie możecie włączyć ten krążek. Nie powinniście się zawieść!

W na koniec - co myślicie o nowej fali klasy cznych szwedzkich zespołów heavy metalowych? Jest ona teraz bardzo silna... Styrbjörn oraz Ragne: To cudownie, że młodzi muzycy znów sięgnęli do korzeni metalu. Wiele z tych zespołów jest po prostu świetnych. Choć chłopcy i dziewczęta grający w tych zespołach są od nas mocno młodsi to tak naprawdę czujemy, że jesteśmy w tym samym wieku. Łączy nas heavy metalowy duch! Dziękuję Wam za rozmowę. Michał Zdancewicz

Heavy Load - Metal Conquest 1981 Thunderload Wystarczy jedno spojrzenie na okładkę i wszystko staje się jasne. Zmężniał nam Heavy Load przez te trzy lata od debiutu. Nabrał siły, mocy i przede wszystkim wizji. I choć gdzieś tam zostały resztki hard rockowego brzmienia to możemy powiedzieć w przypadku tej EP-ki witamy w krainie heavy metalu. Choć o heavy można było też mówić przy debiucie to tutaj wątpliwości nie ma. Wszystko jest podane w


sposób dużo bardziej dosadny. Riffy straciły rock'n'rollowy posmak i ulotnił się nastrój lat 70. Jest mocniej, poważniej i bardziej hymnicznie. Już otwieracz "You've Got the Power" pokazuje nowe oblicze Heavy Load. Cięte gitary, dużo lepsze wokale i większa moc muzyki. Właściwie nie sposób się do czegokolwiek przyczepić w przypadku tego wydawnictwa. Lepsza jest nawet produkcja - uwagę przykuwa szczególnie pełniejsze brzmienie gitar. To po prostu Heavy Load jaki znamy z następnych dwóch albumów. To heavy metal najczystszej próby - mocarny, chwytliwy i pełen tego trudnego do uchwycenia metalowego ducha. Trudno wysnuć tu jakieś porównanie do innych zespołów ale nadal czuć Black Sabbath oraz sporo Judas Priest. Nowi członkowie zespołu Eddy Malm oraz Torbjörn Ragnesjö - sprawdzają się w swoich rolach wręcz wyśmienicie. Szczególnie dobrym nowym rekrutem okazał się Malm - jego pojedynki gitarowe z Ragnem to świetny dodatek do każdego z kawałków. Jeśli miałbym wyróżnić jakiś kawałek (choć wszystkie są znakomite) to będzie to zamykający płytę "Heathens from the North". W tych czterech minutach jest wszystko co powinno cechować metalowy hymn. Nie omijajcie tego wydawnictwa tylko dlatego, że to EP-ka. Jakościowo to absolutny top gatunku i spokojnie można ją postawić obok największych klasyków. Takich jak następny album…

Heavy Load - Death or Glory 1982 Thunderload I w końcu tu dotarliśmy. Trochę nam to zabrało - jeden pełen album oraz EP-ka - ale warto było czekać. Bo to co dostajemy na drugim LP Heavy Load to muzyka najwyższej jakości. Właściwie można powiedzieć, że jeśli chodzi o heavy metal to jest to jeden z klasyków i rzecz, którą spokojnie można postawić obok najlepszych płyt Iron Maiden, Priest czy Accept. Nie wierzycie? Wystarczy posłuchać tego, co na krążku i od razu przenosimy się do krainy riffem i stalą płynącej. I choć już na "Metal Conquest" muzycznym motywem przewodnim był, z całą pewnością, heavy metal to gdzieś tam majaczył posmak lat 70. i hard rocka. Cóż tutaj te majaki odchodzą w siną dal. Kiedyś w dyskusji opisałem tę płytę jako "heavy metal o heavy metalu, dla fanów heavy metalu". Może i lekkie masło maślane ale doskonale opisuje to co się tu dzieje. Heavy Load nie kombinuje, nie tworzy specjalnie skomplikowanych konstrukcji, numerów z wieloma motywami czy toną riffów. Nie - tutaj jest prosto, konkretnie i skutecznie. Jako przykład weźmy otwieracz "Heavy Metal Angels (In Metal and Leather)". Riff prosty jako konstrukcja cepa ale wszystko w tym numerze gra doskonale i jest na swoim miejscu. W efekcie mamy wręcz wzorcowy heavy metalowy hymn. I tak przez całą płytę. Nieważne czy mówimy o rozpędzonym "Might For Right" czy wolniejszym "The Guitar is My Sword". Każdy numer to klasyk. Jeśli mógłbym

to przyczepiłbym się do czegoś ale nie bardzo jest do czego. Może produkcja mogłaby być bardziej mięsista ale to naprawdę nieistotny szczegół. Warto za to zwrócić uwagę na linie wokalne - to one często wręcz napędzają utwory i nadają im nieprzyzwoitej wręcz przebojowości. Jednocześnie wszyscy muzycy wchodzą na jeszcze wyższy poziom niż na EP-ce. Cóż więcej można powiedzieć - diament klasycznego heavy metalu bez ani jednej ryski. Najlepsze, że zespołowi uda się powtórzyć tą sztukę na następnym (i ostatnim) albumie studyjnym…

Heavy Load - Stronger Than Evil 1983 Thunderload Jeśli "Death or Glory" to był sierpowy, po którym jeszcze jakoś stoimy na nogach w ringu, to "Stronger Than Evil" to podbródkowy, który definitywnie kończy sprawę. Właściwie na tym mógłbym kwestię zakończyć i iść do domu ale wypadałoby coś jeszcze napisać. Warto spojrzeć na datę wydania albumu - w 1983 roku Heavy Load nie był już tak samotnym zespołem. W Szwecji pojawił się wysyp klasowych grup - Silver Mountain, Torch czy Gotham City to tylko niektóre z nich, które wydały w tym okresie naprawdę dobre krążki. Nasi herosi z Heavy Load zaczęli po prostu mieć poważną konkurencję. Jak z tego wybrnęli? Obronną ręką. Niespecjalnie zmienili styl w porównaniu do "Death Or Glory". Dalej mamy do czynienia z riffowym lecz melodyjnym heavy metalem według najlepszych, sprawdzonych receptur. Na albumie jest jednak jeden przepotężny cios, o którym muszę wspomnieć - "Run With The Devil". Szybki, z zabójczym riffem i ultra chwytliwym refrenem to najlepszy numer w karierze braci Wahlquist. Jeden z kandydatów do roli "wzorcowy numer heavy metalowy". Na drugim biegunie jest marszowy, lekko sabbathowski "Roar Of The North" - numer prawie tak samo dobry z rewelacyjną narastającą partią gitarową w środku utworu. Mamy też majestatyczny, podniosły "The King", za który też należą się wysokie noty (świetna praca basu!). Niestety, nie wszystko jest tak udane jak na poprzedniku. Mamy na nim bowiem powrót to hard rockowych klimatów w numerach takich jak "Free" czy "Saturday Night". To nie są złe kawałki - jako rockery sprawiają się bardzo dobrze ale ma się wrażenie lekkiego pęknięcia na metalowym monolicie. Całościowo jednak to nadal znakomity album. Każdej kapeli życzyłbym takich "potknięć" jak ten krążek! Michał Zdancewicz

HEAVY LOAD

9


że demo zadziałało w tej materii.

"Tak, mieliśmy wtedy niepisaną przyjacielską rywalizację z Sadus" Tak na moje pytanie dotyczące późnych lat osiemdziesiątych odpowiedział gitarzysta kultowego (w pewnych kręgach oczywiście) zespołu, Dan Watson. Opowiedział o tym, dość nieszczęśliwym okresie dla zespołu, jakim był schyłek thrash metalu, o początkach jako Paradox i obecnej sytuacji w zespole po wydaniu najnowszego albumu "Wrath of The Reaper". Zapraszam do wywiadu. HMP: Cześć! Na sam początek, chciałbym zadać parę pytań na temat waszej przeszłości, jeśli nie jest to zbyt dużym problemem dla Ciebie? Co było waszym głównym celem, kiedy zakładaliście zespół? Dan Watson: Cześć Jacek! Chcieliśmy być jak bohaterowie z naszej młodości. Chcieliśmy być tacy jak UFO, Judas Priest, Iron Maiden, Black Sabbath, Scorpions, Rainbow, Rush czy Kiss, wymieniając parę z nich. Kochaliśmy tę muzykę, która w końcu sprawiła, że zabraliśmy się za rozwój naszych umiejętności muzycznych, by mieć kiedyś możliwość tworzenia własnych utworów. Powiedziałeś już o muzycznych inspiracjach,

zmieniona w tym samym roku, mam rację? Dlaczego ją zmieniliście na Hexx? Tak, kiedy mieliśmy nasz pierwszy układ z Mike'em Varney'em z Shrapnel Records, to dostaliśmy od niego informację, że jest już parę zespołów, które nazwały się Paradox, tak więc zaproponował nam zmianę nazwy w celu uniknięcia ewentualnych problemów z rozpoznaniem nazwy na rynku. Z tych wszystkich nazw, które powstały podczas naszej burzy mózgów, jedynie Hexx był tą, na którą wszyscy mogli się zgodzić. Tak o to Hexx powstał! Co według Ciebie oznacza "Hexx"? Czy jest to czar (cytując "She put a Hexx on you" z "The Hexx") czy coś bardziej złożonego? Jedy-

Jak dużo mieliście koncertów przed wydaniem waszego debiutu? Człowieku, mieliśmy wtedy okazję zagrać już setki koncertów! Wtedy zagralibyśmy nawet na otwarcie koperty (w sensie, że szukali każdej okazji do zagrania koncertu - przyp. red.)! Graliśmy na przyjęciach oraz na piwnych podwórkowych pijatykach, zanim przeszliśmy do rotacji klubów nocnych w Północnej Karolinie. Jak długo pracowaliście nad waszym debi utem, czyli albumem "No Escape"? Co chcieliście przekazać za jego pośrednictwem? Nagraliśmy "No Escape" w legendarnym Prairie Sun Studios w Północnej Karolinie. Myślę, że spędziliśmy tam trzy tygodnie, włączając miksowanie tego albumu. Tym albumem chcieliśmy powiedzieć tylko tyle, że Hexx tu jest i jest gotowy na dostarczenie solidnej porcji rockowego kopnięcia. Ile recenzji, opinii mieliście okazję zobaczyć na temat waszego debiutu w roku 1984? Był on mniej doceniany, niż w chwili obecnej? O ile mnie pamięć nie zawodzi, to było bardzo dużo dobrych opinii i recenzji na temat albumu "No Escape", w momencie jego publikacji. To bardzo nas podniosło na duchu. Jednak nie było żadnego wsparcia, które pozwoliło by zorganizować trasę, a album był głównie wydany w Stanach Zjednoczonych. W Europie jedyną możliwością jego nabycia był import prosto ze Stanów Zjednoczonych.

Foto: Hexx

Dlaczego zerwaliście z Dennis'em Manzo po wydaniu "No Escape"? Czy była jakaś kłótnia, czy to raczej on musiał zająć się swoimi problemami? Nie, nie było żadnych kłótni, dąsania się czy czegokolwiek podobnego. Po "No Escape" byliśmy przeświadczeni, że dzięki temu albumowi raczej nie zostaniemy bogatymi ani sławnymi gwiazdami rocka. Manzo zdecydował, że nie chce dalej kontynuować kariery w muzyce, opuścił zespół i zdobył pracę kasjera bankowego.

czy mógłbyś powiedzieć o innych ich źródłach, takich jak książki i filmy? Uwielbialiśmy wszystkie rodzaje filmów i książek grozy, zresztą lubimy je aż do dnia dzisiejszego. Osobiście pochłaniam wszystko co zostało stworzone przez Williama Castle'a, Alfreda Hitchcocka oraz Rogera Cormana. Uwielbialiśmy także wszystkie ówczesne slashery, takie jak filmy z serii "Piątek Trzynastego" czy wszystkie "Koszmary z Ulicy Wiązów" w reżyserii Wesa Cravena. Również książki i filmy na ich podstawie Stevena Kinga oraz Clive'a Barkera, tak jak filmy od "Hell Razor". Byliśmy bardzo tym wszystkim zainspirowani. Z tego co mi wiadomo, zaczęliście pod nazwą Paradox w roku 1983, która jednak została

10

HEXX

nie zależy mi na prawidłowym rozumieniu waszej nazwy... Z tego co wiem to w przyjętym rozumieniu "Hex", to raczej klątwa niż czar. Nic bardziej złożonego poza tym. Wyglądała na całkiem fajną nazwę dla zespołu w tamtym czasie. Gdzie nagraliście wasze pierwsze demo? Jak długo nad nim pracowaliście? To było całkiem dawno, na pamiętam już dokładnie gdzie nagraliśmy to demo. To było małe, wyposażone w szesnasto-ścieżkowy sprzęt studio tam gdzieś w Bay Area w San Francisco. Myślę, że zarejestrowaliśmy je w ciągu dnia lub dwóch. Ono przyciągnęło uwagę wcześniej wspomnianego Mike'a Varney'a i doprowadziło do naszego pierwszego kontraktu. Myślę

"Under The Spell" został nagrany z nowym wokalistą, Dan'em Bryant'em. Potem on, jak Manzo, opuścił zespół chwilę po wydaniu albumu. Możecie powiedzieć coś więcej na temat tej epoki w waszej karierze? Kiedy Dan Bryant pierwszy raz dołączył do Hexx, by nagrać demo "Under The Spell", to miał wtedy własną kapelę i myślę sobie, że Hexx miał być kolejnym krokiem na jego własnej drodze kariery. Miał okazję wystąpić w przesłuchaniu na wokalistę Black Sabbath po odejściu Ozziego, jednak mu się nie udało. Niestety opuścił zespół niedługo po wydaniu już skończonego "Under The Spell". Nie winię go za to. Wtedy nie mieliśmy żadnych pleców, które by zorganizowały trasę, a sam album nie został nawet zauważony, ani doceniony (to przyczyniło się do zmian gatunkowych w naszej muzyce, od power metalu przez speed i thrash po death metal). Ile mieliście okazji zagrać koncertów po tym feralnym dla was "Under the Spell"? Nie wiele, może pięć, najwyżej sześć. Dan i nasz perkusista, Dave Schmidt również opuścili kapelę chwilę po wydaniu tego albumu. Co sądzicie o epoce z Clint'em Bower'em na wokalach? To był dla nas bardzo frustrujący czas. Mieliśmy dość tego całego cyrku z wokalistą prowadzącym i uznaliśmy, że powinniśmy sprawdzić,


czy ktoś z nas nie jest w stanie zostać wokalistą. Clint się nadał, tak więc uznaliśmy, że zrobimy demo z paroma nowymi utworami, z nowszym, bardziej agresywnym stylem. Z tego potem powstał mini albumem "Help Yourself". To demo sprawiło, że dostaliśmy kontrakt z sublabelem angielskiego wydawnictwa Music For Nations, Under one Flag, czego wynikiem była późniejsza płyta "Quest for Sanity" zawierająca pięć utworów. Została ona dobrze odebrana, więc potem stworzyliśmy "Watery Graves" składającą się z trzech utworów. Następnie nagraliśmy "Morbid Reality" i zawarliśmy kontrakt z Century Media. Czyli w pewnym sensie "Under the Spell" był punktem zwrotnym w waszej karierze? Powinien nim być, jednak nie był. Album nie był zauważony ani doceniony w tamtym czasie. To było dla nas zniechęcające, gdyż uważaliśmy, że ten album był o wiele lepsze niż "No Escape".

najbardziej brutalny album. Tak to powstało "Morbid Reality". Ha! Myślę jednak, że musiałbym powiedzieć, że to Sadus wygrało w tej kwestii. Jeśli "Quest for Sanity" miałby być ścieżką dźwiękową do filmu, to jaki to tytuł byłby? "Szeregowiec Ryan". Co zainspirowało okładki albumów takich jak "Morbid Reality", "Watery Graves" i "Quest For Sanity"? Co o nich obecnie sądzicie? Okładki tych albumów są częścią konceptu odwróconej kolejnością trylogii, na który wpadliśmy wtedy (a wtedy paliliśmy dość dużo pewnych wynalazków). Najpierw mamy "Quest for Sanity", który wieńczy trylogię sceną po-

mogliśmy. Chcieliśmy pokazać jak złożona, szybka i brutalna może być aranżacja naszych utworów. Jak zresztą wcześniej powiedziałem, próbowaliśmy zdeklasować ostatni wtedy album Sadus. Nie słuchałem dawno tego albumu. Przynosi mi on parę smutnych wspomnień. Hexx rozpadło się w 1995. Dlaczego? Powody personalne? Malejąca popularność death/ thrashu, czy oba naraz? W 1995 zapadł się grunt pod nogami sceny heavy metalowej. Grunge z Seattle nabierał popularności, a Century Media nie chciała z nami kontynuować współpracy po wydaniu "Morbid Reality". Naprawdę ciężko pracowaliśmy przez ponad dziesięć lat, by spróbować i stworzyć zespół. Nie widzieliśmy już w tym

Co sądzisz o wydawnictwach z tamtych lat? Mówię tu o Roadrunner Records oraz o Shrapnel Records. Możesz opowiedzieć o nich więcej? Shrapnel Records dystrybułował "Under the Spell" tylko w Stanach Zjednoczonych, jednak Mike Varney dogadał się z Roadrunner i dzięki temu mieliśmy możliwość dystrybuowania naszego drugiego albumu w Europie, więc można było go kupić w Europie, bez kosztownego importu, tak jak to było z "No Escape". Było świetnie mieć album w obu wydawnictwach, jednak nie mieliśmy żadnego wsparcia koncertowego, tak więc byliśmy poza obiegiem pod tym względem. Tak właściwie, dlaczego zmieniliście wasz styl z power/speed na death metal. To o czym wcześniej mówiliśmy, czyli te albumy po "Under the Spell". Czy to była tylko kwestia porażki tego albumu? "Under the Spell" wcale nie poprawiło naszej sytuacji. Byliśmy wtedy wkurwieni i źli. W tamtym czasie, jeśli chciałeś grać koncerty w San Francisco, to musiałeś stać w szranki z innymi zespołami, które wtedy powstawały. Death Angel, Forbidden Evil, Possessed, Blind Illusion, Exodus czy Metallica. Wyglądało na to, że ten styl power metalowy, który był na naszych albumach był już niepopularny i żeby pozostać w miarę widocznym zespołem, musieliśmy zacząć grać szybciej i bardziej agresywnie. Albo to, albo czekanie przez te dziwne trzydzieści lat, jak ktoś ponownie odkryje nasze dwa pierwsze albumy. Skoro o tym mowa, to jaki thrash/death met alowy klasyk z tamtych lat był waszym faworytem. Z pewnością coś powiecie o Sadus, mam rację? Tak, mieliśmy wtedy niepisaną przyjacielską rywalizację z Sadus, dotyczącą tego, kto stworzy

Foto: Hexx

staci pół-człowieka i pół-robota, która rozcina sobie czerep piłą do kości, w celu wypuszczenia wszystkich demonów i całego tego szaleństwa, które jest w jego głowie. "Watery Graves" pokazuje zaś tą samą postać, która jest zanurzona w toni wybrzeża futurystycznej wojny, przebywając na plaży opętanej konfliktem, w połowie swojej drogi życiowej. Zaś ostatni album i początek tej okładkowej trylogii to "Morbid Reality", który pokazuje, że nasza maskotka została zrodzona z technologii, jako cybernetyczny niewolnik, powstały po to by walczyć z niekończących się konfliktach i wojnach dla rządu aż po kres swojego życia. Jak już mówiłem, wtedy przez większość naszych dni byliśmy pod wpływem. Ha! Dobre czasy! A byliście zainspirowanii Biblią bardziej, niż ten jeden cytat: "Though I walk through the Valley of the Shadow of Death I will fear no evil"? Mówię tu o tekście z "Fire Mushrooms" który był cytatem z Psalmu 23:4 (zresztą użytym w zmienionej formie również przez Blood Feast). Nie bardzo. To był utwór Clint'a Bowers'a i jego powinieneś się spytać, dlaczego użył tego cytatu w tym utworze? Co sądzisz o "Morbid Reality" dzisiaj? Człowieku, byliśmy u kresu wytrzymałości, kiedy napisaliśmy i nagraliśmy ten album. Byliśmy sfrustrowani tymi próbami odniesienia realnego sukcesu, sprawiły one, że przestaliśmy się tym przejmować. Chcieliśmy stworzyć jak najbardziej brutalny i techniczny album, jaki tylko

przyszłości. Wtedy uznaliśmy, że trzeba przyjąć tę porażkę i skończyć naszą przygodę z zespołem, lub chociaż zrobić sobie od niego przerwę. Taką przerwę na prawie dwie dekady! Powróciliście w roku 2013. Jak się czuliście po powrocie? Co możesz powiedzieć o pier wszych dwóch latach po wskrzeszeniu zespołu? Jak dla mnie to dwa pierwsze lata były pełne frustracji i zamieszania. Od momentu, w którym zgodziłem się, że zagram jako Hexx na festiwalu Keep It True, byłem zobowiązany do ponownego tworzenia tego zespołu. Musiałem przejść przez parę niefajnych rzeczy. Stanąłem twarzą w twarz z wieloma przeciwnościami podczas pierwszego roku. Pierwszy basista Hexx, Bill Peterson ciężko zachorował i musieliśmy znaleźć zastępstwo. Potem dokonałem złych wyborów perkusistów, z którymi miałem występować. A tak poza tym, z Dennisem Manzo też nie było łatwo. Jak było tego wszystkiego było mało, byłem w środku zaognionych konwersacji z Mike'em Varney'em, który próbował zdobyć kontrakt z Metal Blade na ponowne wznowienia naszych starych albumów. Drugi rok też nie był zbyt dobry. Współpraca z Dan'em Bryant'em to nie był piknik. Miał on swoje pewne specyficzne problemy. Spędziliśmy cały rok na przygotowaniach do Headbangers Open Air Festival, zaś on nawet nie zaprzątnął sobie głowy, by nauczyć się tekstów. Kiedy polecieliśmy do Niemiec, to linie lotnicze zgubiły nasze instrumenty i w ostatniej chwili musieliśmy je pożyczyć. To było cholernie stresu-

HEXX

11


jące! Zanim jeszcze przejdziemy do bardziej szczegółowej opowieści na ten temat, to mam pytanie w innej kwestii. Jak sądzisz, ile osób wie o waszym powrocie? Myślę, że obecnie dość duże grono miało okazje o tym usłyszeć. Wraz z wydaniem naszego najnowszego albumu "Wrath of the Reaper" zamierzamy być jeszcze bardziej popularni. Dennis Manzo powrócił na chwilę, jak już wcześniej wspomniałeś. Możesz opowiedzieć więcej o tej sytuacji? Na samym początku, kiedy mieliśmy spotkanie z Laurent'em Remadier'em (ze Snake Pit Magazine) i Oliver'em Weinshemer'em (promotorem Keep It True), myśleliśmy nad pomysłem, w którym zespół wykonuje muzykę z obu pierwszych albumów (tj. "No Escape" oraz "Under The Spell"), z wokalistami, którzy śpiewali na tych albumach. Czyli Dennis Manzo zaśpiewa cały materiał z debiutu, a Dan Bryant cały z "Under The Spell". Kiedy udało mi się w końcu dotrzeć do Dana Bryanta, to on się wtedy na to zgodził, jednak jeszcze musiałem doga-

dupy, ponieważ Dan miał problemy z śpiewaniem utworów, które Manzo wykonywał na "No Escape", a Manzo miał małe problemy z utworami, które wykonywał Dan Bryant na "Under The Spell". Myślałem, że na HOA bardzo dobrym rozwiązaniem byłaby alternatywna, w której Manzo wykonuje utwory z debiutu, następnie schodzi na bok i łapie oddech, kiedy Dan Bryant śpiewa utwory z drugiego albumu. Nie tak to miało wyglądać. Już odbiegając od tematu, to Eddy Vage jest wokalistą, który potrafi zaśpiewać utwór z każdego albumu z łatwością i brzmi po prostu świetnie! Co sądzisz obecnie o demie "Up To the Grave"? Uggh! Nie mogę nawet słuchać tego dema. Przywołuje zbyt wiele frustrujących wspomnień dotyczących pracy z Dennisem Manzo. Tak zasadniczo, to skończyło się na tym, że na nowym albumie użyliśmy tylko dwóch utworów z tego dema z 2013 roku… utwory "A Dark Void of Evil" oraz "Screaming Sacrifice" są właśnie z tego dema. Jak widzisz, jak miałem słowa i muzykę na te utwory już napisane, wtedy przyszedł do nas ponownie Manzo, by pracować z

on wciąż nie zapamiętał tekstów. Wciąż musiał je czytać z kartek. Miał nawet zeszyt ze wszystkimi tekstami utworów, które czytał za każdym razem. Nie zauważyłem żeby miał problem z zapamiętaniem tekstów swoich własnych utworów, które śpiewał ze swoim własnym zespołem. Kiedy przyjechaliśmy do Niemiec, odkryliśmy że linie lotnicze podziały moją gitarę i bas Mike'a. Mieliśmy nadzieje, że zostaną odnalezione i nam zwrócone przez linie lotnicze. Tako się nie stało i w dniu występu, przygotowując się do sztuki, biegaliśmy jak szaleni za kimś, kto by pożyczył nam instrumentów, byśmy mogli wykonać nasz set. Przez ten cały czas Dan Bryant chodził za mną, pytając mnie o teksty i spisując je na każdym kawałku papieru, który mu wpadł w ręce. Mieliśmy szczęście, że goście z Aftermath pożyczyli nam swoje instrumenty. Bas był spoko, jednak gitara była całkiem nowa i nie trzymała stroju nawet na jeden utwór. Tak już na dokładkę, mój tuner wysiadł, tak więc musiałem stroić gitarę ze słuchu po każdym utworze. Poza tym lało, grzmiało i wiało jak cholera. Próbowaliśmy dać jak najlepszy występ, a Dan Bryant próbował odczytywać tekst z tych małych kawałków papieru, które latały po całej scenie. To był koszmar! Na pewno nie był to nasz najlepszy występ. Kiedy powróciliśmy z tego fiaska, uznałem, że nie możemy kontynuować współpracy z nim i zaczęliśmy od razu szukać nowego wokalisty. A Eddy Vega po prostu wpadł i ocalił nasz zespół! Czy rocznicowe wydanie "Under the Spell" wraz z debiutem sprawiło, że staliście się bardziej popularni? To całkiem dobre pytanie. Chciałbym żeby tak było. Zresztą tutaj musimy poczekać na to, co przyniesie los. Jak przebiega współpraca z Eddy Vegą i Bobbie Wrigt'em (tak, tego z Brocas Helm)? Obaj są najmilszymi gośćmi, z jakimi tylko mógłbyś współpracować! Bardzo łatwo się z dogadać i obaj są profesjonalistami. Gdyby nie oni, to byśmy pewnie o Hexx nawet nie gadali. Wiesz co się obecnie dzieje w Brocas Helm? Z tego co Bob mi powiedział to są małe sprzeczki i tarcia w zespole, jednak wciąż są w stanie dogadać się by zagrać koncert czy dwa.

Foto: Hexx

dać się z Manzo. Z czasem Dan Bryant przestał odbierać moje telefony i na nie odpowiadać, tak więc domyśliłem się, że musiał zmienić zdanie na temat tego przedsięwzięcia i teraz próbuje mnie spławić. Manzo się w końcu zgodził wziąć udział w koncercie, a my zdecydowaliśmy się, że weźmiemy najlepsze utwory z obu albumów, zamiast próbować zagrać te albumy w całości. Jak dotarliśmy do domu z KIT, to miałem wreszcie możliwość rozmowy z Danem Bryantem, który był zainteresowany ponowną pracą w zespole. Pomyślałem świetnie. Wreszcie mogliśmy zrobić to, co chcieliśmy na samym początku. Kiedy powiedziałem Manzo, że Dan Bryant jest zainteresowany współpracą z nami, że będzie śpiewał utwory z drugiego album na przyszłych koncertach i festiwalach, to on się wkurzył, zdenerwował i opuścił zespół. Nie miał ochoty dzielić desek sceny z Danem Bryantem. Kiedy dostaliśmy ofertę na występ na Headbangers Open Air, to Dan Bryant został naszym głównym wokalistą. Wyszło całkiem do

12

HEXX

nami nad występem na Keep It True w Niemczech. Nie chciał wykonywać żadnego z moich tekstów czy fraz, które znalazły się na tym demie. Chciał używać tylko swoich tekstów i fraz. Zamiast dolewać oliwy do ognia, pozwoliłem mu działać tak jak on chciał. Nie chciałem ryzykować utraty jego zainteresowania współpracą w zespole. Potrzebowaliśmy go na ten festiwal. Eddy Vega dołączył do was w 2015, po odejściu Dan Bryanta. Czemu zaś on odszedł ponownie? Dan Bryant zgodził się do nas dołączyć w roku 2013, by wykonać parę dem i wystąpić na HOA w roku 2014. Jak wcześniej mówiłem, miał on swój własny zespół (jednak bez kontraktu). Mieliśmy z nim próby przez cały rok. W każdą niedzielę musiałem dzwonić do niego w południe, budząc go i przymuszając do prób z zespołem. Kiedy wreszcie nastał czas i polecieliśmy do Niemiec, by dać występ na HOA, to

Jak długo pracowaliście nad "Wrath of The Reaper"? Gdzie nagraliście ten album? Zaczęliśmy pracować nad utworami na ten album już w 2012 roku. Nagraliśmy go w Sonic Romm Studios w Livermore California z Timem Narducci u sterach. Spędziliśmy tam dwa tygodnie na nagraniach i kolejne dwa na miksie. Spróbuje określić jeden, główny motyw, który znajduje się na waszym najnowszym albumie: Dance Macabre. Myślę tutaj o utworach takich jak tytułowy "Wrath of the Reaper" oraz "Macabre Procession of Spectres", oraz o okładce. Dlaczego go wybraliście na główny motyw? Nasz menedżer, Bart Gabriel wpadł na pomysł, by nazwać album "Wrath of the Reaper". Lubił ten utwór tak bardzo, aż pomyślał, że jest dobry jako tytuł albumu. Okładka chyba była już oczywista. Roberto Toderico wykonał fantastyczną robotę, przywołując koncept do życia. Ten motyw Dance Macabre i utwór "Wrath of the Reaper" mówią jak dla mnie jedną rzecz: spraw by każdy dzień się liczył, rób to co chcesz robić, nie zostawiaj to na jutro, gdyż zawsze możesz niespodziewanie kopnąć w


kalendarz. Odgadłem przekaz? Bardzo spostrzegawczo, mój przyjacielu! Trafiłeś w sedno! Wasz album jest mocny i dość chwytliwy. Poza tym wydaje mi się, że jest bardziej "radosny" niż wasze poprzednie (death metalowe) krążki. Naprawdę znudziliście się tym strasznym, ciemnym motywem z "Morbid Reality", czy chcieliście tym albumem powrócić do pierwszego okresu waszego zespołu, w nowym stylu? Kiedy graliśmy w Europie zarówno na KIT oraz na HOA, to dostaliśmy informację, że zarówno promotorzy, jak i fani wolą nasz power metalowy styl, który był na dwóch pierwszych albumach. Zresztą niezbyt wielu fanów dobrze przyjęło nasze przejście pomiędzy speed/thrash metalem, które zaprezentowaliśmy na "Quest for Sanity", "Watery Graves" oraz "Morbid Reality". Już nie wspominam, że to już nie te lata. Ten speed/thrash metal jest jednak trudniejszy do zagrania na żywo, tak by wybrzmiał dobrze. Możesz opowiedzieć więcej o różnicach pomiędzy "Under the Spell" a "Wrath of the Reaper"? Próbowaliśmy stworzyć nowy album, który by brzmiał jak logiczna kontynuacja "Under the Spell". Tak jakby mógł zostać napisany i nagrany w roku 1987 lub coś w tym stylu. Myślę, że "Under the Spell" jest bardzo dobrym albumem, jednak "Wrath of the Reaper" jest o wiele lepszy od niego pod każdym względem. Obecnie jesteśmy o wiele lepszymi instrumentalistami i twórcami liryk, po prawie trzydziestu latach! Co sądzisz o pracy grafika Roberto Toderico? Czy zamierzacie kontynuować z nim współpracę? Świetnie się współpracowało z Roberto. Jest to pierwszorzędny artysta, bez dwóch zdań! Chciałbym kontynuować z nim współpracę ponownie nad kolejnymi projektami! Czy planujecie jakieś stworzyć teledyski do utworów z waszego najnowszego albumu? Na razie nie planujemy tego, ale myślę czas tu-

Foto: Hexx

taj pokaże. Co sądzisz o waszym obecnym wydawnictwie High Roller Records? Mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na wydawnictwo takie jak High Roller Records i jesteśmy dumni ze współpracy z nim! Mają pierwszorzędne zespoły oraz są bardzo dobrzy dla nas! Czy zamierzacie stworzyć jakieś interpretacje waszych wczesnych utworów, takich jak "Search for the King" z "Paradox Demo"? Nie sądzę. Wolimy po prostu pisać nowe utwory na kolejne albumy.

Zasadniczo to jeśli chodzi o zespoły z nazwą Paradox, to jest jeszcze (powstały w latach 80) niemiecki thrash metalowy zespół o tej nazwie. Mieliście okazje ich usłyszeć? Widziałem ich nazwę, jednak nie słyszałem ich jeszcze. Co zamierzacie robić w latach 2017/2018. Myślę, że planujemy zrobić wiele koncertów oraz dać parę wywiadów, by rozpowszechnić informację o naszym powrocie i albumie "Wrath of the Reaper"! Co sądzicie o obecnej scenie metalowej Stanów Zjednoczonych? Na pewno nie ma co ją porównywać do tej z lat 80. Obecnie ludzie w Stanach słuchają jakiejś formy rapu lub hip hopu. Jest tutaj, w Bay Area dość mała scena dla zespołów takich jak Hexx. Jeśli jesteś Metalliką, lub innym dużym zespołem, to świetnie, jednak mniejsze zespoły nie mają już tak dobrze. Dziękuje za wywiad! To była czysta przyjemność z Tobą rozmawiać. Mógłbyś zostawić parę słów dla fanów waszego zespołu? Z pewnością! Po pierwsze chciałbym Ci podziękować Jacku, za wszystkie te przemyślane pytania i za samą możliwość udzielenia tego wywiadu! Poza tym, chciałbym podziękować wszystkim fanom oraz ludziom, którzy kochają muzykę heavy metalową ponad wszystko na świecie! Dziękuję wam za wsparcie w trzymaniu tej muzyki przy życiu, przez kupowanie muzyki i przychodzenie na koncerty waszych ulubionych kapel. Gdyby nie wy, to z pewnością ta sztuka by umarła i zniknęła z powierzchni ziemi. Poza tym dziękuje wszystkim, którzy przeczytali ten wywiad, oraz tym którzy wciąż śledzą nasze poczynania. Z poważaniem, Dan Watson. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: Hexx

HEXX

13


Nowa jakość w starym składzie Z formą Jag Panzer bywało w ostatnich kilkunastu latach naprawdę różnie, ale wygląda na to, że powrót do składu gitarzysty Joey'a Tafolli zaowocował jedną z najlepszych płyt tej amerykańskiej formacji. "The Deviant Chord" trzyma bowiem poziom wczesnych wydawnictw oraz płyt z początku obecnego stulecia, dowodząc, że Jag Panzer mogą jeszcze nieźle namieszać, a łatka zespołu znanego tylko z klasycznego debiutu "Ample Destruction" w żadnym razie im nie odpowiada. Przepytujemy lidera i gitarzystę zespołu: HMP: Słucham "The Deviant Chord" po raz kolejny i nie mogę oprzeć się przekonaniu, że przed laty nie bylibyście w stanie nagrać tak urozmaiconej i pod każdym względem dopra cowanej płyty - uwielbiam wasz debiut "Ample Destruction", chętnie wracam do innych płyt, ale na najnowszej weszliście już na poziom godny prawdziwych mistrzów - lata pracy, doświadczenie, etc. procentują coraz bardziej? Mark Briody: Dla nas "The Deviant Chord" to efekt lat stawania się lepszymi muzykami, lepszymi kompozytorami oraz poczucia coraz to większej przyjemności z grania razem. Ale

sze wczesne albumy i jestem z nich bardzo dumny, ale nie chcę tworzyć tych samych dźwięków, kiedy mieliśmy po 18 lat. Słychać, że poświęciliście mnóstwo pracy i czasu na te utwory, są one bowiem bardzo zróżnicowane, wielowymiarowe, urozmaicone aranżacyjnie - termin tradycyjny metal w żadnym razie nie musi oznaczać ciągłego nagrywania wariacji tego samego materiału, pewnie zresztą czulibyście się z czymś takim po prostu źle? Dla mnie zawsze ważne jest próbować stworzyć nowe muzyczne deklaracje. Nie oznaczają one

Tafolli, bo przecież przez lata byliście w kon flikcie, blokował nawet wydanie reedycji debiutanckiego LP Jag Panzer - jak doszło do waszej ponownej współpracy i i tego, że zastąpił Christiana Lasegue'a? Joey dołączył do nas kilka lat temu na koncerty w Niemczech i Grecji. Świetnie się bawiliśmy! Chemia między nami była niesamowita, zatem zaplanowaliśmy kolejne koncerty i rozpoczęliśmy z Joey'em pracę nad nową płytą. To wspaniałe, że znów jest z nami. Jesteście więc obecnie nie tylko lepszymi muzykami, ale i generalnie ludźmi, a ta dojrzałość przełożyła się na to, że "The Deviant Chord" jest waszym pierwszym albumem nagranym w tym składzie od 10 lat, od "The Fourth Judgement"? Tak, jest tu ten sam skład co na "The Fourth Judgement". Myślę, że ma on w sobie jakiś unikalne brzmienie. Uważam, że każdy inny skład zespołu powinien brzmieć nieco inaczej, ale w tym przypadku nie zawsze jest to możliwe. W Jag Panzer ważne dla mnie jest, by każdy jego skład brzmiał wyjątkowo. Sześć lat to szmat czasu. Oczywiście fani metalu w niczym nie przypominają zwolenników sezonowych gwiazdek pop, ale fakt pozostaje faktem, że co niektórzy mogli już o was zapomnieć - motywowało was to jakoś dodatkowo, żeby po takiej przerwie wrócić z płytą, która odbije się szerokim echem, sprawi, że nazwa Jag Panzer znowu będzie powszech nie znana? Wszystko co ma powiązanie z heavy metalem stanowi dla mnie motywację - gra na scenie z moimi braćmi, słuchanie świetnego metalu, chodzenie na koncerty. Wszystko to mam we krwi. To mnie ekscytuje. Stworzeniee nowego albumu jest więc dla mnie sposobem wniesienia jakiegoś wkładu w metalową scenę. Nie da się też nie zauważyć, że to wasz jubileuszowy, 10 album studyjny - to spore osiągnię cie, tym bardziej, że poza "Dissident Alliance", za którym nie przepadam i nie jest to chyba odosobniony pogląd, wasze dokonania wciąż robią wrażenie, słuchacze chętnie do nich wracają? Zawsze mieliśmy świetne grono fanów! Naprawdę fajnych ludzi, którzy nas wspierali przez lata. Nasi fani są niesamowici.

Foto: Carl Frederick

wiąże się z tym jeszcze dodatkowa rzecz - wciąż jesteśmy wielkimi fanami heavy metalu! Zatem rozwijamy się jako wykonawcy, ale wciąż zachowujemy naszą miłość do muzyki, czego rezultatem jest "The Deviant Chord". Zależało wam chyba na utrzymaniu doty chczasowego stylu zespołu, ale z jednoczesnym pójściem naprzód, bo nie ma nic gorszego niż ugrzęźniecie w schematach z początków kariery i powielanie ich na kolejnych płytach? Nie byłoby żadną sztuką wziąć na warsztat piosenki z "Ample", przerobić nieco riffy, zmienić teksty i nazwać to "nowym albumem". Ale to byłoby dla nas nudne, a wobec naszych fanów nie fair. Wierzę, że muzyk stale powinien się rozwijać, dążyć do czegoś nowego. Kocham na-

14

JAG PANZER

zmian w stylistyce muzycznej - jesteśmy zespołem metalowym i zawsze nim będziemy. Chciałbym określać nasz nowy album jako "tradycyjny metal na dziś". Zawirowania personalne, dzięki którym gracie obecnie w składzie z końca lat 80., też miały zapewne wpływ na kształt tej płyty i wasze podejście do pracy nad nią? Wszystko, co do tej pory robiliśmy miało wpływ na "The Deviant Chord". Nasze sukcesy, niepowodzenia, a nawet nasze płyty mniej lubiane przez fanów. Wszystko to było krokami w wędrówce ku "The Deviant Chord". Dla wielu fanów na pewno sporym zaskocze niem było pojawienie się w składzie Joey'a

Wykorzystanie "Harder Than Steel" z "Ample Destruction" w niedawnym filmie "Dark Places" też świadczy o tym, że docieracie obecnie tam, gdzie kiedyś nie było szans przebić się? "Dark Places" był dla nas bardzo ważny. Gdy film miał swą premierę, każdego dnia dostawałem maile i wiadomości od ludzi, którzy widzieli film, ale nigdy nie słyszeli o Jag Panzer. Ten film wytworzył zupełnie nową publiczność dla Jag Panzer. Dlatego dbacie o to, by wasze wcześniejsze płyty, ze szczególnym uwzględnieniem tych z lat 80., wciąż były dostępne - nie tylko na CD, ale również na winylu? Ważne jest dla mnie, by moja muzyka zawsze była dostępna. Ciężko na to pracuję. "The Deviant Chord" również ma ukazać się na tym nośniku, jako 2LP. Zważywszy, że album trwa niecałe 45 minut możemy liczyć, że przygotowaliście na tę edycję jakiś bonus czy dwa, czy też program płyty został podzielony tak, że na każdej stronie będą dwa, czasem trzy utwory? Nie ma żadnych utworów bonusowych,


podzieliliśmy to na dwa krążki dla lepszej jakości dźwięku. Budżety w branży muzycznej stały się bardzo, bardzo małe. Zamieszczenie bonusowych utworów stanowiłoby dodatkowy wydatek. Zapewnia to na pewno lepszą jakość dźwięku, na czym pewnie bardzo wam zależy - ktokol wiek słyszał ten sam utwór z LP, a z 12"EP, gdzie zajmował całą stronę, wie doskonale o czym mowa? Nie w przypadku Jag Panzer, ale porównałem nagrania Iron Maiden z 12" EP z wersją albumową. Wolę jednak brzmienie EP-ki. Nie ma w nim co prawda wielkiej różnicy, ale ja ją słyszę.

żywo, uwielbiam te utwory. Musimy zorganizować spotkanie zespołu w celu wybraniu utworów na kolejne koncerty. Przy takim bogactwie, jakie oferuje "The Deviant Chord" oraz sporej porcji uwiel bianych przez fanów klasyków, których raczej nie możecie pominąć, układanie listy utworów na koncerty nie jest chyba dla was obecnie najłatwiejszym zadaniem? Jest to bardzo trudne, gdyż każdy w zespole ma swoją własną opinię. Nie stanowimy "Mark Briody and Jag Panzer", więc każdy w równym

cercie byłoby fajne, ale jednak zbyt trudne by utrzymać wysoką formę. Dotrzecie też do Europy, czy też tym razem nie będzie takiej opcji, poza okazjonalnymi występami na festiwalach? Mam nadzieję. Uwielbiam trasy po Europie i liczę na to, że do niej wrócimy. Potrzebujemy jednak trasy, która nie będzie dla nas oznaczać straty pieniędzy. W zeszłym tygodniu dostaliśmy fajną ofertę trasy, lecz była ona nieopłacalna finansowo. Oznaczałaby wykładanie pieniędzy z własnej kieszeni przez każdego z nas.

W waszej dyskografii, poza debiutanckim MLP i singlem "The Wreck Of The Edmund Fitzgerald", brak takich krótszych, winy lowych wydawnictw - zapewne ma to związek z faktem, że najbardziej rozpowszechnione były w latach 80., a wtedy po roku 1984 wasze kolejne demówki nie interesowały wydawców, wskutek czego zespół rozpadł się? Nie mam nic przeciwko singlom i EP-kom, lecz firmy nagraniowe nigdy nie są zainteresowane wydawaniem ich w przypadku Jag Panzer. Przeważnie podpisujemy kontrakt, a wytwórnia decyduje co i w jakim formacie zostanie wydane. Jesteście więc zespołem albumowym, tak jak kiedyś choćby Led Zeppelin - też dobrze! Zaskoczyliście mnie balladą "The Long Awaited Kiss", która kojarzy mi się z klasycznym... wal cem? Chcieliśmy mieć pewność, że będziemy mieli dużo różnorodności na tym albumie. Pomyśleliśmy więc, że piosenka w klimacie walca będzie fajną sprawą. Harry wymyślił świetny tekst, no i wykorzystaliśmy go. Jest to bardzo nietypowy dla nas utwór. Rzadko sięgaliście po obce utwory, przez lata było ich raptem kilka i były to zwykle mniej oczywiste wybory: wspomniany już "The Wreck Of The Edmund Fitzgerald" Gordona Lightfoota, "In-A-Gadda-Da-Vida" Iron Butterfly - szkoda, że w krótszej, ale i tak dłużej, niż u Slayera, wersji, czy "False Messiah" z solowego debiutu Jacka Starra. Tym razem dopełniliście autorski repertuar równie nieszablowym "Foggy Dew", starą, irlandzką pieśnią. Skąd ten wybór? Czyżby któryś z was miał irlandzkie korzenie? Mam irlandzkie pochodzie, a mój ojciec był śpiewakiem. Kiedyś śpiewał "Foggy Dew", zatem znam tę piosenkę od dziecka. Gdy miałem 1718 lat zacząłem wyobrażać sobie jej metalową wersję. Następnym problemem było dopasowanie jej do odpowiedniego albumu. Nie udało się to z żadnym, aż do "The Deviant Chord". Słuchaliście wcześniej również innych wykonań tego utworu, choćby The Chieftains czy Sinead O'Connor, albo metalowych, jak Wotan, czy też od razu mieliście swoją wizję: ballady z mocnym uderzeniem w drugiej części? Słyszałem wiele wersji "Foggy Dew". Sinead z The Cheftains, Primordial, Wotan, The Younf Dubliners... Jest to świetna piosenka, otwarta na wiele interpretacji. "Foggy Dew" to drugi z utworów promujących "The Deviant Chord", po rozpędzonym "Far Beyond All Fear", zamierzacie więc może sięgnąć po niego również podczas najbliższych koncertów? Myślę, że tak. Mam nadzieję, iż zagramy je na

Foto: Carl Frederick

stopniu wypowiada się we wszystkim. Czasami dyskutujemy po kilka dni, jakie piosenki umieścić w programie koncertowym. To praca zespołowa, czy też zajmuje się tym jeden z was, uwzględniając oczywiście opinie kolegów ("tego nie gramy, bo go nie umiem" śmiech)? Zawsze jest to praca zespołowa. Każdy dostaje swój czas na mówienie, a pozostali słuchają opinii innych. Czasem trwa to kilka tygodni, ale koniec końców, zawsze dochodzimy do porozumienia w kwestii koncertowej setlisty.

Nie możemy sobie na to pozwolić. Nie kończycie jednak kariery, tak więc w przyszłości może wydarzyć się wszystko trzeba tylko śledzić wasze strony i cierpliwie czekać? Zamierzam wciąż pisać utwory i grać koncerty, tak długo jak to będzie możliwe! Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki, Filip Wołek

Nigdy nie przepadałem za zespołami tłukącymi przez lata na koncertach niemal non-stop ten sam zestaw utworów, ale wy, na szczęście, nie należycie do ich grona? To byłoby dla mnie okropnie nudne! Oczywiście mamy kilka kompozycji (cztery lub więcej), które gramy na każdym koncercie, ale poza nimi, myślę że bardzo ważne jest ciągłe nadawanie naszym koncertom jakiejś świeżości, stanowiącej dopełnienie dla nowego albumu. Warto więc wybrać się na więcej niż jeden koncert promujący "The Deviant Chord", bo przygotujecie na nie więcej utworów i setlisty mogą się różnić? Trasa promująca "The Deviant Chord" będzie w dużej mierze oparta na tym samym secie, ale przewidujemy również wprowadzanie niewielkich zmian z koncertu na koncert. Granie zupełnie innego zestawu utworów na każdym kon-

JAG PANZER

15


mnie nie zabija, to mnie wzmacnia. Kluczem do sukcesu jest wytrwałość. Czasem przychodzą myśli, że to wszystko być może nie ma sensu, ale cieszę się, że nigdy się takim myślom nie poddawałem. Musisz zachować wiarę w siebie i w to czego próbujesz dokonać. Pozytywne myślenie to mus w muzycznym biznesie, tak samo jak wiara w życie.

Epicki sen Marka Sheltona Manilla Road nigdy nie cieszyli się jakąś wyjątkową popularnością, jednak dla wielu fanów grupa Marka Sheltona to zespół kultowy. Podobnie jest nad Wisłą, gdzie dzięki radiowej promocji w "Muzyce Młodych" i częstej obecności na liście "Metal Top 20" Manilla stała się niezwykle ceniona - potwierdził to niedawny, pierwszy w 40-letniej historii zespołu, koncert w Polsce. Zachwycony przyjęciem Mark już zapowiada kolejne występy nad Wisłą, podczas których jego zespół nie tylko przypomni swe największe klasyki, ale też będzie promować najnowszy, bardzo udany, album "To Kill A King": HMP: 18 płyta studyjna na jubileusz 40-lecia zespołu - lepszego podsumowania nie można sobie wyobrazić, tym bardziej, że "To Kill A King" nie odstaje od waszych klasycznych osiągnięć, potwierdzając, że wciąż jesteście w formie? Mark "Shark" Shelton: Myślę, że nadal jesteśmy w dobrej formie. Gdybym poczuł, że nasza muzyczna kreatywność osiągnęła już swój szczyt, wycofałbym się. Tak długo jak będę czuł, że mam coś fajnego do zaoferowania będę

i przystępujących do tworzenia materiału spod znaku epickiego heavy. W ostatnich latach dużo koncertowaliśmy i jestem pewien, że miało to związek z wzrostem naszej popularności. Nie sądzę, aby klasyczny metal kiedykolwiek przepadł. To jest po prostu zbyt fajne, by miało zaniknąć. Wydaje mi się jednak, że gdybyście nie przeszli przez te wszystkie wzloty i upadki, to obecnie Manilla Road nie byłaby takim zespołem

Kiedy jest się klasykiem epickiego metalu i ma się świadomość, że fani na całym świecie czekają na waszą kolejną płytę, związaną dodatkowo z tak zacnym jubileuszem, wpływa to jakoś na proces twórczy i powstawanie kolejnych utworów, czy też nie odczuwaliście żadnej, dodatkowej presji i pracowaliście jak zwykle? To był bardzo ważny album dla Manilla Road. Ale muszę powiedzieć, że każdy kolejny album jest dla mnie tak samo ważny. Proces pisania nie zmienił się i zawsze mocno pracujemy nad nowymi materiałami, więc w dalszym ciągu był to ten sam biznes. Jedna z postaw w obozie Manilla Road to ciągłe eksperymenty, a my z każdym nowym projektem staramy się osiągać coraz to nowe wyżyny. Ta postawa tyczy się wszystkiego, czy jest to pisanie, produkcja czy występ na żywo. Chcemy być zawsze najlepsi jak tylko możemy. Ale zawsze też znajdujemy sposób, by ta ciężka praca była w takim samym stopniu dobrą zabawą. Zapowiadaliście, że płyta będzie z jednej strony bardzo tradycyjna, utrzymana w waszym stylu, ale z tego co słyszę postawiliście też na znacznie mocniejsze granie i surowe brzmie nie, idealnie pasujące do tych utworów? Nasz poprzedni album "The Blessed Curse" był dosyć bogaty i zróżnicowany, zawierał też sporo akustycznych rzeczy. Chciałem by "To Kill A King" był w tej kwestii trochę bardziej bezpośredni i tradycyjny. Jeśli chodzi o mocniejsze granie, nasz nowy basista Phil Ross pomógł nam w osiągnięciu bardziej agresywnego dźwięku poprzez sekcję rytmiczną. To prawdziwy talent i cieszymy się bardzo, że jest z nami.

Foto: Manilla Road

nadal pisać, grać i nagrywać moją muzykę. XXI wiek wydaje się dla was szczególnie łaskawy: nie dość, że kolejne płyty wydajecie jeszcze bardziej regularnie niż kiedyś, to do tego ukazują się kolejne kompilacje z archiwal nymi utworami, zarejestrowane przed laty koncerty - czyżby, paradoksalnie, wiodło wam się teraz lepiej niż w latach 80., czasach największej popularności tradycyjnego metalu? Właściwie, to lepiej idzie nam teraz. Mieliśmy to szczęście mieć armię fanów, która coraz bardziej rozrasta się. W latach 80. nie byliśmy znaczącym zespołem, ale z upływem czasu niektóre nasze utwory i wydawnictwa stały się dla wielu osób kultowe, a zwłaszcza dla muzyków pragnących gorliwie naśladować styl Manilla Road

16

MANILLA ROAD

jakim jest, a może nawet dawno przestałaby istnieć? Zgadzam się. Myślę, że zdobyliśmy pewien szacunek dlatego, że kiedy przyszło co do czego, nie poddaliśmy się i uparcie trwaliśmy. Ciężkie chwilę trafiały się przez całą naszą karierę, lecz kwestia "rezygnacji" wydaje się dla nas nie istnieć. Moja życiowa filozofia zawsze była adaptacją, improwizacją i pokonywaniem trudności: to zdaje się być dla mnie dobrą zasadą, by utrzymać zespół przy życiu. Nie można więc dawać za wygraną, a przeci wności, takie jak chociażby twoje wieloletnie problemy z głosem, tylko hartują i dodają jeszcze większej motywacji? Lepiej bym tego nie ujął. Trafiłeś w sedno. Co

Twoje solówki zawsze były czymś wyjątkowym, ale odnoszę wrażenie, że z czasem sta jesz się w tej dziedzinie prawdziwym mistrzem, bo są coraz dłuższe, bardziej efek towne i porywające - jak nad nimi pracujesz? Są dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, gdy zaczynasz je nagrywać, czy też opierasz się na improwizacji, rejestrujesz kilka podejść i wybierane jest to najlepiej pasujące do danego utworu? Dzięki za komplement. Myślę, że gdy mój głos zaczął słabnąć wraz z wiekiem, więc stało się dla mnie bardzo ważne, aby nadal wyróżniać się jako gitarzysta. Wciąż ćwiczę tak często jak mogę. Czuję, że każde solo musi być jak najfajniejsze by mogło pomóc w opowiedzeniu historii. Zawsze, gdy siedzę w studio nad solówkami, Bryan mówi do mnie "opowiedz historię". Zawsze robię do każdej kilka różnych podejść, nim ukażę całość. Jeśli mam w głowie pomysł na solo, to zazwyczaj starannie go konstruuję. Lecz, gdy nie jestem pewny, w jakim konkretnie kierunku powinno ono zmierzać, staram się improwizować tak długo, aż natknę się na to, o co mi dokładnie chodziło. Czasem zdarza się, że solo już za pierwszym podejściem okazuje się magiczne i możemy cisnąć dalej, ale o wiele częściej korzystam przy tworzeniu z najbardziej podobających mi się motywów, które powstają podczas jamowania, a potem zaczynam tworzyć solo oparte na tych właśnie riffach. Długie, rozbudowane kompozycje nie są w


waszym dorobku niczym zaskakującym, ale po raz pierwszy zdarzyło się, żeby utwór trwający ponad 10 minut rozpoczynał płytę - umieszcze nie tytułowego "To Kill A King" na tak wyeksponowanym miejscu tracklisty zapewne nie było przypadkiem, to świadomy wybór i zarazem artystyczna deklaracja? Masz zupełną rację. Jest to moja ulubiona kompozycja na płycie i właśnie to zadecydowało o zatytułowaniu jej tak, a nie inaczej. Jednocześnie, świadomie nalegałem, by była to kompozycja otwierająca album. Przede wszystkim, mówimy sobie zawsze, że nie interesuje nas utrzymanie wciąż tego samego bilansu zawartości albumu. Myślę, że zawsze będę się tu nieco buntować. Jednocześnie mówiłem, że słuchasz zespołu o epickim charakterze. A jeśli tak ma wyglądać wprowadzenie do Manilla Road, to myślę, że "To Kill A King" stoi w najlepszym miejscu do otwarcia serii utworów tego rodzaju. Jeśli chodzi o długość, to gdybym poświęcił jej nawet 30 minut, to wciąż nie zdołał bym poruszyć wszystkich dylematów opowiadanej tu historii Szekspira. Właśnie, to historia zainspirowana "Hamletem" i jednocześnie kolejna taka, bardzo epicka, kompozycja w waszym dorobku? Tak, jest luźno oparta na "Hamlecie". Uwielbiam go, podobnie jak i "Makbeta". Osobiście uważam, że są to dwa życiowe dzieła Szekspira. A epicki charakter fabuły doskonale pasuje do naszego stylu i podejścia do takich epickich opowieści, to naprawdę dobrze współgra. Pewnie tak z osiem zespołów na dziesięć jako pierwszy utwór dałoby, następny w kolejności, "Conqueror", albo "Ghost Warriors", jednak wasi fani nie są zwolennikami przebojowych singli? Znasz mnie… Lubię mieszać i eksperymentować. Zawsze jest więcej zabawy, kiedy zachciewa ci się muzycznych przygód, a ostatnią rzeczą na jaką miałbym ochotę jest tworzenie albumów, które byłyby ciągle takie same. To dlatego musieliśmy czekać aż 40 lat na pojawienie się w waszej dyskografii singla z prawdziwego zdarzenia, bo przecież "The Ninth Wave" był tylko dodatkiem do regularnego albumu? Uznaliście, że najwyższa pora na coś takiego i tak "In The Wake" jest takim pier wszym, można śmiało powiedzieć, że histo rycznym, wydawnictwem? Co ciekawe, napisałem "In The Wake" na album Riddlemaster, który tworzę wraz z Rickiem Fischerem. To Neudi zakochał się w tym numerze i błagał nas, byśmy umieścili go na nowej płycie Manilla Road. Zatem, nie zamierzałem pisać niczego specjalnie na singla. Sądzę, że wydanie tego na singlu nie było celowe. Ale koniec końców, dzięki temu, mamy zdaje się powód do świętowania. Do diabła, każdy powód do świętowania jest dobry (śmiech). Zazwyczaj nie zamierzam pisać konkretnego rodzaju utworów, chyba że pracuję nad albumem koncepcyjnym. W tym przypadku, po prostu wyszło to ze mnie w odpowiednim czasie. "Battle Of Bonchester Bride" to ta sama wersja co na płycie "Mysterium"? Nie mieliście jakiegoś premierowego utworu, który byłby taką perełką dla kolekcjonerów, a bonusowego "Books Of Skelos pt.1 (Book Of Ancients)" nie chcieliście pewnie przedwcześnie ujawniać? To nie był mój wybór, tylko wytwórni. Ale chciałem by "Book Of Ancients" trafiło tylko na wersję winylową. Poważnie nie wiedziałem, że "In The Wake" będzie wydany jako singiel, dopóki nie wzięliśmy tego na warsztat.

To utwór z winylowego wydania "To Kill A King" - uznaliście, że na dwóch krążkach można i warto zamieścić więcej muzyki? Tak. Trzymaliśmy ten numer w szufladzie, czekając na odpowiedni moment, by go wypuścić. Znowu zaprosiliście na swą płytę Gianlucę Silviego z Battle Ram, ale tym razem tylko zagrał na gitarze akustycznej w tym bonusowym utworze, obyło się bez chórków w jego wyko naniu? Kawałek z nim został nagrany w 2015 roku, kiedy pracowaliśmy nad albumem "The Blessed Curse". Zatem, nie było go w studiu, gdy dokładaliśmy te ścieżki wokalne. Goście na płytach to fajna sprawa, dlatego ostatnio tak chętnie korzystacie ze wsparcia innych muzyków? Zgadzam się, że to fajna sprawa mieć, od czasu do czasu innych muzyków obok siebie, jako gości. Daje to jeszcze więcej możliwości poeksperymentowania i jest świetnym sposobem na zaprezentowanie czegoś wyjątkowego. Odnowiliście też kontakty ze swymi dawnymi perkusistami, dzięki czemu z Rickiem Fisherem prezentowaliście na żywo album "Crystal Logic", a Randy "Thrasher" Foxe wspierał was z kolei w dwóch ostatnich latach. Ponoć "nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki", w tym sensie, że nie da się już powtórzyć czegoś, co było kiedyś, odtworzyć dawnego klimatu, ale wam się chyba udało i było to udane kon certy? Zawsze staramy się jak najbardziej dla naszych fanów. Kiedy to możliwe, dajemy im to, o co proszą. Fani rozmawiają z promotorami. Promotorzy rozmawiają z naszym managementem, który z kolei rozmawia z nami. Mam szczęście, że przez lata pracowałem z tyloma dobrymi perkusistami i innymi muzykami i wszyscy nadal jesteśmy przyjaciółmi. Dokładamy wszelkich starań, aby nasze koncerty były w tym samym stopniu ciekawe, jak i efektowne. Czasem to trudne wyzwanie, bowiem nie mamy zbyt wielu efektów scenicznych. Naszym głównym celem jest muzyka i jej wykonanie. Fani też byli zachwyceni, bo przecież wielu z nich jeszcze nie było na świecie, kiedy ci muzy cy grali w Manilla Road? To trochę dziwne, gdy o tym myślę. To mnie postarza. Ej, chwileczkę… jestem stary (śmiech). Ale to naprawdę fajne, gdy widzimy, że trafiamy do tak szerokiego grona grup wiekowych. Pomimo tego, że twój zespół zawsze był bardzo popularny wśród polskich fanów metalu, a w latach 80. wasze nagrania i płyty prezen towano w naszym radiu, to nigdy nie dotarliście and Wisłę, aż do 27 maja, kiedy to zagraliście w Warszawie w ramach "40-th Anniversary World Tour 2017" - też na to czekaliście? O tak! Było to niesamowite doświadczenie, którego nikt z nas nigdy nie zapomni. Cały zespół wciąż jest tym podekscytowany i w dalszym ciągu to wspominamy. Nie mogę się doczekać powrotu do Polski w przyszłym roku i zagrania większej ilości koncertów. Po prostu fantastycznie, że w końcu udało się zagrać w Polsce.

i wszyscy bawili się dobrze. To było jak impreza, która nie chcesz, by się kończyła. Jesteś więc pewien, że już niedługo powrócicie do nas na kolejny koncert lub koncerty? Tak. Z pewnością to nastąpi w przyszłym roku. Już tęsknię za tym miejscem, zatem niedługo wrócimy. Okazja będzie przednia, bo podczas jubileuszowej trasy koncentrowaliście się na starszym repertuarze, ze szczególnym uwzględnie niem płyty "Crystal Logic", ale teraz postaw icie pewnie na większą ilość nowych utworów? Najprawdopodobniej zagramy kilka numerów z "To Kill A King", znajdzie się też miejsce na parę niespodzianek z przeszłości. Odświeżamy teraz utwory, których nie graliśmy od lat. Obiecuję, że będzie fajnie i nadal będziemy grać wiele waszych ulubionych kawałków. Nie można mieć koncertu Manilla Road bez numerów z "Crystal Logic", "Open The Gates" i innych. Ostatni rok był to dla ciebie bardzo pracowity czas, zważywszy, że przecież w kwietniu ukazał się też drugi album Hellwell, "Behind The Demon's Eyes", nagrany zresztą z udziałem "Thrashera", ale wygląda na to, że bardziej męczyłbyś się bezczynnością, stąd ta twoja ciągła aktywność? Czuję się bardzo szczęśliwy i zaszczycony, że mogę spędzić całe życie na graniu i pisaniu muzyki. To było zawsze moim marzeniem, zatem bezczynność byłaby dla mnie najgorsza. Może się wydawać, że w tym roku zrobiło się wiele albumów, ale wszystkie te projekty miały miejsce przez ostatnie kilka lat. Manilla Road jest dla mnie priorytetem, ale kiedy jest wolny czas, prawie zawsze pracuję nad czymś w studiu. Nigdy nie wiesz, kiedy nadejdzie twój ostatni dzień, więc mam zamiar wykorzystywać dobrze każdy dzień, od chwili obudzenia. Nie zamierzasz więc poprzestawać na tym, że dla wielu jesteś już żywą legendą - będą kolejne płyty i koncerty, bo masz coś jeszcze do przekazania i do udowodnienia, zarówno sobie, jak i nam? Ależ tak. Niczego nie zamierzam kończyć. Dopóki będę miał muzyczne pomysły, które moim zdaniem powinny być odpowiednio wyrażone, będą kolejne albumy i koncerty. Tak długo, jak fani będą chcieli więcej, zrobię co w mojej mocy, by im to dostarczyć. To jest sen, w którym spędziłem całe życie i będę w nim trwał aż do końca swych dni, a tego nie przewiduję w najbliższym czasie. Dziękuję za wasze wsparcie i wiarę, niech Bogowie Metalu błogosławią każdego z was. Up The Hammers and Down The Nails! Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki, Karol Gospodarek

To był dla was bardzo intensywny miesiąc, bo przecież przez 30 dni zagraliście sporo koncertów, jednak w Stodole daliście z siebie wszys tko, mieliście też okazję spotkać się z fanami dzień wcześniej? Cały nasz pobyt w Warszawie był doprawdy niezwykły. Fani byli kapitalni i pełni szacunku,

MANILLA ROAD

17


Blues i płomień metalu Na kolejną płytę Jack Starr's Burning Starr trzeba było poczekać kilka ładnych lat, ale nie na darmo stara maksyma głosi, że cierpliwość popłaca - ci wszyscy, którzy już zapoznali się z zawartością "Stand Your Ground" wiedzą o tym doskonale. Pozostali, jeśli rzecz jasna lubią rasowy US power/heavy starej szkoły, powinni bez wahania sięgnąć po siódmy krążek zespołowego wcielenia tego wybitnego gitarzysty: HMP: Przed sześciu laty miałeś bardzo akty wny okres swej kariery, wydałeś bowiem nie tylko "Land Of The Dead" Jack Starr's Burning Starr, ale też czerpiący z bluesa i klasy cznego rocka solowy album "Swimming In Dirty Water", po czym nastąpiła dłuższa cisza. Nie znaczyło to oczywiście, że dałeś sobie spokój z graniem, nie było takiej możliwości? Jack Starr: Na początku chciałbym powitać czytelników HMP i wszystkich fanów metalu z Polski. Odpowiadając na twoje pytanie, słowo "rzucić" nie istnieje w moim słowniku i moim zamiarem jest podtrzymywać to co robię tak długo jak się da. Granie muzyki jest czymś, co kocham i niezależnie od tego jaki sukces osiągnę, wyzwaniem dla mnie jest kontynuowanie tworzenia jak najlepszej muzyki. Nie martwię się o przeszkody na mojej drodze, ponieważ one

bluesa sprawia, że człowiek gra lepiej i gra z większymi emocjami; jednym z najważniejszych czynników w bluesowej gitarze jest vibrato, które jest bardzo ważne. By grać stylowo bluesa musisz mieć dobre vibrato, które sprawi, że gitara będzie śpiewać, co brzmi świetnie również w metalu. Trudno jest mi docenić gitarzystów, którzy nie mają dobrego vibrato, nawet jeśli grają bardzo technicznie i szybko - podsumowując blues jest najważniejszym gatunkiem muzyki. Klasyczny hard rock i metal są ci jednak równie bliskie, a grając tak różnorodne dźwięki unikasz monotonii, często wręcz zabójczej dla grzęznących w schematach artystów? Dziękuję za komplement. Próbuję unikać grania tych samych motywów, do których uciekają niektórzy gitarzyści; powodem jest to, że lubię wiele różnych gatunków muzyki, włączając muzykę

"Stand Your Ground" to już twój siódmy album pod szyldem Jack Starr's Burning Starr - jego powstanie ułatwił też pewnie fakt, że macie ostatnio bardzo stabilny skład, a Rhino, który na poprzedniej płycie był tylko muzykiem sesyjnym, dołączył do was na stałe? Rhino jest jednym z najlepszych perkusistów w świecie rocka i jesteśmy szczęściarzami mając go w Burning Starr, i to nie tylko dlatego, że świetnie gra, bo ma również ogromną muzyczną wiedzę, która pomaga nam w tworzeniu i aranżowaniu nowych utworów. Jakoś nigdy nie mogłeś narzekać na brak kla sowych muzyków na swoich płytach, przez lata bogatej kariery było ci też dane współpra cować z wieloma innymi, wybitnymi artystami - to chyba nie przypadek, po prostu najlepsi chcą zawsze współpracować z kimś równie dobrym? Zostałem pobłogosławiony wieloma świetnymi muzykami, co naprawdę pomaga przy graniu na żywo czy nagrywaniu, na przykład wokali Todda Michaela Halla. Jego głos jest jednym z najlepszych w metalu i jego zdolność tworzenia harmonii jest niesamowita, przypomina mi trochę Freddy'ego Mercury'ego. Czuję, że na albumie "Stand Your Ground" robi rzeczy na bardzo wysokim poziomie i idzie poza to, co średni wokalista metalowy jest zdolny zrobić. Myślisz, że Burning Starr byłby obecnie tak ceniony, gdyby nie udało ci się zwerbować Todda, który jest godnym następcą choćby Mike'a Tirelli czy nieodżałowanego Rhetta Forrestera? Myślę, że Todd wnosi ogromną ilość swojego talentu do Burning Starr, tak samo jak robi to w Riot V. Jeśli Todd nie dołączyłby do nas, byłoby o wiele trudniej znaleźć kogoś z takimi umiejętnościami. Jego inne obowiązki, choćby w Riot V, nie koli dowały z pracami związanymi z komponowaniem i sesją nagraniową "Stand Your Ground"? Rhino też jest dość zajętym muzykiem, ale jak widać, przy odpowiednim planowaniu wszystko da się zgrać w czasie? Gdy nagrywaliśmy było trudno rozplanować pracę przy harmonogramach Todda i Rhino, ale według mnie i Neda było warto, bo obaj wnosili tyle, że wybór był prosty - albo czekamy albo idziemy dalej z przeciętnymi partiami innych, mniej utalentowanych ludzi niż Todd i Rhino. Ale ponad wszystko, ja i Ned, w pewnym momencie zaczęliśmy lubić i szanować Todda i Rhino, uznaliśmy ich za przyjaciół i nie zmieni się to nawet jeśli Todd zostanie nowym wokalistą Iron Maiden lub Judas Priest, a Rhino zostanie nowym perkusistą reaktywowanego Led Zeppelin. Lubimy tych gości i od jakiegoś czasu jesteśmy wzajemnie ważnymi częściami swojego życia.

Foto: Burning Starr

18

zawsze będą, niezależnie od tego co człowiek będzie w życiu robił.

klasyczną, jazz i muzykę orientalną. Myślę, że jednym z sekretów unikania monotonii jest odkrywanie wielu gatunków muzyki.

Mało który z fanów metalu wie, że zaczynałeś właśnie od bluesa i do dziś chętnie go grasz, co potwierdza choćby bonusowy instrumental "Blue Tears Falling" z albumu "Out Of The Darkness" czy "New York City Blues" z albu mu "A Minor Disturbance"? Tak, to prawda. Myślę, że blues to korzenie większości współczesnej muzyki, w tym i metalu, jest wielu metalowych muzyków, którzy zaczynali od grania bluesa, na przykład Tony Iommi, Ritchie Blackmore, Jimi Hendrix, Jimmy Page etc. Myślę, że posiadanie wprawy w graniu

Na obecnym etapie swej kariery pewnie już niczego nie musisz, odbywa się to raczej na zasadzie, że nagrywasz kolejną płytę kiedy masz natchnienie do stworzenia czegoś nowego, bądź też uznasz, że masz wystarczającą ilość utworów na następny album? Zmuszam się do pracy i grania, myślę, że jeśli człowiek wstaje rano i nie ma nic do roboty, to praca poprawia humor, zawsze próbuję pisać i ćwiczyć, by poprawić swoją grę.

BURNING STARR

Z kolei basista Ned Meloni jest z tobą od czasów "Out Of The Darkness" czy gry w Devil Childe; Rhino wiadomo, to jeden z najlep szych perkusistów, nie tylko w Stanach Zjednoczonych - czyżbyś po tylu latach kariery miał wreszcie ten optymalny, a w dodatku sta bilny, skład zespołu? Tak, Ned i ja byliśmy w kontakcie od czasów pierwszego albumu "Out Of The Darkness" z roku 1984, na pełen etat zaczęliśmy grać w 2002, a Rhino dołączył w roku 2006, w podobnym czasie co Todd, kiedy polecił nam go Joey DeMaio z Manowar i szef wytwórni Magic Circle Music, z którą byliśmy wtedy związani. Kiedyś wielu muzyków też brało zresztą udział w innych projektach, bądź udzielało się


gościnnie na różnych płytach, ale obecnie jest to raczej ekonomiczna konieczność, bo z grania w jednym zespole po prostu nie da się wyżyć, szczególnie jeśli ma dłuższe przerwy w działalności? To prawda, widzę tego więcej i więcej, metalowa scena nie jest tak opłacalna jak kiedyś, ponieważ jest kryzys w sprzedaży płyt, więc niektórzy muzycy czują się zmuszeni do grania w więcej niż jednej kapeli, by mieć z czego żyć, ale także niektórzy muzycy robią to, ponieważ mają sporo muzyki, której nie mogą wykorzystać w swoich kapelach. Co ciekawe gracie na "Stand Your Ground" bardzo klasycznie, tak jakby czas zatrzymał się w połowie lat 80. ubiegłego wieku, ale jednocześnie stawiacie na mocarne, nowoczesne brzmienie - klasyczny nie musi znaczyć archaiczny i przestarzały, zależało ci na jak najwyższej jakości produkcji tego albumu, żeby te utwory nie tylko świeciły pełnym blaskiem, ale dotarły też do młodszych słuchaczy? Jesteśmy szczęściarzami, że Bart produkował nasz album i miał na niego oko. Gwarantował sobą, że zabrzmi to profesjonalnie i jest wykończone jak najlepsze nowe wydawnictwo. Myślę, że Bart chciał by album miał walory oldschoolowego nagrania, jak żywe bębny i gitary, które zostały nagrane tak jak robiły to klasyczne metalowe kapele, ale w tym samym czasie Bart chciał by było to nagrane z perfekcyjnym wyczuciem czasu, wszystko było zsynchronizowane i z naturalnym brzmieniem. Z pomocą naszego inżyniera dźwięku Kevinem Burnesem udało nam się to osiągnąć. Właśnie, warto zauważyć, że od jakiegoś czasu współpracujesz przy produkcji swych płyt również z Polakami, w tym producentem Bartem Gabrielem? Świetnie pracuje się z Bartem ponieważ ma on ogromną wiedzę o metalu, ale także jest zorientowany w kwestii muzyki współczesnej, ale kocha i zna klasyczny metal i czuje, że oba te wpływy są potrzebne. Takie rozrzucenie sesji nagraniowej w różnych studiach jest pewnie z jednej strony nieco kłopotliwe, ale z drugiej pozwala na wybieranie miejsc dających poszczególnym etapom nagrań, miksu i masteringu najlepszą możliwą jakość, nie do osiągnięcia w jednym miejscu? Dla nas nie było wyboru ponieważ nasz wokalista Todd mieszka w Michigan, które jest bardzo daleko od Florydy, więc musieliśmy się dzielić wielką ilością danych na odległość. Z kolei Bart mieszka w Polsce, a nasz inżynier mieszka w części Stanów, którą nazywamy Beltway, było to więc wyzwanie, ale zrobiliśmy to. W czasie swych sesji nagraniowych już od wczesnych lat 80. masz zwyczaj zapraszać innych gitarzystów. Przy okazji poprzedniego albumu Jack Starr's Burning Starr byli to nie tylko, znani z Manowar, David Shankle i Ross The Boss, ale również realizator dźwięku Robert Barbour, który dodał trochę partii ryt micznych. Na nowej płycie coś podobnego stało się też udziałem realizatora Kevina Burnesa - nie jesteś dyktatorem, jak choćby Wolf Hoffmann z Accept czy Peter z naszego Vader, którzy nagrywają na płytach swych zespołów wszystkie partie gitarowe, a czasem nawet basowe? Kevin Burnes nagrał większość partii gitary rytmicznej i prawie wszystkie gitarowe harmonie, a także podwoił wiele moich riffów. Jest świetnym gitarzystą, więc jego gra pozwoliła mi skupić się na moich solach wiedząc, że drugi gitarzysta świetnie zrobił swoją robotę.

Foto: Burning Starr

Zgodzisz się więc ze mną, że zespół to nie tylko ekipa wynajęta na koncerty, ale też powinien być zgraną grupą w studio i dlatego każdy powinien mieć udział w nagraniu płyty, by móc się z tym materiałem identyfikować? Zgadzam się z tą opinią, jest to dla mnie ważne by otoczyć się najlepszymi muzykami. Wierzę, że ludzie w Burning Starr są na tyle dobrzy, by grać z każdą metalową kapelą, nieważne jak znaną. To zaszczyt dla mnie, że grają w Burning Starr!! Nie tylko grasz z najlepszymi: okładkę twej płyty po raz kolejny zdobi już praca Kena Kelly'ego. Jak doszło do tej współpracy? Fakt, że to ktoś odpowiedzialny za stworzenie epokowych coverów albumów Kiss, Rainbow czy Manowar ma pewnie dla ciebie ogromne znaczenie? Kena Kelly'ego przedstawił mi Joey DeMaio. Powiedział mi "jeśli chcesz najlepszego artystę w heavy metalu zadzwoń do Kena Kelly'ego i zapytaj go o zrobienie dla waszego zespołu okładki i nie będziesz rozczarowany". Miał rację, jego obraz na okładkę "Stand Your Ground" był po prostu sportretowaniem ducha albumu. Dla nas był idealny. Niesamowite było to, że zrobił okładki dla kilku moich ulubionych kapel, na przykład nasz basista Ned Meloni, zawsze mówił mi jak uwielbia "Rising" Rainbow, więc dla niego i dla nas wszystkich było to ekscytującym dreszczykiem, gdy zrobił okładkę i dla nas. Nie miałeś dotąd w swoim dorobku tak długiego, epickiego w klimacie utworu jak tytułowy "Stand Your Ground" - skąd pomysł na taką właśnie kompozycję? Czułem, że chcę, by Burning Starr było szanowane za świetny skład, a nie tylko typowy heavy metal, chciałem by świat zobaczył, że możemy zagrać na naprawdę wysokim poziomie, tak jak Led Zeppelin czy Deep Purple etc. Pomyślałem, że potrzebujemy długiej epickiej kompozycji, która byłaby idealnym udokumentowaniem tego podejścia. W trakcie pisania materiału uświadomiłem sobie, że miałem dużo muzycznych pomysłów, które chciałem połączyć w jednym utworze, pomyślałem sobie "czemu nie", odkąd muzyka, którą gramy nie jest puszczana często w radiu poczuliśmy, że możemy tworzyć kawałki jakie chcemy i nie martwić się czy doczekają się emisji.

To ponoć twój ulubiony utwór z nowej płyty i jakoś wcale mnie to nie dziwi - zaskakiwać siebie i słuchaczy, ciągle szukać czegoś nowego to przecież jedna z podstawowych kwestii, prawda? Uwielbiam "Stand Your Ground" mogę słuchać go przez jedenaście minut i nie zwrócić uwagi na to jak jest on długi, jest w nim sporo interesujących części, które bardzo dobrze współgrają ze sobą. Jednym z atutów jest tu też gra Rhino, który ma duże zdolności tworzenia w różnych tempach, jak perkusista Dream Theater lub Rush. Gracie pewnie obecnie na koncertach sporo nowych utworów, ale zapewne sięgasz też do swych klasyków, żeby każdy z twych fanów wychodził z waszych występów w pełni usatysfakcjonowany? Tak mamy sporo muzyki (osiem albumów studyjnych), więc mamy duży wybór, próbujemy grać na koncertach po trochu z każdego albumu - to sprawia, że koncerty są ekscytujące. Sam jako artysta też nie masz chyba powodów do narzekań - nie jesteś co prawda tak znany jak choćby Steve Vai czy Joe Satriani, ale twoja kariera trwa już tyle lat i w tym czasie zawsze byłeś sobą, a jest to jednak spore osiągnięcie? To prawda, że nie mogę narzekać, mam fanów na całym świecie i podtrzymuję moją karierę przez długi czas i to zachęca mnie to kontynuowania i nie poddawania się. Oprócz tego uwielbiam grać i podróżować po całym świecie oraz spotykać swoich fanów. Czyli wszystko jeszcze przed tobą, a gdy już wiek nie pozwoli ci grać głośnego heavy metalu, zostaniesz bluesmanem na cały etat? Myślę, że prawdopodobnie gdy będę starszy będę grał metal, ale z bluesowym zacięciem, jak zrobił to Gary Moore. Mam nadzieję kontynuować to tak długo, jak będzie to możliwe. Chcę podziękować moim fanom w Polsce za pozwalanie mi na tworzenie kolejnych albumów i wspieranie muzyki Burning Starr, podtrzymujcie płomień metalu! Wojciech Chamryk, Aleksandra Kurda, Piotr Szablewski

BURNING STARR

19


Tak w ogóle to kim ja jestem? To pytanie u schyłku wywiadu zadał Mike samemu sobie, by następnie dość krótko na nie odpowiedzieć, że jest człowiekiem i fanem muzyki thrash/ speed metalowej. Ja do tego bym dodał, że jest również gitarzystą jednej z niedocenionych i oryginalnych kapel, które istniały dość krótko, ale na tyle długo, by zostawić za sobą dwa albumy. Więcej o przyczynach rozpadu tak dobrze rokującego zespołu, o sali prób w magazynie i opinii na temat religii per se, opowie wcześniej wspomniany Michael Alvord. HMP: Cześć! Czy mógłbyś na początek opowiedzieć w paru słowach o nadchodzącym boxie "Total Terror"? Michael Alvord: Po pierwsze chciałbym podziękować Tobie oraz Twoim czytelnikom za możliwość opowiedzenia po raz kolejny historii o Holy Terror. Minęło już 28 lat, odkąd Holy Terror przestało działać i naprawdę wspaniałe jest to, że wciąż zdobywamy zainteresowanie pomimo upływu tylu lat. Jestem podekscytowany nadciągającym boxem. Pomimo tego, że nagraliśmy tylko dwa albumy, to było parę różnych, ponownych wydań naszej muzyki. Były remastery i tak dalej. Mieliśmy również parę nagrań na żywo, wydawało się nam, że miłym gestem było przekazanie ich naszym fanom. Je-

Dissonance byli świetni. Jak wspomniałem wcześniej, ja doszedł w trakcie końcowych prac nad boxem. Nasz wspólny przyjaciel, Jon Vyner skontaktował mnie ze Stevem przez email, zaś Steve wyjaśnił, że pracuje nad specjalnym projektem z Kurt'em. Spytał się mnie czy mam jakieś stare pamiątki (zdjęcia, plakaty i tak dalej), którymi chciałbym się podzielić. Tak więc przejrzałem parę pudełek, które trzymałem na poddaszu i znalazłem kilka ciekawych rzeczy. Znalazłbym więcej, tylko musiałbym poszukać głębiej. Zostałem poproszony przez Kurta o napisanie parę linijek wspomnień, tak więc zrobiłem to i możecie zobaczyć moje pismo w środku tego wydawnictwa. Z tego co rozmawiałem ze Stevem, pamiętam, że coś wspominał o tym,

Foto: Alex Solca

dnak nie było żadnego kompletnego wydania zawierającego wszystkie nasze nagrania. Myślę że "Total Terror" dobrze wypełni tę lukę, już nie mogę się doczekać na swoją kopię! Czemu nie zawarliście waszego demo w nadchodzącym "Total Terror"? Nie jestem pewien. Kurt pracował nad tym wydawnictwem od jego początków, ja zaś doszedłem do projektu parę miesięcy temu. Zgaduję, że to kwestia tego, że te nagrania przepadły i tylko parę starych kaset wciąż istnieje. Następnym razem muszę się zapytać Kurta, za nim będę znowu rozmawiał. Kto sprawił że stworzenie "Total Terror" (wyłączając już wydawnictwo) stało się możliwe? Możecie powiedzieć trochę więcej o Dissonance Productions? Steve Beatty, Tom Dougherty i wszyscy w

20

HOLY TERROR

jak brał udział w jednym lub kilku naszych występach w latach 87/88, kiedy mieliśmy trasę w Europie i Zjednoczonym Królestwie. Jest wielkim fanem tego co wtedy Holy Terror stworzyło, myślę sobie, że chciał stworzyć coś, co zostanie na dłużej dla wszystkich fanów… oraz być może pozwoli nowej generacji zapoznać z muzyką Holy Terror. Możesz opowiedzieć więcej na temat początków waszego zespołu? Dlaczego stworzyliście własny zespół? Tak właściwie to Kurt jest twórcą i główną postacią, która stoi za Holy Terror. Ja sam zacząłem grać na gitarze kiedy miałem 12 lat, głównym tego powodem był zespół Kiss. Miałem szczęście ich zobaczyć na żywo w roku 1977, ten występ po prostu zmiótł mnie z powierzchni ziemi. Postanowiłem, że odstawię w kąt moje korki (nigdzie zresztą nie zamierzałem dojść w

sporcie) i zacznę grać na gitarze. Jack Schwartz (oryginalny perkusista Holy Terror i Dark Angel) i ja byliśmy przyjaciółmi. Grywaliśmy ze sobą jam sessions i interpretowaliśmy znane utwory. W lecie roku 1985 Kurt i Jack nawiązali kontakt. Kurt opuścił wtedy Agent Steel, a Jack opuścił Dark Angel. Zaczęli grywać razem, Kurt przyprowadził swojego przyjaciela, Floyda Flannery na stanowisko basisty. W tym czasie grałem w jakimś zespole z paroma znajomymi. Byłem bardziej zainteresowanym graniem szybszej i cięższej muzyki, zaś oni chcieli grać coś w stylu Def Leppard. Kurt spytał się Juana Garcia (oryginalnego gitarzysty Agent Steel), czy nie chciałbym do nas dołączyć. Kiedy odmówił, Jack polecił moją osobę Kurtowi. Spotkałem się z nim i Floydem, następną rzeczą jaką wiem, to było to, że byłem już w zespole. W tym czasie nie znałem nawet nazwy zespołu, a w nim samym nie było jeszcze wokalisty. Mieliśmy próby parę dni w ciągu tygodnia w domu Jacka, który pełni funkcję salki prób i znajdował się w San Fernando Valley (przedmieścia Los Angeles). Kurt pokazał mi parę swoich utworów, z których większość później znalazła się na "Terror and Submission". Rozmawialiśmy z paroma różnymi wokalistami i żaden z nich nie pasował do naszego zespołu. Dość szybko przestaliśmy także używać domu Jack'a jako salki prób i zaczęliśmy wynajmować magazyn w North Hollywood. W końcówce roku 1985, w jedną z deszczowych nocy do naszej nowej sali prób przyjechał na rowerze koleś w płaszczu. Z rozmowy okazało się, że nie ma żadnego doświadczenia z thrash metalem. Bardziej obracał się w muzyce The Who, AC/DC i Led Zeppelin. Jednakże miał on unikalny głos. Kurt uznał, że on idealnie się nadaje do naszego zespołu. A tym goście był nie kto inny, jak sam Keith Deen. Kto was inspirował w pierwszych latach istnienia zespołu? Myślę tutaj o innych zespołach, artystach, muzykach. Tak jak wcześniej wspomniałem, Kiss zainspirował mnie do rozpoczęcia nauki gry na gitarze. Byłem także wielkim fanem Ace Frehleya. Poza tym uwielbiałem Zeppelin, Alice Cooper'a i Black Sabbath. W momencie, którym dołączyłem do Holy Terror, byłem wielkim fanem Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu i darzyłem sporą estymą zespoły takie, jak Angel Witch, Raven, Tygers of Pan Tang, Iron Maiden, Judas Priest i tak dalej. Uwielbiałem również Motorhead. Scena thrash/speed dopiero się rozwijała, aczkolwiek już miałem okazję zobaczyć Metallikę z ich debiutem na jednej trasie z Raven i też zacząłem ich darzyć estymą. Myślę, że prędkość i ciężar muzyki Motorhead czy innych zespołów punkowych, takich jak Circle Jerks czy Black Flag również wpłynęła na mnie. Miałem masę znajomych, którzy słuchali Thatcher on Acid, SubHumans, Crass oraz innych brytyjskich zespołów punkowych, tak więc też miałem również styczność z tą muzyką. Co do inspiracji gitarzystami, to powiedziałbym, że Michael Schenker i Jimmy Page mieli na mnie duży wpływ. Byłem zachwycony sposobem w jakim Schenker inkorporował melodie do swoich solówek, zresztą do dzisiaj jest moim ulubionym gitarzystą. Jimmy Page również miał swój udział w mojej edukacji jako gitarzysta. Poza tym, kiedy dołączyłem do zespołu, to niezmiernie podobało mi się to, w jaki sposób Kurt pisał motywy gitarowe, które przypominały trochę twórczość Iron Maiden i Judas Priest. Przeczytałem jeden z waszych wywiadów udzielonych stronie Voises From The Darside.


Dowiedziałem się z niej, że w roku 1986 byliście chwilę w Dark Angel. Aczkolwiek czy potem mieliście jakiś kontakt z nimi, jak zaczęliście już swoją przygodę z Holy Terror? (Śmiech)... mój pobyt w Dark Angel trwała tyle co mgnienie oka. Jimmy Durkin prawdopodobnie jest jedyną, osobą która jeszcze o tym pamiętam. Jack dołączył do Dark Angel, zaś oni potem nagrywali coś w domu jego rodziców. Nie jest pewny jak ja się tam znalazłem (w zespole), jednak myślę, że to było trochę związane z tym, że miałem już wtedy, w wieku 16 lat zdane prawo jazdy za sobą. Grałem z nimi przez około dwa tygodnie i nauczyłem się paru ich utworów. Kilka tygodni potem przenieśli się do swojej sali prób w Downey, która znajdowała się około 50 mil dalej. Nigdy do nich nie dołączyłem w Downey. Nie jest nawet pewien czy pytali się mnie o to. Myślę, że grali w miejscówce Jack'a tylko po to by go wypróbować. Kiedy on już był w zespole, przenieśli się. Pomijając wszystko, grałem przez krótki czas z nimi i nauczyłem się ich kilku utworów. Zadam jeszcze parę pytań nawiązujących do wspomnianego wywiadu, tak więc, jak wyglądało wasze studio wtedy (w pierwszych latach działalności)? Nie mam zbytniego problemu z odpowiadaniem na podobne pytania do tych, które zadano mi już wcześniej. Zresztą, ile można zadać różnych od siebie pytań związanych z tym okresem? Poza tym często myślę o różnych rzeczach podczas każdego wywiadu. Nie jestem do końca pewien czy chodzi Ci o studio gdzie mamy próby, czy studio nagraniowe, więc opowiem o obu. Nasza sala prób (pokój magazynowy) to było małe pomieszczenie w przemysłowej części North Hollywood, CA. Prawdopodobnie to było pomieszczenie o wymiarach 6 na 15 metrów z małym pokoikiem biurowym w jednym z rogów pomieszczenia. Było ono dość małe ale działało. Ściany były upstrzone plakatami filmowymi. Większość z nas bowiem pracowała dla firmy zajmującej się rozwieszaniem plakatów na robotach budowlanych w ciemną noc. Tak więc graliśmy od około siódmej wieczorem do północy, by następnie spędzić parę godzin rozwieszając plakaty filmowe. Co do studiów nagraniowych, to używaliśmy czterech różnych. Demo nagraliśmy w czyimś domu w Santa Monica, CA. Z tego co kojarzę, to chyba był przyjaciel Kurta. Kiedyś rzadko spotykanym widokiem było stuFoto: Holy Terror

Vickey Miellie

dio w domu. Przynajmniej nie takie jakie są obecnie w domach. Niezbyt je pamiętam. Było małe, miało dwa pomieszczenia, jeden pokój z stołem mikserskim i jedno pomieszczenie nagraniowe. Mam poważne wątpliwości czy to studio jeszcze istnieje. "Terror and Submission" zostało nagrane w profesjonalnym studiu w Santa Monica Mountains na ulicy zwanej Old Topanga. Miejsce to było nazwane Skyline Studios i wiele legend tutaj nagrywało w przeszłości, włączając Boba Dylana, Stinga, Neila Younga, i tak dalej. Miejsce było wspaniałe. Znajdowało się schowanie pomiędzy górami i dawało Ci poczucie, że znajdujesz się gdzieś na odległym skrawku lądu. Niestety, nie było ono zbyt odpowiednie do nagrywania i produkcji tego typu muzyki. Chociażby inżynier dźwięku, który nie miał w ogóle doświadczenia z tym gatunkiem… i tak powstało "Terror and Submission". Nie, nie szkaluję debiutu, uważam, że zawiera on parę moich ulubionych utworów Holy Terror. Jednak nie udało nam się złapać tej surowej energii zespołu i myślę, że to była kwestia atmosfery i inżyniera dźwięku. To miejsce wciąż istnieje. "Mind Wars" został nagrany w Hollywood, w miejscu zwanym Music Grinder Studios. Nawet nazwa brzmi bardziej metalowo, szczególnie w porównaniu do Skyline Studios. Kurt

dogadał się również z Casey'em McMackin, który zgodził się zostać inżynierem dźwięku. I tutaj możesz usłyszeć różnicę pomiędzy debiutem, a drugim albumem. "Mind Wars" ma kopnięcie. Byliśmy także świeżo po trasie, tak więc trochę nabraliśmy doświadczeni od czasu nagrywania "Terror and Submission". Ścieżki gitarowe opracowaliśmy w miejscu zwanym w Track Records w North Hollywood. Music Grinder nie istnieje już, aczkolwiek Track Records wciąż jest otwarte, choć być może pod inną nazwą. Czy ta wcześniej wspomniana sala prób wciąż istnieje? Sala prób, to był magazyn tak więc wyobrażam sobie, że wciąż jest, ale nie jest on używany przez zespół. Co możesz powiedzieć więcej o waszym demie z '86? Demo z '86 nie jest moją ulubioną rzeczą, którą stworzyliśmy. Gdybym miał was porównać do jakiegoś zespołu z Europy, to z pewnością coś bym wspomniał o Sabbat. Poważnie, zarówno Keith jak i Martin próbowali śpiewać jak najszybciej, jak tylko potrafili i obu się to udało. Czy miałeś okazję usłyszeć drugi album Sabbat, "Dreamweaver"? Co o nim sądzisz? Niestety nie miałem okazji posłuchać "Dreamweaver", aczkolwiek to co powiedziałeś brzmi zachęcająco. Nie miałem okazji usłyszeć żadnego zespołu, który brzmi trochę tak jak Holy Terror. Utwory są całkiem różne i nie miałem okazji usłyszeć żadnego wokalisty, który brzmiałby tak jak Keith. Co się wydarzyło w 1989? Mógłbyś powiedzieć trochę na temat tego roku, który był ostatnim w istnieniu zespołu w oryginalnym składzie. Koniec naszego zespołu to był całkiem mroczny czas. Relacje w naszym zespole zaczęły się pogarszać w końcówce roku 1988. Aczkolwiek udało nam się wystąpić wraz z Motorhead i Death Angel w grudniu '88 na czterech koncertach i już zaczynaliśmy naprawiać więzi między sobą. Początek naszej trasy z Exodus i Nuclear Assault w '89 był dla nas dość ciężki. Nie mogliśmy się dostać na lotnisko w odpowiednim czasie i przez to musieliśmy wziąć późniejszy lot. To przełożyło się na dłuższy postój w

HOLY TERROR

21


Wielkiej Brytanii. Kiedy dotarliśmy na nasz pierwszy występ w Belgii, byliśmy zmęczeni oraz wstrząśnięci. Sam występ był szybki i agresywny, wraz z kolejnymi koncertami zaczęliśmy wracać do swojego naturalnego rytmu. Byliśmy na pełnych obrotach. Najlepszy koncert jaki mieliśmy, prawdopodobnie odbył się w Milanie, we Włoszech. Nawiasem mówiąc ten koncert, tak myślę, będzie na box secie ("Total Terror"). Kiedy przybyliśmy do Niemiec na kolejny występ, Kurt spędzał masę czasu na telefonie, rozmawiając z naszym menedżerem. W tym momencie zrozumieliśmy, że coś tu nie gra. Krótko mówiąc zostaliśmy wykopani z trasy. Music For Nations skontaktował się z naszym menedżerem w celu ustalenia kontraktu na jeden czy dwa albumy. Nasz menedżer poinformował MFN o tym, że mamy umowę z amerykańskim wydawnictwem i oni trzymają obecnie prawa do naszych trzech albumów w Europie. Tak więc MFN się wkurwiło, a że sponsorowali nam trasę, to zostaliśmy wykopani. Kurt, Keith, Floyd i Joe próbowali to jakoś jeszcze poskładać i wejść z powrotem na trasę, ale ja miałem dość. Tak więc złapałem taksówkę w

Stanach. To włączało w amerykańską dystrybucję naszych ówcześnie istniejących albumów, oraz trzy kolejne albumy, wraz z ich europejskim wydaniem. Wydaje się, że te domniemane trzy przyszłe albumy mogły być powodem usunięcia nas z trasy z Exodus. W perspektywie czasu, z pewnością parę rzeczy zrobiłbym inaczej. Kiedy wyruszaliśmy w trasę by grać materiał z najnowszego albumu, to data jego wydania była ciągle przesuwana. Czaisz to? Mieliśmy nowy album, graliśmy z niego utwory i nikt nie miał jak go kupić. To było frustrujące. Słyszałeś o próbie wznowienia działalności Holy Terror w 2005 roku? Możesz powiedzieć coś więcej na temat twoich relacji z Kurt'em Kilfeltem w tamtych latach? Kiedy opuściłem zespół w '89, straciłem kontakt z tym zespołem. Gadałem z Keith'em parę razy w tamtym roku. Po tym jak Kurt przeniósł się z powrotem do Seattle, Floyd i Joe niebawem podążyli dalej. Ja i Keith pozostaliśmy w Los Angeles. Rozmawialiśmy trochę ze sobą, aczkolwiek niebawem straciliśmy kontakt. Na progu kolejnego milenium internet zaczął się Foto: Holy Terror

"świetnie!". W tym czasie próbował "wskrzesić" Holy Terror. Nikt z nas nie był w kontakcie z Keithem, jednak gość o imieniu Chris Carlson go zlokalizował. Gadałem parę razy z nim na temat starych czasów oraz tego, że nam wszystkim brakuje grania razem w zespole. Myślę, że również w tym samym czasie Kurt kontaktował się z Keithem. Pewnie poprosił go o to by przyjechał do Seattle, aby zreformować Holy Terror. Nie jestem pewien dlaczego Keith odrzucił ofertę, ale wydaje mi się, że to kwestia tego, że się ożenił i miał dwie nastoletnie córeki. Ja osobiście nie zostałem poproszony przez innych do dołączenia do nowego Holy Terror. Byłem wciąż w Los Angeles i nie miałem możliwości by grać z nimi, do czasu, w którym przeniosłem się do Seattle. Tak więc Kurt, Floyd i Joe zaczęli pracować nad Holy Terror 2.0. Do składu jeszcze dołączył gitarzysta, który był przyjacielem Kurta i znaleźli wokalistę o imieniu Aaron Redbird. Z tego co wiem grali tylko jeden koncert. Nie jestem nawet pewny czy były jakiekolwiek zdjęcia czy materiały wideo z tego występu, jednak jestem pewien że Holy Terror 2.0 żył krótko. Ostatnio miałem okazję zobaczyć się z Kurt'em po 25 latach. Był w trasie z zespołem Zeke i grali w The Whiskey w Hollywood. Wpadłem tam, by zobaczyć jak się prezentują i mogę dodać, że wspaniale. Kurt i ja gadaliśmy chwilę, wypiliśmy piwo, zrobiliśmy parę zdjęć i to było tyle. Czy możesz powiedzieć więcej o "Guardians of The Netherworld: A Tribute To Keith Deen"? To było coś, co Kurt również stworzył i co było wspaniałym hołdem dla wybitnego wokalisty i świetnego człowieka. W 2012 nowotwór zabrał Keitha do świata umarłych, był to dla nas wszystkich cios. Nie gadałem z Keithem od lat i nawet nie miałem świadomości jego stanu. Myślę, że Kurt oraz być może Floyd byli w kontakcie z nim. Ten trybut to sposób, w którym chcieliśmy wyrazić swój szacunek do osoby Keitha. Każdy z nas napisał parę słów na temat naszej znajomości z Keithem i naszego wspólnego czasu w Holy Terror.

kierunku lotniska w Monachium i wróciłem do domu. To tyle jeśli chodzi o moją historię. Pozostała czwórka kontynuowała działalność na krótką chwilę, potem wrócili do Los Angeles. Kurt przeniósł się z powrotem do Seattle i to był koniec Holy Terror. Czy mógłbyś podsumować wszystkie wasze wydawnictwa od '86 do '89 w paru zdaniach? Co o nich sądzisz i tak dalej. Nasz pierwszy kontrakt zawarliśmy z wcześniej wspomnianym Music for Nations, było naszym wydawnictwem dla naszych dwóch pierwszych albumów w Europie. Chwilę po tym jak nagraliśmy "Terror and Submission", mieliśmy trasę po Europie wraz z DRI i było świetnie! Naprawdę o nas dbali, a my sami zacieśnialiśmy więzy. Być w drodze przez ponad miesiąc z tą samą piątką gości naprawdę nas zacieśniła i rozwinęła muzycznie. Niestety nie mieliśmy amerykańskiego wydawnictwa czy dystrybutora. Nie mam pojęcia kto nas zapoznał z RoadRacer w Stanach Zjednoczonych, ale chwilę potem jak nagraliśmy "Mind Wars", zawiązaliśmy kontrakt RoadRacer. Mieliśmy z nimi podpisaną umowę na wydanie pięciu albumów w

22

HOLY TERROR

rozwijać. Wpadłem na witrynę internetową stworzoną przez Toma Hutchinsona. To był trybut dla jego trzech ulubionych zespołów, Holy Terror był jednym z nich. Napisałem do niego maila z podziękowaniami za jego wsparcie. Chwile potem, gość o godności Scott Lambert skontaktował się ze mną, informując mnie, że jest od Tom'a. Jego mail zawierał numer telefonu. Zadzwoniłem do niego. Rozmawialiśmy przez chwilę i dowiedziałem się, że chce stworzyć on stronę zespołu. Powiedział również, że otrzymał również adres mailowy Kurta i że komunikował się z nim. Wtedy nie rozmawiałem z Kurtem od '89. Kurt wysłał Scottowi materiały dotyczące nas i napisał krótki opis historii Holy Terror. Zrobiłem to samo. Wysłałem Scottowi zdjęcia i inne rzeczy, które trzymałem od '89. Nie pamiętam dokładnie, w którym roku napisałem do Kurta, ale wydaje mi się, że było to przed rokiem 2005. Rozmawialiśmy trochę drogą elektroniczną i to było to. W pewnym momencie dotarła do mnie informacja, że Kurt pracuje nad "El Revengo". Nie pamiętam czy napisał do mnie, czy ktoś inny o tym mi powiedział. Zaoferowałem mu DVD z paroma materiałami z koncertów, a Kurt powiedział

Okładka na "Guardians of The Netherworld: A Tribute To Keith Deen" trochę przełamała schemat wcześniejszych grafik (w sensie, że okładki debiutu oraz "Mind Wars" przedstaw iały ukrzyżowanego węża). Czemu Rick ją zmienił - czy jest to kontynuacja historii, w które wąż odzyskuje wolność i przejmuje ludz ki umysł? Nie jestem pewny teorii czy historii, która stoi za tą grafiką. Aczkolwiek wiem, że Kurt i Rick są przyjaciółmi i Kurt ma parę dzieł Ricka wytatuowanych na swoim ciele. Rick jest wspaniałym artystą i zrobił o wiele więcej, niż tylko te prace dla Holy Terror. Nie jestem pewien czy ta okładka została wcześniej stworzona przez Ricka, czy została wykonana na prośbę Kurta. Wszystko co Rick robi jest znakomite. Kilka lat wcześniej mamy kompilacje "El Revengo" oraz dwupłytowe wydawnictwo od Powerage. Co możesz powiedzieć o tych wydaniach? Tak, pamiętam jak słyszałem od znajomych, że Powerage i może Candlelight wydało "Terror and Submission" oraz "Mind Wars" jako dylogię. Nie mam pojęcia skąd się to wzięło. Od czasu, gdy Kurt trzyma wszystkie prawa do Holy Terror (myślę, że wciąż je ma), po prostu próbuje utrzymać Holy Terror przy życiu w sercach i umysłach innych, przy okazji zdobywając młodszych fanów.


Zresztą okładka do "El Revengo" też nie do końca odnosi się do tego motywu krzyża. Została ona namalowana przez innego artystę, Wayne'a Barlowe'a. Wydaje mi się, że chciał zrobić własną rzecz, wciąż pozostając wierny waszym motywom, takim jak motyw rozkładu (czaszka, kości). Co sądzisz o tym? Hmm… nie jestem pewien o czym mówisz. Czy twierdzisz, że grafika na "El Revengo" nie jest stworzona przez Rick'a Araluce? Jeśli tak jest, to uczysz mnie czegoś nowego (śmiech)... Muszę powiedzieć, że jestem trochę skonsternowany. Od czasu, w którym nie jestem tak zaangażowany w ten zespół, pomijając materiały koncertowe na DVD, to niestety obawiam się, że nie wiem zbyt dużo o detalach dotyczących tego albumu. Przepraszam... Czy wasz zespół, Mindwars to kontynuacja lub hołd dla Holy Terror? Możesz powiedzieć - co nie co - o Twoim zespole? Dziękuje, że poświęciłem swoją uwagę mojemu nowemu zespołowi, Mindwars. Jesteśmy głównie trybutem bądź nowym wcieleniem Holy Terror. Koncept powstał w momencie kiedy Roby Vitary i ja połączyliśmy się ponownie przez Facebooka. Poznaliśmy się w roku 1989, kiedy Holy Terror grało w Milanie. Rodzina mojej mamy i Roby'ego jest dokładnie z tego samego miejsca we Włoszech. W późnym okresie roku 2013 Roby i ja zaczęliśmy gadać o muzyce i o tym co obecnie robimy muzycznie. Teraz warto wspomnieć, że ta rozmowa odbyła się około 25 lat od rozpadu Holy Terror, a ja sam nie byłem zaangażowany w scenę muzycznego od tego czasu. Wysłałem Roby'emu parę utworów, które napisałem w między '89 a '90. On podłożył do nich ścieżkę perkusyjną i zabrzmiały one całkiem dobrze. Aczkolwiek on oraz nasz ewentualny basista, Danny Pizzi pozostali we Włoszech, tak zrozumieliśmy, że jeśli stworzymy zespół, to nie będzie zespół w tradycyjnym tego słowa znaczeniu. Nie zamierzaliśmy razem grać prób czy koncertów zbyt często. Jednakże uznaliśmy, że to byłoby naprawdę świetne doświadczenie stworzenie muzyki w stylu staroszkolnego thrash/speed metalu. Ze względu na to, że dość mało osób (o ile ktokolwiek) będzie kojarzyło mnie z imienia, tak uznaliśmy, że wybierzemy coś co łączy się z Holy Terror. Pomyśleliśmy przez chwilę i koncept Mindwars (jako jedno słowo) było dobrą opcją. Zasadniczo to wspomniałem o tej nazwie Vickey Miellie

Vickey Miellie

Kurtowi, by dowiedzieć się co on o tym sądzi. Nie chciałem jego zgody czy pochwały, po prostu chciałem się dowiedzieć co o tym myśli. Ostatnia rzeczą, którą chcielibyśmy zrobić było by sprawienie wrażenia, że jesteśmy kontynuacją Holy Terror, w żadnym wypadku nie chcieliśmy okazać braku szacunku Holy Terror. Zdecydowaliśmy się, że chcemy być triem, ze względu na naszą rozbieżność w miejscach zamieszkania. Z powodu tego, że było nas tylko trzech, tak jak zdecydowałem się zostać wokalistą. Stworzyliśmy już dwa albumy, "The Enemy Within" oraz "Sworn to Secrecy" i zagrałem więcej koncertów niż mogłem sobie wyobrazić. Zasadniczo to graliśmy w Europie jesienią roku 2016. Skończyliśmy nagrania na nasze trzecie wydawnictwo i podpisaliśmy kontrakt z Dissonance z Zjednoczonego Królestwa. Punishment 18 był na tyle uprzejmy i wydał nasze dwa pierwsze albumy. Co zamierzacie robić w roku 2018? Jak wspomniałem wcześniej, dopiero co skończyliśmy nagrywać materiał na trzeci album Mindwars i jesteśmy obecnie w trakcie procesu miksu i masteringu. Będzie zapewne gotowy na wiosnę 2018 roku. Mam nadzieje, że zagramy parę festiwali i zrobimy sobie jakąś małą trasę w

przyszłym roku. Jeśli wszystko będzie w miarę w porządku, to wtedy zacznę pracować nad kolejnym albumem. Scena muzyczna obecnie jest inna od tej z lat 80., kiedy Holy Terror działało. Obecnie jest milion zespołów i naprawdę łatwo jest nagrać i wyprodukować swoją muzykę. Ze streamingiem muzyki, plikami cyfrowymi i mediami społecznościowymi jest łatwo wydać swoje dokonania. Z jednej strony jest to świetnie, bo pozwala na wyzwalanie pokładów kreatywności, z drugiej ciężko jest przebrnąć przez niezliczone ilości zespołów by znaleźć to, co naprawdę Cię pociąga. Jak długo będzie chociaż niewielkie zainteresowanie moją muzyką i jak długo będę miał wenę do pisania, to będę tworzył. Możesz mi powiedzieć jak obecnie jest rozpoz nawalny Holy Terror? Wspaniałe pytanie. Zawsze uważałem, że Holy Terror nie był tak rozpoznawalny, jak być powinien. Jednakże, czytałem rzeczy, które ludzie pisali o tym zespole, uważając że zrobiliśmy coś naprawdę wspaniałego, oryginalnego. To jest naprawdę świetne uczucie, ponieważ wiem, że wszyscy członkowie czuli, że mamy coś w sobie oryginalnego. Udało nam się pozostać w pamięci części osób, tego jestem pewien. Gdyby było inaczej, to wątpię żeby Dissonance wydało "Total Terror" w ogóle. Tak więc na pewno musimy być popularni. Jak bardzo? Nie mam pojęcia. Scena thrash/speed metalowa zaczyna się powoli odradzać i sądzę, że wiele osób tęskni za oryginalnymi speed/thrash'wymi zespołami. Co sądzisz o odrodzeniu takich starych zespołów jak Viking, Death Angel, Blood Feast, wymieniając tylko parę? Osobiście miałem okazję przesłuchać trochę tych wskrzeszonych zespołów i tutaj mogę powiedzieć, że udało im się dostarczyć całkiem dobrą muzykę. Miałeś okazję przesłuchać nowe albumy wskrzes zonych kapel? Myślę, że jest to wspaniałe. Miałem okazję usłyszeć trochę nowej muzyki, którą stworzyło Death Angel i uważam, że brzmi świetnie. Zawsze ich lubiłem. Naprawdę lubię też ostatnie wydawnictwa Testament, Overkill i paru innych. Muzyka to dość dziwna rzecz i jej historia też się zapętla. Wcześniej wymienione zespoły miały ciężki okres w późnych latach 90. i na początku milenium. Myślę, że teraz to czas na coś nowego. Scena grunge powoli schodzi w cień. Zespoły takie jak Soundgarden brały garściami ze zróżnicowania brzmieniowego, zaś

HOLY TERROR

23


Foto: Holy Terror

zespoły takie jak Lamb of God brały muzykę metalową i pchały ją do granic możliwości mocy i agresji. Myślę, że nowa generacja fanów będzie patrzyła na korzenie nowych zespołów i będzie odkrywała masę definiujących gatunek zespołów z lat 80. i 90. Myślę, że jest podobnie z fanami NWOBHM czy thrash/speed metalu z lat 80. Odnajdują oni kapele, które dały początek tym ruchom, takie jak Black Sabbath, Deep Purple i tak dalej. Poza tym myślę, że wciąż jest wiele osób, które nigdy nie miało okazji wtedy zobaczyć tych zespołów. Tak więc ich powrót daje nowym fanom szansę je zobaczyć na żywo. Co sądzisz o obecnej thrash metalowej scenie w Stanach Zjednoczonych. Nie sądzę, aby zostało wiele z amerykańskiej sceny. Myślę, że to raczej zgrupowania gotowych umrzeć za tą muzykę fanów, jednak oni chcą słuchać te starsze zespoły. Na przykład Mindwars grał na festiwalu Long Live the Loud w roku 2016. To był też jeden z pierwszych występów Excitera od lat. Publika całkiem dobrze się bawiła na naszym koncercie, ale tak naprawdę przyszli żeby zobaczyć Exciter i Atrophy. Tej nocy (w której odpowiadam na pytania - czyli 29.09.17) EvilDead będzie grał koncert w Los Angeles. Jest ogromne zamieszanie związane z tym występem. Idę zobaczyć ich oraz Juan Garcia, którego znam od lat. BAT, zespół Felix'a Griffina też tam gra. Felix i ja graliśmy razem wiele koncertów kiedy Holy Terror miało trasę z DRI. W jutrzejszą noc (30.09.17) wystąpi Accept i tam też będę. Wydaje mi się że amerykańscy fani są trochę wybredni: jeśli gra "ten właściwy" zespół, to z pewnością przyciągnie całkiem sporą rzeszę ludzi. W przeciwnym wypadku, to zapewne ty grasz w nowszym i budującym swoją popularność zespole, który chce przyciągnąć jak największą

24

HOLY TERROR

ilość osób. Kiedy wpadłem zobaczyć Zeke w The Whiskey na początku roku 2017, to była duża frekwencja (tak z parę setek osób). Lecz następnie sobie porównałem to do ich występów w Europie, gdzie na ich koncercie było parę tysięcy osób. Mówię tutaj również z perspektywy Los Angeles, a samo LA nie było świetnym miejscem do grania thrash/ speed metal. Może wyłączając parę zespołów. Slayer wciąż przyciąga rzeszę fanów, kiedy gra w LA i z pewnością zespoły takie jak Dark Angel zagrałyby w LA, to z pewnością też byłyby w stanie przyciągnąć parę tysięcy widzów. Jednakże ta zasada nie stosuje się do mniejszych, lub mniej znanych zespołów, które swoimi występami nie przyciągają już tak szerokiej publiki. Poza tym warto wspomnieć o kolesiu z zespołu Night Demon (nowy zespół grający muzykę w stylu NWOBHM), który maczał swoje palce w organizacji corocznego festiwalu Frost And Fire w Venturze. Udało mu się nawet dogadać z chłopakami z Cirith Ungol (tak naprawdę to nie thrash), żeby zagrali koncert w odświeżonym składzie na tym festiwalu. Co do samego festiwalu, to frekwencja tam dopisuje. Co sądzisz o obecnej sytuacje na Bliskim Wschodzie? Mówię o tu m.in. o chrześcijanach masakrowanych przez islamskich ekstremistów. Ah… pytanie polityczne/religijne. Uważam, że prześladowanie kogokolwiek motywowane religią czy poglądami politycznymi jest absurdem. Nie uważam grup takich jak ISIL za grupy "Islamskie". Oni wypaczają tą religię by straszyć i gnębić ludzi, dla swoich własnych korzyści. Kiedy te konkretne akty są podłe i naganne, myślę, że wykorzystywanie jakiejkolwiek religii do szerzenia strachu, bądź zdobywania korzyści nie jest tym, czym duchowość powinna być. My wszyscy mamy jedno życie, ten jeden moment w historii świata. Jeśli zaś pewne religie dają ludziom komfort i poczucie przynależności, to może być to naprawdę coś wspaniałego. Jednak jeśli ktoś bierze swoją religię i próbuje ją wepchnąć w czyjeś gardło, to wiedz, że nic to dobrego nie przyniesie. Wiele wojen i zmagań bywa rozpoczętych przez zagadnienia związane z religią, co ludzie mają robić lub czego im nie wolno. To ludzie wierzą i nikt z nas nie jest perfekcyjny. Wszyscy popełniamy błędy i często borykamy się dokonaniem właściwego wyboru. W związku z tym każda religia ma swoje ciemne strony, aczkolwiek w tym samym czasie wiele z nich daje wiele ludziom, którzy już nie mają nic. Jako ludzka cywilizacja musimy zacząć być

bardziej tolerancyjni wobec innych. Potrzebujemy spojrzeć i zrozumieć, że w wielu wypadkach jesteśmy tacy sami, ale nigdy nie będziemy tacy sami w innych rzeczach. Czy buddyści są mniej warci, jeśli nie wierzą w nauki Jezusa? Miałem problemy ze zrozumieniem tego toku myślenia. Jednak wielu chrześcijan stwierdzi, że nie jestem prawdziwym chrześcijaninem jeśli bym wierzył w coś takiego. W głębi myślę, że wszyscy znamy różnice między byciem dobrym a byciem zły. Jednakże mamy również wolność do podejmowania działań. Miałem szczęście urodzić się w Stanach Zjednoczonych i żyć w rodzinie z klasy średniej. Czy życie kogoś kto nie miał tego szczęścia jest mniej warte, tylko dlatego, że żyje w biedzie gdzieś w innym zakątku świata? Nie wybieramy miejsca swojego urodzenia i musimy myśleć długo i ciężko nad tym, jaki pozytywny wkład z siebie damy światu. Czy będziemy żyć samolubnie, czy będziemy żyć pomagając innym? Czy powinniśmy bardziej skupiać się na innych, czy myśleć bardziej o samym sobie? Czy powinniśmy pomijać to, że coś jest nie tak w środku naszej społeczności, tylko dlatego żeby skazać tych, z którymi się nie zgadzamy? Żyjemy w czasach gdzie społeczeństwo jest bardzo podzielone, a ludzie bardziej przejmują się posiadaniem racji niż prawym postępowaniem. Mógłbym mówić dalej i dalej o tym, ale jestem pewnie bym zanudził Waszych czytelników na śmierć. Tak w ogóle to kim ja jestem? Tylko jakimś kolesiem, który chce odnaleźć własną drogę w życiu i lubi posłuchać sobie trochę thrash/speed metalu w międzyczasie. Dzięki zarówno za wywiad, jak i za muzykę. Jeśli chodzi o moje ostatnie słowa, to chciałbym polecić "Guardians of The Netherworld" oraz "A Fool's Gold / Terminal Humour / Mind Wars" (są to utwory które powinien sprawdzić każdy fan thrash metalu). A co chciałbyś powiedzieć swoim fanom, Mike? Dziękuje za Twoje zainteresowanie i ciepłe słowa o Holy Terror. Jest to ceniona przeze mnie część mojego życia. Mam nadzieję, że ludziom spodoba się najnowsze wydawnictwo "Total Terror". Jestem nim podekscytowany. Dziękuje za wywiad i mam nadzieję, że odpowiedziałem na Twoje pytania wyczerpująco i szczerze. Utrzymujcie muzykę przy życiu i pamiętajcie, prędkość zabija! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


Holy Terror - Total Terror 2017 Dissonance Kto zna Holy Terror i bardzo lubi, ten ręka do góry. Dobra, to wy zamawiajcie od razu ten box set, jeśli jeszcze nie zamówiliście, szczególnie jeśli nie macie oryginalnych pressingów. "Total Terror" to bogate wydanie, zawierające w sobie debiut "Terror And Submission", drugi długograj "Mind Wars", dwie płyty z kompilacji "El Revengo" oraz DVD z materiałami wideo. I to za dość śmieszne pieniądze (jak na europejskie standardy, szczególnie, że sama przesyłka do Polski kosztuje jakieś 75% samej ceny albumu). A reszcie, która nie miała okazji spotkać się wcześniej z muzyką Holy Terror, chciałbym poświęcić dalszą część recenzji. Na początek warto byłoby bliżej przybliżyć sylwetkę samego zespołu. Ale zanim zaczniemy, kto zna Agent Steel? Dobra, dla tych którzy nie wiedzą co to za zespół, to pokrótce mogę tu napisać, że jest to jeden z pierwszych zespołów grających speed metal, zaś ich debiut, "Skeptics Apocalypse" jest jednym z bardziej szanowanych klasyków tego gatunku. Jedną z głów stojących za tym albumem jest Kurt Kilfelt. Jego osoba ma też bardzo ważne miejsce w historii powyżej omawianego zespołu. W roku 1985 odszedł on z Agent Steel i spróbował stworzyć kolejny zespół. Jak już wiecie (z samego faktu czytania moich słów), udało mu się stworzyć taką grupę. W roku 1986, wraz z perkusistą Jack'iem Schwartz'em, basistą Floyd'em Flanary'm, gitarzystą Mike'm Alvord'em oraz z Keith'em Deen'em nagrali demówkę zawierającą trzy utwory (+ intro), które później zostały zawarte na debiucie "Terror And Submission", wydanym w roku 1987. Rok później nagrali "Mind Wars". Oba albumy były utrzymane w thrash/ speed'owej stylistyce, w której dominowały prędkie, agresywne riffy, nieustanne galopady, chwytliwe momenty, dynamiczne przejścia, wysokie wokalizy Keith'a Deen'a, oba traktowały na temat wiary, polityki, wzorców moralnych. Zaś w kolejnym roku zespół rozpadł się, zostawiony na lodzie przez organizatora w środku ich europejskiej trasy. Od tego momentu, Kurt Kilfelt próbował co jakiś czas przypominać o zespole, raz inicjując jego reaktywację, innym razem przygotowując kolejne kompilacje i remastery utworów Holy Terror, od "El Revengo", przez "Guardians of the Netherworld: A Tribute to Keith Deen" na cześć zmarłego w 2012r. w wyniku nowotworu Keith'a, aż do obecnie omawianego "Total Terror". Tak pokrótce przedstawia się historia Holy Terror, o której chciałem wspomnieć, by zapoznać w (bądź przypomnieć) o sytuacji, w której znaleźli się byli członkowie tego zespołu, oraz pobudki jakie nimi kierowały podczas wydawania tej kompilacji (szczególnie jeśli nie przeczytałeś/łaś wywiadu, który jest również zamieszczony na łamach HMP). Wybaczcie ten długi wstęp na temat zespołu, przejdźmy do samej zawartości albumu. Pozwolę tutaj sobie pominąć drugi album koncertowy (ten zawarty w formie

audiowizualnej), gdyż nie miałem okazji go otrzymać do recenzji. Ze względu na to, że w boxie zostały zamieszczone albumy, które same w sobie stanowią odrębne całości, tak więc pozwolę tutaj zamieścić cztery mini-recenzje traktujące o większości z nich. Zanim to uczynię, jeszcze na początek chwila refleksji. Czy chrześcijanie mogą słuchać Holy Terror? Mam tu odpowiedź: nie wiem. Czy fani speed metalu mogą słuchać Holy Terror? Jeszcze jak! "Terror And Submission", wydany w roku '87, to album będący w pewnym sensie zaskoczeniem dla tych. którzy amerykański thrash metal słyszeli przez pryzmat takich zespołów jak Slayer, Metallica czy Overkill. Rozpoczęty mrocznym wstępem będącym tylko preludium do agresywnego riffu utworu "Black Plague". Oryginalne połączenie wokaliz, nieustępliwie prędkich motywów gitarowych, czy dość brutalnej, bezwzględnej w krytykowaniu pewnych zachowań tematyki, okraszone dość osobliwym latającym krzyżem wśród bezkresnych krwistych pustyń było czymś, co w thrash metalu nie było aż tak często spotykane, jak się może wydawać. Jest to bowiem album, który łączy w sobie brutalizm, nadrzeczywistą tematykę z ryjącymi się w pamięć riffami, przy czym posiadając teksty, które trafiają w realne sedno. Jest to album, w którym być może trudno będzie znaleźć jakieś większe mankamenty. Nawet ten "brak mocy w brzmieniu" - wspomniany przez mojego rozmówcę jest niwelowany przez ładunek prędkości i agresji, jaki zespół za sprawą swoich kompozycji przekazuje. Na dodatek, tę agresję przekazuje nie używając przekleństw1, lecz środków stylistycznych takich jak anafory, przerzutnie i metafory. Zresztą zamieszczę tutaj refren utworu tytułowego: "Submit to force | I will stand my ground to the bitter end | Submit to force | None deny me my right to die | Submit to force | Now the terror is real | Submit to force | Closer to fear than before". Zresztą każdy utwór posiada swoje wspaniałe momenty na tym albumie. Czasami tymi momentami są nawet całe utwory, jak chociażby "Guardians of The Netherworld". Chociażby genialnie przejście w środku utworu. Ktoś kiedyś powiedział, że "w życiu są piękne tylko chwile". Na tym albumie te chwile potrafią trwać nieprzerwanie dziesięć minut i być urywane jedynie przez trochę mniej piękne momenty, jednak wciąż istotnie, równie chwytliwe i brutalne. Wracając z tej dygresji do tego, o czym traktują te teksty, to na debiucie Holy Terror akcja jest przedstawiona w bardziej szerszej skali, będąca bardziej metaforyczna, wzniosła niż rzeczywista, przyziemna w porównaniu do późniejszego albumu, czyli "Mind Wars", który różnił się od debiutu między innymi produkcją, rozwiniętymi zdolnościami członków zespołu i wcześniej wspomnianym przedstawieniem tematyki w tekście. No i tym, że krzyż na tym albumie nie lata w nicości, lecz stoi na ziemi rozszarpywany przez dwugłowego demona (co może być symboliczne ze względu na to, że jest to drugie wydawnictwo - wąż na "Terror And Submission" miał jedną głowę). "Mind Wars" zostaje wydany po raz pierwszy w roku '88 i zaczyna się bardziej niepozornym w stosunku do poprzednika wstępem. Wolny motyw powoli zapowiada jednak kanonadę riffów, która nastąpi na "Judas Reward". Dlaczego piszę, że teksty na "Mind Wars" są bardziej przyziemne? Chociażby ze względu na tekst: "Do Unto Others: A cardboard condo, no shower you stink | You're down on your luck, you could use a drink | Social awareness says say no to drugs | Easy for rich man and the money he hugs". Jednak pomimo to, teksty na obu albumach stoją na wysokim poziomie, nie wspominając o riffach czy popisach solowych. W tym zespole czuć, że są

dwie gitary prowadzące! Zresztą, jeśli ktoś zamierza się ze mną kłócić, to niech przesłucha sobie "Christian Resistance". "Mind Wars" to też album, który posiada kawałek, ewidentnie wzięty z puli motywów zagranych przez Agent Steel. Zagram z wami w grę: posłuchajcie sobie "Back To Reign" z "Skeptics Apocalypse", następnie poszukajcie podobnego motywu na "Mind Wars". Podpowiem, pierwsze dziesięć minut albumu. To zapożyczenie tylko pokazuje to, jak poprawnie stworzyć kolejny utwór oparty na tym samym motywie (być może nawet własnym2). Nie zamierzam ich za to krytykować, gdyż byli w stanie stworzyć album, który po kilkunastu latach może być przykładem oryginalności. Kurde, taka dygresja, do czego byście porównali na przykład utwór "Black Plague", "Do Unto Others" bądź "Christian Resistance"? Do Whiplasha? Do Vio-Lence? Do Megadeth czy do Slayera? No mają elementy wspólne, ale nie do końca są podobne. Pomijając dygresję, instrumentaliści z tego zespołu na tych albumach dostarczają porównywalny wpierdol do wcześniej wspomnianych zespołów. Z pewnością dostarczaliby dalej, gdyby nie pewne zbiegi okoliczności, takie jak odwołanie trasy, spięcia w zespole i tak dalej. Przez to resztę boxu stanowią utwory z kompilacji "El Revengo", złożonej z trzech płyt, z tego co mi się wydaje. Czy to źle? Nie do końca, szczególnie, że "El Revengo" miał dość mały nakład. Zasadniczo, zastanawiałbym się czy zasadnym jest nazwać ten album "El Revengo vol.2", jednak uważam, że "Total Terror" jest po prostu lepszą i bardziej koherentną nazwą. Co się znajduje na pozostałych dwóch albumach, które jeszcze nie omówiłem. Pierwsza jest kompilacją części zremasterowanych utworów w innym porządku, drugi zaś zbiorem nagrań z koncertów, które odbyły się w Belgii, Włoszech i Ameryce. Na pierwszym albumie znajdują się bardziej lubiane przeze mnie "Christian Resistance" i "No Resurrection", troszkę mniej ale wciąż doceniane "A Fool's Gold / Terminal Humor / Mind Wars" i "Damned By Judges" oraz wszystkie utwory z debiutu, w nowym brzmieniu, moim zdaniem bardziej "surowym" ale z przyciętymi wstępami na części z nich (chociażby na "Black Plague" czy "Tomorrow's End"). Moim zdaniem to czy bardziej spodoba się wam brzmienie na kompilacji, czy na właściwych albumach jest kwestią subiektywną (ej, ziomek piszesz recenzje, recenzje z natury są subiektywne), niezależnie od wersji, wciąż to są świetne, zajmujące i brutalne kompozycje. Ja osobiście wole wersje oryginalne. Nawet jeśli są one nagrane dość w słabej, surowej jakości i następnie obrobione to i tak posiadają swoją moc - i tutaj niestety muszę powiedzieć, że koncertówki są w dość słabej jakości, jednak wciąż posiadają tą agresję, z której znamy ten zespół. Przechodząc już do meritum: co moim zdaniem koniecznie powinieneś usłyszeć z twórczości Holy Terror? Moim zdaniem to utwory takie jak: "Christian Resistance", "Black Plague", "No Resurrection", "Terror And Submission", "Alpha Omega / Bringer of Balance" oraz już kultowe "Guardians of the Netherworld". Z oczywistych względów nie oceniam kompilacji oceną w skali sześciostopniowej, a tym którzy przebrnęli przez tą długą recenzję, pozostaje mi tylko polecić twórczość Holy Terror. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak 1

chyba, że przyjmiemy, iż "whore" to przekleństwo. Wtedy już nie można powiedzieć, że w ich języku brakuje kolokwializmów. 2 wydaje mi się, że Kurt napisał riffy do tego utworu, aczkolwiek nie jestem tego pewien.

HOLY TERROR

25


Piosenki o szoku pourazowym Istnieje grupa fanów, która nienawidzi reedycji starych albumów. Swoje poglądy wzmacniają trawestacją sloganu użytego kiedyś na jednej z demówek Hellhammer: "Only pierwsze bicia are real". Owi kolekcjonerzy-wahabici spojrzą zatem z pogardą na nowe wydania trzech z pierwszych płyt Raven. Dla nas owe wydawnictwa były znakomitą okazją do pogadania o czasach kiedy na gigu można było dostać po mordzie, a twój portfel mógł zostać ukradziony przez samego wokalistę Iron Maiden. HMP: Słuchaj, z kim ty "walczysz" w utworze "Hell Ride"? Te "aktywa" oczywiście nie doty czą żadnych finansów. John Gallagher: Ha! Tu nie chodzi o jakąś "walkę"! Cały utwór jest wypchany seksualnymi dwuznacznościami… więc to kabaret! "Posiadanie"… "preferencje" etc. etc… utwór ma w sobie pewną dozę szpanu, więc tekst musiał jakoś do niego pasować! Jakiego waszego tekstu bym nie dotknął to zawsze ktoś w nim jest prześladowany, ucieka ktoś kogoś goni, dusi... Naprawdę? To może być prawda, ale jeśli tak, to wyszło nieświadomie… a może to kwestia

a tu tymczasem nastrój niemal patriotyczny. To rodzaj filmu, który trwa około trzech i pół minuty. Jest to futurystyczno-patriotyczna historia wojenna! Podczas komponowania najczęściej muzyka przychodzi pierwsza… wtedy zaczynam nucić i kreować linię melodyczną, używając słowa bez ładu i składu… w tym wypadku wokale podążają bardzo mocno za gitarą… następnie zaczynam szukać odpowiedniego tytułu, do tego co nucę i zastanawiam się, jakie może mieć to znaczenie, na podstawie tego próbujemy wymyśleć kolejną ciekawą historię. Gdy wydawaliście "Wiped Out" wybuchła akurat wojna o Falklandy. Czy ten konflikt

Zacząłem podejrzewać, że to cytat z jakiegoś filmu, ale nic nie przychodzi mi do głowy... Chyba Mark. Trudno tak patrzeć w przeszłość i przypominać sobie, co kto zrobił. Kiedy dotarliśmy do "Wiped Out", było już w nas sporo "zespołowej świadomości"… Rob wymyślał sporo "markowych" riffów, podobnie jak ja... Ciekawe, materiał na "Rock Until You Drop" został nagrany w kilka miesięcy… później graliśmy coraz więcej na żywo, a nasz styl ewoluował przez cały czas. Spójrz na samą perkusję, jak drastycznie się zmienia: od "Lamb to the Slaughter" do "For The Future". Te raptem sześćosiem miesięcy przeistaczają ciasne 16-tki na hi-hatach w "Lambs…" w dużo lepiej prowadzący melodię, ósemkowy rytm z otwartymi hihatami w "Future...". Wyszło ciężej i mniej drobiazgowo. Sprawy społeczne. Wygląda na to, że siedem lat temu zrobiłeś sobie ze mnie niezłe jaja. Opowiadałeś jak to była u was w Anglii taka bieda ze wasz ojciec musiał zapieprzać do jakiegoś pobliskiego lasu po drewno aby ogrzać mieszkanie. Zapytałem o to Cliffa Evansa z Tank i stwierdził że to czysty wkręt. To nie był żart! To była zima, nie mieliśmy węgla… nie mieliśmy czym rozpalić w piecu aby ogrzewać dom! Wyszliśmy do lasu i wróciliśmy ze sporą ilością drewna… które było całe wilgotne!! Ugh!! Wybacz ale nie mogę powstrzymać się od złośliwości gdy ktoś mówi o "biedzie brytyjskiej klasy robotniczej lat 70" w wywiadzie dla polskiego pisma. Oczywiście, w porównaniu do komunistycznej Polski mieliśmy o wiele łatwiej, bez wątpienia. Czy byliśmy wówczas tego świadomi? Tak, jak najbardziej. W jakiś sposób dostawaliśmy listy od fanów ze bloku wschodniego i uświadomienie sobie, że nasza muzyka dotarła aż tam powodowało wówczas poro wzruszeń. Paul DiAnno ukradł kiedyś Markowi portfel. Jak wyjaśniliście sprawę? To był mój portfel, nie Marka… Oczywiście nie mogłem udowodnić nic innego, niż to, że zginęły mi pieniądze. Jeden z naszych ludzi z obsługi widział Paula jak się śmieje z ręką pełną pieniędzy i mówił "spójrz co znalazłem!". Musieliśmy prosić innych aby pożyczyli nam pieniądze na powrót do domu w Newcastle, i jak często się dzieje, karma wróciła dziesięć lat później, gdy poproszono mnie bym wspomógł Paul'a na basie w jego dwu tygodniowej trasie. Dawał wtedy koncerty promocyjne by uzyskać kontrakt… miałem swoją kasę z powrotem… a nawet więcej!

Foto: Raven

26

podświadomości, która każe ci utożsamić nasza muzykę z tłem scen pościgu? Może to odzwierciedlenie współczesnego życia, gdzie wydaje się iż wolność jest ograniczana? Nie jestem pewien - po prostu piszemy teksty bez żadnego planowania

wpłynął na któryś z waszych utworów? Nie tyle wojna co ówczesne ekonomiczne położenie Wielkiej Brytanii… dużo zamieszek… niepokoju… ubóstwa… sądzę, że właśnie to odbiło się na muzyce.

Czy "Nobody s Hero" dotyczy osób z PTSD? Znaliście kogoś takiego osobiście? Co prawda to Rob pisze teksty, ale powiedziałbym, tak, to jest właśnie o tym. Nigdy nie spotkałem kogoś, kto by cierpiał na zespół stresu pourazowego, ale jestem świadomy jak okropna musi być ta choroba.

Porównywałeś kiedyś waszą słynna zwrotkę "Fight We Will Fight" do "Welcome to Hell" wiadomo kogo? Kto tu zrzynał? Wierz mi lub nie, ale powiem uczciwie, nie kojarzę tego utworu… ale poczekaj wyszukam ją teraz w Internecie... Tak, jest podobna, ale nasz album i tak wyszedł pierwszy… Nie będę więc złośliwy i założę, że to przypadek - zdarza się.

"For the Future" to utwór nietuzinkowy. Metal znany jest z katastrofizmu, nihilizmu i negacji

"Over the Top" ma niesamowicie wyróżniający się riff po drugim refrenie. Kto go stworzył?

RAVEN

Graliście dla punków i skinów. Ciekawa publika... To był gdzieś po nagraniu singla "Don't Need Your Money". Do sali prób weszła grupa punków… jeden z nich zwinął moją gitarę basową i uciekł z nią. Złapałem go, zabrałem mu ją i przywaliłem mu, tak jak kilku innym! Potem oni naskoczyli na mnie, wywiązała się bójka, złamali mi nadgarstek… ot cała zabawa. Więc punki i "długowłosi", tak jak nas nazywali, zawsze trzymali się od siebie z daleka. Na ułomków nie wyglądacie. Ten termin Athletic Rock wziął się z jakiejś konkretnej dyscypliny sportu? Tylko sport szaleństwa scenicznego! Ten slogan wymyślili w Neat Records… przyjęło się, więc zostaliśmy przy tym… zakładaliśmy sportowe ciuchy itd. ponieważ wpadały w oko, były wygodne i sprawiały, że wyróżnialiśmy się na tle


innych kapel. W 1983r. nagraliście cover "Born to be Wild" razem z Udo, który był potem dołączony jako bonus do trzeciej płyty. Jak wy się wtedy porozumiewaliście? Przecież teksty Accept były tłumaczone ze słownikiem oni ledwie znali ten język? To prawda! Na początku porozumieliśmy się z Michaelem Wagenerem, który był wtedy jego managerem oraz nagrywał i produkował nasz album "All For One". Tak właściwie, gdy nagraliśmy "Inquisitor", zmieniliśmy tekst, ponieważ było tam sporo słów, które były dla Udo zbyt trudne do zaśpiewania! Moim ulubionym wspomnieniem jest to, gdy Udo był nawalony… leżał na podłodze śpiewając utwory Scorpionsów! Zawsze wspominacie Slade i Deep Purple jako główne źródła inspiracji. A co do cholery z Judas Priest, którego przewija się u was na każdej płycie? Judasi byli i są wielką inspiracją, ale musisz pamiętać, że my założyliśmy zespół w roku 1974… I nie słyszeliśmy ich do roku 1976 gdy wyszedł "Sad Wings Of Destiny". Slade i Deep Purple mieli większy wpływ w połowie lat 70. Widzieliśmy większość kapel, które grały w Newcastle w tamtych latach. Słuchaliśmy ich, cieszyliśmy się ich muzyką… i wzięliśmy niektóre elementy by stworzyć własne brzmienie. Żartowałeś kiedyś, że cała niemiecka scena thrashowa narodziła się na waszym gigu gdzieś w zagłębiu Ruhry. Był na nim młody Angelripper i Mille. Znasz cover "Lambs to the Slaughter" Kreatora? Tak w zasadzie to wiele się nie pomyliłeś... Kocham to, co te wszystkie zespoły robią! Na tym koncercie (w Zeche, Bochum) byli też goście z Coronera… Peavey z Rage… Doro Pesch… szaleństwo! Oczywiście słyszeliśmy cover "Lambs..." Kreatora… dzięki niemu nawiązaliśmy kontakt, zaczęliśmy współpracować z ich managementem, a także otwieraliśmy ich koncerty w Europie w 1989r. Opowiadałeś kiedyś jak natrząsaliście się z demówki Slayera, którą ktoś z pisma Metal Forces puścił wam w samochodzie. Jakież to było atonalne i bez harmonii. Po trzech latach Slayera słuchało więcej maniaków niż Raven. Ironia, niesprawiedliwość czy zwykła kolej rzeczy? Oh… wszystkie trzy (śmiech!). Slayer w pewnym momencie nauczył się podejścia King Crimson, które oznacza, że jeżeli każdy w zespole gra nie takie nuty jak trzeba to znaczy, że wszyscy grają dobrze! Ale wtedy, na tej pierwszej płycie… solo w Es na tle granym w E… Auuu! Popularność nie ma nic wspólnego z umiejętnościami, treścią ani jakością, to jest twardy fakt. Robią to co robią i są najlepszym Slayerem, jedynym w swoim rodzaju, tak jak być powinno. Przy okazji, mamy rok 2017, a my nagrywamy nową płytę za tydzień, 37 lat po "Rock Until You Drop"… szaleństwo, co nie? Jakub "Ostry" Ostromęcki Tłumaczenie: Aleksandra Kurda

Raven - Rock Until You Drop 2017/1981 Dissonance Jeden z najważniejszych albumów Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu, "Rock Until You Drop" Raven, doczekał się kolejnego wznowienia, tym razem przez Dissonance Productions. Rzecz wydana została w formacie digipack z trzema bonusami. Cieszy niezmiernie fakt, że ktoś cały czas kultywuje muzykę, która miała wielki wpływ na całą metalową scenę. Debiut Raven to naprawdę mocny strzał. To jedna z tych płyt, które nokautują od pierwszego odsłuchu. Czysty hard rock pomieszany z heavy metalem, przyprawiony charyzmatycznym wokalem. Zapadające w pamięć riffy. Pulsujący bas. Szybkie rytmy perkusji. To, dziś, pozycja do bólu klasyczna. Tym bardziej łapię się za głowę jakie wrażenie musiała wywrzeć w momencie, gdy się ukazała. Wtedy tych trzech młodzieńców - John i Mark Gallagher oraz Rob "Wacko" Hunter solidnie wywrócili do góry nogami scenę muzyczną w Anglii i nie tylko. Wiadomo, że w tym okresie na samych wyspach wszelkiej maści zespołów grających ostrą muzykę było całe multum. Jednak przetrwały te, które czymś się wyróżniały. Taki był Raven, proponujący niby dokładnie wszystko to, co każdy dobrze znał, ale podał to jakoś właśnie inaczej. Ciężko jest wychwycić dokładnie, co stało za sukcesem tej grupy, ale można domniemywać, że wielka determinacja połączona z wielką energią i… poczuciem humoru. Myślę, że do dziś Raven pozostał synonimem pozytywnego wariactwa jeśli chodzi o muzykę heavy metalową. Dodać też należy, że jak na debiutantów kompozycje stoją na wysokim poziomie a wykonanie potwierdza niezły warsztat tych młodych facetów. Nie tylko mocno i do przodu, potrafią także gdzie trzeba zwolnić. Na pewno też czuć w tych utworach wielką inspirację rock n rollem, co zresztą słychać na ich wszystkich trzech wczesnych płytach. Myślę, że warto znów sięgnąć po "Rock Until You Drop". Może to być z różnych względów. Na pewno jednak wszystkich, którzy postanowią zaopatrzyć się w nowe wznowienie albumu czeka wspaniała podróż. Dla jednych sentymentalna, dla drugich może pierwsza. Ważne jednak, że wciąż ta muzyka dostarczy słuchaczom niesamowitego zastrzyku energii. Nic, ja kończę - właśnie mam ochotę żeby włączyć ją kolejny raz. (6) Raven - Wiped Out 1982 Neat Raven to zespół, który można powiedzieć, co płytę mocno się rozwijał. Przynajmniej na początku kariery ich albumy zawierały bardzo świeżą muzykę. Świetny debiut, "Rock Until You Drop", spowodował zainteresowanie. Nie bacząc na odwieczny problem dla młodych zespołów, jakim jest utrzymanie tego stanu wśród fanów, weszli do studia by nagrać następcę. Zaatakowali słuchaczy z takim impetem, że nie straszne było im potwierdzenie swojego talentu.

Drugi album, "Wiped Out", zadał więc cios jeszcze silniejszy niż ich pierwsza płyta. Napisany materiał jest jakby kontynuacją debiutu. Chociaż krzywdzącym byłoby napisać, że "dwójka" powiela jakieś pomysły już wykorzystane. Mamy tutaj ten sam impet, energię i humor, ale czuć, że grupa naturalnie idzie naprzód. Trochę więcej delikatnego kompozytorskiego kombinowania, chociaż znów jednak dominują szybkie riffy i szalenie motoryczna sekcja rytmiczna. Można powiedzieć, że "Rock Until You Drop" przetarł ścieżkę, którą Raven chce konsekwentnie podążać. Proponuje jednak na "Wiped Out" więcej "dojrzałego" grania w stosunku do poprzedniczki. Nie rezygnują jednak bracia Gallagher z nawiązania do rock n rolla, którego zapach czuć momentami aż nadto. Strasznie chwytliwa i zapadająca w pamięć to muzyka. Materiał broni się sam, dlatego być może skrywa go trochę, można powiedzieć, nijaka okładka. Noga sama podryguje a nim zorientujemy się, co się dzieje, zaczynamy biegać po pokoju ruszając dłońmi imitując grę na gitarze. Pozwalają sobie panowie nawet na zupełną odskocznię w postaci akustycznej, instrumentalnej miniaturki, pośród zgiełku pędzących na złamanie karku kawałków. Nastrojami mogą żonglować tylko najlepsi, a wtedy, w 1982 roku, Raven niewątpliwie był wśród nich. Ponadczasowa klasyka, którą pominąć, będąc fanem heavy metalu, to po prostu wstyd. Warto więc od czasu do czasu wziąć ściereczkę i odkurzyć "Wiped Out". Od razu człowiekowi zrobi się lepiej. (6)

Raven - All for One 2017/1983Dissonance Album "All for One" to chronologicznie trzecia duża płyta w dyskografii brytyjskiego tria Raven. Wydany w 1983 roku, nie tylko pokrzepił serca fanów klasycznego heavy metalu, ale także dał radę sięgnąć poprzeczki postawionej przez dwa poprzednie - "Rock Until You Drop" oraz "Wiped Out!". Ciężko mówić przy takich szczerych kapelach jak Raven o tym, która płyta jest lepsza, a która, podobno, gorsza. Zwłaszcza, jeśli chodzi o początek jej działalności. To strasznie równe granie, powodujące szybsze bicie serca i ochotę na machanie głową. Zajmując się akurat "All for One", można zwrócić uwagę, że znajdziemy tutaj sporo inspiracji rock'n'rollem.

RAVEN

27


Powrót bogi

Rock Goddess to jeden z moich skiego Metalu. Dwa pierwsze albumy tej klasyki tego nurtu i tylko splotowi niesp czał, że skończyło się tylko na trzech LP's da wcześniejsze próby reaktywacji, ale d wróciły na dobre, w dodatku w oryginaln More Than Rock And Roll", szykują pow oczywiście liderka:

Foto: Raven

Riffy tną pod nogę, nie sposób przy tej muzyce siedzieć, a co dopiero próbować dopisywać do niej jakąś ideologię. Każdy kawałek stworzony jest tak, by zgnieść poprzedni. Bardzo chwytliwe, nie pozbawione jednak swoistego klimatu, utwory składają się na bardzo spójną płytę. Mimo, że ta muzyka nie pachnie jakąś wirtuozerią to możemy znaleźć czasem bardzo nastrojowe zmiany klimatu, jak w przypadku środka "Run Silent, Run Deep". Cały czas jednak Mark Gallagher, John Gallagher i Rob "Wacko" Hunter są na "All for One" jak trzej muszkieterowie, tnąc wszystko i wszystkich swoimi instrumentami, które imitują szpady. Tak samo jak bohaterowie powieści Aleksandra Dumasa ci muzyczni wariaci tworzą tutaj solidny kolektyw, opierając sukces Raven na sobie nawzajem. "All for One" doczekała się też kolejnego wznowienia, tym razem przez firmę Dissonance Productions. Zawiera kilka dodatkowych nagrań, w tym 7" singiel "Born To Be Wild" nagrany razem z Udo Dirkschneiderem (Accept). Utwory bonusowe nie psują nastroju całości, warto więc wysłuchać wszystkich, piętnastu numerów na srebrnym nośniku. (6)

Raven - Live At The Inferno 2017/1984 Dissonance Przychodzi taki czas w karierze każdego zespołu, że chce wydać, albo przynajmniej rozważa kwestię nagrania płyty koncertowej. W niektórych przypadkach jest to wcześniej, czasem później. Jedni decydują się na jedną realizację, a są takie grupy, którym się to ewidentnie podoba i zasypują fanów wieloma rejestracjami. Przeważnie jednak status kultowych otrzymują albumy zawierające wczesne koncerty. Coś w tym jest, zwłaszcza w temacie hard rocka czy heavy metalu, że jednak wtedy kumuluje się najwięcej energii a poza tym, nierzadko wtedy są też w zwyżce formy. Kwestia albumu koncertowego

28

RAVEN

nie ominęła i angielskiego Raven, który po wydaniu wyśmienitego "All for One" zdecydował się na, jakby, podsumowanie wczesnego okresu właśnie krążkiem nagranym na żywo. Wydany w 1984 roku "Live At The Inferno" to tak naprawdę istny huragan. Portretuje on zespół po trzech studyjnych płytach, a więc w, można powiedzieć, szczytowym momencie kariery. Na setlistę składają się same killery, bowiem utworów z pierwszych albumów inaczej nazwać się nie da. Większość zagrana jest w podobny sposób jak pierwowzory. Oczywiście z większym impetem, który dodatkowo daje kompozycjom mocy. Czuć też jak entuzjastycznie reaguje publika, co pewnie przekłada się na dużą radość z grania dla Johna i Marka Gallagherów i towarzyszącemu im Robowi "Wacko" Hunterowi. Słychać zresztą, że ochoczo wystrzeliwują kolejne numery, zapowiadane z ikrą, powodujące ochotę na więcej i więcej. Znalazły się miejsca na obowiązkowe przystanki w koncercie, jak solo gitary czy perkusji. W sumie nie odczuwa się na "Live At The Inferno" zmian w brzmieniu, ale dostajemy właśnie szczególną atmosferę występu. Wtedy, na początku lat 80. koncerty Raven musiały być niesamowite. Dowodem właśnie tego jest ten album, który przenosi nas w tamten szalony czas. Można szczerze powiedzieć, że to wydawnictwo jest jednym z ciągle błyszczących klasyków i śmiało można porównać go do "Eagle Has Landed" Saxon, "Maiden Japan" Iron Maiden czy "Live Evil" Black Sabbath. To jest naprawdę panteon wielkich, a Raven spokojnie plasuje się w czołówce tamtej epoki. Właśnie teraz "Live At The Inferno" zostało wznowione przez Dissonance Productions. Całość wygląda tak samo jak pierwsze bicie. Nie mamy żadnych bonusowych nagrań, nikt nie wpadł na pomysł, żeby coś zmienić. Wystarczy tylko włączyć i przeżywać w dowolnej ilości i ciągle bardziej zazdrościć tym, którzy mogli w tym uczestniczyć na żywo. (6) Adam Widełka

HMP: Reaktywowałyście zespół przed cztere ma laty, ale dopiero wiosną tego roku wypuś ciłyście powrotny materiał, EP-kę "It's More Than Rock And Roll" - dlaczego musieliśmy czekać na nią tak długo? Jody Turner: Tak, to jest dobre pytanie. Oczywiście chcemy wydać album, ale proces zdobycia kontraktu płytowego okazał się długi i poczułam, że naprawdę musimy coś z tym zrobić, ponieważ tak jak mówisz, to trwało zbyt długo. Stąd wydanie EP-ki. Trwają negocjacje z firmami fonograficznymi, więc mam nadzieję, że wkrótce nasz nowy album będzie dostępny! Wasi fani zadawali sobie też przez lata pytanie, dlaczego Rock Goddess wciąż nie wznawiają działalności, skoro tyle innych zespołów sprzed lat wróciło już do gry - rodziny, dzieci i codzienne życie utrudniały ten pro ces i przesuwały go w czasie? Naprawdę to czekałyśmy na dorastające dzieci Julie, by zabrać ją z powrotem! Czym więc zajmowałyście się w okresie przer wy w działalności Rock Goddess? Muzykowałyście, choćby tylko dla przyjemności, czy też wzięłyście całkowity rozbrat z graniem na wiele lat? Miałam kilka muzycznych przedsięwzięć po zakończeniu Rock Goddess. Prowadziłam kilka projektów na własną rękę, pod własnym nazwiskiem. Potem miałem girl band o nazwie Braindance, znacznie cięższy zespół, kochałam go. Wzięłam sobie przerwę po tym wszystkim. Robiłam inne rzeczy dla telewizji itp., więc zawsze trzymałam rękę na pulsie. Co było tym decydującym impulsem, który skłonił was do reaktywacji zespołu? Ponoć znowu wszystko zaczęło się od waszego taty Johna Turnera, kiedyś mentora i menadżera waszej grupy, bo to on wyszedł z inicjatywą wskrzeszenia Rock Goddess? Mój ojciec i ja zdecydowaliśmy, że nadszedł czas, aby spróbować zacząć wszystko od nowa z oryginalnym składem, więc oznaczało to powrót na pokład Julie i Tracey i dziękuję za to niebiosom! To naprawdę tak, jakbyśmy nigdy nie były rozdzielone! Nie wyobrażam sobie życia bez Rock Goddess, to niemożliwe. Od początku wiedziałyście, że powrócicie w oryginalnym składzie, razem z basistką Tracey Lamb, innej opcji nie było? Tak, musiało być oryginalne trio. Nauczyłyśmy się grać razem, stworzyłyśmy Rock Goddess. Więc tak, nie było innej drogi... Pierwsze próby były więc pewnie dla was zarówno magicznym, jak i dość ciężkim przeżyciem, bo trzeba było od podstaw przypomi nać sobie utwory, uczyć się grać, etc.? Tak, bardzo emocjonalnie. Minęło dużo czasu i odetchnęłyśmy z ulgą, że wciąż jesteśmy zgrane. Ale musiałyśmy ciężko pracować, by od-


iń NWOBHM

ulubionych zespołów Nowej Fali Brytyjdziewczęcej formacji to niezaprzeczalne rzyjających okoliczności zespół zawdzięs i rozpadzie w 1987 roku. Były co prawdopiero przed czterema laty dziewczyny nym składzie. Najpierw wydały EP-kę "It's wrotny album, a najwięcej szczegółów zna zyskać równowagę. Dobrze, że byłyśmy zaznajomione ze starymi rzeczami Rock Goddess! Od początku wiedziałyście, że będzie to powrót na 100 %, z komponowaniem i nagry waniem nowego materiału, czy też początkowo chciałyście sobie pograć tylko dla przyjem ności, przypomnieć dawne, dobre czasy? Nie, to było na poważnie. To był pełny powrót. Oczywiście, że jest fajnie, ale też jest cholernie krwiście! Jak wtedy jesteś wyłączną kompozytorką w zespole, a "It's More Than Rock And Roll", "Back Off" i "We're All Metal" potwierdzają, że nie zatraciłaś swego charakterystycznego stylu - nawet jeśli nie gra się przez lata, człowiek nie traci takich umiejętności, są one gdzieś głęboko zakodowane w naszej podświadomości? To dobre pytanie! Myślę, że wszyscy twórcy piosenek mają swój własny styl, a ty próbujesz to zmienić i odkrywać inne wibracje podczas pisania, ale myślę, że zawsze będziesz miał swój własny styl.

Ale kiedyś też nie było przecież za wesoło choćby trzeci album "Young & Free" nagrałyście w roku 1985, ale firma A & M nie była zainteresowana jego wydaniem, dlatego ukazał się dopiero po dwóch latach, nakładem niewielkiej, francuskiej wytwórni Just' In Distribution i przepadł na rynku? Opuściłyśmy A & M, chociaż było nam tego szkoda, bo świetnie się przy tym bawiliśmy. Wiązałyśmy z nimi duże nadzieje. Ale hej, gówniane sytuacje się zdarzają, a dla mnie to było bardzo śliskie zbocze.

wciąż negocjujemy kontrakt płytowy.

W sumie zawartość tej płyty diametralnie odbiegała od stylu Rock Goddess z pierwszych płyt, to było znacznie bardziej komercyjne granie niż debiut i "Hell Hath No Fury" - miałyście tego świadomość i uznałyście, że lepiej, aby dyskografia zespołu nie zamknęła się na tej płycie? Chcąc być uczciwą zawsze pisałam kawałki z chwytliwą melodią. Tak, są na tym albumie bardzo komercyjne utwory, myślę, że właśnie tak chciałam. Nie pamiętam, żebym robiła to z nastawieniem, by pisać utwory komercyjne, ale słuchałam ich ostatnio i po kilku z nich podniosłam głowę.

Zresztą tak generalnie NWOBHM ma się chyba coraz lepiej: nie dość, że coraz więcej młodych zespołów wraca w swym brzmieniu i stylu do tamtych czasów, to również reaktywuje się coraz więcej grup z tamtych lat, które wydają premierowe płyty, koncertują - choćby na WinterStorm Festival w październiku spotkacie się z licznymi kumplami z dawnych cza sów, np. Heavy Pettin? Tak, to jest wspaniałe, ciągle wpadamy na naszych starych kumpli! Kocham to! Tak, naprawdę cieszę się, że znowu zobaczę chłopaków z Heavy Pettin. Czyż to nie jest cudownie, że jest tak wiele młodych zespołów grających pod flagą NWOBHM? Kocham to! To jest jak wehikuł czasu!

Te trzy nowe utwory to pewnie zapowiedź czwartego albumu - na jakim etapie prac obecnie jesteście i kiedy możemy spodziewać się jego premiery? Teraz jesteśmy w fazie przedprodukcyjnej, próbując nowych rzeczy. Myślę, że są one dość eklektyczne, dość różnorodne, ale w dobry sposób. To prawie tak, jakbyśmy znowu składały swój pierwszy album, mamy dużo materiału do wykorzystania, by móc wybrać wisienki. Nie jestem pewna, kiedy ten album zostanie wydany,

Gorące przyjęcie na koncertach, choćby niedawnym Headbangers Open Air Festival, utwierdza was pewnie w przekonaniu, że decyzja o powrocie była słuszna? Trafiłeś w punkt. To całkowicie potwierdza, dlaczego wróciłyśmy i dlaczego ciągle się rozwijamy. Odbiór był bardziej niż ciepły, był bardzo wyjątkowy, skromny, ale rozgrzewający serca. Wsparcie jakie otrzymałyśmy nie ma sobie równych.

Czyli historia historią, ale nic nie stoi na przeszkodzie, byście dopisały do niej ciąg dalszy? Nikt nam nie może przeszkodzić. Wróciłyśmy i jesteśmy tu, aby zostać na dłużej! Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Karol Gospodarek

Na początku kariery miałyście wyśmienitych producentów: debiut powstał pod okiem Vica Maile'a, "Hell Hath No Fury" Chrisa Tsangaridesa, "Young & Free" Paula Samsona i Jo Juliana. Tym razem to ty odpowiadasz za pro dukcję powrotnej EP-ki - to dowód na ciągły rozwój czy raczej konieczność, bo wciąż nie macie podpisanego kontraktu? W przeszłości zajmowałam się produkcją, więc znam ten proces. Chciałyśmy jak najszybciej przygotować i wydać EP-kę, pracowałam z fantastycznym inżynierem, z którym dobrze się rozumiem, więc wydało mi się logiczne by współpracować właśnie z nim. Jestem zainteresowana produkcją i mam nadzieję, że trafią się inne projekty z innymi zespołami w przyszłości! Bite You To Death Records to wasza firma, czy też założona specjalnie z myślą o wydawa niu płyt Rock Goddess? Była wymyślona na potrzeby wydania EP-ki. Kto wie co nas czeka w przyszłości, ale wkrótce podpiszemy umowę z wytwórnią, więc wszystko wskazuje, że była naszą przystanią jedynie przez chwilę. Nie było was w muzycznym biznesie przez wiele lat - pewnie zmienił się on diametralnie w porównaniu z tym, co pamiętacie z lat 80.? Byłam w branży po latach 80., ale tak, biznes się zmienił. Sposób, w jaki można tworzyć własną muzykę w domu, daje artyście więcej możliwości. Myślę, że niektóre rzeczy są lepsze, a niektóre gorsze. Wytwórnie nie operują teraz tak swobodnie ofertami i nie dysponują już nieograniczonymi finansami. Wydaje się, że tylko wielcy artyści pop otrzymują duże kawałki ciasta. Naprawdę, wielkie wytwórnie wydają się inwestować tylko w komercyjnych pewniaków.

Foto: Rock Goddess

ROCK GODDESS

29


dios i tylko przy nich mieliśmy pełną kontrolę nad tym, by wszystkie kompozycje były miksowane przez nas. Jeśli nagramy kolejne utwory, to na pewno będą nagrane w Superfly Studios i na pewno przejmiemy znów kontrolę całym procesem powstawania nagrań.

Spartanie brytyjskiego metalu Nazwa Sparta zdaje się być dla zespołu z Mansfield symboliczna, bowiem za czasów świetności NWOBHM nie zdołał przebić się, ani zdobyć szerszej popularności. Jego muzycy powrócili jednak przed czterema laty i od tego czasu nagrali już dwa albumy studyjne. Gitarzysta Tony Foster zapowiada też, że na zbliżające się 40-lecie powstania też pewnie przygotują kolejną płytę, bo wciąż czerpią radość z tworzenia i grania: HMP: Wygląda na to, że obecnie wreszcie macie szansę funkcjonować jak zespół z prawdziwego zdarzenia, co nie było wam dane przed laty i skrzętnie to wykorzystujecie, publikując po 2,5 letniej przerwie kolejny album z premierowymi utworami? Tony Foster: Sparta zawsze miała możliwość nagrywania rocka wysokiej jakości. Wróciliśmy po tym jak High Roller Records wydała podwójny CD "Use Your Weapon Well" i tego momentu jesteśmy znowu aktywni. Mamy oryginalny skład z 1979 roku - przeszliśmy wiele, ale teraz gramy w tym samym składzie. Po wydaniu "Welcome To Hell" chyba od razu

Hell". High Roller zgodziło się wydać ten album, na którym znalazł się kompletnie nowy materiał. Został on tak dobrze przyjęty, że postanowiliśmy kontynuować nagrywanie i wydawanie nowych płyt. Pomimo ogromnych przeobrażeń muzycznego biznesu i zmian z tym związanych pewnie jed nak łatwiej być muzykiem w obecnych czasach niż wtedy, gdy zaczynaliście? Zdecydowanie. Teraz proces nagrywania jest dużo łatwiejszy. Gdy nagrywaliśmy nasz pierwszy materiał jak się pomyliliśmy, to musieliśmy nagrywać wszystko od nowa. "Lords Of Time" nagraliśmy na składanowy album "Scene Of

Andy to dla was ktoś więcej niż tylko współproducent kolejnych płyt, można określić go mianem szóstego członka zespołu? Andy jest wspaniałym inżynierem dźwięku i był w stanie zrealizować wszystkie nasze pomysły co do nagrań. Nie ma żadnego wkładu muzycznego ani w pisanie tekstów, ale myślę, że możemy powiedzieć, że miał wielki wkład w brzmienie Sparty na nowych nagraniach. To była prawdziwa unia pomiędzy zespołem i Andym, jesteśmy wdzięczni za jego poświęcenie. Taka sytuacja jest chyba bardzo komfortowa, szczególnie kiedy nie ma się dystansu do nagrywanego właśnie utworu i potrzeba kogoś, kto potrafi spojrzeć bardziej obiektywnie na coś, do czego wy jako twórcy nie możecie mieć dystansu? Andy jest fanem naszej muzyki i włożył naprawdę wiele wysiłku, by nasze brzmienie było takie jakiego chcieliśmy. Jako zespół byliśmy zdecydowani jakiego brzmienia oczekujemy. Spędziliśmy dużo czasu na tym, by upewnić się, że to co wydajemy jest właśnie tym czego oczekuje cały zespół. Wśród premierowych kompozycji mamy też ciekawostkę sprzed lat, oryginalnie wydany w roku 1981 na kompilacji "Scene Of The Crime" długi, najdłuższy na tej płycie, utwór "Lords Of Time". Jako zespół uważamy, że "Lords Of Time" jest świetną kompozycją. Oryginalnie mieliśmy miejsca na dwa kawałki na "Scene Of The Crime", ale zdecydowaliśmy, że nagramy jeden, epicki utwór zamiast dwóch krótszych. Od momentu reaktywacji stał się on bardzo popularnym kawałkiem wśród naszej publiczności, jak i krytyków, którzy recenzowali nowe CD.

Foto: Sparta

wiedzieliście, że nie poprzestaniecie na tej płycie, stąd dwa kolejne lata poświęciliście na komponowanie kolejnych utworów? Nadal mieliśmy wiele pomysłów na kolejne utwory i to było nieuniknione, że wydamy następny CD, którym okazał się być "No Retreat No Surrender". Wszystkie nagrania to oryginalnie napisane przez nas kawałki, które powstały w ciągu 18 miesięcy od momentu, gdy zdecydowaliśmy się nagrać następną płytę. Ciepłe przyjęcie waszych płyt z dawnymi utworami i tej najnowszej, w sumie pierwszej studyjnej w dyskografii zespołu, tylko utwierdziło was w przekonaniu, że macie dla kogo nadal grać i tworzyć? Mieliśmy wiele demówek i nagrań radiowych, więc dobrze się stało, że High Roller zadecydowało się wydać podwójną płytę "Use Your Weapons Well". Zawierały one wiele naszych starszych nagrań z lat 70. i 80. Album został dobrze przyjęty, więc zadecydowaliśmy o tym, że napiszemy coś nowego, a było to "Welcome To

30

SPARTA

The Crime"; miał on 7 minut 20 sekund długości i sześć różnych przejść. Bardzo ciężko było uzyskać efekt, aby wszystkie przejścia były nagrane właściwie, ale musiały być nagrane i to za jednym podejściem z późniejszymi dogrywkami. Teraz można wyciąć wszelkie błędy i nagrać ponownie jakąś małą część. Gdy masz już nagrany podkład perkusji, basu i gitary, to możesz być kreatywny. Udało wam się osiągnąć na "Welcome To Hell" fajne, klarowne i zarazem bardzo klasy czne brzmienie - to dlatego nie ryzykowaliście i "No Retreat No Surrender" również zareje strowaliście w Superfly Studios? Nagraliśmy "Welcome To Hell" w Superfly Studios, ale High Roller nalegali na to, by na nowo zmiksować wszystkie nagrania. Wiele wtedy straciliśmy z surowego brzmienia. Bardzo chcieliśmy podjąć ryzyko, ale High Roller nie dali nam takiej szansy, chcieli zaprojektować okładkę i zająć się miksowaniem muzyki. Ostatnie dwa albumy były nagrane w Superfly Stu-

Uznaliście, że zasługuje na drugie życie, podobnie jak "Angel Of Death", wskrzeszony na poprzedniej płycie? To dobry utwór, ale w momencie, gdy go nagrywaliśmy technologia nie była aż tak zaawansowana jak dziś. Wprowadziliśmy dwie gitary prowadzące i dodatkowe solo gitarowe do nowego nagrania. Prawdopodobnie to jest to, czego chcielibyśmy w oryginalnym nagraniu. Wierzę też w to, że ważnym jest połączenie nowych kompozycji Sparty ze starymi nagraniami. Również z tego samego powodu nagraliśmy "Angel Of Death" na "Welcome To Hell". Będzie to już taką waszą tradycją, czy też był to przypadek i nie planujecie czegoś takiego na kolejnych wydawnictwach? Jeśli będzie nowa płyta, to zdecydowanie wkomponujemy w nią stare kawałki Sparty, by podtrzymać tę tradycję. Skoro na potrzeby wydania "No Retreat No Surrender" wznowiliście działalność własnej Suspect Records nie moglibyście wznowić po prostu tej kompilacji "Scene Of The Crime"? Oryginalny LP jest bardzo trudno dostępny, a w wersji CD ta płyta oficjalnie nigdy się nie ukazała? Byłoby wiele problemów z legalnym wydaniem tego albumu. Potrzebowalibyśmy zgody od wszystkich zespołów, które były w to zaangażowane. To był projekt, który w tamtym czasie miał raczej na celu wypromowanie tamtych zespołów. Wątpię w to, że oryginalne egzemplarze są ciągle dostępne. Było zrobionych 1000 kopii i tak jak mówisz - są one bardzo rzadkie.


Sparta - Use Your Weapons Well 2011 High Roller

Foto: Sparta

Ja mam tylko dwie, a resztę oddaliśmy naszym fanom w wielu konkursach na facebooku Sparta UK. Przez ostatnie lata współpracowaliście z niemiecką, bardzo zasłużoną dla promowania bry tyjskiego metalu High Roller Records. Kolejną płytę firmujecie jednak pod szyldem wspomnianej już Suspect Records - nie byliście zadowoleni z poprzedniego wydawcy, czy też oni uznali, że wolą raczej wydawać archiwalne materiały niż nowe płyty? Planowaliśmy wydać tę płytę w High Roller, ale później zdecydowaliśmy, że jednak chcielibyśmy wyprodukować ją sami. Chcieliśmy zrobić własny miks utworów, które rokowały, że zwrócą na siebie uwagę oraz dążyliśmy do tego, aby nasze kawałki były jak najbliższe temu, czego chcieliśmy dla Sparty. Sami również zaprojektowaliśmy okładkę i układ wszystkiego co znalazło się na płycie. Sami też musieliśmy za to zapłacić. Jak wspomniałem wyżej, High Roller lubi projektować okładki i miksować całą muzykę. Pomyśleliśmy więc, że jest to najwyższy czas byśmy zrobili to po swojemu. Jako zespół jesteśmy niezmiernie wdzięczni High Roller za to, że wydali "Use Your Weapon Well". To dało nam kopa by na nowo powstać i pisać muzykę. Tak narodziło się "Welcome To Hell", które wydaliśmy w High Roller i było bardzo dobrze odebrane. Tak jak powiedziałem, dziękujemy High Roller za odkrycie na nowo Sparty. Czy w związku z tą decyzją dystrybucja waszych wydawnictw nie kuleje? Sami wydacie wersję winylową "No Retreat No Surrender", czy też zdacie się na inną firmę, może nawet High Roller? Nowy album "No Retreat No Surrender" już zdobył lepsze recenzje niż "Welcome To Hell". Wynegocjowałem niezależną dystrybucję i zespół jest zadowolony ze sprzedaży. Prawdopodobnie sprzedalibyśmy więcej współpracując z High Roller, ale jesteśmy szczęśliwi, że wydaliśmy klasyczny i niezależny rockowy album. Na razie nie ma żadnych planów na wydanie winylowej wersji, ale negocjacje trwają. Bądźcie czujni! Macie też wreszcie kolorową okładkę na swo jej płycie - uznaliście, że czerń i biel stają się dla was zbyt oczywiste, po prostu monotonne? Zresztą barwny cover fajnie też podkreśla ten nowy rozdział w historii grupy? To też tyczy się całego zespołu, bo mieliśmy kontrolę nad całym tym procesem. Oglądaliśmy wiele czarno-białych projektów, ale koniec końców zdecydowaliśmy, że kolorowy wariant jest najlepszy. Teraz, gdy zespół sam finansował CD

nie było żadnego problemu z użyciem koloru. Zgadzam się, że to było symboliczne: to pierwsze nagranie Sparty od 35 lat, które jest wydane z kolorową okładką. Praca Christophera Merringtona nawiązuje nie tylko do nazwy zespołu, ale też niektórych tekstów, jak chociażby tytułowego? Chris Merrington jest zięciem naszego wokalisty Karla Redersa, jest również grafikiem. Zaprojektował wiele grafik we współpracy z muzykami zespołu. Jest odpowiedzialny za okładkę i inne aspekty graficzne, ale nie ma żadnego wkładu muzycznego ani wkładu w pisaniu tekstów. "No Retreat No Surrender" ukazała się już jakiś czas temu. Mieliście więc czas oswoić się z tym albumem, posłuchać go na spokojnie z pewnym dystansem, zebrać opinie czy recenzje - jesteście zadowoleni, odbiór płyty spełnił wasze oczekiwania? Odbiór zdecydowanie przerósł nasze oczekiwania. Jak wspomniałem wyżej, nie mamy żadnych negatywnych opinii i ogółem album jest lepiej odbierany od poprzedniego. Jesteśmy zadowoleni z reakcji na nasze nowe dzieło. Jesteście wśród tych zespołów, które obecnie radzą sobie znacznie lepiej niż przed laty - planujecie w związku z tym kolejne płyty, czy też przy bardzo niestabilnej sytuacji w branży trudno o jakieś długofalowe decyzje? Prawdopodobnie wydamy następny album, ale na ten moment nie ma żadnych dokładnych planów. Zespół jednak wciąż istnieje, ma się dobrze i dopóty wspólne granie przynosi wam frajdę i artystyczne efekty tegoż są dla was i dla słuchaczy satysfakcjonujące, dopóki będziecie istnieć? Teraz jesteśmy szczęśliwi z tego, że ludzie są zadowoleni z muzyki, która jest wyjątkowa dla Sparty. Za dwa lata będziecie obchodzić 40-lecie oficjalnego powstania Sparty - fajnie byłoby dotrwać w zdrowiu i twórczej formie do tego czasu, aby zaakcentować ten jubileusz kolejną płytą z premierowymi utworami i pewnie to jest obecnie wasz cel na najbliższe lata? Wspaniale byłoby wydać album z okazji 40 rocznicy powstania Sparty. Możliwe jest nawet, by nagrać niektóre ze starych piosenek na nadchodzących albumach. Będziemy aktywni do czasu, gdy czerpiemy radość z pisania i grania. Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Karol Gospodarek

Pierwsza płyta długogrająca w dyskografii Sparty, kompilacja o takim też tytule sprzed jedenastu lat, była bardziej składanką the best of, zawierała bowiem tylko siedem utworów. O odpowiednie podsumowanie dorobku jednego z najbardziej pechowych i zarazem niedocenianych zespołów NWOBHM pokusiła się dopiero High Roller Records, wydając w 2011 roku "Use Your Weapons Well" jako 2 CD i 2LP z dodatkową 7"EP. Zamieszczono na nich aż 25 utworów z lat 1979-1990, czyli praktycznie wszystkie utwory grupy z tego okresu. Nie wszystkie powalają: te z lat późniejszych są dowodem na pewną komercjalizację zespołu, zapewne wymuszoną panującymi wówczas trendami, brzmienie Sparty też straciło na mocy. Jednak utwory singlowe z roku 1981, epicki wręcz "Lords Of Time" z wydanej w tym samym roku kompilacji "Scene Of The Crime", sesje radiowe z 1982 czy debiutanckie demo z 1979 to mus dla każdego fana Nowej Fali Brytyjskiego Metalu. Mamy też garść utworów koncertowych z różnych lat i innych ciekawostek, tak więc warto sobie "Use Your Weapons Well" zafundować. (5)

Sparta - Welcome To Hell 2014 High Roller Za czasów świetności wydali dwa single i dzielili składankę z Savage, Panza Division i Tyrant, po czym rozpadli się w 1990 r., nie zaznawszy nawet minimalnego sukcesu. Jednak powodzenie dwóch wydanych ostatnimi laty kompilacji z archiwalnym materiałem sprawiło, że Spartanie NWOBHM znowu zwarli szeregi. Efektem jest wydany w tym roku, 35 lat po założeniu zespołu, debiutancki, nagrany w oryginalnym składzie, album Sparta. "Welcome To Hell" to materiał na poły archiwalny i współczesny. Wszystko dzięki temu, że mamy tu zarówno utwory napisane przez Steve'a Redersa całkiem niedawno, jak tytułowy czy przebojowy "Rock 'N' Roll Rebel" oraz kilka perełek z lat 80. Pierwszą, najmniej oczywistą jest nagrany ponownie "Angel Of Death" - potężniej brzmiący, ale zachowujący surowy klimat oryginalnego nagrania z 1981r. Inne starsze numery albo powstały jeszcze w tamtych latach, jak pochodzący z 1984r., ale wówczas nie zarejestrowany, uroz-

SPARTA

31


maicony rytmicznie, z balladowym intro i outro, "Soldier Of Fortune", bądź pomysły z tamtego okresu zostały rozwinięte obecnie, czego efektem jest na przykład przebojowy, motoryczny "Arrow", z partią basu, która mogłaby wyjść spod ręki samego Lemmy'ego. Efektem tego połączenia pomysłów z różnych dekad, jest, wbrew pozorom spójny i udany album, który pewnie z niekwestionowaną przyjemnością włączy do kolekcji każdy fan NWOBHM. (5)

Metal w cieniu cytrusów Po 30 latach niebytu, albumem "Red Eye" grupa Vardis powróciła na scenę. Obecnie przygotowane zostały reedycje trzech pierwszych płyt zespołu. Stworzyło to okazje do rozmowy z liderem zespołu Steve Zodiac'iem, Wspomnienia z przeszłości, plany na przyszłość, cele w życiu oraz kogo powinno się szanować - to tylko niektóre kwestie podniesione w tej rozmowie... HMP: Wydany w 2016 roku "Red Eye" obwieścił światu, że Vardis powrócił na scenę. Ponownie koncerty, próby, ciągle poza domem itd... Nie masz obaw, chwili zawahania typu "po cholerę mi to"? Steve Zodiac: Po trzydziestu latach nie miałem pojęcia, czy jesteśmy gotowi to zrobić, ale gdy tylko zaczęliśmy okazało się, że w brzmieniu zespołu wciąż tliło się życie. Ta energia w soundzie nic a nic się nie zmieniła, w przeciwieństwie do naszych fryzur. To brzmienie Vardisa wzbudziło we mnie chęć do dalszej zabawy.

Sparta - No Retreat No Surrender 2016 Suspect Weterani zakosztowawszy przyjemności wydania albumu z premierowym materiałem rozochocili się na tyle, że w niewiele ponad dwa lata przygotowali następcę udanego "Welcome To Hell". Nie wiem jednak w czym problem: może pospieszyli się za bardzo, albo też zabrakło im równie dobrych pomysłów na nowe numery, w każdym razie "No Retreat No Surrender" nie robi już tak dobrego wrażenia jak poprzedniczka. Oczywiście to wciąż surowe granie w stylu NWOBHM i zespół nie zszedł tu poniżej pewnego, całkiem wysokiego poziomu, jednak za dużo tu wypełniaczy w rodzaju pozbawionego energii "Right To Fight", rozwleczonego "Flight Of The Storm King", który nieco ratują efektowne solówki czy nijakiego, geriatrycznego wręcz "We Are Gods". Dobrze, że mamy tu rozpędzony, świetny tytułowy opener, miarowego rockera "Dark Of Your Mind" oraz mocarny "Land Of Mystery" z gitarą klasyczną w balladowym wstępie, ale jeśli najlepszy na płycie jest odświeżony klasyk Sparty z roku 1981 "Lords Of Time", to nie wystawia to zbyt dobrego świadectwa najnowszym utworom. Jest więc solidnie i tyle, ale bez rewelacji. (3,5)

"Red Eye" miał bardzo dobre recenzje i został zaakceptowany przez fanów. Co się wydarzyło w życiu zespoły od tego czasu. Teraz już nie macie wyjścia musicie kontynuować działalność... Było nam bardzo trudno, gdy Terry zmarł na raka podczas nagrywania "Red Eye". Obiecałem mu, że będę dalej działał z zespołem, ale oczywiście straciliśmy impet przez tę tragedię. W życiu zawsze masz wybór. Wybieram życie na greckich wyspach, nagrywanie i pisanie muzyki oraz uprawianie owoców cytrusowych w tej chwili.

W najbliższym czasie Dissonance Productions na płytach CD a Back On Black Records na winylach wydadzą pierwsze albumy Vardis, "100 MHP", "The World's Insane" i "Quo Vardis". Czy te wydania zawierają jakieś specjalne atrakcje, które skuszą fanów? BMG miało kilka starych nagrań. Niektóre są na wydanych płytach CD jako utwory bonusowe, a nad niektórymi wciąż pracuję w moim studiu w Grecji. Czy na to, że wraz z trzema pierwszymi albumami nie wydaliście "Vigilante" miał wpływ fakt, że stosunkowo niedawno wydała go wasza wytwórnia Hoplite Records? Tak, BMG jest właścicielem nagrań z pierwszych trzech albumów, za to ja posiadam taśmy i prawa do "Vigilante". Wiem, że na pewno więcej niepublikowanych materiałów jest w przygotowaniu. Czy świadomość, że ludzie chcą ciągle słuchać tych nagrań , że byliście inspiracją dla innych jest tym czynnikiem, który powoduje, że artys ta odczuwa sens swojej twórczości, daje mu to siłę?

Wojciech Chamryk

Foto: Vardis

32

SPARTA


Zawsze miło jest widzieć, jak ludzie doceniają to, co jest sztuką. Cel w życiu jest wszystkim i ka-żdy musi stworzyć swój własny. Epoka NWOBHM charakteryzowała się m.in. tym, że zespoły wypuszczały wiele singli, te same nagrania miały różne edycje i ukazywały się na różnych wydawnictwach. Czy Vardis ma wiele takich nagrań? Myślałeś może o tym aby zgromadzić je na jednej płycie? Tak, aktualnie pracuję nad pełną antologią Vardis z wieloma nagraniami i fotografiami, których nigdy wcześniej nie widziano. Zespół powstał pod nazwą Quo Vardis. Czy to było nawiązanie do "Quo vadis"? Czy miało to oznaczać, że szukacie własnej drogi, zastanawiacie się dokąd zmierzacie? Tak, to jest prawdziwa łacina i byłem zagubioną duszą, dopóki nie poznałem mojej żony Ireny.

ty dzisiaj na scenie Wielkiej Brytanii wydają się dominować zespoły karaoke. Wszyscy fani rocka powinni się domagać zespołów grających oryginalną muzykę, aby odzyskać ten szeroki zakres, który mieliśmy w latach 70-tych. W 1982 roku znalazłeś się w Top 15 gitarzys tów świata w Sounds Magazine. Jest to na pewno coś zaszczytnego. Chciałem zapytać który gitarzysta wywarł na ciebie wpływ. Założę się, że Jimi Hendrix. Myślę, że również Jeff Beck. Ale czy byli inni? Tak, zdecydowanie ci dwaj, o których wspomniałeś, inni moi faworyci to Rory Gallagher, Roy Buchanan i Marc Bolan. Słyszałem zabawną opowieść o waszym kon-

wiele częściej. Jakie to były czasy? Jak je spostrzegał wtedy młody Steve Zodiak? Jak jesteś młody nie myślisz o rzeczach przesadnie ważnych, więc nie powiem na ten temat zbyt wiele. Czy wtedy koncentrowaliście się tylko na tworzeniu i graniu swojej muzyki, czy także jak zwykli fani kupowaliście płyty swoich idoli, chodziliście na koncerty? Tak, zawsze pisałem muzykę, nawet gdy uczyłem się grać. Teraz pytanie z pogranicza żartobliwej fan tastyki. W 1996 roku Paul McCartney a rok

Vardis przeszedł wiele zmian składu począwszy od 1977 roku. Dopiero, gdy dołączył Alan w 1977 i Phi w 1978 skład się ustabilizował. Dlaczego tak wiele zmian w ciągu zaledwie roku.? Różnice muzyczne, charakteru? Widocznie muszę być osobą trudną, okropną i paskudną. Terry Horbury w 1977 roku zaliczył epizod w zespole Ozzy Osbourne. Czy coś wspominał na ten temat? Owszem, tak było, co ciekawe, Martin miał podobne doświadczenia z Sabbathem w tym samym czasie. W 1984 roku dołączył do was Terry Horbury z zespołu Stratagy (nie Strategy !!!), w którym grała również Jackie Bodiment znana z Girlschool. Ale Terry w 1982 roku występował również z zespołem Steve Z Band. To pytanie nie daje mi spokoju od lat: czy to zbieg okoliczności? czy ty może również maczałeś w tym palce? Czy Steve Z to Steve Zodiac? Pojęcia nie mam, może to był Zee? Przez zespół przewinęło się bardzo wielu muzyków. Czy widujesz ich co jakich czas? Wiesz co u nich słychać? Czemu teraz żaden z nich nie dołączył się do zespołu? Jestem w kontakcie z Alanem, który obecnie mieszka w Nowej Zelandii, ale wierzę jednocześnie, że jedne zamknięte drzwi otwierają zupełnie nowe. Wasza muzyka to tygiel wielu wpływów: punk, glam, blues, boogie, rock'n'roll, hard rock, heavy metal. Wydaje się, że zespół chciał być bardziej elastyczny. Czy nalepka NWOB HM was nie uwierała? NWOBHM jest dla mnie w porządku i myślę, że godnie reprezentuje okres, w którym punki rządziły muzyką rockową. Noszenie długich włosów i granie rock'n'rolla, nie było wówczas już tak fajnie, więc narodził się NWOBHM. Wydaje mi się, że jest to trochę faszystowskie ze strony brytyjskiej prasy, próby nadawania wszystkiemu określonej etykiety. Jak ktoś kiedyś powiedział, rock'n'roll nigdy nie umrze. Niemniej największą inspiracją dla was był rock przełomu lat 60. i 70. Jakich artystów najczęściej wtedy słuchaliście? Czy wraz z nadejściem takich zespołów jak: The Crazy World Of Arthur Brown, Cream, Free, Jeff Beck Group, Andromeda, Black Cat Bones odczuwaliście, że rodzi się coś nowego? Zawsze mieliśmy szeroką gamę nowej muzyki rockowej do słuchania w latach 70-tych, nieste-

Foto: Vardis

cercie, na którym użyliście po raz pierwszy domowej roboty stroboskop. Czy możesz ja przypomnieć? Jakieś inne wspomnienia z tamtego czasu? Zbyt dużo było tych zabawnych historii i naprawdę nie wiem od czego miałbym zacząć! W 1981 roku zagraliście na Heavy Metal Holocaust festival (wraz Riot, Triumph, Mahogany Rush, Ozzy i Motörhead). Graliście również z Saxon, Girlschool, Angel Witch. Jak wyglądały wtedy wasze koncerty? Często je graliście? Cóż, z pewnością wyglądały inaczej niż teraz, ale kiedy grasz z serca, brzmienie pozostaje takie samo. Pochodzicie z West Yorkshire, podobnie jak Saxon, Mendes Prey. Jak wyglądała wówczas scena NWOBHM w waszym regionie ? Czy były zespoły z tego nurtu, które zrobiły na tobie wrażenie, ale którym się nie udało? Kilka zapomnianych nazw? Saxon na początku nazywali się Son Of a Bitch, lubiłem wtedy chodzić na koncerty zespołów o nazwie Nutz, a także Gygafo.

później Eltonowi Johnowi przyznano tytuły szlacheckie. Micki Jaggerr był kolejny. Nie uważacie, że to wstyd iż królowa do tej pory nie doceniła muzyków ze sceny NWOBHM? Było nie było jest to symbol, rozsławiający Zjednoczone Królestwo na całym świecie. Nie widzę sensu w orderach, szczególnie dla artystów wszelakiej maści. Powinniśmy tylko szanować ludzi, którzy czynią dobro w służbie publicznej lub pomagają innym w jakiś sposób. Aktualnie coraz więcej pojawia się angielskich kapel grających tradycyjny heavy metal. Czy obserwujesz ich poczynania, mógłbyś wskazać zespoły, które wywarły na tobie najlepsze wrażenie? Lubię Severn Sisters i Holocaust. Przyszłość przyniesie nowe wyzwania. Jak zespól zamierza ją kształtować, czyli quo vadis Vardis? Gram i nagrywam tylko dla siebie i swojej przyjemności. W tym życie już nie mogę sobie pozwolić na tak poważne traktowanie kariery muzycznej. Życzę spełnienia planów.

Czy zdawaliście sobie sprawę jak wielki zasięg miał wtedy NWOBHM? Utrzymywaliście przyjacielskie relacje z innymi zespołami tego gatunku, czy raczej były to kontakty bardziej lokalne? To zabawne, ale teraz wpadam o wiele częściej na znajome zespoły niż wtedy, ilość festiwali jest teraz większa, zatem wpadamy na siebie o

Zygmunt Jot Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Karol Gospodarek

VARDIS

33


Accept to rozdział zamknięty Koncerty Udo pod szyldem "Dirkschneider" miały być efemeryczną odskocznią od standardowej działalności U.D.O. Zespół i wytwórnia zapewne nie były pewne efektu, jaki trasa przyniesie. W końcu od kilku lat na scenie znów gra Accept, który posiada bądź co bądź więcej muzyków Accept, niż jest w zespole Udo. Magia wokalisty jednak zrobiła swoje, bo trasa okazała się sukcesem. Nie tylko robi już "drugi obrót" (też w Polsce), ale została zwieńczona także dwukrotnie koncertowką. O pracy przy trasie opowiadał nam wieloletni współpracownik Udo, Fitty Wienhold i grający z nimi od kilku lat, Andrey Smirnov. HMP: Cześć, jak się macie chłopaki? Fitty Wienhold: Spoko. Andrey Smirnov: Wspaniale.

sa stawała się coraz dłuższa i dłuższa. Skoro ludziom się to podoba czemu więc nie kontynuować?

Mamy noc Halloween - cukierek albo psikus? Fitty Wienhold: Serio to dziś? Zapomniałem. Chyba powinniśmy założyć maski na scenę. (śmiech) Andrey Smirov: (Śmiech) Chyba, żadnych nie mamy. Fitty Wienhold: Spoko i tak zawsze wyglądam fatalnie na scenie. Andrey Smirnov: To zabawne, że dziś Halloween, a mamy wywiad z Kacprem przyjacielskim duszkiem.

Trasa okazała się sukcesem. Ciekawi mnie wobec tego czy już planujecie powrócić do koncertowania jako U.D.O.? A może odkładacie to na odleglejszą przyszłość? Fitty Wienhold: Na pewno nie. To jest ostatni raz, ale nigdy nie mów nigdy. Może kiedyś jeszcze zagramy (Fitty chyba zrozumiał, że chodzi o trasę jako "Dirkschneider" - red.). Na pewno powracamy za rok z nowym albumem U.D.O. Wszystko jest już nagrane, ale jeszcze nie możemy nic o powiedzieć o tym albumie. To, co mogę Ci zdradzić na jego temat to to, że będzie okrągły i będziesz mógł kupić go w sklepie (śmiech). Andrey Smirnov: Trudno cokolwiek powiedzieć, bo jesteśmy teraz na trasie i nawet nie pamiętam tych utworów. To całkiem ciekawe, bo ten album nagraliśmy siedząc wszyscy razem i każdy rzucał swoimi pomysłami. Czasem wyskakiwały zupełnie niespodziewanie. To było dla nas coś nowego.

Pamiętam Udo mówiącego na Wacken Open Air o trasie koncertowej pod nazwą Dirkschenider. To było dwa lata temu. Myślicie, że Udo już wtedy miał świadomość, że ta trasa potrwa tak długo? Fitty Wienhold: Krótko i długo to pojęcia względne. Prawda jest taka, że nigdy nie myśleliśmy, że to tyle potrwa. Nie wiedzieliśmy, jak zostanie to przyjęte, z czasem rosło w sile, a tra-

Planujecie jeszcze kiedyś powrót trasy jako Dirkschneider? Bierzecie to pod uwagę? Fitty Wienhold: Na razie nie. Andrey Smirnov: To by było bez sensu. Chcemy grać swoje numery. Mamy masę dobrych płyt i fanów, dla których możemy grać z nich utwory. Fitty Wienhold: My jesteśmy w lepszej sytuacji niż Udo, bo on na zawsze zostanie zapamiętany jako wokalista, który nagrał "Balls to the Wall", ale ma on też swój zespół z którym nagrał więcej płyt niż z Accept i jest na nich naprawdę wiele dobrych numerów. Zadowoliliśmy teraz fanów Accept, więc po tej trasie czas zadowolić fanów U.D.O. Udo czasem zdradza, jakie uczucia towarzyszą mu kiedy myśli o tym, że już nigdy nie będzie śpiewał utworów Accept? Rozmawiacie czasem o tym? Fitty Wienhold: Hmm, powiedzmy, że dla niego rozdział pod tytułem Accept był praktycznie całym życiem. Teraz został on zamknięty. Oni wrócili jakiś czas temu i nikt nie wie, za jaki czas znowu znikną i czy jeszcze kiedyś powrócą. Dla nas wszystko jest stabilne, bo Udo jest z nami. Dla niego te trasy to jak powrót do przeszłości. Na pewno czuje satysfakcje. Są na trasie i na płycie koncertowej kawałki Accept, których nie graliście nigdy wcześniej z zespołem U.D.O.. Jak a metodę stosowaliście przy wyborze utworów Accept na trasę Dirkschneider? Fitty Wienhold: Kiedy myślisz, że utwór jest łatwy do zagrania, wtedy okazuje się najtrudniejszy (śmiech). Na pierwszej części trasy graliśmy tylko hity ze strony A, teraz gramy utwory z tej drugiej strony. Też są bardzo dobre, ale nigdy nie były promowane tak jak tamte. Wiem, że wielu ludzi bardzo chciałoby je usłyszeć. Patrząc na reakcje fanów, bardzo udaje nam się ich zadowolić. Niektórzy mówią, że pomysł na trasę koncer tową jako Dirkschneider to odpowiedź na powrót i sukces Accept. Dla mnie jednak pomysł po prostu wpisuje się w obecną (dobrą!) modę grania starych albumów na żywo. Robi to W.A.S.P, Bling Guardian, Emperor czy Mayhem. Możecie zdradzić, która z wersji jest bliższa prawdy? Fitty Wienhold: Tak jak już mówiłem, nie zależy nam na graniu tych utworów tylko po to, żeby zarobić pieniądze czy zdobyć fanów. Chcemy zamknąć pewien rozdział. Udo ma swoje lata, póki zdrowie mu pozwala, to robimy to. On zawsze chciał to zrobić, ale jakoś nie było okazji. Zespol U.D.O. zawsze był aktywny, a teraz pojawiła się przerwa. Nie robimy tego dla ludzi tylko dla niego. Większość zespołów, które tak robi, po prostu nie umie nagrać dobrej płyty i odcinają kupony.

Foto: Dirkschneider

34

DIRKSCHNEIDER

Koncerty jako Dirkschneider gracie w prawie tym samym składzie jak z U.D.O.. Wiem, że ze starego składu jesteś tylko Ty Fitty oraz Udo. Jaką różnicę czujesz zatem w graniu jako U.D.O. a jako Dirkschneider? Andrey Smirnov: To nie jest dobre pytanie. Oczywiście jako muzycy cieszymy się, że gramy na scenie dla publiki, która reaguje żywiołowo, ale zawsze lepiej jest grać swoje numery. Te, które napisało się samemu z myślą akurat o tym zespole. Fitty Wienhold: Od początku graliśmy miks utworów i na początku było oczywiście więcej Accept, więc jestem do tego przyzwyczajony. Przedział wiekowy naszej publiki jest bardzo szeroki, więc jestem już przyzwyczajony do grania starego materiału.


W składzie jest także syn Udo. Możecie zdradzić jakie jest jego nastawienie do utworów Accept? Były pewnie w domu na porządku dziennym i wśród nich się wychował? Andrey Smirnov: Dla mnie zawsze dobrze jest mieć w zespole świeżą krew. Poza tym jest super perkusistą i pomaga nam we wszystkim nawet pozamuzycznie. Ludzie mówią, że nie ma między nami na scenie widocznej różnicy wieku. Fitty Wienhold: Dla mnie jest to dziwne. Znam go, odkąd srał w gacie. Pamiętam, jak byłem kiedyś u nich na święta i podszedł do mnie z gitarą, czy mu ją nastroje, niestety była popsuta. Pokazałem mu wtedy jakiś bębenek i zaczął w niego walić. A teraz ten chłopak siedzi za mną na scenie (śmiech). Podchodzę do tego emocjonalnie, że jest z nami tutaj. Poza tym ilu muzyków może powiedzieć, że gra w zespole ze swoimi dziećmi? Wszyscy tutaj jesteśmy rodziną. Ty, Fitty w zasadzie jesteś bardzo mocno związany z Udo. Wyobrażasz sobie w ogóle inną działalność muzyczną niż u boku Udo? Fitty Wienhold: (Zastanowienie) AC/DC nie dzwoni… Andrey Smirnov: Jeszcze. (śmiech) Fitty Wienhold: Moje uszy są zawsze otwarte na propozycje. Niestety chyba jestem za dużo na trasach. Jestem już stary, więc wolałbym uczyć młodszych. Andrey, a jak Tobie udało się dołączyć do zespołów Udo? To konsekwencja częstego kon certowania U.D.O. w Rosji? Andrey Smirnov: Nie, usłyszałem kiedyś, że poszukują gitarzysty. Miałem wszystko co było

Foto: Dirkschneider

potrzebne do takiego castingu - nagrania, filmy. Wysłałem zgłoszenie nie myśląc, że mi się uda, a teraz jestem z nimi na trasach oraz nagrywamy wspólnie płyty. To prawda, że zagrałeś gościnnie także u Blaze'a Bayley'a? Andrey Smirnov: Tak to prawda. Z Paulem DiAnno też grałem. ak się czujesz grając klasyki, raz Iron Maiden, Ja raz Accept u boku oryginalnych wokalistów tych kapel? Myślałeś jeszcze kilka lat temu, że

spotka Cię taka przygoda? Andrey Smirnov: To dobre pytanie. Dla naszej generacji to ostatnie wielkie zespoły. Nie ma już tak dużych i rozpoznawalnych grup. Jestem dumny, że mogłem brać w tym udział. Katarzyna "Strati" Mikosz & Kacper Hawryluk


Muzyka to naprawdę moje życie... Cerebus to jeden z wielu amerykańskich heavy metalowych zespołów, który w latach '80 przeżył swój może nie moment chwały, ale z pewnością dobry okres. Teraz fala powrotów tych starych i przez większość zapomnianych grup, przyniosła nam też reaktywację bohaterów niniejszego wywiadu. Heaven and Hell Records, wytwórnia zajmująca się głównie przypominaniem tych starych zespołów z kręgu hard'n'heavy wydała niedawno reedycje "Too Late to Pray" ('86) rozszerzoną o EPkę "Like a Banshee on the Loose" ('87) oraz album "Regression Progression... and Something More" z EPką "Regression Progression"('91) i niepublikowanymi nagraniami z 2005 roku. Wszystko odświeżone i we wzbogaconej oprawie. I właśnie one są powodem rozmowy z wokalistą Scott'em Board'em o historii, ale także i o przyszłości Cerebus. HMP: Witam. W tym roku po długiej przerwie przywróciliście Cerebus do życia. Co było tego głównym powodem i motywacją? Scott Board: Pomysł na "powrót Cerebus" wyszedł od naszego kumpla Jeremiego Goldena z Heaven and Hell Records. Aż do zeszłego roku, cały czas pytał mnie, czy istnieje jakaś szansa na przywrócenie "jakiejkolwiek" wersji zespołu, był także zainteresowany wznowieniem naszego starego materiału w należytym stylu, po dobrym re-masterze i w bogatym opakowaniu. Z tymi wszystkimi pomysłami, wraz z ofer-

załączone na nowych wznowieniach jako bonusowy materiał. Powróciliście prawie w oryginalnym składzie, który nagrywał "Too Late to Pray" w 1986 roku. Jedynie nie żyjącego już niestety gitarzystę Chrisa Pennella zastąpił Reid Rogers. Czy wszyscy byli tak samo entuzjastycznie nastawieni do pomysłu reaktywacji Cerebusa? Jeśli o mnie chodzi, zaraz po Cerebus w 1991 roku, zająłem się zespołem Dimage, to bardzo

W jaki sposób trafił do was Reid i czemu zde cydowaliście się, że to właśnie on do was dołączy? Kiedy przyszedł czas zmontować zespół, żebyśmy mogli grać koncerty, niezwłocznie zadzwoniłem do mojego zaufanego, niezwykłego Steve'a Arnolda, który grał na perkusji na EPce "Like a Banshee on the Loose" w 1987 roku. Gitarzysta Andy Huffine był zmuszony odrzucić propozycję ze względu na obowiązki zawodowe. Kiedy dałem światu znać, że potrzebujemy dwóch bezkompromisowych gitarzystów, dwa nazwiska, które wciąż powracały to Reid Rogers i Elio Romero. Obydwaj to fantastyczni gracze i super ludzie, idealnie pasowali. W rzeczy samej, odwalili kawał dobrej roboty na koncercie z Cerebus w Chicago w maju. Chcemy napisać nowy materiał razem z Elio i Reidem i to niedługo. Wszyscy zaangażowani byli i są bardzo zadowoleni mogąc grać na żywo jako Cerebus. Energia koncertowa, jaką uchwyciliśmy jako zespół jest naprawdę wspaniała. Ten skład jest perfekcyjny! Zespół powstał w 1984 prawda? Jak do tego doszło? Co było głównym powodem, że postanowiliście założyć heavy metalowy zespół? Wtedy już od kilku lat ćwiczyliśmy nasze rzemiosło na scenie grając heavy metalowe covery oraz kilka oryginalnych utworów. Zdecydowaliśmy się podjąć tego zadania i zaczęliśmy pisać całkowicie oryginalny materiał, żeby w końcu nagrać go pod koniec 1984 roku. Na początku waszej działalności jeden z waszych numerów, konkretnie "Fight the Beast" pojawił się na składance "Satan's Revenge" z czym wiąże się dość ciekawa historia. Moglibyście przedstawić ją naszym czytelnikom? Po nagraniu paru kawałków na nasze demo z 1984 roku, Eric pewnego wieczoru przyszedł na próbę i powiedział nam o artykule/reklamie, którą przeczytał w Circus Magazine. Była ona napisana przez kalifornijską niezależną wytwórnię, która szukała heavy metalowych zespołów, żeby umieścić je na nadchodzącym kompilacyjnym LP. Album ten miał być kompilacją zespołów, które miały bardzo oczywiste "satanistyczne" brzmienia i mogły być sygnowane naklejką ostrzegającą przed szokującą zawartością i wszystkie inne bajery, które dobrze się sprzedawały wśród ówczesnej zbuntowanej młodzieży. Wysłaliśmy nasze demo i, jak na ironię, "Fight The Beast", którego tekst mówi raczej o sprzeciwie wobec tych wszystkich frazesów i staraniu się aby nie podążać tą złą ścieżką w muzyce. W każdym razie, to był jeden z ulubionych utworów fanów z tego LP, a Cerebus w następstwie dostał propozycję kontraktu na dwa albumy od New Renaissance Records.

Foto: Cerebus

tą wystąpienia na tegorocznym festiwalu Legions of Metal w Chicago. Zwróciłem się do Erica Burgessa, gdy Eric dołączył do nas wtedy zespół stanął na nogi! Ile lat tak naprawdę Cerebus był martwy? Co się z wami działo w tym czasie? W latach 90-tych po naszym trzecim wydawnictwie "Regression Progression" (1991), wciąż pisaliśmy i nagrywaliśmy sporo oryginalnej muzyki, dawaliśmy występy pod nazwą Shinkicker, trio, które było bardzo w stylu Rory'ego Gallaghera ze mną w roli wokalisty i perkusisty. Bardzo hard rockowy blues. Pisaliśmy i nagrywaliśmy razem aż do pewnego momentu po 2005 roku. Te sesje z 2005 roku są

36

CEREBUS

melodyjny hard rockowy projekt o podobnej krwi co Whitesnake, Queensryche, Firehouse etc. Tamten zespół cieszył się sporym zainteresowaniem większych wytwórni, ale tamta scena szybko umierała, więc wytwórnie zdecydowały, że "koniec z hair bandami", co nie urządzało Dimage. Najbardziej skrywany sekret Południa! (śmiech) Większość pozostałych gości rzuciła muzykę, żeby gonić za innymi możliwościami kariery. Ja pozostawałem na scenie grając na utrzymanie, że tak powiem, uczestnicząc w różnych wielkich projektach coverowych. Ostatnio zajmowałem się wokalem w In The Light Of Led Zeppelin, grupa-trybut z południowej Florydy hołdująca duetowi Page/Plant. Muzyka to naprawdę moje życie...

Debiutancki album "Too Late To Pray" z 1986 roku był naprawdę świetnym krążkiem. Jakie wzbudzał reakcje w tamtym czasie? Podobał się fanom czy może raczej przeszedł bez więk szego odzewu? Po wydaniu "Too Late To Pray", zarówno fani, jak i magazyny chwaliły ten album, ledwo co wyszedł. Pewnie prawdziwa energia wzięta z tego, czym tak naprawdę był ten zespół dotarła do nich i została dobrze przyjęta. Było o nim wiele przychylnych artykułów. No, i był często puszczany w większych metalowych programach radiowych na całym świecie. W waszej muzyce z czasów debiutu słychać więcej klasycznego, powiedziałbym brytyjskiego heavy metalu niż święcącego triumfy w połowie lat '80 US power metalu, choć tego też


nie brakuje, mam rację? Jakie były wasze główne inspiracje? Wszelkie porównania Cerebusa do speed metalu czy thrash metalu, kiedy wyszedł nasz LP, wzięły się po prostu z prędkości i tempa kawałków. Proces twórczy na "Too Late To Pray" jest z pewnością zainspirowany przez Iron Maiden, wczesny Riot, Saxon, Rainbow i Deep Purple. Okładka "Too Late to Pray" przedstawia ruiny miasta po wybuchu jądrowym, ale mimo to zawiera kilka akcentów humorystycznych. Możecie coś na ten temat powiedzieć? Kto wpadł na taki pomysł? To zespół wpadł na pomysł ruin Nowego Jorku po ataku nuklearnym, taką apokaliptyczną scenerię. To także my pomyśleliśmy, że fajnie byłoby umieścić małe humorystyczne akcenty typu Myszka Miki chodząca po zrujnowanym krajobrazie i King Kong na Empire State Building. Po prostu próbowaliśmy być nieco jak te wspaniałe okładki z lat 70-tych grup pokroju Rush, Yes, etc.

sion" z 1991 roku. Taka raczej bluesowo hard rockowa sesja. Cerebus był i nadal jest zespołem, którego nie powinno się szufladkować jako jeden konkretny styl. Po prostu mamy tyle różnych inspiracji.

kujemy je pamięci Chrisa, a tytuł "Regression Progression and Something More" był pomysłem Jeremiego, a wziął się stąd, że jeden z kawałków z tego dema nosi nazwę "Something More".

Jak dzisiaj z perspektywy czasu oceniacie ten materiał? Uważacie, że to był dobry krok? Zdecydowanie dobrym krokiem było słuchanie głosu serca podczas pisania. Jesteśmy naprawdę dumni z całego materiału, jaki Cerebus nagrał przez lata, a zwłaszcza z części bardziej bluesowego materiału, który napisaliśmy po 1991 roku.

Oba wydawnictwa zostały poddane mas teringowi. Czy coś jeszcze w nich ulepszaliś cie? Jeśli chodzi o te nowe wznowienia, faktycznie zrobiliśmy, że tak powiem remaster, ale zmieniliśmy bardzo niewiele w kwestii miksu, podnieśliśmy wiele poziomów wyżej, niż były wcześniej. Dodaliśmy też nigdy wcześniej nieopublikowane zdjęcia, a także kompletne biografie z tworzenia i sesji nagraniowych napisane przeze mnie i Erica. Wspaniale wyglądające nowe wydania CD; byliśmy z nich bardzo dumni!

Po wydaniu "Regression Progression" Cerebus zapadł w bardzo długi sen. Jakie były główne tego powody?

"Too late..." wydany został przez New Renaissence Records. Czemu wasza współpraca zakończyła się na zaledwie jednej płycie? Nasza współpraca z New Renaissance Records była niezła. Zakończyliśmy to i rozstaliśmy się w przyjaznej atmosferze. Mimo, że dzięki wsparciu wytwórni często nas puszczano w radiu i dobrze o nas pisano, nie mieliśmy od nich pieniędzy, nas samych nie było stać na wsparcie trasy koncertowej, głównie europejskiej, gdzie wtedy dobrze sobie radziliśmy na metalowych listach przebojów. Więc uwolniliśmy się od naszej umowy na dwa albumy i zaczęliśmy starać się o większy kontrakt, najlepiej ze wsparciem trasy. Oto i powód stworzenia w następnej kolejności EPki ("Banshee"), zamiast całego albumu. To kosztowałoby znacznie więcej. Rok później wydaliście udaną EPkę "Like a Banshhe on a Loose", która zawierała choćby taki cios jak numer tytułowy. Nie chcieliście pójść za ciosem i wydać pełnego krążka? Nie mieliście wystarczająco dużo materiału czy też były jakieś inne przyczyny? Decyzja zrobienia EPki zamiast pełnego LP była czysto finansowa. Już poniekąd zadłużyliśmy się, aby nagrać "Too Late To Pray", ale wtedy mieliśmy dość muzyki na dwa LP. W 1988 roku nagraliście czteroutworowe demo. Co się stało z tymi numerami? Nie chcieliście ich wykorzystać przy okazji tych reedycji. Demo z 1988 roku, wyszło na powierzchnię jako bootleg wydany przez fanów, była to część dema złożona z kilku kawałków, które nagraliśmy około roku 87-88, które miały być wydane przez inny label, ale tamta umowa się nie udała... Może niedługo wydamy je wraz z mnóstwem innych niewydanych kawałków? Rozmawaliśmy o tym. Na EPce "Regression Progression" zaprezen towaliście już inną muzykę, oddalona dość mocno od klasycznego heavy metalu. Czemu zdecydowaliście się na taki krok? Znudzenie gatunkiem, z którego się wywodziliście, potrzeba eksperymentów, czy może jakieś nowe inspiracje? Nieuchronnie to, czego wtedy słuchaliśmy i inspirowaliśmy się, miało ogromny wpływ na proces pisania. Po około 1988 naprawdę zaczęliśmy słuchać i inspirować się bardziej Deep Purple, UFO, Rainbow, etc., niż klasycznym metalem. To miało swoje odzwierciedlenie w naszej muzyce na EPce "Regression Progres-

Foto: Cerebus

Po erze "Regression/Progression" Eric, Chris i ja pozostaliśmy dobrymi kumplami i wciąż tworzyliśmy i nagrywaliśmy w kilku projektach. W tym w bluseowo rockowym trio, bardzo w stylu Rory'ego Gallaghera o nazwie Shinkicker. Kilka bluesowo rockowych sesji, które odbyliśmy w 2005 roku znalazły się na właśnie wydanym wydawnictwie "Regression Progression". Około 1992 roku połączyłem siły z oryginalną regionalną grupą Dimage, z którą daliśmy kilka wspaniałych koncertów otwierających występy przed np. Lynyrd Skynyrd, ale z całym tym grunge'owym ruchem zespoły typu Dimgae były z góry skreślane w wytwórniach nagraniowych. Nie połączyliśmy się (Eric & ja) jako zespół aż do niedawna, w ramach powrotu Cerebus. Bardzo nam dwóm to odpowiada. Niedawno pojawiły się reedycje waszych materiałów wzbogacone o dodatkowe utwory. Na "Too Late To Pray" dostaliśmy EPkę z 1987 "Like a Banshee on a Loose", Natomiast "Regression Progression... and Something More" to jak sama nazwa wskazuje EPka z 1991 plus utwory nagrane na demo w 2004 roku. Kto wyszedł z pomysłem tych reedycji, wy czy wytwórnia Heaven and Hell, która je wypuściła? Te nowe wznowienia całego starego materiału na CD były głównie pomysłem Jeremiego Goldena z Heaven And Hell Records. Chcieliśmy z tego zrobić dwa oddzielne wydawnictwa, więc moim pomysłem było, żeby do EPki "Regression Progression" z 1991 roku dodać dema z 2004/05 roku jako wspaniałe bonusy. Dedy-

Wielkie dzięki dla Heaven and Hell Records! Czemu te utwory zarejestrowane w 2004 roku ujrzały światło dzienne dopiero teraz? Czemu nie poszliście za ciosem wtedy i ten materiał przepadł na tyle lat? Demo z 2004 czy 2005 roku w naszym zamyśle nigdy nie miało być wypuszczone, a właściwie to powstało głównie dla zabawy, i może żeby mieć więcej materiału referencyjnego na przyszłość. Piszecie jakieś numery z myślą o nowym albu mie? Planujecie w ogóle taki wydać? Tak! Eric i ja skończyliśmy kilka nowych pomysłów, z których z jednym czujemy się naprawdę pewnie i wydamy go jako "singiel" do pobrania, całkiem niedługo. Mamy nadzieję, że przed Świętami. Jaką muzykę będzie zawierał? Pozostaniecie wierni swoim korzeniom czy może zobaczymy nowe oblicze Cerebus? Mamy nadzieję, że nowy materiał będzie dokładnie tym, co chcą usłyszeć fani Cerebus. Definitywnie świadomie znowu piszemy w duchu wczesnego ruchu NWOBHM, a nasze wczesne inspiracje są ewidentne na nowych kawałkach. Stylizowane jak wczesny Saxon, Riot, Priest i Rainbow, oraz nasi lokalni faworyci z Karoliny Północnej P.K.M. Czy teoretyczny nowy krążek też wypuścicie również w Heaven and Hell? Jak wam się z nimi współpracuje?

CEREBUS

37


Tak, nowy materiał najprawdopodobniej zostanie wydany przez Heaven and Hell Records. Jak dotąd wszystko prosperowało ponad nasze oczekiwania. Jak wygląda obecnie wasza działalność kon certowa? Często występujecie na żywo? Jakie plany w tej materii na przyszłość? Obecnie, po nagraniu przynajmniej jednego nowego kawałka i jego wydaniu, mamy plany na więcej występów na żywo w naszej okolicy, jesteśmy też szczęśliwi mogąc zagrać na Keep It True Fest w Niemczech w kwietniu 2018! Który z waszych materiałów uważacie dzisiaj za najlepszy i który tak naprawdę najpełniej oddaje ducha Cerebus? Z całą pewnością, "Too Late to Pray" jest uważany przez fanów za jedno z lepszych naszych wydawnictw. Dla większości z nas nasz osobiście ulubiony materiał to ten drugi. Naszym zdaniem oddaje on większą dojrzałość w pisaniu utworów i melodyjną wrażliwość. Interesujecie się dzisiejszą scena metalową? Są jakieś nowe zespoły, które lubicie i które zrobiły na was największe wrażenie? Jeśli chodzi o moje osobiste upodobania, co do nowszych metalowych wydań, lubię sporą część tego, co wydają wielcy artyści grający melodyjny hard rock i metal w stylu dawnych czasów. Jestem też dużym fanem wokalistów typu Russel Allen i Jorn Lande. Lubię połączenie staroszkolnej stylizacji z fantastyczną produkcją i oczywiście świetne komponowanie, idące w parze ze wspaniałym wokalem. Ok, to już wszystkie pytania z mojej strony. Chcecie dodać coś na zakończenie? Cerebus chciałby bardzo podziękować za ten wywiad. Chcemy też podziękować wszystkim naszym fanom, którzy bardzo długo czekali, żeby zobaczyć nas na żywo. No i, jeszcze raz, podziękowania dla Heaven and Hell Records za ich niesamowitą robotę. A także, dla wszystkich tych, którzy zawsze wspierali muzykę naszego zespołu i tak bardzo ją szanowali! Nie jesteśmy w stanie należycie wam podziękować za docenianie tego, co robimy! Oczekujcie więcej nowych utworów i koncertów Cerebus już niedługo. Znajdźcie nas online na Facebooku. Dzięki za wywiad. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Karol Gospodarek

38

CEREBUS

Cerebus - Regression Progression & Something More 2017/1991 Heaven And Hell Amerykański praktycznie mało znany Cerebus, można nazwać najbardziej spóźnialskim zespołem na świecie. Mimo, że zadebiutowali w 1986 roku wtórnym jak na tamte czasy heavy/speed metalowym albumem "To Late To Pray" (rok później ziomkowie z Tyrant tak samo zatytułowali swój drugi krążek), to rok później wydali tylko EPkę "...Like A Banshee On The Loose". W dodatku tylko na kasecie i dopiero w 1991 roku wydali swoje trzecie o wiele dojrzalsze i zarazem ostatnie wydawnictwo, także tylko na winylowej EPce "Regression Progression". I zespół nagle zawiesił działalność, pomimo bardzo dobrej i trochę innej muzyki zawartej na tej EPce niż parę lat wstecz. Na szczęście znalazł się chętny by to wydać na niewyobrażalnym chyba dla kapeli formacie CD, dodając prócz regularnej "piątki" jeszcze aż osiem kawałków o tym samym mięsistym brzmieniu. Po wysłuchaniu debiutu nie miałem ochoty na jakąkolwiek płytę Cerebusa, chyba że tego death core'owego z Virgini. Ale gdy włączyłem sobie tego nowego remastera nie znając wcześniej omawianej winylowej EPki z '91 roku to zdębiałem! Z głośników popłynął mi zajebisty płynny jak wóda z zamrażalnika hard'heavy metal najwyższych lotów a'la Whitesnake, Kingdom Come, Dokken, White Lion, Night Ranger etc... I nie przesadziłem, dopiero teraz Cerebus przypomniał mi że taka muzyka kiedyś istniała! Od pierwszych sekund zespół gra nam chwytliwe melodie rodem z lat 80-tych, a głos Scott'a Board'a pokazuje nam jakim jest zawodowym rasowym wokalistą! Takie "Close The Door To My Heart", "Fall Out Of Love Again" to typowe hard rockowe hiciory w sam raz do słuchania w samochodzie, gdy chcemy wyprzedzać na trzeciego. Znowu przy pięknej balladzie "The Offering" idzie naprawdę się rozkleić. "All Long" i "Something More" brzmią jak kawałki Deep Purple zmieszane z Aerosmith. Nawet wolne "Wasted Time" z bluesowym feelingiem i "Open The Door" słucha się z niecodzienną przyjemnością. Za to jak dla mnie najlepszy to "Don't Speak For Me", bo pachnie mi Dio, i manierą wokalną i muzyką. Podobnie jak pulsujący balladowy "Piece Of Me" przypominający mi... Skid Row. Bardzo dużo na tym albumie porównań i skojarzeń dlatego tym bardziej miło się tego słucha. Solówki to też pierwsza klasa, a bas Eric'a Burgess'a dudni przez cały album jak kac w głowie z rana po dobrej imprezie. Gdyby Cerebus wydał ową wzbogaconą EPkę w latach 80-tych na pewno byłby gwiazdą, która zapełnia hale stadiony jak Van Halen czy Motley Crue. Nie spodziewałem się, że na stare lata, taka nuta mnie jeszcze zdoła zaczarować ale naprawdę czuję się młodszy słuchając tak zacnej muzyki i od razu sięgam po stare podobne klasyki...

Cerebus - Too Late To Pray 2017/1986 Heaven And Hell To kolejne wznowienie debiutu Amerykanów pierwotnie wydanego w 1986 roku w postaci tylko winyla i kasety. W 2005 roku doczekał się w końcu nośnika w postaci CD przez Cult Metal Classics Records, a w 2017 roku ponownie tym razem przez Heaven And Hell Records. Cerebus był jednym z setek heavy metalowych kapel w USA grających klasyczny heavy metal. Przypomina mi trochę Attacker, Omen i Liege Lord z tradycyjnie wysokimi piskliwymi wokalami Scott'a Board'a lecz świetnymi solówkami duetu Huffine/Pennell. Słychać to od pierwszych sekund w szybkim wściekłym otwierającym "Running Out Of Time" gdzie solówki są jakby skradzione z płyt Iron Maiden. Tym bardziej przyjemniej się go słucha. Następny "Taking Your Chances" z fajną początkową powtarzaną zagrywką to świetny hicior! Podobnie jak zaczynający się balladowo "Distance Eyes". Tytułowy długo zaczynający się numer jest aż przepełniony maiden'owskimi zagrywkami. Ale następne jak "Rock the House Down", "Catch Me If You Can" (z melancholijną w środku solówką) instrumentalny "Talk Is Cheap" i kończąca album ballada- to typowe już amerykańskie granie. Bonusy to odkopany szybki "She Burns" oraz regularna "czwórka" z EP "...like a Banshee on the Loose" z 1987 roku. I tu słychać już wyraźną próbę zmiany stylu w strone... glam metalu. Słychać to od razu w pierwszym "Easy Money", który bardziej mi pasuje niż pozostałe wtórne trzy numery przypominające debiut. Ratują je tylko świetne solówki i drapieżność jak w galopującym na dwie stopy "Stay in the Fight". I na końcu kolejny bonusik szybki "Fight The Beast". Brakuje tu tylko rewelacyjnych "Loosers And Winners" i "Cold Cold World" w stylu "Easy Money". W sumie to bardzo dobra i udana reedycja przypominająca o nazwie Cerebus, który istniał i miał się dobrze. A że wydał w latach 80-tych tylko debiut i EPke nie jest zaliczany do kapel kultowych jak np. Omen czy Agent Steel. Ale warto się zapoznać z jej zawartością chociażby dla wzbogacenia swojej metalowej wiedzy... Mariusz "Zarek" Kozar


Stallion świetnie wpisuje się w nurt oldschoolowych kapel powstałych w XXI wieku. Co ciekawe, nie jest to kolejna ekipa ze Szwecji, ale z Niemiec. Zespołu możecie posłuchać za darmo, bo umieścił całą swoją nową płytę na YouTube. O tym też z wokalistą rozmawialiśmy.

Piszemy taką muzykę, jakiej sami chcielibyśmy słuchać HMP: Zarówno Wasza muzyka jak i image nawiązuje do stylu lat 80… Pauly: Słuchamy i uwielbiamy to brzmienie odkąd tylko umiemy myśleć. Ja osobiście zacząłem bardzo wcześnie. Zaczęło się, kiedy miałem osiem lat. Brat puścił mi "Van Halen II" i usłyszałem jak David Lee Roth zaczął śpiewać "Light the Sky". Kiedy później w wieku 16 lat zacząłem grać w zespołach, było mi bardzo trudno znaleźć odpowiednich ludzi, którzy pragną tworzyć podobne brzmienie do tego, którego ja pragnę. Dlatego trwało to kolejne lata, ale kiedy spotkałem gitarzystę, Äxxla, pojawiła się w końcu szansa i z niej skorzystaliśmy.

dium, zwłaszcza w metalowym podziemiu. Dlatego daliśmy link do pobrania płyty jako QR-Code, żeby można było słuchać w drodze, ale każdy, kto uważa, ze muzyka jest tego warta, może mieć płytę. Wszyscy, którzy wolą mieć ją bezpłatnie, tak czy owak pobiorą ją z Internetu. Wolimy więc, żeby nasze płyty były nieco droższe. Całość ma wtedy wartość a słuchanie muzyki jest szczególnym doznaniem. Oczywiście dla wszystkich jest oczywiste, że płyta jest dostępna na YouTube, to po postu

Cauldron. Koniec końców siedzimy wszyscy na jednej łodzi. Jeden zespół odnosi większe sukcesy, inny mniejsze, ale szacunek jakim się wzajemnie darzymy jest czymś, co dla mnie osobiście jest bardzo ważne. Czujecie się jak wspólnota czy konkurencja? Dla wielu zespołów chodzi wyraźnie o konkurencję, ale dla nas liczy się z pewnością szacunek, wspólnota i obopólne wsparcie. Gdzie szukacie ubrań z lat 80.? To rzeczy z drugiej ręki czy zamawiacie cos specjalnego? W zasadzie składamy wszystko razem. Skórzana kurtka z Ebaya albo ze sklepu z drugiej reki, worek ćwieków i jakoś idzie. Często siedzę wieczorami, słucham płyt i majsterkuję przy kurtkach. To jest świetne, jak robienie na drutach. Moje czerwono-białe sceniczne spodnie dałem do uszycia przyjaciółce. Bardzo dziękuję za Twój czas poświęcony dla

Ciekawe jest to, że choć gracie przede wszys tkim klasyczny heavy metal, ocieracie się na "From the Dead" także o inne inspiracje z lat 80. "Waiting for a Sign" brzmi jak rockowy kawałek z tych czasów, a "Kill Fascist" jest w thrashowym stylu. Stworzyły nas zarówno nasze inspiracje jak nasze upodobania, które wykraczają także poza heavy metal. Dla nas od początku było bardzo ważne, żeby w pisaniu kawałków poruszać się możliwie najszerzej, od hard rocka, przez speed metal po thrashowe fragmenty, wszystko czego dusza zapragnie. Piszemy taką muzykę, jakiej sami chcielibyśmy słuchać - z każdej strony. Masz specyficzny rodzaj wokalu. Przypominasz mi zarówno Davida Wayne'a, jak i Vince'a Neila. Hm, właściwie nie mam żadnego konkretnego wzorca. Mój styl rozwijał się samoistnie z biegiem lat, nigdy nie brałem lekcji, ani niczego takiego. Ale jak wcześniej wspomniałem, wciąż uważam na przykład Davida Lee Rotha za świetnego wokalistę (śmiech). Gdybym jednak miał wyliczyć wszystkie moje inspiracje, musiałbym sięgnąć dużo szerzej. Prawdopodobnie byłby to Jon Oliva z Savatage, Alice Cooper i King Diamond, to dla mnie absolutni bogowie, nie tylko jeśli chodzi o ich głos. W pierwszych latach XXI wieku kasety stały się w zasadzie bezużyteczne (podczas gdy winyle wciąż są wartościowe). Teraz jednak coraz więcej zespołów wydaje kasety. Kto jest odbiorcą Waszych? Osoby, które kupiły wcześniej CD czy zupełnie inna grupa osób? To całkowita prawda. Brzmienie z kasety nie jest to właściwie najlepsza rzecz, jakiej można oczekiwać. Chodzi jednak też o samo przeżycie, o włączenie i odtworzenie, nie? Sami jesteśmy wielkimi kolekcjonerami. Ja zbieram także nośniki jakimi są kasety, dlatego jest dla nas ważne, żeby posiadać także wydanie na taśmie. W podziemiu nadal mają one wartość i to się liczy. Jednocześnie wrzuciliście "From the Dead" na YouTube. Wydaje mi się, że to dobre rozwiązanie, bo ludzie, którzy lubią kasety i winyle tak czy owak kupią ten album. Trafiłaś w sedno sprawy. Nasza pierwsza EPka "Mounting the World" w ogóle nie wyszła na płycie kompaktowej, tylko na winylu i na kasecie. Płyta CD to po prostu wymierające me-

Foto: Stallion

znak czasów. A zanim ktoś wrzuci nagranie na ten portal, wolimy zrobić to wcześniej sami. Jakie macie warunki na granie w Waszej miejscowości, Weingarten? Macie tam dobrą publiczność, miejsca koncertowe? Właściwie nie. W naszej okolicy nie ma żadnej dużej metalowej sceny, ale nie jest ona w ogóle konieczna. Jeździmy na koncerty do Austrii, z której pochodzi nasz nowy basista. Na występy jeździmy więc raczej daleko.

Heavy Metal Pages! Wszystkiego najlepszego! To ja dziękuję! Mam nadzieję, że spotkamy się wreszcie w Polsce. Pozdrawiamy wszystkich polskich fanów i dziękujemy za wsparcie. Keep on spreading the word about Stallion - we will ride on! Katarzyna "Strati" Mikosz

Są współczesne zespoły takie jak Enforcer, Portrait czy SteelWing (już niestety nieist niejący…), które brzmią nieco podobnie. Można znaleźć wspólny mianownik dla nich i dla Stallion. Jakie znaczenie mają te zespoły dla Waszej działalności? Słuchacie ich, znacie się nawzajem? Tak, spotkaliśmy dotąd wiele grup, których chętnie sami słuchamy i to jest zawsze szczególne doświadczenie, często pełen respekt! Na przykład ze Skull Fist, Blizzen i Striker jesteśmy zaprzyjaźnieni. Ale spotykamy się też chętnie z innymi kapelami, z Bullet, Enforcer czy

STALLION

39


to w kawałku "Pure of Heart"… Gra solówkę w "Mine to Reap", nieco krótsze rzeczy w "To die For", a także wykonuje ostatnie solo w utworze tytułowym.

Gdyby ekonomia była ważna, Portait przestałby dawno istnieć Między innymi właśnie z powodów ekonomicznych rozpadł się Steel Wing. Portrait wydaje się być w lepszej sytuacji, bo gra "dark heavy metal" od początku, ma zatem fanów towarzyszących im od debiutu. SteelWing zgubiła prawdopodobnie nagła zmiana stylu. Poza tym, od zarania jest wspierany przez dość dużą wytwórnię. O rozwoju, natchnieniu i gościach rozmawialiśmy z gitarzystą i jednym z założycieli grupy. HMP: Włączyłam płytę "Burn the World" i od razu zaskoczyła mnie mocna, prawie black metalowa partia w utworze tytułowym. Te mocniejsze partie zawsze u Was były, jednak tym razem są jakby bardziej dopracowane. Wasze kompozycje wydają się bardziej zróżnicowane i bardziej przemyślane. Jakie jest Wasze odczucie, jako twórców płyty "Burn the World"? Wiadomo, że zupełnie inaczej widzi się to "z zewnątrz". Christian Lindell: Tak, oczywiście rozwinęliśmy się jako kompozytorzy i mamy wyższe wymagania związane procesem pisania utworów przy każdej kolejnej płycie. Pragniemy, żeby

Petersson i Holmberg nie mieli okazji brać udziału w sesji nagraniowej do "Burn the World"? Zgadza się, dołączyli do zespołu, gdy album już był nagrany. Z tego co czytałam, są to muzycy dotąd grający mocniejsze odmiany metalu. Skusiła ich mroczna strona muzyki Portrait? Przede wszystkim poprosiliśmy ich, żeby do nas dołączyli, ponieważ wiedzieliśmy, że oboje są świetnymi muzykami. Poza tym, żaden z członków naszego zespołu nie kreśli wyraźnej granicy między heavy metalem, a metalem ekstremal-

Znałeś go już wcześniej, czy spotkaliście się dopiero przy współpracy nad "Burn the World"? Biorąc pod uwagę jego wieloletnie granie w legendarnym Dissection zastanawiam się czy zaczerpnęliście od niego jakąś szczególną inspirację? Owszem, znam go od kilku lat, a Dissection stanowi dla mnie wielką inspirację. Cieszę się bardzo, że Set wziął udział w tworzeniu tego albumu. Drugi gość na płycie to Kevin Bower z Hell. Wziąwszy pod uwagę klimat i tematykę, ten muzyk pasuje do Was idealnie. Jego też znałeś wcześniej czy nawiązałeś kontakt z myślą o płycie? Tak, jego także znam od kilku lat i wszyscy jesteśmy wielkimi fanami Hell. Czuliśmy, że użycie klawiszowych czy organowych partii może dodać płycie atmosfery. Byliśmy pewni, że Kevin to właściwy wybór, cieszyliśmy się więc, że chciał to zrobić. Właściwie to po prostu wysłaliśmy mu nagranie i traf chciał, że akurat był wolny i miał chwilę, żeby zająć się tym, na co ma ochotę. Zachowaliśmy zdecydowaną większość rzeczy, którą nagrał. Sami też mieliśmy pomysły, ale on zrobił z nimi o wiele więcej niż prosiliśmy i jesteśmy bardzo zadowoleni z jego wkładu. Innymi słowy, wykonuje wszystkie partie klawiszy i organów na albumie. Właśnie miałam pytać czy partie organów w "Saturn Return" i "Likfassna" są jego autorstwa. Nagrywane były na prawdziwych organach? Tak, są zagrane przez niego, ale nie jestem pewien, czy użył syntezatora z efektem czy zagrał na prawdziwych organach. Idąc tropem zespołu Hell, nie kusi Cię, żeby zaprosić do miksowania i masteringu Andy' ego Sneapa? Tak, jak najbardziej warto byłoby spróbować tego rozwiązania przy jakichś przyszłych nagraniach. W "Pure of Heart" pojawia się też wokal, który pierwotnie wzięłam za gościnny udział. Nie podajecie jednak informacji o gościnnych wokalistkach na płycie. Rzeczywiście jest to po prostu inaczej modulowany głos Pera? Tak, Per wykonuje wszystkie wokale na płycie i jak zapewne zauważyłaś, ma on bardzo szeroki wachlarz możliwości.

Foto: Stefan Johansson

nasza muzyka była tak mocna, a albumy tak dynamiczne, jak to tylko możliwe, jednocześnie pilnując by nie stracić znaków firmowych naszego brzmienia. Myślę, że na nowym albumie naprawdę udało nam się rozwinąć każdy istotny aspekt Portrait.

40

nym. Tak czy inaczej - ważne jest, że muzyka jest natchniona i mocna. Zarówno Fredrik jak i Robin są obeznani z Portrait, od dawna lubią wszystkie nasze poprzednie albumy i obaj udowodnili, że doskonale pasują do zespołu, zarówno pod względem osobowościowym, jak i muzycznym.

Niedawno dołączyli do Was nowi muzycy. Trzon Portrait tworzy i tak stała trójka muzyków, zakładam więc, że wiele się nie zmieni jeśli chodzi o komponowanie czy styl Portrait? Niezupełnie, zamiast zmieniać nasze brzmienie, staramy się je rozwijać. Nic się zatem drastycznie nie zmieni wraz z tą zmianą w składzie. Tą, ani żadną inną, w przeszłości bądź przyszłości.

W nagraniu płyty wzięli udział także inni, także bardzo znani muzycy. Jaką rolę odegrał Set Teitan? Zaprosiłeś go do konkretnego utworu? Tak, poprosiłem go by zagrał gościnnie solo w "Mine to Reap". Zgodził się, a gdy odwiedził mnie w studiu skończyło się na tym, że zagrał gościnnie solo jeszcze w dwóch innych numerach.

Zmiana składu nastąpiła w roku 2017. Pewnie

Jeśli miałabym go szukać na "Burn the World"

PORTRAIT

Tytuł płyty (i zarazem pierwszego utworu) jest bardzo mocny. To tylko efektowny frazes czy coś się za nim kryje? Owszem, to znacznie więcej niż sam tytuł. Tekst utworu tytułowego opisuje pewne duchowe zniewolenie, od zawsze obecne na tym świecie, oraz przeszkody podtrzymywane przez "wolę" boskiego stwórcy, sprowadzające się do tego, że cały nasz świat będzie spalony w płomieniach duchowych poprzez wiedzę i rebelię. Na EPce "Under Command" wymieniliście się z RAM coverami. Kiedy pytałam o to RAM, dowiedziałam się, że "Christian Lindell came up with the idea I think. He was actually one of the first people to get our "demo" at a festival back in 2002 so it's nice something like this happens after so many years.". To rzeczywiście był Twój pomysł?


Foto: Stefan Johansson

Tak, myślę, że to był mój pomysł, ale początek został opracowany przeze mnie i Oscara z RAM. Początkowo miał to być singiel, ale potem zdecydowaliśmy się na EP-kę. RAM jest nieco starszym niż Wy zespołem… Mam jednak wrażenie, że na ostatnich płytach muzyka RAM stała się mroczniejsza i przez to nieco podobna do Waszego stylu. Nie sądzę byśmy wpłynęli na fakt, że twórczość RAM stała się mroczniejsza. Sądzę, że podzielamy taką samą wizję tego, co jest potrzebne w heavy metalu, a mianowicie znalezienia własnego oryginalnego brzmienia i rozwijania gatunku, zamiast powielania pomysłów, które zostały już opracowane przez innych. Nie uważam, że RAM kogokolwiek kopiował też na początku, ale od znakomitego "Lightbringer", rzeczywiście rozwinął się w we własnym, dla siebie charakterystycznym kierunku. Bardzo szybko zaczęliście współpracę z Metal Blade. Są zespoły, takie jak Striker, które uważają, że lepiej być poza wytwórnią i nie wiązać się kontraktami. Są zespoły, które uważają, że obecnie brak współpracy z wytwórnią oznacza porażkę, na zasadzie "nikt cię nie chce". Od początku celowaliście we współpracę z dość dużą wytwórnią? Nigdy nie mieliśmy tego na celu, ale pozwala nam to przynajmniej nie zawracać sobie głowy różnymi "pobocznymi sprawami" związanymi z zespołem i wszyscy jesteśmy w pełni usatysfakcjonowani tym, co robi dla nas Metal Blade.

"odnoszą na tym sukcesy" i wyjeżdżają w długie trasy, dzięki którym nawet zarabiają na życie, ale jeśli taki jest właśnie ich cel, to powodzenia. Mam inne wizje i powody do tworzenia i grania muzyki, i tak długo jak czuję wenę do dalszego tworzenia, będę to robił bez względu na to, czy ten "podgatunek" jest popularny, czy nie. Ostatnimi laty większość dobrych heavy metalowych zespołów brzmiących klasycznie pochodzi ze Szwecji. Jak sądzisz, co jest takiego w tym kraju, że wydaje tak wiele dobrych zespołów? To bardziej uwarunkowania kultur owe czy dobre warunki biznesowe do grania, nagrywania i wydawania? No cóż, w ciągu ostatniej dekady istniało nieco zespołów grających heavy metal na typowo szwedzki sposób, ale należy pamiętać, że na każdy jeden dobry zespół przypada też tysiąc złych. A ponieważ Szwecja zawsze była krajem podążającym za modą, gdy tylko kilka zespołów zacznie robić coś zdaję się wyjątkowego, setki innych będą próbować tego samego. Ogólnie łatwo w Szwecji znaleźć jest miejsce na próby i inne tego typu sprawy, nagrywając w choćby studiu szkolnym. Założenie zespołu nie stanowi zatem problemu, a heavy metal jest gatunkiem dość popularnym, więc myślę, że to właśnie, przynajmniej po części, tłumaczy tak ogromną ilość zespołów.

Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Karol Gospodarek

Jak to jest z popularnością "dark heavy met alu"? Wy odnosicie sukces. Tymczasem Steel Wing, który nagrał płytę w tym gatunku musiał rozwiązać działalność z powodu klapy finansowej. Nie znam tej historii, ale mogę powiedzieć, że gdyby ekonomia była istotnym aspektem dla Portrait, rozwiązalibyśmy się kilka lat temu. Istnieje wiele zespołów próbujących zrobić coś "mrocznego", ale niewiele z nich ma jakiekolwiek pojęcie o tym, jak się zainspirować przy tworzeniu takich rzeczy. A jeśli tego braknie, nie potrwa to długo. To, co inspiruje muzyków do pisania utworu, zarówno muzyki jak i tekstów, musi być dla nich ważne. Inaczej wszystko będzie bardzo powierzchowne. A po co wkładać swój twórczy wpływ w to, co zostało już zrobione przez innych? Niektóre zespoły

PORTRAIT

41


Heavy metal trzeba grać z sercem!

Bathory.

Francuski Lonewolf to już klasyka heavy metalu. Zawsze jest wielką przyjemnością słuchać muzyki, która jest szczera i pełna mocy. Jednak jeszcze więcej pozytywnych wibracji przynosi możliwość zamienienia kilku zdań z kimś, kto ma takie same cechy, jak jego twórczość. Jens Börner z przyjemnością zgodził się odpowiedzieć na pytania HMP. Ten facet to bardzo sympatyczny gaduła, przekonajcie się sami! HMP: Wasza najnowsza płyta nosi tytuł "Raised on Metal". Czym dla Was jest heavy metal? Jens Börner: Heavy metal jest dla mnie jak religia, to jest mój sposób na życie. To starszy brat, którego nigdy nie miałem, coś przemawiającego do mojego serca i duszy. Tylko jedna rzecz zmieniła moje życie bardziej niż metal: narodziny mojej córki. Nad Waszą muzyką unosi się specyficzny duch "pirackiego" heavy metalu. Jak późno ludzie przestali myśleć o Was jako o kopii Running Wild, a postrzegać Was zaczęli jako Lonewolf? To stało się w okolicach "Dark Crusade" i "Army of the Damned". Co takiego trzeba mieć w sobie, żeby umieć zaznaczyć swój styl w tak, sądzę, przewidy walnej muzyce jak heavy metal? Tak czy owak, wszystko zostało już zrobione. Liczy się, byś to co robisz, robił z sercem. Na przykład, gdy odczuwasz to charakterystyczne

poczucie adrenaliny przy tworzeniu nowego riffu. Jeśli Tobie się podoba, spodoba się i innym. To bardzo ważne grać z sercem. Nie zbaczać z wytyczonej drogi, tylko stale podążaj za głosem serca. Ludzie i fani czują to. To oznacza pasję i szczerość z samym sobą. Jaka jest, według Was, przyszłość heavy metalu? Myślę, że ta odmiana metalu ma właśnie największych i najbardziej oddanych fanów. W związku z tym, heavy metal nigdy nie zginie. Czasem doczeka się lepszych czasów jak dziś, czasem gorszych jak końcówka lat 90-tych, ale nie zginie. Zawsze będzie czymś pasjonującym i niepowtarzalnym. Cofnijmy się do początków Lonewolf. Skąd pomysł, by grać akurat taką muzykę? Wszystkie zespoły jakich słuchałem dawno temu: Running Wild, Stormwitch, Grave Digger itd, niemiecka scena z lat 80-tych generalnie. Nie zapominajmy też oczywiście o zespołach jak Iron Maiden, Omen, czy potędze

Piraci to jedna z form zabaw dzieciaków. Czy to miało zasadniczy wpływ na to, że chcieliś cie grając taki "piracki" heavy metal, pozostać dużymi chłopcami? Szczerze mówiąc, tematyka piracka wynikła raczej pod wpływem Running Wild, jeśli o mnie chodzi. Jeśli chodzi o dorastające dzieciaki, jestem nim na wieki. Myślę, że muzyka bardzo pomaga w pozostaniu dorosłym dzieckiem, co nie jest wcale takie złe, gdy trzeba stanąć twarzą w twarz z dzisiejszym światem. Widzenie świata oczami dziecka czyni go piękniejszym i łatwiejszym do przeżycia. Jak przebiegała praca nad materiałem na "Raised on Metal"? Bardzo dobrze. Od lat pracujemy z tymi samymi osobami (Xavier odpowiada za nagrywanie, a następnie Charles Greywolf zajmuje się produkcją i miksowaniem materiału), zatem wszyscy znamy się bardzo dobrze, wiemy co pasuje, a co nie pasuje do Lonewolf. Tym razem doszło jeszcze podekscytowanie związane z nowym gitarzystą/twórcą riffów, więc mieliśmy cholernie dużo dobrej zabawy przy pisaniu i nagrywaniu tegoż albumu! Ciężko jest, po takim czasie, podczas prac nad dziewiątym albumem, jeszcze znaleźć świeżość w graniu heavy metalu? To zależy, co wiąże się z tą oryginalnością. Oczywiście, umówmy się, nasza muzyka nigdy nie była i nie jest oryginalna. Ale często staramy się tworzyć jakieś małe "niespodzianki" dla naszych fanów, czyli utwory, których może nigdy by się nie spodziewali z naszej strony, ale jednocześnie nie pozostawiających wątpliwości, że to ciągle jest Lonewolf. "Flight 19" z naszej najnowszej płyty "Raised on Metal" jest dobrym tego przykładem, podobnie jak "When the Angels Fall" z "The Heathen Dawn". Można je określić mianem "oryginałów" z naszej strony. W każdym razie, staramy się zachować własny styl i dbamy o to, by nie nagrywać dwa razy tego samego albumu. "Raised on Metal" różni się znacznie od swojego poprzednika "The Heathen Dawn", który z kolei bardzo różni się od "The Fourth and Final Horseman" itd. Ale wszystkie nasze albumy mają te same wpływy. Mówiąc krótko, to nie jest takie trudne, dopóki Twoją grą rządzi pasja. Dużo zespołów często "wypala się" po paru płytach. Jak widać, Lonewolf to nie grozi. Boicie się jednak takiego momentu? Szczerze mówiąc, nigdy tak nie było. To wielka szansa, możliwość wydawania płyt, jest to kwestia zaledwie zabawy i pasji. Nie popędzamy się nawzajem przy nagraniach, wszystko idzie samo. Tak jak w latach 80-tych, kiedy zespoły wydawały płyty regularnie co rok, lub co dwa lata. I tak, jeśli nie jesteśmy zadowoleni z naszych kompozycji, nie wahamy się poświęcić im więcej czasu. Przykładowo, wydanie "The Heathen Dawn" opóźniło się o całe pół roku, ponieważ ciągle nie byliśmy do końca zadowoleni z ostatecznego kształtu paru utworów. Chcąc nie chcąc, poprosiliśmy o przesunięcie premiery o sześć miesięcy, byśmy mogli jeszcze nad nimi popracować.

Foto: Lonewolf

42

LONEWOLF

Jak z perspektywy czasu oceniacie Waszą pier wszą płytę, "March Into The Arena"? To wciąż jeden z moich ulubionych albumów. Był to bardzo ekscytujący czas, pełen odkryć. Nie brzmi on może za dobrze, ale jego surowość sprawia, że lubię go. Uważam też, że zdecydowana większość zawartych na nim kawałków


jest spoko i jestem pewien, że gdyby tworzenie setlisty nie byłoby takie skomplikowane po wydaniu tylu albumów, gralibyśmy z niego więcej materiału na koncertach. Obecnie znów gramy "Holy Evil" ale "Towards the Light" czy numer tytułowy też chciałbym byśmy kiedyś jeszcze pograli. Zauważyłem, że na żadnym z oficjalnych wydawnictw Lonewolf nie pokusił się o nagranie coverów. Dlaczego? Tak naprawdę, nagraliśmy parę coverów, ale raczej z myślą o takich przedsięwzięciach jak "tribute albumy". Ale właściwie, nigdy nie wydawało mi się to do końca fajne, nie wiem dokładnie dlaczego. Być może, to właśnie był powód, dla którego nigdy nie umieściliśmy coveru na naszej regularnej płycie. Ale na żywo gramy czasem klasyk Running Wild, "Under Jolly Roger", co wychodzi nam całkiem nieźle i zawsze dostarcza mnóstwo świetnej zabawy. Jeśli mielibyście nagrać kiedyś swoisty tribute dla Waszych muzycznych inspiracji to jakie kapele / utwory znalazłyby się na tej płycie? Oczywiście Running Wild, Stormwitch, jak również Grave Digger przychodzą mi do głowy w pierwszej kolejności. Ale uważam, że fajnie byłoby może zrobić cover zespołu, którego słuchacze niekoniecznie spodziewaliby się ze strony Lonewolf, jak Bathory czy Dissection. Byłoby super zrobić coś takiego po naszemu.

wyrażenie swoich frustracji, spowodowanych tym co się aktualnie dzieje, czego masz zwyczajnie dość. Zatem, w rzeczy samej, może mieć to negatywny wydźwięk, ale w rzeczywistości ja jestem bardzo pozytywną osobą, która kocha życie. Ale chyba łatwiej mi wyrazić to czego nienawidzę, niż pisać o rzeczach pozytywnych. Mamy zresztą w dorobku tak pozytywne numery jak "Victoria", który napisaliśmy dla mojej córki, ukazujący ojcowską miłość, która jest w życiu najcenniejsza. Mamy też dużo "banalnych" numerów o tym, za czym stoimy, czego bronimy i kochamy - heavy metalu! To też jest oczywiście bardzo pozytywne… wnosi nieco równowagi do wszystkich negatywnych rzeczy, o których mówimy i pokazuje, że nie wszystko jest takie. Wydaliście pierwszą płytę w 2001 roku, dziś mamy 2017 rok, więc do obchodów okrągłej rocznicy, oczywiście licząc od wydania oficjal nej płyty, mamy 4 lata. Wiem, że to sporo czasu, jednak chciałem zapytać, czy myślicie już o jakichś specjalnych prezentach dla fanów na ten czas? Może i tak. Skoro wciąż jesteśmy tutaj, zawdzięczamy to oczywiście naszym fanom, zatem byłoby fajnie sprawić im coś specjalnego. Zobaczymy, jakie wpadną pomysły i co przyniesie przyszłość!

Na najnowszej płycie są również echa Iron Maiden. Słychać, że również są dla Was znaczącą inspiracją. Co sądzicie o obecnym wcie leniu Brytyjczyków? Iron Maiden jest i zawsze stanowił dla nas wielką inspirację, niezależnie od składu. Muszę przyznać, że absolutnie uwielbiam ich ostatni album "The Book of Souls". Oczywiście, nie jest to ten Maiden jaki pamiętamy z lat 80tych, ale w pewnym sensie, oni nigdy się nie zmieniają. Jestem po prostu szczęśliwy, że Maideni wciąż potrafią stworzyć tak mocny album. Bo już na przykład do poprzedniczki, "The Final Frontier" nie mogę się przekonać do tej pory.

Jesteście przesiąknięci heavy metalem. Czuć to w muzyce Lonewolf aż nadto. Sądzicie, że w obecnych czasach, dążących do cyfryzacji muzyki, da radę zastąpić winyl i cd z muzyką metalową na pliki? Nie, przynajmniej jeśli chodzi o metal. Fan metalu staje się bardzo prawdziwy i lojalny, poprzez choćby kolekcjonowanie płyt i wzajemnie wspieranie się. Przedmiot taki jak winyl jest czymś pięknym i zawsze znajdą się ludzie, którzy będą chcieli potrzymać go w dłoni lub ujrzeć kiedyś własną kolekcję płyt w salonie. Jestem jednym z nich. Nigdy nie kupuję cyfrowej kopii, tylko oryginalne CD i winyle. To zupełnie inna przyjemność niż słuchanie albumu z komputera. Dlatego sądzę, że nic nie zastąpi oryginałów.

Wasze teksty dotykają spraw dość mrocznych. Skąd aż tyle pomysłów? Czy świat ma jeszcze dla Was jakieś pozytywy? W jakiś sposób, muzyka to też sposób na

Co chcielibyście powiedzieć wszystkim tym, którzy jeszcze nie znają Lonewolf, jak chcielibyście zachęcić ich do poznania Waszej muzyki?

Jeśli lubisz lata 80-te, wyobraź sobie Running Wild z wokalem Grave Digger. I z duchem Bathory kręcącym się naokoło. Jeśli lubisz wspomniane zespoły, spróbuj posłuchać Lonewolf. Może Ci się spodoba! Są jeszcze pewnie kraje, w których nie graliście koncertów. Gdzie najchętniej zagralibyście parę gorących sztuk? Chciałbym pojechać do Ameryki Południowej, wiem, że mamy tam wielu fanów. Sprawiają wrażenie totalnie zakręconych i dzikich, chciałbym ich poznać i zagrać dla nich. Promocja nowej płyty to znów koncerty, spotkania z fanami. Wolicie kameralne występy w klubach czy raczej duże, otwarte festiwale? Szczerze mówiąc, lubię i takie i takie. Gramy zarówno w małych klubach, jak i na festiwalach i czerpiemy z tego przyjemność, każdy koncert jest niepowtarzalny i to również jest część naszej zabawy. Łatwiej jest poznać fanów w małych klubach, napić się razem piwa, ale oczywiście przy liczniejszej widowni masz szansę dotknąć większej liczby osób, w tym takich, którzy nigdy dotąd nie mieli okazji cię usłyszeć. Zatem obie opcje mają pozytywne strony. Dzięki za wywiad! To ja dziękuję! Dzięki za wsparcie, pozdrowienia dla Waszych czytelników! Chwalcie metal!!! Adam Widełka Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Piotr Szablewski


Można by rzec, ze nihil novi, szwedzki zespół nagrał świetny heavy metal. Można, z tym że RAM nagrał właśnie jedną ze swoich najlepszych płyt. Urozmaiconą, świetnie brzmiącą, klimatyczną... O powstawaniu tych składowych opowiadał nam Harry Granroth, jeden z założycieli i producent zespołu.

Heavy metalowy muzyk za Żelazną Kurtyną to symbol indywidualności HMP: Ostatnio mówiliście, że na Waszej poprzedniej płycie, "Sbversvm", powracającym tematem jest "indywidualność kontra kolekty wność". Na "ROD" temat znów się pojawia, ale w bardziej realny sposób. Mam na myśli głównie "Gulag". Które przedstawienie tematu jest dla Ciebie bardziej prawdziwe i poruszające? Harry Granroth: Nie wiem, czy powiedziałbym, że jedna wersja jest bardziej prawdziwa czy bardziej poruszająca niż druga. Rozumiem jednak, że jest w ten sposób odbierana, ponieważ historia z "Gulag" jest osadzona w prawdziwej lokalizacji. Aczkolwiek rzeczywiście jest to utwór bardziej dotykający tematu "indywidualność kontra kolektywność" niż jakikolwiek inny. Pojawiły się pewne błędne interpretacje i dyskusje online o spojrzeniu politycznym etc. Ludzie mogą oczywiście dowolnie interpretować kawałek, w sposób, jakiego pragną, ale czasem doszukują za wiele i nie rozumieją dokładnie. W teledysku do tego kawałka pojawia się wiele kapel ze wschodniej Europy lat 80., także z Polski. To bardzo ciekawy pomysł dla upamiętnienia zespołów zza Żelaznej Kurtyny. Połączenie gułagu ze stanem naszych zespołów jest bardzo uderzające. Skąd ten pomysł? Pomysł narodził się w trakcie tworzenia lyric video. Pomyśleliśmy, że mogłoby to bardzo dobrze pasować. Być heavy metalowym muzykiem za Żelazną Kurtyną w tych czasach to mocny

symbol indywidualności, a to jest coś, co wspieramy. Interesowałeś się zespołami z Europy Wschodniej w latach 80.? Jestem przekonany, że byłbym nimi zainteresowany, ale niestety nie było wtedy takiej wiedzy. We wczesnych latach 80. byliśmy wszyscy nieco za młodzi na tape trading. A była w Szwecji jakaś wiedza na temat tej sceny w latach 80. i wczesnych 90.? Nie jestem pewien czy wtedy w Szwecji posiadano dużą wiedzę na temat zespołów tego okresu. Osobiście nie wiedziałem o nich, jako że w tym czasie byłem tylko dzieckiem lub nastolatkiem i nie było internetu. W latach 90. w ogóle było małe zainteresowanie metalem, więc nawet wtedy nie miałem dużego rozeznania w tej kwestii. Rzecz jasna wiedziałem, że były tam zespoły, ale dopiero kiedy powstał RAM, bardziej zaangażowałem się w podziemie i dowiedziałem się o nich. Pamiętam z kasety VHS Iron Maiden, że był tam jeden facet, który chciał założyć heavy metalowy zespół, ale z syntezatorami a Bruce powiedział "…but you can't..." czy coś w ten deseń. Świetna odpowiedz. Jaka była reakcja muzyków tych kapel na Wasze lyric video? Widzieli "Gulag"? Nie wiem, czy te zespoły go widziały, czy nie ale mam nadzieje, że tak. Liczę, że im się podobało. Perkusja w "Gulag" jest prosta, niemal w stylu

lat 70. To część Waszej miłości do analogowego sposobu nagrywania? Przede wszystkim jest to część stylu gry na perkusji Morgana Petterssona. On wie gdzie przystopować, ale w zasadzie w jego sposobie grania da się wyłapać pewne detale, jeśli będziesz uważnie słuchać. Uważam, że wielu współczesnych perkusistów rujnuje swoje kawałki, zagęszczając i zapełniając każdą wolną przestrzeń, zamiast grać mocno, uderzając równomiernie, co może zadziałać na korzyść kawałka. Uwielbiamy analogowy sprzęt vintage, który według mnie czyni dla dźwięku bardzo wiele. "Gulag" to dla mnie idealny przykład, że dobry kawałek nie musi być skomplikowany. Czasem prosty i dobry pomysł wystarczy. Podejrzewam, że dla Was też, skoro "Gulag" został pierwszym "singlem" z płyty "ROD". Zgadzam się, masz rację. Utwór nie musi być skomplikowany, żeby był dobry. Czasem trudno jest wręcz napisać dobry, prosty kawałek. To, co probujemy zrobić, to wykreować rozmaite nastroje, a w "Gulag", jak sądzę, osiągnęliśmy ten cel. Tak, a samo lyric video zawiera motywy z gier komputerowych lat 80. i 90. Wielu fanów RAM pamięta tego rodzaju estetykę, dla mnie ten klip jest wręcz nieco sentymentalny (śmiech). Pragnęliście za jego pomocą poruszyć tego rodzaju uczucia? Tak, wszyscy jesteśmy miłośnikami komputerów z lat 80., więc udzieliło nam się w dziedzinie video. A mianowicie chcieliśmy do tego lyric video zrobić coś innego niż tylko jeden czarny ekran albo sama tylko okładka albumu. Jednocześnie jednak nic takiego, co mogłoby zająć nasz czas na tyle, żeby odciągnąć nas od pracy przy video do "On Wings of no Retrn", które już nadciągało. Wiem, że Oscar Carlquist odpowiada za oprawę graficzną płyty. Za video też? Oscar jak dotąd zrobił całą oprawę dla naszych albumów oraz dla naszych video. Tobias Pettersson też byl zaangażowany w lyric video, zwłaszcza w jego techniczną stronę. Okładka nowej płyty jest prostsza i bardziej tajemnicza niż "Sbversvm". Jaki pomysł jest z nią związany? Okładkę znów stworzył Oscar. Tym razem Ramrod jest otoczony przez płomienie, jak w "Incinerating Storm", który to numer go podsumowuje. Wiem, że lubicie eksperymenty z głosem Oscara. Na tym albumie zawarliście szerokie spektrum jego wokalnych możliwości. W "The Cease to Be" pojawia się niespodzianka, kiedy muzyka staje się niemal akustyczna, jego głos robi się zupełnie czysty... Cóż, "The Cease to Be" jest pół balladą, więc w trakcie bardziej miękkich zwrotek pasowało nam użycie jego normalnego głosu, a wtedy, kiedy wchodzą mocniejsze partie - śpiewanie w sposób bardziej agresywny. Skontrastowanie pomysłów jest w utworze mile widziane. To wychodzi także podczas występów. Jest to po prostu sposób na jeszcze szersze wyrażenie siebie. Za to mroczne glosy w "Anno Infinitus" i "Ashes" są naprawdę przerażające. Wydaje mi się, że jest to rezultat Waszych eksperymen tów z nagraniem? Ostatnio głosy były cyfrowe. Jak jest tym razem? Eksperymentowanie w studio zawsze daje wielką frajdę, więc wypróbowywaliśmy efekty głosowe. Wszystkie one są cyfrowe. Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Julia Cronqvist

44

RAM


Foto: Daniel Nyqvist

Działały one na Was jako coś przeszkadzającego czy wręcz wspierającego? W roku 1989 scena death metalowa stała się niezwykle popularna. Doom metalowemu zespołowi trudno było przyciągnąć uwagę.

Doom z 20-letnim stażem Choć doom metal ostatnimi laty jest całkiem popularny, Sorcerer nie jest zespołem, który wypłynął na tej fali. Pierwsze demowki ukazały się już na przełomie lat 80 i 90. Teraz, po latach, szwedzka ekipa wydała drugą płytę w prawie oryginalnym składzie i z udziałem perkusisty Tiamat i Avatarium. HMP: Wasza nowa płyta, "The Crowing of the Fire King", wydaje się mniej mroczna i ciężka niż "In the Shadow of the Inverted Cross". Jednocześnie jest ona bardziej progresywna i melodyjna. Johnny Hagel: Być może tak właśnie jest, ale nie jest to coś, co planowaliśmy albo o czym myśleliśmy. Po prostu napisaliśmy i nagraliśmy to, co sami chcieliśmy usłyszeć. Ta melodyjna i progresywna strona Sorcerer kojarzy mi się nieco z poprzednim zespołem Andersa Engberga, Twilght. Teraz już jednak wiem, że to nie celowe nawiązanie. Nie, nie było. Nie postrzegamy siebie jako zespołu progresywnego, ale jeśli komuś tak się kojarzy, nie mam zamiaru mówić mu, że się myli. Widziałam, że w tym roku do Sorcerer znów dołączył Richard Evensand. Obecnie jest u Was trzech muzyków z wczesnego składu. Dlaczego dołączył po zrealizowa niu dwóch, skończonych albumów? Przede wszystkim potrzebowaliśmy perkusisty, dlatego właśnie poprosiliśmy Richarda, który jest naszym dobrym przyjacielem. Płytę "The Crowing of the Fire King" stworzyliście razem z perkusistą Avatarium i Tiamat - Larsem Sköldem. To Wasz przyjaciel czy szukaliście dobrego perkusi-

sty, który ma wolny czas? Wszyscy znamy Larsa, jest naszym dobrym przyjacielem. Popytaliśmy niektórych znajomych, jego imie pojawiło się wcześnie, wiec nie było problemów. Lars grał bardziej w sposób, jaki mieliśmy na demówkach, ale z własnym sznytem. Część utworu "The Devil's Incubus" posiada melodie w stylu "Sumerian Script". Oba numery powstały w tych samych okolicznościach? Nie, nigdy nie myślałem o tym. Muszę ponownie posłuchać obu kawałków. Chciałabym zapytać o Wasze dema, "Sorcerer" i "The Inquisition" wydane na kasetach. Jak wspominasz ich czasy? Mieliście jakieś problemy z dystrybucją? Sprzedawaliśmy nasze kasety w sklepie "Heavy Sound" tutaj, w Sztokholmie. Wysyłaliśmy wtedy taśmy do magazynów, a potem mieliśmy mnóstwo zamówień z całego świata. To było bardzo podziemne i bardzo prawdziwe. Widziałem te taśmy, wydaje mi się, że kosztują fortunę. Sam zresztą jestem zbieraczem, wiec rozumiem, dlaczego ludzie chcą mieć takie rzeczy jak te taśmy. Mam po egzemplarzu z każdej kasety.

Obecnie Metal Blade udostępnił całą Waszą nową płytę na YouTube. Myślę, że to bardzo dobry pomysł, bo ludzie, którzy chcą kupić "The Crowing of the Fire King" i tak ja kupią, a sam YouTube to dobry sposób na promowanie muzyki. Sądzę, że to świetnie. W tym i następnym roku planujemy zrobić lyric video do wszystkich utworów z tego krążka. W pełni rozumiem to, co robi Metal Blade, jesteśmy za tym w 100%. W Polsce mamy heavy metalowy zespół, który nazywa się właśnie Sorcerer. Wydał w zasadzie tylko EP, ale to wystarczyło, żeby zostać kultowym, polskim zespołem (śmiech). Słyszeliście kiedyś o nim? Nie, nie słyszałem. Kiedyś często mylono nas ze szwedzkim death metalowym zespołem Sorcery. Może ktoś z naszych albo ich fanów zaskoczył się, kiedy usłyszał ten inny zespół...? Katarzyna "Strati" Mikosz

W tych czasach narodziły się też nowe, ekstremalne style metalu. I death i black były u Was, w Szwecji, bardzo popularne.

SORCERER

45


Przyznam się do czegoś. Prawie zapomniałem o istnieniu tego zespołu. Po części z ich winy, bo płyty nagrywają rzadko, i w zasadzie bez jakiegoś szumu medialnego. Mam nadzieję, że to ulegnie zmianie i być może nawet odwiedzą nasz kraj z koncertami. Właśnie wydali nowy album, pod bardzo wymownym tytułem; "A Game You Cannot Win". O płycie, scenie muzycznej i pasji rozmawiałem z Angelo Espino (bas) i Brianem Korbanem (gitara).

"Gram muzykę z miłości i pasji do metalu" HMP: Cześć. Chciałbym pogratulować wam doskonałego albumu. Bardzo mocna i sugestywna okładka... Przedstawia dość pesymistyczną, ale jakże prawdziwą wizję. Czy jest jeszcze jakaś nadzieja, czy wszyscy jesteśmy na straconej pozycji? Nie ma zwycięzców? Angelo Espino: Po pierwsze, cześć i dziękuję. Dziękuję Ci w imieniu nas wszystkich!! Jesteśmy dumni z tego albumu. Próbowaliśmy zrobić dobrą płytę, wpasowującą się w dzisiejszy metalowym świat, nie tracąc przy tym tożsamości Heretic. Myślę, że okładka albumu opisuje wiele z tego, co dzieje się w dzisiejszym społeczeństwie, ale też wcześniej działo się przez tysiące lat. Generalnie miała ona nawiązywać do muzyki. Daliśmy oryginalne miksy i tytuły utworów, projektującemu okładkę artyście, Philowi Reyesowi i właśnie to nam przedstawił. Uważaliśmy, że jest genialny, ponieważ zawarł w tym

spadek zainteresowania zespołem? Co sprawiło, że znowu chcecie grać metal? Co działo się w waszym życiu, gdy Heretic był w stanie hibernacji? Brian Korban: Cóż, po wydaniu "Breaking Point", Heretic zreformował się jako Reverend i szczerze mówiąc, nigdy nie sądziłem, że wrócę do przeszłości. Ale ponad 30 lat później próbuję wskrzesić pierwotną nazwę. Wiem, jakie to musi być straszne, że fani muszą czekać tak długo na każde nowe wydawnictwo, ale nie było to zaplanowane. Po wydaniu "A Time Of Crisis" nasz perkusista Iggy wyjechał z powodów osobistych, a znalezienie zastępcy, zajęło więcej czasu niż się spodziewaliśmy. W połowie pisania "A Game You Cannot Win" gitarzysta Glenn Rogers opuścił zespół. Sami sfinansowaliśmy koszty nagrań, więc pomiędzy każdą sesją (w sumie trzy) musieliśmy oszczędzać pieniądze. Chciałbym wydawać album raz na rok,

Foto: Heretic

obrazie, tak wiele tematów kompozycji z albumu. Uważacie, że świat upadnie? Czy ludzkość jest manipulowana? Angelo Espino: Pytanie brzmi: czy robimy wszystko, co możemy, aby świat nie wyginął? Ludzkość zabija się nawzajem od tysięcy lat. Mam tylko nadzieję, że pewnego dnia będziemy w stanie, odłożyć na bok nasze religijne i polityczne poglądy, aby móc współistnieć. Świat z pewnością zmierza do piekła. Możemy jedynie sprawić, by było to trochę lepsze miejsce, z metalową muzyką! Heretic istnieje od ponad 30 lat (z przerwa mi)... To ogrom czasu. Tylko trzy duże albumy. Dlaczego nie nagrywacie tak często, jak inne zespoły ? Czy nie obawiacie się, że długie przerwy w wydawaniu albumów, spowodują

46

HERETIC

gdyby było to możliwe. Może będzie w przyszłości. Po rozpadzie Reverend, byłem w kilku świetnych zespołach, które nigdy nie odniosły sukcesu, ponieważ przemysł muzyczny drastycznie się zmienił. Po pewnym czasie trochę się zmęczyłem i postanowiłem opuścić ten cyrk. Spędzałem czas z rodziną, będąc tatą dla moich dwóch synów. Trenowałem zawodników młodzieżówki, w piłkę nożną, ale nigdy nie przestałem pisać muzykę. Mam setki demówek we wszystkich gatunkach: od popu do rocka, acoustic, country, co tylko zechcesz. Nigdy bym jednak nie pomyślał, że zechcę znowu być w zespole. Ale wystarczyło, że Julian Mendez, zapytał mnie, czy chcę ożywić Heretic i zrobić kilka koncertów, abym wskoczył z powrotem do tej rzeki. Wasza muzyka jest esencją starej szkoły heavy, thrash metalu, a jednocześnie brzmi

całkiem nowocześnie i świeżo. Jestem fanem takich dźwięków. Jak to wygląda w USA? Czy jesteście popularni Ponieważ myślę, że w Polsce każdy fan Metal Church, lub Reverend, zna Heretic. Angelo Espino: Dziękuję. Tak jak powiedziałem wcześniej, chcieliśmy stworzyć płytę Heretic, z uwspółcześnionym brzmieniem. (śmiech!!!) Bez urazy dla fanów z USA, ale Europa to miejsce, gdzie mieszka większość naszych fanów. Mam na myśli, że dostajemy dużo e-maili i wiadomości od fanów ze Stanów Zjednoczonych, ale myślę, że nasz rynek docelowy jest za granicą. Tak, Metal Church, Reverend i Heretic, zawsze będą ze sobą powiązane. Myślę, że mogę zapytać o Mike'a Howe'a i Davida Wayne'a... jak wam się z nimi pra cowało? To dwa, nieco inne wokale. Osobiście wolałem głos Davida w Metal Church, ale do Mike'a się w końcu przekonałem. Bardzo podobał mi się wasz debiutancki album "Break Point" z Mike'em. Dobrze, że Metal Church znów z nim gra. Sposób śpiewania Juliana jest chyba nieco bliższy stylowi Wayne'a. Tak mi się wydaje. Angelo Espino: To zawsze był trochę drażliwy temat, ale pozwól nam w to zanurkować. To był oczywisty brak szacunku wobec Juliana, ale jedynym powodem, dla którego Mike Howe zaśpiewał na "Breaking Point", była presja wytwórni płytowej. Chcieli, aby Howe zastąpił Juliana. To nie była łatwa decyzja, ale zespół czuł, że musi to zrobić, aby zachować dobre stosunki z wydawcą. Jeśli chodzi o porównanie Juliana i Dave'a Wayne'a, nie sądzę, żeby ich style wokalne były podobne. Wayne śpiewał żywiołowo, ostro niczym żyletka z nitrogliceryną, zdzierając gardło do krwi. Natomiast Julian śpiewa mocno, ale ma pełną kontrolę nad swoim głosem. Czy za prezydentury D. Trumpa, w USA powróciła cenzura wobec muzyki? Pamiętam działalność pani Gore lata temu. Czy wciąż istnieją osoby szkodzące muzyce i sztuce? Ostatnio cenzura została ponownie wprowad zona do Polski. Pozywa się artystów za tak zwaną obrazę uczuć religijnych. Niektóre kon certy są odwoływane. Kościół katolicki wtrąca się wszędzie. Być może wasza nazwa i okładka zostaną zakazane, ocenzurowane, (śmiech)... Czaszka w koronie cierniowej może obrażać Jezusa... Cóż, głupi ludzie są wszędzie. Angelo Espino: Kogo? Właściwie to nie, nie sądzę, żeby "on" w to poszedł . O ile mi wiadomo, nie ma czegoś takiego obecnie w Stanach. Szkoda, że umieszczano dawniej, tę głupią małą "ostrzegawczą" naklejkę na albumach... Oczywiście zawsze będą protesty religijne przed koncertami. Ale tak długo, jak będą wyrzucać swoją "religijną nienawiść" (oksymoron, prawda?) tylko w ten sposób, nam to nie szkodzi. Moje ulubione utwory z albumu to tytułowy "A Game You Cannot Win", "Master At Her Game" i "Annihilate". Czy zagracie je na kon certach? Wybieracie się w trasę poza USA, aby promować album? Angelo Espino: Obecnie mamy "Master At Her Game" w naszym zestawie live. Trudno jest ukladać nowe setlisty. Zawsze chcesz umieścić nowy materiał w zestawie, ponieważ jest świeży. Musisz również zadbać o to, aby wrzucić klasykę, by zadowolić starych fanów. Obecnie rozmawiamy z promotorami koncertów, a terminy koncertów zostaną ogłoszone w 2018 roku. Pomimo pesymistycznego przesłania, wasza muzyka brzmi tak, jakby zrodziła się z pasji...


Czy to jest nadal możliwe w dzisiejszych cza sach? W szalonych czasach dążenia do pieniędzy, władzy, przy nadmiarze informacji. Czy nadal można mieć pasję, która daje przyjem ność? Co sądzicie o zespołach, które grają tylko dla pieniędzy, bez satysfakcji z tego, co robią? Brian Korban: Gram muzykę z miłości i pasji do metalu. Nigdy nie chodziło o pieniądze, ale na pewno byłoby miło je zobaczyć. Sądzę, że każdy gra z różnych powodów. Niektórzy muzycy mogą przeskakiwać z zespołu do zespołu (ze względu na ich szczególne talenty) i bardzo dobrze to robić. Ja skupiam całą swoją energię na pisaniu piosenek dla Heretic. Nie słucham za dużo nowej muzyki, więc moje inspiracje pochodzą z przeszłości. Po prostu piszę, tak, jak czuję. Moje teksty opisują na ogół rzeczy, które postrzegam wokół siebie. Więc moja odpowiedź brzmi: Tak, wciąż mogę czerpać przyjemność ze swojej pasji. Mam nadzieję, że na kolejny album Heretic, nie będziemy musieli czekać następne kilka lat? Angelo Espino: (Śmiech), Nie!!! Już (już dobrze Brian) zaczęliśmy pisać nową płytę. Właściwie to "A Game You Cannot Win" został napisany w 2014 roku, ale w międzyczasie wydarzyło się kilka nieprzewidzianych rzeczy, opóźniając wszystko. Mamy już kilka roboczych tytułów, "Dead Eyes of a Killer", "In My Way", "My Dismembered Soul" i "Wide Spread Panic" na kolejną płytę. Chcemy ją wydać na przełomie 2018 i 2019 roku. Przez te wszystkie lata Brian i ja byliśmy razem w kilku zespołach, więc naturalne jest dla nas, że piszemy i pracujemy wspólnie. Na waszej EPce z 1986 r. "Torture Knows No Boundary" jest utwór Samson "Riding With The Angels" z okresu, w którym śpiewał tam Bruce Dickinson. Czy nadal gracie utwory Samson lub Iron Maiden? Czy jest jakaś piosenka tych grup, którą chcielibyście w przyszłości nagrać? Angelo Espino: Nie jestem wielkim zwolennikiem "cover songs". Nigdy nie byłem. W rzeczywistości znam bardzo mało coverów. Biorąc to pod uwagę, nie jestem przeciwny nagrywaniu i graniu ich. Pierwszy wokalista, Mike Torres (Abattior) był wielkim fanem NWOBHM i bardzo chciał zrobić "Riding". Oczywiście jest wiele coverów, które chciałbym zagrać, ale dla zabawy, a głównie skupiam się na pisaniu nowych utworów dla Heretic. Bruce Dickinson powiedział niedawno, że nie chce widzieć pod sceną starych ludzi, którzy się dobrze nie bawią, tylko po prostu stoją z piwem w ręce... Czy ma rację? Czy wy także wolicie młodych ludzi, pełnych energii, od weteranów? Sam jestem w średnim wieku, (śmiech)... i nadal świetnie bawię się przy barierkach. Nie czuję się jeszcze stary. Nie stoję, jak zombie. Angelo Espino: Tak!!! I cieszę się, że ktoś to powiedział!!! I odwrotnie, gdy idę na koncert, chcę zobaczyć prawdziwe show. Nie mówię, że oczekuję, żebyś wykonywał salto na scenie, lub przeskakiwał przez pierścienie ognia, ale do cholery, odrobinę życia!!! Wolę widzieć, jak odlecisz i popełnisz błąd czy dwa, niż patrzeć, na nieruchome posągi, pozbawione emocji. To już lepiej sobie wrzucić płytę CD i obejrzeć zdjęcia zespołu! Jeśli taki zespół, jak Metallica zaproponowałby wam wspólną trasę, czy zgodzilibyście się z nimi grać? Czy miałoby to sens, jeśli młodzi fani Metalliki, nie znają większości starych

Foto: Heretic

metalowych zespołów? Angelo Espino: Sam nie wiem. Jeśli chodzi o Metallikę? Tak!!! Fani muzyki metalowej są bardziej ogarnięci, niż nam się wydaje. Poza tym, jeśli nie wiedzieli o tobie przed trasą Metalliki, po tej trasie będą cię już znali! A jaki zespół, wy zabralibyście ze sobą na trasę? Myślę, że ciekawym zestawem byłby Heretic, Metal Church, Hirax... Angelo Espino: Wierzę, w szczerość twojej intencji, zawartej w tym pytaniu; Jaki zespół chcielibyśmy zabrać na trasę? Proszę wróć do poprzedniego pytania!!! Właściwie byłoby fajnie również jeździć z tymi zespołami. Jestem wielkim fanem Metal Church, szczególnie ich wczesnych rzeczy. A jako były członek Hirax, cieszyłbym się, będąc znów w trasie z Katonem W. DePena. To inaczej, czy jest jakiś artysta, zespół, z którym nigdy nie zgodziłybyście się dzielić sceny? Jeśli tak, to dlaczego ? Angelo Espino: (Śmiech), ktoś próbuje nas wkręcić, jak widzę. A Poważnie, rozumiemy, że istnieje kilka zespołów, które traktują inne zespoły jak gówno, lub zachowują się nieetycznie na trasie. Po prostu staramy się je omijać. Czy jest szansa, że zagracie klubową trasę w Polsce? Angelo Espino: Nigdy nie mów nigdy, prawda? Oczywiście!!! Jeśli nadarzy się okazja, będzie dla nas zaszczytem gościć w Polsce! Gracie już ładne parę lat. Jak zmieniła się amerykańska scena muzyczna z waszego punktu widzenia, przez kolejne dziesięciolecia? Czy było lepiej niż teraz ? Czy wręcz przeci wnie? Zespoły metalowe były wobec siebie bardziej przyjazne i wspierały się wzajemnie w przeszłości? Chyba też łatwiej było stać się znanym, bo było mniej zespołów niż dziś? Angelo Espino: Scena muzyczna w Los Angeles w latach 80-tych i wczesnych 90-tych święciła triumfy!! Prawie każdy klub lub sala koncertowa były pełne. To była prawdziwa scena muzyczna. Już tak nie jest. Kluby chcą, żeby to zespoły sprzedawały bilety swoim przyjaciołom i fanom. Kiedy zespół gra, załoga klubu wychodzi. Gdzie te czasy, kiedy biletami na koncert i obsługą całego show, zajmowali się ludzie z klubu? To jest naprawdę trudne do pogodzenia z rzeczywistą "sceną muzyczną". Wielu młodych fanów muzyki odkrywających zespoły w mediach społecznościowych, zmieniło się też diametralnie.

Dziś prawie każdy może nagrać płytę CD bez wychodzenia z domu, bez grania na jakimkolwiek instrumencie, nie umiejąc śpiewać ani komponować... Co o tym myślisz? Angelo Espino: Jestem ze starej szkoły. Gram na instrumencie, piszę w staromodny sposób, mam kogoś, kto ma odpowiedni słuch, żeby mnie nagrywać. Czy to oznacza, że jest to właściwy sposób? Patrzę na to w ten sposób, sztuka jest sztuką. Podziwiam każdego, kto jest zmotywowany do robienia muzyki bez względu na gatunek. Jeśli masz pasję i chcesz to zrobić, kim jestem, aby powiedzieć, że nie możesz lub nie potrafisz? Może mi się to nie podobać, ale powiem, rób to! Czyli warto więc uczyć się, ćwiczyć i doskon alić technikę gry, spędzać godziny na próbach? Angelo Espino: Jeśli nie chcesz być dupkiem, to tak, warto. Posłuchaj, jestem muzykiem, który uwielbia grać, i nie może się doczekać prób. To nie jest "praca" ani "wysiłek", ani też niedogodność, by spotykać się i ćwiczyć. Więc tak, dla mnie to jest tego warte. Od dłuższego czasu można zaobserwować powrót mody na płyty winylowe, oraz taśmy magnetofonowe. To tradycyjne nośniki, na których metalu słuchano lata temu. Bardzo lubię winyle, mam ich niewielką kolekcję. Ostatnio udało mi się kupić cztery stare albumy Saxon, za niewielką kwotę. Oryginalne, stare wydania. Czy "Game, You Cannot Win" również wydano na winylu? Angelo Espino: Tak, od kilku lat modne są winyle. Mój 23-letni syn ma już kolekcję winyli. Plus vinyl jest po prostu fajny. "Game,You Cannot Win" jest dostępna w ramach pakietu Two Album, Red Vinyl. Wygląda (i brzmi) tak, że kopie dupę!!! Czy chcecie coś powiedzieć polskim fanom? Angelo Espino: Witaj, Polsko!!! Zawsze mieliśmy mnóstwo wsparcia z Polski. Fani, muzycy i ludzie z branży byli bardzo mili i szczodrzy dla Heretic. Mamy nadzieję, że pewnego dnia odwdzięczymy się przyjeżdżając do was i występując na żywo. Bardzo dziękuję za rozmowę i do zobaczenia! Angelo Espino: Dziękuję HMP. Jestem ogromnym fanem waszego magazynu, więc jest to dla mnie zaszczyt, tak samo jak dla reszty Heretic. Do zobaczenia na trasie. Pozdrawiam \ m / Jakub Czarnecki

HERETIC

47


jący dobre ponad 5 minut kawałek "Altar Of Lust". Zawsze byliśmy zespołem, który ceni sobie różnorodność, ale z każdym kolejnym wydawnictwem udoskonalamy to, co kochamy coraz bardziej. Bardzo często jest to krótki, czadowy rocker, ale są chwile, kiedy dłuższa i jeszcze dłuższa piosenka ma swoją rację bytu. Jesteśmy niewolnikami muzyki, idziemy dokądkolwiek nas ona zaprowadzi.

Niewolnicy muzyki Savage Master regularnie powiększa swój płytowy dorobek. Album "With Whips And Chains" ukazał się w ubiegłym roku, a niedawno Amerykanie wydali MLP "Creature Of The Flames", będący zapowiedzią kolejnego materiału długogrającego. Wokalistka Stacey Peak i gitarzysta Adam Neal przed wami, a mowa będzie nie tylko o uwielbieniu metalu, płytowej manii i nagrywaniu w analogowym studio: HMP: Od premiery waszego drugiego albumu "With Whips And Chains" upłynęło półtora roku - uznaliście, że przed kolejnym warto o sobie przypomnieć krótszym wydawnictwem? Stacey Peak: O tak, zdecydowanie. Postanowiliśmy wydać EP-kę "Creature Of The Flames", ponieważ chcemy ciągle wydawać nowe materiały, aby podtrzymać zaangażowanie fanów. A w tym czasie będziemy pracować nad stworzeniem kolejnego albumu, nad którym spędzimy już więcej czasu w porównaniu z naszymi poprzednimi wydawnictwami. Kiedyś 12"EP czy MLP były na porządku dziennym: wiele zespołów od nich zaczynało, naj-

cuje nad nowymi utworami, bo to właśnie on jest głównym twórcą materiału. Każdy utwór zaczyna od głównych riffów, struktury i słów. Wszyscy dodajemy tu i tam swoje własne partie, solówki, melodie wokalne, teksty itp. Ale to on przede wszystkim jest odpowiedzialny za wykonanie całej tej pracy. Następnie spotykamy się i ćwiczymy, dodając coś, zmieniając coś itp., aby uzyskać kompozycję taką, jaka powinna być. Kto zna Savage Master nie będzie zbytnio zaskoczony, bo to wciąż tradycyjny, archetypowy i klasyczny jak tylko można metal - ostry, surowy, piekielnie dynamiczny, choć nie pozbawiony też melodii. Jest to coś, co uwielbia-

Foto: Savage Master

większe gwiazdy też wydawały je pomiędzy albumami. Można było na nich często znaleźć niepublikowane nigdzie indziej rarytasy, nagrania koncertowe, etc. - chyba tęsknicie za tamtymi czasami, skoro w waszej dyskografii na cztery płyty aż dwie to właśnie 7" singel i najnowszy MLP "Creature Of The Flames"? Stacey Peak: Uważamy, że fajnie jest przygotować kilka różnych wydawnictw. Tego rodzaju rzeczy są dla fanów niezapomniane i wyjątkowe. Fajnie jest je zbierać, więc wiemy, że nasi najwierniejsi fani również to pokochają. Podstawą są tu nowe utwory, wygląda więc na to, że nie macie żadnych przestojów, tworzycie bez przerwy? Adam wciąż jest głównym kom pozytorem w waszym zespole? Utwory dopra cowujecie już jednak i aranżujecie wspólnie, tak jak to drzewiej bywało? Kiedy nie jesteśmy w trasie, Adam zawsze pra-

48

SAVAGE MASTER

cie i taką tez muzykę chcecie tworzyć, innej opcji nie ma? Stacey Peak: Zdecydowanie! Jeśli muzyka nie jest pełna energii i pasji, niezapomniana i stworzona, aby śpiewać razem ze wszystkimi, to o co w tym wszystkim chodzi? To są rzeczy, które kochamy i jesteśmy na tyle szczęśliwi, że mamy fantastyczną rodzinę fanów, którzy nas wspierają i dają czadu wspólnie z nami. Dostają więc to, czego chcą! W utworze tytułowym idziecie jednak nieco do przodu, bo "Creature Of The Flames" trwa blisko sześć minut - to najdłuższy numer w dotychczasowym dorobku zespołu, a może i zapowiedź przyszłego, nieco bardziej epickiego, kierunku grupy? Stacey Peak: To nie jest nasz pierwszy dłuższy utwór, chociaż istotnie jest on najdłuższy. Strona B naszej debiutanckiej płyty zawiera trwa-

Nagraliście też ponownie cudzy utwór. Był już "Swords And Tequila" Riot na singlu "Black Hooves", a teraz "Creature Of The Flames" zamyka "Death Or Glory" Holocaust. To kolejny z waszych ulubionych utworów z czasów złotej ery tradycyjnego metalu? Stacey Peak: Tak jest. Kochamy to! Co za fantastyczna nuta! Gramy cover "Death Or Glory" od naszych pierwszych koncertów, a teraz w końcu go nagraliśmy. Właśnie tak! Ciekawe jest to, że nie sięgacie po utwory zespołów z wokalistkami - to pewnie świadomy wybór? Nie zmienia to jednak faktu, że pewnie wielu fanów przywitałoby z radością waszą wersję jakiegoś klasyka Bitch, Hellion czy Taist Of Iron, tym bardziej, że szczególnie do tego pierwszego zespołu jesteście często porównywani? Stacey Peak: Wszyscy decydujemy odnośnie kawałków, które uwielbiamy, i wobec których czujemy, że możemy dokonać sprawiedliwego wyboru przy doborze coverów. Ostatnią rzeczą, jaką chcielibyśmy zrobić, to olać klasykę (śmiech!). W większości przypadków jesteśmy bardzo szczęśliwi, że często mamy możliwość pojawienia się na albumach typu "tribute". Mieliśmy wspaniały przywilej scoverowania "Swords And Tequila", pierwotnie na album "Thunder And Steel Down Under - A Riot Tribute", to samo tyczy się "Saxons Of The Fire" Exciter, który został nagrany na "Pounding Metal - A Tribute to Exciter". Wszystko to było możliwe dzięki niesamowitemu Bartowi Gabrielowi, który jest managerem Savage Master i prowadzi Skol Records oraz Gabriel Management. Jesteś z Polski, więc być może słyszałeś o nim. Obecnie jestem w trakcie nagrywania coveru wraz z żeńskim zespołem i jeszcze z kimś, będzie on przeznaczony na ich album. Reklamowa notka głosi, że "nagranie, miks oraz mastering zostały wykonane w całości analogowo", domyślam się więc, że znowu pra cowaliście w Wax & Tapes Studios? To chyba wymarzone miejsce dla takiego zespołu jak wasz, chociaż nie ma co ukrywać: żeby nagrywać na taśmę, tak jak kiedyś, nie tylko trzeba umieć grać, ale też mieć świetnie opanowany materiał? Stacey Peak: Owszem, każde nagranie, które zrobiliśmy pochodzi z Wax & Tape Studios. Bardzo cieszymy się z ponownego nagrywania pod okiem Kenta O'Bryana. Zawsze chcemy grać w studiu tak, jak gramy na żywo. Oczywiście, chcemy dodawać fajne brzmienia i efekty tu i tam, ale nie chcemy być zespołem, który potem nie może odtworzyć swojego materiału na żywo. Uczucia w muzyce są dla nas bardzo ważne. Nie dasz rady stworzyć tego przy użyciu jakichkolwiek sztuczek, bo podczas występu na żywo musisz dać z siebie dokładnie te same emocje. Cieszy was, że po etapie wręcz zachłyśnięcia się możliwościami jakie dają cyfrowe technolo gie ludzie tak chętnie wracają do analogowych nośników dźwięku, dostrzegając ich klarowniejsze, szlachetniejsze i ciepłe brzmienie? Stacey Peak: Być może początkowo cyfrowe


brzmienie było dla wielu osób czymś w rodzaju nowego odkrycia, ale w pewnym momencie wszystko zaczęło brzmieć tak samo, nie potrafiło uchwycić tego wyobrażenia i ciężkiego brzmienia, które my znamy i kochamy. Myślę, że wielu ludzi czuje to samo. Wspaniale jest widzieć inne zespoły, które działają tak jak kiedyś. Myślę, że dużym czynnikiem jest to, że ja i Brandon często odnosimy się do swojego młodego wieku. Dzięki swym rodzicom oboje dorastaliśmy słuchając hard rocka i heavy metalu lat 70., jak Ozzy'ego, Sabbath, Nugenta i Priestów. Te właśnie dźwięki z lat 70. wypełniały nam przestrzeń i stworzyły cały magiczny świat. Teraz wszyscy chcemy tworzyć wielką i pełną radochy muzykę. Triumfalny powrót płyty winylowej nie jest już żadną sensacją, ale zaskoczył mnie powrót kaset magnetofonowych - co ciekawe, na masową skalę zainicjowany przez amerykańskie, początkowo głównie niezależne, wytwórnie. Planujecie w związku z tym wydanie waszych materiałów również na tym nośniku? Stacey Peak: Od pewnego czasu dyskutujemy na temat wypuszczenia niektórych nagrań na kasetach. W tej chwili nie mamy nic do roboty, ale planujemy w przyszłości wydać coś w formacie kasety. Będzie to coś naprawdę fajnego dla fanów. Kiedy zaczynaliście interesować się muzyką kasety były jeszcze na początku dziennym, a w waszej ojczyźnie sprzedawały się niemal tak dobrze jak płyty CD. Za to USA ma niewątpliwy udział w "zamordowaniu" płyty winylowej, kiedy to pod koniec lat 80. wasze wytwórnie postawiły na kompakty. Dlatego wiele płyt z tamtego okresu, np. supergrupy Shadow King muzyków Foreigner czy Dio, na LP ukazało się tylko w Europie, gdzie nawet w połowie lat 90. czarne krążki nie były niczym wyjątkowym. Mieliście wtedy poczucie, że coś wam umyka, że trzeba postarać się bardziej, by jakiś interesujący was krążek ściągać np. z Niemiec, etc.? Stacey Peak: Kasety królowały na rynku kiedy byłam dzieckiem. Kupiłam ich mnóstwo, wciąż mam też płyty. Thrash metal był wtedy wielki i uwielbialiśmy puszczać kasety w przenośnych kaseciakach oraz samochodach. Jeśli chodzi o rzadkie i trudno dostępne albumy, miałam szczęście, że w mojej okolicy był dobry sklep z płytami, który importował wszelkiego rodzaju wydawnictwa. Większość rzeczy była w moim zasięgu. W połowie lat 90. można było bezproblemowo dostać każdą płytę, ale już pod koniec dekady metal stał się w USA naprawdę mało popularny. O wiele trudniej było znaleźć te płyty, które chciałeś mieć. Ale dobrą stroną było to, że można było znaleźć setki rzadkich metalowych albumów w koszach z płytami za dolara lub dwa. Właśnie wtedy odkryłam większość najlepszych albumów metalowych. "Creature Of The Flames" ukaże się też oczy wiście na winylu, innej możliwości nie widzicie? Śledzicie ofertę High Roller Records, się gacie po wydawane przez nią inne, winylowe krążki? Kto jest największym kolekcjonerem w Savage Master, maniakiem skłonnym nie dojadać lub sprzedać nerkę, aby tylko zdobyć jakąś upragnioną płytę? (śmiech) Adam Neal: To ja. Uwielbiam kolekcjonować, zwłaszcza stare płyty. Wydałem więcej, niż faktycznie mogłem, na metalowe LP's . Wasze płyty warto mieć na półce nie tylko z racji ich zawartości muzycznej, ale też i szaty graficznej, szczególnie widocznej w dużym, 12"

Foto: Savage Master

formacie. Jak doszło do tego, że udało wam się zwerbować do współpracy Chrisa Moyena i wciąż jest z wami? Muzyka Savage Master musiała mu się naprawdę spodobać, bo jest przecież powszechnie kojarzony z ekstremalnym metalem? Stacey Peak: To kolejny przypadek, w którym Bart Gabriel okazał się dla nas bardzo pomocny. Skontaktował się z Chrisem Moyenem w sprawie zrobienia okładki na nasz debiutancki album. Od tego czasu wykonał on okładkę dla każdego naszego wydawnictwa. Zawsze jesteśmy niezmiernie zadowoleni z pracy, którą wykonuje dla nas. Chris Moyen jest bardzo utalentowanym artystą z obszernym katalogiem prac dla wielu zespołów. Jesteśmy zaszczyceni, że również możemy z nim pracować. Inni też doceniają was coraz bardziej, choćby z racji tego, że koncertujecie naprawdę często, nie oszczędzając się - nie ma innej i zarazem lepszej możliwości, żeby wypromować metalowy zespół, szczególnie w USA? Stacey Peak: Trasy koncertowe są dla nas bardzo ważne. Dają nam one niesamowitą możliwość poznania naszych fanów i dzielenia się muzyką. Zgadzam się, to prawda, że fani naprawdę doceniają, gdy zespoły wkładają cały swój czas i wysiłek, aby podróżować, aby zagrać dla nich. Występ na żywo może czasami w pewien sposób ożywić muzykę, która tworzy trwałe wspomnienia. Ledwo co zakończyliście "Summer Tour 2017", a już zapowiedzieliście kolejną, amerykańską trasę we wrześniu i październiku, na wiosnę z kolei udacie się ponownie do Europy - czas na odpoczynek będzie na emeryturze, teraz trzeba

kuć żelazo, póki gorące? (śmiech) Stacey Peak: Nie planujemy w najbliższym czasie zatrzymywać się ani na trochę. Mam nadzieję, że pewnego dnia będziemy mieć możliwość zagrania i w Polsce! Graliście też niedawno przed naszą eksportową gwiazdą Behemoth - jak wrażenia? Słucha cie też na co dzień bardziej ekstremalnego metalu, odnaleźliście się tam bez trudu? Stacey Peak: To była fantastyczna przygoda! Doceniamy możliwość otwierania koncertów przed tak znanym zespołem, tym fajniej, że pochodzą z Polski. Wydaje mi się, że mieszanka różnych rodzajów metalu na jednej scenie może być interesująca. Odnajdujemy się praktycznie we wszystkim czego słuchamy. Wy też słuchajcie wszystkiego, co się wam podoba i wtedy kiedy tylko chcecie. Bez szukania powodu i przyczyny tego. Liczycie więc, że za 5-10 lat będziecie na ich miejscu, zgodnie z tak popularną w waszej ojczyźnie maksymą: the sky is the limit? Stacey Peak: (Śmiech) To jest zabawna wizja, ale myślę, że Behemoth nadal będzie Behemotem, a Savage Master będzie nadal Savage Master. Zgadzam się, że nie trzeba jednak ograniczać tego, co każdy może zrobić. Zamierzamy iść dalej i ciągle się rozwijać. Chcemy podróżować jak najwięcej i poznać wszystkich naszych fanów, jednocześnie zdobywając nowych. Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki, Filip Wołek

SAVAGE MASTER

49


"Why So Forever" trwa ponad 7 minut.

Metalowa maszyna Wydawało się, że kariera tego amerykańskiego, działającego pod różnymi nazwami jeszcze od lat 80. minionego wieku, zespołu, załamała się w połowie ubiegłej dekady. Resistance powrócili jednak przed dwoma laty ze świetną EP-ką "Volume I Battle Scars", a dobrą passę kontynuują albumem "Metal Machine", świetnym przykładem na to, że surowy US power/thrash wciąż ma się dobrze. Basista Paul Shigo jest wylewny i pełen entuzjazmu, oddajmy mu więc głos: HMP: Pewnie wielu waszych fanów zastanawiało się co dzieje się z Resistance, bo mil czeliście naprawdę bardzo długo - w dzisiejszych realiach ponad 10 lat wydawniczej przer wy to przecież niemal epoka, po której trzeba właściwie zaczynać wszystko od początku? Paul Shigo: Cześć Wojciech, i dzięki za poświęcenie czasu na ten wywiad. Po wydaniu naszego drugiego albumu "Patents Of Control" pod koniec 2007 roku zespół zamilkł na jakieś cztery lata. W 2009 roku mieliśmy zaplanowane występy na kilku europejskich festiwalach, które musieliśmy odwołać z powodu odejścia naszego drugiego gitarzysty, Dave'a Watsona. Obecnie zastępuje go Burke Morris. W tym momencie, Resistance jest istniejącym od 2000

odbudować naszą armię fanów. Na szczęście fani z Europy nie zapomnieli o nas, dzięki czemu dorobiliśmy się u nich niemal kultowego statusu. Nie ma co ukrywać, że takie granie w USA szczyty popularności ma już dawno za sobą, czasem też daje o sobie znać tzw. proza życia i kiedy z muzyki wyżyć się nie da, trzeba wziąć się do innej pracy, ale co by się nie działo, nie zamierzaliście rezygnować z Resistance? Życie z pewnością nie zawsze jest łaskawe, jednak nigdy nie złamało naszego ducha do pisania i grania muzyki heavy metal, którą kochamy. Nigdy nie zrezygnowaliśmy ani się nie rozpadliśmy. Prawdę mówiąc, rdzeń naszego zespołu, czyli gitarzysta Dan Luna, perkusista

Sprawdziło się to również o tyle, że dzięki temu materiałowi podpisaliście kontrakt z grecką wytwórnią No Remorse Records, która najpierw wznowiła EP na winylu, po czym wyraziła zainteresowanie materiałem na pełną płytę? Tak, No Remorse skontaktowali się z nami w 2015 roku, po tym jak nagraliśmy i wydaliśmy "Volume 1 Battle Scars". Zaoferowali wydanie tego na winylu, oraz na winylu i CD materiału, którym jest obecnie "Metal Machine". Słyszy się jednak czasem, że taka presja potrafi też dodatkowo mobilizować, a deadline jest czymś pozytywnym, bo zmusza do skupi enia się na pracy? Nie mieliśmy żadnych nacisków ze strony No Remorse, cała współpraca z nimi można określić jako lekką, łatwą i przyjemną. Jedyną presją jaką wywieraliśmy sami na siebie, było napisanie i nagranie albumu który, miejmy nadzieję, przetrwa próbę czasu. "Metal Machine" to pewnie najnowsze, świeżutkie utwory, prezentujące obecne wcielenie grupy? Tak jest!!! "Metal Machine" zostało wydane 27 czerwca 2017 roku i można na nim usłyszeć ten sam skład co na "Volume 1 Battle Scars". Praca z kimś takim jak Bill Metoyer była dla was pewnie czymś szczególnym, mimo tego, że mieliście już okazję współpracować przy "Volume I Battle Scars"? Praca z Billem nad "Metal Machine" i "Volume 1 Battle Scars" była dla nas zaszczytem. Wyprodukował on wiele z najbardziej klasycznych metalowych albumów wszechczasów. Zasugerował nam kilka kwestii, ale większość produkcji wykonał nasz gitarzysta, Dave Luna. Odpowiedzialny za miks i mastering Neil Kernon to też nie byle kto - mogliście z nimi pracować dzięki wydawcy, czy też sami musieliście zadbać o odpowiedni budżet tej sesji? Neil Kernon jest jednym z najlepszych w tej branży i świetnie się z nim pracuje. Dla tych, którzy go nie znają: wyprodukował albumy Judas Priest, Queensryche, Nevermore i Dokken, jeśli mam wymienić tylko kilka nazw. Zdecydowanie przekroczyliśmy nasz budżet jeśli chodzi o nagranie "Metal Machine" wraz z Neilem Kernonem i Billem Metoyerem, ale… końcowy rezultat jest tego wart. To był także drugi raz, kiedy współpracowaliśmy z Neilem, który również zmiksował i opracował album "Patents Of Control".

Foto: Resistance

roku zespołem z dwoma płytami studyjnymi, "Lies In Black" i wyżej wspomnianym "Patents Of Control", oraz koncertami w całych Stanach Zjednoczonych. W rodzinach kilku członków zespołu doszło też do kilku osobistych tragedii w tym samym czasie, co również miało duży wpływ na sytuację zespołu. Po poświęceniu tak wiele czasu i wysiłku na napisanie i nagranie "Patents Of Control", która otrzymała entuzjastyczne recenzje jako "konceptualne, metalowe arcydzieło" i wszystkich tych wydarzeniach, zespół musiał się wycofać i zrobić sobie nieco przerwy. Nieplanowanej. Ta "krótka" przerwa trwała cztery lata. Zebraliśmy się na nowo w 2013 roku i rozpoczęliśmy pisanie materiału na nowy album. I tak, masz rację, to była sytuacja, w której naprawdę musieliśmy przypomnieć naszym zwolennikom kim jesteśmy, a przy tym

50

RESISTANCE

Matt Ohnemus i ja, gramy razem w różnych zespołach i składach od 1986 roku. Będziemy kontynuować działalność Resistance tak długo jak to możliwe, planujemy odcisnąć nasz ślad w historii heavy metalu, niezależnie jak duży, bądź mały on jest. EP-ka "Volume I Battle Scars" była tym decydującym momentem, bo kiedy napisaliście te utwory uznaliście, że trzeba je nagrać, pokazać światu? To był naprawdę decydujący moment dla nas. "Volume 1 Battle Scars" przywróciło nas do światowej metalowej społeczności i w dużym stopniu pomogła nam powrócić na metalową mapę. Mimo, że zostało wydane jako EP-ka ze względu na ilość zaledwie sześciu utworów, to w rzeczywistości czas trwania tego materiału jest taki sam jak wielu "dużych płyt". Tylko numer

Zaczynaliście grać jeszcze w latach 80. ubiegłego wieku i słychać to na "Metal Machine", bo to bardzo klasyczna, utrzymana w stylistyce US power metalu, płyta, tak jakby czas się dla was zatrzymał? Nie jest to złe, ale nie jesteśmy nowym zespołem, który próbuje odtworzyć nową falę klasycznego, tradycyjnego power metalu etc. "Metal Machine" brzmi bardzo klasycznie właśnie dlatego, że stąd pochodzimy, zaczynaliśmy grać już jakiś czas temu i jesteśmy kim jesteśmy. Co istotne przemawia to również do młodych słuchaczy, nie tylko weteranów wspominających z nostalgią dawne, dobre czasy, można więc śmiało powiedzieć, że dobra muzyka nigdy się nie starzeje? Odnotowaliśmy ponowne zainteresowanie Resistance i klasycznym metalem wśród młodszej widowni, co jest dla nas bardzo ważne i wspaniałe. To naprawdę daje nam to, co najlepsze z obu światów. I tak, mogę spokojnie powiedzieć, że dobra muzyka nigdy się nie zestarzeje - np. nigdy nie znudzi mi się słuchanie "Rime Of The


Ancient Mariner". To dlatego nagraliście własną wersję "Blackout" Scorpions? Wcześniej unikaliście coverów, domyślam się więc, że akurat ten utwór musi mieć dla was szczególne znaczenie, poza tym, że pasuje idealnie do reszty materiału? Zawsze chcieliśmy stworzyć nasz własny cover, ale nigdy nie mogliśmy się zdecydować, który kawałek wybrać. Odrzuciliśmy wiele pomysłów, zanim w końcu zdecydowaliśmy się na "Blackout". Wszyscy uwielbiamy Scorpions, a głos Robbie'ego uczynił ten wybór naprawdę słusznym. Złożyliście też hołd nieodżałowanemu Ronniemu Jamesowi Dio w "Hail To The Horns", planujecie nawet nakręcić specjalny teledysk z materiałów i zdjęć nadesłanych przez fanów? Owszem… Użyjemy nagrań z naszego ostatniego występu na Up The Hammers Festival w Grecji. Materiał wideo zostanie połączony ze zdjęciami i amatorskimi nagraniami autorstwa fanów, znajdzie się tu także parę naszych własnych fot. Do czasu opublikowania tego wywiadu, wszystko powinno być gotowe. Jeszcze maksymalnie kilkanaście lat i mało kto z wielkich sprzed lat będzie jeszcze na scenie ta perspektywa jest niestety coraz bardziej realna. Wyobrażasz sobie świat bez Maiden, Purpli czy AC/DC? Nie wyobrażam sobie świata bez Iron Maiden. Z drugiej strony jednak wiele zespołów sprzed lat reaktywuje się - choćby w grudniu zagracie koncert z udziałem Breaker, tak więc jakaś totalna pustka jeszcze przez jakiś czas nam nie grozi? To na pewno nam nie grozi. Heavy metal nigdy nie umrze!

Foto: Resistance

A jak oceniasz tę nową falę klasycznego metalu, choćby Night Demon, którzy będą head linerem tego koncertu - jest komu przejąć sztandar klasycznego heavy po starszym pokoleniu? Myślę, że to wspaniała rzecz. To sprawia, że moje metalowe serce jest szczęśliwe. Night Demon, z którymi graliśmy wiele koncertów i którzy są naszymi przyjaciółmi, znajduje się w ścisłej czołówce tego nurtu. Moim zdaniem, to właśnie oni są następni w kolejce do uniesienia i przejęcia metalowego sztandaru. Otwierają bowiem drzwi wielu undergroundowym zespołom,

takim jak my, by mogły się przebić. Póki co nie wybieracie się jednak na emeryturę - jest nowa płyta, gracie koncerty, czyli wróciliście na dobre? Obecnie planujemy występy na letnich europejskich festiwalach i piszemy materiał na następcę "Metal Machine". Zachęcam aby promotorzy kontaktowali się w sprawie koncertów bezpośrednio z nami. Wróciliśmy na dobre! Hail to the Horns! Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki, Filip Wołek


"Metal nie ma nic wspólnego z trendem, lub modą. To sposób życia" Naturalnym pretekstem do tej rozmowy stało się drugie pełnowymiarowe wydawnictwo zespołu Evil Invaders, zatytułowane "Feed Me Violence". Po wysłuchaniu tego albumu, mogę z całą pewnością stwierdzić, że będzie to jedna z ważniejszych płyt roku 2017, jeśli chodzi o thrash metal. O sile rażenia Evil Invaders, będziemy mogli przekonać się 2 listopada, ponieważ zespół odwiedzi Polskę, w ramach trasy promującej "Feed Me Violence". O nową płytę, podejście do muzyki, genezę nazwy i kilka innych spraw, miałem okazję zapytać gitarzystę Evil Invaders, Maxa. HMP: Witam i gratuluję wspaniałego albumu! Kolejnego zresztą, bo poprzedni, również bardzo mi się podobał ("Pulses of Pleasure", debiut z 2015r.). Świetne, przemyślane kompozycje, zróżnicowane wokale, dobra praca sekcji ryt micznej, ciekawe riffy, melodyjne solówki. Max Mayhem: Wielkie dzięki, kolego! Czujemy się naprawdę docenieni! Od 1985 roku słucham metalu i pytano mnie wielokrotnie, kiedy z tego wyrosnę... a mi jedynie włosy wypadły. Zatem, thrash metal jest modą, trendem czy stylem życia? Nie mogę wypowiadać się za wszystkich, ale uważam, że metal w ogóle nie ma nic wspólnego z trendem lub modą. Dla mnie to sposób życia, który zawiera wiele postaw i pasji. To rodzaj sprzeciwu wobec narzuconego systemu i ogólnego konformizmu... Twój wygląd jest sprawą drugorzędną. Nie ma znaczenia, jakie nosisz

Jasne! "Doomsday for the Deceiver" i "No Place for Disgrace", to arcydzieła historii metalu, a ich utwór "Suffer the Masses" odegrał niewielką, ale ważną rolę w ewolucji instrumentalnej naszego "Broken Dreams in Isolation". To miłe, być porównywanym z tak ważnym, wpływowym zespołem! A skąd pomysł, żeby grać amerykański thrash w Belgii? Szczerze mówiąc, jesteście pier wszym belgijskim zespołem thrash met alowym, który znam. Jak popularny jest ten rodzaj muzyki w Twoim kraju? Nie powiedziałbym, że szczególnie chcieliśmy grać amerykański "thrash". Nasza muzyka inspirowana jest zespołami, które kochamy i wielbimy, a pochodzą one z różnych krajów. Połączenie tych wszystkich inspiracji, sprawia, że gramy teraz, to co gramy! Belgia jest krajem otwartym, jeśli chodzi o metal wszelkiego ro-

Gdzie wolisz występować: stadiony, hale czy małe kluby? To zależy. Małe kluby są zawsze świetne, ponieważ jesteś naprawdę blisko odbiorców, ale hale są świetne, ponieważ masz więcej miejsca do biegania i możesz dać więcej energii swojemu show! A na stadionach jeszcze nie graliśmy (śmiech). Czy jest jakiś znany zespół, z którym chciałbyś zagrać? Albo z kim byś zagrał i dlaczego? Jest cała masa zespołów, z którymi chcielibyśmy wystąpić... Exodus, Obituary, Demolition Hammer, Candlemass, Iron Maiden... Lista jest bardzo długa, (śmiech). Osobiście nie zagrałbym z Jonas Brothers. Myślę, że to się skończyłoby się niezła zadymą, (śmiech). Pewnie tak, (śmiech)... Zresztą oni pewnie biorą więcej kasy za występy. Czy da się zaro bić na życie, grając metal? Czy granie nadal jest twoją pasja, hobby, czy może już zawo dem? Granie takiej muzyki i zarabianie pieniędzy, to coś w rodzaju dwóch różnych rzeczy, ale my nie mamy na celu zarobienia fortuny... Robimy to, ponieważ lubimy grać, być na scenie, rozpętywać piekło pod nią. Reakcja zadowolonego tłumu jest zdecydowanie więcej warta niż jakieś pieprzone papiery czy monety... Niestety, nie można żyć bez pieniędzy, więc czasami to dość trudne, ale zawsze jest jakieś rozwiązanie! A jaka jest reakcja fanów na waszych koncer tach? Nasi fani to pasjonaci, więc naprawdę świetnie jest dla nich grać. Oni się jednoczą, moshują, krzyczą i dobrze się bawią. To jest naprawdę niesamowite! Czy zdajesz sobie sprawę, że właśnie nagraliście album, który mógłby równie dobrze, zostać wydany w 1986 roku i narobiłby sporo zamieszania, w ówczesnym świecie metalowym? To ciekawa uwaga, (śmiech)! Zważywszy, że w tamtym czasie wyszły bardzo dobre i bardzo ciężkie płyty, takie jak "Reign in Blood" Slayera, "Darkness Descends" Dark Angel, "Obsessed by Cruelty" Sodom i "Beyond the Gates" Possessed, żeby wymienić tylko kilka najważniejszych... Były to najbardziej brutalne, pieprzone, dźwięki muzyki, która ledwie od dziesięciu lat istniała. I na pewno muszę wspomnieć, że te albumy mają do dziś ogromny wpływ na mój styl pisania!

Foto: Evil Invaders

włosy. Liczy się to, co jest w twojej głowie! Spójrz chociażby na S.O.D. (śmiech)! Czy hasło, "Thrash till Death" ma sens w dzisiejszych czasach? Dla wielu, na pewno. Powiedziałbym: "Fuck Yes!!!", ponieważ jest to świetny styl muzyczny, pozwalający wyrzucić całe gówno, wściekłość i cokolwiek w tobie tkwi, na zewnątrz... Nie ma litości! Lubisz Flotsam i Jetsam? Gracie w podobnym stylu, ale trochę ostrzej.

52

EVIL INVADERS

dzaju. To naprawdę super sprawa! Większość zespołów zdecydowanie woli występy na żywo, od pracy w studio. Ale są też tacy, którzy nie lubią występować, chcą tylko nagrywać albumy. Jak to jest w waszym przypadku? Nie sądzę, żebyśmy byli, jak zespół studyjny. Czujemy potrzebę, aby te nagrania zaprezentować na scenie i pokazać je ludziom. Aby wyrazić to, co czujemy i jak się czujemy... Nie możesz tego zrobić w pełni, samym nagrywaniem w studio.

Słuchałem waszej nowej płyty kilkukrotnie i mam już ulubione utwory: "Mental Penitentiary", "Feed Me Violence", "Oblivion" i "Among the Depths of Sanity". Jakie są twoje typy, i co usłyszymy na koncertach? Moje osobiste, to również "Among the Depths of Sanity", "Oblivion" i "Mental Penitentiary". Teksty, a także stworzenie dźwięków do tych utworów, wiele dla mnie znaczyło. Zebrałem w nich wszystko, co działo się wokół mnie w tamtym czasie i sprasowałem to w melodie. Wiesz, życie czasem bywa trudne, a to pomogło mi wrócić na właściwą ścieżkę! Z nowego albumu zagramy "Mental Penitentiary", "As Life Slowly Fades", "Feed Me Violence", "Broken Dreams in Isolation" i "Oblivion". Oczywiście zależy to od długości setu, (śmiech)! Musimy również uwzględnić niektóre z naszych starych utworów! Jak doszło do tego, że dzisiaj możemy moshować przy waszej muzyce? Jednym słowem, jak to się stało że, Świat poznał Evil Invaders?


Evil Invaders od samego początku otrzymało wiele wsparcia od podziemia i jesteśmy bardzo wdzięczni za to. Bez tego nie bylibyśmy tu, gdzie teraz jesteśmy. Wielkie podziękowania dla tych ludzi! Innym faktem, który wydaje mi się dość ważny, jest to, że rzadko siedzimy na tyłkach. Jesteśmy ciągle w podróży, aby zagrać koncert. Sądzę, że jest to jedna z najważniejszych rzeczy, aby utrzymać tę maszynę w ruchu i rozpowszechniać się, gdziekolwiek możesz. Pokazywanie się ludziom, jest kluczową sprawą, (śmiech). Wiele zespołów wzięło swoje nazwy od tytułów utworów lub albumów ulubionych kapel. Z wami było podobnie, czy to był zbieg okoliczności? Czy wiesz, o jaki zespół pytam? (Śmiech!), oczywiście i tak, nasza nazwa pochodzi od tytułu albumu zespołu Razor! Ten album jest kamieniem milowym w historii speed metalu, ale uważamy, że to naprawdę fajny tytuł, więc dlaczego nie użyć go, jako nazwy zespołu ! Jak przebiega proces twórczy w Evil Invaders, piszecie na próbach, w trasie, czy w studio? Nasz proces twórczy jest wspólną pracą całego zespołu. Zazwyczaj, Joe i Joeri siedzą razem i dopracowują swoje pomysły, kombinują, łączą riffy itd. Ja losowo wybieram swoje pomysły, które później zamieniam w piosenkę w domu. Potem przynoszę to na próbę i szlifujemy ją, dopóki nie będziemy zadowoleni. Na koniec Senne przynosi rytmy i tak powstają nasze utwory. Nic specjalnego. Foto: Evil Invaders

Czy wszyscy piszecie teksty i jak ewoluowały one od czasów pierwszych wydawnictw? Czy nadal pisujecie teksty o alkoholowym szaleństwie, lub szybkiej jeździe samochodem? Na "Feed Me Violence", już same tytuły spraw iają nieco poważniejsze wrażenie. Joe i ja byliśmy odpowiedzialni za liryczną stronę "Feed Me Violence". Myślę, że wyrośliśmy już z tematu: "Hej, śpiewajmy o tym, że chomikujemy piwo i jedziemy 300000 kilometrów na godzinę". Tamte teksty zostały napisane, kiedy byliśmy młodsi. Życie nie wydawało się tak poważne w tym czasie... "Feed Me Violence" od strony tekstowej jest wg. mnie bardzo mroczna. Pozbieraliśmy wszystkie te rzeczy, które nas frustrują, denerwują i umieściliśmy je w tekstach. Obecnie bardzo ważne jest dla nas aby liryki, miały jakieś znaczenie, coś przekazywały. Wszystkie teksty na nowej płycie takie właśnie są w naszym odczuciu i zawierają wiele osobistych emocji... Nasze codzienne problemy i walka z pewnymi rzeczami, dały nam inspirację do napisania tych utworów.

limy im zasiać strach, to osiągają swój cel. Na strachu ktoś robi ogromny interes... Ogólnie ja czuję się bezpiecznie, tu gdzie mieszkam.

Czy inspiruje was rzeczywistość? Mam na myśli to, co dzieje się w Europie, przemoc, zamachy. Czy Belgia jest bezpiecznym kra jem? Jak powiedział Chuck Schuldiner: "Rzeczywistość jest znacznie brutalniejsza niż demon". Więc na pewno w jakimś stopniu to nas inspiruje. W chwili obecnej wiele gówna jest na całym Świecie. My skupiamy się jednak głównie na problemach, które związane są z codziennym życiem. Czyli miłość, nienawiść i depresja. Zmaganie się z byciem częścią społeczeństwa, konsumującego to całe gówno, które mu się podaje, bez cienia refleksji, zastanowienia. Nie mogę odpowiedzieć jednoznacznie, czy Belgia jest bezpiecznym krajem... Teoretycznie nie jest bezpiecznie nigdzie. Na całym Świecie są szalone istoty, które starają się rozpowszechniać swoje pieprzone pomysły za wszelką cenę, ale nie powinniśmy się dać zastraszyć. Jeśli pozwo-

Gracie niemal od dziesięciu lat. Nagraliście do tej pory dwie EPki i dwa albumy (plus demo). To nie dużo, jak na dekadę. Czy zgodzisz się więc, że jakość jest ważniejsza od ilości? Tak! Jakość ponad ilość! Nie chcemy niczego nagrywać, dopóki nie będziemy pewni, że jest to bardzo dobre. Jeśli uważamy, że niektóre utwory nie są skończone, lub nie satysfakcjonuje nas efekt finalny, nadal pracujemy nad nimi, dopóki nie będziemy zadowoleni. To może trochę potrwać, Dodatkowo fakt, że jesteśmy stale w trasie, sprawia, że nieco trudniej jest stworzyć nowe utwory w określonym przedziale czasowym.

A kto przynosi najwięcej pomysłów? I jak wybieracie utwory na album? W zespole panu je demokracja czy tyrania, pod tym względem? Jeśli chodzi o nową płytę, to ja przyniosłem większość kawałków. A tak naprawdę bywa z tym różnie. Przecież nie możesz być kreatywny non stop i na zawołanie. Wybierasz w sumie tylko niektóre pomysły, które ci się plączą we włosach. Joe jest na przykład odpowiedzialny za większość rzeczy z poprzedniego albumu. To naprawdę zależy od tego, kto ma twórczy strumień, w danym czasie! Jesteśmy demokracją. Nie ma żelaznej ręki, która mówi nam, co musimy zrobić, a która melodia będzie ok... Nasz gust muzyczny, jest bardzo podobny, więc całkiem łatwo nam się zgodzić, czy coś jest wystarczająco dobre, czy nie. To idealna sprawa, bo w przeciwnym razie byłoby trochę bólu dupy, (śmiech).

Znam takie zespoły, które wydają albumy co roku. To sprawia, że bardzo szybko się wypalają twórczo. Jak Ty to widzisz? Jeśli jest ciśnienie, że musisz się zmieścić w

określonym terminie, może to być trudne dla każdego zespołu. To uniemożliwia maksymalne wykorzystanie potencjału twórczego i sądzę, że jest to bardzo smutne. Zespoły powinny mieć wystarczająco dużo czasu, aby móc prawidłowo pracować nad muzyką, żeby mogły mieć satysfakcję, z tego, co stworzyły! Wasza pierwsza EPka, miała komiksową okładkę, przedstawiającą zombie, maltretującego dziewczynę. Podobał mi się ten obrazek, bo lubię taki styl rysowania. Kolejne wydawnictwa już posiadają okładki rysowane zupełnie inaczej. Dostrzegam tu pewną spójność i kon sekwencję w tworzeniu tożsamości zespołu. Te "złe oczy" są bardzo charakterystyczne. Kto odpowiada za okładki "Feed Me Violence", "In For The Kill", "Pulses of Pleasure"? Mario Lopez jest człowiekiem stojącym za wszystkimi tymi obrazami. A "oczy" są już integralną częścią tego zespołu. Skoro Megadeth ma Rattleheada, Maiden Eddiego, to my mamy "oczy"! (śmiech). Ta zmiana była czymś naturalnym. Zombie są fajne, ale z czasem staliśmy się poważniejsi, a więc i okładki naszych płyt są inne. Poważniejsi powiadasz... Czy w takim razie można grać thrash metal jak Anthrax, w kolorowych bermudach? Zagrałbyś? Nie sądzę, żeby szorty pasowały do naszego stylu, (śmiech). Ale na pewno byłoby to bardzo wygodne! Thrash metal to spontaniczna i energiczna muzyka. Czy potrzebuje dziś spektakularnego show, scenografii i efektów specjalnych? Czy jednak to muzyka powinna być najważniejsza podczas koncertu? Nie potrzebujemy szalonej scenografii, smoków strzelających ogniem z dupy, ale zawsze myślę, że koncert jest czymś szczególnym... Ludzie powinni dostać coś, co zapamiętają, co pozostaje w głowie. Jeśli pójdę koncert i widzę cztery

EVIL INVADERS

53


HMP: Wydawało mi się, że mam jeśli nie wszystkie, to przynajmniej zdecydowaną większość płyt Thin Lizzy. Tymczasem okazało się, że jedną, zatytułowaną "In Ignorance We Trust", musiałem przegapić i jej ukazanie się było dla mnie sporym zaskoczeniem? Hakim Krim: Myślę, że to komplement. Owszem (śmiech). Żarty żartami, ale od 2013 roku regularnie co dwa lata wydajecie kolejne płyty, utrzymane w stylistyce klasycznego hard'n'heavy lat 70. i wczesnych 80. To pewnie nie przypadek, że czerpiecie akurat z tego okre su i dokonań prawdziwych gigantów ówczesnego rocka? No pewnie, lubimy dobrą muzykę. Późne lata 70. to dobra era dla mądrze wyprodukowanej muzyki. Gitary brzmiały jak gitary, perkusja brzmiała jak perkusja, bas jak bas, zresztą każdy inny instrument brzmiał wtedy tak, jak brzmi w rzeczywistości. To, co się później stało, było prawdopodobnie spowodowane zbyt dużą ilością kokainy, cyfrowymi procesorami efektów i "kulturą MTV". Naprawdę nie robimy nic specjalnego. Po prostu ustawiliśmy kilka mikrofonów przed naszym sprzętem i graliśmy. Jeśli coś przeciekło ze wzmacniaczy gitarowych do mikrofonów perkusyjnych, zazwyczaj było to w porządku. Z jakiegoś powodu unikanie stosowania drogich ekspanderów, mega kompresorów i surowego pogłosu wydaje się obecnie czymś niezwykłym.

Foto: Evil Invaders

statyczne osoby, które po prostu grają swój set, to szkoda czasu. Mogę sobie posłuchać ich płyt w domu... Oczywiście muzyka jest najważniejszą rzeczą, ale moim zdaniem, na koncercie nadajesz muzyce nową jakość, jeśli dołożysz coś wizualnego, spontanicznego. To nie znaczy, że musisz mieć scenę jak Iron Maiden... Wystarczy, że ruszasz się na scenie, aby ludzie mogli zobaczyć zaangażowanie i dobry show. To jest to. Pamiętam, gdy Kreator lub Metallica grali bez dużej sceny i fajerwerków. Stare, dobre czasy. Mile Petrozza (Kreator) zapytany wiele lat temu o swoją edukację muzyczną, powiedział, że pobrał zaledwie kilka lekcji gry na gitarze. Czy w Evil Invaders są jacyś absolwenci szkoły muzycznej? Czy jesteście po prostu samoukami? Nikt z nas nie umie czytać nut... Większość naszych umiejętności jest efektem nauki własnej. Oczywiście, korzystaliśmy z porad jednego, czy drugiego nauczyciela w drodze do stawania się muzykami, ale nasze doświadczenia, to w zasadzie efekt prób i błędów. Nie mam pojęcia, co to jest np. dziewicze, płaskie B z osłabionym 98 (nazwa pewnego dźwięku na gryfie), ale mogę zagrać "Victim of Changes" (Judas Priest) więc jestem w porządku, (śmiech). (Śmiech), no tak. A czy jakiekolwiek wyksz tałcenie pomaga, czy nie, w graniu metalu? Edukacja zawsze pomaga. Nasza droga, aby stać się muzykami, trwała znacznie dłużej niż z profesjonalnym nauczycielem. Chociaż myślę, że jeśli grasz tylko zgodnie z określonymi, sztywnymi "regułami", trudniej jest ci wypracować własny, niepowtarzalny styl. Wkrótce przyjedziecie do Polski. Mamy tu wielu thrash maniaków, którzy kochają muzykę. Czego oczekujesz po koncercie w naszym

54

EVIL INVADERS

kraju? Mam nadzieję, że ludzie będą zadowoleni i wypiją z nami drinka! Nie oczekujemy niczego, ponad to, żeby ludzie byli szczęśliwi. A czego mogą się spodziewać polscy fani Evil Invaders? Szybkiego, ciężkiego, kruszącego czachy, high speed metalu i chęci napicia się z Wami, (śmiech). Czy znasz jakieś polskie zespoły metalowe? Jasne! KAT, Vader, Roadhog, Decapitated. Kurcze, całkiem nieźle... Serdeczne dzięki za rozmowę i do zobaczenia na koncercie! Cała przyjemność po mojej stronie! Twoje zdrowie! Jakub Czarnecki

Nie żałujecie czasem, że nie było wam dane urodzić się nieco wcześniej? Bo zaległości muzyczne można oczywiście nadrabiać w każdej epoce, a świetna płyta z 1972 roku w żadnym razie nie traci na wartości w roku 2017, ale jednak możliwość poznania jej w momencie premiery, emocje z tym związane, etc., etc. nie są już jednak takie same jak w tamtej epoce? Nie jestem tego rodzaju romantykiem. Podobają mi się obecne czasy z tanimi lotami, internetem, nauką i wszelkimi udogodnieniami jakie mamy. Pewnie, że niektóre rzeczy z przeszłości wydają się jakby fajniejsze, ale tak naprawdę nic na tym nie zyskało, że wszystko staje się nostalgiczno-szalone. Uważam jednak, że nowoczesną architekturę i projekty samochodów mamy teraz najbrzydsze w całej historii ludzkości. Z drugiej strony jednak zyskaliście też szansę poznania wielu współczesnych zespołów, dlat ego też w waszej muzyce słyszę echa nie tylko Lizzy czy Wishbone Ash, ale też grup NWO BHM pokroju Iron Maiden, czy Metalliki starsze grupy nie miały jednak w latach 60. i 70. tylu źródeł inspiracji? Zespoły z lat 60. i 70. miały mnóstwo wzorców, którymi mogły się inspirować. Oczywiście, nie brzmią one teraz tak ciężko jak kapele z obecnych czasów, ale wciąż słychać, że miały w rękawach mnóstwo fajnych trików. Muzyka ewoluuje i jestem wdzięczny za życie w czasach, w których jest jej tyle do odkrycia i naprawdę łatwo się ją tworzy. Momentami słyszę również na tej płycie, że darzycie estymą nie tylko klasycznego bluesa, ale również bardziej progresywne granie, co słychać choćby w "Part Of Me"? Tak, ten utwór kończy się nieco dziwacznymi akordami. Czasem tak się dzieje. Ale wydaje mi się, że jest to słuszne. Aktualnie słuchamy bardzo różnej muzyki. Podchodzi mi stary soul i cokolwiek co uznam za fajne. Zazwyczaj mówię, że słuchamy wszystkiego od Abby po Darkthrone. Inspiracja czai się wszędzie. To nie musi być wcale to o czym myślą zapatrzone w heavy metal dzieciaki (Black Sabbath, pedały fuzz, koty, mocna kawa)…


Inspiracja czai się wszędzie Ten szwedzki zespół przebojem wdarł się do czołówki ciężkiego rocka, z każdą kolejną płytą zyskując coraz więcej fanów. Najnowsza "In Ignorance We Trust" pewnie też zachwyci zwolenników konkretnego grania spod znaku Thin Lizzy czy UFO, a śpiewający gitarzysta grupy opowiada nam o wszystkim, łącznie z tym, dlaczego woli traktor od Mercedesa i jak postrzega cały trend retro rocka:

Jakoś ostatnimi czasy często mam okazję poz nawać nowe zespoły grające w starym stylu i zdarza się, że w rozmowie z nimi poruszam nurtujący mnie problem: dlaczego ten modny obecnie nurt określa się mianem retro rocka, skoro takie granie nigdy nie straciło na aktual ności, jest wciąż żywe, wręcz ponadczasowe? Ludzie chyba po prostu lubią kategoryzować rzeczy. Osobiście przestało mnie to obchodzić. Słuchacze mogą więc określać naszą muzykę jak zechcą, jak również sami zachodzić w głowę, by wymyślić jakiś sprytny pomysł na opisanie czegoś lub znalezienie podobieństwa do czegoś. Nigdy nie pojmowałem, dlaczego ludzie tak się tym przejmują. Dobry kawałek to dobry kawałek, jeśli cię zaintrygował, posłuchaj go i zrelaksuj się. Jeśli ci to coś da, to właśnie o to chodzi. Całe to analizowanie i dzielenie jest po prostu niepotrzebne i głupie. Nie o to w tym wszystkim chodzi.

się na "uczuciu" niż podejmowaniu prób bezbłędnego przywalenia. Dziwne, że aż tylu ludzi wydaje się tego nie rozumieć. Co więcej, obecnie wiele zespołów wydaje się być tworzonych przez muzyków nie aż tak dobrych jak dawniej, w sensie umiejętności nadania numerowi wiarygodności i odpowiedniej dynamiki. To może kiedyś pokusicie się o nagranie płyty w studio na tzw. setkę, co jak przypuszczam oddałby na niej w niemal 100% koncertowy sound Dead Lord? Wszystkie nasze albumy nagraliśmy tak, jakbyśmy grali te numery na żywo. Oprócz niektórych

Owszem, lubimy to. W ten sposób utwory brzmią bardziej jak "ten sam zespół". Jeśli ludzie po prostu piszą na własną rękę, będzie się to zawsze wydawać mniej ujednoliconym brzmieniem. Nie unikacie winylowych splitów, wasze albumy też ukazują się na tym nośniku, najnowszy nawet w kilku wersjach kolorystycznych wbrew temu co wieszczą pesymiści wygląda na to, że zwyczaj wydawania płyt na fizycznych nośnikach przetrwa, przynajmniej wśród fanów rocka? Tak, winyle wydają się być nie do powstrzymania. Dobrze jest, gdy muzyka jest fizycznie zapisana na nośniku analogowym. Dostrzegacie też jednak zasięg oddziaływania nowoczesnych technologii, bo "In Ignorance We Trust" jest też dostępny jako digital down load i w streamingu? Pewnie, czemu nie? Nie sądzę, że to ja mam decydować, jak ludzie powinni słuchać muzyki. Przesyłanie strumieniowo danych przez telefon wydaje się łatwiejsze niż przez ogromny gramofon, nieprawdaż?

Dokładnie. Wydaje mi się też, że do pewnego znużenia współczesnym rockiem czy ekstremalnym metalem wśród słuchaczy mogło przyczynić się też zbyt syntetyczne brzmienie wielu płyt, stąd ten, niemal masowy, powrót do organicznego, naturalnego brzmienia? Zgadzam się. W świecie w którym każdy ma sztuczne cycki i Mercedesa, fajnie jest żyć bez makijażu i prowadzić traktor. Wy też spełniliście swoje marzenie, bo "In Ignorance We Trust" udało wam się nagrać w analogowym Cuervo Recording Service w Madrycie? Nie posunąłbym się aż tak daleko, by nazywać to spełnieniem marzenia. Miło jest móc odwiedzać różne miejsca i tam nagrywać, ale cena biletu na samolot do Madrytu jest prawie taka sama jak bilet na pociąg do Goeteborga. Mimo wszystko, jest to fajne. Nie mieliście problemów z przestawieniem się na taki tryb pracy? Cyfrowe edytowanie ścieżek jest może i bezduszne, ale z drugiej strony jednak praktyczne, bo przy nagrywaniu na taśmę w razie błędu wszystko trzeba powtarzać od początku? Błędy są dobre. Bez nich, rock nigdy nie byłby idealny. To rodzaj idei rocka ze świata Hollywood i Jacka Danielsa. Ten rodzaj rocka znaczy tyle dla prawdziwej muzyki, ile Disney w kategorii filmowej. Wypolerowany i pozbawiony swej prawdziwej brzydoty. Piękno tkwi właśnie w wadach. Gdy Chuck Berry podkręcił swoje wzmacniacze aż do granicy zniekształcenia dźwięku, stało się tak dlatego, że brzmiał niedoskonale. I prawdopodobnie wkurzył też tym niektórych ludzi. The Rolling Stones prawdopodobnie nigdy nie nagrali piosenki bez popełnienia przynajmniej jednego błędu. I zapewne wszystkie stare, klasyczne nagrania zostały zrobione szybko i z brudem. Bardziej skupiano

Foto: Sergio Albert

solówek i wokali. Gdy rozpoczynamy nagrywanie, wokale nigdy nie są zrobione na czas, ale ja wolę najpierw skupić się na jednej rzeczy i dopiero potem wziąć się za kolejną. Jeśli chodzi o ścieżki rytmiczne, wszystkie nagrywamy w tym samym pomieszczeniu. Mamy też trochę nagrań na żywo z koncertów, więc może kiedyś gdzieś je umieścimy. Uwinęliście się z nagraniami w 10 dni - byliście pewnie świetnie przygotowani do tej sesji, zważywszy, że zarejestrowaliście w tym czasie aż 12 utworów? Nie. Nigdy nie jesteśmy wystarczająco przygotowani. Podstawowe struktury utworów zwykle mamy gotowe. W ciągu pierwszych dwóch dni nagraliśmy więc podstawy (perkusja, gitary i bas). Resztę czasu spędziliśmy na pisaniu i nagrywaniu wokali i solówek. I nieco przeszkadzajek, oraz kilka innych dziwnych instrumentów. Wasze oldschoolowe podejście do procesu twórczego podkreśla też fakt, że pracujecie nad wszystkimi utworami zespołowo, na próbach, podczas których każdy z was ma wpływ na ostateczny kształt każdej kompozycji?

Niby tak, jest jednak pewne ale... Nie ma jednak lepszej promocji od koncertów, a wy gra cie naprawdę dużo, w tym często na najroz maitszych festiwalach - to chyba najlepsze potwierdzenie tego, że muzyka Dead Lord dociera do coraz większego grona słuchaczy. Liczycie, że z pomocą Century Media uda wam się wejść na jeszcze wyższy poziom, kiedy nawet ludzie nie będący fanami rocka będą kojarzyli waszą nazwę, tak jak obecnie Maiden, Black Sabbath czy Led Zeppelin? Dopóki ludzie pojawiają się na koncertach, jestem zadowolony. To, czy ludzie którzy nie lubią naszej muzyki, wiedzą kim jesteśmy, nie jest ważne. Dni gwiazd rocka minęły, a ja osobiście dbam tylko o dobrą muzykę i solidne koncerty. Century Media jest świetne i zawsze na koncercie pojawia się ktoś od nich by powiedzieć "cześć!", co naprawdę doceniamy. Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki, Karol Gospodarek

DEAD LORD

55


napisałem. Ale mieliśmy też trochę czystych wokali w kilku coverach, które zrobiliśmy, w szczególności "The Hammer", "Death Comes Ripping" i "Prowler" - z naszych EPek.

"Powodem, dla którego stajemy na scenie, aby grać naszą muzykę, jesteście Wy'' Z czym kojarzy wam się Dania, oprócz nieszczęsnego Czesława Mozila? Mnie na pewno z Mercyful Fate, Pretty Maids, mostem łączącym Kopenhagę ze szwedzkim Malmo... a od jakiegoś czasu również z Impalers. Przyznaję bez bicia, że dopóki nie miałem okazji obcowania z ich nowym dziełem, nie wiedziałem o istnieniu tej hordy. Czas nadrobić braki w muzycznej wiedzy, bo naprawdę warto. Zespół wydał właśnie świetny album pt."The Celestial Dictator" i zagrał nawet koncert w Polsce. Niestety nie mogłem być. Udało mi się za to pogawędzić z Sorenem, wokalistą i gitarzystą Impalers. Soren Crawack: Witam, nazywam się Soren Crawack. Jestem gitarzystą rytmicznym, wokalistą i głównym autorem piosenek w Impalers. Dziękujemy za poświęcony czas, i pytania dla ze-społu. HMP: Hej, witaj. Co słychać w kraju Kinga Diamonda i Mercyful Fate? Wielu polskim fanom, Dania kojarzy się właśnie z nimi.

to jako komplement. A więc o Kreatorze. Moimi ulubionymi płytami są: "Pleasure to Kill ", "Terrible Certainly", "Ekstreme Aggression" i " Coma of Souls ". Słyszę podobną energię w waszej muzyce. Natomiast nowe albumy Kreatora nie mają już tego jadu, mocy i gniewu. A jaka jest twoja opinia?

Czyj to był pomysł, aby urozmaicić agresywną muzykę, delikatnymi fragmentami i czystym śpiewem? To zdecydowanie wzbogaca cały album i czyni go bardziej interesującym. Ale myślę, że można było na przykład nagrać cały album w klimacie pierwszych trzech piosenek i prawdopodobnie też byłoby dobrze. To nie był w zasadzie pomysł. To wyszło spontanicznie, naturalnie. Zacząłem pisać refreny i linie melodyczne, których po prostu nie można było wykrzyczeć, jak kiedyś. To nie brzmiałoby dobrze. Zawsze chciałem śpiewać czysto, ale uważałem, że nie jestem wystarczająco dobry. Kiedy więc muzyka zaczęła się kształtować w ten sposób, powiedziałem sobie: "Okej, spróbujemy tego czystego śpiewu w kilku utworach." Myślę, że to się bardzo dobrze sprawdziło i mam nadzieję, że będę robił to w przyszłości na kolejnych albumach. Ale tylko jeśli takie wokale będą mi pasować do muzyki. Co do nagrywania całego albumu, w stylu pierwszych trzech kawałków, tak, na pewno to byłoby wykonalne. Zrobiliśmy to już wcześniej. Pierwsza płyta "Power behind the Throne" jest właśnie taka. Drugi album też jest prawie taki (poza balladą). Ale każdy thrashowy zespół tak gra, więc chcieliśmy trochę pomieszać . Generalnie podoba mi się cały album, ale moimi ulubionymi utworami są "Terrestrial Demise", "Terrorborn", "The Celestial Dictator", "Antythesis", "Color Me White"... Czy fani będą mogli usłyszeć je na koncertach? Cieszę się, że je lubisz! To też prawdopodobnie moje ulubione. Teraz gramy "Terrestrial Demise", "Color Me White" i "Sun" na naszych gigach. To trzy utwory, do których nagraliśmy teledyski, więc warto zacząć od nich. Ale na pewno będzie ich więcej. Myślimy o graniu "The Celestial Dictator" i "Into Doom" w niedalekiej przyszłości.

Foto: Impalers

Ewentualnie jeszcze z Larsem U, (śmiech)... A już niedługo pewnie i z Impalers. W ubiegłym roku spędziłem kilka miesięcy w Szwecji. Widziałem nawet 8 kilometrowy most z Malmö do Kopenhagi, przez Bałtyk. Byłem pod wrażeniem, niestety nie miałem okazji nim jechać. Często jeździcie przez ten most do Szwecji? Oczywiście, byliśmy w Kopenhadze wiele, wiele razy. Jednak rzadko zdarza nam się jeździć przez most do Szwecji. "The Celestial Dictator" to mój pierwszy kon takt z waszą muzyką. Jestem pod wrażeniem i chętnie poznam resztę wydawnictw. Ta agresja i motoryka, znana ze starych albumów Kreatora. Uwielbiam to. Czy Mille Petrozza uczył cię śpiewać? (Śmiech)... Dzisiaj to on mógłby uczyć się od Ciebie. Kreator był wielką inspiracją dla mojego stylu śpiewania, szczególnie na początku. Myślę, że Mille miał świetny, agresywny wokal, który po prostu rozrywał głośniki. Nie wiem, czy mógłbym go czegoś nauczyć, (śmiech), ale przyjmę

56

IMPALERS

Uwielbiam te wszystkie płyty, ale uwielbiam też ich najnowsze utwory. To nie jest dokładnie ten sam Kreator co dawniej, ale wciąż jest naprawdę cholernie dobry. Szczególnie "Phantom Antichrist". To świetny album i to było coś, z czego czerpaliśmy wielką inspirację, podczas tworzenia naszego poprzedniego albumu, "God from the Machine". Wydaje mi się nawet, że słychać to także na "The Celestial Dictator ". Trochę bym polemizował, bo ja jednak słyszę echa tych starszych albumów. Niespodzianka następuje natomiast w utworze "Into Doom", gdzie słychać czysty śpiew. Potem wokale są już mieszane, raz czyste i a raz agresywne... czy to wciąż Soren? To Ty? Jeśli tak, to świetna robota. Tak, wciąż ja. Na ostatnim albumie mieliśmy podobną balladę ("Beyond Trinity") i stwierdziliśmy, że to brzmi dobrze. Więc próbowałem pójść nieco dalej i zaśpiewać bez żadnych wrzasków na "Into Doom". To zdecydowanie najbardziej osobista piosenka, jaką kiedykolwiek

Teledysk do "Color me White" wzbudza pewne kontrowersje... Subkultura metalowa jest często postrzegana przez pryzmat narkotyków, co nie ma przełożenia na rzeczywistość. Odsetek osób uzależnionych od narkotyków, wśród metalowców jest niewielki, w porówna niu do innych subkultur. Na końcu filmu pojawia się też hasło: Escobar nie akceptuje używania narkotyków. Jakie masz doświad czenia z narkotykami? Nie sądzę, żebym kiedykolwiek spotkał prawdziwych narkomanów w metalowej subkulturze. Każdy, kogo znam, kto ma do czynienia z używkami, robi to na całkowicie kontrolowanym poziomie. Biorąc pod uwagę nasze doświadczenia z narkotykami, można uczciwie powiedzieć, że wszyscy ich używaliśmy. Różnego rodzaju. Osobiście nie mam nic przeciwko narkotykom. Jeśli możesz sobie z tym poradzić i nie masz ochoty wciągać kreski, we wtorkowe popołudnie, to co jest z tym nie tak? Nie uważam tego za bardziej szkodliwe, niż chlanie na umór, w każdy piątkowy wieczór. A co jeśli palisz jointa lub robisz ściechę, od czasu do czasu? To dobra zabawa, dopóki to nie przejmuje kontroli nad tobą. Więc się pieprzcie, bo to moja sprawa. Takie jest moje zdanie. Ok. Każdy ma swój pogląd na używki. Ja mam ten etap za sobą, więc raczej nie jestem zwolennikiem dragów. Czy planujecie zrobić więcej klipów wideo do utworów z "The Celestial Dictator"? Jeśli tak, to do których?


Chcemy zrobić jeszcze jeden lub dwa. Prawdopodobnie stanie się to wiosną, by ponownie wzbudzić zainteresowanie albumem. Mam świetny pomysł na "Into Doom", ale to prawdopodobnie zbyt kosztowna idea. Myślimy także o "Terrorborn" lub "Antithesis". Album promuje także singiel "Sun". Dlaczego akurat ta kompozycja? Okładka "Sun" jest fragmentem obrazu z "The Celestial Dictator ", ale w innym kolorze. Sama grafika do "The Celestial Dictator " jest ciekawa... Ta pasożytnicza istota, przejmująca Ziemię... Kto ją stworzył? "Sun" wydawało się być doskonałym podsumowaniem całej płyty, dlatego wybraliśmy to na pierwszy singiel. Miał fascynujące intro, wściekłe i agresywne riffy i zwrotki, a także czysty śpiew. Wszystko, co najlepsze w naszej muzyce było w nim zawarte. Dzieło na okładkę płyty, zostało stworzone przez All Things Rotten (Andrej Bartulovic). Nawiązuje do jej tytułu, ale niekoniecznie ma związek z tekstem utworu. Foto: Impalers

Nie mogłem być na waszym koncercie, czego żałuję. Jak wrażenia po kontakcie z polskimi thrashers? Czy przyjedziecie po raz kolejny do nas? Mamy nadzieję wrócić. Zawiodła promocja, więc nie pojawiło się zbyt wiele osób, co uważam za żenujące. Ale wrócimy. Czy znasz muzykę metalową z krajów takich jak mój? Czy są jakieś polskie zespoły, które zrobiły na Tobie wrażenie? Z pewnością znam jakiś metal z Polski. Oczywiście, są Behemoth i Vader. Lubię też Kat. Ale nie znam wielu zespołów poza tymi, przepraszam. (Śmiech) nie ma za co. Jaka jest obecna skan dynawska scena, jaki metal jest popularny? Niedawno dowiedziałem się, że w Norwegii oprócz black metalu jest sporo thrash metalowych zespołów. I są naprawdę dobre. A w Danii? Dania jest krajem totalnego death metalu. W Danii jest wiele, wiele death metalowych i tylko kilka thrashowych zespołów (może łącznie 5-6, w tym Artillery). Jest też dość mocna scena folk metalowa, ale to nie mój styl, więc nie wiem o nim zbyt wiele Czy Duńczycy znają i doceniają, stare zespoły, takie jak Mercyful Fate i King Dia-

Foto: Impalers

mond, Artillery czy nawet Pretty Maids? Mercyful Fate, a szczególnie King Diamond są tutaj, jak bogowie. Z drugiej strony, kiedy widzę na koncercie Artillery, tylko 100 osób, czuję wstyd i zażenowanie. Są jednym z moich ulubionych zespołów i stworzyli jedne z najlepszych albumów w historii muzyki, więc nie rozumiem. W przyszłym miesiącu gramy z nimi na sześciu koncertach. Powinno być zabawnie. Cieszę się, że wspomniałeś o Pretty Maids. Byli jednym z zespołów, który wciągnął mnie w heavy metal i wydaje mi się, że albumy takie jak "Sin-Decade" i "Future World" są jednymi z najlepszych w historii. Czy słyszałeś album Denner/Shermann , "Masters of Evil", muzyków Mercyful Fate? Świetna płyta moim zdaniem. Tak. Spotkałem ich nawet kilka razy i rozmawiałem z nimi chwilę. Z całą pewnością to świetna rzecz! Kiedy byłem młody, chciałem grać muzykę bardzo podobną do waszej... Niestety, zabrakło nam determinacji i wytrwałości. Skończyliśmy na kilku występach w klubach. Czy jesteście samoukami i co was determinuje do doskonaleniu swoich umiejętności? Tak, Wszyscy jesteśmy samoukami. Nie sądzę, żebym poprawił moją grę na gitarze w ciągu ostatnich kilku lat. Przynajmniej niewiele. Po

prostu staram się wymyślać rodzaj muzyki, którą sam chciałbym słuchać. A jeśli nie wychodzi, próbuję to poprawić. Do skutku. Koncerty. Kluby czy hale? Cóż, kluby są fajne i kameralne, a ja to lubię. Ale hale mogą być równie klimatyczne. Wszystko zależy od odbioru przez publikę. Staramy się mieć kontakt z ludźmi. Powinieneś być w stanie dotrzeć do faceta, zarówno tego z tyłu, jak i tego z przodu. Tak, żeby obydwaj wyszli z koncertu z poczuciem, że to był świetny, pieprzony gig. W halach na pewno jest więcej swobody, ze względu na większą scenę i też to lubię. Kto jest głównym twórcą muzyki i tekstów w Impalers? Czy zdarza wam się pisać coś w studiu, przed nagraniem albumu? Głównie, to ja piszę wszystkie teksty i większość muzyki, ale Thomas (gitara prowadząca) również dobrze w tym odnajduje. Pozostali dwaj, podrzucają swoje pomysły tu i tam. Działa to świetnie. Przy "The Celestial Dictator" pierwszy raz się zdarzyło, że pisaliśmy utwory, gdy byliśmy w studiu. Ale muszę powiedzieć, że wolę mieć gotowy cały materiał, przed wejściem do studia, więc prawdopodobnie nie powtórzymy tego w przyszłości. Czy obecnie w Danii działa jakakolwiek cen zura, jeśli chodzi o muzykę, sztukę? Polska wydaje się dziś powracać do czasów średniowiecza. Cenzuruje się wypowiedzi, odwołuje niektóre koncerty, pozywa się artystów za tzw. obrazę uczuć religijnych itd. Tytuł waszego albumu mógłby również zostać ocen zurowany, (śmiech)... Cenzura jest w Danii prawie nielegalna, więc nie powiedziałbym, że mamy coś takiego. Oczywiście nadal prasa manipuluje prawdą i tak dalej, ale rzeczywistej prawdziwej cenzury nie ma . Kto jest niebiańskim dyktatorem z waszego albumu? To "bóg". Chodzi o to, że niektórzy ludzie są niewolnikami reguł, narzuconych im przez tak zwane "święte księgi" - czy to Biblię, Koran, czy Talmud. Chodzi o utraconą wolność, dosłownie. Dlaczego ludzie pozwalają się zniewalać tej totalitarnej dyktaturze? Gdzie, podobno, ktoś czuwa nad tobą w dzień i w nocy, aby kontrolować, czy nie robisz rzeczy, które są zabronione. Więc możesz pójść do nieba, kiedy umrzesz, a jeśli ci się nie udało, do piekła, by

IMPALERS

57


palić się całą wieczność. Uważam, że jest to podły i zły pomysł. Bzdury wymyślone i zapisane przez starożytnych ludzi, bez żadnej wiedzy naukowej. Jaki jest zatem twój stosunek do religii, jakiejkolwiek? Praktykuj sobie, co chcesz, niezależnie od tego, w co wierzysz. Ale rób to dla siebie i nie narzucaj swojego światopoglądu innym, ani bezpośrednio, ani pośrednio. A tak szczerze powiedziawszy, uważam religię za nieracjonalną i wysoce nielogiczną. Moim zdaniem jest to rak na ludzkiej rasie i największe zagrożenie dla nas, jak i wszelkiego życia na tej planecie. Co myślisz o zespołach odnoszących się w swoich utworach do dawnych wierzeń skandy nawskich? Przyznaję, że wiele takich zespołów jest bardzo popularnych w Polsce.

podobną do tej, jaką obrał Slayer? Życie z muzyką jest i zawsze było moim marzeniem. Oczywiście nie mogę przewidzieć, co przyniesie przyszłość. Wiem, że wszyscy kochamy thrash metal, i będziemy kontynuować nagrywanie muzyki i granie koncertów tak długo, jak długo czujemy, że ludzie chcą, żebyśmy tu byli. W ubiegłym roku zyskaliśmy trochę popularności, więc mamy nadzieję na przyszłość. Ale to kosztowało nas dużo ciężkiej pracy i wiele poświęceń. Wiele wyrzeczeń nas jeszcze czeka abyśmy odnieśli prawdziwy sukces. Nie potrafię powiedzieć, jakim zespołem będziemy za 10 lat, ponieważ nie wiem, gdzie się wtedy znajdę. W tej chwili jestem pewien, że nadal będę siedział w thrash metalu (bo dlaczego nie?). Ale kto to naprawdę wie? Jestem pewien, że będziemy kontynuować definiowanie naszego brzmienia tak, jak zaczęliśmy to robić na "The Celestial Dictator". Piszę teraz zupełnie

HMP: Rozmawiamy na kilka dni przed pre mierą albumu. Jesteś podekscytowany faktem premiery pierwszej płyty Venom Inc.? Tony "Demolition Man" Dolan: Tak i to bardzo. Graliśmy teraz kilka koncertów festiwalowych. Jak po raz pierwszy zagraliśmy "Ave Satanas" reakcja publiki była genialna. Na następnych koncertach ludzie już śpiewali z nami. Jak długo komponowaliście ten album? Wiesz co, nigdy nie chcieliśmy nagrać płyty. W prawdzie przymierzaliśmy się do tego kiedyś i mieliśmy jakieś tam nagrania. I tak przed świętami Jon Zazula chciał zobaczyć nagrania demo. Ja nigdy nie chciałem wchodzić w ten biznes, szukać wytwórni i takie tam. Chciałem po prostu grać dla fanów. Dema się spodobały i po dwóch tygodniach mieliśmy już duży kontrakt z Nuclear Blast. Dwa miesiące nam zajęło wszystko. Niby szybko, ale dla mnie dobrze bo wszystko było świeże. Nie poprawialiśmy się i nie staraliśmy się nagrać znowu tych samych płyt. Chcieliśmy nagrać to tak jak czujemy, dlatego ten album jest dla mnie bardzo szczery. Jest dedykowany wszystkim słuchaczom, fanom, fotografom, dziennikarzom, tobie. Tytuł to nic więcej jak nasz hołd dla was. To jest nasze powiedzenie wam - dziękuje. Mimo wszystko na albumie są momenty, które spokojnie pasowałyby do kultowego "Black Metal". Mam tu na myśli "Metal We Bleed" i "Forget in Hell". No tak masz racje. Mantas pisał riffy i nawet mi proponował, żebym wysyłał swoje pomysły, ale stwierdziłem, że to co on robi jest świetnie i nie chce w to ingerować. Bał się, że to może iść w złą stronę. Powiedziałem mu, że jedyne co musi robić to komponować i grać jak Mantas i wszystko powinno się udać. Jedyne co musieliśmy zrobić to być ze sobą szczerzy. Wiele zespołów, zwłaszcza późny Venom chce się podlizać fanom i nagrywają wszystko tak, żeby im się podobało i nie są do końca ze sobą szczerzy. I tak właśnie nie chcieliśmy nic kopiować tylko być ze sobą kompletnie szczerzy. Przez co efekt końcowy jest taki jak jest. Szczery. Tamten album też był szczery.

Foto: Impalers

Nic mnie to nie obchodzi. To przebieranka, to sztuczka. Czy fajnie jest śpiewać o Wikingach i Odynie? Pewnie. Ale żaden z tych ludzi nie wierzy, że Odyn jest postacią historyczną lub boską. Bo to jest głupie. Tak, to fajne, nośne historie, ale tylko o to chodzi. Jedno jest pewne. Nigdy nie usłyszysz, jak śpiewamy rzeczach znanych z okładek Manowar. Jaki jest twój stosunek do płyt winylowych? Czy zamierzacie wydawać swoje albumy na tych tradycyjnych nośnikach? Iron Maiden powiedzieli przed laty, że będą wydawać winyle, dopóki ich fani je kupują. Obecnie prowadzimy kampanię Indiegogo, aby wydać "The Celestial Dictator" na winylu. Mamy nadzieję, że się to uda, ponieważ wielu ludzi o to prosi, ale nie możemy sobie teraz na to pozwolić. Jeśli się powiedzie, wykorzystamy pieniądze z dotychczasowej sprzedaży, aby sfinansować tłoczenie również innych naszych albumów. Zastanawiasz się, jak będzie wyglądać będzie twoja kariera muzyczna za 15, 20 lat? Czy nadal będziecie nagrywać takie albumy jak "The Celestial Dictator" ? Czy staniecie się podobni do Metalliki i zostaniecie metalowy mi celebrytami? Czy może podążycie drogą

58

IMPALERS

inny materiał. Muzykę, którą mam nadzieję ukończyć na Halloween w przyszłym roku. Będzie ciężka, a częściowo też i szybka, ale nie będzie to thrash. Czy chcesz coś powiedzieć wszystkim tym, którzy byli na waszym koncercie i tym, którzy, po wysłuchaniu płyty, będą chcieli was zobaczyć? Mam szczerą nadzieję, że przyjdziecie na nasze koncerty. Jeśli podoba wam się nasza muzyka, pokochacie nasze show. To wam mogę obiecać. Uściśniemy każdemu rękę i napijemy się z każdym z was piwa. Ponieważ powodem, dla którego stajemy na tej scenie, aby grać naszą muzykę, jesteście Wy! Tak więc dziękuję i mam nadzieję, że wkrótce zobaczymy, jak machacie swoimi pieprzonymi głowami, w pierwszym rzędzie. Dziękuję za rozmowę i również mam nadzieję, że się zobaczymy na koncertach! Jakub Czarnecki

Z drugiej strony macie na albumie taki indus trialny numer "Dein Fleisch". Brzmi on jak skrzyżowanie Rammsteina z Venom. Tak jest, masz racje! Wszyscy lubimy ten zespół, ale nigdy nie chcieliśmy być nimi. Nie możemy grać tak jak oni bo tylko oni tak umieją grać. Jedyne co mogliśmy zrobić to stworzyć taki klimat kompozycji. Tak jak w black metalu, na przykład. Przesłaniem tego utworu jest to, że w każdym z nas jest mała perwersyjna osoba. Jest ona uśpiona przez to w jakim środowisku, żyjemy: praca, dom, praca. Możliwe, że gdybyśmy żyli w innym środowisku wszystko by wyglądało inaczej. Po to potrzebujemy wakacji. Chcę przekazać, że przez to wszystko, wygląda to tak, jak by ludzie na zewnątrz byli szczęśliwi, ale jednak w środku nie wszystko gra. Chcą czegoś więcej. Wracając do tematu nic nie kopiowaliśmy po prostu oddaliśmy w tym utworze nasze inspiracje. Każdemu to może się kojarzyć z czymś innym i to jest właśnie wspaniałe w muzyce, że jeden efekt na każdego działa to inaczej. Jesteś autorem wszystkich tekstów na płycie? Ja i Mantas. On napisał całą muzykę. Mogłem pisać muzykę ale bardzo mi się podobało to co stworzył Mantas. Czy tekst "The Evil Dead" jest o tym starym horrorze?


To jest nasze powiedzenie wam - dziękuje Stało się, Venom Inc debiutuje albumem o enigmatycznym tytule "Ave". Pierwszym singlom udało się wzbudzić pewne kontrowersje w internecie i zaciekawienie fanów w jaką stronę pójdzie zespół 2/3 oryginalnego składu legendarnego Venom. O nowej płycie, lecz nie tylko o niej opowiada mi przesympatyczny i wygadany Demolition Man. Gdy pierwszy raz usłyszałem ten riff skojarzył mi się z pierwszymi albumami Ozzego. Z powodu fryzury nie mogę mieć takiego image jak Ozzy więc musieliśmy postawić na coś innego. Chciałem jeszcze umieścić tam nazwę zaprzyjaźnionego zespołu z Włoch, Necrodeath, a utwór o nekromancie, który chce wskrzesić trupy pasuje idealnie do tego. Jesteś fanem horrorów? Jaki ostatnio horror widziałeś? Ostatni jaki widziałem to był chyba "Ring", mój ulubiony. O tym mógłbyś pogadać dużo z Mantasem bo on uwielbia takie filmy. Ja rzadko oglądam filmy. Jak już mam coś wybrać z tego to bardzo lubię "Lśnienie" i "Egzorcystę". Teraz bardzo czekam na nową adaptacje "To", Kinga. Lubię pierwszy film, a książka to już w ogóle kosmos.

Mamy pentagramy i odwrócone krzyże, każdy to już ma. To nie jest kontrowersyjne. Mieliśmy już ekspansje kapel death, black metalowych, mieliśmy już kapele grające gore. Wtedy to szokowało. Slayer w latach 80. szokował. Zwłaszcza utworem "Angel of Death". Na okładce u nas masz Lucyfera, który idzie spokojnie do ciebie, bez agresji. Ma torbę węży i idzie przynieść ci wiedzę. Masz tu dużo symboliki i tyle. Każdy zobaczy tu co chce. W naszych czasach już nie ma czegoś takiego jak kontrowersja. Planujecie dużą trasę promocyjną? Jak będzie wyglądać setlista takiej trasy?

przybrał pseudonim Cronos. Obecna żona Mantasa mieszkała naprzeciwko mnie i pokazała mi Venom chwaląc się, że to zespół jej chłopaka. Tak się wszyscy się poznaliśmy i kolegowaliśmy. Kiedyś zadzwonili i zaprosili mnie na drinka i powiedzieli jak wygląda sytuacja z Cronosem i zaproponowali mi wspólne granie. Powiedzieli, że mam dobry wokal i znam zespół i to mnie w nim widzą. Tak właśnie wtedy znalazłem się w zespole. Ludziom się to wtedy spodobało. Słuchasz albumów Venoma z Cronosem? Zwłaszcza tych nowych? Oczywiście, że tak. Innych to nie interesuje, a mnie jednak tak i zawsze słucham. Bardziej jest do dla mnie solowy projekt Cronosa, ale lubię te płyty. Fajnie, że teraz są dwa Venomy. Ludzie mogę mieć porównanie, który lepszy i jest duża szansa, że dzięki temu usłyszą utwory, których nie usłyszeliby, jak byłby tylko jeden Venom. Mają teraz podwójną szanse na zobaczenie swojego zespołu. Czy nie wkurwia was czasem, że Cronos gra na stadionach. a wy gracie często w małych klubach?

Też strasznie czekam na ten film. Wracając do płyty, wydaje mi się, że "Time to Die" to najszybszy numer jaki napisał Mantas. Możliwe, ale nie wydaje mi się, że podobne tempo utworów mieliśmy podczas nagrań dla Mpire of Evil. Podobnie na "Temples of Ice", gdzie chcieliśmy osiągnąć zabójcze thrashowe tempo. Tempo tego utworu idealnie pasuje do jego tekstu. Chciałem tutaj pokazać moją fascynacje historią i nagrać utwór o gladiatorach. Widzenie dobra i zła jest tutaj opisanie z punktu widzenia gladiatora. Czy "Ave Satanas" jest kontynuacją muzy czną "In Nominus Satanas"? Nie, jest po prostu napisane w tym samym duchu. W obu nich chodzi o to, żeby być wolną duszą i robić to co się chce. Oczywiście dla wielu chodzi tu o robienie złych rzeczy bo tak chrześcijaństwo postrzega satanizm. Wystarczy spojrzeć na Lucyfera, został strącony z nieba za to co miał robić, nieść wiedzę. O to chodzi w tych utworach, żeby otworzyć oczy i zobaczyć światło. To jeszcze jak już rozmawiamy o utworach z albumu to czy "Black N Roll" jest re-definicją waszego stylu gry? Ten utwór napisał też Mantas i przyszedł do mnie mówiąc, że na pewno mi się spodoba bo lubię Motorhead. Utwór zresztą zaczyna się od basu. Słychać w nim ogromne wpływy tej kapeli jak i AC/DC. Tekst jest o tych wszystkich kapelach grających metal jak Metallica, Judas Priest, Motorhead. Zresztą Motorhead mimo bycia zespołem metalowym zawsze podkreślał, że grają rock'n'rolla. Tak jak właśnie stary Venom, to jest rock'n'roll z diabelskimi tekstami. Diabeł zawsze i tak był w muzyce, zwłaszcza rockowej ale też i bluesie. Zawsze było tak, że rodzice się tego bali, a dzieciaki szalały za tym. Czy sądzisz, że wasza okładka może być kon trowersyjna w pewnych kręgach? Czy w naszych czasach da się jeszcze wzbudzić kon trowersje?

Foto: Venom Inc.

Mamy jeszcze jeden festiwal. Potem przerwa i trasa amerykańska. Chcemy jeszcze wrócić do UK i Ameryki Południowej. Po nowym roku Japonia, Australia, Nowa Zelandia i może Azja. Potem jeszcze chcemy dużą trasę po Europie. Co do setlisty chce grać utwory Venom, których nigdy nie graliśmy, klasyki i kilka nowych utworów. Jak wspominasz Polskę z tras? W Polsce byłem już w latach 90. Wtedy ta Polska była inna, ale poznałem wtedy wielu wspaniałych ludzi i zespołów. Dobrze widzieć jak u was się wszystko zmieniło na dobre. Moi sąsiedzi są nawet polakami. Uwielbiam emocje i zaangażowanie fanów na koncertach u was. Teraz znam jeszcze ciebie (śmiech. Pamiętasz może swoje pierwsze spotkanie z Venom? Ludzie myślą, że do zespołu trafiłem z nikąd. A tak nie jest. Bardzo dawno temu nagrywałem z moim zespołem demo i podczas tego nagrania był taki bardzo chudy koleś, który po latach

Nie. Też gramy na festiwalach. I to dość dużych. Często gramy w miejscach gdzie on nie dotarł. On wybiera oferty gdzie mu dużo zapłacą, a my umiemy zagrać gdzieś na zadupiu dla kilku osób w naszych koszulkach, bo to nasi fani. Mamy wyjebane na to co no robi. My umiemy zagrać cała trasę a on nie, bo nie dba o siebie i jego głos po trzech koncertach jest beznadziejny. Różnicą jest też to, że umiemy zagrać na małej scenie, podczas festiwalu, po to żebyśmy grali w nocy i mieli cały set. On musi mieć dużą scenę i masę pirotechniki. Dla niego liczy się, że musi mieć dużo pirotechniki, a nie to czy zagra cały set. Każdy fan jest ważny i gramy dla każdego często, dla takich, który nigdy nie zobaczą Venomu z Cronosem, bo jemu się nie chce tam jechać, bo za mało zarobi. Dzięki wielkie za wywiad i do zobaczenia na trasie. Dzięki wielkie. Mam nadzieje, że się spotkamy i pogadamy jeszcze. Jesteś moim gościem na najbliższej trasie. Kacper Hawryluk

VENOM INC.

59


Czysta magia Meksykański Voltax nie jest jeszcze szczególnie znanym zespołem, ale jego muzycy robią wszystko, by ten stan rzeczy jak najszybciej uległ zmianie. Zwycięstwo w lokalnych eliminacjach festiwalu Wacken przed kilku laty na pewno im w tym pomogło, a jeśli nadal będą nagrywać tak udane płyty jak "No Retreat… You Surrender" i podchodzić do wszystkiego z takim entuzjazmem jak gitarzysta Diego, to kto wiem, może w końcu zespół z Meksyku podbije metalowy świat? HMP: Większość ludzi zapytanych z czym kojarzą meksykańską muzykę wymienia zwykle niezwykle u was popularne orkiestry mariachi, a nawet wytrawni znawcy metalu i kolekcjonerzy często nie potrafią wymienić więcej niż kilka meksykańskich zespołów metalowych. Tymczasem wasza scena rozwija się dość dynamicznie już od lat 80., a Voltax jest już kolejnym jej pokoleniem? Dlatego też podkreślacie ciągłość tych trady cji, czego najlepszym potwierdzeniem jest nagranie przez was na drugim albumie "Fugitive State Of Mind" utworu "Vida Después de la Muerte" Megatón? Diego Magdaleno: Rzeczywiście, meksykań-

są lojalne wobec tego, co głoszą. Wspominam tu o wielkich przykładach uczciwości, takich jak Hacavitz, Strike Master, Mordskog, Envenomed, Shubb Nigurath. Tak, cover Megatón z albumu "Fugitive State Of Mind" lub gościnny udział założyciela Luzbel na naszym nowym albumie to nasze małe hołdy na cześć meksykańskiego metalu. Zaproszenie do udziału w nagraniu najnowszego albumu "No Retreat… You Surrender" gitarzysty Luzbel, Raúla Fernándeza Grenasa, było więc dla was nie lada przeżyciem, mimo tego, że pewnie mieliście już okazję poznać się wcześniej, skoro Voltax

łów w wersjach deathmetalowych czy innych. Chicago jest zespołem, który lubi cała nasz piątka i był również doskonałym przykładem tego, jak różnorodny był i wciąż jest rockowy wszechświat. Nie jesteśmy rodzajem zespołu, który by tylko słuchał jednego gatunku w muzyce rockowej i metalowej, wręcz przeciwnie, lubimy słuchać nowych (starych) rzeczy przez cały czas. To nigdy się nie kończy, jest jak wszechświat, ciągle się rozszerza, a błyszczące gwiazdy są wciąż tam ukryte, czekając na odkrycie. W ten oto sposób stworzyliśmy nasz styl i brzmienie oraz nową wersję tego klasyka, zagraną z tak wyjątkowym uczuciem, że kilku recenzentów nie zdaje sobie sprawy, że to piosenka Chicago, i twtedy wiesz, że stworzyłeś dobrą wersję. Jednak z faktu, że nie nagrywacie swoich wersji numerów legend NWOBHM nie znaczy, że nie jesteście pod och wpływem, bo w kompozycjach Voltax bez trudu można je wychwycić? Brytyjski rock jest ogólnie jedną z głównych inspiracji jakie mieliśmy po drugim albumie, wtedy naprawdę zanurzyliśmy się w bardziej nieznane kapele z końca lat 70. i wczesnych lat 80., które miały na nas spory wpływ. Było to odkrywanie tego fascynującego, a jednocześnie prostego użycia melodii, szczególnie w partiach gitarowych i wokalnych, gdzie pojawiała się prawdziwa magia. Uważamy, że jest to jeden z najlepszych okresów w historii muzyki rockowej. Czerpiecie też z europejskiego power metalu lat 80., a także dokonań amerykańskich zespołów power i thrash metalowych. Wygląda więc na to, że nie lubicie się ograniczać i sięgacie przy tym do najlepszych wzorców? Jak już wcześniej wspomnieliśmy lubimy słuchać wielu różnych gatunków, nasza miłość do szybkości i thrashu od samego początku jest bardzo duża. Można to zauważyć w naszych szybszych utworach, ale nie tylko to: jeśli baczniej zwrócisz uwagę, to na nowym albumie jest dużo black i doom metalu. Ograniczanie się oznaczałoby zabicie naszej zdolności do tworzenia prawdziwego heavy metalu.

Foto: Voltax

ska scena metalowa ciągle rośnie, szczególnie w ciągu ostatnich piętnastu lat, kiedy to zanotowaliśmy wysyp ekstremalnych zespołów metalowych, grających death/black lub grind, ale także bardziej klasyczne style szczególnie, thrash. Luzbel był pierwszym zespołem, który poznałem przez mojego starszego brata, a po chwili trafiłem na więcej meksykańskiego metalu. I tak znaleźliśmy ukryte klejnoty, które w dzisiejszych czasach zaczynają być rozpoznawane przez młodsze pokolenia, takie zespoły jak: Crazy Lazy, Apocalipsis, Puno de Hierro, Fongus, Ramzes lub tak jak wspomniałeś Megatón są zespołami, które podziwialiśmy. W taki czy inny sposób wpłynęły one na Voltax zwłaszcza na początek naszego powstawania, jednak nie tylko zespoły o podobnym stylu są brane pod uwagę ale także takie, które walczą ze wszystkimi trendami i

60

VOLTAX

istnieje już od ponad 10 lat, a wcześniej też już byliście aktywni jako muzycy? Zagrał solo w ostatnim utworze, coverze zespołu Chicago "25 Or 6 To 4". To utwór bonusowy i zarazem dość zaskakujący jak na metalowy zespół - uznaliście, że Saxon, Priest czy Maiden przerabiają wszyscy, stąd ten mniej oczywisty wybór, do zagrania którego potrzebowaliście kogoś, kto wychowywał się na takiej muzyce, pamięta tamte czasy? Spotkaliśmy Raúla Grenasa kilka lat temu, trafiając na bardzo miłą i kompetentną osobę oraz wspaniałego gitarzystę! Chcieliśmy złożyć hołd ogólnie muzyce rockowej, wpadliśmy więc na pomysł zrobienia coveru klasycznego utworu Chicago i jednocześnie zaprosiliśmy Raula do zagrania solówek na tym utworze. Tak, uważamy, że klasyki, o których wspomniałeś, były coverowane przez wiele zespo-

Wasze dotychczasowe losy są też dość dobrym potwierdzeniem tego, że konsekwencja i determinacja popłacają: dwie pierwsze płyty wydaliście w rodzimej Blower Records, kolejną również w meksykańskiej Sade Records, a najnowsza "No Retreat… You Surrender" wyszła już z logo niemieckiej Iron Shield Records, tak więc z każdym kolejnym wydawnictwem wchodzicie na wyższy poziom? Ciągle uczysz się nowych rzeczy, szczególnie gdy wspinasz się po szczeblach kariery, w tym pozytywnych, jak i negatywnych doświadczeń z wytwórniami. Zawsze będziemy wdzięczni za to, że nasze dawne wytwórnie rozpowszechniały w ten czy inny sposób naszą muzykę, a właściwie każda z nich nas wspierała. Jednak gdy czujesz, że inwencja kogoś się kończy, oznacza to, że nadszedł czas, aby rozwinąć naszą sztukę i posuwać się naprzód, i to oczywiście obejmuje również wytwórnie płytowe i studia nagraniowe. Jak doszło do tego, że Thomas Kalläne zain teresował się waszym zespołem? Ojczyste wytwórnie były już dla was za małe, nie braliście więc pod uwagę współpracy choćby z


inną wytwórnią José Luisa Cano Under Fire Records, lecz po sukcesie na Wacken Open Air 2011 stwierdziliście, że potrzeba wam międzynarodowego wydawcy, który da wam większe możliwości rozwoju? Cóż, jeśli mam być z tobą szczery, wielka tajemnica polega na tym, żeby zapukać do wszystkich drzwi, które chcesz otworzyć. Oznacza to, że wysłaliśmy naszą muzykę do Thomasa, niektórzy w zespole są fanami wielu zespołów, które miał w swojej stajni. To był krok naprzód: "Jeśli chcesz coś zrobić, musisz to zrobić", a my to zrobiliśmy. Tak się złożyło, że Thomas znał nasz zespół i polubił nową muzykę, więc po prostu zawarliśmy umowę i jesteśmy. Jeśli chodzi o studia w Meksyku, to mamy ich mnóstwo, a niektóre są naprawdę dobre. Właściwie nagrywaliśmy i miksowaliśmy album w Meksyku (Sonic Attack do nagrań i Bravesound Studio do miksowania), a w niemieckim Iron Shield dopieszczaliśmy wszystko. Pracowaliśmy z Jose Luis'em w jego studiu nad dwoma pierwszymi albumami, nadal jest bardzo dobrym przyjacielem zespołu, ale lubimy próbować różnych miejsc, by osiągnąć różne brzmienia. Co do doświadczenia z Wacken, no cóż, jak już powiedziałem, wszystkie studia, w których nagrywaliśmy są w Meksyku, wierzymy, że można tu zrobić bardzo dobrą muzykę. To co Wacken zrobił dla zespołu, dało nam siłę, by grać na dużych festiwalach. Uczyniło nazwę zespołu bardziej rozpoznawalną i ustanowił poprzeczkę wyżej względem tego, co chcieliśmy osiągnąć, po prostu zrobiliśmy cztery koncerty w Europie, byliśmy kilka razy w USA, Kanadzie... ale w końcu zespół wiedział od początku, gdzie chce być. Nie bez znaczenia był tu chyba też fakt, że Europa jest obecnie jedną z ostoi popularności tradycyjnego metalu, a Niemcy szczegól nie, co powinno też przełożyć się na zainteresowanie Voltax i sprzedaż "No Retreat… You Surrender"? Oczywiście Europa jest dla nas głównym priorytetem, ale w końcu chcemy grać w jak największej liczbie miejsc i przenosić nasze metalowe brzmienie w każde miejsce, które chce nas usłyszeć. Ale tak, otrzymaliśmy wiele dobrych recenzji z Niemiec. Wydaje się, że ludzie tam lubią naszą muzykę i jesteśmy bardzo entuzjastycznie odbierani. Mamy nadzieję, że uda nam się w niedalekiej przyszłości dotrzeć do Niemiec. Nie zapominacie jednak o swych fanach z Meksyku, bo na każdej płycie zamieszczacie coś w języku hiszpańskim, tak jak teraz ostry, dynamiczny numer "Explota" - o czym traktuje jego tekst? Explota pochodzi z czasownika Explotar, ten, który eksplodował. Mając to na uwadze teksty w Voltax są w większości pisane przez Jerry' ego, naszego wokalistę. Lubi pisać w niejednoznaczy sposób, aby każdy z tekstu mógł wyciągnąć coś dla siebie. Można to rozumieć jako uczucie, jakie odczuwasz, gdy jesteś na koncercie, gdzie jesteś na scenie lub na widowni. Może to również dotyczyć tego, co niektórzy ludzie mówią, że czują się tak jak, gdy jest się wysoko (śmiech). Ale tak, kochamy nasz język i staramy się, aby na każdej płycie był przynajmniej jeden utwór w języku hiszpańskim, abyśmy mogli połączyć się z ludźmi, którzy nie rozumieją angielskiego. Możemy nawet wypróbować w przyszłości EP-kę z kawałkami tylko w języku hiszpańskim.

Mieliście w ostatnich latach sporo zawirowań na stanowisku drugiego gitarzysty, ale wygląda na to, że Ricardo Doval Caballero zostanie z wami na dłużej? Tak, nazywamy go dzieckiem. Nie mielibyśmy nic przeciwko, gdyby pozostał nim na zawsze. Świetnie pasuje do zespołu, jest bardzo młody i ma wiele pomysłów, ale także jest bardzo skromny. Gra również w thrashowym zespole, więc w jednej chwili musiał nauczyć się innego stylu gry na gitarze, aby pasować do brzmienia

miejsca ,na które powiedzielibyśmy "nie". Jak więc zachęcisz tych wszystkich, którzy albo nigdy was jeszcze nie słyszeli, albo odsłuchali tylko coś w sieci, do przyjścia na koncert Voltax? Na żywo dajecie czadu jeszcze bardziej niż z płyty? Trudno powiedzieć, ale pozwólcie, że powiem to w ten sposób: poziom energii, który rozwijamy na scenie, to zupełnie inna bajka niż energia, jaką dostajecie słuchając płyty. Kon-

Foto: Voltax

Voltax, a z drugiej strony przyniósł nam furię, która bardzo dobrze wkomponowała się w naszą muzykę. Jest młodszy od was, założycieli zespołu, o kilkanaście lat - nie nastręcza to jakichś problemów? Ot, choćby jakbyście koncertowali w Stanach Zjednoczonych, to jakiś czas piwa legalnie tam się jeszcze nie napije, a do niektórych klubów mogą go nawet nie wpuścić... (śmiech) Och, on w standardach amerykańskich kilka dni temu stał się już dorosłym (śmiech). Jest młodszy, ale wiek nie ma większego znaczenia. W sumie wszyscy byliśmy nie tak dawno młodzi, więc łatwo jest sobie przypomnieć, jak to było. Zagrał swój pierwszy koncert z nami w LA. Mamy go na oku, jest dla nas jak młodszy brat. Problem polega na tym, że nie jesteśmy tak dobrymi braćmi, dlatego bardzo go psujemy.

cert na żywo czerpie z reakcji z publicznością, więc istnieje nieuchwytny element, który nie może być dopasowany do nagrań studyjnych. To nie znaczy, że jest lepiej lub gorzej, ale zdecydowanie jest inaczej. Tak więc muzyka jest taka sama, naprawdę, a każdy występ na żywo jest innym doświadczeniem, jest jak mecz zapaśniczy lub mecz piłki nożnej, wiesz czego się spodziewać, ale w końcu naprawdę nie chcesz wiedzieć, jak to się skończy i oczekujesz na czystą magię Może będzie kiedyś okazję przekonać się o tym - dziękuję za rozmowę! Bardzo chcielibyśmy spotkać się z wami na jakimś koncercie, miejmy nadzieję, że stanie się to wcześniej niż później. Dzięki za zainteresowanie. Wasze zdrowie! Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Piotr Szablewski

Jest pewnie jeszcze wiele miejsc na świecie, gdzie nie dotarliście z koncertami, tak więc przy okazji wydania czwartego albumu macie szanse i nadzieję nadrobić, przynajmniej część, tych zaległości? Och, to na pewno. Na początek rozmyślamy o Ameryce Południowej. Nadal jest to w planach, ale mamy propozycję, by zagrać w Chile i Peru, co doprowadzi nas do prób zdobycia Kolumbii i Ekwadoru, a może i czegoś innego. Wiemy, że są ludzie, którzy znają zespół i lubią naszą muzykę w tych miejscach, a także w Japonii, która jest zdecydowanie jednym z naszych wielkich marzeń i celów. No i oczywiście mieliśmy epizod w Hiszpanii, chcielibyśmy tam wrócić i zagrać w kilku innych miastach i skorzystać z okazji by udać się do kolejnych europejskich miast. Właściwie nie ma

VOLTAX

61


Strach przed zmianą, chodzenie utartymi ścieżka, to są te rzeczy, które ciągną nas w dół.

Brak koncentracji przy konsumpcji muzyki W ostatnim czasie miałem przyjemność rozmowy z gitarzystą Andrej'em Cuk'em i Klemen'en Kamelin'em na temat ostatniej płyty Eruption, słoweńskiej sceny metalowej, podejścia innych kapel do muzyki oraz ich popularności jako zespół dyskotekowy, którego hit "One Way Ticket" jest kojarzony przez pokolenia… zresztą zapraszam do wywiadu, z którego jestem nieskromnie zadowolony. HMP: Wydaliście najnowszy album, "Cloaks of Oblivion" dość niedawno. Ma początek możecie w paru słowach o nim powiedzieć? Andrej Cuk: To nasz trzeci długograj. Jest to pełen energii melodyczny metal z wysokim, czystym wokalem. Eruption jest zespołem, który stara się skupić na kompozycji, szybkich riffach oraz opowiadaniu historii za pomocą zarówno tekstu jak i melodii. Myślę, że nasz album jest niczym spotkanie Metalliki z Savatage. Jak przebiegały prace nad waszym najnowszym albumem? Powiedzcie coś więcej o pro cesie nagrań i masteringu. Andrej Cuk: Dość długo, gdyż pracowaliśmy

Ile recenzji "Cloaks of Oblivion" widziałeś w prasie? Ile z nich było pozytywnych? Czy były jakieś negatywne opinie na temat waszego albumu? Klemen "Buco" Kalin: Straciłem już rachubę, wiele ich było! Większość z nich była naprawdę bardzo pozytywna, plasowały one nasz album w notach od dobrych do rewelacyjnych. Przeczytałem tylko parę takich, które nie były zbytnio zachwycone naszym albumem. Jest to całkiem w porządku, myślę że każda dobrze sformułowana opinia, niezależnie od tego czy pozytywnie ocenia nasz album czy też nie, daje nam wsparcie. Jednak część recenzentów jest leniwa, a ich opinie niezależnie od tego czy opiewają

Foto: Eruption

ciężko by się rozwinąć od czasu naszego poprzedniego albumu, czyli "Tenses Collide". Zamiast po prostu coś wymuszać, pozwoliliśmy naszym utworom wybrzmieć dłużej, gdyż uznaliśmy, że nie ma sensu powtarzać kropka w kropkę poprzedniego albumu, jednak pozostaliśmy wierni naszemu brzmieniu, nie porzucając go na rzecz nowego stylu. Małymi kroczkami tworzyliśmy kolejne utwory, wciąż trzymając się naszego kursu, co na koniec było potem powodem paru zmian personalnych. Skończyło się na zmianie studia, co kosztowało nas jeszcze więcej czasu. Jednak koniec końców, czas który spędziliśmy na produkcji z pewnością zwrócił się z pełni. Tak, było trochę zachodu z tym albumem, jednak naprawdę jesteśmy z niego zadowoleni, każda sekunda prac nad nim była tego warta!

62

ERUPTION

nasz album, czy go szkalują, nie mają dla nas żadnej wartości. "Sanity Ascend" jest krytyką absolutnej, napędzanej zasadami edukacji? Klemen "Buco" Kalin: Lubię Twoją interpretację, jednak nigdy bym nie pomyślał w ten sposób. Jest to trochę bardziej pochwała mocy ludzkiego rozumu. Ludzkość upada, lecz wciąż wierzę, że mamy potencjał, by wspiąć się w górę. Nasze umysły są po prostu wspaniałe, jest jeszcze masa fascynujących sekretów do odkrycia w tym polu. Utwór jest na temat przekraczania barier, które nas ograniczają, blokują nasz pełen potencjał. Odnosi się to do jednostek, jak również do ludzkości jako całości. Jest to utwór również o akceptowaniu zmian, próbie zrozumienia tych, którzy od nas się różnią - jest to bowiem klucz do zbudowania lepszego jutra.

Jakie wydarzenie, sytuacja, osoba zainspirowała utwór "The Prophet"? Możecie coś więcej o tym/nim opowiedzieć? Widzicie obecnie postacie, które mogłyby być głównymi bohaterami tego utworu? Klemen "Buco" Kalin: "The Prophet" jest krytyką zorganizowanego kultu religijnego, krytyką tych wszystkich wielkich świata przywódców. Nie odnosi się do żadnej konkretnej osoby czy organizacji - wszyscy ssą tak samo w mojej ocenie. Wszystkie te przeraźliwe, złe rzeczy mają swoją przyczynę w religii, w ogarniętych rządzą władzy politykach. Utwór jest usytuowany w fantastycznym świecie, w nieokreślonym czasie, jednak jest to odbicie dziejów przeszłości. Zasadniczo to w przekazie jest podobny do wcześniej wspomnianego "Sanity Ascend". Jeśli wasza muzyka miałaby być utworem do filmu/gry, to jakie to dzieło by było? Andrej Cuk: To naprawdę interesujące pytanie. Nasza muzyka miesza wszystkie rodzaje stylów oraz inspiracji, przy czym thrash z pewnością jest jedną z głównych składowych naszego brzmienia. Thrash metal ma zwykle tą przyziemną, związaną z tłem miejskim tematykę. Natomiast nasza muzyka jest tym, co się stanie kiedy ta tematyka zostanie zastąpiona przez bardziej fantastyczne motywy, jak sądzę. Często wyobrażam sobie te fantastyczne krajobrazy kiedy tworzę, pozwala mi to lepiej rozwinąć melodie. Tak więc przez większość czasu sięgam do obrazów opisanych w dziełach Tolkiena czy w grze Dungeons & Dragons lub próbuję przypomnieć pewne cechy mitologii nordyckiej, to co o niej wiem; te przemyślenia nie trafiają do tekstów, są tylko wsparciem mojego procesu myślowego. Powracając do pytania, myślę, że pewnie to była by jakaś gra z serii The Elder Scrolls bądź inne tradycyjne RPG (Role Playing Game), coś z olbrzymią scenerią i pewną dawką adrenaliny. Na waszym nowym albumie możemy usłyszeć nową basistkę. Jak przebiega współpraca pomiędzy wami? Znaliście się wcześniej? Klemen "Buco" Kalin: Nika miała okazję grać w death metalowym G.M.B. Znamy ją z koncertów tego zespołu i naprawdę spodobała nam się energia, którą wydzielała na scenie. Uznaliśmy, że będzie wartościowym członkiem zespołu. Nie znaliśmy się personalnie, jednak okazało się, że jest ona pasuje idealnie do nas. Jeden z lepszych wyborów, jakie mieliśmy okazję dokonać, czego jestem pewien. Andrej Cuk: Ma świetne ucho do muzyki, co jest istotne, jeśli chcesz by twoje motywy były słyszalne i nie trzymały się kurczowo sekcji gitarowej. Wciąż jednak powinieneś umieć "usłyszeć" ograniczenia, narzucane przez oryginalny riff i trzymać się pewnych granic przezeń narzucanych, zachowując harmonię i rozpoznawalność swojego motywu, zamiast tracić kontrolę. Nika robi to bardzo dobrze. Możecie rzec więcej na temat tego, jak doświadczenie z przeszłości wpłynęło na obecne wasze dzieła? Klemen "Buco" Kalin: Wszystkie moje zespoły były odmienne od Eruption i wydaje mi się, że nie wpłynęły one na Eruption. Z pewnością nie zespoły przed Eruption, lub próby stworzenia zespołów w najlepszym wypadku. Poza Eruption byłem przez chwilę w Rager, gdzie nauczyłem się jak nie odlecieć przed koncertem, szczególnie, że te koncerty z tym zespołem to był dramat w najlepszym wypadku. Poza tym


byłem w dość fajnym zespole nazwanym Crossbreed - stary zespół Grega. Nie istniał długo, jednak dzięki temu zespołowi zostaliśmy przyjaciółmi, a on doszedł do Eruption, kiedy był potrzebny nowy gitarzysta. Opowiedzcie więcej o samych początkach zespołu. Klemen "Buco" Kalin: Jest to historia nastolatków, którzy łazili do śmierdzących sal prób, upijających się i grających wspólnie. Nigdy nie zamierzaliśmy być zespołem thrash metalowym i to co nas oddziela od innych "nowych" thrash metalowych zespołów jest to, że nie byliśmy wcale zainspirowani ówczesnymi albumami Kreatora czy Exodusa, lecz na naszą muzykę wpłynął NWOBHM i stare albumy Metallica, Testament, Slayer i tak dalej. Myślę, że to jest powodem tego, dlaczego ludzie twierdzą, że brzmimy jak prawdziwy thrash z późnych lat osiemdziesiątych. Poza tym przez parę lat sobie tylko graliśmy, zmienialiśmy członków niczym skarpetki i nic więcej. Po demie z roku 2007 zaczęliśmy bardziej poważnie podchodzić do sprawy. Co sądzisz na temat "One Way Ticket"... wybacz, nie mogłem się powstrzymać. Wiedzieliście o tym zespole przed założeniem waszego zespołu? Klemen "Buco" Kalin: Spodziewaliśmy się już tego pytania jakiś czas, jednak jesteś pierwszą osobą, która miała jaja, by je zadać (śmiech). Nie chcę tego mówić, ale kiedy zakładaliśmy ten zespół i nadawaliśmy mu nazwę byliśmy młodymi metalami, niepomnymi innych gatunków muzycznych. Nie mieliśmy pojęcia o tym zespole wtedy. Teraz, jak zresztą i wtedy dostawaliśmy wiadomości, czy nie chcielibyśmy zagrać na przyjęciu urodzinowym bądź weselu, od ludzi którzy myśleli, że jesteśmy tym konkretnym zespołem. Wydaje mi się że część z ludzi jest tak leniwa, że nie chce im się sprawdzić ani naszych zdjęć, ani poszukać innych informacji. Pomijając to, dla nas nie jest problem, mamy dystans do siebie. Z drugiej strony mamy również utwór "Eruption", który został stworzony przez Van Halena, który to jak wiadomo, był inspiracją dla wielu gitarzystów. Czy jego muzyka była również inspiracją dla waszego zespołu? Klemen "Buco" Kalin: Nazwa została wybrana przez naszego pierwszego gitarzystę, który był wielkim fanem Van Halena. Brzmiało nieźle

Foto: Lara Zitko

Foto: Lara Zitko

wtedy dla nas. Narysowałem pierwsze logo, dość podobne do naszego obecnego. Czuliśmy że wygląda to i brzmi w porządku. Skracając, nie graliśmy nigdy coverów Van Halen, jednak można powiedzieć że byliśmy fanami wczesnego Van Halen. Andrej Cuk: Z pewnością, sposób w jaki on dodaje swoje ozdobniki do riffów, tak dziwne i nie pasujące do konwencjonalnej teorii muzyki jest rzeczą nas frapującą. Lubimy trochę podgrzać atmosferę i naciągnąć zasady, tak jak robił to Eddie; pozostawić melodię, lecz dodać pewne napięcie, odnajdując dźwięk "spoza". Skoro jestem w tym temacie, to Eddie miał bardzo dynamiczny styl, który mógł spowodować wyjście spoza ustalonego celu i rozwalenie kompozycji. Myślę, że mogę powiedzieć, że zarówna ja jak i Gregor gramy bardziej tradycyjne, złożone sekcje prowadzące, zainspirowane przez europejski hard rock i metal, wymienię tutaj członków zespołów takich jak Judas Priest, Iron Maiden, Mercyful Fate, Yngwie Malmsteen... Jesteśmy bardziej powściągliwi, nie ma tu tak mocnego użycia Floyd Rose czy innych efektów. Możecie mi powiedzieć co was inspiruje? Proszę o wymienienie paru dzieł, (niezależnie od tego czy to książki, muzyka, filmy czy gry komputerowe) i opowiedzenie mi więcej na ich temat. Andrej Cuk: Myślę że jeśli chodzi o granie na

gitarze, to sama ta czynność, bycie z tym instrumentem jest bardzo ważną rzeczą dla mnie. Radość z grania samemu często inspiruje mnie do tworzenia riffów. Poza tym, spędzam też czas na otwartej przestrzeni bądź też wchodzę w świat fantasy. Oba dostarczają mi podobnych bodźców i pomagają przygotować mi nowe motywy melodyczne. Dobra, to ja spróbuje teraz powiedzieć jakie inspiracje słyszę na waszym najnowszym albu mie, oraz wymienię zespoły, które mają podob ne riffy, motywy oraz brzmienie: Artillery, Megadeth oraz Poltergeist. Mam rację? Możecie opowiedzieć więcej o tych zespołach? Klemen "Buco" Kalin: Uwielbiam Artillery i jest to zawsze dla mnie zaszczyt, kiedy mogę zostać do nich porównany. Jest to jeden z moich ulubionych europejskich zespołów thrash metalowych, z całą pewnością! Poza tym, jestem bodajże jedyny w tym zespole, który nie jest fanem Megadeth, po prostu nie mogłem zdzierżyć wokali Mustaine. Poza tym jest coś w całokształcie brzmienia Megadeth, co mnie nie przekonuje. Nie mogę tutaj się wyrazić konkretnie, co to. Nie chciało mi się sprawdzać albumów późniejszych niż "Peace Sells", żeby być do końca szczerym. Reszta zespołu jest fanami tego zespołu i jestem pewien, że to widać w kilku z naszych riffów. Co do Poltergeist, nie miałem okazji ich usłyszeć, jednak z pewnością zapoznam się z nimi jak najprędzej! Andrej Cuk: Artillery i Megadeth to dwa zespoły, które są mi bliskie i drogie, z pewnością. Na nagraniu jest parę motywów inspirowanych Helstar, a Sanctuary jest zespołem, do którego mógłbym porównać atmosferę naszego nagrania, jednak tu nie było żadnych znaczących wysiłków, by pokazać jakieś specyficzne wpływy. Oczywiście nie mówimy, że ich nie było, po prostu słuchaliśmy tego typu muzyki przez długi czas i ona wsiąkła nam w krew. Z pewnością będą tu również motywy znane z Kreatora, z Helloween, oraz pewnie inne, które masz na myśli, a które są w naszej podświadomości. Z pewnością są tam, jednak nie przykładamy do tego znacznej uwagi i po prostu tworzymy muzykę. Który wasz album był tym najbardziej udanym? Klemen "Buco" Kalin: Myślę, że "Cloaks of Oblivion". Odzew, który otrzymaliśmy był wprost fenomenalny, jesteśmy z niego całkowicie zadowoleni.

ERUPTION

63


Zasubskrybujcie nasz profil na Facebooku żeby mieć informacje na temat naszych kolejnych koncertów. Poza tym planujemy nagrać parę występów, być może materiał z nich zostanie wykorzystany do przyszłych wydawnictw. Poza tym z zapałem czekamy na japońską wersję "Cloaks of Oblivion", która zostanie wydana 23 sierpnia na CD, zaś potem ukażą się edycje winylowe, we wrześniu lub październiku.

Foto: Lara Zitko

Który album Eruption ma najlepszą okładkę w waszej ocenie? Klemen "Buco" Kalin: Znowu "Cloaks of Oblivion". Przypadkiem spotkaliśmy się z dziełami Alexa. Daliśmy mu informacje jak ta okładka ma wyglądać i praca, którą on dostarczył była wprost fenomenalna. Wiedzieliśmy, że podjął właściwą decyzję w momencie, w którym wysłał pierwszy rysunek. Myślę, że grafika doskonale pasuje do naszej muzyki i tekstów. Co sądzicie o Xtreem Music? Klemen "Buco" Kalin: Dave Rotten, osoba, która stoi za tym wydawnictwem, to prawdziwy fan metalu i to jest świetne. Grał w death metalowym Avulsed przez lata (po dziś dzień), wie z pewnością co oznacza być kapelą w podziemiu i to jest naprawdę istotne. Dobrze nam się razem współpracuje. Opowiedzcie mi więcej o waszym ulubionym koncercie Eruption. Klemen "Buco" Kalin: Dla mnie każdy koncert jest wyjątkowy i graliśmy już wiele wspaniałych koncertów, szczególnie ostatnio. Na koniec mieliśmy zagrać na Dark O Metal, festiwalu, który odbył się w Rijeka na Chorwacji. Naprawdę świetnie miejsce, tłum był obłędny i to ogólnie było zajebiste. Andrej Cuk: Każdy koncert, na którym ludzie "czują" muzykę i w niej uczestniczą. Rijeka miało to, z pewnością, jak już wcześniej Klemen wspomniał. Nawet jeśli nie widzisz nic ze sceny, zawsze możesz poczuć w powietrzu tą elektryczność od tłumu, co jest chyba najlepszym uczuciem, jakiego możesz doświadczyć grając koncert. Co sądzicie o obecnej słoweńskiej scenie met alowej? Andrej Cuk: Chciałbym móc powiedzieć, że się dużo dzieje. Są tu zespoły, z którymi graliśmy i które mają całkiem wyrobioną renomę, jak Hellsword i Panikk, i co ważniejsze tworzą muzykę, która porywa. Poza tym jesteśmy w serdecznych kontaktach z zespołami takimi jak Alitor i Infest z Serbii, Tulsadoom i Enclave z Austrii i parę innych. Te zespoły, najlepsze w swoim fachu zostały stworzone przez ludzi, którzy żyją i oddychają tym typem muzyki, wiedzą co jest dobre, są skupieni na dawaniu koncertów i tworzeniu muzyki. Duża część ludzi obecnie nie koncentruje się podczas tworzenia i konsumowania muzyki. Myślę, że główną tego przyczyną jest Internet, który pokazuje dużą

64

ERUPTION

ilość muzyki metalowej, co kończy się tym, że wiele rzeczy po prostu brzmi tak samo i sprawia, że chce się siedzieć przez cały album, lub stać przez cały występ, tak jak by to było stworzone na jakiś pojedynczy plik MP3 a nie na godzinną podróż. To nie jest nawet kwestia "dobrych" utworów czy "dobrych" występów, lecz raczej kwestia wyborów estetycznych; chcieliśmy jak najdalej się od tego oddalić i grać muzykę, którą my chcemy grać, zamiast przejmować się czy ma to blasty, czy ma czyste brzmienie, czy co tam nie wpiszą na stronie Wikipedii dotyczącej thrash metalu. Chciałbym żeby więcej ludzi podzielało tą opinię, oczywiście nie tylko w Słowenii. Lecz tak, kiedyś zespół po prostu grał i się spontanicznie rozwijał, tworząc utwory i nagrania, obecnie nawet nie zaprzątają sobie głowy grą, jeśli nie potrafią spełnić określonych "warunków" danego gatunku metalu. Jeśli uda im się, to większość z nich kurczowo trzyma się owych warunków. Znam również i takie zespoły, jednak to nie moja brożka. Macie jakieś plany na drugą połowę 2017? Trasy, nagrania, realizacja teledysków i tak dalej. Klemen "Buco" Kalin: Z tego co wiem to zamierzamy przybyć do Polski przed końcem tego roku, o czym będziemy jeszcze informować. Poza tym mamy parę lokalnych koncertów, potem powracamy do Włoch we wrześniu. Mamy poza tym parę występów w planach. Foto: Lara Zitko

Jestem troszkę zszokowany (ale pozytywnie oczywiście) informacją o Xentrixie oraz tym że macie okazję zagrać z nimi oraz z Crystal Viper. Co sądzicie o tym? Klemen "Buco" Kalin: Myślę że będzie świetnie. Graliśmy z nimi w roku 2013, na krótko istniejącym chorwackim festiwalu Underwall. Tak jak Artillery, Xentrix jest z pewnością z jednym z lepszych europejskich thrash metalowych zespołów, więc czekam na to. Andrej Cuk: Uwielbiamy Xentrix, ich albumy sprawiają nam przyjemność, poza tym na żywo są świetni! Z pewnością to będzie jeden z bardziej znaczących momentów, co jest pewne. Poza tym, zawsze pozytywnym doświadczeniem jest podróż do nowego kraju i poznanie interesujących ludzi. Zawsze jesteśmy otwarci na tego typu doznania, lubimy spędzać czas z widownią i innymi muzykami. Poza tym zamierzamy zagrać dziki, energiczny koncert, myślę, że muzyka z "Cloaks of Oblivion" z pewnością nada się na ten festiwal. Czekamy na kolejne takie okazje w przyszłości. Dziękuje za wywiad! Czy macie jakieś ostat nie słowa do waszych fanów? Klemen "Buco" Kalin: Dziękuje za wywiad, za informowanie reszty świata o nas i wsparcie! Chciałbym powiedzieć fanom, że uwielbiam Was, każdego z was, mam nadzieje, że zobaczymy się wkrótce! Trzymajcie podziemną scenę metalową przy życiu! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


Anthrax czy właśnie Testament działają i ciągle przyciągają tłumy na swoje koncerty grając zabójcze sztuki. Tak więc tak długo jak będą fani, ta scena będzie istnieć. Nie chciałbym zmieniać swojego stylu życia. (śmiech)

Dajemy ludziom sugestie, że to wszystko na tym świecie może być kontrolowane przez organizacje o których nic nie wiemy Są takie zespoły i osoby, których nie trzeba przedstawiać nikomu. Takim zespołem na pewno jest Testament. Pierwotnie ten wywiad miał się odbyć z Ericiem Petersonem. Niestety z powodu zawirowań wywiadowych Erick był zajęty i na szybko swój czas dla mnie znalazł nie kto inny jak bestia gry na bezprogowej gitarze basowej Steve DiGiorgio. HMP: Dzięki wielkie, że znalazłeś czas na wywiad. Jak się masz Steve? Steve DiGiorgio: Nie ma sprawy. U mnie wszystko w porządku. Jesteście teraz na trasie z Annihilatorem i Death Angel, jak wybieraliście zespoły na tę trasę? Wszyscy ostatnio wydaliśmy albumy i do tego graliśmy już wspólne trasy. Jest to fajny zestaw koncertowy i fajne show dajemy co wieczór wszyscy. Jesteśmy wszyscy dobrymi znajomymi. Do tego gramy w większych miejscach niż zazwyczaj. Jest super. Wszyscy dajemy z siebie wszystko. Fani reagują super i do tego masa koncertów jest wyprzedana. Jest tylko trochę zimno o tej porze roku w Europie. Nawet Kanadyjczycy mówią, że jest naprawdę zimno (śmiech).

ktować tego wszystkiego poważnie. Dla nas jest to przede wszystkim ciekawy pomysł na utwory. Przed tym albumem większość waszych tek stów była o codziennym życiu, teraz skupiliście się na kosmitach, sekretnych organizacjach, tajemnicy. Skąd ta zmiana? Wielu ludzi w to wierzy i chcieliśmy się pobawić tymi pomysłami. Nie oceniamy tutaj czy to się naprawdę dzieje czy nie. Jest to super pomysł tylko na fikcyjne opowieści. Czasem piszesz teksty o czymś poważnym, czasem epi-

Słuchasz młodych zespołów metalowych i czy słuchasz czegoś jeszcze poza metalem? Tak słucham młode zespoły. Nie powiem ci nudnej historii jakich to zespołów nie słucham i jakich to gatunków. Słucham głównie metalu, ale wiesz jak uczysz się grać jakiegoś kawałka i rozkładasz go na czynniki pierwsze to trafiasz w świat też innych dzięków. Mimo wszystko słucham głównie metalu, bo gram w kapelach metalowych. Mam oczy otwarte. Ostatnio słucham Sons of Apollo. Progresywny zespół grający w starym stylu. Jak nie znasz to polecam. Słyszałem, że planujecie reedycje kilku albumów dla Nucler Blast. Chyba chodzi o debiut, bo zbliża się jakaś rocznica. Aaaa nie chodzi o te kilka albumów co wytwórnia chce wypuścić. Nie wiem jakie tam są dokładnie albumy, ale chyba chodzi o to, że kończy się jakiś kontrakt na nie i wytwórnia musi to wydać. Nie interesuje mnie to zbytnio jak mam być szczery. Wolę się skupić na przyszłych wydawnictwach. Nie mamy już za dużo czasu, tak więc osta-

Jak przygotowujecie się do tras? Robimy to od wielu lat, więc nie musimy się już przygotowywać do teras jak wtedy kiedy byliśmy młodzi. Znamy te numery, które gramy więc też nie musimy za dużo ćwiczyć. Przy-wykliśmy też do ciągłego podróżowania. Osobiście wolisz być w trasie czy pracować w studiu? I to i to ma swoje plusy i minusy. Wolałbym chyba studio, bo jest łatwiejsze. Nie wymaga tak dużo pracy fizycznej i podróżowania. Nie ma zmiany klimatu, za to angażujesz się psychicznie w to wszystko. Na trasie z kolei jest rutyna. Możesz wyłączyć swój umysł i pracować tylko fizycznie. Jest to męczące, z resztą słyszysz mój głos (Steve cały wywiad ma straszną chrypę). Spokojnie, nie jest to choroba. Jak już jesteśmy przy studiu, to wydaliście jakiś czas temu album pt: "Brotherhood of the Snake". Jak patrzysz na ten krążek przez pryzmat czasu? Ja bym nic w nim nie zmieniał, inni może tak. Pewnie chcieliby podłubać w tych utworach trochę dłużej. Spróbować innych pomysłów. W mojej opinii nagraliśmy i skomponowaliśmy ten album naprawdę szybko, była to naturalna energia będąca w nas. Jak dłubiesz w czymś za długo, to traci to tą piękną energię. Czym jest to braterstwo węża? Jest to precyzyjne stwierdzenie, jest to ogólne określenie wszystkich sekretnych organizacji. Masoni, Watykan, wszystko co w tajemnicy rządzi tym światem. Dajemy ludziom sugestie, że to wszystko na tym świecie może być kontrolowane przez organizacje o których nic nie wiemy. Nie był to nasz koncept od początku, tylko tytuł albumu został zaczerpnięty od tytułu jednego utworu. Nie należy oczywiście tra-

Foto: Testament

ckie teksty, a czasem po prostu teksty w klimacie s-f. Każdy pomysł, który daje dobry tekst jest dobrym pomysłem. To Twój pierwszy album nagrany po przerwie z Testamentem, jakie to uczucie być z powrotem w zespole? Naprawdę super było wrócić. Byłem w składzie bardzo dawno temu. Teraz się dużo zmieniło. Są bardziej profesjonalni, koncerty są większe, jest więcej ludzi. Pojawiły się oprawy graficzne. To już nie lata 80. Grasz thrash metal od dawna i w wielu zespołach, jak obecnie oceniasz tą scenę? Kiedy to się stało wiele zespołów ewoluowało z każdym albumem. Duża część zespołów poszła w stronę death metalu. Masa też odeszła. Jakiś czas temu sporo kapel się reaktywowało. Powstało nowych, dając powiew świeżego powietrza. Dużo kapel takich jak Slayer, Exodus,

tnie pytanie. Jakie miałbyś rady dla młodych basistów? Nudne, ale szczere. Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. To ciężka praca, ale rezultaty są naprawdę wspaniałe. W metalu bycie basistą jest bardzo niewdzięczne, bo cały czas siedzisz w cieniu. Jeśli nie chcesz być w tym cieniu, musisz naprawdę przykładać się do swojej gry i być pewnym swoich umiejętności. Tak właśnie było w moim przypadku, musisz walczyć o swoje. Dzięki za Twój czas i powodzenia. Dzięki, fajnie było cię poznać Kacper i do zobaczenia w przyszłości. Kacper Hawryluk

TESTAMENT

65


Muzyka i dramat idą w parze Choć Old Season nie jest bardzo znanym zespołem, warto przeczytać opowieści wokalisty i gitarzysty. Ta irlandzka ekipa nie jest kolejną "maszynka do pisania riffów". Muzycy szalenie przykładają się do emocjonalnej i artystycznej strony swojej muzyki, co znajduje odzwierciedlenie w interesujących przemyśleniach. Mimo że Old Season unika powiązań z innymi kapelami, trudno nie mieć skojarzeń ze starym Kamelot i Warlord. HMP: W dobie popularności "vintage metalu", oldschoolowego speedu czy doomu, wy gracie łagodny, czysto brzmiący, melodyjny, lekko progresywny epic. Wydaje się, że trudno uzyskać popularność grając współcześnie ten gatunek. Zastanawialiście się nad tym, że jest to pewnego rodzaju odwaga? Jimmy Blanchfield: Nie, nie uważamy tego za jakieś odważne posunięcie. Zawsze skupialiśmy się tylko na pisaniu numerów, które nam się podobają. Mając sześć osób o różnych gustach muzycznych, stylach i zainteresowaniach, a następnie angażując je wszystkie w proces pisania, aranżacji i edycji, ufamy, że efekt będzie dobry. Jest duża szansa, że jeśli utwór zostanie zatwierdzony i polubiony przez całą szóstkę, pojawią się i inni, którym się spodoba, niezależnie od obowiązujących trendów. To bardzo ważne, by zespoły pisały muzykę, której same chcą słu-

dziej identyfikować. Mimo pozornej trudności nawiązaliście współpracę z Pure Steel. Jak Wam się to udało? Jimmy Blanchfield: Skontaktowaliśmy się z Pure Steel, ponieważ mieli u siebie dużo fajnych zespołów i wydawało nam się, że dużo dla nich robią. Mają świetną reputację wśród zespołów-klientów i wyglądało na to, że nam przypasują. Nie wiem ile o nas wiedzieli, nim się z nimi skontaktowaliśmy, ale byli bardzo entuzjastycznie nastawieni, gdy to zrobiliśmy. Spodobała im się muzyka i docenili to, co robiliśmy. Od samego zawarcia kontraktu byli bardzo pomocni i bardzo sprawnie się dogadywaliśmy. Wszystko dzięki temu, że interesowali się nami jako zespołem, naszą muzyką, pomagali nam, a nie próbowali kombinować jak by tu zrobić na nas

Foto: Old Season

chać, a nie rzucały się na modę lub naśladowały kapele będące "na topie". W rzeczywistości, to co modne i popularne szybko przemija i często jest nieprzewidywalne. Pisanie kawałków pod obecne trendy, w celu zdobycia popularności jest jak strzelanie w ruchomy cel. Wydaje mi się, że jeśli spędza się zbyt dużo czasu na zastanawianiu się, co lubią lub czego nie lubią Twoi odbiorcy, muzyka na tym ucierpi. Dla nas ważne jest, aby nasza twórczość była prawdziwa i przekazywała głębię, emocje i reprezentowała nas jako grupę. Jeśli chodzi o gatunek naszego stylu, myślę, że zapożyczamy po trochu od wielu odmian metalu i łączymy wszystko w nasz własny, niepowtarzalny sposób. Nigdy nie identyfikowaliśmy się z żadnym konkretnym gatunkiem. Dla nas, muzyków, jest to ważna kwestia. Pozwala nam to na większą swobodę w wyrażaniu siebie, bez konieczności ograniczania muzyki do sub i mikro gatunku. Rozumiemy, że inni i cała branża muszą nas kategoryzować, ale my sami robić tego nie chcemy. Przypuszczam, że dokładniejsze określenie, np. "melodic metal" jest tym, do którego moglibyśmy się nieco bar-

66

OLD SEASON

jak najlepszy interes. Uważam, że jest to partnerstwo korzystne dla obu stron, ponieważ jesteśmy w stałym kontakcie, wytwórnia ma doświadczenie i dystrybucję, aby nas wesprzeć, a my dostarczamy im coś nieco odmiennego muzycznie, niż mają na swojej liście. Macie okazję do dobrego promowania ambit nej muzyki, jaką gracie na koncertach? Wielowymiarowe kompozycje wymagają odpowied nio nastawionej publiki. Na pewno sami woli cie supportować podobnego rodzaju zespoły (np. prog metalowe, domowe), żeby trafić do odpowiedniej publiczności. Udaje Wam się to? Jimmy Blanchfield: Publika jest bardzo otwarta na naszą muzykę. Staramy się myśleć, że nasza muzyka ma szeroki zasięg w różnych gatunkach i grupach ludzi, co znalazło odzwierciedlenie w bardzo różnych odbiorcach, którzy wyrazili swoje wsparcie i zaczęli pojawiać się na naszych koncertach. Zauważyliśmy, że widzowie stają się coraz młodsi i trafiają się wśród nich fani bardzo różnych rodzajów muzycznych, od

hard rocka, gotyku, doomu i tradycyjnego metalu, aż po ludzi, którzy na co dzień nie siedzą w ciężkiej muzyce. Taki miszmasz widowni jest naprawdę interesujący i pozytywny. Często koncerty, które gramy w Irlandii, odbywają się w miejscach, w których byliśmy jedynym do tej pory grającym metalowym zespołem, a publiczność wydaje się pochodzić z bardzo różnych muzycznych środowisk. Te koncerty były dla nas równie udane co inne i jest to naprawdę satysfakcjonujące. To fajne, gdy przekształcamy fanów "niemetalowych" w miłośników metalu, za pomocą naszej marki muzycznej. Mieliśmy szczęście, że mogliśmy promować naszą muzykę wśród publiczności, niezależnie co wykonywał zespół, który supportowaliśmy. Mimo że trochę się różnimy, byliśmy bardzo ciepło przyjmowani, gdy graliśmy przed takimi zespołami jak Obituary, Sodom, Ensiferum, Brocas Helm, Blitzkrieg czy Anvil. Podoba nam się różnorodność koncertów jakie gramy, a publiczność często lubi właśnie to, co możemy wnieść do końcowego rachunku. Graliście jakiś czas temu na Hammer of Doom. Był to dla Was jakiś przełom w popu larności? Jestem w stanie zrozumieć, że częś ciowo Wasza muzyka może trafiać do miłośników doom metalu, zwłaszcza tej epickiej jego odmiany… Jimmy Blanchfield: To było wspaniałe doświadczenie i chcielibyśmy zrobić to jeszcze raz, choć prawdopodobnie nie był to dla nas żaden wielki przełom. Na pewno zwróciło to uwagę na nas w Europie, ale trudno dokładnie określić, jak duży wpływ, mógł na rozpowszechnienie naszej nazwy, wywrzeć jeden festiwal. Skonfigurowaliśmy nieco nasz set na ten występ, aby lepiej wkomponował się z epicką otoczką doomu, wybierając utwory, które najlepiej nadawały się na tę okazję, i zostaliśmy bardzo dobrze przyjęci. Jedną z korzyści grania w różnym stylu jest to, że mamy dzięki temu możliwość dopasowania setlisty do konkretnego wydarzenia. Daje się zauważyć, że doceniacie Internet jako pośrednika w dotarciu do fanów. Prowadzicie profil na kilku mediach społecznościowych, a samego Facebooka prowadzicie w nietypowy sposób, umieszczając ilustracje związane z tekstami Waszej płyty. Jimmy Blanchfield: Media społecznościowe to obecnie ważne aspekt w niemal każdym biznesie. W przeszłości nieco zaniedbaliśmy sprawy od tej strony, ale teraz się tym zajęliśmy i osiągamy wspaniałe rezultaty. Nie zawsze wykonalne jest załatwianie spraw w staroświecki sposób, poprzez wyruszenie w trasę, granie wielu małych koncertów i próbowanie dzięki temu pokryć koszty. Internet umożliwia nam dostęp do odbiorców w ich domach. Pozwoliło nam to również nawiązać kontakt z fanami z całego świata, co jest dla nas naprawdę ważne. Lubimy bezpośredni kontakt, indywidualne rozmowy z ludźmi pozwoliły nam rozwinąć dobre relacje z naszymi fanami i sympatykami na całym świecie. Ludzie regularnie wysyłają nam wiadomości za pomocą mediów społecznościowych z Ameryki Północnej i Południowej, Europy, Rosji i Bliskiego Wschodu i fantastycznie jest móc porozmawiać z tymi wszystkimi osobami. Internet dał zespołom taką możliwość i jest to bardzo pozytywne. Posiadamy konta na You Tubie, Twitterze, Instagramie i Facebooku. Ponieważ dość późno z tym wystartowaliśmy, skupiamy się głównie na Facebooku. Włożyliśmy trochę pracy i zobaczyliśmy naprawdę pozytywne rezultaty. Udzielamy się też dużo na Instagramie, bo obecnie działa to naprawdę dobrze. Następnie, spędzimy troche więcej czasu wyko-


rzystując moc YouTube'a i Twittera, i zobaczymy, co z tego wyniknie. Wszystko z tego jest obecnie aktywne, a ludzie ciągle korzystają z wielką przyjemnością. Zamieszczanie w klipach z naszymi utworami tekstów stosujemy po to, aby lepiej przekazać jej dramaturgię, emocje i tematykę. Zawsze uważałem, że muzyka jest bardzo dramatyczna i filmowa. Często słyszymy od wielu osób, że kiedy słyszą nasze numery, myślą o dramatycznych scenach filmowych. Używając konkretnych zdjęć z tekstem, pomaga to lepiej wyróżnić kawałek w tego typu dramatycznym świetle. Osobiście uwielbiam dopasowywanie muzyki do scen filmowych i zdjęć oraz to jak muzyka i efekty wizualne mogą ze sobą współpracować, aby wzmocnić u słuchacza emocjonalny odbiór i pomagać ujrzeć oraz usłyszeć pewne rzeczy w zupełnie innym świetle. Myślę, że to działa. Będziemy nad tym pracować, aby jeszcze bardziej rozwinąć i poeks-perymentować z tą koncepcją i mam nadzieję, że ludzie to docenią. Wasza płyta wydaje się koncept-albumem. Jeśli tak, jest to Wasza autorska opowieść? Jimmy Blanchfield: A tak, album okazał się płytą konceptową, ale nie planowaliśmy tego. Wiedzieliśmy, że John powiązał tekstowo kilka piosenek, ale kiedy spojrzeliśmy na to wszystko, pod koniec okazało się, że wszystkie utwory są ze sobą spokrewnione, nawet teksty, nad którymi pracowali Smyth, Jimmy K. i Anto. Wszyscy ostatecznie przekazali to samo - ludzkie stany, w szczególności psychologiczne aspekty wewnętrznego zamętu, depresji, lęku i innych stresów psychicznych. W końcu wyszła z tego podróż jednego człowieka przez doświadczenia życiowe oraz to jak sobie z nimi radził, jak walczył, żeby sobie poradzić. Chociaż teksty są owiane metaforami i symbolicznymi krajobrazami, to jest to codzienne doświadczenie dla wielu ludzi we współczesnym życiu. Dzisiejsze społeczeństwo wciąż konkuruje, nastawione jest na cel i istnieje wiele oczekiwań, aby ludzie dostosowali się do pewnych standardów w społeczeństwie. To, w połączeniu z superszybkim tempem nowoczesnego życia, sprawiło, że ludzie często zmagają się mentalnie. Kiedy umysł jest zestresowany i przytłoczony, ma zdolność zniewolenia Cię, ciągnięcia w nieskończoną mroczną podróż i negatywny cykl. Tekst często koncentruje się na tych zjawiskach, poczuciu "tkwienia w więzieniu umysłu". Nie jest to jakaś konkretna nasza historia jako zespołu ani żadnego z muzyków, ta cała nasza opowieść jest istotą ludzką we współczesnym społeczeństwie. Bardzo ważną rolę w Waszej muzyce odgry wają klawisze, często aranżowane w postaci klasycznego pianina. Przywodzi mi to na myśl Virgin Steele i Savatage. W obu zespołach muzycy często komponowali/ komponują utwory właśnie na pianinie. Jest to także u Was metoda pisania utworów? Jimmy Blanchfield: Nie, nie jest to dla nas typowa metoda powstawania materiału. Impuls przy powstawaniu utworów może pochodzić ode mnie lub któregokolwiek z pozostałych w danym momencie. Smyth, klawiszowiec często przychodzi na próby z riffem na fortepian i gitarę, a potem wszystko inne powstaje wokół tych pomysłów. Następnie umieszczamy podstawową strukturę utworu i w miarę upływu czasu edytujemy ją, bawimy się różnymi pomysłami, a następnie przyozdabiamy końcową strukturę wokalami. Jednak proces ten często zaczyna się od gitar, wokalu lub perkusji. Wspaniałą rzeczą w graniu w tym zespole jest to, że riffy i po-mysły gromadzą nam się zewsząd. Chociaż ja mam największą inicjatywę, wszyscy inni wnoszą

wkład, piszą i współtworzymy razem solidną drużynę. Jimmy K. czasami rozpoczyna ten proces, gdy wchodzi z riffem, John czasami podnosi gitarę i po prostu gra riff, o którym myśli, że powinien zagrać, albo może mieć cały pomysł na kawałek, nad którym chce, żebyśmy pojamowali. Anto, mógłby mieć w głowie riff i po prostu go zaśpiewać, a gitary by mu powtórowały. Dave jest najbardziej stereotypowym basistą - super wyluzowanym, płynie z prądem, ale jest bardzo pewny co do własnych możliwości, jeśli chodzi o przejęcie kontroli nad swoimi partiami. To niesamowite. Każdy z nas ma umiejętność pisania i aranżowania piosenek i każdy szanuje opinie drugiego. Dla mnie daje to muzyce dużo głębi i dynamiki, sześciu piszących jest lepszych niż jeden. Mimo tych skojarzeń nie da się nie zauważyć, że bardzo ważną rolę odgrywają u Was gitary. Solówek nie ma wiele, ale te, które są, są bar-

przeszłości (odnalezione w szufladzie) czy wręcz przeciwnie, coś nowego, zapowiadającego nowy kierunek w Old Season? John Bonham: Postaram się na to odpowiedzieć. Muzycznie, ta kompozycja istniała już na długo przed tym, kiedy dołączyłem do zespołu, i wciąż rzuca się na nie cień elementów doomu, których zespół miał nieco więcej w poprzednich latach. Nie powiedziałbym, że to zapowiedź nowego kierunku, ale raczej małe spojrzenie na jedną z jego możliwości. Zawsze będziemy pisać utwory w sposób, który będzie dla nas dobry, nie zastanawiając się zbytnio nad tym, czy jest zbyt ciężki, czy też nie "metalowy" lub zbyt odmienny. A ponieważ kawałek w paru miejscach staje się nieco dramatyczny, postanowiłem wnieść nieco więcej "teatru" do wokalu. Chciałbym zobaczyć, co będziemy mogli uczynić z tym kawałkiem w ramach wielkiego show scenicznego.

Foto: Old Season

dzo nastrojowe. Idealnie pasują do klimatu tworów. Jimmy Blanchfield: Kiedy mamy już w głowach aranżację utworu, często zaznaczamy punkt w utworze, w którym solo pasowałoby najlepiej. Są pewne partie, o których wiem, że nadają się do mojego indywidualnego stylu solowego, gdzie często używam melodycznych wzorów, które są łatwe do zharmonizowania, ale są też części, które są znacznie lepiej dopasowane do bezpośredniego i skalistego podejścia Jimmy'ego K. Uwielbiam balans i kontrast pomiędzy dwoma różnymi stylami, dodaje to kolejną warstwę do tego, co możemy zrobić w numerze. Chociaż solówki są ważne, nie są dla nas absolutnie niezbędne. Możesz umieścić solo w dowolnym miejscu utworu, nad jakimkolwiek riffem, ale czy doda ono do utworu coś szczególnego? To jest pytanie, które zadajemy sobie przy każdym z utworów, a jeśli solo nie dodaje nic interesującego, po prostu je pomijamy. Uwielbiam wszystkie solówki na "Beyond The Black" i uwielbiam play-offy pomiędzy Jimmy'm K., a mną, ale jeśli piosenka nie potrzebuje solówki, nie zamierzamy nic umieszczać na siłę. "River's of Cepha" dla przykładu, nie sądzę, by pasowało do tego fantazyjne, zadziorne solo, więc nie dodaliśmy żadnego. Jak to powiedziałaś, staramy się trzymać klimatu utworu.

Próbowałam znaleźć informacje o tym, czym jest "cepha", ale pojawia mi się tylko w kontekście Waszej płyty. Możesz zdradzić nam, o co chodzi? John Bonham: Czekałem na to pytanie! Wymyśliłem tytuł "River's of Cepha" podczas jednej z moich prawdopodobnie nieco bardziej pretensjonalnych chwil (śmiech). Chciałem stworzyć obraz wielkiego, przytłaczającego starożytnego miasta. Nadałem miastu nazwę Cepha, opartą na słowie "cephalic", odnoszącym się do głowy (ang. "głowowy"). Chodzi o to, że to ogromne miejsce jest jak piekło, ale istnieje w tylko głowie bohatera. Musi więc poruszać się po rzekach i morzach swojego umysłu (istnieją luźne odniesienia do rzek Hadesu), z których każda przedstawia różne ludzkie emocje. Wszystkie słowa w utworze pochodzą z punktu widzenia tych różnych emocji (strach, smutek itd.), przedstawiających kolejne części historii. W takim samym stopniu jak kawałki z pierwszej części płyty ukazują mrok, ta piosenka opowiada o nadziei, o tym, że nic nie jest kontrolowane przez negatywne uczucia i zawsze można znaleźć sposób na ponowne życie. Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Filip Wołek

Wlasnie, tym najbardziej zaskakującym utworem z "Beyond the Black" jest "Rivers of Cepha". Ciekawi mnie, czy taki złożony, pełen dramaturgii kawałek to cos z Waszej

OLD SEASON

67


Konsekwencja i muzyczny horror Dla wielu Attic to nic więcej, jak tylko ślepi naśladowcy Mercyful Fate i Kinga Diamonda, ale trudno ekipie Meister Cagliostro odmówić talentu, umiejętności i konsekwencji. Potwierdza to mroczny koncept zawarty na drugim albumie "Sanctimonious": myślę, że King może być dumny z tego, że zainspirował niemiecką ekipę do stworzenia tak ciekawej opowieści, a muzycznie też jest całkiem zacnie. W dodatku basista Chris okazał się całkiem rozmowny, więc efekty naszej pogawędki poniżej: HMP: Z perspektywy czasu wasz poprzedni album "The Invocation" można chyba traktować jako swoisty wstęp do najnowszego "Sanctimonious", bowiem już przed pięciu laty interesowały was takie mroczne historie i dłuższe, rozbudowane kompozycje? Chris: Wszyscy jeszcze długo przed założeniem Attic mieliśmy możliwość grania w różnych zespołach, tak więc kiedy już założyliśmy ten zespół w 2010 roku, wiedzieliśmy w jakim kierunku chcemy zmierzać. Odnosi się to zarówno do tematyki utworów, jak i do muzyki, którą gramy. Wiele zespołów startuje i dopiero wtedy patrzy co chcą osiągnąć. To sprawia, że nagrywają jeden, dwa, trzy, cztery różne albumy, a żaden z nich nie brzmi tak samo albo choćby

Skoro już o tym mowa: nie da się nie zauważyć, że musicie być wielkimi fanami Mercyful Fate i Kinga Diamonda, a zresztą pewnie nawet nie zamierzacie się tego wypierać? To pod ich wpływem założyliście przed siedmiu laty Attic? Pewnie, że King miał na nas wszystkich ogromny wpływ, nie można też zaprzeczyć dużej ilości podobieństw między nami a jego dwoma zespołami. Zwłaszcza w kwestii wyglądu scenicznego i całej koncepcji zespołu. Ale to nie tak, że chcieliśmy założyć zespół pochwalny, po prostu, podobnie jak on, lubimy opowiadać straszne historie. I tak, nie próbujemy się z tym kryć - już nie. Był taki okres, że to ukrywaliśmy, ale potem pogodziliśmy się z tym, że stąpamy Foto: Attic

nowego doznania. Tak jak mówiłem wcześniej, konsekwencja to zawsze nasz główny cel. King Diamond osiągnął niezrównane mistr zostwo w pisaniu takich opowieści, często też w swych utworach poruszał tematy, na które również wy się zdecydowaliście - to deprymu je, czy bardziej mobilizuje przy pracy? Raczej nie myślimy o tym podczas pisania utworów. To przychodzi naturalnie, bo to nasz wspólny obszar zainteresowań i ta sama inspiracja podczas tworzenia. Ty też nie porównywałbyś każdej brutal deathmetalowej kapeli do Cannibal Corpse czy Suffocation tylko dlatego, że śpiewają o tych samych rzeczach. Jasne, czasem są takie momenty, że myślimy no, to brzmi dość podobnie do Kinga, ale staramy się nad tym pracować i zaakceptować, że on jest tylko jednym z wielu wpływów wciśniętych między siebie. Po prostu robimy to, czym kochaliśmy zawsze zaczynać: przywołanie ducha mrocznego heavy metalu i uwielbianie szatana. Pamiętam, jakby to było wczoraj, pierwsze odsłuchy "Abigail" i innych konceptów Króla, chociaż od tego czasu minęło wiele lat - pewnie macie podobnie, bo takich wrażeń nie sposób zapomnieć? Pewnie. Są i zawsze będą takie albumy i utwory, które powiążesz ze swoją młodością lub konkretnymi sytuacjami. I nawet, jeśli nikt nie potrafiłby zrozumieć twoich uczuć do tych konkretnych kawałków i płyt, to zawsze będą one czymś specjalnym dla ciebie. To nie musi koniecznie być King Diamond, ale każdy z nas ma swoje sekretne słabe punkty. Tym większa szkoda, że od premiery "Give Me Your Soul... Please" mija już 10 lat, następcy "9" Mercyful Fate też się już pewnie nie doczekamy, chociaż może jednak? Ostatnie zapowiedzi nowych nagrań od Mercyful Fate i Kinga Daimond były tak dawno, że nie ośmieliłbym się robić żadnych spekulacji w tej materii. Opowieść, którą prezentujecie na "Sanctimonious" jest oparta na faktach, czy też całkowicie fikcyjna? Jest całkowicie fikcyjna. Nawet, jeśli podobne przypadki jak ta historia z "Sanctimonious" zostały niedawno ujawnione w Tuam w Irlandii. Ale one też nie były dla nas inspiracją.

68

porównywalnie, ponieważ wciąż szukają swojego stylu. Właśnie to odróżnia Attic od całej rszty zespołów: konsekwencja. Jesteśmy szczęśliwi, że wraz z "Sanctimonious" mogliśmy zapewnić fanom album, którego się spodziewali i który im odpowiada.

po tym samym gruncie i zabraliśmy się do pracy. Właściwie to było również pod wpływem wielu innych zespołów, takich jak Maiden, Priest i mnóstwo innych zespołów, które ukształtowały nasz muzyczny rozwój już we wczesnych, nastoletnich latach.

Pomysł stworzenia takiego konceptu z prawdziwego zdarzenia chodził za wami już od jakiegoś czasu, czy też narodził się szybko, pod wpływem impulsu, albo jakiejś inspiracji? Właściwie, to Meister Cagliostro wpadł na pierwsze pomysły na album we wczesnych dniach Attic i rozwinął tę surową historię już podczas tworzenia "The Invocation" i krótko po nim. Dość szybko stało się jasne, gdzie ten horror powinien się rozgrywać, a zwłaszcza kiedy powinien się rozgrywać, więc od tamtego dnia trzeba było zabrać się za studiowanie książek historycznych, aby upewnić się, że doznania słuchacza podczas słuchania albumu będą idealne.

Nie znaczy to oczywiście, że ograniczacie się tylko do kopiowania dokonań Kinga i jego świetnych muzyków, bo słyszę na "Sanctimonious", że musicie też lubić na przykład wczes ny Iron Maiden czy inne zespoły z klasycznego nurtu metalu, nie unikacie też wpływów black metalu, kreując tę mroczną atmosferę? Naprawdę cieszę się, że tak to widzisz. Bo tak jak powiedziałem wcześniej, jest dużo, dużo grup, które uformowały nasz gust muzyczny i zawsze staramy się, aby one także wpływały na nasze kawałki. Z J.P., perkusistą mającym swoje korzenie w blacku, mogliśmy osadzić nasze black metalowe korzenie w heavy metalowym podłożu, tak, żeby na drugim albumie pasowało to do naszego stylu i nie zrobiło z tego zupełnie

ATTIC

Nie znaczy to jednak, że jest całkowicie nieprawdopodobna, bowiem przez wieki odkryto wiele takich mrocznych historii, związanych z różnymi nieprawidłowościami czy skrzętnie skrywanymi sekretami w rozmaitych klasz torach i zakonach? Tak, najświeższa historia, którą można by połączyć z naszą, to ta, o której wspomniałem wcześniej. Ponad 800 ciał martwych dzieci i niemowląt zostało znalezionych w Tuam w Irlandii. Ukryte w około siedemnastu komnatach pod ziemią przez zakonnice, które zajmowały się domem dla samotnych matek z dziećmi. Stworzenie takiego konceptu to zdecydowanie trudniejsza sprawa niż napisanie pojedynczych utworów na płytę - to dlatego pomiędzy waszymi albumami mamy 3,5 roku przerwy, bo inaczej pewnie uwinęliście się z następcą "The Invocation" szybciej? Tak, takiego albumu jak "Sanctimonious" nie można napisać w jedna chwilę. Chcieliśmy być pewni, że dopracowaliśmy każdy utwór tak, jak na to zasługiwał, co również było powodem, dlaczego spędziliśmy dwa miesiące w studiu, a


później mieliśmy problemy z tłoczeniem albumu. Więc byliśmy zawsze zajęci próbami przed koncertami, żeby myśl o Attic była wciąż żywa w głowach fanów, byliśmy również zajęci pisaniem. Dodatkowo zamieniliśmy perkusistę, musieliśmy przede wszystkim poszukać nowego, musieliśmy też z nim odbyć próby i grać koncerty, które były już wtedy potwierdzone. Nie mieliście jednak presji czasu, mogliście spokojnie dopracowywać warstwę liryczną i poszczególne kompozycje, tym bardziej, że pewnie trudno było podzielić tę opowieść na poszczególne utwory, odpowiednio je przy tym różnicując? Fakt, że musieliśmy znaleźć odpowiednią atmosferę dla każdej części historii, tak, to również była sprawa, która spowolniła cały proces twórczy. Ale naprawdę wcześnie wiedzieliśmy, że będziemy potrzebować więcej utworów niż na naszym pierwszym LP, wiedzieliśmy też, że chcemy z niego zrobić podwójny winyl. Mamy wielkie szczęście, że Ván Records to nasza wytwórnia. Nie narzucili na nas żadnej presji i dołożyli starań, aby rezultatem pracy był obraz, który był w naszych głowach. Zarówno muzycznie, jak i fizycznie.

na podpisanie umowy i sprawialiśmy wrażenie dość poważnych ludzi, też nie mówiliśmy o wielu szczegółach historii i naszej muzyki. Naprawdę mieliśmy szczęście, że nikt nie przyszedł oglądać, jak nagrywamy. (śmiech) Wybierając utwór do promocji tego materiału pewnie mieliście swego rodzaju problem, bo większość waszych kompozycji znacznie przekracza czas pięciu minut. Nie myśleliście choćby o zrealizowaniu teledysku do "Penalized" czy "Sinless", skoro coraz trudniej jest skupić uwagę słuchaczy na czymś dłuższym, w dodatku ambitniejszym niż metalowa średnia? W zasadzie to nigdy nie uznawaliśmy tego za problem, skoro chcieliśmy opowiedzieć kompletną historię. I z tej perspektywy "The Hound Of Heaven" był idealnym utworem do zrealizowania pod tym względem. Historia była też najlepszą, jaką mogliśmy zrealizować pod względem wizualnym. Myślę, że stworzyliśmy ciekawą opowieść, a oglądanie jej nigdy nie nudzi się w

premierowego show w naszych rodzinnych stronach. Zagraliśmy cały album "Sanctimonious" w odpowiedniej kolejności wraz z kilkoma klasykami z "The Invocation" i demo. Graliśmy jakieś półtorej godziny, a może nawet i 100 minut i to było wspaniałe doświadczenie. Fanom bardzo się podobało, wspierali nas aż do ostatniej nuty. To była wspaniała noc. Niedawno graliście na Headbangers Open Air, co więc czeka was w przyszłości Wacken, inne festiwale, koncerty za granicami kraju? Liczycie, że za jakiś czas będziecie postrzegani jako jeden z najlepszych, niemiec kich zespołów metalowych, nie tylko w ojczyźnie? Wraz z Redback Promotion, usilnie pracujemy nad koncertami w przyszłym roku. Równocześnie rozmawiamy z paroma festiwalami, nadchodzących latach chcemy grać w całej Europie i poza jej granicami. Oczywiście o koncertach poinformujemy fanów najszybciej, jak to możliwe. Zaczęliśmy też pracę nad trzecim albumem,

Mamy też podział tej historii na dwa swoiste akty-rozdziały, rozdzielone w środku płyty intro "A Quest For Blood" - jaki jest cel tego zabiegu? To jest jak przedstawienie teatralne: historię opowiada się w różnych aktach. Tak samo jak na wersji winylowej, te dwa akty są rozdzielone na dwa LP. Więc akt pierwszy kończy się na stronie B wersji LP, a historia jest kontynuowana drugim aktem na stronie A drugiego LP. Wprowadzenie aktów ma też na celu to, że można dzięki nim robić dłuższe przerwy czasowe pomiędzy scenami i obydwoma aktami. Znaczący jest chyba również podział głównych bohaterek tej opowieści pod względem wieku, bowiem prześladowane przez ksienię zakonnice są młode, gdy ona i przeorysza są znacznie starsze? To ważny detal, że dwie "ofiary" starszych sióstr są młode. Alice i Joan są młode i niepewne, czy życie w klasztorze to odpowiednia dla nich rzecz. Nie są stałe w swojej wierze i zaczynają grzeszyć. Ksieni (tak samo jak przeorysza) nie może być młodą kobietą, bo zostanie duchowym przewodnikiem konwentu zawsze trwało dość długo, a skoro "Sanctimonious" jest historycznie poprawnym opowiadaniem, to zwyczajny rezultat, że główne bohaterki dzieli tyle lat. Ale to raczej nie kwestia odwiecznego konfliktu pokoleń, ale problemów od wieków zako rzenionych wręcz w takich zhierarchizowanych instytucjach jak Kościół? To zdecydowanie problem hierarchicznego systemu ówczesnego Kościoła. Nie szli i nadal nie idą z duchem czasu i nie przystosowują się, by uatrakcyjnić ten system i przybliżyć chrześcijańską wiarę młodym ludziom. Ale w naszej historii, Ksieni jest nie do końca zdrowa psychicznie i nie działa po chrześcijańsku. Więc tak jak mówiłem, to wciąż fikcyjna historia. Mając takie, a nie inne podejście do tych kwestii nie mieliście problemów z nakręceniem teledysku do "The Hound Of Heaven", czy też w Niemczech podchodzi się do tego nieco inaczej niż w Polsce? Znalezienie właściwej lokalizacji było dość trudne, musieliśmy znaleźć odpowiednie miejsce, gdzie lokalne władze nie zadawały zbyt wiele pytań. Później, jak przyszliśmy w garniturach

Foto: Attic

ciągu tych siedmiu minut. Skoro to video było pierwsza oznaką życia i pierwszym doznaniem słuchowym dla fanów, chcieliśmy mieć pewność, że wrócimy w dobrym stylu. Dlatego też nakręciliśmy to wideo w całości na 16mm taśmie, żeby wyglądało jeszcze bardziej profesjonalnie.

którego wydanie - mamy nadzieję - nie zajmie kolejnych pięciu lat. Bądźcie więc gotowi, dużo was czeka w najbliższej przyszłości! Wojciech Chamryk & Karol Gospodarek

Na koncertach jesteście jednak przyjmowani coraz lepiej, zresztą od czasu debiutu gracie coraz częściej, co zdaje się dobrą taktyką? Tak, naszym głównym celem zawsze było ciągle granie i pozostanie w umysłach ludzi. To jest klucz do tego, że nigdy nie będzie się zapomnianym, nawet bez nowego materiału. Niestety, nie udało nam się jeszcze dotrzeć do Polski, ale pracujemy nad tym, aby w końcu wykonać na żywo taki rytuał dla polskich fanów, na jaki zasługują. Wykonywanie "Sanctimonious" w całości to pewnie zbyt duże wyzwanie dla słuchaczy, zresztą najczęściej nie macie na to aż tyle czasu, ale pewnie chcielibyście pokusić się o coś takiego? Już to zrobiliśmy pod koniec sierpnia, podczas

ATTIC

69


Frajda na całego

ki nie było wątpliwości, że będę chciał tworzyć i występować, ciągle pozostając fanem. To nie było takie łatwe dla pyzatego dzieciaka w okularach, gdzie scena wymagała konkretnego wyglądu. Jednak mój głos ukształtował się w pełni, gdy byłem już po dwudziestce. Ale nie, bycie fanem nie było dla mnie wystarczające. Chciałem być częścią świata, który dał mi tyle szczęścia i emocji.

- Zawsze skupiamy się na muzyce - musi być świetna i musimy przy tworzeniu jej dobrze się bawić. Nie ma z tego pieniędzy ani sławy, więc musimy to robić dla samych siebie. W dniu, w którym pisanie, nagrywanie i występowanie przestanie nam sprawiać radość zejdziemy ze sceny. Ale na razie wydaje się to być odległą wizją - mówi Brian "Butch" Balich. I trudno wokaliście Argus nie wierzyć, bo ich najnowszy krążek "From Fields Of Fire" to kawał świetnego i szczerego heavy/US power metalu: HMP: "From Fields Of Fire" to wasz czwarty album. Słucham go właśnie po raz kolejny i tak myślę, że gdybyście zdołali nagrać tę płytę w czasach największej popularności trady cyjnego metalu, to pewnie Argus byłby teraz wielką gwiazdą? Brian "Butch" Balich: Dziękuję za te miłe słowa! To jest niesamowicie dla nas pochlebne. Nie mam pojęcia, jak by to było, gdybyśmy działali w czasach świetności lat 80., ale z pewnością fajnie by było być częścią tej sceny, kiedy metal rządził światem. Kiedy tradycyjny metal święcił ogromne triumfy na całym świecie byliście nastolatkami i

ces", cokolwiek co mogłem dostać na rynku i prześledzić, co dzieje się z moimi ulubionymi zespołami. Lata 80. były cudownym czasem dla metalu, ale nie było to tak łatwe, by być na bieżąco i śledzić swoje ulubione zespoły, tak jak jest teraz. Trzeba było naprawdę wyszukiwać nowe zespoły, bardzo pomocni byli w tym znajomi, którzy interesowali się taką samą muzyką. Zawsze któryś z nich znał kapelę, której jeszcze nie znałem. Kupowałem też wiele albumów tylko dlatego, że ich okładki wyglądały fajnie. Tak było w przypadku Trouble i Fates Warning. Dawniej to było bardzo ekscytujące, gdy w college'u słuchałem audycji radiowych z muzyką metalową. Było ich całkiem sporo w okol-

Foto: Argus

dziećmi, ale już pewnie połknęliście tego bakcyla: zbieraliście płyty, chodziliście na kon certy, z wypiekami na twarzy śledziliście dokonania swych ulubieńców? Żyłem dla muzyki. Żyłem dla metalu i hard rocka. Wydawałem wszystkie pieniądze na płyty, kasety, bilety na koncerty, koszulki oraz magazyny. To ukształtowało mnie w wielu kwestiach, a moja miłość do muzyki wciąż pomaga mi definiować to kim jestem. Kiss było pierwszym zespołem, który pokochałem i któremu zacząłem kibicować, ale oczywiście stałem się też ogromnym fanem Iron Maiden, Metalliki, Judas Priest, Black Sabbath, Dio, Rainbow, Saxon, Scorpions, Dokken, Trouble, Fates Warning i wielu innych. Moja edukacja w sprawie hard rocka zaprowadziła mnie do Thin Lizzy, Angel, Budgie, UFO. Miałem w zwyczaju kupowanie naprawdę wielu magazynów każdego miesiąca - "Hit Parader", "Circus", "Fa-

70

ARGUS

icy gdzie mieszkałem i były to pierwsze miejsca, gdzie usłyszałem takie zespoły jak Omen, Overkill, Mercyful Fate, W.A.S.P. Nie były to zespoły, które grano we wszystkich radiach. Bycie fanem metalu w tamtych czasach było ekscytujące, codziennie można było uczyć się czegoś nowego. Oczywiście, że wciąż szukam, uczę się i nadal śledzę moje ulubione zespoły, ale to nie jest to samo. Te dni, gdy byłem szczerze nastawiony do muzyki, tak jak w latach młodzieńczych, już się nie powtórzą. Przejście z pozycji fana do roli muzyków odby wało się więc u was w sposób niejako natural ny, kiedy uznawaliście, że rola odbiorców już wam nie wystarcza, pora dać muzyce coś od siebie? Zdałem sobie sprawę z tego, że mam talent wokalny, gdy byłem w piątej klasie podstawówki. W połączeniu z moim zamiłowaniem do muzy-

Założyliście Argus 12 lat temu, tak więc w czasach, kiedy tradycyjny metal był już ponownie nieco bardziej popularny, ale nie było już mowy o takiej skali tego zjawiska jak w latach 80. Obstawiam jednak, że w niczym wam to nie przeszkadzało, bowiem najważniejsze było granie tego co uwielbiacie? Powodem, dla którego to robimy jest to, że razem kochamy tworzyć muzykę. Zespół stał się moją drugą rodziną, gdy dołączyłem do niego przed 11. laty. Zawsze skupiamy się na muzyce - musi być świetna i musimy przy tworzeniu jej dobrze się bawić. Nie ma z tego pieniędzy ani sławy, więc musimy to robić dla samych siebie. W dniu, w którym pisanie, nagrywanie i występowanie przestanie nam sprawiać radość zejdziemy ze sceny. Ale na razie wydaje się to być odległą wizją. Taką mam nadzieję. Kevin, Jay, Dave, Justin i ja robimy to od wielu lat, ale mamy do zaoferowania jeszcze dużo więcej. Mieliście szczęście o tyle, że od początku swej fonograficznej drogi znajdowaliście wydaw ców, a już od drugiego albumu wspiera was Cruz Del Sur Music - myślisz, że bez nich zdołalibyście osiągnąć ten obecny poziom? Cruz Del Sur jest ważny w rozwoju Argus. Enrico kocha i wierzy w nas (a my kochamy i wierzymy w niego). Ale on wykracza poza to i wkłada swoje pieniądze tam, gdzie można wepchnąć nas na wyższy poziom. Jest dla nas dużo lepszy, niż da się to wyrazić. Zmiany składu nie zdołały odbić się negatywnie na Argus, nowi w składzie: basista Justin Campbell i gitarzysta Dave Watson szybko zaaklimatyzowali się w waszym gronie, co przełożyło się też zapewne na jakość "From Fields Of Fire"? Zmiany składu były istotne, inaczej zespół by zniknął. Kapela zyskała nowe poczucie pewności siebie i radość z grania. To z pewnością miało duży wpływ na pisanie kompozycji i to jak gramy. Granice, które określały co możemy zrobić zostały wymazane. Mieliśmy wielkie szczęście wciągając Dave'a i Justina do zespołu. Umożliwiło to nam bardzo szybki powrót i stanie się jeszcze lepszą kapelą, zarówno w komponowaniu, jak i w występowaniu na żywo. Ich entuzjazm na nowo rozpalił ogień między Kevinem, Jay'em i mną. To sprawiło, że wtedy, gdy zaczynało być źle znów byliśmy podekscytowani. Dave jest też producentem, tak więc pod tym względem też chyba okazał się przydatny dla zespołu? Przez lata był dla Argusa bezcennym inżynierem i producentem. Jest świetny w tym, co robi. Ma genialny słuch i mnóstwo pomysłów. Stawiacie na doświadczonych muzyków, nieopierzony małolat nie dość, że mógłby nie sprawdzić się w sensie umiejętności, to do tego mógłby do was nie pasować pod względem charakteru, a zresztą nikt nie miałby czasu na eksperymenty typu: zobaczymy, czy się sprawdzi? Ważne jest, aby znaleźć kogoś kto jest dobrym muzykiem, kto pasuje do nas pod względem osobowości, chętnie robi to co my (trasy, itp.)...


Po prostu mieliśmy szczęście, że namówiliśmy do współpracy tych dwóch muzyków, których już znaliśmy wcześniej. Nie byliśmy zamknięci na pomysł przesłuchiwania ludzi, ale po co marnować czas, kiedy odpowiedź jest tuż przed tobą?

wa przez ciebie podczas pokazu, więc możesz mieć problemy z odprężeniem się. Po tournée przez pewien czas ciężko jest przystosować się na powrót do normalnej pracy, po graniu, które jest twoją pasją... Żyję tym wraz ze swoimi kolegami z zespołu, to frajda na całego.

Jasne. Jesteście obecnie jednym z najbardziej regularnie działających i zapracowanych amerykańskich zespołów - akurat jeśli nie pracuje cie nad następnym albumem, to pojawia się kolejna EP-ka. Macie też na koncie DVD "Live At The Hammer Of Doom V", wygląda więc na to, że bezczynność czy stagnacja są waszym największym wrogiem, jesteście wciąż w uderzeniu? Zespół taki jak my, który może odbyć tylko krótką trasę raz w roku, musi utrzymywać swoją obecność. Ważne jest, aby prezentować nową muzykę, nowe projekty, abyśmy mogli utrzymać naszą rozpoznawalność tak wysoko, jak to tylko możliwe. Oczywiście chcemy, aby nasze wydawnictwa były najwyższej jakości, więc nie spieszymy się, wierzymy w ciężką pracę, tworzenie i rozwój. Siedzenie z założonymi rękoma sprawia, że jesteśmy podminowani. (śmiech)

Jesteście już po amerykańskich koncertach w sierpniu, zaczynacie niebawem trasę po Niemczech, a co zaplanowaliście w dalszej kolejnoś ci? Kiedy wrócimy z trasy zaczniemy pisać materiał na następny album i może zrobimy jeszcze EPkę. Jest kilka projektów, które chcielibyśmy zrealizować. Mamy pomysł, aby zorganizować więcej występów, aby jeszcze mocniej wesprzeć album, więc może w przyszłym roku wrócimy do Europy. Prawdopodobnie zrobimy do tego albumu wideo lub dwa. Więc... będziemy bardzo zajęci.

Taki entuzjazm i chęć nieustannego rozwoju, parcia do przodu są chyba swoistym znakiem firmowym waszego składu, a jednocześnie waszą cechą charakterystyczną jako ludzi? Nikt z nas nie zadowala się kopiowaniem samych siebie, więc zawsze naszym celem jest próba rozwoju muzycznego, a następnie rozwoju zespołu, aby dotrzeć do nowych fanów i miejsc. Każdy z osobna musi mieć to w sobie, aby zadziałało to w zespole. Na szczęście mamy takie chęci indywidualnie i grupowo, aby tak właśnie działać. Płyta "From Fields Of Fire" wychodzi we wrześniu i niemal od razu ruszacie w promującą ją trasę - mimo tego, że jesteście przecież doświadczonymi muzykami, to każdorazowo występy na żywo zdają się wywoływać u was nie tylko duże emocje, ale też wydobywać z was prawdziwe pokłady energii? Wierzymy w to, że dajemy najlepsze show jakie możemy. Ludzie wydają swoje ciężko zarobione pieniądze na to by przyjść i nas zobaczyć, więc jesteśmy im dłużni to, żeby zagrać najlepiej jak potrafimy i bawić ich przez czas jaki jesteśmy na scenie. My karmimy się energią publiczności, a ona naszą, więc tak wywołana pętla energiczna jest bardzo pozytywna. To świetne uczucie widzieć, że wszyscy w klubie są zaangażowani w koncert. Mam 46 lat, ale zapominam o tym kiedy wchodzę na scenę. Zawsze na koncercie dawałem z siebie więcej niż sto procent, każdy w Argus tak do tego podchodzi. Kevin grał nawet, gdy był chory - to właśnie my. Czyli jak człowiek nie byłby zmęczony podróżą czy długim czekaniem na swój występ, to i tak wyjście na scenę, widok tych wszystkich czekających na was ludzi daje tak niesamowity przypływ adrenaliny, że wszystko schodzi na plan dalszy, liczy się tylko muzyka? Jak wchodzisz na scenę znika stres i nerwy, chodzi o to, aby na ten czas otoczyć się muzyką. Wszystkie nasze kłopoty zostają zepchnięte ze sceny. W tym czasie liczy się tylko związek publiczności z muzyką. Trudno po czymś takim, szczególnie kiedy publiczność jest naprawdę dobra, wyciszyć się po koncercie, wrócić do tej normalności codzien nej egzystencji? Naprawdę ciężko jest odreagować po występie dla większej publiczności. Adrenalina przepły-

Europa wydaje się znacznie lepszym rynkiem dla zespołów takich jak wasz - czyżby Amerykanie w większości zapomnieli już czasy, kiedy dobry rock, hard rock czy metal rozbrzmiewały z ich samochodowych odbiorników czy domowego sprzętu stereo niemal nonstop? W Ameryce wciąż jest wielu oddanych fanów, ale masz rację, że Europa bierze się za ten rodzaj muzyki ogólnie lepiej i bardziej żarliwie niż USA. Ten kraj jest tak rozległy, że podróżowanie jest trudniejsze i droższe, a nie ma tutaj tylu festiwali. Sądzę też, że dlatego na europejskiej scenie metalowej istnieje większe poczucie wspólnoty między fanami. Jak sądzisz z czego to wynika, że w tych typowych społeczeństwach konsumpcyjnych ludzie tak rzadko decydują się na zerwanie ze schematami, również w sensie tego, czego słuchają? Wysiłek samodzielnych poszukiwań czegoś ciekawego spoza mainstreamu przekracza możliwości przeciętnego Amerykanina czy Polaka? Radiowa papka w zupełności im wystarcza jako tło do codzienności? Myślę, że większość ludzi lubi muzykę, ale nie wszyscy ją kochają! Ludzie tacy jak my są w mniejszości. Dla wielu muzyka jest po prostu podkładem do ich życia. Natomiast dla nas muzyka jest częścią samej materii naszego życia. Myślę, że sporo czasu i słuchania zajmuje to, by znaleźć i odseparować świetne zespoły od przeciętnych, a tylko ci, którzy naprawdę poświęcają się muzyce spędzają swój czas na szukaniu on-line, czytaniu magazynów, chodzeniu na koncerty lub wydawaniu pieniędzy na nowe albumy. Nie wiem, czy to lenistwo, że większość ludzi nie szuka muzyki dalej niż lokalne radio albo sieć supermarketów Wal-Mart. Nie mają tego samego pragnienia muzyki, jak inni, więc trzymają się tego, co proste do znalezienia i zaserwowane im pod nos. Rozumiem, że nie wszyscy czujemy się tak samo w otaczającym nas świecie. Wydaje mi się to o tyle dziwne, że jeśli ktoś kiedyś słuchał dobrej muzyki, to przecież nie mógł z niej zrezygnować ot tak - tacy ludzie mawiają często "wyrosłem już z metalu", tak jakby było to coś trywialnego, jak zrezygnowanie z niepasującego już ubrania. Na dobrą sprawę chyba nigdy nie byli więc za bardzo w tę muzykę zaangażowani, traktowali ją bardzo powierzchownie, w czysto rozrywkowych czy trendowych kategoriach? "Kumple są met alowcami, to i ja będę"? Myślę, że istotnie wielu ludzi napędzanych jest modą. Istnieją jednak fani, którzy traktują metal poważnie, stanowią mniejszość, ale nadal

stanowią pokaźną grupę Z czasem spojrzenie na metal może się zmienić, z wiekiem można odejść od metalu, jednak dla mnie to bardziej kwestia społeczna, bo jak odrywasz się od przyjaciół, zaczynasz żyć własnym życiem, to zapominasz o tym co dla waszej paczki było ważne... Nigdy nie wyrosłem z metalu. I nie mogę przewidzieć, czy kiedykolwiek tak się stanie. Na szczęście chyba rzadko spotykacie takich ludzi? (śmiech). Jak nowe utwory przyj mowane są na trasie? Gracie moje ulubione, to jest: "As A Thousand Thieves", "You Are The Curse" i "No Right To Grieve"? Nowe kawałki bardzo dobrze sprawdzają się na żywo. Wzbudzają one wiele wspaniałych reakcji. W trakcie trasy będziemy wykonywać każdą utwór z albumu za wyjątkiem "No Right To Grieve". Kiedyś zagramy tę kompozycję, ale na tej trasie koncentrujemy się na bardziej optymistycznym klimacie. "You Are The Curse" i "Devils Of Your Time" będą głównymi elementami zestawu, a reszta będzie wymienna lub uszczuplona, ponieważ chcemy również zagrać materiał z wszystkich naszych albumów. Będzie okazja do wybrania się na wasz koncert w Polsce, czy też żeby zobaczyć was na żywo trzeba jednak będzie odwiedzić sąsiednie Niemcy? Wrześniowa trasa niestety nie dotrze do Polski. Chcielibyśmy jednak wrócić - lubimy grać w Polsce. Są u was wspaniali fani! Nie zamierzacie jednak ustawać w wysiłkach, by z każdą kolejną płytą poszerzać nie tylko grono swych fanów, ale też odwiedzać kolejne kraje w których mieszkają? Uwielbiamy trasy koncertowe i zrobimy to, kiedy się da. Naszym celem jest dotrzeć do jak największej liczby osób. Odwiedzić naszych starych znajomych i nawiązywać nowe znajomości! My również chcielibyśmy móc odwiedzić jak najwięcej krajów. Może więc wkrótce przyjedziecie znowu nad Wisłę, tym bardziej, że znacie pewnie sporo naszych rodaków, a nawet kiedyś grał z wami muzyk o polskich korzeniach? Uwielbiamy grać w Polsce, są jeszcze miasta, które musimy odwiedzić, więc na pewno jeszcze się pojawimy. Kiedy to zrobimy, z przyjemnością spotkamy się osobiście! Wojciech Chamryk, Filip Wołek, Karol Gospodarek

ARGUS

71


Francuzi odnoszący się do debiutu Obliveon'a Miałem przyjemność zamienić parę słów z gitarzystą zespołu Extravasion, które niestety ostatnio przeżywało kryzys związany z pewnymi kłótniami w zespole i odejściem prawie całej załogi, o czym dalej wspomina Baptiste. O jego inspiracjach, poglądach na politykę i o samym zespole więcej w wywiadzie. HMP: Cześć; "Extravasion" jest nazwą zain spirowaną bezpośrednio przez album pewnej rosyjskiej formacji znanej pod nazwą Aspid, czyż nie? Baptiste Pernette: Cześć, po pierwsze chciałbym podziękować za możliwość udzielenia wywiadu. Tak, dokładnie! Aspid jest czymś więcej niż inspiracją, jest on niczym mistyk wskazujący drogę do odkrywania tego, czego naprawdę chcę grać i co potrzebuje grać. Jestem kimś więcej niż przeciętnym fanatykiem, mam winyl oryginalnego pressingu Extravasion oraz tatuaż. Może to zbyt wiele, jednak ten zespół jest ponad zwykłe pojęcie! Czy możesz scharakteryzować krótko waszą muzykę? Extravasion jest zespołem pełnym różnych emocji. Bazą muzyki granej przez nas jest

Powiedz więcej proszę na temat prac nad waszym debiutem. Po pierwsze, aby stworzyć jak najlepsze utwory, jak to tylko możliwe, to trzeba poświęcić im wiele czasu, na każdy riff z osobna. Na przykład na utwór "Origins of Magma" musieliśmy poświęcić jeden rok pracy, dzień w dzień, by stworzyć strukturę, zaś na samych nagraniach spędziliśmy z dwa tygodnie! Dla mnie brzmienie, które wybierzesz na swój album potrafi zmienić wszystko. Jest ono bardzo ważne. Gówniany riff z dobrą produkcją może stworzyć dobry kawałek i vice versa.

moim brzmieniu. Myślę, co jest całkiem dziwne, że mroczna atmosfera bardziej mnie inspiruje! Wchodzę w dane uniwersum, w jego atmosferę i komponuje motywy i utwory, które pozwalają mi się przemieszczać po owym uniwersum. Myślę, że tutaj mogę wymienić zespoły takie jak Summoning, Midnight Odyssey, Spectral Lore i wiele innych zespołów, które są wspaniałe i świeże w swej dosadności!

Jeśli miałbyś porównać wasz album do jakiegokolwiek innego, to do czego byś go porów nał? Ciężkie pytanie! Myślę, że mógłbym go porównać do "From This Day Forward" Obliveon. Może ze względu, że każdy utwór posiada swój własny zestaw emocji.

Jak rozpoczęliście waszą przygodę z zespołem? O mój Boże! Dawno temu, już nie pamiętam tego okresu w moim życiu. Ten zespół powstał po tym jak ja i mój przyjaciel (perkusista) odeszliśmy z jakiegoś chujowego zespołu i założyliśmy własny. Natychmiastowo za nazwę naszego zespołu przyjęliśmy Extravasion. Zasadniczo wtedy nikt nie wierzył, że uda mi się stworzyć

Jesteście trochę zainspirowani Atheist'em, czyż nie? Chociażby motywy obecne na utworze "Origins of Magma". Co sądzisz o muzyce tego amerykańskiego zespołu? Atheist dla mnie jest równie ważnym zespołem tak jak Aspid czy Obliveon. Oczywiście, że ich muzyka jest częścią mojego sposobu na granie i tworzenie muzyki. "Unquestionable Presence" to mój ulubiony album! Idealny miks pomiędzy thrashowym brzmieniem i energicznymi motywami z death metalową techniką i tematyką. Możesz mniej więcej powiedzieć o tym co sądzicie o Trumpie? Z tego co słyszę na "Bankster", to raczej negatywna opinia… tak więc, możesz powiedzieć dlaczego? Tak naprawdę to wspieram Trumpa. Jak dla mnie jest on lepszym wyborem, który niszczy zjawisko manipulacji masami i totalnej histerii wywoływanej przez fałszywy zachodni koncept człowieczeństwa. Lobby LGBT oraz proimigranckie, ta cała lewica kulturowa, tworzy społeczeństwo, które jest pasywne i niezdolne do samoobrony. Sprawia, że nasza kultura i cywilizacja powoli znika. Żebyśmy się dobrze zrozumieli: nie mam żadnych problemów z równością, z prawami dla LGBT. Mam problemy z histerycznym tworzeniem z nich dogmatów. Emil (wokalista na "Origins of Magma") i ja dokonaliśmy wyboru, aby porozmawiać o Trumpie na początku "Bankster", bardziej jako żart niż jako protest przeciwko niemu. Emil go nie lubi, jednak utwór tak naprawdę nie jest o nim ale bardziej o wielkich molochach bankowych, które sprawiają, że ludzie biednieją z każdym dniem. Jest o osobistych interesach i wielkiej manipulacji międzynarodowych elit, które śmieją się z nas!

Foto: Extravasion

thrash na najwyższym możliwym poziomie, a nie jakieś nudne nowofalowe "thrash" metalowe polki. Z tą podstawą łączę motywy z death metalu oraz dodaję bardziej dosadne motywy aby nadać muzyce bardziej osobistego i dojrzalszego charakteru. Nawet czasami wrzucam tam trochę black metalowej atmosfery. Jak doświadczenie z innych zespołów wpłynęło na waszą muzykę? Myślę, że pomimo tego, iż jest parę zespołów, które bardzo wpłynęły na mój sposób gry i komponowania, nie jest to aż tak słyszalne w mojej muzyce! Nie uczę się coverów, wystarczy mi parę zróżnicowanych licków i riffów. Myślę, że to pozwala mi zachować moją osobowość w

72

EXTRAVASION

własny zespół i nim zarządzać! Co chciałeś powiedzieć wraz z wydaniem swojego debiutu. To był koszmar! Naprawdę, fałszywi muzycy, naprawdę jacyś pierdoleni pozerzy, którzy mówią bardziej o "byciu w zespole" niż o ćwiczeniu swoich umiejętności i graniu. Naprawdę, trudno samemu jest uwierzyć w jeden projekt i ciężko pracować na poczet leniwych ludzi. Plotki, gównokomentarze ze strony innych zespołów, sprawiły, że nasz początek był bardzo skomplikowany. Znalazłem nowy line-up, który mam nadzieje składa się z ludzi zmotywowanych, profesjonalnych i gotowych zaryzykować, by osiągnąć sukces.

Kto stworzył grafikę na wasz "Origins of Magma"? Jest świetna! Dziękuje! Jestem również bardzo zadowolony z tej okładki. To naprawdę świetny koncept stworzony przez Emila oraz doskonałe jego zaprojektowanie i wykonanie w photoshopie przez Clementa (byłego basistę zespołu). Możesz mi wytłumaczyć symbolikę okładki waszego debiutu? Jeśli chodzi o okładkę, to już do niej w pewien sposób nawiązałem w pytaniu dotyczącym Donalda Trumpa. Zbrodniczy element trzymający świat w swoich łapskach, kontrolujący nas i oczekujący żebyśmy byli posłusznymi konsumentami, którzy nie znają skutków swoich wyborów, limitów. Ten element oddala nas coraz bardziej od rzeczywistości. Chłopie, to jest smutne!


Czy uważasz siebie za liberała? Po ostatnich wyjaśnieniach raczej wątpię, ale może jednak? Nie! Definitywnie nie! Jestem konserwatystą, dumnym z tej kultury i jakości życia. Obecna generacja musi popracować nad zachowaniem nas przed całkowitą globalizacją. Naprawdę ciężko być konserwatywnym zespołem, lub muzykiem, tutaj we Francji. Niezwłocznie zostaniesz nazwany faszystą, nazistą czy czego tam innego jeszcze nie wymyślą. Jeśli nie masz lewicowych przekonań to z pewnością jesteś jakimś głowonogiem lub innym potworem, który wywoła trzecią wojnę światową, bla bla bla! Dla mnie jedyną drogą, by utrzymać pokój na tej schorzałej ziemi jest uszanowanie każdej kultury. Można by rozpocząć od zakończenia działań wojennych na Bliskim Wschodzie pod pretekstem demokracji, która nawet tutaj nie działa! Nie, nie, nie, prawdziwą motywacją jest ropa, pieniądze, władza! Osobiście uważam, że demokracja w obecnym wydaniu, to jest jakaś porażka i osobiście wybrałbym monarchię z restauracją dynastii i powrotem naszego króla Louisa XX. Co sądzisz na temat Internetu? W sensie tych wszystkich możliwości zareklamowania się, takich jak media społecznościowe czy You Tube. Myślę, że to naprawdę świetna rzecz. Internet jest wspaniałym sposobem na odkrywanie nowych utworów, zespołów, stylów muzycznych. Z drugiej strony można natknąć się na zbytnią swobodę oraz na wiele oszustw. Jednak generalnie Internet jest naprawdę wspaniałym narzędziem! Muzyka potrzebuje tej swobody! Każda praca zasługuje na wypłatę, jednak dostęp do kultury nie powinien regulowany przez bogactwo. Odkrywaj muzykę, chwal YouTube i jeśli

tylko możesz, to kupuj albumy danych zespołów by je wspierać! Czy zamierzacie podpisać kontrakt z jakąś wytwórnią w najbliższej przyszłości? Niestety nie, otrzymuje parę propozycji ale… obecnie umowa z wydawnictwami polega na płaceniu im! (śmiech), naprawdę!? Czekam na jakieś poważne propozycje, o których można pogadać profesjonalista z profesjonalistą. To jedna z tych rzeczy, która sprawia, że bycie zespołem w obecnych czasach jest trudne, tak wiele z nich akceptuje granie za nic, bądź zawiera umowę z wydawnictwem, które dane zespoły wykorzystuje. Co prasa i fani myślą na temat waszego albu mu? W większości opinie i odczucia są bardzo pozytywne. Jestem bardzo zaskoczony sukcesem tego albumu! W magazynach jest parę dobrych recenzji, wielu fanów przychodzi na nasze występy, kupuje nasze płyty i merch. Wspaniałe uczucie. Poza tym parę celnych słów krytyki, pomagających stawać się nam coraz lepszymi i kontynuować rozwój. Co możesz powiedzieć o waszej lokalnej sce nie metalowej? Lokalna scena (w Paryżu) ogólnie nie jest zła, być może trochę za bardzo hipsterska, jednak wciąż istnieje parę dobrych zespołów. Nie lubię większości francuskich zespołów! Masa głupich tekstów okraszonych nudną muzyką. Co zamierzacie robić w 2018? O mój Boże! Wiele rzeczy! Po pierwsze złe wiadomości. Skład, który znacie z "Origins of Magma" już nie istnieje. Opuścili nasz zespół ty-

dzień przed naszą europejską trasą z Vendetta i Dark Ministry. Stary, to było dla mnie bardzo ciężkie! Kilka tygodni później, po stanie depresyjnym i wielu przemyśleniach, dlaczego do tego doszło, zacząłem się zbierać od nowa. Teraz te dobre: Ostatnio znalazłem nowego wokalistę, Robina i nową gitarzystkę, Estherę (tak, jest dziewczyną i jest świetna! Możesz wyobrazić sobie to, że grała na scenie z Toxic'em podczas "False Prophets"?!) Potrzebuję jeszcze znaleźć perkusistę i basistę by skompletować zespół (po raz kolejny) i dokończyć nowy album. Mam nadzieję, że będziemy w stanie wejść do studia w lecie roku 2018 i nagrać album inny od "Origins of Magma". Pozwolę sobie trochę porzucić czysty thrash na rzecz bardziej dojrzałego i poważnego podejścia death metalowego, definitywnie staroszkolnego. Możesz sobie wyobrazić coś pomiędzy pierwszymi albumami Death, Morgoth, Obliveon, Gorguts czy Atheist. Tylko bardziej z nowoczesnym wokalem i bardziej technicznym podejściem do materiału, choć bez zbytniego przynudzania. Dziękuje za wywiad, czy mógłbym prosić o parę słów na koniec? Bardzo dziękuje za te wspaniałe pytania! To była czysta przyjemność na nie odpowiadać. Chciałbym wam drodzy fani powiedzieć: bądźcie prawdziwi! Słuchajcie, słuchajcie i bądźcie sobą! Szczerość jest bardzo ważna! Mam nadzieję, że spodoba wam się kolejny album. Dla mnie jest to duży stres, ponieważ zmieniłem trochę kierunek muzyczny i wiem, że fani thrashu to naprawdę wymagająca publika. Kocham was bardzo i dziękuje za wszystko! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


Kosmiczna brama do nieskończoności Kosmos od zarania dziejów intrygował człowieka, będąc również inspiracją do tworzenia ciekawych opowieści z nim związanych. Często bywał tłem dla historii o ludzkich perypetiach i poszukiwaniu nieznanego. Literatura, kino... czy gry. A od jakiegoś czasu również w muzyce,zwłaszcza metalowej porusza się ten niewyczerpalny temat. Jednym z zespołów "podróżujących" po wszechświecie, jest włoski Ancient Dome. Właśnie wydali nowy album zatytułowany "The Void Unending",który stał się przyjemnym pretekstem do rozmowy. HMP: Cześć. Szczerze przyznaję, że przed odsłuchaniem "The Void Unending", jedynym zespołem z Włoch, który znałem, był Bulldozer. Zamierzam jednak zapoznać się z całą waszą dyskografią, ponieważ wasz nowy album jest bardzo interesujący. Tylko wokale powinny być głośniejsze, bardziej podkreślone,moim skromnym zdaniem. Paolo "Paul" Porro: Cześć, tu Paolo, gitara rytmiczna w Ancient Dome. Tak, z pewnością Bulldozer jest najbardziej znanym włoskim thrashowym zespołem wszechczasów zarówno u nas, jak i za granicą. Podczas gdy my jesteśmy

Dlaczego tak mało nagrywacie? Paolo "Paul" Porro: To jest czwarty pełny duży album, to prawda, ale przez te lata sporo nagrywaliśmy. Poczynając od demo "Once Were Thrashers" z 2004 roku, a następnie wydaliśmy w 2005r. demo bez tytułu, a w 2008r. Promo CD (co dało nam możliwość pracy z Corrado i Punishment 18 Records, społecznością, która wciąż istnieje i ma się dobrze), tuż przed naszym debiutanckim albumem "Human Key". W 2010r. nagraliśmy drugi album "Perception Of This World", a w 2012r. kompilacja "Hunting the MILF", z dwoma nowymi utworami i

Foto: Ancient Dome

tak naprawdę w podziemiu, nawet jeśli od 17 lat w tym gramy. Zdajemy sobie z tego sprawę! W każdym razie, dziękuję za zainteresowanie, wspaniale jest witać nowych pasażerów kosmicznej podróży z Ancient Dome! Jeśli chodzi o komentarz do naszego nowego albumu "The Void Unending", jesteśmy naprawdę dumni, że ta czwarta płyta, ma tak wiele pozytywnych opinii, zarówno od webzinów, fanzinów metalowych, jak i od słuchaczy metalu. To może pomóc zespołowi być bardziej znanym, w naszym kraju, jak i na całym Świecie. Potwierdzając jednocześnie, że wszystkie te lata pracy i poświęcenia były i nadal są właściwą drogą działania! Jeśli chodzi o twoją opinię na temat wokalu, masz rację: wokale nie są odpowiednio wyeksponowane, choć na to zasługują. To nasza wina i możemy jedynie wyciągnąć wnioski z naszego błędu, aby nagrywać je lepiej w przyszłości. "The Void Unending" to wasz czwarty pełny album ... Jak na 17 lat grania, to niewiele.

74

ANCIENT DOME

ponownie nagranymi wersjami tytułowych kompozycji z naszego pierwszego i drugiego albumu, z Jerry'm jako nowym wokalistą zespołu (wcześniej sam byłem zaangażowany również w wokale). W 2013 roku wydaliśmy dwa nowe utwory na split 7 "Blast From The Future", a w 2014 roku trzeci album "Cosmic Gateway To Infinity". W 2015 roku, świętowaliśmy 15-lecie działalności zespołu wydając nową EPkę "O.W.T. ... i Still Are Are", zawierającą trzy zupełnie nowe utwory, pierwsze demo ponownie nagrane przez rzeczywisty skład, plus trzy bonusy. No a teraz "The Void Unending"! Myślę więc, iż możemy powiedzieć, że jednak jesteśmy aktywnym studyjnie zespołem. Niestety, muzyka nie stanowi dla nas oficjalnego źródła utrzymania, wszyscy mamy pracę, która pozwala nam przetrwać finansowo. Ancient Dome jest naszą wielką pasją, której poświęcamy większość naszego wolnego czasu. Im dłużej słucham, odkrywam na albumie no-

we ciekawostki. Czy używacie zapisu nutowego? Niektóre partie instrumentalne, sprawiają wrażenie trudnych do zapamiętania. Paolo "Paul" Porro: Przyzwyczaiłem się korzystać z oprogramowania do edycji tabulatury od 2003 roku, podobnie inni członkowie zespołu, a przede wszystkim nasz basista Gio. Natomiast Jerry (który jest inżynierem dźwięku) nagrywa każdą nutę, która przychodzi mu do głowy, ponieważ czuje, że to jest dobre. Tak więc, każdy ważny riff jest archiwizowany, czekając, aż zostanie użyty do nowej kompozycji! Uczciwie przestudiowałem teorię muzyczną tylko w niewielkim stopniu. Więc nawet jeśli wiem, jak ustawić tabulację, jedyną metodą zapisu jest zanotowanie akordów gitarowych, które gram, więc to proste, (śmiech!). Moją uwagę zwróciły wasze znakomite zdolności techniczne, jako instrumentalistów. Jesteście samoukami, czy ukończyliście jakąś szkołę muzyczną? Paolo "Paul" Porro: Mogę ci tylko podziękować za twoje miłe słowa. Nie chciałbym wyjść na hipokrytę, ale myślę, że prawdziwi muzycy są na innej planecie, daaleko od nas. Oczywiście my chcemy zaoferować naszym słuchaczom najwyższą jakość, więc stale staramy się poprawiać nasze umiejętności. Cóż, jeśli chodzi o twoje pytanie dotyczące aktualnego składu, pobierałem lekcje gry na gitarze przez półtora roku w latach 90., ale z pewnością byłem najgorszym uczniem, jakiego moja szkoła kiedykolwiek widziała. W tamtym czasie nie byłem tak zaangażowany w muzykę, a zwłaszcza w heavy metal! Joe jest perkusistą samoukiem. Parę lat temu pobrał kilka lekcji, aby poprawić niektóre triki techniczne, które wówczas ćwiczył. Jerry jest wokalistą samoukiem, choć na samym początku kariery wokalnej, pobierał lekcje śpiewu. Jest także doskonałym gitarzystą rytmicznym, co jest bardzo pomocne w zespole! Gio (bas) był samoukiem basistą, a w tym roku zaczął studiować grę na instrumencie, w profesjonalnej szkole muzycznej. Marco (gitara) był studentem muzyki do 2016 roku, zdobywając wykształcenie gitarowe. Wasze brzmienie,atmosfera poszczególnych utworów,skomplikowana gra techniczna, ide alnie pasują do grafiki i tematyki tekstów. Skąd wziął się pomysł na taki science fiction metal? Paolo "Paul" Porro: W 2009 roku wydaliśmy album "Human Key" jako normalny album, ale zawiera on małą "sagę" zatytułowaną "The Human Key Saga", która była opowieścią sciencefiction, opartą na moich ulubionych lekturach tamtych czasów (wszystko, co napisał Asimov). Następnie, po drugim albumie "Perception Of This World", zdecydowaliśmy się powrócić do tej historii i spróbować zrealizować album koncepcyjny zaczynający się od idei Ziemi, całkowicie zdominowanej przez maszyny. Statek kosmiczny o nazwie Jason i jego załoga, Argonauci, rozpoczynają międzygwiezdną podróż w poszukiwaniu nowych planet nadających się do skolonizowania. Oto narodziny trzeciego rozdziału Ancient Dome, zatytułowanego: "Cosmic Gateway to Infinity". Ponieważ historia nie została sfinalizowana na tym albumie, zdecydowaliśmy się kontynuować prace nad sequelem, czyli "The Void Unending". Statek kosmiczny Jason, kontynuuje swoją podróż, napotykając po drodze różne trudne sytuacje... Następny krok to kolejny album, który nie będzie poświęcony w całości tej "kosmicznej historii", ale będzie zarazem końcem tej opowieści. A to już inna historia…


Kto zaprojektował tę cybernetyczną okładkę z przestrzenią kosmiczną? Czy ten sam człowiek był także projektantem obrazów na poprzednich waszych wydawnictwach? Paolo "Paul" Porro: "Cosmic Gateway To Infinity" i "The Void Unending" zostały zrealizowane przez wielkiego artystę z Gwatemali, Mariana Estuardo Lopeza Moralesa, który jest jednym z najważniejszych artystów undergroundowych. Tworzy dla zespołów heavy metalowych, w szczególności thrashowych. Zyskuje coraz więcej rozgłosu, dzięki swojemu niewiarygodnemu stylowi i zdolności realizacji, dokładnie tego, co tylko można sobie wyobrazić. Potrafi zacząć od kiepskiego szkicu (jak te, które wysłałem mu do naszej grafiki... jestem naprawdę złym malarzem) i przekształcić go w arcydzieło! Poprzednie dzieła, "Human Key" i "Perception Of This World", zostały zrealizowane przez naszego przyjaciela, który jest grafikiem, Tiziano Codoro. Nadal bardzo lubię grafikę "Human Key", cyfrowy obraz, który może być teraz postrzegany jako nasz znak rozpoznawczy. Uważam, że prawdopodobnie "Perception Of This World" (który jest także obrazem cyfrowym) był ślepym zaułkiem i jestem pewien, że Tiziano zgodzi się ze mną. Kiepski pomysł (moja wina), kiepski budżet i wreszcie fatalny błąd, czyli zaakceptowanie pierwszego szkicu bez pracy nad nim. Obrazy do EPek, mówię o "Hunting the M.I.L.F." i "O.W.T. ... i Still We Are", rysował Andrew Pini, młody włoski artysta zajmujący się komiksem (ta pasja jest wyraźnie widoczna na obu okładkach), co doskonale przełożyło się na te okładki. Skąd czerpiecie pomysły na teksty? Literatura fantastyczna, filmy, gry? Czy może patrzycie nocą w gwiazdy? Paolo "Paul" Porro: (Śmiech!) Nie, nie jesteśmy astronomami lub po prostu obserwatorami gwiazd. Teksty pochodzą z literatury science fiction i niektórych filmów, zarówno nowych jak i starych. Mogę tu wspomnieć o książkach lub filmach, które zawierają podobne historię. Poczynając od podróży międzygwiezdnych, by znaleźć nowe możliwości dla ludzkości, żyjącej na chorej Planecie Ziemi. To z pewnością powracający temat i nie jesteśmy tu pierwsi ! Nie jestem na "planecie gier wideo", podczas gdy inni członkowie zespołu, owszem, są. Ponieważ właściwie to Jerry pisze większość tekstów, a jest graczem, być może potrafisz znaleźć coś "między wierszami". Niektóre nawiązania są dość czytelne, więc fajnie, kiedy ktoś przeczyta nasze teksty i spróbuje po swojemu je zinterpretować! Czy wierzycie w cywilizacje pozaziemskie, UFO? Paolo "Paul" Porro: Co za dziwne pytanie, ciekawe... Osobiście, nie wiem, co powiedzieć, nawet jeśli nie wykluczam takiej możliwości. Mogę z pewnością powiedzieć, że czasami jest dobrze pomarzyć o nieznanym, a motywy fantasy są prawdopodobnie najlepszym sposobem na chwilę zapomnienia o problemach i sprawach, które nieustannie utrudniają codzienne życie, nieprawdaż? Giorgio "Joe" Alberti: Cześć, tu Joe (perkusja)... Myślę, że coś, lub ktoś, obok naszego świata istnieje. Niekoniecznie w takiej formie, jaką znamy z filmów, czy komiksów. Kto wie, może oni już są wśród nas! Kto napisał teksty na "The Void Unending"? Paolo "Paul" Porro: Nasz wokalista Jerry i ja, czyli doskonała praca zespołowa! Mam tę wadę, że porównuję nowe płyty z

tym, co już znam... Wasz styl przypomina mi czasami zespoły: Mekong Delta i Voivod. Czy lubicie te bandy? Paolo "Paul" Porro: Wow, ponieważ jestem wielkim fanem obu tych wspaniałych zespołów, twoje porównanie sprawia mi naprawdę ogromną przyjemność! Jest muzyką dla moich uszu! Pomijając, nawet to, że Voivod i Mekong Delta są wzorcowymi kapelami dla progresywnego trendu w metalu, to oczywiste jest, że nie osiągnęliśmy ich poziomu. I prawdopodobnie nigdy się to nie wydarzy. Nie zmienia to faktu, że sporo pracujemy nad naszym stylem i umiejętnościami. Komponując nową muzykę, chcemy być pewni, że oferujemy wszystkim fanom Ancient Dome, najlepsze nasze propozycje! "Niestety", jestem też miłośnikiem oldschoolowego metalu, więc nie zapuszczam się całkowicie w progresywną, czy eksperymentalną stronę, jak Mekong Delta i Voivod. Te dziwne i nietypowe w metalu rzeczy, stały się ich siłą. A ja mogę

gię, która jest wśród nas, kiedy gramy te dwa kawałki. Tak szczerze powiedziawszy, z każdego waszego utworu, można by zrobić co najmniej kilka mniej skomplikowanych kompozycji. Czy nigdy nie chcieliście grać trochę prościej, łatwiej? Istnieje wiele zespołów, które z biegiem czasu upraszczają swoją muzykę, aby dotrzeć do większej liczby słuchaczy. Paolo "Paul" Porro: Jestem pewien, że niektórzy z nas, chcieliby czasem pograć prostszy w formie thrash, lub heavy metal. Sam się do nich zaliczam, ale mogę to zrobić z innymi zespołami. Ancient Dome to istota nieustannie ewoluująca, ale nadrzędnym celem była i nadal jest poprawa naszej muzyki. A co najważniejsze, nie robimy tego wyłącznie dla fanów i przyjaciół, którzy wierzą w naszą muzykę. Robimy to dla siebie. Nie chcę powiedzieć, że nie myślimy o nich, pisząc nowy materiał. Ale nigdy nie usły-

Foto: Ancient Dome

powiedzieć, że moja muzyczna natura i otoczenie, zmuszają zespół, do trochę innych poszukiwań, ale nigdy nie mów nigdy... Uwielbiam sposób, w jaki Ralph Hubert i jego kompania, łączą swój techniczny metalowy atak z klasyczną aurą. Uwielbiam niesamowite brzmienie Voivoda, geniusz Piggy'ego i mistrzostwo Chewy'ego. Ich muzyka jest dla mnie zawsze inspiracją, niech żyją! Mam swoje ulubione piosenki na płycie: "Rules of Hate", z bardziej agresywnym wokalem, "Fifth Dimension", instrumentalny, z ciekawy mi partiami solowymi i basowymi, zmianami rytmicznymi i "DIE", z bardzo fajnymi liniami czystego wokalu . A jakie są wasze ulubione? Paolo "Paul" Porro: Podobnie, jak twoim przypadku, moim ulubionym jest na pewno "D.I.E.", ponieważ jestem emocjonalnie związany z tą piosenką i jej mieszanką stylów, a "IV - Logic of Nonsense" jest bliskie temu. Ten drugi został napisany przeze mnie i Jerry'ego, gdy graliśmy w zespole deathmetalowym, który niestety nigdy nie ujrzał światła dziennego. (bez koncertów i bez nagrań). A to był czwarty utwór, podczas gdy zespół nosił nazwę Logic of Nonsense. Oto i wyjaśnienie jego tytułu. Giorgio "Joe" Alberti: Odczuwam osobistą satysfakcję w graniu "The Rules of Hate", a także tytułowego, "The Void Unending". Lubię ener-

szycie czegoś bardziej przystępnego, robionego pod szeroką publikę... A jeśli tak by się stało, nie przeczytasz mojego nazwiska w składzie Ancient Dome, (śmiech!) Giorgio "Joe" Alberti: Nie, nie ma tu "łatwej drogi". Szybsze, bardziej techniczne, bardziej skomplikowane granie, to moje osobiste cele, które staram się osiągnąć, pokonując moje osobiste ograniczenia jako perkusista. Nie interesuje mnie idea uproszczenia naszej muzyki dla szerszej publiczności. Musimy mieć osobistą satysfakcję z tego, co robimy. Słuchając ponownie naszych kawałków w przyszłości, po pierwsze chcę myśleć, że nagrałem wszystko w najlepszej wersji, zarówno dla osobistej satysfakcji, jak i dla naszych zwolenników, którzy lubią nasz rodzaj thrashu, zamiast mniej skomplikowanych utworów, do łatwiejszego posłuchania. Jak wiele utworów z nowego albumu, możemy usłyszeć na koncertach? Paolo "Paul" Porro: Gramy otwieracz, czyli instrumentalny "Target: Unknown", a następnie "Black Passage" (jak można usłyszeć na albumie "The Void Unending"), gramy również utwór tytułowy, a następnie "IV - Logic of Nonsense", "Panic Generator". Przygotowujemy też "Rules of Hate" i "DIE (Droids In Exile)" na następne koncerty... Bądźcie przygotowani i nauczcie się wszystkich tekstów, potrzebujemy waszej po-

ANCIENT DOME

75


śmy tematów (szczególnie na naszych dwóch pierwszych albumach) bezpośrednio inspirowanych sposobem, w jaki postrzegamy rzeczywisty Świat. Sam tytuł "Perception of this World", wyjaśnia wszystko. Muzycznie jesteśmy inspirowani przez nasze ulubione zespoły. Jest ich zbyt wiele, aby wymieniać wszystkie w wywiadzie, nie zanudzając nikogo! W każdym razie mnóstwo dobrych i złych informacji, które możemy zobaczyć codziennie w dziesiątkach wiadomości telewizyjnych lub gazet, są z pewnością nieskończonym źródłem kreatywności zespołu!

mocy! Czy planujecie trasę po Europie? Może Polska? Paolo "Paul" Porro: Byłoby naprawdę fajnie grać na żywo w całej Europie, ale niestety do tej pory nie jesteśmy w stanie zakontraktować koncertów poza naszym krajem. Nie angażujemy się w agencje bookingowe, które w rzeczywistości nie dają żadnej nadziei na więcej koncertów, szczególnie za granicą ... To oczywiście tylko mój punkt widzenia! Fajnie byłoby grać na niektórych koncertach w Polsce, tak jak w innych krajach europejskich. Mamy nadzieję, że będziemy mogli to zrobić w najbliższej przyszłości. Tak więc, przyjaciele z Polski, zadzwońcie do nas, jeśli chcecie zobaczyć show Ancient Dome, (śmiech!) Giorgio "Joe" Alberti: Koncerty zagraniczne są i zawsze będą mile widziane (zgodne z naszymi osobistymi oczekiwaniami). Zachęcam do zapro-szenia naszego zespołu do waszego kraju i mam nadzieję, że będziemy mogli to zrobić tak szybko, jak to możliwe. Trudność polega na znalezieniu lokalnego zespołu, który mógłby dzielić z nami scenę, ale równie trudno znaleźć miejsce w naszym kraju, aby móc zwrócić na siebie uwagę! Czy jest coś w codziennym życiu, co inspiru je was twórczo? Paolo "Paul" Porro: Nie mogę sobie przypomnieć teraz czegokolwiek, co byłoby związane z moim codziennym życiem, i mnie inspirowało. Ale mogę powiedzieć, że w przeszłości używali-

Co chcielibyście powiedzieć waszym polskim fanom? Paolo "Paul" Porro: Idźcie i słuchajcie naszego nowego albumu "The Void Unending", a jeśli Wam się spodoba, rozpowszechniajcie dobre słowo, pomagając nam rosnąć w siłę, również w Waszym kraju! Naprawdę potrzebujemy wsparcia wszystkich zaangażowanych w podziemny heavy metal na całym Świecie, wszystkie informacje zwrotne będą przeczytane! I oczywiście, jeśli chcecie przyczynić się do przetrwania zespołu, napiszcie do nas i zamówcie naszą płytę, abyśmy mogli zbierać pieniądze na przyszłe wydawnictwa, (śmiech!). Giorgio "Joe" Alberti: Posłuchajcie nas, a jeśli polubicie naszą muzykę, pomóżcie nam utrzymać zespół przy życiu, kupując nasze płyty CD i to, co oferuje "sklep Ancient Dome's"! Dziękuję za wywiad. Paolo "Paul" Porro: Wielkie dzięki za tę wspaniałą okazję przedstawienia się. Mam nadzieję, że niektórzy polscy metalowcy uznali nasze odpowiedzi za interesujące i postanowili poznać zespół. To byłaby wspaniała nagroda! Thrash on! Giorgio "Joe" Alberti: Dziękuję za okazję porozmawiania! Jestem przekonany, że dzięki temu będziemy mogli choć trochę poszerzyć "sławę" naszego zespołu i zyskać nowych fanów. Tego Wam życzę. Jakub Czarnecki

Foto: Nervosa

HMP: Jak się masz? To wasz drugi występ na Brutalu w karierze. Jak było tym razem? Prika: U mnie wszystko dobrze. Dzięki, że pytasz. Było zajebiście. Graliśmy strasznie wcześnie i nie wiedziałyśmy ile osób przyjdzie, okaza-ło się, że publika była dość spora i do tego zajebiście reagowała na naszą muzykę. Było lepiej niż się spodziewałyśmy. Było lepiej niż za pierwszym razem? Nie wiem czy było lepiej. Wtedy też grałyśmy bardzo wcześnie i frekwencja była porównywalna. Oba były super i jestem bardzo szczęśliwa, że mogę tu grać. Dużo koncertujecie. Grałyście trasę z Hirax i Destruction. Jak było na tych trasach? Było cudownie. Wiele nowych doświadczeń oraz wiele się nauczyłyśmy. Pierwszą trasę grałyśmy z Hirax. Było to dla nas wielkie przeżycie. Pierwsza trasa po europie i do tego duże festiwale oraz genialne koncerty klubowe. Potem zagrałyśmy samodzielną trasę, która okazała się bardzo przyjemna. A potem już tylko marzenia się spełniły i zagrałyśmy z Destruction. Cała ta trasa była z zespołami, które bardzo lubimy. Co noc genialne koncerty, imprezy i poznawanie masy nowych ludzi. Podczas drugiej części trasy z Destruction nie było Cię na scenie. Możesz powiedzieć mi co się stało? Miałam problemy rodzinne. Mój ojciec był strasznie chory i umarł w połowie trasy. To było straszne, byłam z nim wtedy w szpitalu. Zastę-

Foto: Ancient Dome

76

ANCIENT DOME


były ale było ich bardzo mało. Na kolejnym albumie będzie tego jeszcze więcej. Nasza nowa perkusistka jest ze środowiska death metalowego i granie thrashu było dla niej czymś nowym, ale to dobrze. Nervosa na zawsze pozostanie thrash metalowa.

Nervosa na zawsze pozostanie thrash metalowa Podczas Brutala udało mi się spotkać i zamienić kilka słów z gitarzystka brazylijskiej Nervosy. Prika okazała się być bardzo miłą dziewczyną mającą wiele do powiedzenia o swoim zespole. powała mnie Simone z Sisters of Suffocation i wypadła naprawę dobrze. Udało mi się wrócić na ostatnie 6 koncertów. Tak wygląda niestety nasze życie. Wiem, że po festiwalowej trasie wracacie do europy na samodzielne klubowe koncerty. Wolicie grać same, czy jednak być supportem dużego zespołu? I to i to. Ciężko wybrać bo takie trasy się bardzo różnią od siebie. Kiedy gramy same reakcje publiki i kontakt z nią jest o wiele lepszy. Z kolei kiedy gramy z dużymi zespołami spełniamy swoje marzenie, uczymy się od nich, wymieniamy się historiami. Uwielbiam oba rodzaje tras. Nie umiałabym wybrać i tak samo mam z pytaniem czy koncerty klubowe czy festiwalowe.

W zeszłym roku doszło do zmiany perkusistki. Co się wydarzyło? Dużo koncertujemy i ona po prostu tęskniła za domem. Za rodziną i przyjaciółmi. Ciężko jest być na trasie i to dotyka wszystkie zespoły. W zeszłym roku zagrałyśmy 160 koncertów. To jest bardzo dużo. Jeśli nie lubisz być cały czas w trasie to nie będzie działać i właśnie stąd ta zmiana. Myślałyście kiedyś o zatrudnieniu drugiej gitarzystki? Tak. Na początku ideą zespołu było posiadanie dwóch gitarzystek. Niestety Fernanda nie lubi słuchać gitar, a byłoby to ciężkie przy dwóch (śmiech). Jest to teraz dla mnie wielkie wyzwanie, bo jestem sama z gitarą. Wszyscy na mnie patrzą i nie mogę popełnić błędu. Cały

Macie już w planach nowy album? Jak wygląda komponowanie w Nervosie? Mamy skomponowane sześć nowych utworów, problem polega na tym, że ciągle jesteśmy w trasie. Niestety w trasie nie da się komponować. Chcemy wydać ten album za rok jakoś w maju. Nagrywać chcemy w styczniu. Musimy wszystko ustalić, gdyż po tej europejskiej trasie będziemy grać jeszcze w południowej Ameryce. Potem są już tylko święta więc musimy dać z siebie wszystko. To będzie wasz trzeci album. Czujecie presje związaną z tym? Trzecia płyta to zazwyczaj ta przełomowa dla zespołu. Nie za bardzo. To wszystko zależy od ludzi. Wielu mówi, że to właśnie ta pierwsza płyta jest najlepsza. Inni, że druga. Ten album będzie tym czego się nauczyłyśmy podczas naszej kariery, mam nadzieje, że dźwięk będzie lepszy. Nauczyłyśmy się lepiej komponować. To wszystko będzie składać się na naszą najnowszą płytę. Muszę o to zapytać, masz koszulkę Vadera,

To miało być kolejne pytanie. (śmiech) (Śmiech) No to się pośpieszyłam. Wiesz kiedy grasz na festiwalu to grasz z wieloma zajebistymi zespołami, które podziwiasz. Masz okazje spotkać swoich idoli. Za to kiedy gramy w klubach mamy więcej energii. Jesteśmy bliżej fanów. Takie koncerty się znacznie od siebie różnią ale kocham oba. Jak już mówimy o trasach to z jakim zespołem najbardziej byś chciała zagrać? Ciężkie te pytania. (śmiech) Chciałabym zagrać z wieloma zespołami, ale najbardziej z Slayerem. Byłby to wielki zaszczyt. Możemy trochę cofnąć się w czasie? Pamiętasz może początki Nervosy? Oczywiście. Zaczęłam ten zespół w 2010 roku. Wcześniej grałam w death metalowym zespole. Potrzebowaliśmy perkusistki i ja zaczęłam poszukiwania. Mój kumpel pokazał mi pewną perkusistkę, jak się potem okazało pierwszą perkusistkę Nervosy - Fernande. Pomyślałem wtedy, że mogę stworzyć kobiecy zespół. Miałam serce takiego projektu - perkusistkę. Tak więc zaczęłyśmy poszukiwania wokalistki i basistki. Zgłosiło się wiele dziewczyn ale niestety nie dawały rady. Gdzieś w roku 2011 poznałyśmy Fernande, naszą obecną wokalistkę i basistkę. Na początku grała tylko na basie, lecz któregoś dnia stwierdziła, że spróbuje też wokalu. No i spróbowała, było to coś dziwnego, innego ale dobrego. I tak nagrałyśmy demo, podpisałyśmy kontrakt z wytwórnią i to wszystko ruszyło. Pewnie ciężko wam było jako kobiecemu zespołowi z Brazylii. Miałyście jakieś problemy? Nie miałyśmy żadnych problemów. Nagrałyśmy nasz pierwszy klip i puściłyśmy go na facebooku. Nagle wielu ludzi zaczęło udostępniać ten klip i jedną z tych osób był Schirmer z Destruction. To chyba on pokazał to wideo w wytwórni i namówił ich, żeby podpisali z nami kontrakt. Miałyśmy tylko demo i to było rewelacyjne bo zaczynałyśmy już z kontraktem z dużą wytwórnią. Mamy ogromne szczęście.

Foto: Nervosa

czas się uczę, żeby wszystko było dobrze. Chciałabym dodać jeszcze jedną gitarę, żeby spełnić wszystkie swoje pomysły. Chociaż wydaje mi się, że przez to, że jesteśmy we trzy zespół jest bardziej solidny. Może w innych projektach będę się realizować z innymi gitarzystkami/ gitarzystami. Mówiłaś, że grałaś w death metalowym zes pole. Czy to właśnie wpływy tego zespołu sprawiły, że wasz drugi album jest bardziej death-thrashowy niż pierwszy? Na pierwszym albumie też można zobaczyć death metalowe wpływy. Różnicą tutaj jest perkusja. Pomysły i riffy były dokładnie na takim samym poziomie podczas obu sesji nagraniowych. Po prostu perkusja na pierwszym albumie jest typowo thrashowa. Na drugim albumie zmienił się pomysł na perkusje i pojawiły się blasty. Znaczy na pierwszym też

jakie znasz jeszcze zespoły z Polski? Uwielbiam Vadera. Lubię jeszcze bardzo Behemotha. Mimo wszystko to Vader jest dla mnie wielką inspiracją. Uwielbiam ich sposób komponowania. Bardzo chce się wzorować na nich. Podobnie mam ze Slayerem. Jakie są jeszcze Twoje inspiracje gitarowe? Na pewno Alex Skolnik. Olbrzymią moją inspiracją jest też Gary Holt. Uwielbiam to co stworzył w Exodusie. Jeśli chodzi o riffy to ogromną inspiracją jest Slayer, Pantera. Uwielbiam też bardziej klasycznych gitarzystów jak Hendrix. Kacper Hawryluk

NERVOSA

77


Zmieniliście też tytuł - ten oryginalny po śmierci twego taty był zbyt dosłowny? Nie, nie stało się to po jego śmierci. Było to mniej więcej w tym czasie, kiedy dowiedzieliśmy się, że jest chory. Byłoby to po prostu niesmaczne. Tymczasowo zmieniliśmy tytuł na "The Ripper", a potem zdecydowaliśmy się na "The Room Of Shadows".

Cienie i blaski Chociaż kariera tego brytyjskiego zespołu nie obfitowała w sukcesy, to jednak po reaktywacji pod koniec lat 90. Pagan Altar stał się grupą jeszcze bardziej kultową wśród fanów NWOBHM, nagrywając przy tym kolejne, bardzo udane albumy. Niestety "The Room Of Shadows" okazał się ostatnim powstałym z udziałem wokalisty Terry'ego Jonesa. Jego syn Alan jednak nie tylko ukończył ten album, ale postanowił też uczcić 40-lecie założenia zespołu kilkoma koncertami, bo jak podkreśla, z gościnnie wspierającym ich wokalistą Brendanem Radianem, czują się na scenie doskonale: HMP: "The Room Of Shadows" ukazuje się w szczególnych okolicznościach, bo to w pewnym sensie hołd dla twego taty Terry'ego Jonesa, który przed dwoma laty przegrał walkę z rakiem. Fakt, że nie będzie już kolejnych nagrań Pagan Altar z jego udziałem zmobilizował was do ukończenia tej płyty? Alan Jones: Myślę, że próbując stworzyć ten album, chciałem go po prostu skończyć i zakończyć bolesny rozdział mojego życia. Chciałem też, aby brzmiał on tak dobrze, jak tylko to możliwe, aby ludzie zapamiętali mojego ojca jak najlepiej. Ponoć znajdujące się na niej utwory powstały już przed 13. laty, w okresie reaktywacji zespołu?

Room Of Shadows". Zrobiliśmy demo, ale nie zostało ono nagrane poprawnie. Od 2007 roku skoncentrowaliśmy się głównie na graniu koncertów, ponieważ mój tata nigdy nie mówił "nie" kolejnemu festiwalowi czy koncertowi. Dopiero w 2013 roku zaczęliśmy w Banana Road Studios prace nad tym albumem. W sumie skoro czekaliśmy tyle lat na oficjalną premierę waszego debiutu z 1982 roku, to tych kilka kolejnych nie robi w tym przypadku żadnej różnicy - szkoda tylko, że "The Room Of Shadows" ukazuje się w tak smutnych okolicznościach... Część materiału została nagrana na nowo - uznaliście, że pewne rzeczy trzeba poprawić, nie brzmią jak należy? Nasz debiutancki album to "Volume 1", został

Praca w takich okolicznościach, ze świadomością takiej straty i poczuciem, że to najpewniej ostatnia płyta Pagan Altar, była dla was pewnie traumatycznym przeżyciem Z drugiej strony jednak warto było, bo dzięki temu złożyliście Terry'emu należny mu hołd, a wasi fani mają poczucie, że został on należycie uhonorowany, zyskując przy tym kolejną, świetną płytę Pagan Altar? Wydaje mi się, że praca nad albumem, a ostatnio próby do występów na żywo, gdzie go wykonywaliśmy, pomogły mi, ponieważ ciągle słyszałem w uszach głos mojego ojca i czułem, że wciąż jest w pobliżu. To wszystkie nagrania powstałe z myślą o "Never Quite Dead", nie pozostało już nic niewykorzystanego z tej sesji? Nie, wykorzystaliśmy wszystko co mieliśmy, ponieważ mój tata walczył już do samego końca, a więc nie mogliśmy bawić się z każdą sesją zbyt długo. Domyślam się jednak, że macie w swych archiwach inne, niepublikowane dotąd, mate riały, jak choćby nagrania demo czy koncer towe. Możemy liczyć z czasem na ich pub likację, tym bardziej, że brakuje w waszej dyskografii takiej przekrojowej antologii oraz oficjalnego albumu koncertowego? Obawiam się, że nie dysponujemy żadnym skarbcem czy pokojem pełnym niewydanego materiału. Są cztery utwory, które ja i mój tata nagraliśmy jako demo z myślą o następnym albumie, ale nie jest wystarczająco długie, by wydać ten materiał jako album. Poza tym praca nad tym i utworami z całym zespołem zajęłaby zbyt dużo czasu, tym bardziej, że w tym momencie nie czuję się jeszcze na to gotowy. Wasze wcześniejsze płyty są wciąż dostępne, regularnie ukazują się też ich wznowienia, nawet na kasetach. Niektóre - szczególnie debiu tancka - są już jednak od dawna wyprzedane planujecie ich reedycje, w tym również na winylu? Tak, myślę, że Annick z Temple Of Mystery jest bardzo zainteresowana ponownym wydaniem naszych wcześniejszych albumów i wydaje mi się, że bardzo chce umieścić logo swojej wytworni na ich okładkach. Annick zawsze wkłada serce i duszę w każdy projekt, jak i nasze albumy, więc po prostu pozwalam jej robić to, co chce, ponieważ wiem, że będzie to fantastyczne.

Foto: extremmetal.se

Utwory na album "The Room Of Shadows" zostały napisane podczas nagrywania "Lords Of Hypocrisy" lub około tego czasu. Powstały na zasadzie relaksu, aby dać nam odpoczynek od tej sesji. Mieliśmy wtedy sporo pomysłów i dość szybko napisaliśmy kolejną porcję utworów. Wydawaliście wtedy płyty rok po roku, nie jako nadrabiając zaległości z przeszłości, ale przecież po ukazaniu się trzeciej z nich, to jest "Mythical & Magical" mieliście sporą przerwę - "Never Quite Dead" nie mógł ukazać się wtedy, tym bardziej, że był już nagrany? Myślę, że dla nas średnia wydawania albumów to 10 lat. "Never Quite Dead" to właśnie "The

78

PAGAN ALTAR

wydany już jakiś czas temu. Pomysły wzięliśmy z naszej pierwszej taśmy demo, którą pierwotnie zrobiliśmy z myślą o zdobyciu koncertów. W latach 70. i na początku 80. wysyłało się taśmę z informacjami o zespole, a jeśli im się spodobało, dostawało się propozycję występu. Muzyka na "The Room Of Shadows" była w porządku; po prostu nie współgrała ona z umiejętnościami niektórych muzyków, którzy tworzyli wtedy zespół. Po dwóch latach przerwy poprosiłem Andy'ego Greena i Diccona Harpera, żeby poprawili pewne partie - zwyczajnie nie mogłem słuchać tych numerów, ponieważ brzmiały po prostu przeciętnie.

Pytanie o dalsze losy zespołu po utracie tak charyzmatycznego frontmana i zarazem bliskiej dla ciebie osoby może wydawać się nietaktowne, ale minęło już sporo czasu od śmier ci Terry'ego, macie więc już pewnie jakąś wizję tego, co czeka Pagan Altar, tym bardziej, że zespół nie został chyba formalnie rozwiązany? Po koncercie w Montrealu, Brendan Radian, Andres Arango, Andy Green, Diccon Harper i ja świetnie się bawiliśmy i naprawdę dobrze się dogadywaliśmy. Zdecydowaliśmy, że chcielibyśmy to powtórzyć. Kiedy organizatorzy Hammer Of Doom zapytali nas, czy jesteśmy zainteresowani graniem na tym festiwalu w Niemczech, to była świetna okazja, aby spotkać się i walnąć kolejny występ. Następny rok to 40-


lecie Pagan Altar, zatem chcielibyśmy zagrać kilka koncertów w 2018 i zobaczyć, co nam to przyniesie. Brendan jest także bardzo charyzmatycznym wokalistą i przypomina mi na scenie mojego tatę. Wielu muzyków w takiej sytuacji ma życzenie, by nawet po ich śmierci zespół nadal funkcjonował - czy twój tata kiedykolwiek też mówił o czymś takim, czy też nie brał pod uwagę takiego rozwiązania, do końca wierząc, że zdoła pokonać chorobę? Nigdy nie mieliśmy takiej rozmowy. Myślę, że obaj wiedzieliśmy, że to się stanie, aż w ostatni weekend przed śmiercią kompletnie osłabł i już nie odzyskał formy, co było dla nas potwornym ciosem. Czyli ten niedawny koncert na festiwalu "The Wings Of Metal" w Montrealu nie był waszym ostatnim, pożegnalnym występem, dalsze istnienie zespołu bez Terry'ego ma rację bytu? Jak już wcześniej powiedziałem, chciałbym zagrać kilka koncertów w 2018 roku i zobaczyć, co z tego wyniknie. Obecnie nie planujemy nagrywać w tym składzie, ale pozostaję otwarty również na takie propozycje. Kto by pomyślał, że AC/DC może dalej istnieć bez Bona Scotta lub Queen bez Freddie'ego Mercury'ego, ale to wszystko zależy od tego, jak podejdą do sprawy pozostali muzycy z zespołu. Tak długo, jak nam się to podoba, a ludzie chcą nas widzieć, ja wciąż mam na to ochotę. Los nie szczędził wam przez lata ciosów, jednak okres od reaktywacji w 2004 roku możecie uznać ze wszech miar za udany - nawet jeśli nie zrobiliście takiej kariery jak Iron Maiden, Def Leppard czy Saxon, to i tak możecie mieć powody do satysfakcji, bo nagraliście kilka świetnych płyt, pokazując, że jedyne czego wam zabrakło na początku lat 80., to odrobina szczęścia? Jestem całkiem zadowolony z tego, jak to się skończyło dla zespołu. Nie sądzę jednak, że każdy z nas byłby w stanie zaangażować się w wysiłek, którego zespół musi się podjąć jeśli chce wyruszyć w kilkumiesięczną trasę. Skorzystałbym z takiej szansy gdybym miał 18 lat, ale teraz jest już za późno, by zrobić to po raz kolejny. Wojciech Chamryk, Damian Czarnecki, Filip Wołek

Spowiedź starego człowieka Eric Wagner może pochwalić się niemałej wagi muzyczną spuścizną. Jest jednym z głosów doom metalu, a także za nagrał z ponurymi wąsaczami z Trouble parę iście pomnikowych dla gatunku płyt. Mimo upływu czasu nie zasypuje gruszek w popiele i działa obecnie pod szyldami The Scull oraz Blackfinger. Z drugim z zespołów właśnie nagrał nową płytę, "When Colors Fade Away", która stała się pretekstem do naszej rozmowy. Wagner może nie jest człowiekiem wielu słów, ale za to każde jedno ma znaczenie. HMP: Cześć Eric! Przede wszystkim, moje gratulacje! Moim zdaniem "When Colors Fade Away" to najbardziej ludzki i najbardziej wzruszający album tego roku. Eric Wagner: Dziękuję! Bardzo doceniam twoje słowa. Blackfinger powraca z nowym albumem nagranym w zupełnie nowym składzie. Jaka jest przyczyna tak znacznych zmian osobowych? Cóż, uciekłem z domu i przeprowadziłem się z Chicago do Pittsburgha. Nie planowałem nowej płyty, ale Dave Snyder, nasz perkusista, tu mieszka. Ten sam gość, który grał z Trouble na trasie promującej "Plastic Green Head". Pewnego dnia mnie odwiedził i zapytał się, czy nie chciałbym czegoś razem nagrać. Zgodziłem się i w efekcie spędziłem kolejne dwa lata na pracach nad płytą. "When Colors Fade Away" trwa tylko 38 minut, kawałki są krótkie i treściwe, czemu album zawdzięcza swój oldschoolowy charakter. Czy to była świadoma decyzja? W pewnym sensie. Winyl powrócił, a jeśli album przekroczy jakieś 44 minuty, to fatalnie na nim brzmi. Poza tym osobiście wolę krótsze płyty. Przypominają mi o dzieciństwie. Nie znosiłem tego, że w latach dziewięćdziesiątych wszyscy wrzucali na albumy po dwadzieścia kawałków. Przecież wszystkie nie mogą być dobre! Uważam cię za jednego z najlepszych metalowych tekściarzy, dlatego chciałem się ciebie zapytać o inspiracje. Dziękuję! Kiedy zaczynaliśmy z Trouble, to pisałem teksty, bo byłem wokalistą, a przyjęło się, że to nasz obowiązek. Na to, jak piszę, mieli wpływ Lennon, Morrison i Waters. Tych trzech cenię najbardziej. Z jakiegoś powodu to, jak pisali, szczególnie do mnie przemawiało. Co powstaje najpierw: muzyka czy tekst? Wszystko jest ze sobą powiązane. Kiedy jestem sam ze sobą, piszę muzykę na akustyku. Ale kiedy pracuję nad albumem, lubię angażować wszystkich w komponowanie. Z czasem krystalizuje się pewna aura, jaka będzie mu towarzyszyć. Bardzo często to ona decyduje, o czym będą teksty, gdyż te muszą pasować do utworów. Jak wpadłeś na pomysł, by nagrać swoją wer sję kołysanki "All My Sorrow"? Nie wiedziałem, że śpiewa się ją także do kołyski. Myślałem, że to po prostu stara piosenka folkowa, którą spopularyzowała Joan Beaz we wczesnych latach sześćdziesiątych. W każdym razie, kiedyś oglądałem film dokumentalny o Elvisie. Pokazano w nim jego pogrzeb, w trakcie którego zagrano tę piosenkę. Włączyłem pauzę i ustaliłem, co to takiego. Pokochałem ją i postanowiłem sięgnąć po nią na albumie.

Swoją drogą wykorzystałeś też fragment kołysanki "Old King Cole" w "My Old Soul". To ciekawe źródło inspiracji. Potrzebowałem jakiegoś rymu. Już nie pamiętam, o który wers chodziło. Ale przyszedł mi do głowy akurat ten, nieco go przekształciłem i tyle. Nigdy czegoś podobnego nie zrobiłem, więc czuję się z tym dobrze. Upływ czasu wydaje się być głównym motywem lirycznym "When Colors Fade Away". Dużo ostatnio o nim myślisz? Tak, ponieważ się starzeję i czas wydaje się płynąć coraz szybciej i szybciej. Nie pojmuję tego. Jak byłem dzieckiem, to lato wydawało się nie mieć końca. A teraz mam wrażenie, jakby nigdy nawet nie nadchodziło. Dziwne. Trump, Korea Północna, terroryzm - obawiasz się o naszą przyszłość? Niedawno ktoś zamieścił w mediach społecznościowych tekst "Bastards Will Pay". To takie przykre, jak pomyśleć, że nic się od 1984 roku nie zmieniło, a może nawet jest jeszcze gorzej. Może jednak tak właśnie powinno na tym świecie być. Ale jest szczęśliwe zakończenie. Kiedyś wspomniałeś, że szybko się nudzisz. Co popycha cię do przodu i motywuje do pisa nia muzyki? Tak, czasami mam wrażenie, że już nic więcej mnie nie czeka, bo wszystko zrobiłem: zwiedziłem kawał świata, spotkałem tyle fajnych osób, doświadczyłem różnych kultur i zwyczajów… A co jest do robienia w domu? Pisanie nowych kawałków to jedna z niewielu rzeczy, jakie mnie nakręcają i uszczęśliwiają. W 2016 zaśpiewałeś "Electric Funeral" na albu mie Teda Kirkpatricka w hołdzie Black Sabbath. Nagrałeś też niejeden cover z Trouble. Masz jeszcze jakieś w planach? Nie w tym momencie, ale fajnie byłoby nagrać jeszcze wiele. Problem jest w tym, że muszę być w stanie zaśpiewać kawałek i oddać mu sprawiedliwość, a to spore wyzwanie. Zbyt często słyszę zespoły, które niszczą kompozycje, których słuchałem w młodości. Na koniec pytanie trochę od czapy. Wybacz stereotypowe myślenie, ale jesteś z Chicago, a w tym roku mija 35 lat od śmierci Johna Belushiego. Czy "Blues Brothers" ma dla ciebie szczególne znaczenie? Niespecjalnie, choć to dobry film. Nie widziałem go jednak od dawna. To trochę tak, jakbyś mieszkał w Nowym Jorku i postanowił odwiedzić Empire State Building. Adam Nowakowski

BLACKFINGER

79


Krypty, szpony i Black Sabbath Pociesza, że wciąż ukazują się świeże albumy zespołów pamiętających złote dla metalu lata osiemdziesiąte i to nie wymuszone panującą koniunkturą, lecz szczerą i nieskrępowaną pasją muzyków. Do takich właśnie skarbów podziemia należy włoski Epitaph, który w tym roku świętuje trzydziestą rocznicę powstania i zarazem wydanie drugiej, bardzo dobrej płyty. Chwała im za determinację! Nie słyszeliście jeszcze o Epitaph? Jak i większość, choć warto naprawić ten błąd. Oddajmy głos Lorenzo Loatelliemu, gitarzyście grupy, który utwierdzi nas w tej opinii. HMP: Na wstępie pogratuluję wam kolejnego bardzo dobrego albumu. Z zaskoczeniem odkryłem, iż Epitaph świętuje w tym roku trzy dziestą rocznicę powstania! Wydawało mi się, że wszystkie perełki z lat osiemdziesiątych zostały już wyłowione. Na wstępie opowiesz nam w kilku słowach o historii zespołu? Lorezo Loatelli: Pozdrawiamy i dziękujemy za miłe słowa o "Claws". Epitaph zrodził się z gnijących trupów dwóch poprzednich zespołów: Black Hole (w tamtym okresie Nicola i Mauro tytułowali siebie Nicholas Murray i Luther Gordon) i Sacrilege. Epitaph został pomyślany jako projekt bardziej riffowy od poprzednich zespołów. Trzy dema (stanowiące teraz bardzo poszukiwane rarytasy) wydaliśmy w następnych latach, aż w 1994 roku działalność zespołu zo-

coś, co nadal zamierzamy robić przy przyszłych wydaniach, ale priorytetem jest nowszy materiał. Jakie to uczucie wydać płytę po tylu latach? Bardzo dziwne, ale uszczęśliwiające. W międzyczasie technologie cyfrowe wywarły ogromny wpływ - na dobre lub złe - na to, co obecnie wykorzystujemy, a do czego nie w pełni jesteśmy przyzwyczajeni. Kochamy nowy album, nadal uważamy Epitaph głównie za zespół koncertowy, więc naszym prawdziwym miejscem zamieszkania jest scena (nie liczą krypt, rzecz jasna…)! Czy nadal utrzymujecie kontakt z oryginalny mi członkami Epitaph? Ciekawie byłoby usły-

All Souls' Day. Uwielbiam ich debiut! Co więcej, była to pierwsza płyta, którą kiedykolwiek recenzowałem. Też znasz Emiliano od tej strony? Oczywiście, że tak, ponieważ lider All Souls' Day, Andrea Picchi, był w Epitaph w okresie powstawania pierwszego demo. Zgadzam się, "Into Mourning" było po prostu świetne. Szkoda, że nie doczekało się następcy. A wiemy przecież, że Andrea trzyma u siebie całe mnóstwo nieopublikowanego materiału. Wasz debiut bazował na starych utworach, a jak to jest z "Claws"? "Claws" jest niemal w całości stworzone z rzeczy nowych. Lubimy mieszać rzeczy, stare i nowe, a jednak zawsze najważniejsza jest chęć wydania zupełnie nowych kompozycji. Jak nad nimi pracowaliście? Słuchając ich mam wrażenie, że powstawały one naturalnie, w efekcie wspólnego jammowania. Bardzo się mylę? W większości jest to prawda. Żadna kompozycja nie może być naprawdę traktowana jako kawałek tego czy tamtego faceta. Co więcej, chociaż mamy obsesję na punkcie dopieszczania i dostrajania, nie możemy dopuścić do tego, aby nasze utwory odbiegały od tego jak brzmimy na żywo. Nie korzystamy z loopów na scenie, więc wszystko musi pozostać naturalne, niczym jammowanie. Bardzo mnie cieszy, że ewidentnie zainspirowała was muzyka Black Sabbath, ale z lat 80tych. To rzadkość, bo większość zespołów doom metalowych nie wykracza poza płyty z Ozzym. Czym przemawia do was późniejsza twórczość Brytyjczyków? W większości się z tobą zgodzę. Przy czym doom metalowe kapele, które kładą nacisk na heavy metalowe aspekty, zdecydowanie nie zapominają o późniejszym Sabbacie. Zwłaszcza ci, którzy tak jak my, dorastali w tamtych czasach. Solitude Aeturnus to jeden z oczywistych przykładów pod tym względem, często podawali Black Sabbath z okresu z Dio, jako swoją główną inspirację. Wciąż kochamy moc i poetyckie cechy tego okresu Black Sabbath. Twoim zdaniem, który album Black Sabbath jest najbardziej niedoceniany? "The Eternal Idol". Czujemy niemal osobisty związek z tym wspaniałym albumem! Nawet teraz, w czasach ponownego odkrycia tych albumów (i bardzo dobrze), każdy zdaje się preferować raczej "Headless Cross" lub "Tyr"…

Foto: Epitaph

stała zawieszona. Ponad dekadę później, Mauro podjął decyzję o ściągnięciu Nicoli z powrotem do składu, przy okazji zgarniając paru innych entuzjastów, celem stworzenia skoncentrowanego i trwałego składu. Jak to się złożyło, że w 2014 roku wydaliście wasz debiutancki album? Zespół zebrał się i zaczął pracować nad melodiami z demówek, które najbardziej nam się podobały. Początkowo, wszystko to było dla zabawy, nie byliśmy świadomi rosnącego zainteresowania tego rodzaju muzyką, a zwłaszcza naszym zespołem. Czuliśmy się nie na miejscu, wiedząc, co nowoczesność uczyniła z metalem przez te wszystkie lata. Tak więc, chcieliśmy po prostu zrobić te numery jeszcze raz, dlatego "Crawling out of the Crypt" składa się głównie z materiału skomponowanego dawniej. Jest to

80

EPITAPH

szeć, co oni sądzą o waszych nowych albu mach. Tak i nie. Ciągle utrzymujemy bliską przyjaźń z G. Tomezzolim (byłym wokalistą, a później basistą), który udzielił również kilku wskazówek w kwestii utworów, w czasie gdy nad nimi pracowaliśmy, więc na albumie również zaznaczył swój niewielki ślad! Jak znaleźliście Emiliano Cioffiego (wokalistę)? Na początku lat 90-tych, Emiliano nie tylko uważał się za fana Epitaph numer jeden, ale również numer dwa i trzy! Dziś jest prawdopodobnie najsilniejszym bastionem ortodoksyjnej strony Epitaph. A zatem, wybór ten nie stanowi dla nikogo specjalnej niespodzianki… Pytam konkretnie o niego, bo znam jego głos z

Jakie są wasze dalsze plany? Koncerty, trzeci album? Wkrótce wyruszymy w rozległą europejską trasę koncertową wraz z naszymi cenionymi sojusznikami z Procession. I planujemy jeszcze bardziej soczyste rzeczy na 2018, aby właściwie świętować "Claws". Pracujemy też nad nowymi pomysłami, więc trzecia płyta zdecydowanie wchodzi w grę. Można już powiedzieć, że będzie to zupełnie coś innego niż "Crawling Out of the Crypt" i "Claws", pozostając jednocześnie rzeczą zdecydowanie w klimacie Epitaph! Adam Nowakowski Tłumaczenie: Damian Czarnecki


Nie możemy czekać! Conjuring Fate inspiruje się brytyjskimi powieściami grozy. Pasowałoby to do koncepcji "brytyjskiego zespołu". Muzycy Conjuring Fate pochodzą jednak z Irlandii Północnej i czuja się bardziej Irlandczykami niż obywatelami Wielkiej Brytanii. O zespole opowiadał nam gitarzysta grupy, Phil Horner. HMP: Gracie klasyczny heavy metal z ele mentami NWoBHM. Mieszkańcy Wielkiej Brytanii mają NWoBHM w genach czy po prostu świadomie chcą nawiązywać do tego gatunku, żeby podkreślać swoje korzenie? Phil Horner: W zespole mamy nieco inne muzyczne upodobania. Ale najważniejszą rzeczą, któ-ra nas łączy, jest styl klasycznego heavy metalu. Czy to Maiden, Metallica, Helloween czy Sabbath. Uwielbiamy te wszystkie! W Waszych tekstach znalazły się także inne brytyjskie motywy. Macie np. tekst o doktorze Frankensteinie, który został stworzony przez brytyjską pisarkę. To celowe podkreślenie kraju pochodzenia? Ani trochę. Uważamy się za heavy metalowy zespół pochodzący z Irlandii. Ale to zupełnie inna historia (śmiech). Jesteśmy głównie fanami horrorów. A to tylko jedna z rzeczy, które pojawiają się w naszej muzyce. Mamy też utwory inspirowane innymi klasycznymi powieściami grozy. Większość naszych utworów ma zazwyczaj mroczniejszą tematykę, ale wciąż są optymistycze. Istniejecie od 2005 roku, jednak full albm nagraliście dopiero po 10 latach. Takie trudne warunki do grania heavy metalu są w Belfaście czy po prostu zbieraliście stabilny skład? Hmm od czego zacząć... Cóż, zespół zaczął grać razem przed wspomnianą datą, ale pod inną nazwą. Conjuring Fate narodziło się w 2005 roku. Nasz pierwszy koncert był zaplanowany na 2006 rok ale nie doszedł do skutku. Mieliśmy inne projekty, więc Conjuring Fate wziął odwet dopiero gdy ustabilizowaliśmy skład. Od 2010 roku regularnie występujemy. W 2012 roku zaczęliśmy nagrywać nasz pierwszy album. W związku ze zmianami składu kolejną próbę nagrywania debiutu rozpoczęliśmy w roku 2013. W 2014 postanowiliśmy wydać "House On Haunted Hill E.P." wraz z teledyskiem. Zazwyczaj pierwszy album jest zbiorem pomysłów, które rodzą się w głowach muzyków od początku grania do wydania ich na debiucie. Macie jakiś zapas na drugą płytę czy będziecie komponować od zera? Mamy kilka kawałków, których nigdy jeszcze nie użyliśmy. Do następnego albumu będą zupełnie nowe utwory! Cały czas podnosimy poziom naszego grania! Nie możemy czekać! "Valley of Shadows" wydaliście sami, ale obecnie jesteście w Pure Steel. Jak to się stało, że trafiliście do tej niemałej wytwórni? Cóż, album wydaliśmy sami w grudniu 2016 roku w bardzo małym nakładzie. Dopiero w styczniu 2017 roku Pure Steel Records zainteresowało się ponownym wypuszczeniem go na rynek pod swoim szyldem. Automatycznie wstrzymaliśmy album i czekaliśmy na jego czerwcową światową premierę. Podobnie jak w przypadku większości zespołów, z którymi podpisała umowy ta wytwórnia, podobało się im to co robiliśmy, dlatego rozpoczęli z nami rozmowy na temat kontraktu. Ustaliliśmy więc warunki

umowy i harmonogram wydań. Tak naprawdę nie byliśmy debiutującym zespołem, kiedy nas poznali. Do tego czasu graliśmy koncerty z takimi gwiazdami, jak Blaze Bayley, Diamond Head, Mordred, Dragonforce itp. Ale wytwórnia Pure Steel zdecydowanie nam pomogła, dzięki niej rozeszła się wieść na temat Conjuring Fate! Byliście teraz w trasie po Irlandii. Udało Wam się ją zorganizować dzięki Pure Steel czy to owoc Waszego działania? Sami dbamy o wszystkie nasze koncerty. Zmusił nas do tego brak wytwórni i agencji koncertowej. Agenci dużo biorą dla siebie i nie dają

Brytanii i Irlandii? Każdy koncert jest inny. Wszystko zależy od tego, gdzie gramy. Możemy grać dla 50 osób jak i dla setek. Większa publiczność jest na dużych koncertach jak wtedy gdy supportowaliśmy Diamond Head i Dragonforce. W roku 2018 celujemy w festiwale. Mam nadzieję, że dostaniemy się na kilka z nich i zagramy przed tysiącami fanów. Zdecydowaliście się na nagranie teledysku do "Trust no One". Wiele zespołów obawia się, że mając małe środki finansowe nagra teledysk na niskim poziomie, dlatego decyduje się na np. lyric video. Wy podjęliście się ryzyka nagrywania tradycyjnego teledysku. Nie obaw ialiście się, że efekt może Was nie zadowolić? Nasze pierwsze wideo z "Valley of Shadows" to "Dr Frankenstein". Uważam, że dobre wideo pomaga zbudować markę zespołu. Wydaje nam się, że nie produkujemy filmów o niskiej jakości. Uważam, że nasze wyglądają lepiej niż niektóre bardziej znanych europejskich zespołów. Współpracujemy z irlandzkim producentem horrorów Georgem Clarke. Wykorzystaliśmy go do wszystkich naszych teledysków. Powie-

Foto: Conjuring Fate

gwarancji, że wystąpimy tam gdzie chcielibyśmy zagrać. Teraz promotorzy kontaktują się z nami lub my kontaktujemy się bezpośrednio z promotorami, klubami lub zespołami. W tej chwili tak działamy. Koncerty to najlepszy sposób na promocję grupy. Jeśli tylko zespół jest dobry, popularność wzrośnie szybciej niż dzięki reklamom i fil mom na YouTube. Trzeba jednak w nią sporo zainwestować. To, czego nie chcemy robić, to "płacić za granie". Nigdy nie podobał mi się ten pomysł i nigdy tego nie robiliśmy. Rozumiem w wypadku niektórych tras, za które musisz zapłacić albo chociaż pokryć koszty podróży. Coś takiego jest zrozumiałe i jestem pewien, że zrobilibyśmy to, gdyby na przykład zaproponowano nam trasę z Helloween (śmiech).

działbym, że mamy 100% zaufania do pracy, którą wykonuje dla nas, więc zawsze jesteśmy zadowoleni. (śmiech)... Praca przy takim teledysku to chyba kupa frajdy, prawda? Jeśli chodzi o czynnik zabawy, zdecydowanie masz rację. Zawsze mamy dużo zabawy podczas filmowania! Wybieramy świetne lokalizacje do kręcenia filmu. Chociażby stary budynek, w którym zaprojektowano Titanica, studio filmowe, podziemne bunkry z czasow zimnej wojny i zabytkowe wieszaki na lotniskach! Będziemy musieli doszlifować naszą grę przy okazji następnego filmu! Katarzyna "Strati" Mikosz Tłumaczenie: Filip Wołek

W Polsce niestety jest tak, że na wiele małych koncertów na których grają tylko mało znane polskie zespoły przychodzi tragicznie mało ludzi, czasem mniej niż 50. Jak jest w Wielkiej Foto: Stagewar

CONJURING FATE

81


Oldschoolowi tacy właśnie jesteśmy! Okazją do rozmowy z Destructor był ich najnowszy krążek zatytułowany "Decibel Casualties". Klasyczny, pięknie oldschoolowy i kopiący dupę krążek trzeba dodać. Muzykę na nim zawartą można nazwać zarówno thrash, power czy też speed, ale kogo to tak naprawdę obchodzi? Dla mnie jest to po prostu stuprocentowy metal najwyższej próby i to jest w tym wszystkim najważniejsze. Album wyszedł zaledwie rok po poprzedniku, a odpowiadający na nasze pytania Dave Overkill(g/voc) zapowiada już kolejny. Widać, że się chłopcy rozpędzili co powinno chyba wszystkich cieszyć, mam rację? Szkoda tylko, że lider Destructor niezbyt wyczerpująco odpowiadał na pytania, ale nic, coś jednak udało się z niego wyciągnąć. HMP: Witam. Niezłe tempo teraz narzuciliście. Zaledwie rok po wydaniu "Back in Bondage" na rynku pojawiło się juz wasze nowe wydawnictwo. Dziwi to o tyle, że pomiędzy Back in Bondage", a poprzednią "Forever in Leather było aż 9 lat przerwy. Skąd teraz taki pośpiech? Dave Overkill: Ha, nie ma żadnego pośpiechu, po prostu nabraliśmy pewnego momentu obrotowego, a czas biegnie. Destructor, po raz kolejny, zdaje się mieć nowe życie. Mieliśmy kilka

przednie, oddaje to co dzieje się w naszych głowach. Ciekawie to słyszeć, bo właśnie tacy jesteśmy. Oldschoolowi. Po prostu się schodzimy i, jak każdy zespół, mamy nadzieję, że powstanie z tego magia. Chcemy być po prostu sobą i tworzyć metalową muzykę, której przede wszystkim słuchamy z przyjemnością. Destructor nie są zainteresowani byciem czymś, co nie przychodzi samo.

mi kawałkami. Większość najlepszych heavy metalowych nagrań nie trwa dłużej niż 40 minut. Jakość znacznie przeważa nad ilością.

A co sądzicie na temat dzisiejszego, cyfrowego i bezdusznego brzmienia w jakim lubuje się wiele nowych, ale także o zgrozo starych i klasycznych bandów? Dobry zespół to dobry zespół, a dobra muzyka mówi sama za siebie. Czasem zespoły nie mają najlepszych możliwości czy kogoś kto by ich pokierował podczas nagrywania, a wtedy muzyka może zdecydowanie ucierpieć z powodu złej produkcji, ale wierzę, że te utwory przechodzą próbę czasu. Zawsze jest coś, co trafi w czyjś gust, a ja wspieram zarówno nowe jak i stare zespoły, które lubię.

Mnie nowy album podoba się bardziej od "Back In Bondage", a jakie jest wasze zdanie na ten temat? Gdzie widzicie najbardziej zasadnicze różnice pomiędzy nimi? "Back in Bondage" był napisany w latach 80. a "Decibel Casualties" teraz. To w zasadzie jedyna różnica. Celem Destructor jest, żeby nigdy

W sierpniu "Decibel Casualties" ukaże się również na winylu. Czy ta wersja będzie się czymś różniła od wydania cd? W ilu egzem plarza będzie wydany ten winyl? Na winylu jest bonusowy kawałek. "Smash your skulls with power" - nowa wersja starego klasyka. Okładka jest zrobiona w zupełnie innym stylu niż to bywało wcześniej. Skąd zmiana i kto jest jej autorem? Niż jaka okładka? Larry Weber jest artystą, z którym pracowałem. Okładka "Back In Bondage" była moją koncepcją, użyłem fotografii zamiast rysunku ręcznego.

Foto: Destructor

problemów, które nas spowolniły, ale te utwory mieliśmy od zawsze, a ja jestem naprawdę zadowolony z tego, jak wszystko się toczy. Tak szybko napisaliście nowe numery czy może część mieliście juz napisanych wcześniej z myślą o poprzednich wydawnictwach? Większość utworów była napisana pomiędzy 2007-2012, więc serio mamy co robić. Właściwie, to Destructor zacznie nagrywać kolejny album, który zostanie wydany przez Pure Steel Records w 2018. Wszystkie utwory na następny album poza 2 czy 3, są już napisane, a reszta jest w fazach końcowych. Nowy album "Decibel Casualties" różni sie od poprzednika choćby długością zarówno całej płyty jak i poszczególnych utworów. Czy taki mieliście plan, żeby tym razem napisać krótszy i bardziej skondensowany materiał, czy może wyszło to w praniu? Zamysł był taki, żeby uderzyć mocno z dobry-

82

DESTRUCTOR

nie spoczywać na laurach. Destructor jest obecnie działającym zespołem i nadal mamy czas i talent, żeby dostarczyć nieco, w mojej opinii, naszego najlepszego do tej pory heavy metalu. Czy proces tworzenia tego materiału wyglądał tak samo jak wcześniej czy może w tej kwestii tez zaszły jakieś zmiany? Tylko czas się zmienia, że tak powiem, nie ma żadnego innego procesu. W Destructor panuje taka atmosfera, że każdy jego członek może przyjść z pomysłem, a my się nim zajmiemy. One przychodzą ze wszystkich stron, a ja potem je sortuję (śmiech). To zawsze był taki sam proces, ale teraz mamy jeszcze dwóch zaangażowanych w niego twórców. Album brzmi cudownie staroszkolnie. Dźwięk jest organiczny, soczysty, agresywny, czyli taki jaki powinien być dla takiej kapeli jak Destructor. Jak udało wam się go osiągnąć? To wydawnictwo, tak samo jak wszystkie po-

Nie do końca o to chodziło, ale trudno. Tytuł albumu, czyli "Decibel Casualties" jest taki sam jak waszego demo z 1987. Czemu użyliście go ponownie? Cóż, żeby odpowiedzieć dobrze na to pytanie, muszę ci powiedzieć, że nie wydaliśmy dema zatytułowanego "Decibel Casualties". "Decibel Casualties" miało być tytułem drugiego albumu Destructor, zaplanowanego na wydanie przez Island Records w 1988 roku. Tamto nagranie nigdy nie zostało skończone z powodu śmierci naszego basisty i brata Dave'a Holocaust. Wygląda na to, że fani albo/i internet czy cokolwiek zaadoptowało ten tytuł związany z demem, które zrobiliśmy w 1988 roku jako trzyosobowy skład po śmierci Dave'a. Tamto demo nie miało być kiedykolwiek dystrybuowane i nie miało nadanej żadnej nazwy. To interesujące pytanie, które ostatnio często mi zadają. Utwór "Metal till Death" można chyba potraktować jako manifest, zresztą nie pierwszy w waszej historii prawda? Czy cały czas czuje cie się takimi samymi metalowymi maniakami jak kiedyś? Oczywiście. Nie zmieniłem się za bardzo, poza tym co mówi mi lustro. (Śmiech) Jakie były wasze główne inspiracje muzyczne w początkach Destructor, a jakie są dzisiaj? Główne muzyczne wpływy dla nas wszystkich to muzyka z lat '70. Hard rock i wszystko inne. Te inspiracje płyną ze sceny, której sam stajesz się częścią. To jest właśnie najlepsze. Kiedy cała scena jest rozpędzona. Czy śledzicie uważnie dzisiejszą scenę metalową? Jakie młode zespoły robią na was największe wrażenie?


Tak, śledzę i bardzo wspieram to, co się dzieje. To jest przyszłość muzyki, która jest bardzo bliska naszemu sercu. Jeśli starsze zespoły tego nie rozumieją, to są kompletnie odcięte. Uwielbiam dużo nowszych zespołów i zaprzyjaźniłem się z wieloma z nich. Jesteście zadowoleni z promocji "Decibel Casualties"? Tak, oczywiście. Po mojej stronie pracuje fantastyczna drużyna. To wielkie osiągnięcie. Pure Steel rozumie Destructor. To już wasz drugi album wydany w barwach Pure Steel Records. Dobrze się dogadujecie? Planujecie kontynuwać tę współpracę w przyszłości Tak. Destructor i Pure Steel są w bardzo produktywnym związku. Macie w planach nagranie klipu? Jeśli tak to jaki utwór byście wybrali? Mamy nadzieję. Teraz skupiamy się na nowym nagraniu. Jaki jest odzew na ten album? Nie sądzę, żeby były jakieś głosy niezadowolenia? Kogo to obchodzi? Nie możemy zadowolić każdego. To kwestia robienia tego, w co wierzysz, a jako twórca utworów masz nadzieję, że ludzie odbiorą je przychylnie. Ponad to wszystko jest subiektywne, ale tak, jesteśmy do tej pory bardzo zadowoleni. Nowe kawałki muszą siać niezłe spustoszenie w czasie występów na żywo prawda? Publika dostaje ostrego pierdolca? Zagraliśmy parę razy w ciągu ostatnich dwóch lat, a ludzie zdają się odpowiadać spodziewanym entuzjazmem. Pozostając w temacie koncertów. Pojedyncze koncerty, trasa, festiwale? Kiedy będzie was można zobaczyć w Europie? W tej chwili Destructor planuje terminy na trasę europejską w 2018 roku. Cały czas szukamy nowych miejsc, gdzie możemy zagrać, ale też odwiedzimy kraje i miasta, które chcą nas z powrotem. Mieliście jakieś propozycje występu w Polsce? Znacie może jakieś nasze zespoły? Z czym wam się w ogóle kojarzy Polska? Bardzo chcielibyśmy przyjechać do Polski. Nie jestem dobrze zaznajomiony z polską sceną muzyczną, ale jestem zainteresowany.

Klasyka z powiewem świeżości Michael Vescera to wokalista z tzw. najwyższej półki. Sławę zdobył w Obsession, później śpiewał choćby u Yngvie'go Malmsteena czy w Loudness, współpracował też z wieloma innymi zespołami. I chociaż przed 13. laty reaktywował Obsession, to wciąż jest takim niespokojnym duchem metalowej sceny, nawiązując niedawno współpracę z muzykami zespołu Nitehawks. Ta nazwa nie utrzymała się długo z oczywistych względów, a debiutancki album Vescera "Beyond The Fight" można bez wahania polecić każdemu zwolennikowi tradycyjnego metalu. A Michael już zapowiada, że kolejny będzie jeszcze lepszy: HMP: Jak poznałeś muzyków włoskiego zespołu Nitehawks i jak doszło do waszej współpracy? Udało ci się skaptować za jednym zamachem trzech dobrych muzyków i w końcu masz swój prawdziwy zespół, bez żadnych sidemanów, etc.? Michael Vescera: Tak, to prawdziwa kapela. Muzycy, nie najemnicy. Nazwa Vescera ma podkreślać odrębny charakter tego projektu i jego odmienność wobec twej solowej kariery pod szyldem Michael Vescera czy czterech płyt wydanych z Michael Vescera Project? Chcieliśmy, by było to coś innego niż moje solowe dokonania i po rozmowach doszliśmy do wniosku, że Vescera będzie odpowiednią nazwą dla naszego zespołu. Domyślam się, że w tej sytuacji Nitehawks zakończył swą działalność, a jego muzycy skoncentrowali się na działalności Vescera? Tak, Nitehawks jest zahibernowany, a my faktycznie skupiamy się na obecnym zespole. Dostrzegam tu analogie z powstaniem Rainbow, tylko tam z dawnego składu Elf odpadł nie wokalista, a gitarzysta (śmiech). To już niestety inne czasy, ale pewnie nie mielibyście nic przeciwko, gdyby wasza kariera potoczyła się podobnie jak Rainbow? Tak, sytuacja jest podobna, Ritchie Blackmore zwerbował muzyków Elf i byłoby miło, gdybyśmy z naszym projektem osiągnęli taki sukces jak wtedy Rainbow. Punktem wyjścia do stworzenia materiału na

album "Beyond The Fight" stały się utwory znane już po części z debiutanckiego CD Nitehawks "Vendetta", dokonaliście w nich jednak sporo zmian, dzięki czemu brzmią zupełnie inaczej i potężniej niż w wersjach sprzed dwóch lat? Zdecydowaliśmy się ponownie nagrać parę numerów Nitehawks na nowo wyprodukowanych i zaaranżowanych. Myślę, że wyszło to bardzo dobrze. Nie da się nie zauważyć, że pomiędzy tym co Frank Macri prezentował na "Vendetta", a tym co słyszymy w twoim wykonaniu na "Beyond The Fight" jest prawdziwa przepaść pewnie Mike, Frank i Fabio nie wahali się ani chwili, kiedy okazało się, że jest szansa nawiązania współpracy właśnie z tobą? Wszystko działa bardzo sprawnie! Wielu, nawet najwspanialszych wokalistów, ma z wiekiem różne problemy i nie są już w stanie śpiewać tak dobrze jak kiedyś. Ten problem zdaje się ciebie nie dotyczyć i licząc 54 lata wciąż brzmisz jak w latach 80. - to kwestia odpowiedniej techniki wokalnej, trybu życia czy też również po trosze szczęścia, że głos wciąż ci dopisuje? Jestem właśnie szczęściarzem, że mój głos ma się dobrze. Owszem, staram się dbać o siebie, o swoje zdrowie, to bardzo ważne, by zachować silny głos. No tak, gdybyś nie był tak dobry, nie śpiewałbyś od tylu lat i nie występował z tyloma zespołami - kto jak kto, ale Yngwie J. Malmsteen - przynajmniej do pewnego momentu, nie

Foto: Vescera

To już wszystkie pytania. Dzięki za wywiad i pozdrowienia. Dzięki za wasz czas i wsparcie dla Destructor. Metal till Death!!! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Karol Gospodarek

VESCERA

83


HMP: Cztery lata trwała przerwa między najnowszym albumem i poprzednim. Co w tym czasie działo się z Valor? Valor: Witajcie, ten okres czterech lat nie był przerwą dla Valor. To były cztery lata ciężkiej pracy nad wymagającymi kompozycjami, pisanie utworów, nagrywanie i generalnie przygotowywanie się do wydania trzeciego albumu. Bycie muzykiem jest najcięższą i najbardziej wymagającą robotą na świecie i jesteśmy tego pewni od piętnastu lat naszej działalności. Kiedy zaczęliście pisać materiał na "Arrogance: The Fall"? Pierwsze kompozycje pojawiły się tuż po wydaniu! Jako zespół nigdy nie przestajemy pracować nad utworami. To najważniejsza rzecz, nad którą skupia się nasz zespół, nie tylko dlatego, że to lubimy, ale dlatego, że utrzymuje to więzi między nami. Muzyka na nowym krążku jest w typowym dla was stylu i nie różni się specjalnie od wcześniejszych wydawnictw... Wierzymy, że zespół przez te lata wypracował swoją tożsamość. To bardzo ważne dla nas, ponieważ pisanie muzyki to pasja, której nie da się schować do pudła. Nasza wena ciągle trwa i myślę, że jesteśmy szczęściarzami mogąc robić to nadal! Styl, który zespół reprezentuje przez te piętnaście lat to melodyjny, epicki heavy metal. Przytaczając fragment z "Thought of Greatness" z albumu "Destiny's Path"... "Nadal dumni z tego co przysięgaliśmy bronić". Foto: Vescera

tak jak teraz - zatrudniał tylko najwybitniejszych wokalistów, prawdziwych mistrzów w swym fachu. Wydaje mi się, że to dzięki twemu ogromnemu doświadczeniu "Beyond The Fight" jest tak udaną płytą, a pierwsze wersje tych utworów możemy traktować w tym momencie jako demo, punkt wyjścia? Myślę że tak. Jesteśmy zadowoleni z poziomu muzyki, jaki osiągnęliśmy na "Beyond The Fight", ale uważam, że kolejny album będzie jeszcze mocniejszy.

obecnych czasach jeszcze więcej do powiedzenia ma zespół.

Sttworzyliście też jednak nowe utwory, napisane specjalnie na "Beyond The Fight", miałeś też udział w aranżowaniu i napisaniu tekstów pozostałych kompozycji? Oczywiście!

Płyta jest dość krótka, tak więc przypuszczam, że nie odmawiasz sobie przyjemności wykony wania utworów ze swego wcześniejszego dorobku, choćby z repertuaru Loudness czy właśnie Obsession, zespołu z którym jesteś najbardziej kojarzony? Włączyliśmy do setlisty kilka numerów Loud-ness, Obsession czy Malmsteena, i jest to atrakcja dla fanów, którzy wspierają mnie od lat.

Pure Steel Records pewnie nie wahali się zbyt nio po usłyszeniu tego materiału i szybko podpisali z wami kontrakt, a w dodatku jest to umowa na cały świat? W większości tak, z pewnymi zastrzeżeniami dla Japonii i kilku innych rynków. Staram się jednak trzymać z dala od tych kwestii, zostawiam to menadżerom. Melodic heavy metal to bardzo ogólne określe nie, bo tych dziewięć utworów trafi zarówno do fanów muzyki z lat 80., to jest NWOB HM czy US power metalu, jak też zwolen ników tradycyjnych zespołów z ostatniego 20lecia - zależało wam na stworzeniu takiego właśnie, uniwersalnego materiału? Tak, to było ważne. Chcieliśmy nagrać coś, co jest klasycznym metalem, ale z powiewem świeżości i jak myślę - wypaliło! Czyli jesteście wyznawcami zasady metal ponad podziałami, a jakość na pierwszym planie, etykietki i szufladki liczą się mniej, albo i wcale? Wytwórnia ma sporo do powiedzenia, ale w

84

VESCERA

Na koncertach też pewnie gromadzicie zróżnicowaną publiczność, od ludzi pamiętających czasy premiery debiutanckiej EP-ki Obsession, aż do nastolatków, którzy niedawno zainteresowali się metalem? Tak, to fajne obserwować jak fani zmieniają się na przestrzeni lat, ale najfajniejsze jest to, że gramy dla obu tych grup.

Są szanse na rychłe nagranie następcy "Order Of Chaos", czy też kariera Vescera pochłania cię obecnie tak bardzo, że Obsession zszedł na dalszy plan? Byłoby fajnie nagrać kolejny album Obsession, ale trudno powiedzieć coś konkretnego gdyż obecnie skoncentrowani jesteśmy na grupie Vescera. Jednak w przyszłości wszystko się mo-że zdarzyć. Wojciech Chamryk, Piotr Iwaniec, Filip Wołek

W jaki sposób powstają wasze utwory? Kto odpowiada za komponowanie? Zawsze ktoś przynosi pierwszy pomysł, wtedy wszyscy go modyfikują i zaczyna się proces w wyniku którego wychodzi najlepsza jego wersja. Tak pracujemy od lat. Czy uważacie wasz najnowszy album za najlepsze wasze dzieło do tej pory? Jeśli tak to dlaczego? Wierzymy, że "Arrogance: The Fall" jest naszym najlepszym albumem nagranym do tej pory, ponieważ jesteśmy usatysfakcjonowani wszystkim - od masteringu po produkcję, przez strukturę kompozycji, po wykonanie roboty przez samych członków zespołu. Celem zawsze jest rozwój i przebicie poprzedniego albumu. O czym mówią wasze teksty? Nie jest to chyba concept album, ale czy jest może jakaś myśl przewodnia? To definitywnie nie jest concept album! Zespół zdecydował się nie kontynuować pomysłu, jaki mieliśmy na "The Yonder Answer", płytę, która stanowiła spójną całość słowno-muzyczną, ponieważ chcieliśmy popracować nad wieloma innymi pomysłami i stworzyć całkiem nowe kompozycje. Wszystkie teksty nadal są miksem fantasy i rzeczywistości, ale podane są w bardzo magiczny sposób, uniemożliwiający rozróżnie-


Grecy z Valor są przedstawicielami epickiego heavy metalu, ale tego bardziej melodyjnego. Być może niektórym będą przeszkadzały echa euro-poweru, ale absolutnie nie jest to lukrowany produkt, kojarzony do niedawna z fińskimi czy włoskimi zespołami. Zresztą sami powinniście sięgnąć po ich ostatni album "Arrogance: The Fall", jak i poprzednie wydawnictwa, bowiem wszysGrecka żelazna pięść tkie gwarantują solidne heavymetalowe granie. Poza tym warto wyrobić sobie własną opinie, zanim postawicie na Grekach przysłowiowy krzyżyk. W każdym razie Valor nie zasługuje na to. Oby ten wywiad był dla was zachętą do zapoznania się z tą sympatyczną załogą… nie fantasty od rzeczywistości. Jak jest odzew na ten krążek? Jesteście zadowoleni? Może coś was zaskoczyło? Po piętnastu latach i pięciu albumach nic nas nie zaskoczy! Każda recenzja lub krytyka jest przyjmowana przez zespół w jak najlepszy sposób. Mimo tego, wydaje nam się, że recenzowanie różni się od krytyki muzycznej i w dzisiejszych czasach wielu internetowych "krytyków" szkodzi swojej reputacji przez subiektywną krytykę. Wciąż uważamy, że pisanie recenzji to trudne wyzwanie i tylko niewielu ludzi jest w stanie zrobić to jak należy. Muzyka nigdy nie jest zła i na pewno nie może być napisana dla uzyskania konkretnych celów. Nieważne ilu ludziom coś się spodoba, szanuj tych ludzi, ponieważ ci ludzie naprawdę to lubią!

zespołu. Planujecie jakąś imprezę z tej okazji? To prawda, ale jest też dziesiąta rocznica naszego debiutu, "Destiny's Path". Planujemy jakoś to uczcić. Jaki koncert czy też wydarzenie w waszej his torii uważacie za najlepsze lub też najważniejsze? Z czego jesteście najbardziej dumni? Każdy koncert jest specjalny i historyczny. Do tej pory zagraliśmy, i obok wielkich kapel, i na wielkich festiwalach, czujemy się dumni z tego, że ciągle gramy i umiemy cieszyź się tym. Ma-

mowało i zostało tak naprawdę kilka zespołów, które wydają w miarę regularnie, choć nie za często płyty. Czemu tak się stało? Nie ma w Grecji muzyka ani zespołu metalowego, poza kilkoma wyjątkami, który stworzył odpowiednie warunki, by utrzymywać się tylko z grania. W związku z czym, bardzo trudno utrzymać się pod presją i wydatkami związanymi z prowadzeniem zespołu przez lata. W pewnym momencie przychodzi gorzki moment, w którym nie ma inspiracji i powodu do dalszej egzystencji zespołu. Dwóch z was grało kiedyś w Battleroar. Utrzymujecie kontakt z tym zespołem. Z jaki mi bandami jeszcze łączą was jakieś relacje? Tak, Vaggelis i Chris postawili pierwsze kroki w muzycznym bussinesie wraz z Battleroar. Na dziesiątej edycji Up the Hammers Festival okazjonalnie reaktywowali stary skład i zagrali ostatni koncert, świetnie, że zrobili to po tylu latach. Mamy teraz dobre układy z nimi i wiemy czemu tak się stało. Ogólnie zespoły w Grecji wspierają się nawzajem bardziej niż kiedyś! Cała scena metalowa w Grecji jest jak jedna żelazna pięść na którą składają się świetne kapele i muzycy, które wkładają dużo osobis-

To już drugi wasz album, który został wydany przez Pitch Black Records. Musicie być chyba zadowoleni ze współpracy? Pitch Black Records i Phivos Papadopoulos to bardzo solidna wytwórnia z niezłą dystrybucją na świecie. Oba wydania były znakomicie wyprodukowane i jesteśmy za to wdzięczni. Do tej pory jest to współpraca z samymi pozytywnymi efektami! W 2015 roku pojawił się też singiel "The Crown and the King". Jaki był powód jego wyda nia? Zawsze chciałem wydać "The Crown and the King" na 7-calowym winylu, ale najważniejszym powodem wydania utworu z nadchodzącej płyty, oraz nagrania coveru "The King" Accept, było wypełnienie czasu między poprzednim a najnowszym albumem. Prawdopodobnie wydamy jeszcze drugi singiel w niedalekiej przyszłości! W tym roku nagraliście tez cover Heavens Gate "Gate of Heaven" na składankę do magazynu Metal Zone. Czemu wybraliście aku rat ten numer? To Vaggelis (wokalista) zaproponował ten utwór w imieniu zespołu, a zespół był pozytywnie nastawiony i podekscytowanym tym wyborem. "Livin' in Hysteria" to nasz ulubiony album z czasów młodości i był to bardzo łatwy wybór dla całego zespołu! Jak wygląda wasza działalność koncertowa? Planujecie jakąś trasę promującą ''Arrogance: The Fall'' czy raczej tylko okazjonalne występy? Promujemy nasz album okazyjnymi koncertami organizowanymi przez nas. Zorganizowaliśmy mini trasę po Grecji, następny koncert będzie w Atenach na premierę "Arrogance: The Fall". Naszym celem jest aby w roku 2018 zorganizować jak najwięcej koncertów poza granicami Grecji. W tym roku obchodzicie 15 rocznicę powstania

Foto: Valor

my także cele na przyszłość, a zespół musi udowodnić swoją wartość poza granicami Grecji. Na tym się skupiamy. W jaki jeszcze sposób zamierzacie promować nowy krążek? Większość kapel promuje się w Internecie. Próbujemy być na bieżąco z tym wszystkim i pilnować, co prezentujemy. W przyszłości na pewno zrobimy teledysk. Jakie są wasze główne inspiracje muzyczne? Są takie same od lat czy może zmieniało się to na przestrzeni lat? Naszymi inspiracjami są klasyczne, metalowe zespoły z lat 80. i wiele europejskich power metalowych kapel z lat 90. Jest was w zespole sześć osób. Wszyscy macie podobny gust muzyczny czy może dochodzi do pewnych nieporozumień w tej kwestii? Mimo, iż jesteśmy szóstką ludzi, współpraca idzie nam łatwo, ponieważ szanujemy się nawzajem. Swego czasu wydawało się, że grecka scena stanie się potęgą epickiego heavy metalu. W pewnym momencie to wszystko jednak wyha-

tego wysiłku w ukochaną muzykę. Czy w greckim podziemiu są jakieś młode obiecujące heavy metalowe załogi, które w niedługiej przyszłości mogą odpalić? Nie chcę wymieniać nazw by nie być wobec kogoś niesprawiedliwym, ale mogę powiedzieć... jest wiele obiecujących zespołów, które pojawiły się ostatnio, musisz poczekać i koniecznie ich posłuchać. Grecja ma silną tradycję zakorzenioną w umysłach i sercach fanów, aby reprezentować i tworzyć heavy metal. Musisz po prostu zobaczyć to na własne oczy! W jaki sposób byście zachęcili polskich mani aków do zapoznania się z waszym nowym krążkiem? Tym, którzy nas znają powiedziałbym żeby nam zaufali... to czego przysięgaliśmy bronić... nadal tu jest! A ci, którzy nie znają... powiem, to po prostu jest pieprzony heavy metal! To już wszystkie pytania, dzięki za wywiad. Również dziękuję za wywiad i wsparcie! Trzymajcie flagi wysoko! Maciej Osipiak Tłumaczenie: Aleksandra Kurda, Karol Gospodarek

VALOR

85


Przesłanie "Follow Me: Kill!", brzmi: Zacznij myśleć! I nie przestawaj myśleć! O Cripper słyszałem mnóstwo pochlebnych opinii od przyjaciół, którzy mieli szczęście oglądać ich występ w Szczecinie w 2011 roku. Żadna z nich nie była przesadzona, o czym przekonałem się na własne uszy, poznając ich dyskografię. Właśnie miałem okazję poznać ich nowy album, zatytułowany "Follow Me:Kill!" i powiem tylko, że wbija w glebę. Przy tej sposobności udało mi się porozmawiać z zespołem o nowej płycie, power metalu i nie tylko. Na moje pytania odpowiadali: Britta Gortz (vocal), Jonathan Stenger (guitar) i Christian Brohenhorst (guitar). HMP: Witam, wasz nowy album po prostu niszczy. Gratuluję, to dobry kawał metalu. Jonathan Stenger: Cześć Jakub, dziękuję bardzo, miło słyszeć, że doceniasz naszą płytę! Cała przyjemność po mojej stronie. Czy możemy spodziewać się waszej kolejnej wizyty w Polsce, promującej "Follow Me: Kill"? Przyznaję, że nie widziałem was jeszcze na żywo, a opinie moich przyjaciół były bardzo pozyty wne. Wiele osób po waszym występie, pobiegło do stoiska z zakupami, po albumy i t-shir ty. Jonathan Stenger: Graliśmy tylko jeden raz w

kiedy tam byliśmy. Poza tym, macie wiele dobrych zespołów metalowych w Polsce. Więc pewnie znacie jakieś polskie zespoły metalowe, które moglibyście polecić znajomym? Jonathan Stenger: Vader, Behemot, Horrorscope, Godbite, Vesania, Acid Drinkers, Kat, Turbo, TSA... Znakomicie! Wasza muzyka wymyka się z ram i definicji... ale w przypadku Cripper, jest to zaleta, a nie wada. To już nie thrash metal, ale szeroko pojęta ekstremalna muzyka. To odróżnia was od setek innych metalowych zespo-

łu na ścieżki dokonaliśmy, zanim pojawiły się konkretne pomysły. Wiedząc, że np. jeden utwór musi być szybki, drugi z groovem i tak dalej. Kiedy pojawił się jakiś fajny riff, najpierw zastanawialiśmy się, gdzie by pasował na albumie. To było bardzo skomplikowane, w porównaniu z naszym zwykłym procesem pisania kawałek po kawałku. Kiedyś ekstremalne śpiewanie było raczej domeną mężczyzn... Okazuje się, jednak, że kobiety często robią to o wiele lepiej. Brawo, Britta! Ja po raz pierwszy usłyszałem takie kobiece wokale na koncercie Holy Moses w 1991 roku. Sabina Classen rozwaliła mi system. A potem było coraz więcej takich wokalistek. Czy masz jakichś ulubionych ekstremalnych wokalistów, lub wokalistki? Britta Gortz: Mam kilku ulubionych, ale nie ograniczam się do ekstremalnych wokali. Mika Akerfeldt to prawdopodobnie jedne z najlepszych growli w historii, mimo że ostatnio niewiele ich używa. Jestem także wielką fanką Randy'ego Blythe'a i Joe Duplantiera, żeby wymienić tylko kilku. Jeśli chodzi o inne style wokalne, jestem całkowicie zakochana w Mike' u Pattonie, Björk, Devinie Townsend, Annette van Giersbergen, Taylor Momsen... Wspólną cechą tych wszystkich wokalistów, jest to, że ich głos dociera do mojego wnętrza. To nie jest kwestia stylu, ale kwestia przekazywania emocji tak bezpośrednio, jak to możliwe. Kolejne pytanie, czy słuchacie w ogóle power metalu? Jakie są twoje odczucia, Britta, kiedy słyszysz chłopaków śpiewających w bardzo wysokich rejestrach? Czy zagralibyście z zespołem power metalowym na jednej scenie? Britta Gortz: Power metal generalnie nie jest tym, czego słucham, ale oczywiście graliśmy z power metalowymi zespołami. Szczególnie na festiwalach. Lubię różnorodne składy. Ogólnie rzecz biorąc, wydaje mi się, że dyskusja na temat płci jest trochę bezsensowna, jeśli chodzi o wokalistów lub ogólnie muzyków, gdzie - moim zdaniem - powinna ona dotyczyć jakości, umiejętności, emocji i swobody wypowiedzi, grania w stylu, który uważasz za swój w danym czasie.

Foto: Kai Swillus

Polsce, więc nie mamy stałego kontaktu z promotorami. Zobaczymy, co uda nam się zorganizować w przyszłości, jak na razie, niestety, nie mamy potwierdzonych żadnych polskich koncertów. Britta Gortz: Ale ten jeden koncert, który graliśmy w Polsce, bardzo miło wspominamy. To było w 2011 roku i spotkaliśmy tam zespół Godbite, który niedawno zaprosiliśmy do Hanoweru, aby zagrali z nami. W tym zespole gra syn moich znajomych, pewnie byli szczęśliwi. Podobało wam się u nas? Czy byliście zadowoleni z reakcji fanów na koncertach? Jonathan Stenger: Polska to świetne, najlepsze kiełbaski na świecie! Imho. Fani byli cudowni,

86

CRIPPER

łów. Czy podczas pisania nowych utworów macie jakieś założenia, jak powinny brzmieć, czy dzieje się to spontanicznie? Jonathan Stenger: Dziękuję bardzo! Wyjątkowe, oryginalne brzmienie, swój własny styl, to cel chyba każdego zespołu. Sądzimy również, że zbliżamy się do tego statusu, przy każdym kolejnym albumie, ale jest to trudna droga. Nie każda innowacja może pochodzić bezpośrednio z serca, jeśli nie jesteś cholernym geniuszem. Powiedzmy, że kimś takim, jak Devin Townsend, Mika Akerfeldt, Frank Zappa, Prince czy ktokolwiek inny. Tym razem próbowaliśmy stworzyć emocjonalny koncept całego albumu, zanim zaczęliśmy pisanie. Następnie stworzyliśmy zarys, jako jeden utwór w długiej wyczerpującej sesji, trwającej około czterech miesięcy. Podzia-

OK., rozumiem. Ale byłem ciekaw Twojej opinii. Niemcy są ojczyzną wielu metalowych legend. I to zarówno tych, które grają heavy metal jak i thrash metal. Scorpions, Accept, Running Wild, Helloween, Kreator, Sodom, Destruction, Assassin, Tankard. Wszystkie te zespoły są bardzo popularne w Polsce od ponad trzech dekad. Czy słuchacie któregoś z nich? Czy stanowią dla was jakąś inspirację? Jonathan Stenger: Wiele świetnych zespołów pochodzi z Niemiec, a wszystkie wymienione tu zespoły, są legendarne, przez lata zapracowały sobie na ogromny szacunek. No cóż, niestety, żaden z nich nie jest dla mnie bardziej ważny od codziennej filiżanki herbaty, szczerze mówiąc. Moje osobiste muzyczne (thrashowe) korzenie pochodzą bardziej z okolic Bay Area. Tak myślę. Ja mam pół na pół... Niemcy-USA, jeśli chodzi o klasyczny thrash. Z którym z tych zespołów wyruszylibyście w trasę? A z którym nie? Jonathan Stenger: Cóż, większość z nich byłaby świetnym supportem trasy. Może Helloween i Running Wild bardziej różnią się od stylu, w którym gramy, więc trudniej byłoby zadowolić ich publiczność. Moje ulubione utwory z nowego albumu to "Pressure", "Into the Fire" "World Coming Down", "Pretty Young Thing". Czy gracie


którąś z tych kompozycji na koncertach? Jonathan Stenger: w naszym obecnym zestawie na żywo są: "Pressure", "Into the Fire", "Mother", "Shoot Or Get Shot" czasem "Running High". Britta Gortz: Wiele osób wspomniało, że "World Coming Down" jest jednym z ich ulubionych kawałków na płycie. To dla mnie niespodzianka. Bardzo lubię ten utwór, ale nie domyśliłbym się, że wielu ludzi uzna go za ulubiony. Nagrywacie albumy dość regularnie, co dwa, trzy lata. Czy taki przedział czasu daje kom fort tworzenia nowego materiału i zapobiega wypaleniu twórczemu? Jonathan Stenger: Trudno powiedzieć, to zależy od tego, co zespół robi w tych okresach, co robi każdy jego członek. Pierwsze albumy było łatwiej tworzyć, po drugim wydawnictwie mieliśmy problemy z pisaniem nowego, świeżego materiału. Po kolejnej zmianie na gitarze basowej, w 2012 roku, mieliśmy dobrą passę i wenę twórczą. Podpisaliśmy kontrakt z Metal Blade Records i napisaliśmy czwarty album "Hyena", który był dla nas ogromnym krokiem naprzód . W latach 2015 i 2017, część z nas dużo podróżowała. Kolejny raz zmieniliśmy basistę i musieliśmy mocno się starać, aby zaspokoić nasze osobiste ambicje, przeskoczenia potężnej "Hyeny". (Śmiech)! Nie boicie się, że tytuł "Follow Me: Kill!" może zostać odczytany zbyt serio? Mamy niespokojne czasy, wszędzie przemoc... Ktoś z zewnątrz, może pomyśleć, że to wezwanie do zabijania. Nie macie w Niemczech problemu z cenzurą? Pamiętam wiele dyskusji na temat kontrowersji, związanych z "Pleasure to Kill", Kreatora. Jonathan Stenger: Jeśli ktoś odczytuje to dosłownie, musi być niezłym głupkiem, bo kiedy przeczytasz tekst, zrozumiesz, że "Follow Me: Kill!", to coś wręcz przeciwnego! Wszyscy próbują omamiać ludzi swoją propagandą, aby podążali za ich wizjami. Nie ma znaczenia, czy to religie, grupy terrorystyczne, faszyści, rządy, media, wkurzeni obywatele, youtuberzy, czy ktokolwiek. Przesłanie "Follow Me: Kill!", brzmi: Zacznij myśleć! I nie przestawaj myśleć! Cóż, a dzięki pionierskim zespołom, takim jak Kreator, nie powinniśmy mieć problemu w Niemczech z naszymi tytułami, biorąc pod uwagę, że nie przekraczamy pewnych granic... Wiele zespołów, które próbowały urozmaicić

Foto: Gripper

Foto: Gripper

swoją muzykę, zmieniając brzmienie, ekspery mentując z aranżacjami, popadło w niełaskę fanów i w końcu powróciło do starego stylu (np. Paradise Lost). Gdzie leży sekret waszego sukcesu? Jonathan Stenger: Myślę, że sukces w biznesie to mieszanka ciężkiej pracy, wyczucia trendów, odrobiny szczęścia i zdolności adaptacji w czasie. Skoro mamy trend typu: "Oldschool znów jest fajny", zespoły, które powróciły do swoich korzeni, znowu miały dobrą passę. Pamiętasz nową falę hard rocka i stoner rocka, lat 70-tych, sprzed kilku lat? Kiedy Black Sabbath pretendował do miana jednego z największych zespołów wszechczasów... znowu! Myślę, że miało to wiele wspólnego z hipsterską modą, bo każdy od tego czasu jest ubrany jak drwal, długowłosy i brodaty... Cóż, metalowcy mogą powiedzieć: "Ale my ubieraliśmy się w ten sposób, zanim to się stało cool"... Metalheads są prawdziwymi wyznacznikami trendów! Każda z waszych okładek jest inna, ale dwie ostatnie są utrzymane w ponurych odcieniach szarości. Na zdjęciu "Follow Me: Kill!" możemy zobaczyć granat na mównicy, umieszczony w zarysie Ziemi. Kto był autorem tego zdję cia? Jakie jest jego przesłanie? Czy wy również, dostrzegacie, że świat staje się radykalny? Jakby szykował się na wojnę.

Christian Brohenhorst: To ja stworzyłem cover art do "Follow Me: Kill!". Po tym, jak Britta pojawiła się z politycznymi tekstami, do niektórych utworów na album, spróbowałem stworzyć coś, co pasowałoby do tego tematu. Wyzwanie polegało na stworzeniu czegoś, co wydaje się głośne i jednocześnie spokojne, w tej samej chwili... Coś, co nie wydaje żadnego dźwięku, ale jest gotowe eksplodować w nadchodzącej scenie. Chciałem umieścić Świat w centrum uwagi i pokazać to, w bardzo bezpośredni i ikoniczny sposób. Zachowałem pewną prostotę, nie korzystając ze zbyt wielu elementów na okładce. Zrezygnowaliśmy nawet z umieszczenia nazwy zespołu i tytułu albumu (można je sobie nakleić), aby zachować okładkę pustą i bez irytującej typografii. Na szczęście nasza wytwórnia, Metal Blade Records, zgodziła się na nasz dziwny pomysł. Skąd czerpiecie inspirację do pisania nowego materiału? Czy zdarza się, że pomysły pojaw iają się podczas trasy? Jonathan Stenger: Trudno być kreatywnym w trasie. Normalnie, wspólnie tworzymy piosenki na próbie. Kiedy mamy plan, czasami tworzymy grupy twórcze, spotykając się z dwoma lub trzema muzykami. Nie powinno być naraz zbyt wielu "kucharzy przy gotowaniu". Bo każdy zawsze chce mieć swój mocny utwór, którym wszyscy będą zachwyceni. Inspiracja pochodzi od innych artystów, wszyscy słuchają różnych stylów muzycznych, a każdy z nas jest fanem nowych świeżych pomysłów w muzyce. Britta Gortz: Mnie inspiracja nachodzi prawie wszędzie i ciągle. Problemem jest dla mnie bardziej filtrowanie i wybieranie "dorodnych wiśni". Czasami zbyt intensywnie analizuję moją własną artystyczną twórczość. Mam trudności z zaakceptowaniem na przykład fragmentu tekstu takim, jakim jest. Muszę się skupić, aby nie zepsuć czegoś, co jest w porządku. Czy Niemcy są dzisiaj bezpiecznym krajem? W polskich wiadomościach dużo mówi się o wzroście przestępczości, spowodowanej ogromną liczbą imigrantów. Czy to prawda? Jonathan Stenger: Powiedziałbym, że są jednym z najbezpieczniejszych państw na Ziemi. Nigdy nie miałem problemu z żadnymi imigrantami, nie znam też nikogo, kto by je miał. Zderzenie różnych kultur zawsze stwarza ryzyko poważnych konfliktów. Ale większość tych ludzi, którzy stracili swoje domy i przeszli przez piekło, ma po prostu prawo do nowej szansy.

CRIPPER

87


Myślę, że kiedy straciłeś wszystko i jesteś w naprawdę desperackim nastroju, popadasz w konflikt z prawem. O wiele łatwiej, niż statystyczny Niemiec, żyjący wygodnie, bez problemów. Dlatego jeszcze ważniejsze jest, aby dać tym zdesperowanym ludziom perspektywę i nie piętnować ich, jako dzikich przestępców. To pieprzone średniowieczne myślenie! Media są bardzo skuteczne we wzbudzaniu strachu. Tak, jest wielu kryminogennych dupków wśród uchodźców, nawet nienawistnych terrorystów, ale jest ich równie wielu w społeczności nieimigracyjnej. Britta Gortz: To proste. Media szukają sensacji, aby przykuć uwagę. A złe wieści sprzedają się lepiej niż dobre wieści. Istniejecie od 2005 roku. Minęło ponad 12 lat. Czy nadal czujecie tę samą pasję i radość z grania, jak na początku swojej kariery? Jonathan Stenger: Na scenie wciąż jest to samo uczucie, no, prawie. Zmienił się sposób pracy, między tymi kilkoma satysfakcjonującymi momentami. Każdy ma jakieś zajęcie zarobkowe poza zespołem, niektórzy z nas mają rodziny. Więc każda chwila jest cenna Nie możesz zarobić za dużo pieniędzy z metalu, więc zawsze staramy się nadrabiać zaległości i wydawać coś nowego, co kilka lat. Czyli nie można w Niemczech utrzymać się z pieniędzy zarobionych na graniu metalu? Jonathan Stenger: Chyba że jesteś Rammsteinem... nie, nie bardzo. W naszym szczególnym przypadku: możemy czuć się bardzo zadowoleni, gdy zespół sam się finansuje, a to koszty pokoju, samochodu, instrumentów, produkcji albumów, sesji wideo i tak dalej. Britta Gortz: Wszyscy na co dzień pracujemy. Wolicie grać na festiwalach, wśród wielu znanych zespołów (gdzie można pokazać się przed dużą i zróżnicowaną publicznością) czy w małych klubach? Jonathan Stenger: Zawsze lubiłem grać na festiwalach. Klubowe sceny są fajne, ale na wielkich festiwalach sceny są ogromne. Gdybyś mógł cofnąć się w czasie, czy zmieniłbyś coś na swojej muzycznej ścieżce? Jonathan Stenger: Nie, myślę, że to co robiliśmy, zrobiliśmy dobrze i zawsze dawaliśmy 100% od samego początku. Oczywiście, pierwszego albumu nie można porównać do naszych najnowszych materiałów, ale w 2007 roku byliśmy bardzo zadowoleni z tego, co wtedy stworzyliśmy. Czy jest coś wyjątkowego, co wydarzyło się w ciągu tych 12 lat, jakie są wasze wspomnienia? Pierwsza umowa, pierwszy koncert, pierwszy album? Jonathan Stenger: Wiele osobistych kamieni milowych... Dwa rejsy z 70000 Tons, do których mieliśmy zaszczyt dołączyć, były legendarnymi wręcz wydarzeniami. Metalcamp 2006, był jednym z naszych pierwszych festiwali w historii i wciąż jednym z najlepszych. Każdy nasz nowy album i jego pierwszy odsłuch po produkcji, był ekscytujący. Na koniec kilka słów do polskich fanów... Jonathan Stenger: Dalej niszcz, Polska! (Jonathan napisał to, po polsku! - przyp.red.) Dzięki za wywiad! Jonathan Stenger: Dziękujemy również, Jakub! Jakub Czarnecki

88

CRIPPER

HMP: Założyliście Pandemic Outbreak jako bardzo młodzi ludzie, ale dla części z was nie był to pierwszy zespół - granie wciągało was coraz bardziej, nie było innej opcji, jak wkręcać się w nie dalej? Menzel: Czy tacy młodzi? Ja i ówczesny perkusista, Szymon, mieliśmy po około 20 lat, jak spotykaliśmy się na pierwszych próbach Pandemic Outbreak. Każdy z nas już miał swoje pierwsze kapele w wieku 16 czy 17 lat. Wiadomo, umiejętności nie były na wysokim poziomie, więc często było nierówno i koślawo, ale dobrze wspominamy ten czas kiedy spijaliśmy na nielegalu pierwsze, tanie browary. Ponoć do thrashu doszliście stopniowo, poznając najpierw inne odmiany rocka i metalu i lżej też początkowo grając? Chyba każdy tak miał, że zaczynał od kapel typu AC/DC itp. Człowiek jest istotą o charakterze odkrywczym i z czasem potrzebuje coraz więcej i więcej, aby siebie zaspokoić. Tak samo jest w tym przypadku: odkrywasz kolejne gatunki, kapele, które zaskakują brzmieniem, szybkością, partiami perkusyjnymi, wokalami czy solówkami z piekła rodem. I to napędza tą całą machinę. U nas jest tak, że któryś z nas znajduje jakąś kapelę, pokazuje ją członkom ekipy i wspólnie się nią jaramy. Co więc zachwyciło was w tym thrashowym łojeniu najbardziej, że postanowiliście oddać mu się bez reszty? Przede wszystkim czysta agresja płynąca ze sceny. To jest właśnie zajebiste. Dajesz upust swoim emocjom na koncercie. To jest coś w rodzaju katharsis. Wolimy w taki sposób ochłonąć z negatywnych emocji, niż szukać zaczepki u przypadkowych osób na mieście i odreagować bijąc kogoś. Kolejną przyczyną jest prawdziwość tej muzy. Jest ona grana przez zwykłych ludzi. Nie przez nadętych buców, którzy tworzą barierę wokół siebie i wszystkich traktują z góry. Tu nie o to w tym chodzi. Nie da się nie zauważyć, że takie granie ma już ponownie za sobą największy okres popu larności, domyślam się jednak, że akurat to w żadnym razie was nie zniechęca? Nie ma o tym mowy. Po prostu gramy muzę, którą uwielbiamy i nie mamy zamiaru podążać za modą. Aktualnie sytuacja w kraju dla tej muzy nie ma się najlepiej. Graliśmy z kapelami z różnych części naszego kraju i wszędzie jest tak samo słabo. Niewypłacalne gigi, mała frekwencja, brak lokali gdzie można organizować koncerty czy nawet organizatorzy chujający kapele na hajs. Na szczęście nie mieliśmy wielu takich sytuacji. Patrząc kilka lat wstecz, to na koncerty trójmiejskiej sceny przychodziło po 200 osób. Wszyscy się znali, pili razem browary i było zajebiście. A obecnie mało osób z tamtej ekipy pojawia się na koncertach, a szkoda. Mamy nadzieję, że za jakiś czas znowu frekwencje

na undergroundowych koncertach będą wysokie, bo jest dużo osób, które słuchają tej muzy, ale nie mają pojęcia o lokalnej scenie metalowej. Poza tym jeszcze kilka lat temu w tym natłoku thrashowych kapel nowej fali można było się naprawdę pogubić, gdy teraz pozostali tylko ci najwytrwalsi zwolennicy takiego grania, a to z kolei niewątpliwy plus tej sytuacji? Czy taki plus? Nie podchodzę tak do tego. Raczej mnie to smuci, że nie ma z kim organizować koncertów i nawiązywać znajomości. Przede wszystkim, dla mnie i reszty kapeli, liczy się muza i pasja do niej. To jest najważniejsze. Jak ponownie przyjdzie moda na thrash i ludzie będą zakładali kapele oraz przychodzili na koncerty to będzie naprawdę zajebiście. Dość szybko zaczęliście tworzyć własny materiał - to już nie czasy dla cover bandów, lepiej mieć coś własnego w zanadrzu? Własny materiał to podstawa. Nie można traktować coverów jako część setu koncertowego, a jedynie dodatek do niego. Każda kapela ćwiczy swoje umiejętności na coverach i w początkowych fazach zespołu są one niezbędne, aby się zgrać, ale też określić gatunek w jakim ma się rozwijać kapela. Pandemic Outbreak w ciągu tych kilku lat grał covery między innymi Death, Toxic Holocaust, Sadus, Sepultura czy nawet Midnight i do tej pory lubimy zagrać coś z tego repertuaru jako odskocznię od ćwiczenia własnego materiału. Nagranie debiutanckiego materiału po niewiele dłuższym niż rok istnieniu to też spora sprawa, po przecież wiele kapel zaczyna od demówek, próbnych nagrań, etc., gdy wy postanowiliście zacząć od bardziej profesjonalnego wydawnictwa? Nie ukrywam, że nagrywając tę EP-kę poprzeczkę ustawiliśmy sobie wysoko. Z perspektywy czasu na pewno wiele rzeczy można było zrobić lepiej oraz bardziej dopracować ten materiał np. pod względem partii wokalnych czy gitarowych. Ale wydaje mi się, że i z tego można wyciągnąć plusy, bo np. mamy doświadczenie studyjne, które na pewno wykorzystamy na następnym nagraniu, które już niebawem będzie miało miejsce w tym samym studio gdzie nagrywaliśmy "Rise Of The Damned". Cały czas mam kontakt z Maćkiem Nejmanem i ustalamy szczegóły nagrywania. To też chyba jakiś znak czasów, bo kiedy ma się potencjał i możliwości nie ma co czekać pod tym względem thrash też już nie przypomina tego co było w latach 80., szczególnie w Polsce, gdzie profesjonalne nagranie było dla większości kapel metalowych tzw. marzeniem ściętej głowy? Nie przypomina tego co było w latach 80., bo teraz, wystarczy mieć nadzianych rodziców, którzy zapłacą za studio kupę pieniędzy i opłacą supporty przed dobrymi kapelami. Takie coś zabija tę muzę i sprawia, że pojawia dużo gównianych kapel, które mają na nią chwilową zajawkę. Z Pandemicami mieliśmy ten komfort, że większość kosztów nagrania i wydania zarobiliśmy na graniu koncertów. Faktem jest to, że nie wydawaliśmy kasy na fajki i alkohol po koncercie, ale konsekwentnie odkładaliśmy pieniądze do banku zespołowego, co dało nam wiele możliwości. Następne wydawnictwo pochłonie o wiele więcej pieniędzy niż poprzednie i będziemy musieli dużo więcej od siebie włożyć, ale mamy nadzieję, że przełoży się to na jakość nagrania. Od razu założyliście, że to będzie krótszy materiał, tzw. EP-ka, bo na album nie ma się je-


Coś w rodzaju katharsis Dobrego crossover/thrashu nigdy za wiele, tym bardziej, jeśli firmują go debiutanci. Pandemic Outbreak istnieją zaledwie od trzech lat, ale zapału, energii, a przede wszystkim umieję-tności im nie brakuje. Słychać to na ubiegłorocznej, udanej EP "Rise Of The Damned", a wokalista i gitarzysta Menzel zapowiada już jej kontynuację - jeszcze ostrzejszą i brutalniejszą: szcze co porywać? Chcemy zrobić następną EP, bo nowy materiał będzie nieco inny od poprzedniego. Nie będzie typowo thrashowy, ale to będzie thrash z dużym wpływem death metalu, a nawet momentami black metalu. "Rise Of The Damned" to kawał solidnego, momentami wręcz porywającego, thrashu. Co ciekawe zdajecie się czerpać zarówno od klasyków z lat 80., jak i tych nowszych kapel, by wymienić choćby Metallikę, Anthrax, Sodom, Kreator, D.R.I., Toxic Holocaust, Vektor czy Municipal Waste? Każda z tych kapel byłą przez nas wałkowana po tysiąc razy, ale na "Rise Of The Damned" największy wpływ miał Toxic Holocaust. Proste, mało skomplikowane riffy prowokujące do moshu pitu i circle pitu.

kolejnej EP-ki - uznaliście, że taki krótszy materiał sprawdza się bardziej, no i taniej go wyprodukować? Wspólnie przygotowujemy się od bardzo dawna i w połowie października wchodzimy zarejestrować wszystkie ścieżki. Tak jak wspomnieliśmy wcześniej, nowy materiał jest nieco inny od poprzedniego i chcemy zobaczyć jak zareaguje na niego nasza publika. To nie kwestia pieniędzy. Po prostu to jeszcze nie ten moment, aby nagrywać LP. Sądząc z udostępnionego przez was "Human Trophy" z próby nie ma co spodziewać się ja-

piej. Nawet mieliśmy zagrać u boku Artillery, wszystko już było pobukowane, bilety na podróż, noclegi, ale niestety koncerty zostały odwołane ze względu na brak zainteresowania i małą ilość osób biorących udział. Nervosa ma swoją jesienną trasę koncertową i między innymi będzie na dwóch koncertach w Polsce. Mieliśmy to supportować, ale z tego co wiem jest taki chaos organizacyjny, że wolimy się z tego wycofać i przygotowywać do nagrań. Fakt, że straciliście ostatnio basistę, który stanął przed wyborem studia czy muzykowanie, pewnie jest tu sporym utrudnieniem, bo w stu dio można go zastąpić bez trudu, na koncercie już gorzej? Jest mi niezwykle przykro, że Brodacz odszedł z zespołu. Jest zajebistym kolesiem i się dogadywaliśmy. Wiadomo, przychodzi taki moment w życiu, że trzeba podjąć konkretne kroki. Ja i chłopaki z zespołu życzymy my mu jak najlepiej i mamy nadzieję, że uda mu się zdać studia bez większych problemów. Cały czas mamy dobry kontakt i to się liczy. Co do zastępstwa, to na razie się na tym nie skupiamy. Najprawdopodobniej ścieżkę basu nagram ja. Po nagrywkach

Słyszę tu też odniesienia do brutalniejszego, stricte deathmetalowego grania - pewnie byliście i wciąż jesteście fanami Death czy Vader? Death ma bardzo duży wpływ na naszą muzykę. Mówię tu o płytach "Scream Bloody Gore", "Leprosy" czy "Spritual Healing". Od Vadera bardziej lubimy kapele Dying Fetus, Canibal Corpse czy Suffocation. Istotne jest więc znalezienie równowagi i zaczątków własnego stylu pomiędzy tymi różnymi wpływami, bo czerpać jest z czego? Ważne jest to, żeby być otwartym na różne gatunki muzyczne, a nie tylko na jeden. Inspiracje można czerpać z kapel grających klasycznego rocka, jak i kapel całkowicie młodych. W muzyce nie związanej z metalem czy jego pokrewnymi jest wiele ciekawych motywów i rozwiązań muzycznych. Tradycjonalistami okazaliście się też w kon tekście wydania "Rise Of The Damned", bo ukazał się również na kasecie - zawsze w takiej sytuacji ciekawi mnie czy to kwestia tren du, czy też, mimo młodego wieku, pamiętacie kasety w powszechnym użyciu i wciąż korzystacie z nich na co dzień? Kasety to świetny nośnik muzyki, który przypomina początki muzyki metalowej w latach 80. oraz cały ten monopol na tape trading. Co więcej cieszy nas to, że kaseta została wydana na Węgrzech i prawie cały nakład został wyprzedany. Na pewno następne wydawnictwo ukaże się na tym nośniku. To prawda, że myślicie o wydaniu kolejnej taśmy z nagraniami z próby? Myśleliśmy nad tym, ale po kilku naradach stwierdziliśmy wspólnie, że nie będziemy wszystkiego pokazywać naszym słuchaczom. Nagrania głównie posłużyły nam do przedstawienia materiału producentowi i być może kiedyś pojawią się jako dodatek do LP. Kto wie. Mamy bardzo dużo nagrań z naszych koncertów i myśleliśmy nad tym aby wydać bootleg koncertowy. Ale to na razie taki pomysł. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Wspomniałeś też, że szykujecie się do nagrań

Foto: Pandemic Outbreak

kichś znaczących zmian, ostry thrash/crossover wciąż kręci was najbardziej? Zmiany na pewno będą dotyczyły brzmienia, a podstawa w postaci thrash/crossover pozostanie. Udostępniłem tylko jeden numer, aby nie dawać wszystkiego na talerzu naszym słuchaczom. Chcemy też zachować element zaskoczenia. Zapewniam, że będzie się działo na nowej EP-ce. Będzie się składała z pięciu podstawowych numerów czystego wpierdolu!!! Jak na młody zespół sporo koncertujecie, nie tylko z naszymi młodszymi, jak i uznanymi już kapelami typu Terrordome, ale i zagranicznymi pokroju Lich King? Początek roku 2017 naprawdę był ciężki pod względem koncertów. W pewnym momencie byliśmy zmęczeni. Dobrze, że mamy przerwę od koncertów. To pozwoli na ponowne naładowanie baterii i powrót z większą mocą. Koncert z Terrordome był naszym debiutem i nie wypadł najlepiej. (śmiech). Był to mój debiut za mikrofonem i nie wszystko wyszło tak jak tego byśmy chcieli. Ale pograliśmy kilka solidnych prób i następne koncerty wypadały o wiele le-

będziemy szukać konkretnej osoby, a kto wie, może w tzw. międzyczasie kogoś znajdziemy. Nie zakładacie jednak, że ta roszada w składzie w jakimkolwiek stopniu wam przeszkodzi, Pandemic Outbreak jest w uderzeniu i nie zamierzacie nie wykorzystać okazji dalszej popularyzacji zespołu, szukania wydawcy, etc., etc.? Nie zapowiada się, żeby przeszkodziła. Nasza trójka jest na tyle zgrana i zżyta z sobą, że będziemy cały czas szli do przodu. Jednym z pierwszych kroków jest nagranie przyszłej EP-ki. Dalej będziemy szukać wydawcy i możliwości promocji naszego materiału. Wiadomo, wszystko idzie wolniej, bo praktycznie wszystko sami załatwiamy. Do tego mamy jeszcze inne obowiązki jak np. praca czy szkoła. Pomimo straty basisty wszystko idzie w dobrym kierunku i tak jak mieliśmy to zaplanowane. Teraz czekamy na odrobinę szczęścia w postaci znalezienia dobrego bass-mana i dobrej nagrywki. Jak to będzie zrealizowane, to później będzie z górki. Wojciech Chamryk

PANDEMIC OUTBREAK

89


Ciesz się życiem! Rockowo bezkompromisowi Niemcy z Spitefuel to zespół, który z pewnością mógłby zagościć w rockowych stacjach radiowych, takich jak Antyradio. Nie odkrywają być może oni koła, aczkolwiek tworzą całkiem przyjemny heavy metal/hard rock, w bardziej nowoczesny sposób. Jeśli ktoś poszukuje zespołu z pozytywnym nastawieniem, to być może otwierając tę stronę trafił doskonale. Bez zbędnego przedłużania, zapraszam do krótkiej rozmowy z wokalistą Stefanem oraz gitarzystą Tobiasem. HMP: Czy możecie powiedzieć o waszych doświadczeniach w branży muzycznej przed założeniem Spitefuel? Stefan Zorner: Chwilę przed Spitefuel istniał Strangelet, prekursor obecnego zespołu. Wydaliśmy naszego pierwszego długograja "First Bite" w grudniu 2014. Odzew był wspaniały, mieliśmy okazję grać parę fajnych występów przez następne półtora roku. Wszyscy z nas mieli własne zespoły, aczkolwiek Spitefuel nie ma już żadnego przed sobą*. (śmiech). Przedstaw proszę początki waszego zespołu. Stefan Zorner: Kiedy zakończyliśmy swoją działalność jako Strangelet, trójka z nas (Stefan, Finn oraz Tobi) wiedziała co chce dalej robić: założyć kolejny zespół! Cięższy, z dwoma gitarami - szczególnie wypełnienie tej cechy sprawiło mi frajdę. Posiadanie dwóch gitar prowadzących to wielki przywilej i zaleta. Mieliśmy

Stefan Zorner: Uhhh, jest tyle świetnych dzieł. Ciężko wybrać jedno z nich. Ogólnie to zależy na moim dziennym nastroju (śmiech). Pozwolę sobie tutaj przytoczyć parę dzieł: Guns'n'Roses "Use your Illusion 1 & 2", Pink Floyd "The Wall" (też jako pionierzy muzyki metalowej) oraz Antoni Dvorak "From the New World". Jak wasz singiel został odebrany w metalowym światku? Jakie oceny dostawaliście od prasy i fanów muzyki ciężkiej? Stefan Zorner: Myślę, że na chwilę obecną całkiem dobrze. Utwór został oceniony jako ten dobry. Wersja orkiestralna "Sleeping with Wolves" podzieliła trochę fanów. Część uwielbia, część twierdzi, że "ahh, nie było to potrzebne"… Ja osobiście uwielbiam i uważam, że jako zespół wcale nie jesteśmy ograniczeni jedynie do "prawdziwego metalu". Muzyka to wolność. Możecie powiedzieć więcej o przebiegu prac

None"? Czy jest na nim jakiś motyw prze wodni? Tobias Eurich: "Second to None" nie jest typowym koncept albumem. Pomimo faktu, że utwory mają bardziej lub mniej wyraźnie zaznaczone tematy, to tak. Teksty Stefana to te bardziej rzeczywiste - bez smoków, mocy i chwały. Głównie tematy dnia codziennego takie jak relacje, miłość, kobiety, ślina, pościg za wolnością. "Second to None" to wyrażenie motta: "żyj wolny i ciesz się każdym dniem". Travis Smith stoi za grafiką waszego debiutu. Jest on artystą doświadczonym w swoim fachu, zresztą można to zauważyć po okładkach, które zrobił dla Nevermore, Iced Earth i Opeth. Możesz wyjaśnić nam symbolikę okładki? Powiedz parę słów o współpracy z nim. Stefan Zorner: Travis to świetny artysta! Jesteśmy szczęśliwi z tego powodu, że Travis zaszczycił nas swoją pracą, szczególnie jak spojrzymy na zespoły, z którymi pracował. Wysłaliśmy mu teksty i podłoże naszego albumu, a on wysłał nam tą okładkę. Żyj swoim życiem, ciesz się nim, bądź sobą. Który utwór z waszego debiutu jest twoim faworytem? Dlaczego? Stefan Zorner: Lubię wszystkie tak samo. Nie ma na tym albumie żadnych średniaków ani specjalnych przebojów, Naszą intencją było napisanie utworów pełnych pasją. Kompozycje które nie satysfakcjonowały nas, z pewnością nie usatysfakcjonują naszych fanów. Konsekwentnie musieliśmy odrzucać takie utwory. Klasyczna niemiecka precyzja (śmiech). "Whorehouse Symphony" jest zdziebka podob ne w temacie do niektórych utworów Motorhead (na przykład "Whorehouse Blues"). Możesz powiedzieć o tym, co was zainspirowało? Stefan Zorner: Motörhead jest jednym z najświetniejszych zespołów rock'n'roll, przepraszam był… Wszyscy tego słuchają. Aczkolwiek nie mogę znaleźć wielu powiązań (ok, tytuł). Tekst jest metaforą. Jest trochę jak prawdziwe życie… wszyscy chcą Cię zrobić w chuja. Albo będziesz silny albo umrzesz. O tym jest ten utwór. Osobiście uważam, że wasz "lyric video" jest zbyt przeprodukowany i kiczowaty. Jak dla mnie jest za dużo efektów - uważam, że lepszą opcją jest bardziej skromna prosta produkcja wideo promocyjnego dla "Crying For Death" na kanale Relapse Records. Jak odniesiesz się do mojej opinii? Stefan Zorner: Hey, każdy ma swoją własną opinie. Uważamy, że proste wideo, zawierające jedynie tekst i zdjęcie zespołu, po prostu nudzi odbiorcę. Tak więc musieliśmy nieco to ożywić… ale jak już mówiłem, nie mam problemu z tym, że masz własną opinię, ważne jest to, że lubisz muzykę.

Foto: Hobbit Hauser

dokładnie zaplanowane, to co chcemy robić, od samego początku. Wiedzieliśmy, że mamy utwory, występy oraz najlepszego menedżera, którego mogliśmy sobie wyobrazić. Tak więc zaczęliśmy działać szybko i teraz jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dajemy występy na świetnych festiwalach, w klubach w 2017 i pracujemy nad nowymi utworami. Który album heavy metalowy jest dla was tym najbardziej inspirującym? Możecie wymienić kilka.

90

SPITFUEL

nad waszym debiutem? Gdzie, jak, jak długo oraz z kim? Stefan Zorner: Stworzyliśmy utwory (napisaliśmy i zaaranżowaliśmy) w okresie od maja do października 2016r. Nagrywaliśmy ten album w pięknym Troisdorf w Nordrhein - Westfalen, w studiu Gernhart Studio z Martin Buchwalterem. Cała produkcja przebiegła sprawnie, wciąż jesteśmy zaskakiwani, jak bardzo pozytywnie ten album został odebrany. Co chcecie powiedzieć waszym "Second To

Z tego co kojarzę to Stefan jest pisarzem, który ma już na swoim koncie dzieło zatytułowane "Lyssea". Czy mam rację? Mógłbyś opowiedzieć o tej książce? Tobias Eurich: Tak, Stefan napisał tą książkę kilka lat temu, lecz dokończył i wydał parę miesięcy temu. Jako muzyk/pisarz i tak dalej nie skupiasz się tylko na jednej rzeczy. Inspiracja i kreatywność są ważne wszędzie. Sama książka to miks fantastycznej, romansowej historii i filozoficznego spojrzenia na świat. Naprawdę miło mi się to czytało i nie chcę zdradzać szczegółów - tak więc nabądź własną kopię jeśli lubisz ten gatunek, z pewnością ta książka jest tego warta.


Dlaczego wybraliście "Purified" na utwór do teledysku? Stefan Zorner: "Purified" jest wybitny. Klarownie przedstawia cechy obu naszych zespołów. Jest ciężki i chwytliwy. Dlatego uznaliśmy że ten utwór jest idealny do tego, by pokazać kim jesteśmy. Wasz teledysk został nagrany w studio. Skłania mnie to do pytania, czy to była kwestia oszczędności, czy tego że jesteście zwykłym, szczerym heavy metalowym zespołem? Stefan Zorner: Oba, (śmiech). Pracowaliście w studiu z Martin'em Buchwalter, który jest perkusistą Perzonal War. Co sądzicie o jego zespole? Stefan Zorner: Naprawdę lubimy ten zespół. Jeśli posłuchasz tych utworów, to z pewnością one poruszą Cię. Lubię ten styl muzyki, aczkolwiek lubię też jego inny zespół, Fall Of Carthage. Jest bardziej nowoczesny i cięższy. Co scena muzyki ciężkiej sądzi o waszym debiucie? Jak dużo albumów już sprzedaliście? Stefan Zorner: W tym momencie dostaliśmy już wiele dobrych i wspaniałych opinii. Niektóre recenzje były ok, ale tylko ok dla nas. Jesteśmy bardzo zadowoleni z reakcji na tą chwilę. Sprzedaliśmy więcej kopii niż myśleliśmy, że sprzedamy (śmiech), reszta jest już tajemnicą... Co sądzicie o MDD Records? Stefan Zorner: Najlepsze.Wydawnictwo.Które.Możemy.Sobie.Wyobrazić. Powiedz więcej o waszym ulubionym koncer cie. Stefan Zorner: Przepraszam, ale nie. Każdy występ jest specjalny i wyróżniający się. Dopóki ludzie dobrze się bawią, śpiewają z nami, to każdy koncert jest tym ulubionym.

Metal i Żubr! Ostatni, naprawdę znakomity krążek Ranger "Speed & Violence" wywindował Finów na sam szczyt wśród młodej speed metalowej fali. Mają wszystko co trzeba: energię, entuzjazm, świetne kompozycje, oldschoolowy image. Zresztą mogli się niedawno o tym naocznie i nausznie przekonać polscy maniacy, bo zespół podczas ostatniej trasy odwiędził Warszawę, Wrocław i Szczecin dając naprawdę konkretne gigi. Na moje pytanie, niezbyt wylewnie odpowiadał perkusista Miko. HMP: Witam. Jesteście już po trasie "Speed & Violence over Europe". Wszystko poszło dobrze czy może pojawiły się jakieś przeszkody? Gdzie zagraliście najlepszy gig? Miko: Cześć! Skończyliśmy drugi etap trasy w czerwcu i wszystko poszło dobrze. Oczywiście bywało, że van zepsuł się, sprzęt musiał zostać naprawiony, a ludzie czuli się zmęczeni, ale nie musieliśmy anulować żadnych koncertów, więc liczy się to jako udana trasa! Najbardziej pamiętny występ letniej części był prawdopodobnie na Live Evil w Berlinie. Jak nowy materiał sprawdził się live? Jak reagowała publika? Zaplanowaliśmy setlistę wokół nowego albumu i w ten sposób wykonaliśmy z niego wszystkie numery. Wydawało się, że publika znała już nasz nowy album, bowiem bawiła się przy tym co najmniej dobrze. Na drugiej części tournée odwiedziliśmy Wrocław, Warszawę i Szczecin! Byliście na trasie sami czy towarzyszyły wam jakieś bandy? Graliśmy samodzielnie z lokalnymi supportami. Tylko na jednym koncercie w Niemczech supportowaliśmy Exhumed, to było świetne!

Planujecie jeszcze jakąś trasę w tym roku czy bardziej skupicie się na pojedynczych gigach i występach na festiwalach? Gdzie będzie was można jeszcze zobaczyć? Koncentrujemy się na pisaniu nowego materiału, ogarnięciu nowego kontraktu płytowego i nowego gitarzysty, gdyż Mikael zdecydował się odejść. Więcej wiadomości dopiero w 2018 roku! Pod koniec 2016 roku ukazał się wasz nowy album "Speed & Violence". Kiedy zaczęliście pisać na niego materiał? Są to same nowe kawałki czy też może odświeżyliście coś np. ze starych demówek? Niektóre kawałki graliśmy na żywo już w 2015 roku, ale żadna z nich nie została wydana wcześniej. Jak piszecie swoje kawałki? Praca zespołowa czy może jeden kompozytor? Większość kawałków komponuję ja, zaś Dimi odpowiada za teksty. Zazwyczaj piszę sam w domu, a potem aranżujemy wszystko razem na próbie jeśli coś nie współgra. Na nowej płycie postawiliście przede wszys tkim na krótsze i bardziej bezpośrednie strza-

Co sądzisz o obecnej niemieckiej scenie met alowej? Stefan Zorner: Hm. Obecnie przechodzimy renesans, w którym parę zespołów składa hołd osobistym herosom z lat 80. Jednak myślę sobie, że nie powinieneś kopiować całego stylu życia czy ogólnie całej dekady. Zainspiruj się korzeniami i stwórz coś nowego. Tak zasadniczo to jestem fanem amerykańskiego hard rocka i metalu. Brakuje tej luźnej postawy, tego typowego "odpierdol się" w Europie i Niemczech. Co zamierzacie robić w późnym 2017? Stefan Zorner: Jak wcześniej wspomniałem, będziemy dawać występy i pracować nad nowymi utworami. Zapewne w zimę wejdziemy do studio. Tak więc mamy trochę roboty. Dziękuje za wywiad! Co chcecie powiedzieć waszym fanom? Stefan Zorner: Dziękuje Ci za wywiad. Dziękuje Wam wszystkim za bycie tutaj, wspieranie muzyki, wspieranie metalu i wspieranie Spite Fuel! Bez was jesteśmy niczym. Up the Spites! Jacek Woźniak *gra słów: Spitefuel is second to none (nazwa ich debiutu).

Foto: Ranger

RANGER

91


ły. Czy takie mieliście założenie? Moim celem zawsze było tworzenie muzyki, którą lubię. Chyba po prostu chcieliśmy zrobić bardziej surową płytę, czyli "Speedy & Violent"! Cały wasz nowy krążek jest doprawdy znakomity, a słabych kawałków nie stwierdziłem. Może jednak macie jakiś swój ulubiony numer? Który z nich najlepiej poniewierał maniaków na koncertach? Mnie na tę chwilę najbardziej niszczy "Lethal Force". Wielkie dzięki! "Lethal Force" jest hitem już od dłuższego czasu, może dlatego, że wyszedł na singlu i ludzie go rozpoznają. "Satanic Panic" ma w sobie sporą dawkę dzikości i jest być może moją ulubioną pozycją do grania na żywo! Podobnie jak debiut nowy krążek wyszedł nakładem Spinefarm. Wychodzi na to, że chyba i wy i oni jesteście zadowoleni ze współpracy? Spinefarm postanowił nas odrzucić i była to ich jedyna decyzja przez dłuższy czas. Nie mieli pojęcia, jakim jesteśmy zespołem, a my nie lubimy pracować z tak dużą wytwórnią o zupełnie innych wizjach. Czyja to łapa jest na okładce płyty? Tak naprawdę to twoje ramie. Zgadłeś! Wasza muzyka to klasyczny speed metalowy atak od pierwszej do ostatniej nuty. Czy rozważaliście lub rozważacie by w przyszłości dodać pewne elementy z innych gatunków? Od jakiegoś czasu robimy mniej lub bardziej tradycyjny speed metal, ale przyszły materiał będzie zawierał też zupełnie nowe pomysły! Wydaje mi się, że mogę się dość łatwo domyślić waszych inspiracji, ale może jednak uda się wam mnie zaskoczyć? Lubię muzykę taką jak prog, punk, rock psychodeliczny i ogólnie z lat60'-70'. Zespoły takie jak Beatles, Hawkwind, Jethro Tull, Pink Floyd, Jefferson Airplane mają na mnie ogromny wpływ, podobnie jak bardziej "oczywiste" kapele, takie jak Iron Maiden, Judas Priest i Slayer. Znacie jakieś kapele z Polski? Jeśli tak to które uważacie za godne uwagi albo wręcz zajebiste? Kat to zespół, którego czciliśmy od wczesnych lat Rangera! Jako że jesteście metalowcami, a do tego Finami, a jak wiadomo Finowie tak samo jak i Polacy lubią sobie wypić. Jak to jest w waszym przypadku? Sporo alkoholu schodzi u was na trasach? Nie sposób temu zaprzeczyć, dobrze się bawiliśmy w Polsce przy Żubrze. Kiedy co wieczór masz koncert i po każdym jesteś mega zmarnowany, z czasem staje się to bardzo trudne do zniesienia, ale podczas trasy mamy przy sobie dość duże ilości alkoholu. Może opowiecie jakąś zabawną metalowoalkoholową anegdotkę? Taki mały drobiazg: Lemmy trzyma butelkę Koskenkorva (fińska wódka) na zdjęciu z tylnej okładki "Bomber"! Macie jakieś metalowe knajpy u siebie? Jaki lokal polecilibyście metalowcom z Polski, którzy będą np. na wycieczce w Finlandii? Jeśli odwiedzasz Helsinki, poleciłbym jechać do "Las Vegas" w dzielnicy Kallio, niezupełnie to metalowy pub, ale większość barów ma dobre szafy grające i możesz na nie natrafić!

92

RANGER

Jak powszechnie wiadomo ilość ludzi słuchających metalu jest Finlandii olbrzymia. Jestem jednak ciekaw jak wy to odbieracie? Czy faktycznie jest tak, że metal rządzi czy może jednak chodzi tu o te bardziej komercyjne zespoły nie mające z prawdziwym metalem tak naprawdę wiele wspólnego? Reputacja Finlandii, jako kraju metalowego jest prawdopodobnie spowodowana takimi zespołami jak Lordi, Nightwish itp. które tak naprawdę nie są moją bajką. Nie jest tak, jak w Niemczech, gdzie wszędzie jest mnóstwo małych metalowych festiwali, jednak jeśli chodzi o koncerty undergroundowe, zazwyczaj stawia się niezła publika. I ośmielę się powiedzieć, że mamy tutaj naprawdę świetne sklepy z płytami! Jak wygląda u was młoda scena klasycznego metalu? Mam na myśli przede wszystkim heavy/speed metal. Tak na szybko z pamięci mogę wymienić Lord Fist, Evil-lyn, Satan's Fall, Mausoleum Gate, Speedtrap, który nis tety zakończył w tym roku działalność czy też Angel Sword, który ostatnio mnie nieźle p0składał. Jakie zespoły byście jeszcze polecili? Z kim jesteście w najlepszych stosunkach? W dzisiejszych czasach pojawia się u nas sporo dobrych zespołów! Niektóre z moich ulubionych to: Legionnaire, Steel Machine, Rapid i Chevalier, którzy są również naszymi dobrymi przyjaciółmi. Ty i Mikael wystąpiliście również z Alanem Davey ex basistą Hawkwind w jego projekcie Ace of Spades i odegrali set składający się z numerów Motorhead z ery do '81 roku.Jak doszło do waszego udziału w tym przedsięwzię ciu? Jak w ogóle wypadł ten koncert? Kto oprócz was i Alana wziął w nim udział? Zadzwonił do nas nasz kumpel Alex Anttila, który zorganizował kilka koncertów dla Alana w Helsinkach i zapytał, czy znamy gitarzystę i perkusistę, którzy mogliby zagrać zestaw klasyków Motörhead. Powiedzieliśmy "tak" bez zastanowienia i okazało się to świetną sprawą! Występ "Ace of Spades" był dla nas zaszczytem, ponieważ jesteśmy wielkimi fanami Motörhead. W skład zespołu wchodziłem ja i Mikael na perkusji i gitarze, a Alan na basie, plus goście, w tym Timo z Steel Machine, którzy wykonywali niektóre partie wokalne. Ok, to już wszystko z mojej strony. Chcielibyście jeszcze przekazać coś polskim maniakom na koniec? Chciałbym im przekazać: Metal i Żubr!

HMP: "Roll For Initiative" to Wasz długogrający debiut. Jak się z tym czujecie? Andreas Fagerberg: Myślę, że czujemy się z tym bardzo dobrze. Ja sam czuję się dobrze z tymi nagraniami, choć zawsze jest coś, co chciałbyś, aby było zrobione inaczej, ale naprawdę nie mam na to czasu. Myślę też, że to fajny album z różnorodnymi kawałkami, ale nadal pasującymi do siebie. Gracie bardzo ostro, wręcz momentami thrashowo. Czy taki zamysł był brany od początku prac nad tym materiałem? Chodziło o to, by tworzyć ostrą i ciężką muzykę ze staroświecką oprawą muzyczną, tj. z klawiszami i bez dogrywania gitarowego podkładu. Wszyscy przez lata graliśmy w różnych metalowych i punkowych zespołach, więc naturalne jest, że idziemy na całość, kiedy zaczynamy grę. Nie szukamy brzmienia retro, tylko muzyki retro (śmiech). Opowiedzcie jak przebiegała praca nad "Roll For Initiative". Co było najtrudniejszym doświadczeniem sesji? Muszę powiedzieć, że wszystko poszło naprawdę gładko. Nagrywki skończyły się i zostały zrobione w dwa weekendy, uważam wszyscy wykonali fantastyczną robotę. Właściwie miałem jeden duży problem w studiu. Okazuje się, że nauczyłem się niektórych riffów do "Roll Dee Twenty" w niewłaściwy sposób, więc musiałem się wziąć i zagrać je w inny sposób. To było frustrujące, ponieważ bardziej była to walka ze sobą, a nie z rękami - jeśli wiesz, co mam na myśli. W końcu to zrobiłem. Czasami robisz coś niechlujnie i nikt tego nie widzi na próbach. Ale praca w studio jest inna i oczywiście wszyscy zauważają jak coś jest nie tak. Jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań? Użyliśmy głównie własnego wyposażenia, wzmacniaczy Orange użyliśmy dla basu i keyboardu. Nie wiem jakiego rodzaju wzmacniaczy dokładnie używa Peter, ale myślę, że Marshalla. Przepraszam, ale nie mam pojęcia czego używają inni chłopacy. Wiem tylko, że Peter używa Gibsona Flying V, a Christopher Rolanda Juno-D. Ja używam bas Rickenbacker i stomp boxy Bossa: Bass GE-7B EQ, Bass OBD-3 Overdrive i Boss Digital Delay DD-3. Użyłem również EBS UniChorus. Jeśli chodzi o wyposażenie w studiu to o nim nie mam zielonego pojęcia. Ulf, który odpowiedzialny jest za nagrywanie i mix jest w tym świetny. Myślę, że zrobił świetną robotę.

Dzięki za wywiad. Maciek Osipiak Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Krzysztof Pigoń

Kto był odpowiedzialny za teksty na Wasz debiut? Możecie coś więcej o nich opowiedzieć? Odkąd jestem wokalistą zwykle sam piszę teksty, czy coś. Próbuję zorientować się w temacie i po prostu zabieram się za to. Nie piszę słów tak po prostu, zazwyczaj są one motywem przewodnim. Na tym albumie poruszam m.in. takie tematy, religia kontra nauka, migracja, napaść na tle seksualnym, nadmiar w piciu, samobójtwo i tak dalej. Wydaje mi się, że to bardzo proste, ponieważ pasuje do muzyki, aby jasno określić temat utworu, jeśli przeczytasz słowa zrozumiesz o co w niej chodzi. Momentami na płycie słychać świetnie aranżowane klawisze. Możecie coś więcej na ten temat powiedzieć? Było trudno wpisać je w tak, momentami brudną i agresywną muzykę? Myślę, że przyszło to samo z siebie. Niektóre części zostały napisane jako pierwsze, to proste. Oczywiście w thrashowej muzyce zwykle nie ma klawiszy, ale Christopher po prostu je dodał. To nie jest wielka różnica grasz wolno czy szy-


talu? Tak jak mówiłem wcześniej, przyszłość metalu wciąż będzie błyskotliwa, jedne zespoły będą świetne, inne złe, ale co kilka miesięcy znajdzie się coś ekscytującego, co będzie można posłuchać.

Dobrze jest wyrazić siebie! Szwecja to nie tylko death metal i ABBA. Teraz można powiedzieć, że Szwecja to jeszcze Highrider. Przynajmniej tak mogłem wywnioskować z rozmowy, którą przeprowadziłem z basistą i wokalistą grupy, Andreasem Fagerbergiem. To szalenie sympatyczny człowiek, grający nie mniej sympatyczną muzykę - na debiucie Highrider jest ostro, szybko i… no właśnie - nietypowo. Dlaczego? Wszystkiego dowiecie się z rozmowy! bko, to tylko perkusja, jeśli wiesz o co mi chodzi. Zajęło mi trochę czasu aby przyzwyczaić się do tego formatu. Słuchajcie, jak to się stało, że zaczęliście grać akurat metal? Jak zaczęła się Wasza przygo da? Grałem kiedyś w zespole d-beatowym, który nazywał się Fredag den 13:e. Po paru latach poczułem, że chce grać coś więcej niż d-beat, bo według mnie brzmiał on cały czas tak samo. Zawsze kochałem zespoły z lat 70. Takie jak Rainbow lub Deep Purple, ale lubiłem również hardcore i thrash, więc pomyślałem o połączeniu tych stylów... i tak się zaczęło.

Czy w dobie cyfryzacji jest jeszcze miejsce na muzykę metalową? Ta kojarzy się z bogatym wydawnictwem, fizycznym wydawnictwem. Co o tym sądzicie? Tak długo jak ludzie będą tego chcieli... Według mnie to świetne uczucie mieć w swoich rękach fizyczną kopię płyty swojego ulubionego zespołu, a jednocześnie mieć możliwość słuchania tej samej muzyki online. Myślę, że metal będzie krążył w takiej czy innej formie przez jeszcze długi czas. Jest zbyt wiele tego wszystkiego by móc to zignorować. To również zależy od fanów

Czym jest dla Was granie muzyki? Nie jestem pewien, ale myślę, że wszyscy lubiliśmy muzykę od najmłodszych lat. Ja osobiście czuję się dobrze, kiedy tworzę nową kompozycję albo gram coś na żywo. Wszystko inne wydaje się nie ważne. Dobrze jest wyrazić siebie. Macie już pomysły na kolejny album? Możecie zdradzić o czym myślicie? (Śmiech) Nie mamy pojęcia, co będzie dalej. Sorry, nie chcemy Cię rozczarować. Jesteśmy tak samo doinformowani jak ty. Mam jednak wrażenie, że będzie trochę inaczej, nie wiem jak, ale trochę inaczej. Gdybyście mogli nagrać płytę poświęconą Waszym ulubionym zespołom, które Was w jakiś sposób ukształtowały, to jakie zespoły na niej mogłyby się znaleźć? Hmm... Znaleźlibyście na niej Type O Negati-

Czego słuchacie prywatnie? Co zrobiło na Was największe wrażenie ostatnimi czasy? Wciąż słucham wielu starych kawałków i wciąż dowiaduję się o starych zespołach, o których wcześniej nie słyszałem. Mówiąc o nowszej muzyce bardzo lubię Pallbearer! Wydaje mi się, że nowy album Integrity jest również bardzo dobry. Przez te wszystkie lata słuchałem Marduka i do dziś zachowałem ich płyty. Wasza okładka przynosi na myśl klasykę metalu. Rysowane okładki były znakiem jego świetności. Kto wpadł na pomysł tego rycerza i skąd akurat taki projekt? Zabawnie, że o tym wspominasz, bo to była dokładnie nasza myśl! Klasyczny metal, ale również klasyczny d-beat jak Anti Cimex i tak dalej. Jest to inspirowane postacią Warduke'a z klasycznego "Dungeons and Dragons". Chcieliśmy czegoś prostego i dopasowanego do muzyki. Muszę przyznać, że mimo, że gracie old schoolową muzykę, nie słychać na "Roll For Initiative" żadnej chęci pójścia na "skróty", żadnego kopiowania, powielania starych cza sów. Dlatego chcę zapytać - ciężko jest utrzy mać własny styl? Oczywiście, że czerpiemy z innych zespołów, ale sztuką jest to by czerpać tak aby nie była to rażąca kradzież bez swojego własnego wkładu. Nie wiedzieliśmy jak będzie brzmiała nasza muzyka dopóki nie zaczęliśmy nagrywać, nawet jeśli niektóre kawałki były już skończone. Nigdy nie wiesz jak to się skończy dopóki nie usłyszysz ostatecznej wersji. Jesteśmy usatysfakcjonowani z efektów naszej pracy, ale nie wiem jak wyjdą nasze następne utwory. Myślę, że mamy przed sobą jeszcze wiele do przetestowania. Wydaliście muzykę na razie w formie cyfrowej. Przewidujecie wydanie tego na klasy cznym nośniku takim jak CD czy LP? Zarówno EP "Armageddon Rock" jak i LP "Roll For Initiative" są dostępne na płytach CD i winylu. Możesz je zamówić online lub po prostu napisać do nas, a my pomożemy.

Foto: Highrider

metalu i tego czy będą kupowali płyty swoich ulubionych zespołów. Zawsze tak było, zespół potrzebuje wsparcia ze strony fanów. Inaczej zespoły nie będą w stanie robić albumów i jeździć w trasę. To się nigdy nie zmieni. Jesteście jedną z wielu kapel ze Szwecji grającymi ostrą muzykę w ostatnich latach. Jak oce niacie konkurencję? A może to po prostu Wasi dobrzy kumple? Jakie panują między wami relacje, o ile takie są? Nie nazwałbym tego konkurencją, większość z nich jest poza naszą ligą (śmiech). Znamy niektórych ludzi ze społeczności metalowej i punkowej, nie potrafię zliczyć jak wielu. Często grają w więcej niż jednym zespole (śmiech!). Co Was inspiruje? Kiedy słyszysz coś innego, co brzmi znajomo, to najlepsze, co mogę powiedzieć.

ve, High on Fire, Danzig, Dio oraz Slayer. I oczywiście Motörhead! Jak możecie zarekomendować Waszą twórczość komuś, kto w życiu nie słyszał o Highrider? Jeśli lubisz Motörhead, Slayer i Deep Purple możesz usłyszeć je wszystkie jednocześnie! (Śmiech) Może to zbyt śmiała deklaracja, ale nie dbam o to (śmiech). Słowo dla fanów metalu…? Bylibyśmy bardzo zaszczyceni, gdybyście poświęcili czas na posłuchanie niektórych naszych kawałków. Jeśli się spodobają lub je znienawidzicie, dajcie nam znać! Dziękuję za wywiad! Stay metal! Dzięki! Adam Widełka Tłumaczenie: Filip Wołek

Jaka będzie według Was przyszłość heavy me-

HIGHRIDER

93


"Walpyrgus nights" to symbol triumfu, nowej nadziei i transcendencji Pod tą nieco tajemniczą nazwą kryje się grupa muzyków z Raleigh w Północnej Karolinie znaych z takich bandów jak choćby Twisted Tower Dire, While Heaven Wept, Daylight Dies czy October 31. Ich debebiutancki krążek to bardzo przebojowy, pozytywny i imprezowy mix hard&heavy z punk rockiem w stylu The Ramones czy Misfits. Okultystyczna otoczka potraktowana z przymrużeniem oka dodaje jeszcze większego uroku. Jeśli jeszcze nie słyszeliście "Walpyrgus Nights" to powinniście to jak najszybciej nadrobić, a jak jeszcze nie jesteście przekonani to po lekturze tego wywiadu, a raczej monologu gitarzysty Scotta Waldropa z pewnością weźmiecie się za nadrabianie tej zaległości. Facet nie dość, że rozgadał się niesamowicie, co oczywiście bardzo mnie cieszy to jeszcze oprócz spraw związanych stricte z zespołem poruszył wiele poważnych kwestii dotyczących swoich nałogów i poźniejszej walki z nimi. Mega ciekawa i bardzo wartościowa rozmowa. HMP: Może na początek opowiecie jak doszło do powstania Walpyrgus? Scott Waldrop: To zabawne, że piszę ten wywiad w dokładnie tym samym miejscu, gdzie stworzyłem Walpyrgus, jedynie okoliczności mojego życia drastycznie się zmieniły w ciągu ostatnich sześciu lat. W tej chwili siedzę na ganku na Wyspie w Południowej Karolinie oglądając wschód słońca z moimi dwoma syberyjskimi husky u mojego boku, Ocean Atlantycki spokojnie spiętrza swoje fale przede mną, drzewa palmowe się bujają, a ptaki ćwierkają. Kiedy założyłem Walpyrgus w 2012 roku, było to dokładnie na tym samym ganku przy domu wakacyjnym moich rodziców - różnica w tym, że wtedy

pio w retrospekcji, zwłaszcza, że mam cudowną żonę i dziecko, nie wspominając o darze oddechu w moich płucach. Rozmyślałem nad tym wszystkim, co poszło nie tak w Twisted Tower Dire w ciągu ostatnich 20 lat, śmierci Tony'ego Taylora, o tym, że już nic nie mogło być takie jak wcześniej. "Może moje najlepsze dni muzyczne mam dawno za sobą" - myślałem. Ale coś we mnie się gotowało, każąc mi nie słuchać "mrocznych głosów w środku" i je zgasić. Wiedziałem, co chcę zrobić. Chciałem założyć moje "rajtuzy dużego chłopca" i znowu wziąć swoje życie w moje ręce. Chciałem założyć zespół osadzony w okolicy Raleigh, z którym mógłbym ćwiczyć bez przerwy i dawać dużo koncertów, tak jak robiło to

Foto: Walpyrgus

był zachód, ja byłem mocno pijany, z nadwagą, przygnębiony, wciąż paliłem i nie byłem do końca pewien, co zrobić ze swoim życiem. Mój alkoholizm coraz bardziej się pogłębiał, a moja kariera muzyczna przygasała. Czułem się jak kupa gówna i było mi szkoda siebie samego. Można by pomyśleć, że zacząłem przemiany swojego życia od zajęcia się moim uzależnieniem i problemami z wagą w pierwszej kolejności, ale zamiast tego skupiłem się na ożywieniu mojej kariery muzycznej, chyba dlatego, że moje ego czuło się zagrożone przez niemożność usprawiedliwienia mojej egzystencji na tej planecie bez tworzenia muzyki. To brzmi tak głu-

94

WALPYRGUS

Twisted Tower Dire, kiedy byliśmy młodsi. Marc i Dave mieszkali godziny drogi ode mnie, więc sam pomysł starania się trzymać tego z Twisted Tower Dire nie wchodził w grę, mimo że to i tak wydawało się bezcelowe. Nikt nie chce patrzeć, jak stary zespół bez przerwy bezmyślnie człapie, bez nikogo na ich lokalnych występach. To zbyt smutne. Dave i Marc, jeśli teraz to czytacie, to możecie sobie myśleć "Okej, a więc prawda wychodzi na jaw". Ale prawda jest taka, że nie potrafiłem tego sam wtedy zauważyć. Chciałem założyć zespół w Raleigh z Peterem, Charley'em, Jonny'm i Jimem. Myślałem "nie ma opcji, że ten zespół, z tymi kolesiami nie zatriumfuje i nie będzie fajny". Wystarczyło, że wziął-

bym telefon i zadzwonił do nich po kolei. Więc to zrobiłem. Każdy, co do jednego, bezzwłocznie odebrał telefon i zgodził się z miejsca, że ten nowy zespół to świetny pomysł. Byłem nieziemsko zachwycony, że możemy zacząć. Szybki przeskok do lipca 2017 roku, i oto jestem, trzeźwy, moja rodzina jest ze mnie dumna, od niedawna czterdziestka na karku, wysportowany jak za nastoletnich czasów, generalnie bardzo szczęśliwy i wdzięczny za moje życie, no i mam album, z którego jestem bardzo, bardzo dumny! A więc, podsumowując i uwypuklając sedno twojego pytania: Walpyrgus powstał z tego, że chciałem otrząsnąć się z mojej niedoli i ją przewyższyć. Szczerze, moje nieszczęścia były skatalizowane przez mój alkoholizm, ale wtedy byłem zbyt ślepy, żeby to zauważyć. Ten album jest taką metaforą mojego życia, a ta prawda jest cudownie straszniejsza, niż którykolwiek z tekstów na nim. "Walpyrgus Nights" to dużo wesołej muzyki z chorymi tekstami, co podsumowuje moje życie. Musiałem długo chodzić w mrokach, żeby dotrzeć do miejsca, w którym emanuję światłością, a moje życie ma cel, więc zespół Walpyrgus nie różni się od feniksa. Feniks to długowieczny ptak, który cyklicznie się odnawia lub odradza. W powiązaniu ze Słońcem, feniks zdobywa nowe życie poprzez powstanie z popiołów swojego poprzednika. To ja. To Walpyrgus. I tak oto fizycznie spisuję tę historię dokładnie w miejscu jego genezy. Życie jest takie cudowne, dziwne, a czasami - symfonicznie piękne. To perfekcyjny cykl, który ma w sobie kilka cykli. Chcieliśmy pozwolić albumowi być nazwanym tak jak zespół, albo bez nazwy po prostu "Walpyrgus". Ale któregoś dnia w studio nasz inżynier Mike Shaffer powiedział "Walpyrgus Nights". To był pewnie przypadek, albo sposób, w jaki jego uber-dobry mózg postanowił restytuować utwór według swojego upodobania (śmiech). Ale jak tylko usłyszałem, jak pluralizuje słowo "Nights", poczułem, że "To jest to, właśnie nadałeś albumowi tytuł, Mike!". Ten tytuł ma dosłowne znaczenie. Spędziliśmy niezliczone noce w piwnicy Petera tworząc go, niezliczone noce w barach w Raleigh grając te kawałki w ich różnych wcieleniach, a najważniejsze dla mnie - spędziłem niezliczone noce z alkoholem i narkotykami, w samotności w środku nocy, kiedy tak naprawdę powinienem był spać obok mojej żony, zbierając siły na produktywny nowy dzień. Ale… Byłem chory. Byłem w szponach choroby psychicznej i uzależnienia i traktowałem ten album jako środek usprawiedliwienia siebie. Ale album nie symbolizuje całego tego mroku, moim zdaniem. Musiałem przebrnąć przez te finałowe etapy moich boleści. Musiałem przejść przez "Walpyrgus Nights" (a to były naprawdę ciemne noce, pełne rzygania, łez i modlitw do nieznanej mocy) ale ten pięknie stworzony album wyszedł z tej nędznej poczwary. Moim zdaniem jest on symbolem triumfu, nowej nadziei i transcendencji. Skąd pomysł na taką nazwę? Jest to wariacja na temat Walpurgis prawda? Pomysł był taki, że chcieliśmy stworzyć zespół, w którym cała otoczka graficzna i teksty są o okultyzmie i rzeczach nadprzyrodzonych. Chcieliśmy, żeby nasza muzyka brzmiała, jakbyś jeździł na szybkim koniu przez nawiedzony las. Twisted Tower Dire jest raczej o fantastycznych bitwach i ideałach. No wiesz - zasady zaangażowania ludzkości połączone z mieczami. Więc, kiedy zaczynaliśmy - mieliśmy pisać nazwę zespołu tradycyjnie, Walpurgis, albo był też pomysł na nazwanie się Walpurgisnacht. Nasza nazwa w rzeczy samej ma być wariacją święta "Nocy Wiedźm" 30. kwietnia, którą to datę uważa się za noc spotkania się wiedźm na górze


Brocken w Niemczech. Po pierwsze, ta nazwa ma "cool" wydźwięk, a zarazem przywodzi na myśl obrazy seansów spirytystycznych, co pozwala nam na niezliczone ilości opowieści o duchach i guślarstwie. Pierwszy raz zetknąłem się z tą datą (lub świętem) czytając tekst utworu "Night on Brocken" zespołu Fates Warning kiedy miałem jakieś 16 lat i znałem już wtedy słowo "Walpurgis", bo widziałem odniesienie do niego w "Snach w domu wiedźmy" H.P. Lovecrafta, wśród innych tytułów, w których się do niego odnosi. Lovecraft, jako jeden z moich głównych literackich inspiracji, i wszystko co z nim związane, również przyczyniło się do odpowiedniej "atmosfery", jaką chcieliśmy osiągnąć z Walpyrgus. Powodem, dla którego zapisaliśmy nazwę naszego zespołu inaczej, niż się przyjęło, był fakt, że istniały już metalowe zespoły nazwane "Walpurgis" i nie chcieliśmy, żeby ktokolwiek miał wątpliwości, że jesteśmy Walpyrgus z Raleigh w Północnej Karolinie. Co więcej, zmieniona pisownia dodaje nieco mistyczności. To sprawia, że myślisz sobie "co jest z nimi nie tak, do kurwy", (śmiech). Szczerze mówiąc, w naszych czasach googlując jakieś słowo - może wyskoczyć cokolwiek. To było tak naprawdę głównym powodem dla napisania tego w tak dziwny sposób. To, przyznam z lekkim smutkiem, przez nerdowskie gówno google zwane technologią SEO. Chciałbym, żeby to było coś bardziej tajemnego i egzotycznego, jak na przykład "byliśmy naćpani w trzy dupy pejotlem na pustyni Chihuahua i doznawaliśmy wściekłej orgii z lokalną grupą latynoskich wiedźm lesbijek, podczas gdy ametystowe chmury burzowe rozstąpiły się ujawniając gigantyczną gałkę oczną, która emitowała błyskawicę, która weszła do naszych mózgów telepatycznie, wkładając do niej pomysł na szyfrowany zapis Walpyrgus". Ale tak naprawdę to było tylko po to, żeby umożliwić znalezienie nas w google. Zanim wydaliście debiut pojawiło się kilka singli i demo. Czemu nie wykorzystaliście też tych utworów na albumie? Zamierzacie je jeszcze kiedyś użyć na jakimś wydawnictwie? Stwierdziliśmy, że nasze pierwsze EP/demo było już użyte. Te trzy kawałki "Cold Cold Ground", "We Are the Wolves", i "The Sisters" były już wcześniej wypuszczone na kasecie przez Swords and Chains Records. EP było też wypuszczone jako przepiękne, ekskluzywne, rozkładane 7"/CD combo przez No Remorse Records (którym nie możemy dostatecznie podziękować za bycie naszymi pierwszymi hardcorowymi poplecznikami). Co więcej, te trzy utwory były wcześniej na sprzedaż na naszej stronie na bandcamp przez parę lat. No i rozrzuciłem animowane wideo do "Cold" wszędzie gdzie się dało, więc miałem wrażenie, że te utwory były już grane wystarczająco wiele razy. Ujeżdżaliśmy je jako jedyne "oficjalne wydania" przez kilka lat. Ludzie znali inne nasze utwory tylko przez oglądanie ich wersji na żywo na YouTube albo przez słuchanie bardzo surowych wersji z bandcamp. No wiesz, zaczynaliśmy się czuć jak intruzi i mieliśmy poczucie winy za chociażby granie na festiwalach poza miastem, bo jeździliśmy na trzy-utworowej EPce latami. Wydawało nam się, że to byłoby jak oszukiwanie fanów, gdybyśmy tak po prostu wypuścili nowe albo zaktualizowane wersje tych wałków na albumie. No i, no wiesz - nazywaliśmy to "demem", ale te kompozycje są dość nieźle wyprodukowane, więc to chyba nieco bojaźliwe czy skromne, żeby nazywać to tylko mianem "dema". Nie wstydzę się ich produkcji ani trochę i myślę, że mówię też w imieniu zespołu. Może nie w imieniu Chrarliego, on jest naszym perfekcjonistą (śmiech). Każdy zespół potrzebuje kogoś takiego. Naprawdę włożyliśmy dużo po-

myślunku w produkcję tych wałków, w tym różne dziwne gówna, których nigdy nie bylibyśmy w stanie odtworzyć, jak puszczanie klawiszy przez łańcuch butikowych, dziwacznych efektów do basu, typu envelope filter (auto-wah) i tak dalej. Odnosiliśmy wrażenie, że "obraz został namalowany" jeśli chodzi o te kawałki. Nie wspominając, że stworzenie animacji do "Cold Cold Ground" zajęło mi ponad rok. Chyba nie byliśmy emocjonalnie gotowi, żeby kiedykolwiek nagrać je ponownie (śmiech). To brzmi melodramatycznie, ale to prawda. Jak mówi Peter Lemieux (nasz oryginalny perkusista) "czasem przychodzi pora na zdjęcie steku z grilla". Mówił to właśnie w kontekście tych dwóch utworów, jak teraz o tym myślę (śmiech). Ale no - nie chcieliśmy się już z nimi pierdolić i stwierdziliśmy, że

spoilerami. Kiedy gramy na żywo, to jest jak należy (tak myślę), ale to też jest bardzo surowe, podczas gdy po wejściu do studia lubimy oddawać różnorakie warstwy. Scott jesteś głównym kompozytorem Walpyrgus, prawda? Jaki jest udział pozostałych muzyków w tym procesie? Tak, to ja. Więc dzieje się tak: tworzę to, co wydaje mi się skończonym utworem w moim w domu w moim małym studiu nagraniowym. Użyję maszyny perkusyjnej, stworzę orkiestracje klawiszy i harmonii gitarowych, no i zaśpiewam przykładowe wokale dla Jonny'ego Aune. Mówię "skończone" utwory, ale wciąż staram się pozostać "świadomy", żeby zostawić je nieco otwarte. Nie kombinuję zanadto z riffami gita-

Foto: Walpyrgus

wy też słyszeliście już to gówno wystarczająco często. Skupiliśmy się na nowych wałkach. Przed "Walpyrgus Nights" w waszej dysko grafii widnieją też dwa wydawnictwa koncer towe. Czemu zdecydowaliście się na taki krok? Powodem, dla którego wydaliśmy dwa koncertowe albumy jest fakt, że bandcamp sprawia, że tak łatwo jest po prostu wrzucić swój szajs do internetu, a jeśli ludzie chcą oddać na to jakiś datek, to mogą to zrobić. Nie zamieściłbym ich tam, gdyby nie to, że jestem dumny z tego co osiągnęliśmy jako zespół grający na żywo. Dużo trenowaliśmy, a tych kawałków prawie da się przyzwoicie słuchać. Przecież nie narzuciliśmy fanom wysokiej ceny za nie (tylko dolca za wiele utworów), więc czemu by nie? Wiedziałem, że odpowiednie nagranie albumu studyjnego zajęłoby dużo czasu przy naszej dostępnej ilości czasu i pieniędzy, więc to też dało ludziom wskazówkę, że nie "zatonęliśmy w morzu" czy byliśmy nieaktywni. Kiedy przestajesz postować, czy wydawać, ludzie o tobie zapominają. Taka jest generalnie natura przemysłu rozrywkowego. Posłuchaj, jak gadam o "przemyśle rozrywkowym", tak jakbyśmy byli Lady Gagą czy coś (śmiech). Ale tak już jest, wiesz, musisz utrzymać pewne tempo i repetycje, żeby pozostać w wyścigu, więc to też powód dla tych albumów koncertowych. Dodatkowo lubię mieć powód dla rysowania moich rysunków. Więc tworzenie okładek dla nich było dla mnie przyjemnością. No i te albumy na żywo nie były na tyle dobrej jakości, żeby tak naprawdę coś odkryły albo był

rowymi, chyba że mam naprawdę solidny pomysł i zamiast tego, po prostu skupiam się na tym, żeby to był dobry kawałek w tradycyjnym znaczeniu. Chcę, żeby moje utwory były uniwersalnie "dobrymi utworami". Chcę przez to powiedzieć, że nigdy nie myślisz o "Yesterday" The Beatles, że ma "dobre riffy", ale większość ludzi uważa, że to świetna piosenka. Więc skupiam się na moich mocnych stronach. Wiem, że mogę być menadżerem/liderem, mogę pisać utwory, rozumiem kompozycje muzyczną, jestem artystą wizualnym i przyzwoitym tekściarzem. Więc zbieram te talenty i tworzę "mniej więcej skończone kawałki" (prawdziwy oksymoron, ale to w 100% trafne określenie), a potem wysyłam mailem moje pomysły chłopakom, żeby na nie przystali. Chcę żeby usłyszeli "duży obraz", dlatego kończę te kompozycje i sprawiam, że brzmią jak najkompletniej. W ten sposób łatwo jest im zdekonstruować ją i dodać coś, zabrać coś, ulepszyć niektóre części albo je skomplikować itd. Postrzegam moich kolegów z zespołu jako mój zespół "muzycznych atletów". Są jak mój muzyczny "mięsień". Grają i śpiewają znacznie lepiej niż ja. Nie ma mowy, żebym ja sam te melodie chociaż frakcyjnie wyniósł na taki sam poziom, co oni. Oni zajmują się moimi kawałkami i sprawiają, że brzmią niesamowicie (dla mnie). Podziwiam, jak Quorthon (Bathory) zrobił to wszystko sam. To dodało mi mocy już za młodu. Myślę, że ten koleś to geniusz i kiedy słucham albumów typu "Hammerheart", słyszę zadowolenie, jakie ten facet odczuwał przy tworzeniu swoich własnych rzeczy bez limitu. Stwierdziłem, że skoro mogę choć trochę być

WALPYRGUS

95


jak on i dać chłopakom przyzwoity wałek, to nie jest to zła opcja. Oczywiście, to wielki proces jeśli chodzi o dodanie czegoś od siebie przez Charliego, Jima, Jonny'ego i Petera. Charley przeskanuje moje riffy i skupi się laserowo na naszej technice i bardziej je skomplikuje - tak jak wywyższył moje dema z techniki Misfits do techniki Zakk Wylde. Aune zrobi tak, że melodie wokalne będą solidne, lubi też często sugerować ulepszenia w aranżacji - rzeczy typu "Ta sekcja miałaby lepszą ciągłość, gdybyśmy zagrali ją cztery razy zamiast trzech". Peter dodaje dużo pomysłów na wokale wspierające i oczywiście jego partie perkusyjne są jego znakiem towarowym jako muzyka i dyktują w dużej mierze charakter utworu - słuchając przejść w "Dead Girls" wiesz, że nikt inny jak Peter nie może tak grać! Wszystko jego przejścia i fajne małe dziwactwa naprawdę wygładzają brzmienie i nadają mu unikalny charakter. Jim jest mistrzem edycji, pomaga z dodawaniem i omijaniem różnych rzeczy, sugeruje zmiany w tekście i progresje chwytów. Jest mega skupiony na tym, żeby żaden pomysł nie był zbyt nieświeży albo nadużywany. Czuwa nad tym, żeby dziwne małe niuanse, jak "chwyty beatlesowe" były wrzucane tu i tam, jeśli cokolwiek brzmi zbyt "pospolicie". Przez lata, nauczyłem się starać znajdować i dodawać te niuanse do moich oryginalnych dem, żeby

sania tego albumu? Na czym się głównie sku pialiście? Stały przed nami trzy cele, o których dyskutowaliśmy w okapturzonych czarnych szatach wokół pentagramu na naszym pierwszym potajemnym spotkaniu. Wezwaliśmy ciemne moce, które prowadziły trzy dokładne żywiołowe heavy metalowe moce, które otoczyły w kształcie trójkąta najbardziej niesamowity heavy metalowy zespół i nagrywały: Cel pierwszy: Wyprodukować go dokładnie tak, jak chcielibyśmy, żeby był wyprodukowany album. Chcieliśmy znaleźć medianę pomiędzy czymś popowym a agresywnym, typu Sex Pistols "Nevermind The Bollocks", ale zarazem organiczne i gładkie jak Iron Maiden "Powerslave", co chyba nam się udało. "Walpyrgus Nights" brzmi oczywiście nowocześnie, a nie analogowo, ale nadal brzmi nieco brudno, zachowując zarazem przyjemną soniczną ciągłość, co jest dobre do medytacji, ćwiczeń fizycznych, prowadzenia samochodu, muzyka w tle na bożonarodzeniowe poranki, jak i na imprezy bractwa w koledżu. Cel drugi: Chcieliśmy, żeby wszystkie wałki były sprawdzone i prawdziwe i dobrze przemyślane zanim weszliśmy do studia z naszą heavy metalową maszynerią (gitary ESP Charleya - aka "Personel Diabła", moje gitary BC Rich, bębny Petera Gretscha i basy Spector Jima). Chcieliśmy być

Foto: Walpyrgus

Jim nie musiał tak bardzo szukać rzeczy do ulepszenia, ale to zdaje się tylko sprawiać, że mocniej przykłada się do znalezienia czegoś, co można by wyszczególnić, (śmiech). Jim słucha tak dużo nowej muzyki i bez przerwy odkrywa starą muzykę typu mało znany punk, metal, funk, prog, etc. i zawsze mi to wysyła. Myślę, że ta ciągła umysłowa grobla na jego mózgu ułatwia mu wybieranie specjalnych małych miejsc do dodania "anomalii" w kawałku. Zbiera pomysły z list, tak jak ja, ale równocześnie ma niemal obsesję na punkcie starania się, żeby nic nie brzmiało jak derywat. To prawie niemożliwe zadanie jeśli chodzi o jakąkolwiek dzisiejszą muzykę popularną, ale przynajmniej się staramy, (śmiech). Ludzie i tak sobie myślą "No i co… Brzmicie jak tani Helloween". (Śmiech). Jeszcze nie słyszałem, by ktoś tak o was powiedział, więc chyba nie jest tak źle (śmiech). Co było waszym głównym celem podczas pi-

96

WALPYRGUS

pewni, że mieliśmy za sobą dużo nocy w piwnicy za pasem, kiedy to graliśmy na okrągło kawałki, wnikliwie je analizowaliśmy i hiperanalizowaliśmy małe detale typu gdzie akcenty gitarowe powinny punktować uderzenia perkusyjne albo dorzucając lub usuwając akordy gitarowe grające równo z basem, gdzie wokal mógłby nieść zapadającą w pamięć melodię. Bardzo staraliśmy się zorkiestrować to wszystko z perspektywy "profesjonalnego" producenta, pytając się nawzajem o rzeczy typu: "Czy Martin Birch kazałby zmienić ci ten moment?". Oczywiście, pomimo sporego doświadczenia w nagrywaniu ze światowej klasy producentami w naszych innych kapelach, ludzie typu Mike Schaffer z Volume 11 Studios (inżynier/producent perkusyjny i gitarowy), John E. Wooten the 4th (producent woksów), Tom Phillips (główny producent), wciąż przeczesywali konkretne detale i pomagali nam je wygładzić. Więc weszliśmy do studia z intencją, żeby było to bardzo

dobrze wyprodukowane, z kilkoma różnymi parami uszu i mózgów zastanawiającymi się nad naszymi wyborami i wnoszącymi swoje wyjątkowe perspektywy. Kolejnym naszym zdaniem kluczowym aspektem w dobrym przetestowaniu utworów było granie ich na żywo mnóstwo razy, bo to nieuchronnie prowadzi do ogarnięcia wszelkich niewygodnych smaczków i nauczy muzyków, jak tak naprawdę "czuć", dzięki graniu go tyle razy przed publicznością. Przedstawianie utworu innym jest tak różne od grania go na próbie, bo wtedy jest to kawałek grany non-stop - ulatujący tylko raz na jakiś czas. To pozwala utworowi być sobą. To pozwala ci ocenić, jak ludzie na niego reagują. Czasem zauważysz, że jest taki moment, kiedy ludzie zawsze lubią wymachiwać pięściami. Czasem są takie riffy, że zauważasz, jak ludzie tracą zainteresowanie. Więc sporo graliśmy na żywo w Karolinie przez kilka lat zanim w ogóle myśleliśmy o nagrywaniu "tego albumu". Dyskutowaliśmy o tym w dniu założenia zespołu - że będziemy dawać dużo koncertów pozwalając kawałkom na rozwój podczas występów. Dodatkowo, danie sobie dużo czasu na rozwój wałków pozwala na dostosowanie tekstów do perfekcji. cel trzeci: Trzeci cel był najważniejszy do spełnienia i pozwolenia żywiołowym siłom ciemności heavy metalu kolidować w niesamowitym zakładzie mistycznej czarnej bezwładności, która wypłynęłaby siarczyście w nieskończoność: Chcieliśmy, żeby słuchało się tego przyjemnie. To, że jest naprawdę fajny do słuchania, wzięło się od dwóch pierwszych podmiotów, którymi (znowu) były odpowiednia produkcja z dobrych czasów i dobrze przemyślane wałki. Podczas pisania każdego utworu zastanawialiśmy się, "Czy ten kawałek będzie pasował do innych i czy połączy się z nimi, by stworzyć album, który będzie żył własnym życiem i będzie cholernie dobry do odpalenia na całość w Pontiacu Firebirdzie Carlosa Denogeansa?" Byliśmy naprawdę roztropni podczas pracy nad każdym wałkiem, upewniając się, że będzie dobrze "siedzieć" w sąsiedztwie innych. Chcesz, żeby słuchacz cieszył się każdym kawałkiem w miarę jak się rozwija i być obecnym przy nim. Chcesz, żeby słuchacz doznał krótkiej ciszy pomiędzy wałkami, a kiedy zaczyna się następny utwór, chcesz, żeby myśleli, "O tak, kurna, czas na ten kawałek!". Iron Maiden byli w tym mistrzami. Wszystkie ich kompozycje z lat 80. płyną w ten sposób. Żadnych zapychaczy! Na płycie wystąpiło też kilku gościnnych muzyków. Możesz opowiedzieć o nich i ich roli na "Walpyrgus Nights"? Tak, pierwszym jest Mike Koch z Witch Cross. Jesteśmy kumplami na Facebooku, bo jestem fanem Witch Cross. Jako wstęp do tego, chciałbym powiedzieć, że wiele lat temu Tony Taylor z Twisted Tower Dire zachęcił mnie do słuchania utworu "Light of a Torch", podczas gdy on śpiewał ją (przepięknie). Strasznie chciał zrobić cover tego wałka, ale z jakiegoś powodu nigdy tego nie zrobiliśmy. Jim Hunter i ja nigdy nie pozbyliśmy się tego pomysłu z głowy do tego stopnia, że "Torch" był jednym z pierwszych kawałków, które ogarnęliśmy z Walpyrgus. To było coś w stylu "nauczymy się paru coverów, które pomogą uformować ogólne brzmienie zespołu". W każdym razie, chciałbym, żeby Tony był żywy i zobaczył, jak to robimy i był tego częścią. Mam wrażenie, że z dumą przygląda się z dystansu. Ale robię dygresję - wróćmy do Mike'a Kocha. Wysłałem mu wiadomość na Facebooku, generalnie mówiącą coś typu "Cześć stary, mój nowy band Walpyrgus coveruje "Light of a Torch" na żywo, a ty jesteś jedną z naszych głównych inspiracji. Myślimy o nagraniu go jako jedną z oficjalnych kompozycji na album, bo bardzo jesteśmy do


niego przywiązani. Mamy twoje błogosławieństwo? Musimy ci zapłacić? Potrzebujemy oficjalnej zgody?" No, i takie tam. Mike mnie zaskoczył, kiedy odpowiedział: "Obejrzeliśmy wasze filmiki na YouTube i uwielbiamy waszą wersję, chcielibyście, żebym w niej zagrał?". Byłem tak uradowany, kiedy zobaczyłem ten email, że czułem się jakbym znowu miał 15 lat! Więc, moment, w którym słychać Mike'a grającego na albumie to ten z zamianami solówek gitarowych. Jest "drugą gitarą", którą słychać. Innym gościem jest wokalistka Brenna Leath z zespołów z Raleigh NC: The Hell No i Lightning Born. Śpiewa w "Palmystry". Chciałem silnego damskiego głosu, który reprezentowałby cygankę w utworze, gdzie tekst jest dialogiem. Jej wers to "You've got some trouble coming". Brenna była idealna do tej roli, bo ma ten niesamowity bluesowy głos, gdzieś pomiędzy Janis Joplin i Ann Wilson z Heart. Krążek brzmi bardzo profesjonalnie i współcześnie. Gdzie go nagrywaliście i kto wykręcił wam taki dźwięk? Zaczęliśmy album w Volume 11 Studios, gdzie bębnami i gitarami zajął się Mike Shaffer z zespołu Blatant Disarray. Volume 11 to studio z Raleigh, na którym można polegać, jeśli chodzi o metal i rock, bo jego właścicielem jest Mike Dean z Corrosion of Conformity, więc całe to miejsce jest jakby "norą" C.O.C., jeśli można tak powiedzieć. Cały budynek ma przecudowne studio do nagrań, wielką salę do prób, gdzie ćwiczą najlepsze metalowe zespoły z Raleigh oraz klub zwany The Maywood, gdzie grają krajowe i lokalne grupy, a scena się schodzi i spędza razem czas, pije, itp. To jak metalowy skarb Raleigh. Po skończeniu z gitarami rytmicznymi, wysłaliśmy projekt do Toma Phillipsa (While Heaven Wept) w Wirginii, gdzie edytował perkusję i gitary, nagrał klawisze, a następnie nagrał bas Jima w swoim osobistym studiu. Kiedy już instrumenty były tam, gdzie powinny, przekazaliśmy projekt Johnny' emu Wootenowi (Widow), żeby nagrał wokale Aune. On jest inżynierem w innym sławnym studiu w okolicy, ale wokale zrobiliśmy w jego studiu domowym, bo ma tam całe to profesjonalne oprzyrządowanie, no i to dużo prostsze, i dzięki temu jest mniejsza presja. W międzyczasie nagrałem moje solówki z Mike'iem Schafferem w Volume 11 Studios, Charley nagrał swoje solówki z osobistym kumplem (tak myślę), którego poznał przez Daylight Dies, a Tom nagrał parę solówek przez kilkukrotne przyniesienie swojego studia nagrań do Karoliny Północnej z Wirginii. Kiedy woksy były gotowe i edytowane, wysłaliśmy mailem pliki albumowe z powrotem do Toma Phillipsa na finałowe edycje i przygotowanie miksu na podstawie sugestii i życzeń Kevina 131. Potem album został wysłany do Kevina w Texasie, gdzie zmiksował go w nowym domu Assembly Line Studios. Wysłał nam te miksy mailem i chyba

stwierdziliśmy, że jest dobrze po 4-5 odesłaniach. Myślę, że Tom mógł mieć nawet 6 odesłań utworów typu "Dead of Night", ponieważ są w nich jego bardzo złożone klawisze i solowa harmonia gitarowa w stylu Boston, którą zrobiłem z nim razem pod koniec (nie wspominając tych wszystkich zylionów wokali wspierających). Kiedy miks był gotowy, Kevin wysłał go z powrotem do Wirginii, do Billa Wolfa (Wolf Productions Inc.), żeby tam zrobił mastering. Bill i Kevin pracowali razem przez wiele lat i pomimo, że ich działalności są oddzielne, są drużyną w takim sensie, że wiedzą, jak nawzajem pozmieniać swoje projekty i mają swój własny sys-

mo tyczy się "większych" zespołów, po których nie spodziewałbyś się, że już nie stać na nagranie przyzwoicie (czy profesjonalnie) brzmiącego wydawnictwa, bo przemysł tak bardzo się zmienił w ciągu ostatnich 10-20 lat. A skąd pomysł na akurat ten cover, czyli "Light of a Torch"? Chcieliśmy wystartować zespół oddając cześć duńskiemu metalowi oraz fakt, że ten zespół nazywał się Witch Cross szło w parze z tym, że nas zespół nazywa się Walpyrgus. Zawsze uwielbialiśmy ten zespół (Jim i ja) i pomyśleliśmy, że "ustawiłoby to scenę" na cały ten nastrój

Foto: Walpyrgus

tem. No, i to tyle, to była długa i kręta ścieżka, która doprowadziła nas do wygranej. Zewnętrzny dysk twardy "Walpyrgus Nights" był na kilku "road tripach" po całym Południu Stanów zanim był w końcu doszlifowany przez Billa. Był w sercach i umysłach kilku utalentowanych ludzi. Materiał jest dość krótki, bo zawiera tylko sie dem waszych autorskich kompozycji plus cover Witch Cross. To była świadoma decyzja czy po prostu nie mieliście więcej wystar czająco dobrych numerów? To kwestia pieniędzy. Mam dema utworów, z których można by zrobić cały album, a zespół je lubi. Część z nich jest bardzo rozwinięta, a w innych ja gram na wszystkim. Musieliśmy ostrożnie wybierać, jakie kawałki naszym zdaniem tworzyły odpowiednio płynną narrację i połączony "album". Jeśli wybralibyśmy za dużo wałków do dopracowania, produkcja by na tym ucierpiała, jako że byłoby więcej do edytowania. Skupiliśmy się bardziej na jakości, niż na ilości i stwierdziliśmy, że jeśli jest popyt na drugi album Walpyrgus, czy chociażby na EPkę, to świat konspirowałby, aby został on zmaterializowany. Albo, jeśli wolisz mniej żargonową mowę, odzyskamy pieniądze z tego albumu, a wytwórnia da nam więcej pieniędzy, żeby odpowiednio stworzyć nową partię Walpyrgusowego czarnoksięstwa. Więc jeśli chcesz więcej Walpyrgus, kup naszą płytę! Pobieranie muzyki za darmo jest spoko. Sam tak robię. Ale dla zespołu jak my, które robią to (głównie) same, to zwiększa szansę na to, że nie usłyszysz więcej naszej muzyki. Smutne ale prawdziwe, a to sa-

naszego zespołu, wraz z "Doomed by The Living Dead" Marcyful Fate. Powiedzieliśmy chłopakom, żeby ogarnęli te covery zanim pierwszy raz weszliśmy razem do sali prób. Pomyśleliśmy, że nauczymy się razem grać przez idealne dopracowanie tych dwóch coverów i pozwolimy zespołowi rozwijać się w ten sposób. Stwierdziliśmy, że możemy brzmieć jak duński metalowy band z lat 80.! Ale nasza prawdziwa natura lśniła przez te wszystkie mroczne północnoeuropejskie wpływy, a my wciąż po prostu brzmimy jak stare dobre American Party Rockers, (śmiech), (określenie wymyślone przez Toma Philipsa jeszcze w latach 90.). Pozostając w temacie coverów to nagraliście również utwór "Outlaw" na składankę w hołdzie Riot wydaną przez Skol Records. Skąd wasza obecność w tym projekcie? Znałem Barta Gabriela od połowy lat 90., kiedy to byliśmy przyjaciółmi korespondencyjnymi i wymienialiśmy się taśmami i płytami CD. Jest fanem Twisted Tower Dire i wiedział, że Walpyrgus się gotuje. Skontaktował się ze mną przez Facebooka i zapytał, czy chcielibyśmy być na płycie-trybucie dla Riot, więc oczywiście w to weszliśmy. Jim od zawsze chciał, żeby Twisted Tower Dire zrobiło cover "Outlaw", a my byliśmy bardzo zdziwieni, że ten kawałek nie był wcześniej wybrany przez inny zespół, bo zapytano nas raczej w późnej fazie produkcji tej płyty, czy chcemy wziąć udział. Z początku chciałem zrobić cover "Magic Maker", bo myślałem, że pasuje lepiej do naszej całej okultystycznej estetyki, ale Jim wyrzucił mi to z głowy, ponieważ "Outlaw" jest takim

WALPYRGUS

97


wielkim klasykiem. W każdym razie, obserwowałem, jak Bart powoli buduje swoje "imperium" przez lata i nie potrafię dostatecznie oddać mojej dumy i uznania dla jego etyki pracy, jego wyborów i po prostu tego, jaki fajny label założył ze Skol Records. Chciałem, żeby moje zespoły były związane z jego wytwórnią w każdy możliwy sposób. Waszą muzykę można określić jako mix klasy cznego heavy metalu, hard rocka, a także odrobiny punk rocka w stylu Ramones czy Misfits. Co powiecie na taki opis? Tak, dokładnie tym jesteśmy. Kiedy zadzwoniłem do chłopaków pierwszego dnia, kiedy zdecydowałem założyć zespół, powiedziałem, że chciałbym, żebyśmy byli hybrydą Danzig/ Misfits/Ramones zmiksowani z obligatoryjnym czymś od Maiden/Lizzy i zdrowotną dozą Scorpions i starym Slayerm dodanymi do mieszanki. Mam tendencję do kierowania się Scorpnions/Slayerem/Maiden pisząc metal, ale zawsze było przy mnie silne punkowe tło, które nieprzyzwoicie byłoby wyrazić w Twisted Tower Dire. Można to poczuć w sposobie, w jaki gramy (z Twisted Tower Dire) "Witch's Eyes", ale nigdy nie miałem okazji zrobić pełnoprawnego post-punkowego kawałka typu "Dead Girls", więc to była dla mnie okazja. Dorosłem w okolicach Waszyngtonu z całym tym punk/

nami zainteresowani, jest jeszcze kilka kierunków, które chciałbym sprawdzić. Myślę, że możemy "prześlizgnąć się" do okolic punka albo psychedelic z lat 70., a następnie wrócić do naszej prostoliniowej "formuły mrocznego hard rocka lat 80.". Wśród utworów, których nigdy nie dopracowałem jest jeden, który brzmi jak stary Slayer, punkowa wersja "Wasn't Born To Follow" The Byrds, bardzo mozolny doomowy wałek z obniżonym strojem gitary i Dio-podobna kompozycja z kilkona riffami Cheech and Chong, dla bardzo opisowego przykładu, jak bardzo może być dziwnie. Jak dla mnie, "Walpyrgus Nights" to doskonały krążek na imprezy. Ta muzyka jest tak prze bojowa i pozytywna, że chce się przy niej bawić. Dzięki! Taka była intencja, kiedy zaczynaliśmy i myślę, że to bardzo dobrze odzwierciedla nasze osobowości. Kocham Iron Maiden, Slayera… nawet Darkthrone - ale kocham też The Mountains, The Ocean i Sunshine. Jest pewna dziwaczna dychotomia jowialnych sił ciągnących w stronę makabrycznych sił na tym albumie. Stworzyliśmy dość ironiczny etos, mamy bardzo wesołe brzmienie, ale śpiewamy o wszystkim, co mroczne i okultystyczne. Całe to sprzeczne poczucie "bąbelkującego złego samopoczucia" pasuje do pijackiej metalowej imprezy. To

Foto: Walpyrgus

hardcore i byłem żywo zainteresowany amerykańską kulturą skateboardową w latach 80., która była poniekąd zaręczona ze sceną punkową. Do tego moja siostra głośno słuchała rzeczy typu The Ramones, Blondie i The Go-Go non stop w moim dzieciństwie, więc ta muzyka jest poniekąd we mnie wygrawerowana. Ale nadal uwielbiam zespoły, których naklejki miałem na moich deskorolkach Powell Peralta. Nie mam pojęcia, czy ta kultura cokolwiek znaczy albo czy kiedykolwiek dotarła do Polski. Do dzisiaj mam na telefonie rzeczy typu Agent Orange, The Dead Kennedys, The Exploited, etc. i słucham ich, kiedy biegam. Pewnie, że dotarła, jak zresztą prawie każda inna. Słychać ewidentnie, że mimo mocnej heavy metalowej podstawy nie boicie się dodawać pewnych smaczków czy melodii dość odległych od tego gatunku. Czy w przyszłości dalej będziecie zaskakiwać w podobny sposób? Pewnie, jeśli będzie szansa, a fani dalej będą

98

WALPYRGUS

album, który od razu przechodzi do rzeczy. Idzie prosto do tego momentu około drugiej w nocy, kiedy każdy jest najebany piwem, ziołem i koksem, słuchaliście już niemało thrashu i wyjeżdżacie z nagraniem Prince, żeby być ironicznymi metalami, tańcząc do "When Doves Cry" - to po prostu prawdziwa grzeszna przyjemność. Nie przyzwalam na narkotyki i picie dość przemyślanie, biorąc pod uwagę, że sam ciężko walczyłem, żeby to zostawić. Pamiętam, że kiedyś imprezy były czymś świeżym i przyjemnym, i stąd naturalnie pochodzi muzyka. Jestem pewien, że gdybym nie zaczął brać LSD i pić Ginu mając 13 lat, pisałbym znacznie lepszą muzykę. Więc jeśli ktokolwiek to czyta i twierdzi, że trzeba nadużywać własne ciało i umysł, żeby pisać muzykę - proszę, zrozum, że to odwieczne kłamstwo! Jestem trzeźwy od prawie trzech lat, pierwszy raz od kiedy byłem dzieckiem - teraz mam 41 lat - i wymyślam lepsze utwory niż wcześniej, bo mój umysł jest ostry, a kreatywne kanały w nim są aktywniej-

sze niż kiedykolwiek. Co lub kto was inspiruje do tworzenia takiej a nie innej muzyki? Jeśli chodzi o Walpyrgus, zwykle zaczynam od okultystycznego konceptu lub historii. Przy okazji "Palmystry" chciałem napisać kawałek o dialogu pomiędzy wyrocznią przekazującą komuś złe wieści o przyszłości. Z kolei na "Somewhere Under Summerwind" chciałem zrobić utwór o Legendzie Summerwind - nawiedzonym domu w Wisconsin. Czerpię dużo moich progresji akordów i melodii wokalnych ze słuchania tradycyjnej muzyki. Przez "tradycyjną" mam na myśli rzeczy typu amerykański pop i country, folk, blues i nawet reggae z lat 50. - 80. Wśród moich ulubionych wykonawców są niemetalowi artyści typu Willie Nelson, Bob Marley, Sam Cooke, Johnny Cash, Simon & Garfunkel, itp. Jestem zainspirowany "uczuciem" w ich kompozycjach. Utożsamiasz się z nimi, ponieważ melodie wokalne są tak pięknie połączone, a dzięki progresjom akordów i tekstów - masz wrażenie, że możesz wejrzeć w duszę artysty. Jak już mam napisany wałek na otwartych akordach na akustycznej gitarze, a teksty nagryzmolone w zeszycie, zabieram to do mojej "metalowej jaskini", czyli mojego domowego biura/ studia. Tam zamieniam progresje akordów na metalowe riffy i robię demo z komputerową perkusją. Wtedy trafia to do zespołu i materiał naprawdę zaczyna "nabierać kształtu". Podsumowując, moja inspiracja bierze się ze starej muzyki i strasznych historii. Płyta ukazała się nakładem Cruz del Sur. Jak doszło do waszej współpracy? Kto wykonał pierwszy krok? Jak ocenicie ich pracę dla Walpurgys? Tom Phillips odezwał się do Cruz Del Sur. Enrico wydał zarówno album While Heaven Wept, jak i Twisted Tower Dire, więc było oczywiste, że najpierw podbijemy do nich. Jak dotąd wszystko idzie wspaniale, ale spodziewaliśmy się tego, bo już się dość dobrze znamy. To "dar" mieć dobrych znajomych jak Enrico, którzy wspierają naszą muzykę. On sam bardzo dobrze radzi sobie ze sprawianiem, że produkt wygląda przepięknie przez wybranie odpowiedniego miejsca do tłoczenia naszych produktów. Zawsze bardzo wspiera moje "wielkie" pomysły typu ten komiks i jest gotowy do wydania dodatkowych pieniędzy, kiedy widzi jak ciężko pracowaliśmy nad dostarczeniem czegoś świetnego wytwórni i fanom. To świetne partnerstwo i powiedziałbym nawet, że wzajemnie się podziwiamy. Jestem tak dumny będąc z tą wytwórnią! Nic, tylko niesamowite zespoły i niesamowite wydawnictwa, jak spojrzysz na historię Cruz Del Sur. Dodatkowo, tak wiele zespołów jest też moimi osobistymi wieloletnimi przyjaciółmi, jak While Heaven Wept, Widow, Slough Feg, Twisted Tower Dire, etc. Widzieliśmy, że Enrico właśnie dodał też Sacred Leather, co jest spoko - graliśmy z nimi do tej pory dwa razy w Raleigh w Chicago, super zespół! Wersja winylowa będzie wzbogacona o 54 stronicowy komiks. Ty go stworzyłeś tak? O czym będzie i skąd w ogóle taki pomysł? Ile takich egzemplarzy będzie wydanych? Ja napisałem wszystkie teksty i zilustrowałem całą książkę. Stwierdziłem, że to unikalna okazja, żeby dać fanom coś fajnego, jak i prawdopodobnie moja jedyna okazja, żeby stworzyć nowelę graficzną, która towarzyszyłaby moim tekstom. Staram się traktować każdy mój album jakby miał być ostatni, bo nigdy nie wiadomo co przyniesie przyszłość! Od jakiegoś czasu czytałem komiksy z serii "The Walking Dead"


i pewnego dnia biegałem (tak zrodziło się wiele i większość pomysłów), i pomyślałem sobie "Album Walpyrgus realistycznie ukaże się za jakieś dwa lata, więc jeśli zacząłbym teraz, mógłbym stworzyć nowelę graficzną albo komiks do wszystkich tekstów, załączony do albumu". Stwierdziłem, że to wyjątkowe, w sensie, że możesz zobaczyć, co miał w głowie tekściarz (ja), kiedy pisał teksty. Mam talent do rysowania i pisania, więc powinienem to połączyć. Wasze teksty obracają się w tematyce horroru i grozy, ale chyba z takim lekkim przymrużeniem oka, prawda? Tak, jest w tym wydźwięk komediowy, mimo że tematy są z natury tych "pojebanych". Joey Ramone był mistrzem tego w swoich tekstach, a ja podbieram trochę tego subtelnego humoru, ale zakręcam go w "metalowym stylu". Jeden z moich ulubionych wersów to "D.U.M.B. Everyone's accusing me!!!" (śmiech). W "She Lives", utwór tekstowo (i muzycznie) nawiązuje do tego, jak straszliwy jest ten sukkub, i że chce cię jedynie zranić. Tekst sprowadza się do "She's a demon, and she will take you in the night…on a midnight carriage ride". Zdecydowałem się podrzucić ten śmieszny ostatni tekst, bo pasował idealnie, a słowa "midnight carriage ride" utknęły mi w głowie na lata, ze względu na (chyba) artykuł National Geographic, (śmiech). Chciałem z początku, żeby ten kawałek był poważny, ale czasami po prostu trzeba dać upust wewnętrznej głupkowatości! Więc zezwalam na wszystkie dziwactwa, jakie wychodzą w moich tekstach, a ludzie na szczęście je lubią, skoro piszę wam to teraz, także na zdrowie! Czy historie, które opowiadasz w swoich tekstach są twoim wymysłem czy może wzorowałeś się na jakichś książkach, filmach, a może prawdziwych historiach? Większość jest w mojej głowie. Mogę podać proste wytłumaczenie znaczeń utworów: "The Dead of Night" jest o zboczonej kobiecie, która sprzedała swoją duszę ciemności nocy i została złym duchem. "Somewhere Under Summerwind" jest o prawdziwym nawiedzonym domu w Wisconsin, co można łatwo wygooglować. "Palmystry" jest o facecie, który zauroczył się w swojej cygańskiej wróżbiarce, bo bez niej jego przyszłość jest stracona. "Dead Girls" jest metaforą dla śmierci niewinności i ma być prequelem do historii z "The Dead of Night". "Lauralone" jest o kobiecie zafascynowanej życiem po śmierci i zaglądającej za daleko w nieznaną, gdzie złe duchy się do niej przywiązują. "She Lives" jest o widmowej pannie z "czasów przed", która odwiedza cię we śnie i zabiera na oniryczne przygody, ale ona jest nieumarła, a jej pobudki są co najmniej wątpliwe. "Walpyrgus Nights" jest o grupie wiedźm tańczących wokół ognia, żeby wezwać diabła i odrodzić się jako nadprzyrodzone istoty.

Jakie horrory, zarówno książkowe oraz filmowe są twoimi ulubionymi? Czy pojawiły się jakieś godne uwagi w ostatnim czasie? Jestem wielkim fanem Lovecrafta. Jeśli chodzi o filmy, dorastałem w latach 80., więc oczywiście widziałem wiele razy wszystkie obowiązkowe klasyki - ale nawet jako dziecko wydawało mi się, że te filmy były nieco głupkowate. Znaczy, jak czytasz Poe czy Lovecrafta, postacie typu Freddy i Jason są cholernie durne, nie bójmy się tego powiedzieć. Filmy, które "wystraszyły" mnie za dziecka to te, które złamały i poddały próbie moją wyobraźnię co do straszności atmosfery, jaką stwarzały. Część z tych

nasz "dobry wygląd" czy mieć złudzenia co do męskich modeli (śmiech). Myślę, że najlepiej jest, kiedy koncentrujemy się na tym, co robimy najlepiej, czyli na tworzeniu muzyki. Jeśli ktoś bardzo chciałby, żebyśmy zrobili wideo i rzucał w nas swoimi pieniędzmi, to nie miałbym nic przeciwko, pod warunkiem, że nie byłoby to coś zbyt niedorzecznego. To widać, zespół oglądał klasyczne nagrania Motley Crue i myśli, że stać go na coś choć trochę podobnego. Oprócz Walpyrgus gracie również w takich zespołach jak choćby Twisted Tower Dire, October 31 czy While Heaven Wept. Jak są-

Foto: Walpyrgus

filmów to "Obcy" i "Lśnienie". No wiesz, dość trudno jest się serio bać, skoro Freddy strzela swoim językiem przez cały pokój jak granat i mówi "Co jest Joey, związało ci język?". Nie podoba mi się też nowoczesna estetyka horrorów. Myślę, że film jako sztuka piękna zaginął tak samo jak charakter pisma i elokwencja. Nienawidzę CGI (obrazy generowane komputerowo - przyp. red.). Parę "niedawnych" filmów, które mi się podobały - a przez niedawne mam na myśli jakieś 25 lat - to "The Ring" i "Mama". Mimo ich CGI, wystraszyły mnie swoją atmosferą. Mówiąc o nowoczesnych horrorach, jestem też wielkim fanem "The Walking Dead", które w dużej mierze zainspirowało mnie do stworzenia mojego komiksu. To bardziej dramat, ale to zombie, które chciałem zobaczyć jako dziecko. Zawsze podobał mi się "tar zombie" z "Powrotu Żywych Trupów" i myślałem, że nic go nie przebije, ale Twisted Tower Dire definitywnie stworzyło zabójcze zombie, które z nim konkurują. Planujecie może nagranie jakiegoś klipu. Wasze teksty aż proszą się o jakiś sympaty czny obrazek. Zastanawiamy się nad tym. Jim, Charley i ja dorośliśmy w erze MTV, więc mamy świadomość tego, jak wideo może czasem zniszczyć twoje uznanie dla utworu poprzez wiązanie niechcianych obrazów z utworem. Aune bardzo chciałaby zrobić teledysk, więc myślimy nad tym. Problem jest taki: już dość trudno jest zrobić dobrą produkcję muzyczną ze skromnym budżetem, a co dopiero dobre wideo, które nas nie upokorzy (śmiech). Myślę, że lepiej wydać pieniądze na produkcję dźwięku niż na wideo. To nie tak, że chcemy wpychać na siłę ludziom

dzicie, którą z tych kapel słychać najwięcej w Walpyrgus? Twisted Tower Dire, ponieważ zawsze (do niedawna) byłem głównym twórcą utworów w obydwu zespołach. Mówię "niedawna", bo Dave Boyd napisał 99% nowego albumu Twisted Tower Dire, nad którym właśnie pracujemy. Da się też słyszeć nieco While Heaven Wept w orkiestracjach klawiszowych Toma w Walpyrgus. Kawałek "Walpyrgus Nights" ma klasyczne "Tomowe" melodie w liniach klawiszowych. Bębny Petera dodają jego wymiaru do całości tak, że to jest jego własne, zastrzeżone "brzmienie". Nikt nie potrafi pisać tak perkusji jak on, to taki Viper z jego i Aune wokalami. Charley daje to "solidne" rytmiczne granie, które dało mu miejsce w Daylight Dies, i jego unikalny styl grania solówek, który wyszedł na światło dzienne głównie w jego zespole Hellrazor, gdzie był "liderem ringu". Co jeszcze słychać w obozie Twisted Tower Dire? Od ostatniego albumu "Make it Dark" minęło już 6 lat. Właśnie wspomniałeś, że szykuje się coś nowego? Tak, żyjemy i ciągle tworzymy. Jak właśnie wspomniałem, Dave był głównym pisarzem kawałków na nowe nagranie Twisted Tower Dire. Kilka lat temu, powiedziałem mu, że skupiłem się na Walpyrgus i mojej karierze biegacza, ale żeby to nie powstrzymało go od tworzenia na następny Twisted Tower Dire. Powiedziałem mu, żeby "wziął się za to", a on zrobił to po całości. Jest jakieś 12 nowych wałków, które powracają do er "Hydra/Crest", bo z różnych ówczesnych powodów właśnie na tych albumach znalazła się głównie twórczość Dave'a. Szósty album Twisted Tower Dire jest w dość

WALPYRGUS

99


zaawansowanej fazie rozwoju. Główne struktury kawałków i gitary rytmiczne/bębny są prawie w całości nagrane. Niedługo zaczniemy zabawę z solówkami gitarowymi i wokalami. Nie mamy jeszcze określonej granicy czasowej. Jak wygląda koncertowa aktywność Walpyrgus? Kiedy i gdzie będzie można was zobaczyć? Naszym celem jest bycie solidnymi, dobrze ogranymi i pełnymi energii. Jeśli jesteśmy znudzeni, to ludzie też są znudzeni. Jesteśmy cali ubrani na czarno, mamy nasze talizmany w kształcie "W", które dają nam cudowne ciemne moce i oślizgłe zielone nagrobki, które świecą się w kształcie pomarańczowego "W". Zrobiłem te nagrobki w moim garażu przy pomocy umiejętności zdobytych w czasie trzech semestrów na wydziale sztuk pięknych kierunek rzeźbiarstwa na Goeorge Mason University. Więc nawet jeśli uważasz, że ssiemy, możesz sobie postać i dotykać naszych błyszczących i pokrytych szelakiem wspaniałych rekwizytów scenicznych. To zaszczyt być w samej ich obecności. Często gramy lokalnie w Raleigh, Północnej Karolinie co kilka miesięcy upewniamy się, czy "maszyna jest naoliwiona". Będziemy występować na Jarvis Leatherby's Frost & Fire III Fest w Venturze w Kalifornii. Ok, to już prawie wszystkie pytania. Chcecie coś dodać na koniec? Dziękuję wszystkim za przeczytanie tego! Możecie się z nami skontaktować przez media społecznościowe, kupić nasz merch i posłuchać muzyki na naszej oficjalnej stronie internetowej. Co więcej, zajmuję się akcją charytatywną z organizacją non-profit nazwaną The Herren Project. Jestem biegaczem długodystansowym i będę brał udział w stumilowym biegu w The Colorado Rockies, nazwanym The Leadville Trail 100. Celem mojego biegu jest pomoc ludziom cierpiących z powodu uzależnień. Można przeczytać moją prywatna historię na www.ultrarunvegan.com jest ona połączona z moją platformą, dzięki której chcę zainteresować sprawą jak największą społeczność. Jeśli ten numer nie wyjdzie na czas, tam nadal będzie informacja o mojej pracy charytatywnej traktującej o uzależnieniach, jak i różnej aktywności coachingowej w kwestii biegania. Można się ze mną skontaktować osobiście na instagramie, FB i twitterze. Jeśli ty, lub bliska ci osoba kiedykolwiek miała do czynienia z walką z uzależnieniem, niech wie, że jest możliwość pomocy! Życie może być lepsze. Fajnie jest być zdrowym metalheadem! Proszę nie krępować się do mnie napisać. Jeszcze raz dzięki! Dzięki za wywiad! Maciej Osipiak, Tłumaczenie: Karol Gospodarek, Piotr Szablewski

Foto: Alltheniko

HMP: W tym roku, 2017, mija dziesięć lat od Waszego debiutu pierwszą długogrającą płytą pt. "We Will Fight!". Sięgając wstecz, jakie wnioski nasuwają się Wam w kontekście kari ery Alltheniko? Joe Boneshaker: Na samym początku chciałbym podziękować za ofertę wywiadu i pozdrowić wszystkich czytelników HMP. Mimo, iż nasz pierwszy album wydany został w 2007r., zespół powstał już w 2002r., więc Alltheniko istnieje od 15 lat! Nie lubimy podsumowywać naszej kariery. Zrobimy to w przyszłości, w odpowiednim czasie. Od początku istnienia zespołu stworzyliśmy coś spontanicznego i naturalnego, każdy album jest jak zapis tamtego unikalnego momentu! Dziesięć lat to szmat czasu. Nagraliście sześć płyt i cztery dema. Prace nad którym z tych materiałów były dla Was najlepsze, a z którymi "męczyliście" się i chętnie nagralibyście coś raz jeszcze lub zapomnieliście o sesji? Każda praca ma swoje plusy i minusy: zawdzięczamy jej pomoc w podnoszeniu poziomu naszej ekspresji, uszlachetnieniu naszych utworów i zwiększaniu kreatywności w tworzeniu, natomiast słabostki pochodzą z samokrytyki. Po kilku latach chcielibyśmy nagrać je wszystkie na nowo, ale to byłoby bez sensu! Więc uważamy, że te wady mogą być inaczej postrzegane jeśli spojrzy się na nie z innej perspektywy! Wracając do czasów obecnych, jak pracowało się Wam przy ostatniej płycie "Italian History VI"? Pracowaliśmy ze spokojem, ale też z determinacją! Od wstępnych szkiców stworzyliśmy i zaaranżowaliśmy utwory, robiliśmy to również podczas produkcji, tak zawsze robiliśmy. Ale w odróżnieniu od innych albumów, natychmiast mieliśmy skrystalizowane pomysły, które sprawiły, że skupiliśmy się na ważnych aspektach, jak na przykład znaczenie tekstów. Czy moglibyście rozjaśnić mniej zagorzałym fanom Waszego zespołu jak łączy się tytuł tej płyty z okładką i skąd wzięła się ta "włoska historia"? Nawet tytuł "Italian History VI" powstał podczas produkcji albumu! "Historia" oznacza skupisko opowieści, później wybraliśmy słowo "włoski" ponieważ czuliśmy potrzebę by ulokować je w naszym ojczyźnie, nawet poprzez tytuł. Okładka jest powiązana z utworem tytułowym, który jest introspektywnym odbiciem tego kim jesteśmy, kim chcemy być i jak bardzo jesteśmy gotowi by "wskoczyć w ogień", aby

100

WALPYRGUS

zdobyć to czego chcemy. Chciałbym również zapytać o teksty. Które z nich są dla Was najbardziej znaczące i o czym opowiadają? Tak jak mówiłem wcześniej, w "Italian History VI" przywiązaliśmy szczególną uwagę do tekstów i treści w nich przekazywanych, ponieważ chcieliśmy uzewnętrznić nasze myśli. Po raz pierwszy nagraliśmy utwory po włosku, "Emblema" i utwór tytułowy, użyliśmy prostych słów, wiele z nich może być zdefiniowanych jako "euro-włoski"! "Pain to Play" jest naszą odpowiedzią na coraz częściej występujący fenomen "pay to play", niebezpieczny dla muzyki ponieważ redukuje on zainteresowanie ludzi nowymi kapelami i muzyką na żywo. "Like A Fake" i "Propaganda" są o kontroli mediów nad masami, a utwory "Man On The Edge" i "Waste Of Time" są metaforyczne i introspektywne. Utrzymujecie trzyosobowy skład przez ładny kawał czasu. Historia zna kilka przypadków długowieczności takich konfiguracji, ale też dużo kapel zaczynających jako trio z biegiem czasu dokooptowywało kogoś jeszcze, przeważnie to druga gitara. Czy Alltheniko może stać się kiedyś kwartetem? Każdy zespół, nieważne czy mały czy duży, ma swoją własną historię i drogę! To czego nauczyliśmy się po przez autopsję, to - to, że nigdy nie powinniśmy niczego wykluczać! W przyszłości możemy sobie wyobrazić bycie kwartetem lub kwintetem, ale w tym momencie, bardziej naturalnym dla nas jest funkcjonowanie jako trio. Nie mogę nie zapytać o Wasze pseudonimy. Brzmią jak w najlepszych latach heavy metalu czy thrashu. Długo zastanawialiście się, który będzie najlepszy? Jesteśmy szczególnie przywiązani do naszych ksywek, tak jak do nietypowej nazwy zespołu. To wszystko dlatego, że było to 15 lat temu, kiedy nie byliśmy świadomi tego, że Alltheniko tak długo przetrwa. Nadanie sobie wtedy imion było grą, zachowaliśmy je, wydaje nam się, że to był dobry pomysł! Alltheniko działa już, jak wspomniałem, dość długo ale jeszcze nie wypuściliście żadnej płyty koncertowej. Celowy zabieg czy po prostu brak czasu, by zdecydować się na to, skąd będzie ten występ? Wielu ludzi pytało nas o album koncertowy, oczywiście, byłoby to świetnym doświadczeniem i co więcej, przyniosłoby satysfakcję. Wcześniej lub później będzie okazja by nagrać płytę koncertową, jeżeli nadejdzie, zrobimy to,


unikalna atmosfera, to sytuacja, którą chcielibyśmy powtórzyć w przyszłości.

Gotowi, by wskoczyć w ogień! Mało znany w naszym kraju włoski zespół Alltheniko działa już piętnaście lat. Trudno uwierzyć, ale tak, czas naprawdę nie zna litości. Umówiliśmy się więc z gitarzystą formacji o dźwięcznym pseudonimie Joe Boneshaker, by zapytać o kilka kwestii. Joe okazał się rozmówcą bardzo wesołym, cierpliwie opowiedział o swoim zespole, o pracach nad nowym materiałem oraz wyjaśnił, czym jest dla nich metal. ale tylko pod warunkiem, że będziemy mogli zapewnić tym nagraniom dobre brzmienie i produkcję. W sumie okazja jest, 10lecie zespołu, można by zaprosić jakichś gości, zrobić naprawdę fajny show. Mielibyście pomysły do kogo zadzwonić? Jako Włosi wierzymy, że prawdziwe imprezy mogą się odbyć tylko w gronie rodzinnym! Dlatego na początku zaprosilibyśmy ludzi, którzy wspierali zespół przez lata i zespoły, które z wzajemnością darzymy szacunkiem.

cie dla muzyki, która jest ulotna i niematerialna bez tego wsparcia. Żaden krok wstecz nie zadziała. Prawdą, że sposób odbioru muzyki zmienia się, więc muzycy i wytwórnie powinny się dostosować do słuchaczy, a nie odwrotnie! Chciałbym zapytać więc, jaką formę kontaktu z słuchaczami preferujecie bardziej - otwarte festiwale, plenery czy może gęste, ciasne kluby? Festiwale, dają nam szansę dotarcia do większej

Wracając jeszcze do tematu "Italian History VI". Jakiego sprzętu używaliście podczas nagrań? Stosowaliście jakieś specjalne zabiegi w kwestii brzmienia? Wszystkie nasze albumy są domowej roboty, nawet "Italian History VI", używamy optymalną ilość sprzętu aby nagrać w domowych warunkach! W studio czas byłby ograniczony, a my potrzebujemy skoncentrować się na pomysłach i zawartości bez martwienia się o czas, więc nagrywanie w domu jest w tych czasach najlepszym wyborem! Zbliżamy się do końca wywiadu. Domyślam się, że Wasz zespół nie jest jeszcze mocno wszędzie znany, sam poznałem Was niedawno. Jakimi słowami moglibyście zachęcić tych, którzy wahają się jeszcze, żeby sięgnąć po Wasze płyty? Szczerze nie wiem, myślimy, że muzyka jest

Chciałbym zapytać Was jak to się stało, że zaczęliście grać akurat metal. Czy wpłynęły na to jakieś zdarzenia? Wszystkim nam podobają się różne gatunki muzyki, ale tylko metal połączył nas od początku, nie potrafimy powiedzieć dlaczego, to po prostu się stało! W tamtym okresie na pewno inspirowało Was trochę zespołów. Gdybyście mogli w tej chwili nagrać taśmę tribute to utwory jakich kapel zarejestrowalibyście bez zbędnego zastanowienia? Od początku Saxon był dla nas inspiracją za którą podążaliśmy… więc jeśli bylibyśmy w stanie nagrać tribute album, nie mielibyśmy żadnych wątpliwości! Na naszym poprzednim albumie nagraliśmy "Power And The Glory" jako bonusowy utwór. Wielu włoskich i zagranicznych muzyków wzięło w tym udział, to była świetna zabawa! Słuchacie czegoś w tej chwili prywatnie? Znajdujecie czas, by śledzić, co dzieje się na polu heavy metalu? Tak, kiedy się spotykamy lub podczas długich samochodowych podróży często słuchamy muzyki nagranej przez bardziej lub mniej znane zespoły, nie jesteśmy ekspertami jeśli chodzi o nazwy ale staramy się być na bieżąco z współczesną sceną metalową. Patrząc po tytułach Waszych płyt jesteście przesiąknięci heavy metalem. "We Will Fight!", "Fast And Glorius" czy demo "Make a Party In Hell" nie zwiastują raczej siedzenia i tupania nóżką. Chciałem więc zapytać - czym dla Was jest muzyka, którą gracie? Nie będę kłamać, jesteśmy całkowicie świadomi reguł, według których powinno grać się metal! Jak dobrzy pisarze thrillerów używają znanych pomysłów by stworzyć coś dobrego, tak samo dobre metalowe zespoły używają znanych elementów by stworzyć coś fajnego. Metal ma czysto zdefiniowany język, którego każdy może użyć i który każdy może zinterpretować po swojemu. Dziś wiele się zmienia, chociażby w formie wydawania płyt. Sporo materiału wychodzi w wersjach cyfrowych. Jakie jest Wasze zdanie na ten temat, czy uważacie, że muzyka taka jak metal nie pasuje do takiej formy czy wręcz nieważna jest forma, ale dotarcie do słuchaczy? Jeśli, tak jak my, należysz do sceny old-schoolowej, to wiesz, jak ważne jest konkretne wspar-

Foto: Alltheniko

publiczności, w tym samym czasie możemy usłyszeć też wiele nowych zespołów, a także spotkać się z fanami. To jest to, co preferujemy. Czasami jednak cieszymy się klimatem małych klubów, wolnym czasem i relaksującą atmosferą! Podsumowując, festiwale są idealnym kontekstem dla naszego zespołu! Jaki był najdziwniejszy wyraz sympatii fanów do Alltheniko, jeśli oczywiście taki się zdarzył? Przeżyliśmy wiele zabawnych sytuacji, oczywiście nawiązaliśmy bezpośredni kontakt z ludźmi, traktując ich bardziej jako przyjaciół niż fanów… Myślimy, że to z powodu spontaniczności naszego zachowania na scenie, nigdy nie mamy niczego zaplanowanego. Zawsze byliśmy sobą zamiast zachowywać się jak celebryci, nikogo nie udajemy. Szykujecie coś dla Waszych fanów na Waszą rocznicę - 15 lecie działalności? Może będzie to coś specjalnego? Z tej okazji, mieliśmy poprzedniego maja dwudniową imprezę w naszym mieście, zaprosiliśmy wiele włoskich i zagranicznych zespołów, które znaliśmy od dawna i z którymi dzieliliśmy pasję do muzyki. W takim kontekście pojawiła się

tworzona z tych samych powodów, dla których powinna być słuchana, to wyrażanie siebie, dawanie i branie emocji. Tworzymy i będziemy tworzyć muzykę dla przyjemności płynącej z jej tworzenia, nie jesteśmy zainteresowani uwagą ludzi, taka uwaga to oczywiście zaszczyt, ale nie o to nam chodzi! Kto chciałby nas posłuchać i wesprzeć nas może pobrać nasze trzy pierwsze albumy z naszej strony bandcamp, natomiast resztę można kupić na stronie Pure Steel Records. Na koniec zapytam, może trochę dalekosiężnie, o plany związane z Alltheniko na najbliższe miesiące. Wybiegacie już myślami do sesji kolejnej płyty? Trasa? A może jakiś wypoczynek? Przez następne miesiące i rok 2018 będziemy szukać okazji by promować na żywo nasz ostatni album, oczywiście we Włoszech. Będziemy prawdopodobnie komponować nowe rzeczy i kontynuować "The History". Dziękuję Wam wszystkim! Dzięki! Adam Widełka Tłumaczenie: Aleksandra Kurda, Filip Wołek

ALLTHENIKO

101


Nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony do przyszłości Ten wywiad to taki trochę głos zza grobu, a to z tego powodu, że Sacred Gate zakończył niestet swój żywot w 2016 roku. Jednak przez osiem lat działalności wydali trzy bardzo przyzwoite albumy, a w tym ten ostatni zatytułowany "Countdown to Armageddon", więc myślę, że miejsce na łamach Heavy Metal Pages zwyczajnie się im należało. Głównym mózgiem, kompozytorem i założycielem tego niemieckiego w końcu bandu był Grek Nicko Nikolaidis i nic dziwnego, że to właśnie on udzielił odpowiedzi na nasze pytania. HMP: "Countdown to Armageddon" jest waszym trzecim, ale jednocześnie pożegnalnym albumem. Czemu zdecydowaliście się zakończyć działalność? Nicko Nikolaidis: Po nagraniu nowego albumu nie byłem zbytnio zadowolony z niektórych rzeczy, które się wydarzyły, nie chcę teraz wchodzić w szczegóły, ale mogę powiedzieć, że Peter i Björn nie szanowali pewnych rzeczy, które powiedziałem, stworzyli problem z niczego i tak mnie to zdenerwowało, że nie chciałem już z nimi pracować. Czy jest to już decyzja ostateczna czy może jednak istnieje cień szansy, że za jakiś czas jeszcze wrócicie?

nowego wokalisty, a po sześciu miesiącach znaleźliśmy Rona. Potem zaczęliśmy próby z Ronem, a także graliśmy koncerty. Jak długo powstawał materiał na nowy krążek? Miałem kilka starych kawałków na moim komputerze, które przedstawiłem zespołowi, potem skomponowałem kilka nowych utworów, więc powiedziałbym, że około sześciu miesięcy. W jaki sposób piszecie swoje utwory? Jest to praca zespołowa czy może jednak macie jakiegoś głównego kompozytora? Na pierwszych dwóch albumach skomponowałem całą muzykę i teksty. W "Countdown to

Jesteście w stanie z pełnym przekonaniem stwierdzić, że "Countdown to Armageddon" to wasz najlepszy album? Jeśli tak to dlaczego? Lubię wszystkie trzy albumy, "Countdown ..." to także bardzo mocny album, ale moim zdaniem najlepszy album to "Tides of War". Może dlatego, że jestem Grekiem, a był to album o Spartanach i ich heroicznej postawie. Jest bardzo epicki ze wspaniałą muzyką, tekstami, atmosferą i grafiką, a komunikacja w zespole była bardzo dobra. Myślę, że to kwestia gustu, wielu ludzi twierdziło, że "Countdown to Armageddon" to nasz najlepszy album. Jakie utwory uważacie za najmocniejsze punk ty "Countdown..." i dlaczego? Nie mogę pominąć żadnego, lubię je wszystkie. Myślę, że wszystkie utwory mają elementy, na których opiera się Sacred Gate. Mam tu na myśli chwytliwe refreny, ciężkie i agresywne riffy, melodyjne prowadzenia i solówki. No dobra, niech będzie, "Countdown ...", "Sacred Gate" i "Legions of the North", (śmiech) lubię je, bo są dobre do headbangingu. Płytę kończy utwór "Made of Iron" zespołu o tej samej nazwie, w którym kiedyś grał Niko. Czy główną przyczyną było to, że jest to po prostu fajny kawałek czy może był jakiś inny powód? Postanowiliśmy nagrać go ponownie, ponieważ "Made of Iron" był zawsze na naszej liście koncertowej, głównie jako bis, a wszyscy ludzie na koncertach śpiewali refren. To kawałek, którego słuchasz raz i nie wychodzi ci z głowy. Zmieniłem tylko trochę tekst i nie ma drugiego solo jak na oryginale.

Foto: Sacred Gate

Naprawdę nie wiem. Jeśli będę miał motywację i energię, by ponownie założyć zespół może to się stanie. Na moim komputerze nadal mam pełne utwory na kolejne dwa albumy, ale na razie jestem bardzo zajęty moją pracą i moją rodziną, nie mogę grać w zespole. Czym teraz będą zajmowali się muzycy Sacred Gate? Czy będzie to miało jakiś związek z muzyką? Gracie w jakichś innych zespołach? Wiem, że Christian gra na perkusji w zespole coverowym, Ron pośpiewał kilka tygodni w innym metalowym zespole, ale o ile wiem ten zespół również się rozpadł. W ogóle nie obchodzi mnie, co robią pozostali dwaj faceci. Na "Countdown..." przyszło czekać trzy lata. Co się działo w obozie Sacred Gate w tym czasie? Cóż, mieliśmy osiem z dziewięciu utworów, kiedy Jim opuścił zespół więc zaczęliśmy szukać

102

SACRED GATE

Armageddon" napisałem też całość z wyjątkiem dwóch utworów. Do tych dwóch kawałków Björn przesłał mi kilka pomysłów i riffów, uzupełniłem je swoimi riffami i tekstami. Sposób w jaki pracowaliśmy polegał na tym, że przygotowywałem demo z muzyką i perkusją za pomocą komputerowej perkusji i dawałem je innym. Niektóre szczegóły zostały opracowane na próbie, ale najwięcej pracy wykonałem w domu. Na co jest kładziony główny nacisk podczas komponowania? Jakie warunki muszą być spełnione, żebyście zaczęli nad nim pracować? Riff, melodia, a może coś jeszcze innego? Tak jak właśnie powiedziałeś, kiedy mam fajny riff lub melodię kontynuuję pracę nad kompozycją, używając nowych riffów i myśląc o tekście, który pasowałby do melodii. Czasem mam refren, melodię lub teksty w mojej głowie, a następnie robię utwór.

Na płycie możemy usłyszeć też nowego wokalistę Rona Slaetsa. Skąd akurat ten skądinąd świetny wybór? Znaliście się wcześniej? Ron nakręcił kilka filmów na YouTube, a nasz znajomy zobaczył je i skontaktował się z Ronem, mówiąc, że szukamy wokalisty. Tak go znaleźliśmy, daliśmy mu dwa lub trzy kawałki do nauki i zaprosiliśmy go na próbę. Od pierwszej próby wiedzieliśmy, że jest właściwym wyborem. A czemu odszedł Jim Over? Wciąż nie wiemy. Po prostu nie przyszedł na próbę ani nie odpowiadał na nasze telefony i sms-y. Jakie widzicie największe różnice między nowy dziełem, a poprzednimi krążkami? Szczerze mówiąc, nie widzę wielu różnic z wyjątkiem tego, że nowy materiał jest bardziej agresywny i jest więcej elementów US metalu niż na dwóch pierwszych albumach. Ale słychać, że to album Sacred Gate.


Skąd czerpiecie główną inspirację podczas tworzenia swojej muzyki? Teksty inspirowane są filmami lub książkami lub czymś, co widzę w telewizji, albo mam pomysł na coś i po prostu zaczynam pisać. "Under the Normandy Sky" na przykład inspirowany jest filmem "Szeregowiec Ryan", a "The Oath of the Damned" opowiada o armii umarłych z "Władcy Pierścieni". Z muzyką jest trochę inaczej, po prostu biorę gitarę i zaczynam grać, jeśli nowy riff jest dobry, nagrywam go i próbuję rytmów, które do niego pasują. Dzięki komu w ogóle chwyciliście za instru menty? Jeśli mówię za siebie to głównym powodem jest Iron Maiden, te fantastyczne solówki gitarowe i struktury kompozycji i oczywiście wokal Dickinsona był powodem dla którego musiałem kupić gitarę i nauczyć się grać. Potem pojawiły się takie zespoły jak Metallica, Manowar, Megadeth, Dio, Iced Earth, Sepultura, Slayer i tak dalej. Za teksty odpowiadaż również Ty. Sądząc po tytułach i okładce mają raczej mroczny i mało optymistyczny wydźwięk. Czy możecie powiedzieć coś więcej na temat liryków? Masz rację, nie jestem zbyt optymistycznie nastawiony do przyszłości. Kiedy oglądasz wiadomości widzisz, że z dnia na dzień wszystko się pogarsza. Religijni fanatycy i terroryści, przeludnienie, choroby, wojny, zanieczyszczenia i zmiany klimatu, a najgorsze jest to, że nie rozumiemy, że musimy coś zmienić, jeśli chcemy lepszej przyszłości. Myślę, że nie mamy właściwych przywódców lub przynajmniej wiele krajów nie ma pojęcia jak radzić sobie z zagrożeniami i problemami we właściwy sposób, a ich działania pogarszają sytuację. Teksty tytułowego utworu, utworów "Sacred Gate" i "The Flames of War" dotyczą właśnie tych tematów. Dwa utwory inspirowane są filmami, "Mankind's Fall" dotyczy inwazji obcych. Uważam, że przeludnienie jest dużym problemem, który doprowadzi do wojen w przyszłości o zasoby, wodę lub terytorium. Nie sądzę, że ziemia może zasilić 12 lub 15 miliardów ludzi, myślę, że ktoś zareaguje i spróbuje ją zredukować za pomocą wojen lub wirusa, albo sama ziemia to zrobi. Może coś jak w powieści Dana Browna "Inferno", kto wie? Waszą okładkę ponownie wykonał francuski artysta Jean-Pascal Fournier, który ma na kon -

Foto: Sacred Gate

cie mnóstwo okładek metalowych kapel w tym waszą "Tide of War". Jesteście zadowoleni z obrazka, który zdobi "Countdown..."? Czy według was dobrze oddaje klimat albumu? Bardzo podoba mi się grafika. Powiedzieliśmy JP Fournier o tym, o czym jest ten album i daliśmy mu kilka pomysłów, jak to sobie wyobrażamy. Jako artysta okładkowy decyduje w jaki sposób elementy kompozycji będą lepiej pasować. Wiesz, jeśli zapłacisz dużo pieniędzy otrzymasz świetne dzieła z dużą ilością szczegółów, ale jesteśmy małym zespołem, więc zapłaciliśmy dużo mniej, ale jesteśmy w pełni zadowoleni z efektów. Oczywiście zawsze może być lepiej, ale jak już powiedziałem, jest to kwestia pieniędzy. "Countdown..." podobnie jak wasze poprzed nie krążki wydaliście poprzez Metal on Metal. Jakbyście ocenili pracę jaka ten label włożył w promocję Sacred Gate? Byliśmy bardzo zadowoleni z Metal on Metal, ponieważ współpraca z nimi była bardzo dobra. Zawsze uważnie słuchali naszych pomysłów, na przykład mieliśmy idę odnośnie ulotek. Kiedy ukazał się album nie było już Sacred Gate, ale nadal promowali album. Jestem bardzo wdzięczny Jowicie i Simonowi za wydanie albumu, mimo że zespół się rozpadł. Było to dla nich dużym ryzykiem, ale o ile wiem sprzedaż była jak dotąd dobra. Pytanie o trasę i koncerty w tym momencie nie

ma za dużego sensu, ale zapytam o te występy z przeszłości. Jaki gig i dlaczego wspominacie najlepiej? Udało wam się zagrać z jakimiś naprawdę dużymi bandami? Myślę, że najlepszy występ był w 2013 roku na festiwalu Metallergrillen. Graliśmy przez około godzinę, począwszy od 20:00, czyli najlepszy czas na rozpoczęcie, przed sceną było ponad 500 osób i podobał im się koncert tak, jak nam. Mieliśmy także inne fajne koncerty, ale także występy klubowe, w których atmosfera była fantastyczna. Największe zespoły, z którymi graliśmy, to Mystic Prophecy, Wizard i High Spirits. Jak teraz z perspektywy czasu oceniłbyś te wszystkie lata Sacred Gate? Najważniejsze momenty? Co dzisiaj zrobilibyście inaczej? Wydaje mi się, że wydaliśmy trzy bardzo interesujące albumy, reakcja fanów i czasopism była przez większość czasu bardzo dobra. Jestem dumny, że wiele osób i czasopism twierdzi, że mamy bardzo wyjątkowe brzmienie. Nagrania w studiu i granie na festiwalach to coś czego nigdy nie zapomnę. Oczywiście zdarzało się, że musieliśmy jechać 200-300 km na koncert i było tam tylko 25 osób, ale zawsze dawaliśmy z siebie 100% na scenie, więc mam tylko dobre wspomnienia. Kiedy jesteś założycielem zespołu i piszesz 99% materiału, może powinieneś wyjaśnić to innym członkom, kto powinien mieć ostatnie słowo. Myślę, że to jedyna rzecz, którą zrobiłbym inaczej. Jakie były według ciebie najlepsze metalowe płyty ubiegłego roku? Od czasu rozpadu nie słuchałem zbytnio nowych albumów, dlatego że zostałem ojcem i nie miałem zbyt dużo wolnego czasu na sprawdzanie nowych zespołów i albumów, ale bardzo lubiłem Destroyer 666 "Wildfire" i Mystic Prophecy "War Brigade". Jakieś słowa na koniec dla naszych czytelników? Pozdrowienia dla wszystkich naszych fanów w Polsce - dziękujemy za wsparcie przez te wszystkie lata! Stay metal! To już wszystko z mojej strony, dzięki za wywiad. Bardzo dziękuję za zainteresowanie Sacred Gate i za bardzo ciekawy wywiad. Maciej Osipiak Tłumaczenie: Filip Wołek, Karol Gospodarek

Foto: Sacred Gate

SACRED GATE

103


Jesteśmy dumni z nowej płyty Mówi wam coś nazwisko Curran Murphy? Otóż jest to gitarzysta znany między innymi z Shatter Messiah, a także mający za sobą staż w Annihilator oraz jako koncertowy wioślarz Nevermore. Piszę o nim dlatego, ponieważ jest też głównym kompozytorem najnowszego, drugiego krążka Sunless Sky zatytułowanego "Doppelganger". Jego gra w połączeniu ze znakomitymi wokalami założyciela zespołu Juana Ricardo tworzą morderczy duet. Każdy fan amerykańskiego power metalu powinien przynajmniej sprawdzić tę płytę, bo jest na niej mnóstwo kopiących dupę klasycznych utworów. Muzycy są przekonani o wysokiej jakości swojej nowej muzyki, a ja mogę się tylko z nimi zgodzić. HMP: Niedawno ukazał się wasz najnowszy album "Doppelganger". Kiedy zaczęliście nad nim pracę? Sunless Sky: Pracę nad nową płytą rozpoczęliśmy w październiku 2016 roku. Udało nam się napisać i nagrać cały album w ciągu trzech miesięcy. Wszystko z nowym materiałem potoczyło się szybko i jesteśmy bardzo zadowoleni z "Doppelganger"! W jaki sposób piszecie muzykę? Jest to praca zespołową czy może jednak jest jakiś główny kompozytor? Curran wymyślił większość tekstów i muzyki na ten album. Juan przyszedł z własną kompo-

dukcja i wykonawstwo wzniosło się o cały poziom wyżej, jeśli chodzi o stronę techniczną i brzmieniową! Jesteśmy bardzo podekscytowani, że możemy zrobić trzecią płytę Sunless Sky i przekonać się, dokąd zmierzamy! Patrząc po notkach prasowych widać, że jesteście bardzo pewni mocy tego materiału, prawda? Jesteśmy bardzo szczęśliwi i dumni z nowej płyty, brzmienia, sposobu w jaki działamy, jako zespół i naszych osobowości, doskonale ze sobą współgrających. Jesteśmy bardzo, bardzo zadowoleni z kierunku w jakim zmierza Sunless Sky, a także ze współpracy z Pure Steel Re-

death metal, jesteśmy podekscytowani na myśl o tym, że być może kiedyś jego elementy włączymy do naszej twórczości. Jakie cele wam przyświecały podczas pracy nad tym krążkiem? Aby nagrać najlepszą metalową płytę, musimy mieć pewność, że wszyscy czują się jak w zespole, który właśnie tworzy świetną płytę! Płyta jest jak mocno skondensowana pigułka. 10 kawałków, 45 minut, taki mieliście zamiar przed wejściem do studia? Czasem dłuższe krążki zaczynają w pewnym momencie nużyć. Curran chciał nagrać agresywną płytę, która będzie trwała poniżej 45 minut. Jest naprawdę osłuchany w starszych albumach z lat 80-tych, kiedy zespoły nagrywały krążki trwające od 33 do 40 minut. Zawsze wydawało mu się, że wydawnictwa tej długości sprawiają, że chce się ich słuchać raz za razem, a utwory naprawdę uderzają prosto do naszej głowy! Materiał jest mimo tego skondensowania całkiem zróżnicowany. Na przykład obok szyb kich petard w rodzaju "Starfall", "Doppelganger" czy "Netherworld", są też bardziej melodyjne, a nawet epickie jak np "Lake of Lost Souls". Czy takie urozmaicenie to też celowy zabieg czy po prostu nagrywacie to co czujecie bez zastanawiania się czy jest to szybkie, wolne czy melodyjne? Nowy album wyprodukował Curran, przez lata pracował przy produkcji ok. 85 płyt różnych zespołów. Jest on bardzo świadomy tempa i wyczucia przy procesie produkcji. Zdecydowanie ma swój określony sposób pisania utworów, co pozwala na stworzenie jak najlepszej sekwencji na album. Oczywiście, kazał chłopakom przesłuchiwać to co zrobił, by mieć pewność, że wszystkim będzie się podobać. Wszyscy, i Curran i cały zespół podjęli mnóstwo wysiłku i zaangażowania w pracę nad tą płytą.

Foto: Sunless Sky

zycją "Black Symphony". Kevin miał największy udział przy "Inside the Monster", a podczas przedprodukcji i prób dołączyli do niego Curran i Coltin i we trzech dopracowali ją do ostatecznego kształtu, który można usłyszeć na płycie. Dodatkowo, spędzili z materiałem również dodatkowe 3-4 tygodnie w studiu, dokonując drobnych poprawek, aż wszyscy byliśmy usatysfakcjonowani końcowym rezultatem! Jak byście porównali go do debiutanckiego "Firebreather"? Gdzie są największe różnice? Czujemy, że tak naprawdę nie ma porównania między tymi dwoma albumami. Nowi muzycy sprawili, że wokal Juana stał się bardziej podniosły, a sama muzyka bije na głowę tę z debiutanckiej płyty. Możesz też usłyszeć, że pro-

104

SUNLESS SKY

cords, która dała nam więcej wsparcia niż ktokolwiek z nas kiedykolwiek doświadczył w branży muzycznej! Cieszymy się bardzo na przyszłość z Sunless Sky i wszystkim co jest związane z Pure Steel Records. Waszą muzykę chyba najprościej określić jako po prostu US power metal? Jakie są wasze największe inspiracje muzyczne? Juan lubi i kocha każdą muzykę, to bardzo otwarty muzyk. Na Currana największy wpływ mieli Steve Vai, Jimi Hendrix, Eddie Van Halen, James Hetfield i Tommy Victor. Coltin szaleje na punkcie Motley Crue i wielkich rockowych gigantów, dlatego jest takim rozrywkowym bębniarzem podczas grania na żywo. Dla Kevina wszystkim jest melodyjny i techniczny

Mocne, metalowe melodie to bardzo duży plus tej płyty. Dużą wagę przywiązujecie do melodyki czy bardziej skupiacie się na riffie i pier dolnięciu? Wszystko idzie ze sobą w parze. Jeśli muzyka nie wywiera wrażenia, to nikogo nie będą obchodziły melodie. Nikt nie będzie zadowolony z kawałków, z nudną lub niezbyt dobrą muzyką. Pracujemy naprawdę ciężko nad każdym elementem muzycznym, od partii bębnów po linie basu i szczegółowo analizując każde słowo w tekście, by mieć pewność, że ma on odpowiednia moc, melodię, oraz napęd, który my lubimy. Patrząc po tytułach można zauważyć, że poruszacie się w bardzo różnych tematach. Możecie opowiedzieć o czym traktują wasze teksty? Co was inspiruje najbardziej do ich tworzenia, rzeczywistość czy fikcja?


Większość tekstów pisze Juan. Curran napisał teksty do "Inside the Monster" i "Kingdom of Sky", ale pomysły na nie zrodziły się raczej z początkowych szkiców Juana. Curran i Juan ściśle ze sobą współpracowali przy wielu tekstach. Curran, będący producentem, ma bardzo dobre wyczucie treści, rytmu i synkopowości wokali, by potem przerobić to na jakiś sensowny miks. W jaki sposób w ogóle powstał Sunless Sky? Kto był pomysłodawcą? Juan założył zespół cztery lata temu, wymyślił nazwę i koncepcję. Potem Curran i Kevin zjawili się około dwóch lata temu, a następnie jakoś dziesięć miesięcy temu dołączył do nas Coltin. Juan Ricardo, śpiewał w wielu różnych ban dach, a w tym roku choćby na najnowszym Wretch. Jak by porównał obie płyty, czyli "Doppelganger" oraz "The Hunt" Wretch? Nad którą pracowało się ciężej, bądź z której jest bardziej zadowolony? Na którą miał większy wpływ? Juan jest bardzo podekscytowany jednym i drugim zespołem, więc ich nie porównuje. To dwie różne odmiany metalu. Wretch to czysto europejski power metal, podczas gdy Sunless Sky ma w sobie więcej elementów z amerykańskiego thrashu. Nie sądzę, by Juan musiał ciężko pracować przy nowym albumie Wretch, Curran pracował również nad produkcją wokali przy nim, choć nie zajmował się ostatecznym miksem. Nowy album Sunless Sky został nagrany bardzo szybko, więc wyzwanie polegało na dotrzymaniu terminu wydania przed zaplanowaną, europejską trasą koncertową. Nie jestem w stanie powiedzieć na ile duży wkład w płytę Wretch miał Juan, ale w Sunless Sky to on jest głównym autorem tekstów. Jak doszło do tego, że Curran Murphy został członkiem Sunless Sky? Oryginalny gitarzysta prowadzący opuścił Sunless Sky, a Curran był na szczycie listy gitarzystów chcących podjąć się tego zadania. Od razu powiedział "tak" i dołączył do Juana i jego projektu. Stało się to bardzo szybko i było absolutnie bezbolesnym zdarzeniem dla całego zespołu. Curran ma jeszcze Shatter Messiah. Czy nie wystarczy mu tamten band? Czym się różni dla niego gra w obu tych zespołach? Shatter Messiah wciąż stanowi bardzo ważny

Foto: Sunless Sky

zespół dla Currana, ale jego członkowie są rozproszeni po całej Ameryce, zatem nie może grać z nimi na żywo tak często jak chce. To sprawia, że jest bardzo podekscytowany graniem z Sunless Sky. Shatter Messiah to bardzo mroczne i agresywne metalowe granie, wymagające technicznych umiejętności ze strony muzyków, Sunless Sky jest pod tym względem nieco mniej skomplikowane. Curran zostawił to jednak na przyszłość, by móc skupić się na pracy nad nowym materiałem Sunless Sky. Był też przez trzy lata w składzie Annihilator oraz przez jakiś czas jako gitarzysta koncertowy Nevermore. Jak te doświadczenia wpłynęły na niego jako muzyka? To sprawiło, że Curran stał się absolutnym perfekcjonistą jeśli chodzi o pisanie, nagrywanie, brzmienie zespołu na żywo. Wszystko to wyniósł poprzez grę w Nevermore i Annihilator. Czemu współpraca z Watersem nie trwała dłużej i nie zrobili wspólnie żadnej płyty? Curran nagrał z Annihilatorem trzy albumy, w ciągu pięciu lat współpracy. Zagrał na "Waking the Fury", "All for You" i "Double Live Assasination"... Na tych płytach studyjnych nie widnieje jako oficjalny członek składu stąd moje pytanie, ale

mniejsza z tym. Czy wasza sekcja rytmiczna również gra w jakichś innych bandach czy też są skupieni tylko na Sunless Sky? Kevin i Coltin tworzą instrumentalny projekt z Curranem o nazwie Custom Audio Mutation. Kevin ma również studyjny tech-death metalowy projekt, wraz ze swoimi przyjaciółmi. Curran Murphy jest waszym jedynym gitarzystą. Nie myśleliście o dokooptowaniu drugiego wioślarza choćby tylko na koncerty? Wynajęliśmy basistę na trasę, co dało Kevinowi możliwość stałego przerzucenia się na gitarę. Płyta ponownie wyszła nakładem Pure Steel Records. Chyba dobrze wam się z nimi współpracuje? Tak, jesteśmy z nich bardzo zadowoleni jako wytwórni, a teraz gdy pomagają nam w trasie i ciężko pracują, aby rozwinąć nas jako jeden z ich zespołów, uważamy, że wszystko dla wszystkich będzie już tylko lepsze!!! W jaki sposób, poza wywiadami promujecie płytę? Planujecie może jakiś klip? Jeśli tak to do jakiego utworu? Mamy w planach trzy teledyski promujące album, w ciągu najbliższych miesięcy wypuścimy klip do "Doppelgangera" i dwóch innych numerów. Poza tym w kwietniu, koncertowaliśmy niemal non stop od chwili wydania płyty. A co z koncertami? Często do tej pory występowaliście na żywo? Od kwietnia mieliśmy trasę po Europie, oraz środkowych i wschodnim wybrzeżu Stanów. Przed zakończeniem bieżącego roku, mamy nadzieję na ponowny przyjazd do Europy, oraz dwu-trzymiesięczną trasę po Ameryce. Ok, jak byście zachęcili czytelników Heavy Metal Pages do sięgnięcia po wasz album? Wszyscy czytelnicy Heavy Metal Pages mogą pobrać nasz nowy album za free, zanim go kupią. Słuchając go na naszej stronie badcamp mogą sami zadecydować czy będą chcieli wydać na niego pieniądze. To już wszystkie pytania, dzięki za wywiad. Dzięki wielkie!!! Maciej Osipiak, Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Piotr Szablewski

Foto: Sunless Sky

SUNLESS SKY

105


What if angels really did breed with humans? Poniższy wywiad był dla mnie dość wyczerpujący do przetłumaczenia i zredagowania. Ilość zwrotów specjalistycznych, nazw własnych oraz zapożyczeń z innych języków była dość duża. Jednocześnie był bardzo ciekawy oraz pouczający - choć na początku może odstraszyć długością wstępu. Ale przechodząc już do meritum: o zespole i o początkach swojej kariery w muzyce ciężkiej opowie nam więcej perkusista i wokalista Sue's Idol, Shane Wacasterfor. HMP: W 1982, utwór "Fighting Backwards" stworzony przez Pandemonium pojawił się w pierwszej edycji kultowej kompilacji "Metal Massacre" i wydawało się, że ta grupa jest na dobrej drodze do sukcesu. Zespoły, które znalazły się na niej są obecnie uznawane za zapomniane klasyki… tak więc czemu sama grupa nie przetrwała do dnia dzisiejszego? Shane Wacasterfor: Pandemonium, tak jak wiele innych zespołów z lat '80 grało to, co obecnie nazywamy tradycyjnym heavy metalem, odrzucając możliwość przystosowania się do tej eksplozji popularności grunge. Nie chciałem grać "grunge" tak czy siak, ponieważ ten gatunek do mnie nie trafiał. Przybyłem do Seattle w przeddzień Nowego Roku 1990. Miałem wtedy

mogłem sobie wyobrazić. Nasz pokój dzienny był na scenie, udekorowany czarno-białym podestem na perkusję i rampami, które mogłeś zobaczyć na kilku występach z Los Angeles. Grali oni na tej scenie z Lizzy Borden, WASP, Armored Saint, Metalliką, Slayer'em i mieli milion ciekawych historii. Byłem jak dziecko, którego marzenie było właśnie spełniane! Pamiętam, jak jednego dnia odpowiadałem na telefon, po drugiej stronie był Mike Inez pytający się o Dave'a bądź Eric'a. Mike był wtedy basistą w zespole Ozzy'iego i zaprosił nas na ich występ, który zakończył się naszym trzygodzinnym spotkaniem za kulisami. Dave, Eric, ja, Mike i Zakk słuchaliśmy historii o pracy w Tower Records w Los Angeles. To była dla mnie

Foto: Sue’s Idol

20 lat i spałem na kanapie w domu przyjaciela. Odpowiedziałem na reklamę zespołu z Los Angeles, goście z Metal Blade poszukiwali perkusisty, zaś mój znajomy Jeff zawiózł mnie na spotkanie z Dave Resch'em, które miało miejsce w jego domu. Dave zapoznał mnie z Eric'iem. Dali mi kasetę z sześcioma utworami Pandemonium do nauczenia się i powiedzieli żebym wrócił za tydzień na próbę. Pracowałem jako dekarz w tym czasie, tak więc codziennie brałem radio do pracy i doprowadzałem wszystkich do szaleństwa puszczając im ciągle te utwory. Powróciłem, mieliśmy sesję z "Cold Night", "The Will to Kill", "Snowblind" oraz "Imprisoned by the Snow" i od razu po tym miałem okazję grać koncert, tak więc przeniosłem się z nimi parę miesięcy potem. Ci goście wtajemniczyli mnie bardziej w biznes muzyczny, o wiele bardziej niż

106

SUE’S IDOL

surrealna chwila, jednak Eric dał mi dobrą wskazówkę, za którą zawsze podążałem. Powiedział on: "Gwiazdy rocka są ludźmi. Nie traktuj ich jak gwiazdy rocka, ponieważ robią dokładnie tą samą robotę, tylko komuś się udaje, a komuś wprost przeciwnie". Nigdy nie patrzyłem na to w ten sposób. Napisaliśmy tuzin kawałków lub więcej i weszliśmy do studia w czerwcu '92; do tego dużego domu z basenem krytym. Nagraliśmy dema siedmiu utworów w cztery dni na jedną półcalową kasetę, a nasz materiał został całkiem porządnie zmiksowany przez gościa o imieniu Freddy, a nasz agent poszedł z tym nagraniem do wydawnictw ale one wszystkie odpowiedziały to samo: "To nie jest grunge". Jeśli byłeś zespołem, który znalazł się w Seattle w '92 roku i jeśli nie zacząłeś grać grunge, to kończyło się na graniu klasyków rocka w barach, tylko po to by prze-

trwać jako zespół. Metal zszedł do podziemia, zaś my przeczekaliśmy ten okres. Wciąż jestem przekonany, że jeden z utworów, który nagraliśmy na demie, zatytułowany "All This Time" mógł być przebojem, nawet dzisiaj. To naprawdę lipa, że wiele wspaniałych talentów jest pomijanych, tylko dlatego, że nie wkomponowują się w nowy nurt. Parę zespołów, które już zajęły swoją pozycję i które pozostały wierne swoim przekonaniom, wydały swoje najlepsze dzieła, które trafiły do głuchej widowni. Czymś, czego nie mogę pojąć, jest to dlaczego Metal Church jest pomijane przy opisie sceny Seattle, lub czemu są pomijane takie zespoły jak Forced Entry, Sanctuary, The Accused czy nawet wczesne Queensryche. Jak dla mnie, te zespoły miały równie interesujące brzmienie i wkład w muzykę ciężką. Tak więc zeszliśmy na ubocze i graliśmy w klubach przez miesiące, jako Spellbinder wykonując covery. Teraz jest to całkiem zabawne, ponieważ mówiąc to przypominam sobie jak widziałem ich w filmie dokumentalnym "The Decline of Western Civilization Pt. II". Pandemonium rozpadło się w późnych latach '80 bądź we wczesnych '90. Sue's Idol powstał około 15 - 20 lat potem. Czy możesz opowiedzieć więcej o tym czasie w Twoim życiu? Tak więc, opuściłem Pandemonium w '94 i grałem koncerty z paroma innymi zespołami w Seattle zaś Pandemonium jeszcze działało przez jakiś czas, aczkolwiek nie wiem dokładnie kiedy się rozeszli. Skończyłem w zespole złożonym z paru kolesi którzy byli w amerykańskim lotnictwie. Przekonywali mnie do tego abym również poszedł do lotnictwa, no i się zgodziłem. Wytłumaczyłem rekruterowi, że chcę być inżynierem dźwięku, jednak powiedział, że w lotnictwie nie ma takiej roboty. Nie miał racji, oni zasadniczo mają inżynierów dźwięków, jednak ja nie wiedziałem tego wtedy i wybrałem konserwację elektroniki… skończyłem w Kalifornii, Anglii, Turcji, Afganistanie, Arabii Saudyjskiej, Kuwejcie, Rumunii, Iraku i tam jeszcze gdzieś stacjonowałem w Las Vegas w 2006 roku. Miałem okazję zagrać na perkusji może trzy razy w ciągu dziesięciu lat! Możesz opowiedzieć więcej o Dan'ie Dombovy'm? Jak rozpoczęła się wasza współpraca? Dan i ja znamy się już jakiś czas. Chodziliśmy razem do liceum i fałszowaliśmy do "Seek And Destroy" na składaku z Rogers/Apollo z rozwalonymi cymbałkami i 25 watowym wzmacniaczem Gorilla, kiedy mieliśmy 16 lat! Znaliśmy również Toby'iego Knappa ze szkoły, co było dość dziwnym zbiegiem okoliczności, żeby ten talent muzyki ciężkiej pochodził z 14 tysięcznego miasta położonego w północnym Wyoming. Graliśmy każdy w paru zespołach przez parę lat, zanim Dan i ja wyruszyliśmy do Los Angeles z naszym zespołem Mystic Rose i próbowaliśmy szczęścia. Graliśmy w oczywiście w Whiskey, Gazarri'm, the Roxy, Chex, FM Station i tak dalej. Nasza salka prób była umieszczona w starej chłodni, obok torów kolejowych w Venturze. Dan zasadniczo żył z nami (Pandemonium) w Seattle przez jakiś czas. Przenosząc się szybko w 2006r., muszę powiedzieć, że skończyło się na tym, że mieszkaliśmy z kilometr od siebie w Las Vegas. Spotykaliśmy się na paru próbach i próbowaliśmy nagrywać utwory na Boss 1600CDR. Nasze nagrania dały całkiem dobre rezultaty, jednak przekroczyliśmy możliwości tej 16 ścieżkowej maszyny. Potem dostałem rozkazy przeniesienia do Maryland na trzy lata, a następnie miałem szczęście powrócić do Las Vegas w 2012r., tak więc wtedy utopiłem całą moją forsę w ProTools, parę mikrofonów, komputer, interfejs i siedziałem z poradnikiem dotyczącym


nagrywania dźwięku dla początkujących i tak o to powstało "Hypocrites...". Jak przebiegały prace nad "Hypocrites and Mad Prophets"? Kto napisał muzykę? Dan napisał całą muzykę. Na początku zamierzaliśmy zdobyć wokalistę do zespołu, ale nie mogliśmy nikogo znaleźć. Mieliśmy okazję przesłuchać paru, jednak żaden z nich nie mógł poświęcić więcej niż tylko jedną, lub dwie godziny czasu w weekendy i to było dla nas nie do zaakceptowania. Dan zaprosił do współpracy Steve Plocica z Apocrypha kiedy mieliśmy tylko jedno surowe demo, jednak zasadniczo nie byliśmy na to jeszcze gotowi i Steve poinformował nas o tym, nie mówiąc bezpośrednio, że materiał był do dupy, (śmiech)! Wtedy poprosiliśmy Gigi z Phantom Blue o wizytę i zagranie z nami paru utworów. Myśleliśmy wtedy, że może żeński wokal będzie bardziej pasował, jednak kiedy już usłyszeliśmy rezultaty tego podejścia uznaliśmy, że nie chcemy iść w tym kierunku, jednak bardzo miło było posłuchać jej śpiewu. Wtedy ostatecznie powiedziałem Dan'owi, że teraz ja podłożę wokale, a potem poszukamy jakiegoś wokalisty, który zrobi to lepiej. Tak więc nagraliśmy najpierw "Alone" i wyszło całkiem dobrze, tak więc zaczęliśmy dalej pracować, a Dan stał się Panem Producentem i zaczął na mnie naciskać bardziej i otrzymaliśmy całkiem dobre wyniki, jednak nie miałem w tym pewności siebie. Całe te nagrania były bardzo pouczające, od umiejscowienia mikrofonów, poprzez gain, miks, mastering, okładkę, poprzez samo przygotowanie płyty… wszystko zrobiliśmy sami. Czy ten album spełnił wasze oczekiwania? Nie, jedynie zapalił nam ogień pod naszymi dupami, pokazując, że powinniśmy się postarać bardziej. Produkcja na "Hypocrites..." nie jest tak dobra. Nie miałem pojęcia co wtedy robiłem, spędzałem po cztery godziny na dzień przez parę miesięcy, miksując to i czytając wszystkie materiały, które mogłem znaleźć na temat nagrywania. YouTube nie ma zbyt wielu poradników jak nagrywać metal w ProTools… wszystko co tam było to light rock oraz hip-hop. Nie mogłem uzyskać brzmienia takiego jak występuje na innych krążkach, niezależnie co robiłem, jednak teraz wiem co oznacza zwrot "śmieci na wejściu, śmieci na wyjściu1". To naprawdę fajne uczucie jest wreszcie mieć własny album, spełnić swoje marzenie, jednak obaj wiemy, że mogliśmy to zrobić lepiej. Co chcieliście powiedzieć grafiką waszego debiutu? Ta okładka to był moment przebłysku geniuszu. Bratanek Dan'a jest nieetatowym fotografem, ma też syna. Pewnego dnia zrobił zdjęcie swojego syna chodzącego drogą z zabawkowym rewolwerem, później to zdjęcie wytatuował sobie na przedramieniu. Wysłał Dan'owi zdjęcie tatuażu, a Dan je pokochał. Również pomyślałem, że jest to wspaniałe i zacząłem poszukiwać artysty, który skompiluje je z apokaliptyczną sceną odbywającą się z Waszyngtonie. Znalazłem Irene Langholm na stronie Deviant Art i skontaktowałem się z nią, mówiąc czego szukamy. Stworzyła świetną grafikę, ale była w kolorze, a my chcieliśmy coś bardziej mrocznego. Poprosiliśmy ją o konwersję do monochromu i właśnie ta grafika została użyta na okładce. Uważam, że zrobiła świetną robotę… Interpretację tej okładki zostawię dla widza, ponieważ ona mówi sama za siebie. Jaka była reakcja sceny metalowej na wasz debiut?

Reakcja była zaskakująca. Nowy album, bez reklamy, bez wsparcia, bez dystrybucji, ale jakoś znalazł się na YouTube i zaczęliśmy wtedy dostawać maile z Peru i Argentyny, dotyczące utworu "Parabellum Bonecrusher", który był o zabójcy siedzącym w samochodzie i oglądającym dom swojej przyszłej ofiary. Myślał on jak bardzo zimną krew musi mieć ktoś, by wykonać takie zlecenie. Z jakiś powodów ten utwór przykuł sporą uwagę. Nawet pomimo tego, że produkcja kuleje, same utwory - brzmieniem melodii - są wyjęte wprost z roku '86. W dużym basenie z wielkimi produkcjami "Hypocrites..." się wyróżniło tą odmiennością. Rozmawialiśmy na temat nagrania tych utworów ponownie, wiemy obecnie co robimy i będziemy mieli je z pewnością porządnie zmasterowane, tak więc w przyszłości na pewno będzie "Hypocrites 2.0". Możesz powiedzieć więcej o Twojej współpracy z innymi członkami zespołu? Mam na myśli Toby'iego Knapp'a, Steve'a Habeck'a oraz Mitcha DeMatoff'a, którzy dołączyli w roku 2015? Jak już wcześniej wspomniałem, dorastałem z Toby'm w Wyoming. Po ciężkiej pracy nad "Hypocrites...", Dan nie chciał być przeciążony tym, że musi napisać wszystkie riffy i solówki, tak więc poprosił on Toby'iego o pomoc w solówkach i on dostarczył je na sześć nowych utworów. Dan gadał z klawiszowcem, który nagrywał muzykę z Great White na ich wczesnych albumach i miał się z nim spotkać w Sam Ash Music, gdzie pracował. Poszedł tam jednego dnia by z nim pogadać i powiedziano mu, że on umarł. Byłem wtedy w Anglii. Jakoś Dan trafił na Mitch'a, bodajże w jednym sklepie, w którym razem robili zakupy. No i jakoś zaczęli rozmawiać o nagraniu klawiszy na parę utworów. Ze Steve'm również dorastaliśmy w Wyoming. Możesz opowiedzieć więcej na temat solowej kariery Toby'iego Knapp'a? Czy wpływa ona na wasz zespół? Wątpię, że jego inwencja się kiedykolwiek wypali i jakimś cudem znajduje on czas na tworzenie kilku projektów na raz. To jest naprawdę nadzwyczajne, lecz nie, jego kariera solowa w żaden sposób nie wpływa na Sue's Idol. Toby działa na pełnych obrotach od roku '92, jak sadzę, w momencie, w którym podpisał kontrakt z Shrapnel. Ja i on mamy też inny wspólny projekt o nazwie Necrytis i niedługo będziemy wydawać nasz drugi album, który będzie 20 albumem w karierze Toby'iego.

Produkcja była trochę lepsza, bo zastosowaliśmy naszą wiedzę zdobytą podczas prac nad "Hypocrites...", zaś za mastering tym razem wziął się Chris Harris (Zeuss) z Planet Z. Czy tytuł waszego drugiego albumu "Six Sick Senses" ma ukryte znaczenie? W pewien sposób przypomina wymowę numeru bestii. Co sądzisz na temat szatańskich motywów w muzyce? Każda istota na ziemi używa swoich zmysłów, jednak kiedy dochodzi do tego "szóstego zmysłu" to okazuje się, że jedynie człowiek jest w stanie pojąć i przekazać odczucia, które otrzymał za pomocą tego szóstego zmysłu. Być może pewne zwierzęta są w stanie poczuć strach, trzęsienie ziemi czy tam duchy, jednak jesteśmy jedynymi, którzy potrafią na ten temat pisać, prowadzić filozoficzne dysputy, co to może być za uzdolnienia psychiczne lub zdolność jasnowidzenia. Kiedy mówię "leave this world to feel, six sick senses proven real" mówię o skarłowaciałym, bądź "chorym" szóstym zmyśle, tym którego nie mamy rozwiniętego, aż do czasu naszej śmierci. Wyobrażam sobie włączenie go jak latarki, podświetlającej nieznane dla nas. Uwielbiam motywy satanistyczne w muzyce. Lubię podwójne znaczenie, podteksty, słowa z więcej niż jednym znaczeniem. To sprawia, że interpretacja tekstu staje się interesująca. Weźmy na przykład jeden z wersów biblijnych, który mniej więcej brzmi tak: "jasne światło przybędzie na wschód", lub coś w tym stylu… co dokładnie to oznacza? Błyskawicę? Meteor? Słońce? Sądny dzień? Osobę obdarzoną wyjątkowym umysłem. Jest tak wiele ukrytych wiadomości wokół nas. Nawet jest parę zagadek umieszczonych na okładce "...Senses", które odnoszą się do jednego z utworów. Co chcesz powiedzieć o obecnej sytuacji po wydaniu albumu? Naprawdę ciężko jest nadążać z wszystkimi projektami. "Hypocrites..." wydaliśmy w roku 2014, "...Senses" w roku 2015, utworzyłem Necrytis w roku 2016 i a w następnym wydałem "Countersighns", zaś kolejny album zostanie wydany najpewniej w późną wiosną roku 2018. Na początku roku 2018 zacznę pracę z Toby'm nad albumem sygnowanym nazwą jednego z jego projektów, Where Evil Follows. Następnie zajmę się komponowaniem kolejnego albumu Necrytis, najpewniej to nastąpi późnym latem roku 2018. Również kolejny album Sue's Idol będziemy chcieli przygotować, miejmy nadzieje, że będzie to też w roku

Czy możesz powiedzieć więcej o toku pracy nad "Six Sick Senses"? "Senses" zostały stworzone praktycznie w całości przez Skype. Dan i ja mieliśmy utwór tytułowy i "DMO", które pozostałe po sesji z "Hypocrites...", wraz z kawałkiem "Kill or be Killed". Reszta została kompletnie napisana przez Skype. Nie wiem jak wiele zespołów pisze swoje albumy nawet bez grania utworów razem, jednak mogę Ci powiedzieć, że jest to bardzo trudne. Najtrudniejszą częścią jest ustalenie właściwych temp, ponieważ nie macie wtedy możliwości zagrać razem i znaleźć jednego rytmu. Musieliśmy wysłać tysiące załączników w tą i w drugą stronę.

SUE’S IDOL

107


2018, choć być może dopiero zaczniemy go nagrywać w następnym roku. Będę bardzo zajętą osobą przez te osiemnaście miesięcy. Czy "DMO" to akronim dla Dark Matter Obscura? Nie jestem do końca tego pewien… Poza tym, czy możecie opowiedzieć więcej o rzeczach, które zainspirowały wasz najnowszy album? Tak, "DMO" jest akronimem dla Dark Matter Obscura, tajemnej organizacji, która jest przyczynkiem wielu światowych wydarzeń. Rząd nie jest pewien czy oni rzeczywiście istnieją, czy czasem oni sami w sobie nie są rządem… są aż tak sekretni. Inspiracje? Dorastałem sam, ponieważ chodziłem do dziesięciu różnych szkół i nigdy nie miałem okazji połączyć się węzłem przyjaźni z kimkolwiek, tak więc mój świat był złożony z wielu pozorów, symulacji oraz z dużej ilości przeczytanych książek. Moi rodzice chcieli bym wierzył w to, co chcę wierzyć i religia nie była mi wmuszana. Mieliśmy książki na temat astrologii, reinkarnacji i tak dalej. Kiedy byłem bardzo młody grywaliśmy sobie rodzinnie także na tablicy ouija. Jeśli gadałeś o duchach lub czymkolwiek ponadnaturalnym w moim domu, to zawsze zostałeś przyjęty poważnie: karty tarota, wykresy urodzinowe i tak dalej. Myślę, że fascynujące jest to, że społeczność próbuje wszystko nazwać, oraz przyporządkować do pewnych kategorii, rzeczy, które nawet nie zostały potwierdzone, czy rzeczywiście istnieją. Oceniamy się przez pryzmat wiary, ufamy komuś kto ma silną wiarę, zaś osoby, które śmią wątpić często wykluczamy. Wyobraź sobie ulgę podatkową zależną od tego czy wierzysz, bądź nie w UFO. Niesamowite. Nakreśliłem już wiele inspiracji z motywów okultystycznych, karmicznych, w tym włączając religie. Jak wiele z twórczości religijnej zostało zduszone… kim my jesteśmy by decydować jaki tekst religijny może zostać "tą ksiegą". Zobacz na te wyłączone gospele. Przeczytaj Księgę Henocha, i zobaczysz o co mi chodzi. Możesz wmawiać, że autor był na LSD, ale co, jeśli tak naprawdę większość z tego jest prawdziwa? Co jeśli anioły rzeczywiście spółkowały z ludźmi? To miałem na myśli, kiedy napisałem "Daemon Angelus" na pierwszy album Necrytis. Co jeśli anioły i demony toczą między sobą walkę na polach bitewnych? To miałem na myśli pisząc "Kill or be Killed". Jednym z moich ulubionych kawałków jest "Lady Painted Death". Opowiada o starożytnej wampirzej wiedźmie, która dotarła do końca swojego życia. Maluje ona swój autoportet. Wers "draw your last breath" ma tu podwójne znaczenie, w którym ona coś maluje, albo jest przedstawiona w momencie swojego zgonu, jak chwyta ostatni oddech. Świetna dwuznaczność. Lub wtedy kiedy mówię "raucous, bells of hell", brzmi podobnie do "rock us, bells of hell", co było celowe, odnosząc się do treści satanistycznych w naszej muzyce. Podobnie jest z "Luna Sees", czy raczej "Lunacies", utworze o psycholach. Dla "Taste This Evil" uznałem, że zabawnie będzie skończyć każdy wers z słowem zawierającym - tion. W bród treści satanistycznych! Jakie są różnice i podobieństwa pomiędzy "Hypocrites and Mad Prophets" i "Six Sick Senses"? Produkcja jest głównym czynnikiem, który różni oba albumy. Na "Hypocrites and Mad Prophets" nie używaliśmy wzmacniaczy gitarowy, ale panelu analogowego "Ramsa/Panasonic" stworzonego w 1985r. z tymi niedokładnymi pokrętłami, nie mieliśmy pojęcia jak ustawić poziom nagrywania, a na dodatek ja sam zrobiłem master na debiucie, co było naprawdę kiepskim

108

SUE’S IDOL

pomysłem. Używałem dwóch różnych werbli i wciąż przemieszczałem mikrofon na "Hypocrites... ". Dan i ja przed nagraniem debiutu graliśmy utwory na żywo, natomiast "...Senses" został zrobione za pośrednictwem Skype'a. Nie używaliśmy mikrofonów napowietrzych do nagrania perkusji, również nie mieliśmy żadnego mikrofonu do nagrania ride czy hi-hat'a. Co do wzmacniaczy, to używaliśmy Marshalli. Podczas nagrań na "Hypocrites... " używałem Pearl Prestige Session Select, klonowego zestawu perkusyjnego z bębnami nastrojonymi dość nisko, zaś na "...Senses" używałem zestawu Pearl Reference z nagimi główkami. Na obu używałem pałek 7A, ponieważ nie grałem na perkusji przez długi czas i pałki 5B/2B były trochę dla mnie jak kije bejsbolowe. Jednak nie możesz używać pałek 7A do metalu. Co ja wtedy myślałem? Uderzałem w bębny najmocniej jak umiałem, próbując wydobyć z nich dźwięk. Obecnie używam własnych pałek, bazowo to 2Bsy wymodelowane na podstawie SD1 General z zaokrąglonymi czubkami. Są z twardego drzewa amerykańskiego orzecha białego i naprawdę przywołują brzmienie bębnów, są aż tak ciężkie, jednak trzydziestki-dwójki na hi-hatach to naprawdę dziwki. Jestem prawie pewien, że używaliśmy standardowego strojenia2, jednak Steve używał pięciostrunowego basu na "...Senses". To był Warlock bodajże w standardowym strojeniu na "Hypocrites...". Wow, tak więc trochę dałeś mi do myślenia, że powinienem bardziej przykładać uwagę do tego co robię podczas nagrywania (śmiech!). Część planów na rok 2018 już zdradziłeś, co jeszcze będziecie robić? Tak jak już wcześniej wspomniałem, w ciągu następnych osiemnastu miesięcy powstanie sporo nowej muzyki, zarówno pod szyldem Sue's Idol, jak i pod szyldami Necrytis oraz Where Evil Follows. Dość zabawne jest to, w jaki sposób te zespoły są powiązane, tak jak masa europejskich zespołów, w których następuje dynamiczna rotacja. Akurat to jest spowodowane tym, że razem dorastaliśmy. Poza tym, nie zapominajmy o tym, że Toby gra jeszcze w Affliktor i w Waxen, jak również pracuje nad swoimi solowymi albumami. Co możesz powiedzieć o Crushing Notes Entertainment? Czy jest to wydawnictwo stwor zone specjalnie na potrzeby Sue's Idol? Czy wypełnia wszystkie wasze potrzeby? Dan i ja utworzyliśmy Crushing Notes z intencją promowania Sue's Idol tak jak i innych zespołów. Z innymi przedsięwzięciami Dan'a, takimi jak Crushing Metal Radio, oraz moim bytowaniem za morzem przez trzy lata, połączonym z pisaniem/ nagrywaniem prowadzenie tej działalności zaczęło stawać się naprawdę zbyt złożone i zżerało za dużo czasu, tak więc uznałem że ja się skupię na nagrywaniu, zaś Dan na wydawnictwie. Dan wydał kompilacje za pośrednictwem tego wydawnictwa, pod nazwą "Tyrants of Armageddon", składającą się z muzyki zespołów, które zaczynają

promować swoją muzykę oraz nowych zespołów, które nie miałyby w innym wypadku szansy zostać szerzej usłyszane. Co sądzisz o obecnej scenie w Los Angeles? Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie, ponieważ opuściłem Los Angeles w roku '90. Dwadzieścia siedem lat to naprawdę długi czas, przez który mogliśmy zaobserwować parę zmian gatunkowych. Czy wciąż jest praktykowane "płać-za-występ"? Nienawidziliśmy tego po prostu, zapłać pięćset dolarów za 40 minut na scenie. Mam nadzieję, że ta praktyka znikła, jednak nie mam zbytniego podglądu na żadną z scen muzycznych. Prawie jak pustelnik. Co zamierzasz robić w 2018? Wspomniałem już o tych wszystkich albumach, które planuje stworzyć i to jest to, co chcę zrobić. Mówienie, że stworzysz i wydasz album to jedna rzecz… stworzenie i wydanie go to druga. To jest naprawdę dużo pracy i wymaga ogromnego przywiązania do detali, od momentu strojenia aż do momentu zatwierdzenia grafik i wydrukowanych tekstów. Gdyby to ode mnie zależało, to bym tworzył rocznie po dwa albumy przez najbliższe 10 lat! Dziękuje za wywiad, czy mógłbyś powiedzieć parę słów na koniec do waszych fanów? Nie mam problemu. Naprawdę to doceniam. Też jesteśmy fanami muzyki i wiemy, że nie ma nic lepszego, jak zdobycie nowego wydawnictwa i włączenie go na maksa, przeczytanie tekstów i tak dalej. Tak więc proszę rzućcie okiem na następne wydawnictwa Sue's Idol, Necrytis oraz Where Evil Follows w latach 2018-2019! Dziękuję wszystkim naszym fanom za korespondencję i pozytywne wsparcie! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak 1

odnosi się to do tego, że rezultatem błędnych danych będzie błędny wynik. 2 mniemam że chodzi tu o EADGBE na gitarach elektrycznych


dodawaliśmy swoje inspiracje, które zdobyliśmy przez ten cały okres czasu.

Nie jesteśmy tutaj po to, by prawić kazania Pagandom to kwartet złożony z dwóch gitar, basisty i perkusisty, który wykonuje muzykę thrash metalową z wpływami nowoczesnego metalu. Jest to dość stary Szwedzki zespół, który swoje początki miał w końcówce lat 80. A o reszcie już opowiem wam w tej miniaturce basista i wokalista zespołu, Christian. HMP: Możesz powiedzieć parę słów wstępu na temat waszej muzyki? Christian Jansson: Więc, powiedziałbym, że thrash jest podstawą naszej muzyki. Gruby, trudny, czasami prędki, czasami wprost przeciwnie. Muzyka, która kopie w szczenę. Co jest waszą główną inspiracją? Wszystkie rodzaje muzyki ciężkiej od Converge przez Queensryche i Gojira do Neurosis… cokolwiek co lubimy, jednak naszą główną inspiracją musi być Slayer. Co chcecie przekazać za pośrednictwem waszej muzyki? Te rzeczy, które potrzebuję z siebie wywalić, rzeczy z którymi mam problem. Zawsze pisałem o relacjach, społeczeństwie, ale większość utworów na "Hurt as a Shadow" jest osobista i między innymi dotyczy nadużycia, uzależnienia, egoizmu, zaufania i innych podobnych. Jednak nie jesteśmy tutaj po to aby prawić kazania. Muzycznie chcemy żeby nasza muzyka dawała energię i pozwalała zapomnieć o świecie.

nym podejściu w tworzeniu muzyki. Od momentu, w którym zaczęliśmy pożyczać inspiracje od zespołów takich jak Monster Magnet, Kyuss, Faith No More, Pj Harvey i Danzig, tak więc poczuliśmy potrzebę powiedzieć "adios" Pagandom i zacząć od nowa pod nową nazwą. Stworzyliśmy i nagraliśmy parę naprawdę fajnych utworów, zanim się rozstaliśmy w '96. Co czułeś, kiedy reaktywowaliście Pagandom? Do czasu, w którym ludzie stojący za Gothenburg Sound Festival nie zachcieli żebyśmy ponownie zagrali na festiwalu we wczesnym 2014r., nie mieliśmy okazji rozmawiać na temat ponownej reaktywacji zespołu. Jednak powód był świetny, więc czuliśmy, że to ten moment.

Inspirujecie się troszkę średniowieczem, czyż nie? Możesz opowiedzieć nam więcej o tym? Nigdy nie interesowaliśmy się średniowieczem. Jeśli odnosisz się do nazwy naszego zespołu, to było to po prostu słowo które, dobrze brzmiało, przynajmniej tak nam się wydawało gdy mieliśmy 18-19 lat. Zasadniczo, to na początku nazwaliśmy nasz zespół Pagan, jednak znaleźliśmy inny zespół z naszego miasta, który miał już tą nazwę, tak więc po prostu dodaliśmy dom. Teledysk do waszego utworu "Catapults and Trapdoors" nie robi tak dużego wrażenia w mojej opinii. Złożony jest tylko z scen kapeli grających utwór nakręconych w monochromie… mniemam, że to była kwestia redukcji kosztów oraz tak bardzo potrzebnej wam reklamy, czyż nie? Trudno jest wszystkim dogodzić… ale w sumie to nas nie obchodzi. Nasze wydawnictwo Gain zachęciło nas do stworzenia teledysku i to zrobiliśmy. Wiele osób go polubiło i najważniejsze, że nam się spodobał. Monochromatyczny, czysty, gruby. Całkiem dobry jak na zerowy budżet produkcyjny, jeśli miałbyś się mnie spytać. Na pewno nie zamierzamy łazić po jakiś żwirowych

Zaczęliście w 1987, mam rację? Możecie powiedzieć więcej o początkach zespołu? Ja (basista/wokalista) oraz Martin Carlsson (gitarzysta) opuściliśmy jeden z zespołów metalowych, w których byliśmy, ponieważ chcieliśmy grać cięższy thrash. Znalezienie osób mających podobny cel zajęła nam z rok, ale kiedy nam się to udało, to była czysta magia. Byliśmy wtedy mocno pod wpływem Metalliki, Testament i Slayer oraz byliśmy ekstremalnie kompletni i poświęceni tematowi. Które wasze demo było najlepszym w Twojej opinii? Definitywnie "Hear Your Naked Skin Say Ashes To Ashes" z '90. Te cztery utwory miały duży wpływ na scenę w Gothenburgu. Lokalny klasyk. Pamiętasz swój pierwszy koncert jako Pagandom? Mógłbyś go nam opisać? Przyjaciel z zaprzyjaźnionego thrashowego Intoxicate zapytał się nas, czy nie chcielibyśmy czasem zagrać na festiwalu thrashowym w mieście w grudniu '88. Tamta noc była wspaniała. Graliśmy wraz z Intoxicate, Valcyrie (obecnie jej członkowie tworzą Fejd i Somewhere Beyond), Frozen Eyes (Mattias IA Eklund), Grotesque (Tompa Lindberg). Morbid (post Pelle Dead) i Nihilist (późny Entombed). Było to nasze pierwsze spotkanie z death metalem. Co prasa myślała na temat waszego debiutu? Mieliśmy całkiem dobre opinie na temat "Crushtime" ('94) w Niemczech, aczkolwiek marketing ze strony wydawnictwa był naprawdę biedny. Nie mieliśmy nawet żadnej dystrybucji w Szwecji... Możesz nam opowiedzieć o zespole Kung, w którym graliście chwilę po debiucie? Tak więc, gdzieś około '95 zaczęliśmy czuć się trochę ograniczeni w naszym brzmieniu i ogól-

Foto: Pagandom

Zważając na fakt, że ja i Martin byliśmy jedynymi oryginalnymi członkami zespołu, którzy mogli uczestniczyć, musieliśmy znaleźć sobie pozostałych członków - i udało się to nam. Perkusista Sören Fardvik znał Martina, zaś na próbie poznaliśmy się z Anders'em Björler'em (ex-At The Gates, ex-The Haunted). Anders miał zagrać z nami tylko jeden koncert, a już zagrzał u nas miejsce przez ponad dwa lata. Jak długo pracowaliście nad waszym najnowszym albumem? Nagrywaliśmy wszystko (wyłączywszy perkusję) sami, tak więc mogliśmy poświęcić dużo czasu na nagrania. Wydaje mi się, że nagraliśmy perkusję w maju 2015r, a ostatnią linię wokalną w pierwszych dniach stycznia 2016r. Czym się różni wasz najnowszym album, w porównaniu do debiutu i demówek? Nasz najnowszy album ma więcej wspólnego z wczesnymi demami, aczkolwiek używaliśmy naszych starych utworów jako punktu wyjścia i

polach ze sprzętem by zrobić teledysk. Co sądzisz o obecnej szwedzkiej scenie met alowej? Żywa i kopie zady jak zwykle! Czy będziecie ponownie wydawać wasze dema? Wątpię, ale nigdy nie wiadomo... Co zamierzacie robić w 2018 roku? Zaczynać nagrania na nasz najnowszy album. Do tej pory napisaliśmy już naprawdę sześć dobrych utworów, tak więc jesteśmy naprawdę nabuzowani… i więcej przed nami! Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na koniec do waszych fanów. Dziękuje również! Jeśli jesteś fanem muzyki, która wchodzi mocno, to naprawdę powinieneś sprawdzić nasz najnowszy "Hurt as a Shadow". Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

PAGANDOM

109


Czy da się tak z marszu napisać riff? Na to pytanie, oraz na parę innych możecie znaleźć odpowiedź w tym wywiadzie, udzielonym przez wokalistę zespołu After Dusk, Paminos'a. Opowie on krótko o swoich inspiracjach, genezie powstania zespołu, roli religii i mitów w życiu codziennym oraz zrewiduje mój pogląd na temat stałości i zawartości składu tego zespołu. Zapraszam do wywiadu. HMP: Cześć! Co skłoniło was do stworzenia zespołu? Opowiedz o tym, proszę. Paminos: To było nieuniknione! Rok w rok, od dziecka, muzyka metalowa coraz bardziej pochłaniała mnie oraz mój wolny czas. Wszystkie oszczędności wydawałem na kupno płyt CD oraz winyli. Spędziłem wiele godzin śpiewając, grając na gitarze z moim bratem (Bill'em, gitarzystą After Dusk) i tworząc plany stworzenia naszego własnego zespołu. W liceum poznałem Theodore (klawisze). Zasadniczo to nie wpadłbym na pomysł, by do mojego zespołu zaangażować klawiszowca, jednak pamiętam moje myśli, jak po raz pierwszy zagraliśmy razem. Jedną z moich myśli było "kurde, ten gość umie grać!!!". Tak więc graliśmy, i graliśmy i graliśmy jeszcze więcej, potem zaś założyliśmy After Dusk. Możesz mi powiedzieć o swoich inspiracjach? Jaka muzyka, obrazy, filmy bądź gry komput erowe mają na Ciebie wpływ?

Religia również, jednak niektórzy traktują ją zbyt poważnie i przestają być otwarci na wiedzę czy rzeczywistość. W mojej opinii nie potrzebujesz Boga, aby traktować innych z szacunkiem. Po prostu nie bądź pierdolonym dupkiem! Jesteście całkiem ze sobą zżyci, nie dowiedziałem się o żadnych zmianach w Twoim zespole. Mógłbyś powiedzieć więcej o tym jak się dogadujecie w zespole? Zawsze After Dusk to byłem ja, Theodore i Bill. Potem od 2013 basista George został zastąpiony przez Thanasis'a oraz perkusista Constantine został zastąpiony przez Jima. Współpraca pomiędzy nami układa się świetnie, zarówno na scenie jak i poza nią. Poza zespołem jesteśmy również świetnymi przyjaciółmi, często wspólnie spędzającymi czas, aczkolwiek jeśli mamy coś zrobić jako zespół, to jesteśmy poważni. W większości wypadków, to członkowie zespołu decydują, co chcą grać i w jaki sposób,

wydany naszym sumptem w limitowanej ilości kopii. W 2008r. skończyliśmy nasz drugi album, nazwany "Hybris", który został wydany na skalę globalną w listopadzie 2009r. W 2012r. nasz trzeci album był gotowy. "The Devil Got His Soul" został przez fanów określony "manifestem riffów". W wrześniu 2013r. wydaliśmy singiel "Gamma Ray Burst". Utwór opowiada o jakimś fajnym dniu na ziemi, którego sielanka została przerwana przez kataklizm, który wydarzył się lata świetlne dalej. I 23 maja 2017r. wydaliśmy nasz najnowszy album, "The Character of Physical Law". Dlaczego właściwie mamy dość długą przerwę pomiędzy waszym powstaniem a waszym pierwszym demem, "Senses of Dusk"? W pierwszych latach istnienia naszego zespołu nie mogliśmy znaleźć żadnego opłacalnego studio, w którym można by było wyprodukować demo wystarczającej jakości. Słyszeliśmy demówki, wyprodukowane przez naszych przyjaciół w innych zespołach i one wszystkie brzmiały kiepsko. Wtedy Theodore musiał wstąpić do wojska, potem ja, potem Bill. Tylko to wyjęło trzy i pół roku z istnienia zespołu. Lipa straszna, jednak musisz zrobić to, co jest do zrobienia, a czas jest względny. Waszym najnowszym albumem jest "The Character of Physical Law". Jakbyś opisał ten album? Myślę. że jest to nasz najbardziej zróżnicowany album do chwili obecnej. Muzyka została skomponowana w tym samym stopniu przeze mnie, Bill'a i Theodore'a, ale same kompozycje zostały w równym stopniu zaaranżowane przez każdego z nas. Uważam, że ma wiele różnych elementów z całego spektrum ciężkich brzmień, zaś produkcja jest najlepsza jak do tej pory. George (Emmanuel) wykonał piekielnie duży nakład pracy i mogę powiedzieć, że jesteśmy bardzo zadowoleni z tego albumu.

Foto: After Dusk

Nie sądzę, że mam jakąś główną inspirację. To ona odnajduje mnie, kiedy najmniej się jej spodziewam. Tak zasadniczo to uważam, że nie da się tak z marszu usiąść i napisać riff, albo stworzyć tekst - to inspiracja popycha do tego. Lubimy praktycznie większą część metalowych i rockowych gatunków, poza tym filmy grozy, komedie i gry komputerowe. Tak jak powiedziałem, iskrę inspiracji możesz znaleźć wszędzie, nawet poprzez zwykłą konwersację. Jaka jest rola religii i mitologii w naszym życiu? Lubię czytać na temat mitów obcych kultur oraz również uwielbiam starożytne greckie mity. Grają one jakąś rolę w codziennym życiu ludzi, ponieważ są one zawsze jakimś rodzajem lekcji, przekazywanym pomiędzy wierszami.

110

AFTER DUSK

tak długo jak wszyscy jesteśmy stuprocentowo zadowoleni z wyniku. Co sądzicie o kompilacji "Metal Greece Now Vol.1"? Powinniśmy posłuchać tej kompilacji? Definitywnie. Jest na niej trzynaście zespołów, każdy reprezentuje inny styl. Myślę, że będzie to dla Ciebie interesujący materiał, dla mnie na pewno nim był! Czy możesz podsumować wasze albumy od "Senses of Dusk" do "The Devil Got His Soul"? Powiedz parę zdań na temat tej drogi, którą przebyliście od pierwszego dema. W 2004r. zaczęliśmy pracować nad naszym demo "Senses of Dusk", które skończyliśmy w wczesnym 2005r. Nasz pierwszy album, "The Witch's Pact" zmaterializował się w 2006r. Był

Jak długo przebiegały prace nad tym albumem? Możesz opowiedzieć więcej o nich? Wszystkie utwory zostały skomponowane w okresie od 2013r. do 2016r. W lipcu 2016r. Jim nagrał perkusję. Po okresie przerwy spowodowanymi sprawami technicznymi, Bill nagrał gitary w październiku, a Thanasis nagrał partie basu w grudniu. Theodore skończył swoje partie na organach Hammonda i klawiszach w styczniu kolejnego roku, zaś moje partie były ostatnie, nagrałem je w lutym. Na każdy instrument poświęciliśmy zwykle około czterech dni. Następnie nasz inżynier dźwięku, George Emmanuel (również gitarzysta Rotting Christ i Lucifer's Child) zaczął pracować nad mixem. Album został ukończony w końcówce kwietnia. Czy "A Corpse With a Smile" został zainspirowany jakimś zaistniałym wydarzeniem?


Nie. Owszem, znam już wiele przypadków zgonów dorosłych mężczyzn podczas kopulacji, aczkolwiek nigdy jeszcze nie słyszałem o uśmiechającym się trupie. Stworzyłem tą historię. Aczkolwiek jeśli to się gdzieś wydarzyło naprawdę, to chętnie chciałbym o tym usłyszeć! Poza tym zabawnym i dziwnym incydentem, utwór jest o relacjach towarzyszących temu zajściu. Wyobraź że sobie siedzisz na pogrzebie i słuchasz innych ludzi, szepczących do siebie. Tak więc, wasza muzyka gatunkowo to heavy/ thrash metal z dodatkami death, black i pro gressive metal. Czy zamierzacie rozwijać waszą muzykę w jednym z tych kierunków? Nigdy nie powiedzieliśmy, że tym razem gramy to w taki sposób, albo. że idziemy w tym kierunku. Po prostu piszemy utwory bez żadnych granic i jeśli one nam się podobają, to umieszczamy je na albumie. Wszystko co mogę obiecać, to - to, że kolejny album będzie prawdziwy, prosto z naszych serc, tak jak nasze pozostałe nagrania. Foto: After Dusk

Stworzyliście teledysk do "The Character of Physical Law". Czy to oznacza, że ten utwór szczególnie wyróżnia się na tle pozostałych kompozycji z waszego najnowszego albumu? Nie, myślę, że nie ma żadnego wyróżniającego się utworu z albumu. Każda kompozycja jest w swoim rodzaju. Jeśli mielibyśmy tylko możliwość, to stworzylibyśmy do każdego utworu teledyski. Stworzyliśmy wideo z tekstem dla "Pyroclastic flow (Honeydoom)" w tym miesiącu. Możecie sprawdzić je na Youtube. Waszą okładką chcieliście trochę podgrzać atmosferę, czyż nie? Możecie opowiedzieć więcej o koncepcie grafiki na "The Character of Physical Law"? Chcieliśmy czegoś co przyciąga wzrok, jednak wciąż zachowuje swoje powiązanie z tytułem krążka. Mieliśmy koncept postaci siedzącej w jakiejś nadwymiarowej przestrzeni, bawiącej się fundamentalnymi siłami natury i tworzącej kolejny wszechświat… wszechświat zostanie zniszczony, taki jak nasz… Wtedy zauważyliśmy prace greckiego artysty Othon'a Nikolaidis'a. Przedyskutowaliśmy z nim ten koncept, a on nam zaprezentował obecny cover tej płyty.

Który wasz album miał największy wpływ na waszą karierę? Wydaje nam się, że nasz drugi krążek, "Hybris", ponieważ był on naszym pierwszym wydawnictwem, które przebiło się poza granice Grecji, aczkolwiek mam nadzieje, że nasz najnowszy album będzie miał jeszcze większy wpływ na naszą karierę. Jest świeży, a my wciąż dostajemy masę wsparcia od metalowców z całego świata. Wydaje mi się, że wciąż nie macie wydawcy… jestem trochę zaciekawiony, dlaczego go nie macie. Nie mieliście żadnych ciekawych ofert czy raczej to jest kwestia tego że chcecie promować muzykę swoim własnym sumptem? Lub może jeszcze jakaś inna przyczyna za tym stoi? Mieliśmy wydawcę na naszym drugim albumie. Nie mamy nic przeciwko nim. Mieliśmy trochę propozycji, aczkolwiek uznaliśmy, że nie są one na tyle dobre. Dlaczego mamy włączać osoby trzecie, skoro można coś zrobić bez nich, czasami nawet lepiej. Jeśli dostaniemy ofertę od wydawnictwa, które będzie miało coś więcej do zaoferowania, to z pewnością rozważymy daną

propozycję. Co zamierzacie robić w późnym 2017? Myślimy nad stworzeniem kolejnego teledysku z muzyki z tego albumu. Poza tym będziemy przygotowywać się na parę przyszłych występów. Obserwujcie nas! Co lokalna scena myśli na temat tego albumu? Nie wiem co cała scena myśli. Gadaliśmy trochę z paroma gośćmi z innych zespołów, audycji radiowych i zinów i ich wsparcie było naprawdę pochlebne dla nas. Mówienie więcej o tym byłoby pluciem sobie we własną brodę, a ja jej nawet nie mam. Czy jesteś zainteresowany obecną polityką? Czy możesz powiedzieć coś więcej o obecnej sytuacji społecznej w Grecji? Jestem zainteresowany polityką w pewnym stopniu. Nie jestem członkiem żadnej partii i nie ufam 99% polityków. Ich pracą jest kłamstwo i manipulacja, a z tego co widzę, wykonują ją całkiem dobrze. Sytuacja społeczna w Grecji jest odbiciem ogólnej sytuacji w całym świecie zachodnim. Standard życia coraz większej ilości ludzi obniża się z przeciętnego na ubogi, zaś mniejszość przejmuje tą różnicę bogactwa. Powinno być inaczej: więcej osób jest w środku tej skali, zaś mniej na jej krawędziach. Powinniśmy się edukować i rozumieć to, że nasze działania mają wpływ na innych ludzi. Dziękuje za wywiad, mógłbyś podzielić się ostatnimi słowami z fanami? Chciałbym dać tysiące łapek w górę wszystkim tym, którzy wciąż kupują płyty CD, nagrania czy nawet mp3. Dziękuje za przeczytanie tego wywiadu, wspierajcie podziemie i nie pozwólcie by skurwysyny sprowadzili was na dno! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Foto: After Dusk

AFTER DUSK

111


Nie myślimy o straconych szansach W latach 80. i 90. ubiegłego wieku nie wszyscy mogli odnieść sukces czy przebić się w rosnącej z każdym rokiem liczbie metalowych kapel. Dlatego różne wcielenia warszawskiego Holocaust odeszły w niebyt, ale gitarzyści tej grupy, Albert "Al" Żółtowski i Piotr "Schenker" Konicki, nie odpuścili. Dziewięć lat temu założyli Hellhaim i po udanej EP "In The Dead Of The Night" zaatakowali właśnie debiutanckim albumem "Slaves Of Apocalypse". To porywający, klasyczny metal ze słyszalnymi wpływami mroczniejszego i brutalniejszego grania, tak więc tematów do rozmowy z obu panami nam nie zabrakło: HMP: Istniejecie od blisko 10 lat, ale uakty wniliście się stosunkowo niedawno: najpierw coraz większa liczba koncertów, później debiu tancka EP "In the Dead Of The Night", teraz pierwszy album "Slaves Of Apocalypse". Początkowe lata istnienia Hellhaim to był typowy dla każdej kapeli okres docierania się składu, muzycznej ewolucji, etc.? Al: Tak, to prawda. Ten okres spędziliśmy na dobieraniu odpowiednich ludzi i określaniu czym ma być twór, nazwany potem Hellhaim. Można powiedzieć, że szukaliśmy własnej tożsamości. Schenker: To był czas tworzenia, bardziej jednak dotyczy to samego zespołu, niż muzyki. Chcieliśmy, żeby każdy z członków miał swój wkład w finalny kształt zespołu. Kiedy już skład się ustabilizował, a pomysły każdego mogły znaleźć ujście, muzyka przyszła sama. Wygląda na to, że w waszym przypadku połączenie w zespole dwóch generacji sprawdza się

Ta swoista równowaga w Hellhaim między wami weteranami, a młodzieżą to coś na kształt relacji uczeń-mistrz, tym bardziej, że macie z Schenkerem znaczący wpływ na kształtowanie się polskiego metalowego podziemia lat 80.? Al: Człowieku, po prostu nie chcemy grać z wapniakami (śmiech). Starzy wyjadacze często wpadają w pułapkę własnych, utartych schematów myślenia i działania, przez co paradoksalnie zapominają, czym jest istota rock'n'rolla. Od samego początku odżegnaliśmy się od tworzenia skansenu stetryczałych dinozaurów rocka - młodzi, z którymi działamy mają w sobie ten ogień i siłę, by nakurwiać w Hellhaim, dlatego właśnie stawiamy na nich. Odpowiadając na twoje pytanie - czasem mam wrażenie, że to my więcej uczymy się od nich, niż oni od nas! (śmiech) Schenker: Wszystko opiera się na równoległych relacjach. Wygrywają argumenty, a nie względy personalne - każdy ma u nas równe prawo głosu. Albert i ja dużo czerpiemy z "mło-

wróciły i po 20 latach wróciłem do grania. Al: Piotrek i ja mieliśmy różne powody, by zakończyć granie wiele lat temu, fascynacja muzyką metalową pozostała jednak w nas na zawsze. Tak jak wspomniałeś, kiedy już wszystko uspokoiło się na polu rodzinnym i materialnym, to pragnienie powrotu do naszych "metalowych" czasów i tamtego środowiska było wciąż żywe, zwłaszcza, że w momencie zawieszenia aktywności muzycznej czuliśmy, że nie powiedzieliśmy jeszcze wszystkiego. Jednak powróciliśmy - i to, co zostało rozpoczęte 30 lat temu teraz zostanie dokończone. Piotrek, nie pomylę się pewnie obstawiając, że Michał zainteresował się muzyką dzięki tobie. A jak było z perkusją - grał już, kiedy zakładaliście Hellhaim, czy też usiadł za zestawem po raz pierwszy, kiedy okazało się, że brakuje wam drummera? Schenker: Odkąd pamiętam słuchałem metalu, także na muzycznej "emeryturze", siłą rzeczy więc Michał nasiąkał nim za młodu. A kiedy Majkel zainteresował się perkusją? Kiedyś robiłem porządki na strychu i znalazłem tam stary werbel, talerz, stopę i coś tam jeszcze. Zrobiliśmy z tego taką improwizowaną perkusję, mocując części do jego łóżka. Okazało się, że był to strzał w dziesiątkę, a bramy piekieł zostały uchylone - Michał robił fenomenalne postępy, kiedy więc zakładaliśmy Hellhaim jego wybór na stanowisko garowego był oczywisty. Wytrwał naprawdę długo, ale po nagraniu "Slaves Of Apocalypse" musiał odpuścić wybór między pracą, małym dzieckiem, a hobby jest po prostu niemożliwy, kiedy nie da się pogodzić obu opcji? Schenker: Crossfire (Michał) był filarem i motorem zespołu przez długi czas, ale jego serce bije teraz dla rodziny. Szanujemy jego decyzję, zwłaszcza, że wynikała też w sporej mierze ze świadomości potencjału rozwojowego Hellhaim. Macie już jednak odpowiedniego następcę Michała - od razu było założenie, że szukacie kogoś doświadczonego, dlatego to właśnie Jaro Kaczmarczyk dopełnił skład zespołu? Schenker: Dlaczego Jaro? Tak naprawdę błąkał się po ulicy i nie miał gdzie spać, to go przygarnęliśmy, a że trochę pogrywa na bębnach, to został.

Foto: Hellhaim

idealnie, bo zmian składu mieliście, jak dotąd, niewiele? Schenker: Wiesz, nie tak łatwo jest się od nas wyrwać… Formuła pełnej wolności i wewnętrznej demokracji jest bardzo kusząca i uzależniająca, zwłaszcza dla młodych ludzi, którzy w Hellhaim znajdują zwykle właściwe dla siebie miejsce. Al: Stały skład jest jednym z efektów wspomnianych wcześniej przemyśleń i ustaleń. Mamy w Hellhaim pewne standardy egzystencji w zespole i poza nim. Nikt bez poważnej przyczyny nie opuszcza zespołu. Bycie w Hellhaim ma wiele zalet i sprawia dużo frajdy, choć warto zaznaczyć, że niełatwo się tu dostać.

112

HELLHAIM

dości" reszty zespołu i chociaż często dochodzi między nami do spięć na różnych płaszczyznach, to zawsze finalnie potrafimy się dogadać, przez co bilans jest zdecydowanie na plus. Niedosyt po rozpadzie Alioth/Holocaust miał wpływ na to, że po odchowaniu dzieci, stabilizacji zawodowej, etc., uznaliście, że per spektywa spędzania wieku średniego przed telewizorem w bamboszach nie jest zbyt kusząca? Schenker: Cóż, kiedy założyłem rodzinę, osiągnąłem jakąś stabilizację życiową, nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek będę miał w ręku gitarę... Jednak ni stąd, ni zowąd moje demony po-

Dacie mu trochę czasu na opanowanie mate riału, czy też od razu zostanie rzucony na głęboką wodę koncertowego wiru? (śmiech) Schenker: Tak, dostał cały tydzień. A jak nie podoła... cóż, będzie cierpiał. Al: (śmiech). Spokojnie, nigdy nikogo nie rzucamy na głęboką wodę. Do koncertów jesteśmy zawsze maksymalnie przygotowani. Nowym członkom dajemy więc czas na naukę i czynnie w tej nauce pomagamy. Poświęcony na to czas procentuje potem pozytywnie dla wszystkich. Pytam o to nie bez powodu, bo wasze utwory są bardzo urozmaicone: niby to tradycyjny heavy, ale "Decimator" zapewnia też ostrą death/thrashową jazdę, "Ghosts Of Salem" atakuje ostrym tempem i blackowymi wokala mi, mamy też symfoniczno-organowe akcenty ("Anneliese (The Exorcist)") - wychodzi na to, że od 1990 roku nie byliście w letargu, stąd takie bogactwo tej płyty. Schenker: Po prostu Al i ja nosimy w sobie historię 30 lat metalu - nie udało nam się przekuć tego w bogactwo na koncie, więc pozostaje nam się cieszyć z bogactwa muzycznego zawartości naszej płyty. (śmiech)


Al: Każdy z nas preferuje odmienne style w metalu. Jest to prawdziwy piekielny kocioł, w którym buzują heavy, speed, power, thrash, death, black, a nawet szczypta znienawidzonej przeze mnie progresji. Do tej wybuchowej mieszanki dochodzi jeszcze różnica wieku, a że panuje u nas demokracja, to każdy po trochu przemyca swoje fascynacje. Pozostaje tylko sprawnie ogarnąć to w sensowną całość - co nie jest łatwe i często prowadzi do żywiołowych bitew na argumenty. Najważniejszy jednak jest ostateczny efekt, co każdy z nas rozumie, szanuje i bierze pod uwagę. Ale to tradycyjny heavy gra wam w serduchach najmocniej: Priest, Maiden, Accept, Iced Earth i setki innych kapel, bez których trudno sobie wyobrazić rozwój i dalsze istnienie tej sceny, wypaliły na was to swoiste piętno? Schenker: Lubię Maiden, Accept, Manowar, Dream Evil itd. Zawsze będę przemycał taką muzę do twórczości Hellhaim, nie rozumiem tylko współczesnych zespołów które chcą brzmieć dokładnie tak jak swoi idole. Te zespoły nie wnoszą niczego nowego, kopiują cudzy styl. Nie ma nic złego w inspirowaniu się, ale czasem wydaje mi się, że wydawcy i słuchacze są bardziej zainteresowani kolejną kopią Iron Maiden, niż zespołami z własną tożsamością. Jeżeli chcemy, by metal żył i rozwijał się, musimy szukać nowych rozwiązań, nawet zerkając z szacunkiem w przeszłość.

zgadzać? Al: Lubię horrory i filmy o zombie, ale takie koncerty to nie moja bajka. Schenker: Te hologramy to ogólnie żenada, której nie ogarniam... Muszę pamiętać, żeby zapisać w testamencie, by nikt przypadkiem takiego gówna nie zrobił nigdy z moim udziałem. Jak to śpiewał kiedyś pewien mądry człowiek: "Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym". Czyli wasze koncerty to zupełnie inna bajka, 100 % metalu w metalu, a po premierze płyty będzie ich pewnie jeszcze więcej? Schenker: Popełnimy parę sztuk, ale ze względów finansowo-logistycznych nie możemy być wszędzie. Jednak oczywiście będziemy grali jeśli będzie taka potrzeba - słuchaczy albo nasza! Al: Zdecydowanie nasze koncerty rządzą się swoimi prawami - stawiamy na energetyczne numery i zajmujący show. Ilość sztuk wyniknie jednak pewnie z naszych mocy przerobowych i potrzeb słuchaczy. Staramy się twardo stąpać

byłyby pewnie sporą atrakcją dla fanów, ale najpierw pewnie trzeba by było skonsultować się ze strunami głosowymi Mateusza, bo te, skromnie licząc, dwie godziny na scenie to jed nak nieliche obciążenie? Schenker: Jak się nie upije, to z pewnością da radę. (śmiech) Al: Divine Weep to bardzo dobry zespół, a my lubimy grać w dobrym towarzystwie. Jednak to Matt zdecyduje, na razie temat jest otwarty. Możliwe więc, że pokusicie się kiedyś o kilka koncertów w takim zestawie, przedzielonym jakąś inną kapelą, tak dla większego oddechu? Al: Jest to możliwe. Najbliższe miesiące będą dla was decydujące o tyle, że jeśli teraz nie zdołacie wypromować swej kapeli lepiej, to taka okazja może się już nie powtórzyć - mobilizujecie się jakoś bardziej w związku z tym, czy też wychodzicie z założenia, że co ma być, to będzie?

Nie słyszałem Hellhaim z poprzednim wokalistą, ale wydaje mi się, że bez Mateusza ciężko byłoby wam grać tak efektownie, bo to bardzo uniwersalny śpiewak, równie dobry w wysokich rejestrach, falsecie, jak i podszytym skrzekiem growlingu? Al: Mateusz idealnie pasuje do różnorodności stylowej Hellhaim. Jest bardzo dobrym wokalistą, ale przede wszystkim fajnym kolegą. Odkąd go znamy ma w sobie tę potrzebną w muzyce energię i zapał. Praca z nim inspiruje i daje dużo satysfakcji. Nie baliście się, że wraz z jego akcesem do Divine Weep będziecie mogli go stracić, czy też od razu było wiadomo, że będzie godzić śpiewanie w dwóch zespołach? Al: W Hellhaim nie ma zakazu udziału w innych projektach. Basista Omel tworzy swój black metalowy Vanderer od wielu lat i nie mamy z tym problemu. Divine Weep to dobry zespół, a jeżeli Matt znalazł tam możliwość rozwoju i zdobycia nowych doświadczeń, to jego decyzja i szanujemy to. Jako Hellhaim zawsze będziemy go wspierać. Na obecnym etapie będzie to pewnie możliwe, ale w sytuacji nabrania rozpędu przez jedną z kapel, gdy nakładające się na siebie terminy trudno będzie pogodzić, że nie wspomnę już o sytuacji, gdy oba zespoły rozwiną skrzydła wtedy będzie wchodzić w grę już tylko klonowanie, albo inny hologram? (śmiech) Schenker: Divine Weep jest naprawdę OK! W razie ewentualnych problemów z nakładaniem terminów, cóż... będziemy chyba musieli ich otruć! (śmiech) Al: Hellhaim nie jest zespołem, który dużo koncertuje - a przynajmniej do tej pory tak było. Myślę, że zgranie terminów koncertów dwóch zespołów w tej sytuacji nie jest jakoś szczególnie trudne. Nie myślimy o tym. Tupac, Michael Jackson, Ronnie James Dio, teraz słyszę, że nawet Frank Zappa będzie znowu koncertować - trochę to dziwna sytuacja, ale biznes jest biznes i kasa musi się

Foto: Hellhaim

po ziemi i zdajemy sobie sprawę, że dla zespołu o praktycznie szerzej nieznanym dorobku rozdmuchane trasy po całym kraju mogą przynieść więcej rozczarowań, niż korzyści. Kiedy więc jeszcze jacyś geniusze wpadną na pomysł trasy "100 koncertów w 100 dni", to raczej nie będziemy to my. Ale Over The Under dają radę, w chwili opracowywania tego wywiadu mają już za sobą połowę tej trasy, tak więc wszystko jest możliwe (śmiech). Sami jesteście sobie sterem, okrętem, impresariatem i wydawcą - z jednej strony to bardzo wygodna sytuacja, z drugiej jednak generująca różne utrudnienia, wobec których musicie opierać się na przyjacielskich relacjach - ot, chociażby wasza płyta dotarła do mnie za pośrednictwem Pawła, menadżera Divine Weep? Al: Bardzo dziękujemy Atrejowi za wsparcie i pomoc przy promocji "Slaves", doceniamy to. Tak jak napisałeś, zajmujemy się wszystkim we własnym zakresie. Na razie ogarniamy większość tematów, ale być może trzeba będzie komuś wreszcie powierzyć stanowisko managera, który by pchnął sprawy na szersze wody. Zobaczymy co czas przyniesie, na razie robimy swoje.

Schenker: Nie mamy większych oczekiwań, ani rozpisanego biznesplanu. Grunt to dobra zabawa, a my zaakceptujemy wszystko co przywieje nam wiatr przeznaczenia. Jednak szykujemy parę niespodzianek, więc bądźcie czujni! Al: Zagramy parę koncertów, umożliwiając fanom bezpośredni kontakt z naszą muzyką i dostęp do naszego merchu. Nie mamy jednak parcia na sukces. Nie myślimy o straconych szansach. Gramy swoje, więc do zobaczenia na koncertach! Wojciech Chamryk Zdjęcia: Radosław Kondeja

Wspólne koncerty Hellhaim i Divine Weep

HELLHAIM

113


Tekst wszedł mi bardzo szybko. Zdecydowanie można więc powiedzieć o efekcie "open mind".

Niespełnieni (na szczęście!) Chainsaw wydał właśnie siódmą płytę i wcale nie zamierza spocząć na laurach. Z jednej strony chłopaki czują, że mogą zrobić jeszcze więcej oraz wyciągają wnioski z tego, co poszło nie tak w przeszłości, z drugiej strony wrzucili na luz i jak sami mówią - nie muszą nikomu niczego udowadniać. Na pytania o obecna kondycje kapele odpowiadał wokalista, Maxx. HMP: Opowiedzcie o początkach zespołu, kiedy…. A nie, nie, to nie to pytanie. Słucham Waszej najnowszej płyty i odnoszę wrażenie, że jest zróżnicowana stylistycznie, od agresy wnych niemal thrashowych numerów jak "Zaraza" po progresywnawe "Eternal Rest". Czujecie się swobodnie w wielu estetykach, nie możecie zdecydować się na jedną a może każdy z Was wnosi coś od siebie? Skąd chęć na rozpiętość stylową? Maciej "Maxx" Koczorowski: Owszem u nas panuje demokracja, ale za to premier stawia kropkę nad "I" (śmiech). Każdy z nas coś wnosi do zespołu, Bartek najczęściej piwo do busa, ja

ceptu była "7 Pieczęć" Bergmana. Najbardziej korespondującym utworem do tytułu płyty wydaje się być "Cross in Our Shields". To on zainspirował tytuł płyty czy na odwrót? Jak dobrze pamiętam, to było to bodajże piąty utwór w kolejności komponowania. Powstał, kiedy jeszcze nie było zamysłu na koncept i nie było gotowych tekstów. Najpierw powstały utwory, potem zrobiłem linie wokalne i do tych linii Błażej popełnił liryki. W tym kawałku pojawia się świetna solówka

Mówiles, że autorem tekstów poza "Czarnymi Chmurami" jest Błażej Grygiel. Dostał zlecenie na napisanie tekstów o właśnie takiej tematyce, czy teksty były raczej efektem wspólnej burzy mózgów? Tak. Wspomniane "Czarne Chmury" powstały jako pierwszy tekst i w ogóle utwór natomiast później było dłuuuugo nic. Nie wiedzieliśmy, czy kontynuować po polsku, czy po angielsku. Tutaj zdania były mocno podzielone z przewagą na język ojczysty, ale jak padła tematyka konceptu to stwierdziłem z Błażejem, że lepiej "wejdą" po angielsku. "Zaraza", która jest wyjątkiem, też posiada swój angielski tekst. Kto wie, może kiedyś go nagram? Teksty angielskie po prostu lepiej brzmią i łatwiej zmieścić więcej treści w jednej frazie? A może coś się w Waszej koncepcji zmienia, bo na ostatniej płycie znalazły się "aż" dwa utwory w ojczystym języku? Tak jak wspomniałem wcześniej, długo się licytowaliśmy, w jakim języku nagrać płytę. Jako że to ja śpiewam, to stwierdziłem, że obieram drogę "wygodną", czyli teksty, które będą dobrze się komponować z utworami i będą dobrze współbrzmieć z muzyką. Angielski bądź co bądź jest bardziej "melodyjnym" językiem, choć z drugiej strony "Zarazę" wbiłem w studio niemal na "setkę" bez poprawek. Bardziej stawiałem na energię i emocje aniżeli na to, żeby to było "ładne". A propos estetyki. Okładka do nowej płyty to już druga taka wysmakowana, artystyczna okładka w Waszej działalności. Kto jest jej autorem i dlaczego zdecydowaliście się na taką wręcz "doom metalową" estetykę? Czy ja wiem czy doom metalowa? Mi osobiście się nie kojarzy. Autorem grafiki na froncie jest Vladimir Gradobyk z - ukraiński artysta, natomiast całość okładki skomponował nasz gitarzysta Arek Rygielski.

Foto: Monika Cichoszewska

smród gaszonego fajka... a tak na poważnie to powiem Ci, że utwory powstawały przez cztery lata. Na początku był zryw i pod koniec, kiedy już wiedzieliśmy, kiedy wchodzimy do studia. Nie jest tajemnicą, że nasz pałker i gitarzysta od kilkunastu lat łoją w progresywnym zespole Luminous Flesh Giants, a ja z drugim Arkiem zazwyczaj "prostujemy" ich pomysły, kiedy się zapędzą. Tak więc nie tyle chęci to szczerość przekazu i wspólny mianownik tego, czym się inspirujemy. "Zaraza" wydaje się mieć wręcz ateistyczną wymowę. To mocne wejście do świata zatytułowanego "ostatnia krucjata". Skąd pomysł na takie zderzenie? Autorem tekstów, poza "Czarnymi Chmurami" jest Błażej Grygiel i o to trzeba by jego zapytać. Generalnie zajawką do napisania tego kon-

114

CHAINSAW

posiadająca niemal momenty w stylu solówki w Bathory. To wynik precyzyjnego komponowania czy improwizacja na sesji nagraniowej? Nie było przypadku. Arek Rygielski przygotował to od A do Z. Wiedział, co chce zagrać, przestawił nam na demówce i potem tylko wbił ślady w studio. Zostając w okołoblackowym temacie. W utworze "Czarne Chmury" zamieściliście obszerny fragment mocno inspirowany tym gatunkiem metalu. To podkreślenie tematyki utworu, gra ze słuchaczem, ekspresja "open mind"? To chyba pierwszy numer, który powstał na tę płytę a fragment, o którym wspominasz to efekt improwizacji i jam session, wziął udział Sebastian, Arek Kaczmarek i ja. Nagraliśmy to, przedstawiliśmy chłopakom i tak już zostało.

"The Last Crusade" to Wasza siódma płyta. Czujecie się spełnieni muzycznie w tym miejs cu, do którego dotarliście? Myślicie czasem "moglibyśmy przyciągać większą publikę" albo "moglibyśmy dostawać propozycje grania za granicą" czy ten etap macie już za sobą? Zdecydowanie ten etap mamy już za sobą. Nie mamy ciśnienia na zachód, nie musimy niczego nikomu udowadniać. Możemy robić, co nam się podoba, dzięki czemu myślę, jest to szczere i uczciwe. Oczywiście, że chcielibyśmy mieć większą publikę na koncertach - chyba każdy wykonawca lubi jak ma dla kogo grać, jak powstaje interakcja z publicznością. Czy jesteśmy spełnieni? Myślę, że nie. Gdybyśmy poczuli ten stan, to być może nie gralibyśmy już ani nie nagrywali kolejnych płyt. Zawsze do czegoś się dąży, zawsze coś nowego odkrywamy i to nas mega jara. Nigdy nie zrobiliśmy dwóch takich samych płyt. Nie jesteśmy Motörhead (śmiech). Jestem pewien też, że jeśli jeszcze coś kiedyś nagramy, to płyta będzie inna od "The Last Crusade", ale nadal będzie słychać w tym Chainsaw! Doszliście zatem do pewnego pułapu, macie grono wiernych słuchaczy i koncertowych odbiorców. Wierzycie, że uda Wam się przebić ten pułap jeszcze wyżej? To chyba istota grania. Wiara równa się chęci i zapał. Wiadomo, czasami jest tego mniej czasami więcej, ale miło na każdym koncercie zobaczyć nowe twarze, jak i starych znajomych, którzy niekiedy przemierzają spore odległości,


by nas usłyszeć albo są i tacy, którzy do nas "wracają" po latach. W rozmowach po koncercie jest ogromne zdziwienie, że po płycie "The Journey Into The Heart Of Darkness" nagraliśmy jeszcze po drodze "A Sin Act", "Evilution" "Acoustic Strings Quartet", koncertowe DVD czy "War of Words". Zastanawiamy się wtedy, co zrobiliśmy źle, że przez pewien okres było o nas cicho. Dobrze jednak, że wozimy ze sobą te wydawnictwa, bo widzimy, że jest spore zapotrzebowanie. Do promocji płyty wykonaliście bardzo ciekawą sesję zdjęciową. Jest ona oparta na trady cyjnej, dagerotypowej fotografii? Skąd taki oryginalny pomysł? Akurat w naszym zespole oprócz mnie jest jeszcze dwóch fotografów, więc pomysłów było sporo. Tutaj też się licytowaliśmy na pomysły. Ja organizuję różnego rodzaju plenery fotograficzne, na których poznaje się mnóstwo fotografów z całej Polski. Zarówno tych cyfrowych, jak i fanów fotografii tradycyjnej. W taki też sposób poznaliśmy autorkę tej sesji, wrocławiankę Monikę Cichoszewską. Polecam zajrzenie na jej oficjalną stronę - robi kawał znakomitej sztuki! Pewnego lipcowego popołudnia przyjechała do nas i zrobiliśmy tę sesję. Mnie zależało na czymś oryginalnym, innym niż mieliśmy do tej pory lub tym, co prezentują inne zespoły. Chciałem, żeby zarówno płyta, jak i sesja zdjęciowa były bardzo sauté. Bez retuszu ryjów w photoshopie, jak i bez znacznych korekt nagrań w studio. Myślę, że się udało. Jesteście po pierwszej części trasy z Exlibris. Połączenie jednych z najbardziej znanych heavymetalowych zespołów zbliżonych wiekiem i poziomem popularności moim zdaniem było strzałem w dziesiątkę. Jakbyście podsumowali tę część trasy? Jesteśmy zadowoleni z trasy, choć nie uniknęliśmy kilku błędów. Trasa powinna się nazywać Sinusoida Tour (śmiech). Były miasta gdzie było mega kiepsko z frekwencją i były zajebiste. Nie mamy pojęcia, od czego to zależy... Który z lokalnych suportów zrobił na Was największe wrażenie? Na temat supportów trudno się wypowiedzieć. Każdy z zespołów zaprezentował się fajnie i solidnie. W każdym z miast były to zespoły prezentujące wysoki poziom wykonawczy i wcale nie był to tylko heavy metal! Katarzyna "Strati" Mikosz

CHAINSAW

115


"Metal jest dla mnie poważną rzeczą. To moje życie. Żyję i oddycham nim cały czas" Satan Worship to dość egzotyczny skład personalny. Dwóch jego członków pochodzi z Brazylii,co na pewno w jakimś stopniu ma wpływ na postrzeganie muzyki. O sprawy związane z zespołem, nową płytę i kilka innych rzeczy, miałem przyjemność zapytać wokalistę, basistę o ksywce Leatherface. Poniżej zapis tej rozmowy. HMP: Witam serdecznie. Właśnie dochodzę do siebie,po kolejnym odsłuchu "I'm the Devil". Wasz album zaczyna się tak przepięknie, ten chór.... wypełzające z ciemności gitary, przecięte błyskawicą i gitarowy atak. Wychowałem się w latach 80, i uwielbiam takie płyty. Leatherface: Dzięki bracie, miło, że polubiłeś nasz hałas. Tak z ciekawości, słuchacie Mercyful Fate, starego Venom, Celtic Frost czy, Possessed? Czy te zespoły was w jakiś sposób inspirują? Tak, oczywiście. Venom, Carnivore, Danzig, Black Sabbath, Von, NME, GG Allin z Murder Junkies, Motorhead, Celtic Frost, Mercyful Fate, Vulcano, Sarcófago i wielu innych. Wszystko w tych zespołach, od muzyki, poprzez teksty i postawę muzyków, jest inspiru-

jące. Przeczytałem, że materiał był nagrywany pomiędzy 2014 a 2016 rokiem. Dlaczego tak długo? I dlaczego "I'm the Devil" wychodzi dopiero teraz? Czy miało to związek z brakiem czasu spowodowanym graniem, w waszych macierzystych zespołach (Leatherface i Max the Necromancer są członkami brazylijskiego Sodomizera, Marc Reign, niemieckiego Morgoth)? Gdy w roku 2014 przeprowadzałem się do Niemiec, miałem ślady perkusji, część gitar i basów, nagrane w AM Studio, w Rio De Janeiro, moim rodzinnym mieście. W 2016 potrzebowałem jeszcze kilku miesięcy, aby skończyć nagrania (dla Sodomizer i Satan Worship), zobaczyć moją rodzinę i przyjaciół. Więc pojechałem do Bra-

zylii aby skończyć tam nagrywanie gitar i wokali. W 2015 zagraliśmy w Londynie z Sodomizer, z Maxem Nekromancerem na gitarze. Poprosiłem go, aby dołączył na stałe do Sodomizer i Satan Worship. W tym samym roku zagraliśmy pierwszy koncert Satan Worship w Berlinie, w klubie K-17 (Halloween). Na tym koncercie zobaczył nas Marc Reign (Morgoth, ex-Destruction), a po występie podszedł i powiedział, że jeśli potrzebujemy perkusisty, to chciałby z nami grać. Ostatecznie dołączył do nas, po naszym powrocie z Brazylii do Berlina, we wrześniu 2016 roku. Wracając do pytania o "I'm the Devil". Kiedy przyjechałem do Niemiec, wszystko się sporo opóźniło. W międzyczasie zagrałem dwie trasy z Sodomizerem (2014 i 2015). W tym samym czasie pracowałem również nad mixem i sfinalizowaniem czwartego albumu Sodomizer "Confissioni Di Un Cannibale". Nie jestem za bogaty, więc pewne posunięcia muszę planować z rozwagą i spokojem. Staram się jak najlepiej, gdy nagrywam, miksuję i tak dalej. Jak doszło do waszego spotkania i skąd idea założenia Satan Worship? Czy jest szansa, aby Satan Worship zaistniał jako pełnoprawny band, a nie był projektem pobocznym, z czasem zapomnianym i zaniedbywanym? Satan Worship powstał ponieważ miałem ochotę na stworzenie zespołu naznaczonego moimi inspiracjami, ale grającego prosto, bez tylu solówek i podwójnej gitary. Z tekstami o seryjnych mordercach, satanizmie, nekromancji, zbrodniach, itp. ... Oba zespoły (Sodomizer i Satan Worship) są dla mnie ważne i są prawdziwymi zespołami, a nie projektem weekendowym. Metal jest dla mnie poważną rzeczą. To jest moje życie, żyję i oddycham nim cały czas. Płyta brzmi dość archaicznie w czasach dopieszczania każdej produkcji i sterylizacji brzmienia. Mi się to bardzo podoba, ten natu ralny, przybrudzony sound. Nie korciło was, żeby brzmieć nowocześniej i czyściej? Bardziej przystępnie? Wytwórnia nie naciskała? Cóż, nie interesują mnie sztuczne, słabe produkcje, którymi wytwórnie zarzygują ludzi. My gramy satanic metal. Mówimy o satanizmie, nekromancji, seryjnych zabójcach i innych złych rzeczach, które na nas wpływają, o których mówiłem wcześniej w pierwszym pytaniu. To głupie grać black, thrash, speed metal i łasić się do mediów, mainstreamu. Pieniądze, radio, programy telewizyjne i hipsterzy bez mózgów. Cóż, Iron Shield Records (wydawca "I'm the Devil") jest po drugiej stronie barykady. Odcina się od tego, tak jak my. A każdy metalhead, który lubi prawdziwy, dobry metal, jest po naszej stronie. To nas określa. Możesz negocjować z terrorystą, ale nie z nami. U2 chce ocalić tę planetę, a my chcemy zniszczyć świat!!! Czy nagrywanie płyt ma jeszcze jakiś sens w dzisiejszych czasach? Sam staram się kupować albumy na fizycznych nośnikach, nie ukrywam jednak, że sporo muzyki poznaję w wersji plików. I nie chodzi tu o jakieś piratowanie... Po prostu muzyki jest obecnie tak dużo, że nikt nie jest w stanie kupować wszystkich świet nych płyt, które się ukazują. Dobre pytanie. Myślę, że tak. Nadal kupuję tony winyli i kaset, na ile to możliwe w tym pieprzonym biznesie. Pozytywne jest to, że duże wytwórnie straciły mnóstwo kasy, i teraz wszystko jest bardziej równe. Dzisiaj każdy może nagrywać i wydawać w małej, niezależnej wytwórni, czy umieścić materiał w internetcie bezpłatnie, lub pobierać drobne opłaty za ściągane kawałki i itp... Myślę, że fetyszyści i tak zawsze

Foto: Satan Worship

116

SATAN WORSHIP


będą woleli dostać prawdziwe płyty. Ponieważ dzięki tym artefaktom, masz bardziej rzeczywisty kontakt z artystami, muzykami itp. Uwielbiam płyty CD i taśmy, kocham winyle i wierzę, że takie rzeczy nigdy nie umrą. Nigdy ich nie sprzedam jak zdarzało mi się w przeszłości, one nigdy nie znikną. Wasza muzyka nie jest dla każdego... i raczej nie będzie puszczana w oficjalnych mediach. Czy nonkonformizm jest częścią waszej postawy życiowej? Ufam, że jeśli jesteś oddany sztuce, musisz podążać za swoim instynktem i robić to, co kochasz, co sprawia, że jesteś szczęśliwy. Naprawdę nie obchodzą mnie wielkie media i wielkie wytwórnie. Ludzie, którzy tam pracują są, zaprzedani pieniądzom. Robię tego rodzaju muzykę, bo ją kocham, a nie dla pieniędzy lub sławy. Chcę nagrać jeszcze wiele albumów, zanim umrę i rozpowszechniać je jak zarazę. Czy nie obawiacie się, że poruszanie kontrow ersyjnych tematów przysporzy wam wrogów? Dlaczego akurat Charles Manson i Paul John Knowles? Czy zło was inspiruje? Dla mnie prawdziwa sztuka powinna wywoływać określone emocje, jak złość, strach, obrzydzenie i tak dalej... Musisz prowokować, jeśli chcesz te reakcje wywoływać. Myślę, że tworzymy coś równoległego do szokujących filmów, typu "Nieodwracalne", "Teksańska masakra piłą łańcuchową", "Ostatni dom po lewej", "Szczęki"... Jest to dosłowny gwałt na duszy i emocjach, kiedy robisz coś drastycznego i prowokującego. Tak, jak te filmy, czy nasza twórczość. Nie, nie boję się robić sobie wrogów. Jeśli komuś nie pasują nasze teksty, czy muzyka, nie musi nas słuchać. Wolny wybór. Jak chcą protestować lub bojkotować, lepiej dla nas. To darmowa reklama i promocja. Paul John Knowles był seryjnym mordercą casanovą, miał intensywne, burzliwe życie i tak też umarł. Charles Manson, naprawdę go lubię i sądzę, że jest niesamowitym człowiekiem. Tak, popełnił mordy, ale pamiętaj, że wychował się w szalonym kraju i systemie, jakim jest USA. Stworzył alternatywną społeczność z niczego, bez pieniędzy. Tylko na charyzmie, filozofii i idei. Negował wszelkie normy społeczne i rodzinę, za to przygarniał do siebie wyrzutków. Oczywiście, nigdy nie pochwalę jego zbrodni, ale mogę go zrozumieć. Wielu muzyków metalowych, pytanych o satanizm udaje, że nie wie o co chodzi. Jedni się odżegnują, inni mówią, że to tylko image, kreacja sceniczna, marketing. King Diamond za to jest członkiem oficjalnego kościoła Szatana. Co o tym myślicie? Cóż, to są dwie różne strony. Z jednej, mamy naprawdę poważne zespoły (których przynajmniej jeden, lub dwóch członków jest zaangażowanych w pewien rodzaj magicznego ruchu lub filozofii) oraz zespoły, które po prostu używają tego w tekstach, ale nie traktują tego serio. Co możemy zaobserwować od dłuższego czasu. Natomiast King Diamond to świetny człowiek, wokalista i muzyk, bardzo go szanuję. Nie wiem, dlaczego część zespołów używa satanizmu, jako swojego rodzaju marketingu. Nie potrafię zrozumieć, dlaczego ktoś grając rock, metal, black metal, oczekuje sławy i bogactwa, mówiąc o Szatanie i piekle... To jest dla mnie bardzo dziwne. W Polsce ostatnio do głosu dochodzą tzw. obrońcy moralności... Katolicy, którzy próbują narzucić wszystkim swój światopogląd. Jak do tej pory, udało im się odwołać kilka koncertów (m.in. Behemoth w Poznaniu). Bardzo modny stał się paragraf o "obrazie uczuć religijnych".

Czy wy też macie problemy z takim gównem? W końcu deklarujecie dość niepopularne poglądy, a Brazylia to katolicki kraj. W Niemczech jest chyba łatwiej? To bardzo smutne człowieku. Żyjemy w 21 wieku, a nadal wokół nas są ludzie wciąż żyjący w ciemnych wiekach, lub gorzej... jak w czasach jaskiniowców. Myślę, że chyba przede wszystkim to najbardziej popularne zespoły lub artyści są celami ataków tego rodzaju "ruchów umysłowych" (czy chrześcijańskich, czy muzułmańskich itp.). Na szczęście to bardzo silna muzyka i nie powstrzymują nas. Tak, w Brazylii, kiedy byłem młodszy, próbowano mi robić pranie mózgu. Starali się, ale to było naprawdę żałosne. Mogę się tylko z tego śmiać, tak jak i z każdej w

propozycji i chcemy wszędzie tam zagrać. Wierzymy, że zarówno z Satan Worship i Sodomizer!!! W przyszłym roku odbędzie się tournee z Dismenber z Berlina i maniakami z Dogbite!!! Maniacy, oczekujecie na mega zniszczenie i hałas w waszych miastach! Byliście kiedyś w Polsce? Marc zapewne z Destruction, (miałem przyjemność być na kon cercie w Szczecinie w 2005 roku). Nigdy nie byłem w twoim kraju, ale będę w przyszłym roku na pewno, przyjacielu. Dojrzewam do tego. Słucham mnóstwa black, thrash, death metalowych zespołów od was i kocham filmy Andrzeja Żuławskiego. Nie mogę się doczekać, kiedy u was zagramy. Kiedy spotkam się

Foto: Satan Worship

sumie religii. Oczywiście, w Niemczech jest niby więcej swobody. Tyle, że oprócz chrześcijaństwa, jest tutaj również islam (gorszy moim zdaniem niż chrześcijaństwo). Czy utwór "Zodiac Overkill" jest jakimś rodzajem muzycznego hołdu dla Lemmyego? Motorhead ma ogromny wpływ na mnie, możesz to usłyszeć w kawałkach takich, jak "Under Sign Of The Reaper" i oczywiście "Zodiac Overkill". Lemmy to bóg, a każdy na Ziemi, kocha Motorhead!!! Płonący kościół na odwróconej czaszce z diabłem. Sam kiedyś rysowałem podobne grafiki, dlatego ten styl jest mi bliski. Kto jest twórcą, tej dość specyficznej okładki do "I'm the Devil"? Adriano Papa, który zrobił również okładkę na demo ("Poison and Blood"), a wspólnie pracowaliśmy wcześniej nad projektami dla moich zespołów Sodomizer i Hellkommander. Ja podsuwałem pomysły, a szkice wychodziły spod jego ręki. Jest świetnym artystą, ale teraz współpracujemy z Magdą Piech, polską artystką, która mieszka w Berlinie (projektuje również dla Sodomizer, Age Of Woe). Czasem wystawia obrazy w Niemczech. Możesz obejrzeć jej prace na jej stronie. Obecnie pracuje nad projektem na nasz album.

z przyjaciółmi, z którymi utrzymywałem wieloletnie kontakty listowe, mailowe itp. I oczywiście chętnie wypiję z wami piwo. Czy chcielibyście coś powiedzieć polskim fanom? Dziękuję i czekam, żeby zobaczyć się z tobą oraz wszystkimi maniakami. Wkrótce wejdziemy do studia, więc spodziewajcie się nowin od Satan Worship. Nie mogę się doczekać, aby zagrać w Polsce!!! Wszelkie info o merchu i kontakt z nami macie na naszym Facebooku... i "Dzieki"! Dzięki serdeczne za rozmowę i mam nadzieję do zobaczenia na koncercie! Jakub Czarnecki

Czy w związku z wydaniem płyty, zamierzacie wyruszyć w trasę, promować ją na koncer tach? A jeśli tak, to czy wybieracie się do Polski? Ja chętnie bym was zobaczył na żywo, a i pewnie spora rzesza maniaków też. Na pewno brachu, otrzymujemy coraz więcej

SATAN WORSHIP

117


cie. Jeszcze nie graliśmy w Polsce, ale chętnie tam przyjedziemy. Miejmy nadzieję, że nie dostaniemy zakazu!

"We wszystkich sklepach, albumy Bathory powinny stać na wystawie, tak aby każdy je widział." Szwecja, kraj wikingów, który jest ważnym punktem na metalowej mapie Świata. To stąd pochodzi ogrom wspaniałych zespołów od heavy metalu, przez death po black. Do zacnego grona skandynawskich hord, dołączył Antichrist, który właśnie nagrał drugą po "Forbidden World", dużą płytę. O albumie zatytułowanym "Sinful Birth" i zespole, rozmawiałem z wokalistą Antonem Sunessonem. HMP: Hej, witam serdecznie i cieszę się, że to właśnie ja mam okazję z wami porozmawiać. Szkoda, że nie po szwedzku, ale niestety przerwałem naukę. Jestem po kilkukrotnym odsłuchu "Sinful Birth" i już bardzo go lubię. Anton Sunesson: Dziękuję! Ja po polsku też nie umiem, więc bez problemu. Cieszę się, że polubiłeś album. Czy wiecie, że w Polsce, szwedzki metal darzony jest ogromnym szacunkiem? Chyba nie ma w Polsce metalowca, który nie znałby Entombed (AD), Dissection, Marduk, Tiamat, Opeth, Grave, Therion, Hypocrisy, Katatonia, Edge of Sanity, Dismember, Amon Amarth... nie wspominając o Sabaton, czy Yngwie Malmsteen. To tylko te najbardziej popularne nazwy. Ja sam jestem wielkim fanem Bathory.

żnia Antichrist z całej hordy brutalnych zespołów. Czy chcieliście tak brzmieć od początku i grać taki czarny rockandroll, unurzany w smole? Wolimy, aby dźwięk był bardziej "naturalny" niż na większości nowych wydawnictw, tak więc to było celem, do którego dążyliśmy. Myślę, że w pewnym sensie udało się nam całkiem dobrze! Ze Szwecji raczej spodziewać by się można było muzyki death metal, lub viking metal. (Śmiech), ale my graliśmy w death metalowych zespołach przed Antichristem, i jednocześnie byliśmy wielkimi fanami thrash metalu. Więc to chyba naturalne, że gramy tak, jak gramy. A nie korciło was jednak, żeby sięgnąć do ciekawej skandynawskiej historii?

No ja też mam taką nadzieję, ale i obawy, obserwując to co, się wyrabia. Czy jesteście zespołem satanistycznym? Drugie pytanie, czym jest satanizm i jak ma się do muzyki heavy metal? Pytanie może banalne, ale kiedyś Abbadon w wywiadzie, powiedział, że satanizm Venom, jest tylko scenicznym image, dla potrzeb marketingu. Do bólu szczere. Natomiast King Diamond jest oficjalnie członkiem Kościoła Szatana. Tom Araya deklaruje się jako katolik, Kerry King jest ateistą. Tak naprawdę, żaden z nas nie jest religijnie zaangażowany. Chociaż część z nas interesuje się tajemnicami okultyzmu. Niemniej Szatan pasuje idealnie do muzyki metalowej, jak wszyscy wiemy. Dla niektórych ludzi to wciąż będzie prowokujące i skrajne. Dopóki tacy ludzie istnieją, to ma sens. Slayer używa określonej symboliki od początku, podczas gdy tematy jego tekstów uległy zmianie... Złe zło (błąd edycji tekstu, powinno być "zło nadprzyrodzone" - przyp.red.) zostało zastąpione przez realne zło, które siedzi w człowieku. Czy obecna, brutalna rzeczywistość może być inspiracją dla waszej twórczości? Myślę o sytuacji w Europie, fali przemocy, zamachach. Czy Szwecja jest bezpiecznym krajem? Jak to jest naprawdę z tzw. strefami "No Go"? Złe zło, (śmiech). Oczywiście, w pewnym sensie, chociaż przeważnie piszemy brutalne teksty w kontekście historycznym. Szwecja jest bardzo bezpiecznym krajem. Uważam, że nie ma takich miejsc, gdzie nie mógłbym pójść. Ja czuję się bezpiecznie w każdym dowolnym miejscu, nawet nocą. Jak wygląda sprawa z pisaniem tekstów i tworzeniem muzyki w Antichrist? Kto odpowiada za teksty i muzykę na "Sinful Birth"? Muzyka, to najczęściej najpierw, wspólne pomysły naszych gitarzystów i perkusisty. Potem wszyscy spotykamy się w sali prób, aby je razem doszlifować. W pewien sposób wszyscy jesteśmy odpowiedzialni więc za muzykę. Teksty zostały napisane przez Svena (bębny) i Gabbe (gitara prowadząca).

Foto: Antichrist

Myślę, że dla większości osób, które słuchają black i death metalu, Szwecja jest ważna. Mieliśmy wiele wspaniałych zespołów, niestety nie wszystkie nadal grają. Ale to świetnie, że wiele z nich wciąż jest pamiętanych. Oczywiście, Bathory jest mistrzem! Wiem też, że Sabaton jest bardzo popularny w Polsce, podobnie jak w Szwecji. Ale naprawdę nie rozumiem, co jest w nim takiego dobrego. To jeden z najgorszych zespołów pochodzących ze Szwecji. Kiedy pierwszy raz usłyszałem wasz nowy album, odniosłem wrażenie, że cofam się w cza sie o jakieś 30 lat. W 21 wieku, kiedy wszystko jest na wskroś sterylne i cyfrowe, nagrywacie wspaniały, oldskulowy album, o lekko przy brudzonym soundzie. Smaku całości dodają te melodyjne solówki. To w jakiś sposób wyró-

118

ANTICHRIST

Na razie nie, ale może na kolejnej płycie? Na obu naszych albumach mamy jakieś "historyczne" teksty, ale do tej pory nie nawiązywaliśmy do naszej własnej historii. Dlaczego akurat Antichrist, i czy mieliście kiedykolwiek problemy ze względu na nazwę? Wiecie, u nas ostatnio politycy próbują zakazywać różnych rzeczy, odwoływać koncerty. Z tego, co mi wiadomo w Szwecji zawsze było liberalnie pod tym względem. Czy obecna tzw. poprawność polityczna nie ogranicza was jako artystów? To doskonała nazwa dla zespołu, nieprawdaż? Nigdy nie mieliśmy problemów związanych z naszym zespołem. Oczywiście ludzie w internecie zdają się mieć problem z tym, ale niczego takiego nie doświadczyliśmy w prawdziwym świe-

Miałem przyjemność pracować w Szwecji kilka miesięcy w ubiegłym roku. Poznałem Malmo, nawet byłem na dwóch koncertach. Saxon w Kulturbolaget i Wardruna w Slagthuset. Powiem tak, czułem się bezpieczniej niż na jakimkolwiek gigu w Polsce. Wszyscy byli bardzo przyjaźni. Czy tak jest wszędzie u was na koncertach metalowych? Bo u nas różnie z tym bywa. Super, Saxon jest zawsze świetny na żywo! Nigdy jeszcze nie byłem na koncercie w Polsce, ale tak, u nas każdy jest naprawdę przyjazny. Wszyscy przychodzimy, aby zobaczyć ten sam zespół, więc po co być kutasem? Czy jako muzycy metalowi jesteście w stanie utrzymać się z grania ? Czy pracujecie gdzieś dodatkowo? Nie rozumiem za bardzo tego pytania (te zawiłości języka angielskiego), ale wszyscy mamy stałą pracę. "Sinful Birth" wciąga niczym bagno, im dłużej słucham, tym trudniej się od tej płyty uwolnić. Słychać szczerość i pasję. Ta z pozoru brudna i brutalna muzyka, ma to coś, czego brakuje dopieszczonym i przekombinowanym albu mom. Jak to robicie?


To oczywiście tylko rock'n'roll, ale to bardzo miłe słowa. Bo zawsze staramy się uchwycić tę pasję i szaleństwo podczas nagrań. I nie dopieszczamy tego później. Może to jest nasz sposób, aby materiał brzmiał bardziej żywo, nie był perfekcyjny, ale szczery. Bardzo podoba mi się okładka, czy możecie zdradzić, kto ją projektował? Ten cover art jest świetnym zaproszeniem do posłuchania płyty. No i utrzymany w starym stylu, z dobrze widocznym, czytelnym logo. Dzięki, my również jesteśmy bardzo zadowoleni z efektu końcowego. Okładkę albumu namalowała Sandra Brolin, która jest przyjaciółką zespołu. Logo zostało wykonane przez Necro ze szwedzkiego black metalowego zespołu Pest. Mam ciarki, za każdym razem, kiedy słucham utworu "Chernobyl 198"6. Miałem 14 lat, kiedy nastąpiła katastrofa tej elektrowni, podawano wtedy wszystkim do picia tzw. płyn Lugola. Do dziś nie jest znana dokładna liczba ofiar Czernobyla. Wiele osób zamarło na chorobę popromienną, czy nowotwory. Ten utwór jest potwornie złowieszczy i świetny zarazem. Skąd pomysł na tę historię, bo przecież chyba urodziliście się znacznie później? I jak to zrobiliście, że w tych dźwiękach udało wam się zawrzeć cały ten dramat? A na końcu te rosyjskie komunikaty i liczniki Geigera... Straszne. Tak, wszyscy urodziliśmy się długo po tej katastrofie, ale słyszeliśmy o tym wiele, w szkole i w telewizji. Promieniowanie nawet w pewnym stopniu dotarło do Szwecji. Nie uczestniczyłem w procesie pisania tego utworu, ale zgadzam się, że naprawdę można odczuć dystopię, pesymizm i całe to nieszczęście w muzyce. Takie było nasze założenie. Istniejecie 12 lat. Nagraliście dwa długograje. Pomiędzy pierwszym a drugim albumem, jest 6 lat różnicy. Dlaczego tak długo czekaliśmy na "Sinful Birth"? Nie lubimy się spieszyć, a chcemy, aby wszystko, co robimy, było zrobione dobrze. To jest główny powód. Innym powodem jest logistyka. Część z nas często wyjeżdża z naszego rodzinnego miasta, więc czasem trudno po prostu jest się spotkać i pograć. Czy wiecie, że na portalu facebook, Fenriz z Darkthrone wrzucił zdjęcie waszego poprzedniego albumu, "Forbidden World" i bardzo go chwalił? Co o tym sądzicie? Czy będzie mu się podobać nowa płyta?

Foto: Antichrist

O tym nie wiedziałem, ale wiem, że go lubi! Właściwie był na naszym pokazie premierowym z okazji wydania "Forbidden World" w Göteborgu. I wiem też, że nie lubi tak nowego albumu, ale ok. Jeszcze pytanie, dlaczego nie mogłem w żadnym sklepie w Malmo, kupić ani jednego albumu Bathory? Marzyło mi się skompletowanie dyskografii. Bądź co bądź, to przecież wasz narodowy artysta, jak Abba, jak Europe, (śmiech)... To bardzo źle. We wszystkich sklepach powinny stać na wystawie, tak aby każdy je widział. Ale Bathory jest tu bardzo popularne, więc myślę, że kiedy tylko albumy pojawią się w sklepie muzycznym, to znikają tego samego dnia. (śmiech)... (a to ciekawe, czemu jedynym człowiekiem paradującym w tshirtach Bathory, po ulicach Malmo, byłem ja? - przyp.red.) Wasza muzyka wydaje się być stworzona do koncertów w małych klubach. Jak czujecie się w takich miejscach? Czy nie lepiej grać kon certy w halach? Czy w ogóle lubicie grać na żywo? To prawda, to najlepsze miejsce, dla takiej szybkiej i intensywnej muzyki. Wszyscy wolimy grać w małym, ciasnym klubie niż na dużej scenie, czy nawet na świeżym powietrzu. Lubię to szaleństwo, kiedy ludzie wpadają na scenę i krwawią. Bardzo się cieszymy, właśnie z takich

koncertów! Co skłoniło was do założenia zespołu i jaki był wasz pierwszy kontakt z muzyką metalową? Czyli pierwsza usłyszana płyta, pierwszy koncert? Jeśli chodzi o Antichrist, zarówno ja, jak i Sven jesteśmy wielkimi fanami thrash metalu, więc chcieliśmy mieć zespół grający w tym stylu. Obydwaj graliśmy na perkusji, więc jeden z nas musiał zrezygnować na rzecz wokalu, spróbowaliśmy i poszło dobrze! Mój pierwszy kontakt z muzyką był prawdopodobnie za pośrednictwem mojego starszego brata. Przegrywał on taśmy z Iron Maiden, Metallicą i itd., od starszego kumpla, a potem puszczał je mi. Pierwszym metalowym albumem, który usłyszałem, był "Master of Puppets". Myślę, że jest to nadal jeden z najlepszych albumów metalowych do dziś. Pierwszym koncertem metalowym poza małymi miejscowymi zespołami z demówek, w moim rodzinnym mieście był Danzig, i wciąż pamiętam dobrze ten koncert. Czego obecnie słucha się w Szwecji? Oprócz Sabaton, Volbeat i podobnego im gówna, black metal jest nadal bardzo popularny. Muszę przyznać, że największym z "nowych" zespołów, jest Watain. Czy znacie jakieś polskie kapele metalowe, oprócz Vader i Behemoth (którego plakat widziałem nawet w salonie tatuażu przy Ostraforstadsgatan)? Turbo, Kat, Mgła to zespoły, które przychodzą mi do głowy. Wszystkie bardzo dobre! Całkiem nieźle! Przejrzałem rozpiskę waszej trasy... Niestety nie ma na niej Polski. Czy możemy spodziewać się, że Antichrist zagra u nas w przyszłym roku? Jeśli ktoś nas zaprosi, tak! Czy chcielibyście powiedzieć coś fanom w Polsce? Oczekujcie nas w najbliższej przyszłości! Serdeczne dzięki za rozmowę i mam nadzieję na koncert Antichrist u nas! Jakub Czarnecki

Foto: Antichrist

ANTICHRIST

119


"W końcu sprzedaliśmy nasze dusze bogom rockandrolla!" Indian Nightmare to zespół, który mieszka w Niemczech... ale co ciekawe, żaden z jego członków nie pochodzi z Niemiec. To wybuchowa mikstura, stworzona przez dwóch Włochów, Turka, Indonezyjczyka i Meksykanina. Połączyło ich zamiłowanie do ekstremalnej muzyki i nonkonformistyczne podejście do życia, gdzieś na granicy anarchii. Poniżej zapis naszej pogawędki. HMP: Witam. Właśnie poznałem waszą płytę "Taking Back The Land" i miałem przyjemność ją recenzować. Już okładka wzbudziła moje zainteresowanie. Przypomina starą rycinę, ilustrującą tajemnicze rytuały, związane z duchami zmarłych. Zresztą samo intro, jakby to potwierdza, wprowadzając atmosferę mistycyzmu. Potem dostajemy tomahawkiem w głowę i zaczyna się surowa, brutalna muzyka. Wierzycie w duchy i starodawne rytuały? Poison przecież pochodzi z Meksyku, a Dodi z Indonezji, gdzie o ile wiem, kultywuje się różne, starożytne tradycje, związane ze śmiercią. Indian Nightmare: Wszystkich nas, jako zespół, mocno inspirują i fascynują staro-

ach przed wygnaniem z własnej ziemi, kraju, ojczyzny... To jest nazwa-symbol, który mówi o wykorzystywaniu ludności tubylczej słabych krajów, przez duże, zachodnie mocarstwa. To historia ludzkości. To samo gówno jest nadal aktualne. Ludzie nadal są wyzyskiwani i wyrzucani ze swoich ojczyzn. Nazwa Indiański Koszmar brzmi złowieszczo, ale ma przypominać czasy, kiedy Indianie próbowali oprzeć się najeźdźcom. Gdy zjednoczyli wszystkie plemiona, które żyły w Ameryce, aby razem walczyć przeciw wspólnemu wrogowi. I myślimy, że to co powinniśmy zrobić dzisiaj, to podobnie się zjednoczyć bo mamy tylko siebie! Speedmetalpunk. Czy to adekwatne okre-

Foto: Indian Nightmare

żytne rytuały, które należą do starych kultur prekolumbijskich czy kultur tubylczych Indonezji. Możesz nazywać to sobie, jak chcesz, ale część z nas odczuwa duchowe wpływy w swoim życiu. Chodzi o życie w równowadze ze środowiskiem, naturą Matki Ziemi. Myślę, że wszyscy widzą, iż ta równowaga została zakłócona i trzeba ją przywrócić. Współczesna cywilizacja straciła zdolność słuchania głosu natury, która przemawia do ludzi w tysiącu językach. Usłyszysz ją, jeśli jesteś gotowy, aby otworzyć swój umysł. Skąd wzięła się nazwa Indian Nightmare i co dokładnie oznacza? Nazwa zespołu, sama w sobie, oznacza str-

120

INDIAN NIGHTMARE

ślenie waszej muzyki? Czy jesteście anar chistami? Bo ja tak szczerze mówiąc, tego punka tu bardzo mało słyszę... Chyba, że chodzi o brzmienie płyty, które jest dość archaiczne jak na wiek XXI. Ale tak brzmiało wiele metalowych kapel w wieku XX. Chociażby Venom lub Sodom. Czy chcieliście aby w waszej muzyce słychać było ten tzw. old school? Mi się to zresztą bardzo podoba. Gramy w zasadzie różne rodzaje metalu, Głównie z powodu mieszanki naszych środowisk. Punk i anarchia to nasza postawa. Wywodzimy się ze sceny podziemnej, gdzie wszystko jest połączeniem różnych rodzajów muzyki. Ostatnio wiele znanych zespołów metalowych, przyznaje się, jak wielki

wpływ na nie miała, surowa muzyka punkowa. My również. Korzystamy z tych inspiracji i dodajemy od siebie prędkość, którą tak uwielbiamy! Cieszymy się, że podoba Ci się nasz album. Jesteśmy oczywiście również zafascynowani surowym brzmieniem niektórych metalowych zespołów, z lat 80-tych i 90-tych. Jesteśmy bardzo zadowoleni, że nasza płyta, choć nowa, pobrzmiewa tą starą szkołą. Album został nagrany na żywo, w naszej sali prób. Mieliśmy tylko dwa dni, aby nagrać płytę i zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy aby brzmiało oldschoolowo, (śmiech). W moim ulubionym utworze, "Welcome to the World", podobieństwo do Venom jest dość wyrażne, nawet Poison śpiewa, jak Cronos. Poison jest o tyle ciekawym wokalistą, że łączy brutalne partie wokalu, opętańcze wrzaski, z falsetami w stylu Kinga Diamonda. Wszyscy kochamy Venom, co może bardziej słychać akurat w tym kawałku, gdzie możesz też usłyszeć tekst: "In the end, we sold our souls, to the gods rock n roll" (nawiązanie do "Black Metal", Venom: "...lay down your souls to the gods rock'n'roll" - przyp. red.). Venom jest najlepszym przykładem metalowej muzyki granej przez długowłosych punków. Venom odzwierciedla, na pewno, jeden z głównych aspektów naszego podejścia do muzyki. (Śmiech) Ja nigdy Venom nie postrzegałem w ten sposób, ciekawe. A Jakie są wasze ulubione zespoły i czy znacie jakieś kapele z Polski? Nasze gusta muzyczne są różne, ponieważ pochodzimy z różnych środowisk. Nie tylko metal i punk, ale także prog i psychodeliczny rock lat 70-tych. W sumie naprawdę duży przekrój historii muzyki. Życie w Berlinie sprzyja spotykaniu wielu polskich zespołów, które przyjeżdżają tu grać. Czy to metalowych, czy to crust, czy punkowych. W zeszłym roku graliśmy z Icon of Evil, z Wroklaw (Wrocław)... Nasz basista lubi Filth of Mankind. Lubimy też wczesne produkcje Behemoth. Stary... Berlin to skupisko ludzi z całego Świata. Rzeczą, która ułatwia kontakt jest dziś internet. Wszyscy mamy wielu wspólnych przyjaciół. W końcu wszyscy żyjemy dla metalu, a umieramy dla punka! Od roku 2014, zagraliście już trochę koncertów. Czy zdarzyło się wam już grać za


granicą, oprócz Niemiec? W ciągu ostatnich 3 lat graliśmy 70 koncertów w Niemczech i poza nimi. Nie mieliśmy za dużo czasu, na granie naprawdę długich tras, ale na pewno w przyszłości to się zmieni. Graliśmy w różnych krajach poza Niemcami, takimi jak: Dania, Szwecja, Hiszpania, Belgia, Holandia, Włochy i Austria. Ale do tej pory nie w Polsce... Więc, jeśli ktoś to czyta, zróbcie coś, aby nas ściągnąć!!! My chcielibyśmy przyjechać do was i zagrać! Byłoby miło. Czyli lubicie grać na żywo. Powiedzcie, lepiej grać w małych dusznych klubach, czy halach? Kurewsko kochamy grać na żywo. To jedyna rzecz, która naprawdę sprawia, iż czujemy, że żyjemy. Uwielbiamy czuć energię bijącą od ludzi i oddawać ją z powrotem. Zawsze jest fantastycznie. Lubimy duże i małe lokale. W każdym miejscu, gdzie gra Indian Nightmare, jest ten sam duch, ale jeśli mielibyśmy wybierać, to małe kluby. Tam publiczność naprawdę wariuje, jest pogo, mosh i nurkowanie ze sceny (stage diving)! Ale my w zasadzie nawet nie potrzebujemy sceny, po prostu rozkładamy trochę bębnów, wzmacniaczy i gitar i rozpętujemy piekło!!! Okładka do "Taking Back The Land", to ciekawy pomysł na tatuaż. Co o tym sądzicie i kto jest autorem tej ilustracji? Obraz do okładki został wykonany przez naszego wszechmogącego brata Stev'a Bear'a. Bardzo nam się podobało, to, co zrobił. Świetna robota. Oczywiście zgadzamy się, że ta ilustracja jest dobrym pomysłem na tatuaż. Napisz do nas, jeśli ktoś chciałby kontakt do niego, w sprawie tatuażu! Co sądzicie o religii i jej wpływie na ludzką mentalność? Chodzi mi ogólnie o religię, jako system, nie jakąś konkretną, wybraną. Religia została wymyślona przez ludzi jako narzędzie kontroli i jest ściśle związana z ludzką ignorancją. Pomaga silnym w utrzymaniu władzy, nad głupcami, bigotami i ślepcami. Religie piorą mózgi, trzymają ludzi

Foto: Indian Nightmare

słabych pod kontrolą tych samych skurwysynów, o których wspominaliśmy wcześniej... Prawdziwe zło jest ukryte, przede wszystkim za najbardziej religijnymi ludźmi u władzy. Pieprzyć wszystkie religie, otwórzcie oczy! Kto z was napisał teksty i muzykę na album? Czy może piszecie wszyscy i potem wybieracie najlepsze kompozycje? Wszyscy przynosimy teksty i pomysły, ale głównie to Poison i Dodi nadają im ostatni szlif. Utwór "Mengapa" na przykład jest kompletnie indonezyjski. Mówi o tym, dlaczego wielkie firmy wykorzystują lokalne społeczności. Lalo (nasz perkusista) i Dodi, śpiewają to razem na żywo. Jak wygląda obecnie sytuacja społecznopolityczna w Niemczec ? Wygląda na to, że Świat się radykalizuje, jakby szykował do wojny. Ten niepokój jest mocno odczuwalny w Polsce. Jak jest u Was? Wojna jest już wszędzie tam, gdzie narodził się współczesny wiek. Te same kraje, które rozpętują wojny, starają się utrzymywać je z dala od swoich obszarów... To jest korzystne dla tych, którzy przelewają cudzą krew, ale nie może trwać wiecznie. To nie znaczy, że

wojna nigdy wcześniej nie istniała... Sytuacja społeczna w Niemczech nie jest ani gorsza, ani lepsza niż w innych krajach. Z tymi samymi skurwysynami, którzy lubią utrzymywać nienawiść wśród biednych, aby realizować swoje mordercze zapędy... Nie ma nadziei dla ludzkości. Ziemia jest zanieczyszczona, znajduje się w punkcie krytycznym, a autorzy tego stanu, zasługują na śmierć w bólu. Nic dziwnego, że ludzie muszą żyć w niepokoju, jeśli widzą i myślą o tym, co się dzieje. Skąd więc czerpiecie inspirację dla waszej twórczości? Inspiracja może pochodzić z każdego miejsca, czy po pieprzonym przyjęciu lub smutnym momencie życia. To głównie ekspresja silnych uczuć, emocji, które nosimy w sobie. Muzyka jest doskonałym sposobem na pozbycie się naszych ciężarów lub chorych myśli. Również jeden czy drugi, wielki wspólny joint, może przyczynić się do powstania naszej muzyki, (śmiech)... Czy chcielibyście coś powiedzieć fanom w Polsce? Hej, polscy fani, pozdrawiamy was i doceniamy wasze wsparcie!!! Mamy nadzieję, że wkrótce tu zagramy! Wasze zdrowie!!! Dzięki za rozmowę i do zobaczenia! Jakub Czarnecki

Foto: Indian Nightmare

INDIAN NIGHTMARE

121


Każdy utwór dla muzyka jest jak dziecko Enclave to austriacki zespół, który powstały w 2008 roku i ma za sobą demo, oraz dwa albumy "United Desperation" oraz "New Age Disorder". O muzyce, o zespole, jego planach na przyszłość i o swoich przekonaniach opowie basista i wokalista Enclave, Rainer Höllersberger. HMP: Czy na początek możesz opowiedzieć parę słów na temat Swojej muzyki? Rainer Höllersberger: Na początek chciałem podziękować za możliwość udzielenia tego wywiadu (śmiech)! Nasza muzyka jest mocno inspirowana amerykańskim thrash metalem, Nową Falą Brytyjskiego Heavy Metalu z lekką domieszką punk rocka/hardore. Próbujemy połączyć szybkie, agresywne riffy z Bay Area z melodyjnymi motywami i solówkami w duchu Iron Maiden, Saxon oraz Judas Priest. Jak zaczęliście? Możesz opowiedzieć o samych początkach Twojego zespołu? Zaczęliśmy w roku 2008, po tym, jak mieliśmy

le i zaczęliśmy ze sobą dobrze współpracować. Czy możesz opowiedzieć więcej o waszych muzycznych inspiracjach? Legendarne brzmienie z Bay Area jest prawdopodobnie jednym z największych i niezaprzeczalnych inspiracji. Każdy z nas dorastał machając głową do zespołów takich jak Metallica, Slayer, Testament czy Exodus, zresztą wciąż to robimy. Stało się to częścią naszego DNA. Jednak jest więcej inspiracji, które sprawiają, że Enclave jest tym, czym jest. Czasami są one bardziej oczywiste, czasami mniej. Jeśli przysłuchasz się trochę dokładniej, znajdziesz inspiracje niemieckim bądź nowojorskim thrash'em,

Zasadniczo to materiał ze studia, który zamieściliście na kanale YouTube sprawia, że nie muszę zadawać pytania na temat tego, jak przebiegał proces nagrań. Jednak, czy mieliście ubaw, kiedy nagrywaliście muzykę i ten mate riał? Jeśli miałbym porównać proces nagrań na "United Desperation" oraz na "New Age Disorder", to powiedziałbym, że to były bardzo różne doświadczenia. Oba były świetne, ale jednak różne. Nagrania na "United Desperation" były pierwszym poważnym studyjnym doświadczeniem dla zespołu, były bardzo ekscytujące, spontaniczne i stworzyły wspaniałą więź pomiędzy członkami zespołu. Nagrania były przeprowadzone w dość konwencjonalnym stylu i jak najbardziej rzeczywiste, na tyle ile było nas stać na nagrywanie w sposób analogowy. Nagrania na "New Age Disorder" z drugiej strony były bardziej zorganizowane, bardziej zaplanowane, jednak również bardziej męczące, gdyż narzuciliśmy sobie wymóg, by stworzyć album przynajmniej tak samo dobry jak nasz debiut. Osobiście uważam, że o wiele łatwiej nagrywało mi się "New Age Disorder", ponieważ już wiedziałem jak to się robi w studio i byłem już przyzwyczajony do roli wokalisty. Zacząłem śpiewać dla Enclave (i ogólnie) sześć miesięcy przed nagraniem naszego debiutu, tak więc po czterech latach było mi łatwiej. Czy debiut stał się popularny? Jak na wydawnictwo "Zrób to sam", myślę, że całkiem dobrze to wyszło. Około 400 - 500 kopii zostało sprzedane na przestrzeni lat bez pomocy żadnego wydawnictwa czy agencji pijarowej, sprzedaliśmy je, będąc w trasie. "United Desperation" był pierwszym krokiem w budowie naszej lojalnej społeczności fanów i dał nam szansę na zawarcie nowych znajomości na przestrzeni lat.

Foto: Enclave

styczność z różnymi zespołami i stylami muzycznymi. Chcieliśmy wrócić do swoich muzycznych korzeni, grać muzykę, którą lubimy grać i z którą się identyfikujemy w 100% i nareszcie zacząć kopać zady na scenie. Zresztą wciąż te elementy są ważne dla naszego zespołu. Na przestrzeni lat członkowie zespołu zmieniali się, do czasu, w którym odnaleźliśmy stabilny skład, w którym następnie nagraliśmy nasze demo z 2009r. oraz potem nasz debiut "United Desperation". Od tego momentu mieliśmy okazję zagrać wiele wspaniałych występów, poznać wielu interesujących ludzi i wyrazić siebie, muzyką którą kochamy. Czy doświadczenie z innych zespołów wpłynęło na waszą muzykę? Absolutnie! Byliśmy związani z podziemiem metalowym przez lata, zdobyliśmy doświadczenie, które nam pomogło skupić się na głównym celu naszego zespołu: na tworzeniu i graniu dobrej muzyki, która nas wyraża. Poza umiejętnościami technicznymi, rozwijanymi przez lata, podnieśliśmy także komunikatywność w zespo-

122

ENCLAVE

takim jak Kreator, Sodom oraz Overkill. Poza tym również Motörhead, Iron Maiden, Judas Priest, Saxon oraz Metal Church miały wpływ na nasze brzmienie. Osobiście siedzę w punk rocku takim jak Misfits, Exploited oraz NoFX. Zasadniczo to jesteśmy dość otwarci i myślę, że to sprawia, iż brzmimy trochę inaczej od innych. Co możesz powiedzieć o swoim demo z roku 2009? Mam dość słodkie wspomnienia z tego czasu, wszystko było nowe i ekscytujące. Pierwsze utwory napisaliśmy nie mając ani perkusisty, ani wokalisty. Zdecydowaliśmy jednak, że nagramy te cztery kawałki, tj. "Absolution", "Power Fading In", "Command of the Blade" oraz "When Hell Freezes Over". Dwa z nich później nagraliśmy na nasz album. Wtedy już dostaliśmy pomoc od Panzer'a, który nagrał dla nas perkusję. Dołączył do naszego zespołu chwilę po nagraniach. Demo zostało nagrane na potrzeby promocyjne i wydane wtedy przez MySpace. Na prośbę umieściliśmy je do cyfrowego pobrania.

Jeśli musiałbym wybrać jeden utwór z waszego debiutu, to który to był? Pytania tego typu są zawsze trudne dla muzyka, gdyż każdy jego utwór jest dla niego jak dziecko i nie chce się faworyzować jednego nad inne. Większość osób pewnie by wybrała "Master of the Ruins", który ustabilizował swoją pozycję jako nasz mały "przebój". Ma naprawdę chwytliwe refreny, które możesz śpiewać razem z nami, szybką sekcję perkusyjną i świetną solówkę. Co do mojego personalnego faworyta, najpewniej bym wybrał "Command of the Blade" ponieważ był to mój pierwszy utwór, który napisałem dla Enclave i którego galopujące motywy ze zwrotki lubię grać, a pod koniec wypluwać z siebie płuca. Co chcesz powiedzieć o "New Age Disorder"? Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznego rezultatu i z pozytywnego odbioru tego albumu. Szczególnie prasa była życzliwa w stosunku do naszego najnowszego albumu, chociaż sądzę, że fanom również się to spodobało. Album stał się nagraniem, które odzwierciedla rozwój w tym szalonym świecie oraz pokazuje parę konceptów i scenariuszy, które mogą się zdarzyć w nie tak znowu dalekiej przyszłości, w dość dystopijnym świetle. Czy mógłbyś porównać Wasz najnowszy album do Waszego debiutu? W mojej opinii główną różnicą pomiędzy "United Desperation" oraz "New Age Disorder" jest kwestia podejścia do brzmienia. Tam gdzie debiut był surowy i staroszkolny, tam na najnowszym albumie chcieliśmy być lepsi, bardziej klarowni, tak aby słuchać mógł usłyszeć każdy instrument i detal. Wciąż celem jednak było


utrzymanie brzmienia tak realnego i agresywnego, jak to tylko możliwe. Dam tutaj przykład: nie używaliśmy przetwarzania cyfrowego na perkusji, bo chcieliśmy żeby brzmienie było jak najbardziej żywe. Nie jestem wielkim fanem tych przesadzonych produkcji, w których nie ma ani cienia dynamiki. Myślę, że uczyniliśmy duży postęp w zakresie gitar prowadzących i głównych wokali, co może sprawiać, że kompozycje są bardziej skupione i wyrównane w stosunku do debiutu. Również teksty stały się bardziej "dorosłe" i wpasowały się w ogólny obraz lepiej tym razem. Jestem zadowolony z obu nagrań, uważam, że świetnie ze sobą współistnieją i pokazują rozwój zespołu. Zobaczymy jak to zadziała następnym razem. Jakie przekonanie polityczne bardziej do Ciebie pasuje, liberalizm czy libertarianizm? Osobiście nie chcę myśleć szufladkami, pomimo tego, że to czasami nie jest łatwe. Każdy człowiek jest produktem środowiska, w którym dorastał i ma swoje powody dla swoich poglądów. Ważną dla mnie rzeczą jest to, aby ludzie nie byli zaślepieni jakimiś politycznymi dogmatami, ponieważ uważam, że wszyscy jesteśmy istotami ludzkimi, które nie powinny być dzielone na kasty, rasy czy wiary. Musimy ze sobą dyskutować, próbować siebie zrozumieć i szukać rozwiązań. Może jestem tylko bardzo pokojowo nastawionym hipisem... Czy mógłbyś powiedzieć więcej o znaczeniu okładki "New Age Disorder"? Myślę, że dokładnie odwzorowuje klimat tekstów, nawet je wyolbrzymia. Poza tym lubię to mroczne i dystopijne podejście. Myślę, że nastawia cię w odpowiednim nastroju kiedy czytasz wkładkę, słuchając albumu. Jak dla mnie ważne jest to, że okładka łączy się z muzyką, a zespół jest w stanie dostarczyć to jaką kompletną całość. Od czasu, w którym mało osób kupuje fizycznie albumy, wydaje mi się, że ważne jest to, aby zaoferować coś dodatkowego. Sam osobiście jestem zawiedziony, kiedy aspekt wizualny albumu jest zaniedbany. Kto stoi za grafikami zdobiącymi wasze albumy? Udało nam się namówić na wykonanie grafik na oba albumy naszego przyjaciela Michel'a Geritza. Znamy go od dłuższego czasu. Zarabia on na życie jak lokalny twórca tatuaży. Dzięki naszemu zrozumieniu tematyki albumu udało mu się stworzyć okładkę, która jest oparta na tekście i na pierwszych nagraniach utworów. Co mogę więcej powiedzieć, zrobił je w punkt! Który wasz koncert jest Twoim ulubionym? Możesz opowiedzieć więcej o nim? Przez te lata mieliśmy przywilej współdzielenia sceny z wieloma wspaniałymi zespołami i grania wśród paru zakręconych maniaków. Nasze dwa występy supportujące nasze wydawnictwa były specjalne, gdyż wszyscy nasi fani i przyjaciele zebrali się tylko po to, by nas wesprzeć. To naprawdę dla nas wiele znaczy, gdyż nie bierzemy naszego powodzenia za pewnik. Poza tym, całkiem fajne wspomnienia mamy z występów z Exodus'em, oraz z Heathen. Już poza faktem, że dostaliśmy wspaniały odzew od ich fanów, to mieliśmy okazję także spędzić parę miłych chwil z naszymi bohaterami, pijąc piwo i wymieniając się wspomnieniami. Mieliśmy także ostatnio wspaniały występ w Halloween w Wiedniu, gdzie widownia była bardzo rozemocjonowana, aktywna w młynie i podczas śpiewania, po prostu dobrze się bawiła. Dlaczego wciąż nie podpisaliście kontraktu z

żadnym wydawnictwem? Do teraz byliśmy zasadniczo szczęśliwi z podejściem "zrób to sam". Myślę, że to był całkiem duży sukces, zważając to, że jesteśmy zajęci pracą i swoimi rodzinami. Nie zrozum mnie źle, muzyka jest świetną ucieczką od codzienności i nie mogę bez niej żyć, jednak prawdą jest to, że ciężko jest żyć jako muzyk w tym kontekście. Jest to biznes pomimo wszystkiego, a zespół, który nie zamierza stawiać wszystkiego na krawędzi nie jest zbyt atrakcyjną ofertą dla wydawnictwa. Potrzebowalibyśmy wydawnictwa, które by zrozumiało, że jesteśmy bardzo poświęconymi muzyce entuzjastami, jednak gramy tylko w wolnych chwilach. Możliwe, że będzie parę interesujących okazji w przyszłości, ale w chwili obecnej od wydania "New Age Disorder" pracujemy z Vlad Promotion (o ile się nie my-

w sąsiedztwie lub gdziekolwiek, gdzie możemy zagrać. Ponadto chcielibyśmy kontynuować proces tworzenia tekstów i muzyki na kolejny album i pracę nad nowymi rzeczami. Mamy już parę dobrych konceptów, ale pozwolimy sobie poświęcić trochę czasu na stworzenie wartościowego kontynuatora "New Age Disorder". Poza tym myślimy nad stworzeniem teledysku do jednego z naszych utworów, tak więc będzie to dość pracowity rok z nowymi, wspaniałymi możliwościami. Dziękuje za wywiad, czy mógłbyś zostawić parę słów do Twoich fanów? Po pierwsze wielkie dzięki za to, że zrobiłeś z nami wywiad i dałeś nam możliwość dotarcia do waszych czytelników! Do wszystkich fanów, chciałbym bardzo podziękować za wasze wspar-

Foto: Enclave

lę, to chodzi o Vlada Nowajczyka - przyp. red.), z promotorem, który pomaga nam iść dalej i nas promuje. Tak więc czekajmy na to, co przyszłość przyniesie. Co sądzisz na temat internetu? To jest naprawdę interesujące pytanie. Dorastałem w latach 90. z odtwarzaczami CD i byłem świadkiem zmiany przemysłu muzycznego z Napster'em, Morpheus'em i tak dalej. Era cyfrowa pozwala nam słuchać muzyki z całego świata, mając do niej bezproblemowo dostęp w ciągu kilku sekund. To sprawia, że promocja nas, naszej aktywności jest łatwiejsza dla nas, muzyków. Z jednej strony dużą zaletą jest dla nam możliwość łatwego przekazywania wartości, jednak z innej trzeba włożyć więcej wysiłku by ocenić, co jest dla nas ważne. Znam wielu ludzi, którzy przestali się interesować nowym rzeczami ponieważ rynek rozrósł się tak bardzo, że niemożliwym stało się ogarnięcie wszystkiego. Podobna sytuacja jest obecnie z wydarzeniami, jedzeniem i wieloma innymi rzeczami. Jesteś zasypywany ciągłymi informacjami, które wymagają zrozumienia i potwierdzenia. Niestety jest obecnie łatwiej dostarczyć fałszywe informacje masom i wywołać pewną atmosferę, kryzysu, napięcia, nienawiści i tak dalej. W mojej opinii narzędzie samo w sobie jest świetne, jednak jest ono mieczem obosiecznym.

cie. Jesteśmy naprawdę wdzięczni wszystkim i każdemu z osobna, za słuchanie naszej muzyki, kupowanie naszego merchu i dawanie czadu na naszych koncertach. To jest to, o co chodzi w podziemnym metalu, o wspieranie się nawzajem i podtrzymywanie ognia muzyki heavy metalowej. Do zobaczenia na trasie! Wasze zdrowie! Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Co zamierzacie robić w 2018? Naszym planem na przyszły rok, jest pojechać znowu w trasę, zagrać parę koncertów w Austrii,

ENCLAVE

123


teledysku. Mamy znajomego, który naprawdę siedzi w branży tworzenia materiałów wideo. Nagrał nas na żywo i w salce prób (gdzie również dajemy zawsze czadu - śmiech!), potem dodał te wszystkie fajne rekiny. Na początku nie wiedzieliśmy nic o tym, ale jak zobaczyliśmy rezultat, to śmialiśmy się z tego aż do rozpuku i uznaliśmy, że tak powinno zostać.

Z pewnością ich ulubionym bohaterem noweli "Stary Człowiek i Morze" był rekin Poza tym wydaje mi się, że gdyby przeczytali Sienkiewiczowskiego "Latarnika", to bym byli zasmuceni tym, że nie ma żadnego rekina w tej noweli. Tak poza tym to pewnie fanatycy piwa, wszelkiego rozpierdolu i dosadni goście, a jeden z ich starych pewnie jest fanatykiem wędkarstwa. Zapraszam do rozmowy z gośćmi z Grindpad. HMP: Jak opiszecie swój zespół? Grindpad: Agresywny, zabawny thrash metal oddający ducha prawdziwego wpierdolu, który jest spuszczany przez muzykę thrash metalową, który sprawia, że chcesz obrócić w mak wszystko to, co jest w Twoim pobliżu. Możecie opowiedzieć trochę więcej o początkach zespołu? Możemy gadać godzinami o naszych początkach, kiedy Grindpad był bardziej death metalowy. Tak naprawdę do nie ma dla nas znaczenia obecnie. Obecny skład jest tym realnym Grindpad i nasz obecny styl, to jest ten, który chcemy grać. Jak wyglądały wasze pierwsze koncerty? Myślę, że na większości z nich byliśmy pijani. Ale tak na poważnie, dla nas zawsze tym coś się

chcemy grać i do czego chcemy szaleć. Myślę, że jesteś w stanie to usłyszeć. Jak długo pracowaliście nad waszym "Sharkbite!"? Grindpad miał przerwę w działaniu przez parę lat, w momencie, w którym poszukiwaliśmy stałego składu. Kiedy wszystko już zebraliśmy do kupy, to reszta przebiegła bardzo naturalnie i "Sharkbite!" został napisany i stworzony w niecały rok. Co chcieliście osiągnąć waszym najnowszym albumem? Pełną kontrolę nad światem i równie pełen autobus fanek (śmiech!). Tak na poważnie, to ma być materiał na naszego długograja, poza tym patrzymy w przyszłość za większą ilością występów. Teraz mamy pełną możliwość by w peł-

Kiedy zamierzacie zrobić długograja? Jak już miałeś zapewne okazję usłyszeć, Paul Beltman (ex- Sinister, ex- Judgement Day, exRiver of Souls) jest obecnie stałym członkiem naszego zespołu. Jesteśmy bardzo szczęśliwi i dumni z tego powodu. Poza tym, teraz możemy pracować nad naszym debiutem bez przeszkód. Mamy już wiele utworów napisanych, a album będzie gotowy w przyszłym roku. Jaki gatunek rekina jest waszym ulubionym? Z tymi wszystkimi nagraniami? Prawdopodobnie rekin biznesu (śmiech!). Co sądzicie o obecnej Holenderskiej scenie metalowej? Jest obecnie masa dobrych zespołów pochodzących z Holandii, aczkolwiek odczuwamy brak przemocy. To jest też powód, dlaczego Grindpad jest potrzebny. Który film "tak zły że aż dobry" jest twoim ulubionym? "Kung Fury" (szczególnie teledysk z Davidem Hasselhoffem - śmiech). Co sądzicie o grach wideo? Czy graliście w Postal 2 Paradise Lost? Myślę, że tylko Olivier bardziej ogarnia ten temat. Ulubione to Bloodborne, Dark Souls i Resident Evil. Czy internet pomógł wam z reklamą zespołu? Absolutnie. Nasza twórczość jest zamieszczana na pewnych kanałach na Youtubie. To zjawisko pomaga nam tylko rozpowszechniać nasz album. Tak więc, myślę, że działa to naprawdę świetnie. Naprawdę świetnym momentem, jest ten, w którym ktoś zamawia naszą EPkę z Mauritiusa lub Japonii. Poza tym dobrze radzimy sobie w Stanach Zjednoczonych i jesteśmy z tego dumni. Czy obecni fani są trudni zaspokojenia? Zależy jak na to spojrzysz. Obecnie możesz dotrzeć do większej ilości ludzi czego skutkiem będzie większa ilość reakcji, a ludzie znają obecnie o wiele więcej zespołów niż kiedyś i porównują Twój zespół do wcześniej poznanych. W drugiej strony kiedy wzbudzasz zainteresowanie, to obecnie o wiele więcej z nich jest w stanie pokazać swoją aprobatę.

Foto: Grindpad

liczyło to było podejście, myślę, że zawsze tym zdobywaliśmy serca publiczności. Faktem jest to, że w roku 2010 wygraliśmy konkurs Dutch Metal Battle. Zawsze bierzemy granie na żywo na poważnie i chcemy dać jak najlepszy występ, by publiczność mogła się wyszaleć. Czy możecie porównać ze sobą pierwsze trzy EPki? Myślę, że dwie pierwsze EPki to inny kawałek chleba. Możesz tam już usłyszeć trochę thrashowych riffów, aczkolwiek całość jest bardziej death metalowa. Na ostatniej EPce odnaleźliśmy styl, którego szukaliśmy. To jest to, co

124

GRINDPAD

ni oddać charakter Grindpad w jego agresywnej rozrywkowej krasie. Możecie powiedzieć trochę więcej na temat współpracy z Ed'em Repką? Skontaktowaliśmy się z Repką, ponieważ jesteśmy wielkimi fanami jego prac. Bardzo łatwo się z nim współpracuje, kiedy my mu daliśmy surowy koncept tego czego oczekujemy, to on stworzył grafikę, która to w pełni oddała. I wciąż jesteśmy bardzo zadowoleni z końcowego wyniku. Opiszcie mi prace nad nagraniami do

Co zamierzacie robić w 2018? Pić duże ilości piwa i wydać najlepszy album thrash metalowy w 2018r. Dziękuje za wywiad, proszę o parę słów na koniec do naszych czytelników. Chcemy podziękować wszystkim tym, którzy okazali nam wsparcie i tak przy okazji, ile lat ma Twoja mama? (śmiech) Jacek "Steel Prophecy" Woźniak


Co kryje się za historią z kawałka "The Horned Ghost and the Sorcerer"? To wersja legendy o Hernie Myśliwym, ludowej angielskiej opowieści.

Każdy utwór to strona księgi Elvenking nagrał płytę, której słucham z przyjemnością, zaskoczył mnie jednak kierunek, w którym zespół podążył. Odnoszę wrażenie, że pierwsze pytanie zdumiało Damnagorasa. Tak naprawdę to dopiero ja byłam zaskoczona, że dla zespołu "Secrets of the Magick Grimoire" jest w prostej linii kontynuacją "Pagan Manifesto".

Foto: Elvenking

HMP: Na początku muszę przyznać, że po Waszym "powrocie do korzeni" z płytą "Pagan Manifesto" czekałam na nowy Elvenking bardzo niecierpliwie. Świetna płyta, klimatyczna koncertówka, powrót do folkowego malowania twarzy i wreszcie okładka płyty były dla mnie bardzo symptomatyczne. Teraz słucham nowej płyty i jestem odrobinę zaskoczona. Styl "Secrets of the Magick Grimoire" przypomina mi raczej poprzedni krążek, "Era" niż "Pagan Manifesto". Damnagoras: W zasadzie jesteś pierwszą osobą, która porównuje tę płytę do krążka "Era". Jesteś pewna, że słuchałaś właściwego albumu? Żartuję (śmiech). Jedna rzecz, którą koniecznie chcieliśmy zrobić, to pozostanie na ścieżce wytyczonej przez "The Pagan Manifesto". I myślę, że to się udało. Wielu fanów się z tym zgadza, pewnie właśnie dlatego, że kawałki tej płyty rozpalają w każdym inne światło. Ty masz skojarzenia z wpływami z albumu "Era", który był, tak czy owak, pierwszym albumem, na którym zdefiniowaliśmy nasze brzmienie raz na zawsze. To album, który otworzył drzwi do naszej nowej fazy. Fazy zespołu, który wrócił do swoich korzeni, ale z odświeżonym brzmieniem, nowym, mocnym składem i w ogóle. Mimo to mieliśmy obawy przed pisaniem płyty po "The Pagan Manifesto". Muszę to przyznać. Wiemy, że "The Pagan Manifesto" to album prawdopodobnie najlepiej reprezentujący Elvenking, odzwierciedlający muzykę, symbolikę i nasze teksty najlepiej. Jednak myślę, że "Secrets of the Magick Grimoire" jest jego doskonałym przedłużeniem. Wystarczy spojrzeć na symbolikę, oprawę graficzną, przeczytać teksty i zanurzyć się w muzykę, która tym razem jest może nieco bardziej skomplikowana i mroczna, może nawet bardziej w stylu metalu lat 90., ale wciąż w 100% w stylu Elvenking z kawałkami, które tak samo lubimy, jak na poprzedniej płycie. Okładka nowej płyty posiada ramę podobną do tej z "Wyrd". To tylko estetyczne nawiązanie do niej czy coś więcej?

Nie nawiązujemy do tego albumu, wyjątkiem jest symbolika i teksty, które są nasze. Wciąż podążamy drogą, którą wytyczyliśmy. To jak estetyczna i intelektualna klamra, która spina nasze wszystkie płyty w ten czy inny sposób. Zresztą z "Wyrd" kawałki gracie bardzo rzad ko. Widziałam Was kilka razy i niestety nie miałam okazji słyszeć na żywo utworów z tej płyty. Nieobecność numerów z tej płyty jest związana z innym niż Ty wokalistą? Jest to związane z płytą i zasadniczo z tym okresem. Ten krążek zawiera kilka bardzo dobrych kawałków. Nie zrozum mnie źle, ale tylko my wiemy, jaki mógłby być naprawdę i wierz mi - to mógłby być o wiele lepszy album. Komponowanie Jarpena zaprowadziło Elvenking na inną ścieżkę i zaufaj mi, wcale nie na najlepszą. To prawdopodobnie właśnie jest powód, dla którego nie gramy za wiele materiału z tego krążka. Graliśmy "Jigsaw Puzzle" i "The Silk Dilemma", chcielibyśmy też grać utwór "A Poem for the Firmament", ale jest za on długi i zbyt skomplikowany. Swoją drogą, wspaniale byłoby zwrócić sprawiedliwość tej płycie, nagrywając ją na nowo ze mną na wokalu, jak to było pierwotnie zaplanowane. Zobaczymy. Cieszę się, że na najnowszym krążku teksty związane są z folklorem i dawnymi mitami. Jako pierwszy klip opublikowaliście utwór o draugrze. Pragnęliście w ten sposób ukazać swoje przywiązanie do tego rodzaju tematyki? Po prostu chcieliśmy, żeby każdy kawałek stanowił stronę w dawnym grymuarze. Grymuar to księga, która zawiera zamierzchłą magię, alchemiczne formuły, tajemnicze rzeczy, stare legendy, opowieści i inne tego typu. "Draugen's Maelstorm" jest jedna z tych stronic, która przedstawia dawną legendę. Już miałam pytać, które kawałki poza "Voynich Manuscript" nawiązują do grymuarow. Jak mówiłem, każdy kawałek jest jej częścią. Każdy utwór to stronica księgi.

Cieszy mnie polski akcent, czyli wspomiany utwór"Voynich Manusript". Szukaliście czegoś ciekawego do nowego kawałka czy wiedzę o rękopisie Wojnicza mieliście już wcześniej? Czytaliśmy o tajemniczych manuskryptach, a ten właśnie był pierwszą rzeczą, która doprowadziła nas do stworzenia pyty takiej, jak ta. Mrocznej, tajemniczej, magicznej. AFM ogłaszało, że "Secrets of the Magick Grimoire" będzie wyjątkowo epickim albumem. Najmocniej te "epickość" słyszę w moim ulubionym kawałku z tej płyty, "At the Court of the Wild Hunt" - w samej jego strukturze, klimacie, złożoności. Od początku planowaliś cie, że będzie to kawałek w stylu "Witches Gather", "A Poem for the Firmament" czy "Seasonspeech"? Tak, dokładnie to tego właśnie rodzaju utwór. Można go umieścić obok kawałka "Witches Gather". Posiada ten sam epicki nastrój, tę samą intensywność, ten sam "drive" i podobny tekst. Tym razem mowa o horrorze i ciemnej stronie ludzkiego umysłu, kiedy opętany jet przez Dziki Łów, który można uznawać zarówno prawdziwą istotę lub za złą i doprowadzającą do szału siłę. Utwór posiada wiele zmian tempa, różne nastroje. To chyba szczyt epickości na tym krążku. Ciesze się, ze w "Secrets of the Magick Grimoire" znów pojawiają się growle. Obawiałam się, że brak Jarpena będzie oznaczał brak tego rodzaju wokali w ogóle. Dlaczego wybraliście Angusa Nordera? Uwielbiamy Witchery, a Angus Norder był jednym z wokalistów, z którym się skontaktowaliśmy. Od początku był fajny i bardzo konkretny, więc dodał swój wspaniały glos, a my od razu dostaliśmy odpowiedź. Wykonał świetną robotę. Wasza koncertowka "The Night of Nights" to majstersztyk, a "Pagan Purity" kończący wys tęp pasował doskonale. Powinniście kończyć koncerty tym kawałkiem za każdym razem! Robiliśmy to wiele lat temu. I wciąż robimy, kie-dy mamy szansę zagrać bis. Moim koncertowym marzeniem byłoby też usłyszeć "Hobs an' Feathers". To tak chwytli wy i krótki kawałek, że aż dziwne, że gracie go tak rzadko. To zależy. Mamy w zwyczaju zmieniać setlistę i grać dla naszych fanów możliwie wszystkie kawałki. W tej chwili nie gramy tego numeru, ale być może zagramy go w przyszłości, nigdy nie wiadomo! Jednym z moich ulubionych koncertów Elvenking był ten na "Wackinger Stage" na Wacken. Wiem, że scena była malutka, ale światła, kli mat i rzecz jasna sam występ były świetne! Jak wspominasz ten koncert? Pamiętam ten występ jako perełkę w naszej karierze. Był niezapomniany. I rzecz jasna pamiętam błoto, uch! Damna, na koncertach nosisz koszulkę z wielkim znakiem Elvenking. Szukałam jej w Waszym merchu, ale bez rezultatu. Gdzie można taką dostać? Wydaje mi się, że to było coś, co sprzedaliśmy albo jakiś nieoficjalny merch. Możesz zobaczyć na naszej stronie, co obecnie mamy w asortymencie. Katarzyna "Strati" Mikosz

ELVENKING

125


Metalowa choroba Każdy młody zespół grający tradycyjny metal z pasją, zaangażowaniem i na poziomie, jest przeze mnie mile widziany. Nie ma co bowiem owijać w przysłowiową bawełnę: wszyscy nieubłaganie starzejemy się i dotyczy to również legendarnych muzyków z lat 70. i 80. ubiegłego wieku. Może więc za kilka czy kilkanaście lata Amerykanie z Excruciator staną się następcami Attacker, Omen i innych legendarnych zespołów z tego kraju? Potencjał mają, co potwierdzają na drugim, nagranym po kilku latach przerwy, albumie "Fighting For Evil", a lider, wokalista i do niedawna również gitarzysta Chris Birkle już zapowiada, że nie odpuszczą, już pracując nad kolejną płytą: HMP: To chyba dość deprymujące uczucie, kiedy w wieku 23 lat wydaje się debiutancki, w dodatku ciepło przyjęty przez fanów i media album, po czym zespół właściwie rozpada się dwa lata po jego premierze? Chris Birkle: Oj tak, wtedy było to zdecydowanie zniechęcające. Zwłaszcza po tak ciężkiej pracy, aby dojść do tego punktu. Ale patrząc na to teraz, cieszę się, mimo wszystko, że to się tak potoczyło. Dało mi to mnóstwo czasu na zaplanowanie kolejnych pomysłów dla Excruciatora, a także pisanie i eksperymentowanie z materiałem, jak również uruchomienie własnej wytwórni Chaos Force Records. Sukces "Devouring" nie zdołał więc was skon -

nowego składu? Odkąd Excruciator jest moim głównym projektem muzycznym, postanowiłem, że nigdy go nie porzucę. Tak bardzo, jak właśnie czasem tego chcę. Traktuję metal jak chorobę i jestem nią śmiertelnie zarażony na tysiąc procent. Było kilka zmian w składzie po rozpadzie oryginalnego wcielenia zespołu. Wszyscy zaangażowani w Excruciatora są z lokalnej sceny muzycznej i wciąż są wciąż moimi przyjaciółmi. Wszyscy byli ze sobą w różnych zespołach i rozmaitych przyjacielskich projektach. Weźmy na przykład absolutnego mistrza pod tym względem, jakim jest Sebastian Silva. W swoim czasie był jednocześnie w składzie Raptor, Arachnid, Spellcaster, Manak i Leathurbitch! Jest to ści-

tów Excruciator jeszcze pod szyldem jego starego zespołu Extractor. Zbyt wiele było tych zespołów z Ex w nazwie, nawiasem mówiąc! W każdym razie zawsze wiedziałem, że jest świetnym perkusistą. Grał na demówkach "The Power Lords" i "Altar Of Lust", oraz EP-ce "Toxic Split" Excruciatora. Około rok później, gdy poprzedni skład się rozpadł, poprosiłem go, aby został stałym perkusistą. Na szczęście dla mnie nie miał akurat nic do roboty. Sebastian i ja tworzyliśmy z kolei przez krótki czas, powermetalowy projekt o nazwie Alpha Viper. Niestety rozpadł się, nim zagraliśmy jakikolwiek koncert. Kiedy więc nadszedł czas, by porzucić Alpha Viper dla Excruciatora, był podekscytowany i gotowy do działania. Tony'ego też znam od bardzo dawna. Był ze mną w kilku zespołach, a do tego także fanem Excruciatora. Myślę, że ma wszystkie dema i albumy, które do tej pory wydaliśmy! Byłem bardzo zaszczycony, że mógł zagrać na basie w nowym wcieleniu Excruciatora, gdy go o to poprosiłem. Przeważnie dogadujemy się bezproblemowo, wyłączając chwile, gdy obaj pachniemy potem, krwią i gorzałą. Co stanowi około 65% czasu. Z tego co słyszę na "Fighting For Evil" dobra atmosfera przełożyła się na tempo i jakość prac nad nowym materiałem? Bardzo chcę, żeby każdy album Excruciatora brzmiał inaczej. Zawsze byłem pod silnym wpływem power metalu i myślę, że niektóre z tych elementów znalazły się w utworach z "Fighting For Evil", takich jak np. "The Power Lords". Słuchałem również dużo Accept czy Pretty Maids podczas pisania niektórych kawałków, co można z kolei odrobinę usłyszeć w "She Commands". Nigdy nie umiem skupić się zbyt długo na jednym temacie, co może wyjaśniać, dlaczego utwory na tym albumie mają bardzo różny temat: Mad Max, literatura Michaela Moorcocka, Conan Barbarzyńca i sporty ekstremalne są tym, co motywuje mnie, kiedy piszę materiał do Excruciatora. To wyłącznie najnowsze kompozycje, nie bawiliście się w jakieś sentymentalne powroty, odgrzebywanie starych pomysłów, etc.? "The Power Lords" i "Altar Of Lust" powstały dawno temu. Mniej więcej w tym czasie co pierwszy album. Zmieniono je tylko tak, aby pasowały do reszty nowego materiału na "Fighting For Evil". Pozostałe utwory to już nowe kompozycje. Raz na jakiś czas lubię jednak wracać do przeglądania starych pomysłów na komputerze. Chociaż zazwyczaj są to knoty, więc pamiętam, dlaczego ich nie użyłem!

Foto: Excruciator

solidować, narastały napięcia, muzycy odchodzili bądź byli wyrzucani i ciągnięcie tego dłużej nie miało większego sensu? Jestem pewien, że było jakieś napięcie. Chociaż stało się to tak dawno temu, że zapomniałem, co mogło je spowodować. Ciśnięcie do przodu zawsze ma sens. Zamierzam walczyć do ostatniego oddechu! - niczym Znöwhite. Słuchaliście kiedyś tego albumu "Act Of God" Znöwhite? (Jasne - przyp. red.). Niszczy konkretnie! W każdym razie, bez względu na to, co stanie się ze składem lub innymi kwestiami, nigdy nie przestanę działać z Excruciatorem. Nie oznaczało to więc, że zamierzałeś wtedy zrezygnować z Excruciator, potrzebowałeś tylko czasu na ochłonięcie i skompletowanie

126

EXCRUCIATOR

śle zgrana paka metalowych talentów z północnego zachodu. Potrzebowałem również czasu, aby pomyśleć o sytuacji i zaplanować kolejny etap ataku Excruciator. Obecny line-up zespołu to, poza tobą, wyłącznie nowi muzycy. Pewnie dobierając ich patrzyłeś nie tylko na umiejętności czysto muzyczne, ale też na inne kwestie, tak abyście równie dobrze dogadywali się pod każdym innym względem, żeby nie powtórzyć błędów z przeszłości? W przeszłości nie popełniono żadnych poważnych błędów. Wszyscy mieli do czynienia z różnymi sytuacjami życiowymi. Znam Milesa Starra od bardzo dawna. Tego starego, tłustego maniaka. Zagraliśmy kilka pierwszych koncer-

Pracowaliście w Falcon Recording Studios z Joelem Grindy z Toxic Holocaust, czyli po tym wyborze domyślam się, że zależało wam na konkretnym, surowym brzmieniu? Tak, trochę. Joel Grind jest cholernie porządnym człowiekiem! Szczerze mówiąc, Joel mógł nagrać płytę tak, jak chcieliśmy, żeby produkcja miała ręce i nogi. Ale ja osobiście bardzo lubię to surowe brzmienie. Podobne do Warfare lub Venom. Bez nadmiernej ilości tej produkcji, takiej jak ma większość obecnych albumów. Dzięki nieco bardziej organicznemu brzmieniu, można usłyszeć ewentualne niedoskonałości. A ja naprawdę lubię zgłębiać takie rzeczy podczas słuchania płyt. Poza tym, mniej zaawansowana produkcja jest tańsza! Nie jest czasem tak, że im większy postęp technologiczny, to brzmienie jest gorsze, jeśli ktoś zapatrzy się za bardzo na te cyfrowe bajery, odchodząc od podstaw stworzonych jeszcze na przełomie lat 70. i 80.?


Jeśli chodzi o muzykę, myślę, że postęp technologiczny jest świetny. Gdybyśmy mieli nagrać taki album w latach 70. i 80., kosztowałoby to więcej niż kilka tysięcy dolarów! Jeśli chodzi o problem obecnej technologii rujnującej sprzedaż płyt, to staram się tym nie przejmować. Nie tworzę muzyki i albumów, żeby się wzbogacić. Czy byłoby to miłe? No pewnie, do diabła! Ale nie liczę na to. Joel czuwał nad całością powstawania "Fighting For Evil", od samych sesji nagraniowych do masternigu albumu - daliście mu przy tym wszystkim wolną rękę, czy też kontrolowaliście na bieżąco przebieg prac, przesyłał wam próbki, kolejne zmiksowane utwory, etc.? To był dość szybki proces. Wysłał nam kilka próbek swoich poczynań, które brzmiały świetnie. Jestem bardzo prostym facetem, któremu szybko coś się podoba, ale wolę ufać, że pracuję z naprawdę utalentowanymi ludźmi, aby dać im wolną rękę w tym co robią. Wiedziałem już, że Joel zrobi świetną robotę, więc poczułem, że nie mam zbyt dużo do przekazania mu o tym, jak powinny brzmieć kawałki. Poza tym, że chciałem, żeby brzmiały radykalnie, a on podziałał i sprawił, że brzmiały naprawdę radykalnie! Czyli nie można dać się zwariować - technolo gia jest przydatna i trzeba ją wykorzystywać, ale bez przesady, umiar to podstawa, bo później po 10 latach nie da się już czegoś słuchać? (śmiech) Może. Ale kogo obchodzi co będzie za dziesięć lat? Nie mogę wybiegać myślami tak daleko. Ledwo mogę się martwić o to, co wydarzy się w ciągu dnia. Po prostu skup się na wykonywaniu tego co robisz jak najlepiej w danej chwili, a o przyszłość martw się później. Zmienił się nie tylko skład, bo macie też nowego wydawcę. Co ciekawe Divebomb Records jest znana głównie ze wznowień czy wydawnictw z archiwalnymi nagraniami mniej znanych grup - jak trafiliście do tej firmy? Wiedziałem, że zawrzemy umowę z konkretną wytwórnią płytową. I miałem rację. Nie sądzę, żeby ktokolwiek naprawdę potraktował mnie obecnie poważniej. Czasem po prostu trzeba głośno krzyczeć o swoje, aby wszechświat mógł usłyszeć i mnie tym obdarzyć. Możesz też wysłać wiadomość e-mail do dziesięciu firm fonograficznych z prośbą o odpowiedź, która zdarzyła się ze strony Divebomb Records, czym byliśmy bardzo podekscytowani. Matt, szef Divebomb Records jest prawdziwym maniakiem metalu. Również Helion Prime pracowali z nimi w tym czasie i mieli wyłącznie pozytywne opinie na temat Divebomb Records. Całkowite wsparcie! W sumie taki, a nie inny profil tego wydawnictwa daje wam spore szanse, gdyż obecnie działających zespołów mają niewiele, tak więc mogą przyłożyć się bardziej do ich promocji, co jest dla was niewątpliwym plusem tej sytu acji? Jak zawsze. O ile mi wiadomo, mają dość obszerny katalog i listę zespołów z którymi obecnie współpracują. Nie powiem ci, kim oni wszyscy są, ponieważ wszyscy są za bardzo skupieni na swojej robocie. "Fighting For Evil" to ostatnio nie jedyne wasze nowe wydawnictwo: pochwal się co to za kaseta wydana przez Valor Music? Zawiera jakiś niepublikowany dotąd materiał, wasze nagrania demo czy może coś jeszcze innego? Do tej pory wciąż nie otrzymaliśmy kopii tej taśmy, więc cholera wie, co tam jest. Chociaż

Foto: Excruciator

tak, powinna zawierać materiał odrzucony z sesji do EP-ki "By The Gate Of Flesh" i kilka innych niewydanych utworów. "By The Gates Of Flesh" ukazała się też wcześniej na winylu, wygląda więc, że jesteś cie lubującymi się w tradycyjnych nośnikach dźwięku tradycjonalistami? Jestem fanem każdego nośnika i czegokolwiek innego, gdyby ktokolwiek chciał produkować i dystrybuować naszą muzykę. Zbieram zarówno winyle jak i taśmy, preferuję właśnie te formaty. Ale naprawdę jestem zwolennikiem muzyki i mogę słuchać każdej muzyki pod warunkiem, że jest w moim guście. Wszystkie formaty są dla mnie w porządku. Jednak Divebomb Records preferuje format CD tak więc winylowe wydanie "Fighting For Evil" przez tę firmę pewnie nie wchodzi w grę? Być może. Nigdy nie wiesz, co przyniesie przyszłość. Promujecie album teledyskiem do "The Power Lords", ale ponoć nagraliście też clip do utworu tytułowego - też będzie taki jajcarski i zarazem oldschoolowy, jak ten pierwszy? Nadchodzący teledysk jest do tytułowego utworu z albumu "Fighting For Evil". Ten jest profesjonalnie zrobiony przez Karla Whinnery'ego i jego ekipę, którzy jak szaleni kręcą wszystkie zespoły na północnym zachodzie USA. Jesteśmy naprawdę podekscytowani tym, jak to wyszło. Mam nadzieję, że do czasu, gdy czytelnicy przeczytają ten wywiad, ten clip zostanie już opublikowany w sieci.

Rekrutujemy także innego gitarzystę, aby przejął moje obowiązki gitarowe w Excruciator. W ten sposób będę mógł skupić się na śpiewaniu i pracy nad stroną biznesową. Będziemy również pisać nowy materiał i mam nadzieję, że nagramy trzeci album do końca roku. Można też dzielić scenę nie tylko z młodymi kapelami, ale też legendami gatunku, zespołami z lat 80., jak choćby z Grim Reaper, tak więc macie z takich koncertów jeszcze więk szą, dodatkową frajdę, gdyż nie jesteście tylko muzykami, ale też wielkimi fanami metalu? Każdy koncert, który gramy, jest wyjątkowy lub staramy się go tak zapamiętać! Zawsze przyjemnie jest niszczyć scenę z zespołami, których słuchaliśmy dorastając. Zwykle nie trafia do mnie wcześniej, jak dopiero kilka dni później, po tym, jak dzieliliśmy scenę z Grim Reaper czy Forbidden. Zawsze lubię rozmawiać z każdym, kto gra z nami na jednej scenie. Ale w końcu to, co naprawdę sprawia nam przyjemność, jest szaleństwo na scenie i staramy się zrobić wszystko, także od strony fizycznej, by każdy skumał czym jest dobry koncert. Życzę wam więc, by ta pasja z czasem była jeszcze większa i dziękuję za rozmowę! Facet! Oczywiście dziękuję ci za możliwość porozmawiania z tobą i chcę złożyć, totalny metalowy hołd dla wszystkich waszych czytelników. Shred heavy przyjaciele! Excruciator Till Death! 666! Wojciech Chamryk Tłumaczenie: Damian Czarnecki, Bartosz Hryszkiewicz

Koncertów też raczej nie zabraknie, bo gracie chętnie i tak często jak tylko się da - występy na żywo są wciąż najlepszą formą promocji dla takich zespołów jak Excruciator? Mamy zaplanowanych kilka koncertów i pracujemy nad trasą w dalszej części roku.

EXCRUCIATOR

127


Mizantropijna płyta na ponure czasy Kiedy Forsaken wydaje nową płytę, fakt ten zawsze staje się prawdziwym wydarzeniem. Wszak Maltańczycy nie robią tego często, za to każda nowa pozycja w ich rosnącej dyskografii stanowi obowiązkową lekturę dla każdego szanującego się doomstera. Dla mnie radość jest podwójna, bo nowa płyta oznacza zarazem pretekst do rozmowy z Albertem Bellem - zdecydowanie jedną z najciekawszych osobistości w świecie metalu. HMP: Na początek chciałem ci pogratulować kolejnego świetnego albumu. Czy po 25 latach na scenie nagrywanie kolejnej płyty staje się łatwiejsze czy trudniejsze? Albert Bell: Bardzo dziękuję, Adam! Jest mi bardzo miło, że tak wysoko oceniasz nowy album Forsaken. Jasne, jesteśmy razem długo, co pomaga przy pracy w studiu. Doskonale zdajemy też sobie sprawę z dynamiki związanej z nagrywaniem albumu. Wszystko to stanowi więc ogromną pomoc, podobnie jak przy pisaniu piosenek i komponowaniu. Z czasem daje się udoskonalić tę sztukę. A polega ona na tym, aby starać się zachować świeżość i nie powielać pomysłów. Jest to główne wyzwanie, przed którym stoją bardziej znane zespoły. Myślę, że udało nam się podołać temu wyzwaniu z "Penta-

(The Lawgiver)" i singlowe "Primal Wound". Myślę więc, że można zidentyfikować pewne podobieństwa między Sacro Sanctus i Forsaken w tych utworach, jak i poprzednich, które napisałem dla zespołu. Jednak Sean Vukovic (gitarzysta) także jest bardzo utalentowanym kompozytorem i również mocno przyczynił się do powstania tego albumu, a jego muzyka ma swą niepowtarzalną barwę. Leo jest z kolei odpowiedzialny za wszystkie melodie w swoich liniach wokalnych i jest to kolejny kluczowy element w Forsaken wraz z charakterystycznym bębnieniem Simeona. A zatem Forsaken łączą siły twórcze i energia wszystkich członków zespołu. Sacro Sanctus, jak powiedziałem na wstępie, jest w dużej mierze moją domeną. Po prostu kłócę się ze sobą przez większość czasu!

Foto: Forsaken

teuch". Chcieliśmy, aby nowy album był godnym dodatkiem do naszej obszernej dyskografii, co częściowo tłumaczy opóźnienie w wydaniu albumu. Po przesłuchaniu "Pentateuch" po raz pier wszy uderzyło mnie, jak surowo i podziemnie on brzmi, a przez to bardziej jak… Sacro Sanctus. Czy to była świadoma decyzja twórcza? Sacro Sanctus dokładnie pokrywa się z moją wizją. Forsaken podąża nieco inną droga, ponieważ wszyscy członkowie zespołu w różny sposób przyczyniają się do naszej muzyki. Jednak jestem, co by nie mówić, jednym z głównych kompozytorów w zespole i zajmuję się także wszystkimi tekstami, więc pewne podobieństwa będą naturalne. Dołożyłem trzy piosenki do tego albumu: "Serpent Bride", "Sabaoth

128

FORSAKEN

(śmiech) A tak na poważnie, mimo że Sacro Sanctus jest bardzo ważnym ujściem dla mojej kreatywności, jest mniej przywiązany do epickiej ścieżki doom metalu, którą kroczy Forsaken. W Sacro włączam moją pasję do wszystkiego, co daje stara szkoła, od thrashu po doom, aż do wczesnego black metalu. Niektóre z tych elementów wkradają się w Forsaken poprzez moje pisanie, ale z pewnością są mniej wyraźne. Wszystko to może tłumaczyć fakt, że dla tego albumu chcieliśmy, aby produkcja odzwierciedlała surowość zespołu i utworów na "Pentateuch" - więc może to być kolejny powód podobieństwa między tymi dwoma zespołami. Wiedząc, jak wielką wagę przywiązujesz do tekstów, chciałem się zapytać o tematy, które podjąłeś na "Pentateuch".

Słowo "Pentateuch" (Pięcioksiąg) oznacza pięć pierwszych ksiąg Starego Testamentu (zwanych także Księgami Mojżesza) lub Torę w judaizmie. Zasadniczo album porusza ważne wydarzenia / epizody / historie z tych ksiąg, takie jak zabicie Abla przez Kaina (w "Primal Wound"), upadek ludzkości w "Serpent Bride" i potop w "The Dove and the Raven". Można też znaleźć odniesienia do apokryficznych tekstów w "Apocryphal Winds". Jednak nadrzędnym tematem albumu jest Bóg gniewu, który mocno kontrastuje z bardziej współczującym Bogiem w Nowym Testamencie, uosabianym przez Chrystusa, gotowego wziąć na siebie grzechy świata poprzez ukrzyżowanie. Ta tranformacja rozumienia Boga przez ludzkość naprawdę mnie fascynuje i moim zdaniem jest odzwierciedleniem zmian społecznych, które przeszła ludzkość w starożytności, gdy próbowało zmierzyć się z relacją między człowiekiem a siłami wyższymi. W Starym Testamencie Bóg okazuje się dość mściwy i brutalny w swoich kontaktach z tymi, którzy odchodzą od niego. Wszystko to mnie zaintrygowało i stanowiło główną inspirację dla tego albumu, wyjaśniając w związku z tym, dlaczego brzmi on bardziej pierwotnie i surowo w porównaniu z naszymi poprzednimi krążkami. Czy obecna sytuacja polityczna na świecie kryzys migracyjny, podnoszenie łba przez nacjonalizm, Trump, Korea Północna wpłynęła na twoje teksty? Albo też czy może znaleźć w nich odzwierciedlenie w przyszłości? Dość często moje teksty są metaforycznie zawoalowanymi komentarzami społeczno-politycznego na temat tego, co dzieje się wokół nas dzisiaj. Nadużywanie i dławienie świata przez ludzkość jest na ogół punktem wyjścia dla kilku moich piosenek. "Pentateuch" to naprawdę bardzo mizantropijny album. Często czuję się całkowicie obrzydzony tym, co dzieje się we współczesnym świecie: moralnym i duchowym rozpadem, bezwzględnym spustoszeniem, które siejemy na naszej planecie, brutalnym sposobem postępowania z innymi gatunkami zamieszkującymi świat, chciwością i konsumpcjonizmem. Wszystko to sprawia, że zastanawiam się, w jaki sposób odeszliśmy od bardziej wzajemnej relacji ze stworzeniem i Stwórcą. "Pentateuch" odnosi się właśnie do Stwórcy (może metafory planety), który w końcu sam się zemści na ludzkości - zawsze aroganckiej, samolubnej i egoistycznej. Nadszedł czas oczyszczenia! Długie kompozycje nie są wam obce, jednak trwający ponad kwadrans "Apocryphal Winds" to wasz rekordzista. Opowiesz nam his torię jego powstania? To jedna z piosenek Seana na tym albumie. Zasadniczo początkowo istniały trzy oddzielne utwory, które według nas miały powtarzający się motyw i idealnie pasowały do siebie. Konceptualnie również naciskałem na utwór, który miałby trzy połączone części lirycznie, więc poszliśmy na to. To była ostatnia piosenka, którą ukończyliśmy na albumie i do samego końca dodawaliśmy do niej ostatnie szlify. Dokąd myślisz, że zaprowadzi was przyszłość? Rozważylibyście na przykład wzbo gacenie waszej muzyki o elementy thrash lub black metalu? Już zastanawiam się nad kolejną koncepcją nowego albumu. Chodzą mi po głowie dwie, ale nie jestem pewien, do czego zmierzamy i czy ostatecznie zdecydujemy się na kolejny album oparty na koncepcji. Nadal mamy czas na podjęcie decyzji. W ostatnich tygodniach Sean był zajęty pisaniem nowych rzeczy, ja także mam


mnóstwo piosenek, z których moglibyśmy skorzystać, a Leo ciągle dorzuca od siebie fajne riffy. Następny album już istnieje, że tak powiem. Teraz naszym głównym priorytetem jest jak największa promocja "Pentateuch". Ano właśnie, jakie macie perspektywy promo cyjne? Przyglądamy się różnym możliwościom na tym froncie i postaramy się zebrać jak najwięcej terminów w przyszłym roku - i lokalnie, i za granicą. Na Malcie nasz album jest już dużym sukcesem, zagraliśmy też dla trzystu osób w klubie The Garage w Zebbug. Musimy jednak promować album dalej, a wszystko wskazuje, że 2018 będzie kolejnym pracowitym rokiem dla Forsaken. Nasz kolejny potwierdzony koncert odbędzie się w lutym na festiwalu Shellshock (również na Malcie). Potem na pewno wyruszymy na kontynent, gdyż właśnie finalizujemy niektóre umowy w tej kwestii. Fani mogą sprawdzać naszą stronę na Facebooku i naszą stronę internetową w poszukiwaniu regularnych aktualności.

zawiera artykuły naukowe pióra różnych autorów, w tym jeden mój, skupiający się na metalu z Malty. Halloween już za progiem, a wiem, że jesteś znawcą horroru. Czy mógłbyś polecić naszym czytelnikom trzy filmy z dreszczykiem, które mogliby obejrzeć z tej okazji? Chyba trochę spóźniłem się z odpowiedziami na to pytanie. Przepraszam za to... jednak trzy horrory, które polecam na wszystkie pory roku, są następujące: 1. "Suspiria" - od mistrza włoskiego horroru, Giallo Dario Argento - ponadczasowe dzieło, które w mojej opinii pozostaje bezkonkurencyjne w europejskim horrorze.

z zombie. Czy masz własną teorię, dlaczego horrory z zombie są obecnie tak popularne, podczas gdy te z wampirami i innym potworami nie są? Być może dzieje się tak dlatego, że jesteśmy na etapie ewolucji ludzkości, w którym niektóre z tematów normalnie przenikających apokaliptyczne filmy z zombie są bardziej realne niż kiedykolwiek - zanieczyszczenie odpadami chemicznymi, masowe choroby wirusowe i zakaźne, nuklearna anihilacja, zabawa z siłami natury i tak dalej wydają się bardziej rzeczywiste niż kiedykolwiek wcześniej. Z drugiej strony, kult wampiryczny ma bardziej romantyczną naturę i zasadniczo podkreśla pragnienie nieśmiertelno-

Czy nadal planujecie wydanie albumu koncer towego? Mamy mnóstwo profesjonalnie nagranych koncertów, z których moglibyśmy skorzystać, w tym ostatni, na którym zagraliśmy "Pentateuch" w całości, oraz nasz zeszłoroczny gig na 25-lecie istnienia zespołu. Mamy plany, by wydać masę rarytasów. Nie jestem jednak pewien, dokładnie w jakim formacie się ukażą. Ale tak, jest duża szansa na album koncertowy lub inne tego typu atrakcje. Zmieńmy trochę temat. Jak idą twoje studia fanowskie? Co konkretnie teraz badasz? Dwa lata temu opracowałem i uruchomiłem program "Youth Justice Masters" na Uniwersytecie Maltańskim. Zbudowałem program nauczania od zera i jestem mocno zaangażowany w jego prowadzenie. Zajmuje to sporą część mojego czasu, a do tego dochodzą wykłady na studiach licencjackich i magisterskich. Zamierzam jednak kontynuować swoje badania na bazie mojego doktoratu, który skupiał się na subkulturze metalowej na Malcie. Kwestia, o którym myślę, to starzenie się w kulturze metalowej. Przez dziesięciolecia badania subkulturowe podążały śladami ludzi, którzy z wiekiem opuścili swoje subkultury, ale z mojego bezpośredniego doświadczenia wynika, że wielu subkulturowców, w tym metalowców, nadal angażuje się w muzykę i wspierającą tę subkulturę. To naprawdę fascynujący temat i może potencjalnie otworzyć oczy na współczesne trendy w podziemnych subkulturach muzycznych oraz ich centralne miejsce wśród fanów muzyki. Wśród naszych czytelników nie brakuje stu dentów. Gdyby chcieli zaangażować się naukowo w studia fanowskie, a konkretnie badanie subkultury metalowców, to gdzie radziłbyś im zacząć? Literatura przedmiotu na ten temat jest już całkiem obszerna. Trzy prace pozostają jednak punktem wyjścia. "Runnin' with the Devil" Walsera, "Metal, rock and jazz: Perception and the Phenomenology of Musical Experience" Bergera oraz "Heavy Metal: A Cultural Sociology" Weinsteina, później ponownie wydany jako "Heavy Metal: The Music and Critics". Dwóch innych badaczy, których naprawdę warto sprawdzić, to Keith Kahn-Harris i Andy Brown. Dyscyplina ("metaloznawstwa") na pierwszy plan wysunęła się dzięki zbiorowi "Metal Rules the Globe" pod redakcją Bergera, Greene'a i Wallacha, który

Foto: Forsaken

2. "Halloween" - oryginał Johna Carpentera prawdopodobnie najlepszy slasher w historii. Warto go zobaczyć, choćby ze względu na ścieżkę dźwiękową! 3. "The Wailing" - coś bardziej współczesnego, tym razem z Korei Południowej. Ilość wspaniałych horrorów pochodzących stamtąd jest zdumiewająca i jest to jedna z najbardziej utwierdzających mnie w tej opinii dowodów. Miażdży większość obecnych produkcji z Hollywood.

ści. Post-postmodernistyczny człowiek jest chyba bardziej realistą niż przepełnionym romantyzmem gotyckim wampirem. Filmy o zombie są często bardziej apokaliptyczne, barbarzyńskie i brutalne, co ostatecznie odzwierciedla brutalność i brzydotę współczesnego społeczeństwa. Adam Nowakowski Tłumaczenie: Damian Czarnecki

Jakie horrory lubisz? Z potworami, zombie, duchami, horrory psychologiczne? Wsiąkam w każdy rodzaj horroru, o ile dobrze jest zrobiony, ale moimi ulubionymi pozostają te zajmujące się tematami związanymi z okultyzmem, nawiedzaniem, opętaniem, generalnie horrory psychologiczne i thrillery. W związku z niedawną śmiercią George'a Romero, chciałbym poprosić cię o kilka słów na jego temat. Romero to jeden z moich ulubionych mistrzów horroru, choć moim ulubionym jego filmem jest "Two Evil Eyes", przy okazji którego połączył siły z Argento i oddał hołd E.A. Poe'mu, prawdopodobnie największemu pisarzowi grozy wszechczasów. Myślę, że jedną z głównych zalet dzieł Romero jest to, jak udało mu się połączyć komentarz społeczno-polityczny z horrorem… Fascynacja procesem niszczenia środowiska i upadku ludzkości wyraźnie przebijają przez jego film... i jego obecna we wszystkich jego filmach

FORSAKEN

129


Powołanie do grania Basista Primal Fear jest jednym z najbardziej zapracowanych niemieckich muzyków. W samym roku 2017 zagrał na płycie Jorna, wydał krążek swojego zespołu, Sinner, a Primal Fear wypuścił DVD i album koncertowy. Co więcej, każdy z zespołów zagrał też wiele koncertów. Nic dziwnego, że miałam o czym rozmawiać z Matem Sinnerem! HMP: Dopiero niedawno dołączyłeś do zespołu Jorna i od razu pojawił się świetny efekt. Miałeś okazję brać udział w komponowaniu tej płyty? Mat Sinner: Nie, nie miałem na to w ogóle czasu. Na początku w ogóle nie chciałem na tej płycie zagrać, ponieważ miałem własne, różne projekty, które pochłaniają czas, było więc to dla mnie czasowo niemożliwe. Ale wszyscy moi przyjaciele brali udział w tworzeniu tej płyty i Jorn oraz producent Alessandro (del Vecchio przyp. red.) prosili mnie, żebym na tej płycie zagrał i tak też się stało. Sam jesteś kompozytorem i producentem wielu zespołów, dlatego na początku sądziłam że i tutaj wykorzystałeś swoje możliwości, ale teraz widzę, że nie jest to prawda. Nie, to nie prawda. Prawdę mówiąc, po prostu uznałem, że to na tyle ciekawe, że wziąłem udział w nagraniu. Myślę, że to świetna sprawa.

Miałeś więc jakiś wpływ? Tak, ale nie radykalny. Jorn ma konkretne wyobrażenie o tym, co chce robić. Jeśli nie jest przekonany w 100% nie da się go przekonać. Każdy muzyk jest mocny wtedy, kiedy jest w 100% utwierdzony w tym, co wierzy. Należy być samemu przekonanym do tego, co się robi, inaczej jest to fałsz. Chciałabym też zapytać o line-up. Obecnie skład zespołu Jorna jest bardzo podobny do składu Voodoo Circle i Primal Fear. Jak odnajdujecie się w tych kapelach, nie macie problem z przyporządkowaniem pomysłów do zespołów? Nie, dla mnie to dwie zupełnie różne rzeczy. Te zespoły nie są bardzo podobne. Podczas gdy Primal Fear to przede wszystkim metal, Jorn to raczej hard rock. Ludzie grający na płycie Jorna świetnie się znają, rozumieją i lubią. Jeśli muzycy się dobrze się rozumieją i przyjemnie spędza-

Tak, mam dziewczynę, psa, chętnie wychodzę coś zjeść czy do kina, obejrzeć mecz, jestem fanem piłki nożnej. Moje życie nie składa się tylko z muzyki. A masz czas, żeby muzykę nie tylko tworzyć ale też jej słuchać? Tak, oczywiście, słucham muzyki każdego dnia. Kiedy robię coś innego w firmie, zawsze musi coś grać. Zawsze. Primal Fear wydał właśnie druga płytę, w związku z tym mam kilka pytań. Na żywo jesteście prawdziwą petardą. Czy jest Wam trudno przenieść tę moc z koncertu na nagranie? Myślę, że brzmienie nie jest dużym problemem. To, co pochłania najwięcej pracy i trwa najdłużej to poskładanie DVD czy Blu-Ray, a więc chodzi o obraz. Nie ma problemu z dźwiękiem. Primal Fear to świetnie zgrany zespół, więc dźwięk nie stanowi problemu. Dla mnie problem stanowi obraz, bo przez cały koncert powinno oglądać się to, co jest interesujące. Do płyty koncertowej dodaliśmy też materiał bonusowy w postaci dokumentu. Na DVD czy BluRay cały czas trzeba dobrze wyglądać, nie robić głupich min. Oglądając nagrania, obśmiewamy to i dyskutujemy o tym. Stanowi to dużo pracy, dźwięk zaś jest czymś normalnym. Podczas nagrania myślisz o nim? Nie, nie. Czyli nie jest to dla Ciebie w ogóle stresujące? Nie, bo to reżyser musi pociąć materiał i go złożyć.

Foto: Primal Fear

Jorna znam od dłuższego czasu i uważam go za znakomitego wokalistę. Kiedy usłyszałem te kawałki uznałem: "ech, muszę jednak znaleźć na to czas, bo to po prostu genialna płyta" i jestem bardzo zadowolony z końcowego efektu, płyta bardzo mi się podoba i cieszę się, że jednak na niej zagrałem. Ostatnimi laty Jorn nagrywał głównie covery. Ty sam uważasz go za świetnego wokalistę i podobają ci się kompozycje z tej płyty. Rozmawiałeś z Jornem na temat kompozycji? Bardziej Alessandro. Wytwórnia Frontiers Records, w którym Jorn jest, namawiała go na to. Jorn nie chciał w ogóle nowej płyty robić. Jest nieco sfrustrowany muzycznym biznesem. Nie chciał w ogóle robić nowej płyty. Wzięli go razem do Alessandro, żeby wspólnie porozmawiać, namówić na płytę. Jorn dał się przekonać.

130

PRIMAL FEAR

ją ze sobą czas, to odbija się na muzyce. Francesco gra na bębnach, Alex na gitarze, ja gram na basie i to bardzo fajnie razem działa, a to co tworzymy w Primal Fear jest totalnie inne inne niż to, co tworzymy w zespole Jorna. Jesteś bardzo pracowitym i zajętym człowiekiem, grasz w kilku zespołach. Skąd bierzesz na to siłę i przede wszystkim czas? Och, dla mnie to najpiękniejszy zawód jaki istnieje. I to, co uważam za świetne to fakt, że to co robię daje mi wiele motywacji i siły, przez co sprawia mi radość. To jest dla mnie jak powołanie. Gdybym miał inną pracę, pewnie nie miałbym do niej ochoty, co z pewnością nie byłoby dobre. Masz w ogóle czas na cokolwiek innego niż muzyka?

Poprzednia płyta była nagrana w USA. Jak porównasz pracę nad tą i tamtą płytą? W końcu minęło kilka lat, poza tym, tym razem nagrywaliście u siebie. Było dokładnie tak samo. Nic innego. To DVD nagrywaliśmy w roku 2010, a nowe w 2016. Jednak w roku 2003 też nagraliśmy jedno, pochodzące z Wacken. To więc jest teraz trzecim DVD. Różnice w produkcji i przebieg był taki sam. Moim zdaniem produkcja w studiu, kiedy pracuje się z nowym kawałkami jest dużo bardziej emocjonująca i przyjemna niż robienie płyty live czy DVD. Płyta live to dużo więcej stresu. Wracając do tematu kraju. W Stanach klasyczny heavy metal jest mniej popularny niż w Europie... Wręcz przeciwnie! Przynajmniej dla nas. Płyta "Rulebreaker" była pierwszym wydawnictwem Primal Fear, które było na oficjalnej amerykańskiej liście płyt (Billboard - przyp. red). W tym czasie zrobiliśmy też sześć tras i widać, że koncerty w Ameryce mają tak samą dobrą frek-


wencję jak w Europie. Ostatnio graliście też w Ameryce Południowej, która słynie z miłośników głównie speed metalu. Zauważyłeś w tamtejszej publice coś, czego brakuje w innych krajach? Tak, ale tamtejsza publika jest tak samo świetna jak europejska. Nie chcę mówić, że była lepsza, bo świetna była też w Japonii czy w Australii. Nie chcę mówić, że Ameryka Południowa jest dużo lepsza od Japonii. Tak samo jak w Kanadzie, w Quebeku, Montrealu czy Vancouver były rzeczywiście świetne koncerty. To nie tak, że w Sao Paulo był najlepszy koncert trasy. Chile były fajne, Buenos Aires w Argentynie też, miasto Meksyk... Nie jest tak, że Ameryka Południowa jest dużo lepsza od innych, to nie prawda. Wróćmy do Waszej płyty. Wszystko nagraliście w Stuttgardzie? To pełny koncert? Tak. Podjęliśmy taką decyzję, bo u nas technika jest łatwiejsza. Moglibyśmy zrobić to w Tokio lub Buenos Aires, ale byłoby to trudniejsze w realizacji. Nie chodzi tylko o dźwięk. Kosztowałoby to dużo więcej pieniędzy. Poza tym istnieje oczywiście ryzyko, że kiedy grasz w Argentynie albo Tokio i nagrywasz koncert, coś nie zadziała, coś nie będzie porządku. Zawsze jest takie ryzyko. Wtedy trudniej to naprawić. Dlatego całe nagranie zrobiliśmy w Stuttgardzie i wszystko mieliśmy pod kontrolą. Gracie kawałki główne z drugiej połowy kariery Priamal Fear, co jest też słyszalne na kon certówce. To forma podsumowania ostatnich lat Waszej działalności czy po prostu już nie macie ochoty grać starych utworów? Nie chodzi o ochotę. To normalne, przecież była to trasa po płycie "Rulebreaker", a ten album właściwie odniósł największy sukces z wszystkich naszych krążków. Płyta była nowa, zagraliśmy z niej więc pięć kawałków. To oczywiste, że kawałki były świeże, byłe dobre, sprawiały nam frajdę. Kiedy jedziemy w trasę, daje to dobry efekt dla naszej publiczności, że nie dostają za każdym razem tego samego, ale piękne nowe show z świeżymi kawałkami. Oczywiście gramy też klasyczne kawałki dla Primal Fear, takie jak choćby "Metal is Forever". Zgadza się, to klasyk Primal Fear (śmiech). Dlaczego jednak nie gracie "Constant Heart"? To moim zdaniem najlepszy kawałek z nowej płyty! Wewnętrznie w zespole musimy być w pełni

Foto: Primal Fear

zgodni co do tego, co chcemy zagrać i jakie utwory są odpowiednie. Moglibyśmy grać osiem kawałków ale musimy mieć takie samo zdanie, dojść do kompromisu. Moglibyśmy zagrać cztery czy pięć mocnych kawałków z tej płyty, ale musieliśmy podjąć jakąś decyzję. Szkoda, bardzo lubię ten kawałek. (Śmiech) Ostatnimi laty znów gracie bardzo klasycznie, mocno, nieco w stylu pierwszych płyt. Jest to w pewnym stopniu coś nowego, bo był moment, że nieco eksperymentowaliście. Tak, chcieliśmy tak uczynić, bo każdy zespół ma swoje specyficzne brzmienie. Kiedy przychodzisz do sali prób, Primal Fear brzmi jak Primal Fear. Zawsze najlepiej jest, jeśli masz producenta, który sprawia żeby zespół w studio brzmiał tak, jak gra w sali prób czy na scenie. To jest wielkie wyzwanie, żeby zespół także na żywo dobrze brzmiał. Mieliśmy przed dziesięciu laty taką fazę, że próbowaliśmy różnych rzeczy. Każdy zespół, który długo istnieje musi czasem próbować czegoś nowego, nie robić wciąż tego samego. Inaczej jest nudno - dla fanów, dla muzyków, dla wszystkich. Próbowaliśmy więc, a ostatnie dwie płyty, czy może nawet trzy płyty są powrotem do naszych początków, ale z nowoczesnym brzmieniem połączonym z tym, na czym wyrósł Primal Fear. Poza płytą Jorna i Primal Fear, wydałeś teraz nowy krążek Sinnera. Podejrzewam, że ta

grupa ma dla Ciebie specjalne, osobiste znaczenie. Widać, że masz pełne ręce roboty, mimo to, od lat 80. roku regularnie wydajesz płyty Sinnera. O tak, pierwsza płyta Sinnera wyszła oficjalnie w październiku 1982 roku i od tego czasu ten zespół istnieje z mniejszym lub większym nakładem. Zeszłego roku byliśmy w trasie. To jest właśnie to co muzycznie chcę robić. Nic dziwnego, że chciałem napisać nową płytę Sinner. Jestem z niej bardzo zadowolony, dobrze ją ukształtowałem, mam frajdę zarówno z niej samej, jak i z koncertów. Skompletowałem dobry zespół i nagrałem płytę Sinner. W efekcie wydaje mi się świetną płytą, po prostu jestem totalnie "happy" z płyty Sinner. Co więcej, na niemieckich chartach jest ona na miejscu 50. Było to najwyższe ulokowanie płyty, której Sinner nigdy nie osiągnął. Rok 2017 to 34 czy 35 lat istnienia zespołu (Sinner przez chwilę nieco się plątał w liczeniu - przyp. red.), a teraz w Niemczech zespół odnosi największy sukces. To oczywiście pięknie, kiedy tworzy się płytę i nie ma się taki super wielkich oczekiwań. Sinner to raczej dla mnie coś, co sprawia mi przyjemność. Nie ma żadnej presji, że musi on przynieść korzyści finansowe. Tym bardziej jest to więc piękne, że mimo braku presji płyta i tak odnosi sukces. Zagraliśmy też 10 koncertów z Sinner i wszystkie sprawiły mi wielką frajdę. To był fajny czas. Zagramy też w grudniu w Niemczech dwa festiwale, Knock Out Festival i H.E.A.T. Myślę więc wciąż o nowych krążkach Sinner, bo sprawiają mi wielką radość. Myślałam właśnie o tej frajdzie. Płyta jest prosta, zawiera też proste teksty. Musi być dla Ciebie formą odpoczynku… Odpoczynek nie brzmi dobrze (śmiech). Dla mnie to jest jak urlop, poza tym tworzymy fajną ekipę, która świetnie funkcjonuje, sprawia prawdziwą frajdę. To słychać w muzyce, słychać że ludzie którzy muzykę tworzą, mają z tego dużą przyjemność. Katarzyna "Strati" Mikosz

Foto: Primal Fear

PRIMAL FEAR

131


"Jesteśmy zwyczajnymi ludźmi" Jak ten czas leci! Jeszcze niedawno niemiecki Scanner wydawał swoją pierwszą płytę, a teraz świętuje swoje trzydzieste urodziny! Nie mogłem nie zapytać z tej okazji najdłuższego obecnie stażem muzyka, oraz, co oczywiste, lidera formacji Axela Juliusa, o parę spraw. Okazał się bardzo sympatycznym gadułą, co tylko mocniej może zachęcić po sięgnięcie wydanej specjalnie na jubileusz, pierwszej w historii grupy, retrospektywnej składanki. Axel Julius: Cześć, to ja Axel Julius, będę odpowiadał na twoje pytania. HMP: Właśnie obchodzicie 30 lecie istnienia zespołu. Jednak jedynym, który może je w pełni świętować, jesteś właśnie Ty, Axel. Jakie to więc uczucie być tyle lat na scenie? Jest to świetne uczucie i cieszę się, że mogę to ciągle robić. To trwa dość długo, ale nie wydaje mi się, żeby trwało to aż tak długo. To znaczy, że gdy robisz to na co masz ochotę, to nawet nie dostrzegasz tych wszystkich lat. Dlatego czas jakoś mija, podczas gdy ja wciąż dobrze się bawię tworząc muzykę. Tyle lat grania heavy metalu to szmat czasu. Jednak Scanner nie wydał wielu płyt w ciągu tych trzydziestu lat. Żałujesz, Axel,

cover Queen "Innuendo"? Wielu osobom spodobała się nasza wersja "Innuendo". Dyskutowaliśmy raczej o dodaniu kolejnego naszego kawałka niż coveru. Jednak w końcu zdecydowaliśmy się wybrać "Innuendo", ponieważ dzięki niemu wyrobiliśmy sobie markę i to bez większej naszej ingerencji w ten utwór, a na koniec jest to po prostu niesamowita wersja, która zasługuje na to, by być jedną z najlepszych w Scanner. Jak oceniasz z perspektywy czasu nagranie tej, co tu dużo mówić, trudnej kompozycji Queen? "Innunendo" znajdowało się na albumie "Ball of the Damned" i idealnie się tam wpasowało. Genialny wokal aranżowany był w całkowitej harmonii z naszymi własnymi kompo-

understood" wykonywana m.in. przez Santa Esmeralda. Chciałbym zrobić ją w wersji Scanner. Czy to młoda krew sekcji rytmicznej spowodowała, że jednak Scanner zdecydował się na nowo nagrać swoje stare kompozycje? Nie, nie bardzo. Nie uważam aby kumple z naszej dotychczasowej sekcji rytmicznej odwalili fuszerkę. W związku z tym świeża krew nie miała tu nic do powiedzenia. Jakie to uczucie nagrywać na nowo swoje stare utwory w zupełnie innym składzie? To nie było takie proste, jak się wydaje, ponieważ musisz robić to z szacunkiem. Jeśli chodzi o starsze wersje, wielu ludzi ciągle je kocha i docenia. W pewnym sensie było to jak podróż w przeszłość, starając przekształcić starego ducha w nowe nagrania, a jednocześnie pozwolić, by brzmiał świeżo. Nie bałeś się ryzyka? Historia muzyki metalowej zna przypadki, kiedy taki zabieg okazał się klapą. Nie, ale miałem to na uwadze, bo to w moich rękach było zminimalizowanie ryzyka jako producenta. Myślę, że ludzie mogą usłyszeć i poczuć, że zrobiliśmy to z radością i pasją oraz, jak już wspomniałem, z szacunkiem. Nie traktowaliśmy naszych starych utworów jak znudzony muzyk grający setny raz ten sam kawałek, jeśli wiesz o co mi chodzi. Nasze podejście było po prostu inne. Co więcej, myślę, że ludzie poczują to, gdy tego posłuchają.

Foto: Scanner

że jednak nie powstało więcej albumów? Tak i nie. Jest to nasz siódmy album jeśli policzymy także "Best of" z nagraniami powtórkowymi. Chciałbym wydać jeszcze z dwa lub trzy albumy, ale okoliczności na to nie pozwalały. Zespół Scanner obchodzi 30 lecie wydaniem pierwszego w historii "Best of". Jak przebiegał wybór nagrań na tę składankę? Rok temu na naszych stronach społecznościowych rozpoczęliśmy ankietę, gdzie fani mogli wybierać ulubione utwory, a także obserwowaliśmy reakcje na przesłane utwory. Porównując je z naszymi ulubionymi, ostatecznie stworzyliśmy kompilację. Skąd pomysł, żeby jednak zawrzeć w niej

132

SCANNER

zycjami z tego albumu, jak na przykład "Frozen Under The Sun" lub utwór tytułowy. Dlatego sensowne było, że zrobiliśmy to w tamtym czasie. Poza tym zespół, a szczególnie ja, polubiliśmy tę kompozycję. Trudności były, ale nie były wielką przeszkodą, więc było to dla nas miłe wyzwanie. Gdybyście mieli nagrać jeszcze jakieś covery, to taka pierwsza myśl, jakie byłyby to utwory? Nie wspominałem wcześniej o tym, ale szczerze mówiąc czasami fajnie jest zrobić jakiś cover. Jednak tak naprawdę nie zajmujemy się wymyślaniem coverów na nasze albumy. To był pierwszy i jedyny taki okres. Choć jest jedna taka piosenka, "Don't Let Me Be Mis-

Jak myślisz, do których z nowych wersji fanom będzie się najtrudniej przekonać? Nie wiem. Mam nadzieję, że nie ma takiej. Ale wiem, że słuchając innych zespołów zawsze znajdzie się coś, czego nie ma, a co chciałbym aby było na nagraniu. Czasem jest to maleńka rzecz, która jest tak charakterystyczna. Jej brak może zaburzyć twoje emocje jakie miałeś w czasie słuchania tego kawałka. Może to być oddech wokalisty lub znacznie mniej. W ogóle mało znaczący detal... ale w jakiś sposób jesteśmy zwyczajnymi ludźmi. Z której płyty, z perspektywy lat, jesteś najbardziej zadowolony? Cóż, jestem bardzo zadowolony z naszego ostatniego wydawnictwa "The Judgemt" (2015), który z pewnością jest całkiem dobrym albumem. Wiem, że to może prowokować do szczerej rozmowy. Jednak ten album pokazuje, że w dzisiejszych czasach wciąż jesteśmy zespołem, na który możesz liczyć. Nie chcemy się cofać, ale patrzymy w


przyszłość i pracujemy nad nowym albumem o roboczym tytule, "The Cosmic Race". Czy z 30 lat działalności Scanner można przytoczyć jakieś ciekawe anegdoty? Oczywiście nadające się do publikacji (śmiech). Tak, myślę, że jesteśmy jedynym zespołem, który występował na głównej scenie W.O.A. razem z ogromnym psem (owczarkiem niemieckim). To było w roku 1997 gdy Motorhead było główną gwiazdą. W czasie naszego występu, na scenę wszedł pies i podchodził do każdego z nas. Publiczność uznała, że to część show. My byliśmy zmieszani, a pies po prostu uciekł. W każdym razie nasza wokalistka trochę się bała, podczas gdy reszta zespołu była rozbawiona. Nasz specjalny gość został przyjęty z wielkim aplauzem przez publikę. Planujecie jakiś specjalny show koncertowy z okazji jubileuszu? Tak, w tym roku zagramy specjalny koncert w Hiszpanii. Na początku przyszłego roku będziemy go kontynuować w innych częścach Europy. Może wystąpimy w Polsce, zobaczymy. Wolicie grać koncerty klubowe czy duże, otwarte festiwale? Wolimy obecnie festiwale, ponieważ chcemy dotrzeć do ludzi, którzy wcześniej nas nie znali. Nigdy by nas nie odkryli na klubowym koncercie, bo na takie się nie wybierają, za to jeżdżą po festiwalach. Z drugiej strony bardzo lubimy intymną atmosferę klubowego show, w czasie którego możemy skupić się na sprawach brzmienia itp., i, co oczywiste, mamy lepszy kontakt z publicznością. Są jeszcze pewnie kraje, w których nie graliście. Jednym z nich jest Polska. Mielibyście ochotę zagrać u nas jakieś sztuki? Tak, na pewno. Potrzebujemy tylko kontaktu z poważnym promotorem i możemy zrobić to natychmiast. Każda pomoc lub wsparcie są mile widziane. Czy bierzesz pod uwagę, że kiedyś może nie być potrzeby wydawania płyt CD ani LP? Trochę bardzo science-fiction, może to dobry materiał na nową płytę Scanner? Wolę mieć broszury z CD lub okładki z winylem w ręku. To doświadczenie, którego

Foto: Scanner

nie chcę stracić i jest dla mnie częścią całej historii. W tej kwestii jestem bardzo staroświecki. I myślę, że wokół jest wielu ludzi, którzy czują to samo i nie pozwolą, aby to wymarło. Dlatego uważam, że płyty CD i płyty LP nie znikną całkowicie w przyszłości. Niektórzy entuzjaści i kolekcjonerzy zachowają wiarę i podtrzymają tradycje.

Ten gatunek metalu jest jednym z najwartościowszych stylów i nigdy nie umrze. Uważam, że jest to podstawa wielu różnych gatunków. Niektóre gatunki były po prostu modą i znów zniknęły. A jeśli "baby metal" ma przyszłość, to nadszedł czas, aby popełnić samobójstwo lub po prostu go zignorować.

Dla wielu metal to, swego rodzaju, religia. A dla Ciebie czym jest muzyka, którą grasz? Nienawidzę religii. Każdy z osobna też. Dla mnie metal to po prostu dobra (lub zła) muzyka z przesterowanymi gitarami. Na początku (wczesnych lata 80.) widziałem w tym rodzaju muzyki rewolucję przeciwko mainstreamowi. Ale niestety niedawno, całkowicie odciąłem się od tej sceny. Sygnowane przez Slayer koszulki sprzedawane były w sieci H&M i kupowane przez jakieś modne pindy.

Czego słuchałeś ostatnio prywatnie i co zrobiło na Tobie największe wrażenie? W tej chwili słucham wielu zespołów ze wszystkich stylów i gatunków. Nie są już świeże, ale naprawdę zrobiły na mnie wrażenie, ta intensywność głosu Davida Draimana (Disturbed) w "Sound of Silence". Nigdy nie oczekiwałbym tego od niego i zespołu. Dobrze wykonany cover. Dlaczego to zrobili?

Gdybyś nie grał metalu, co miałbyś ochotę robić w życiu? Byłbym naukowcem. Prawdopodobnie astronomem. Co sądzisz o kondycji speed /power metalu na świecie?

Dzięki za wywiad i życzę kolejnych udanych 30 lat oraz najbliższych, świetnych koncertów. Zapraszamy do Polski! Da się zrobić (śmiech) Muszę Ci podziękować za zainteresowanie zespołem i twoje pytania. Fajnie było na nie odpowiedzieć. Pozdrawiam. Adam A. Widełka Tłumaczenie: Filip Wołek, Piotr Szablewski

Foto: Scanner

SCANNER

133


Mocą słowa i muzyki Jakże trudno obecnie przyznać się do swej wiary - szczególnie jeśli jest się chrześcijaninem. Zdarzają się jednak osoby, których prowadzi odwaga, Bóg, którzy nie wstydzą się tego, w co wierzą. Bez wątpienia przekazanie treści na temat danej religii, przekonywanie o jej prawdach nie należy do zadań łatwych, stanowi wręcz wyzwanie. Co więcej jeszcze trudniejsze jest ukazywanie to poprzez melodie i tekst, które będą miały szansę spodobać się szerszej publiczności. Theocracy to zespół pochodzący ze Stanów Zjednoczonych, któremu ta sztuka udała się wprost wyśmienicie! Mieliśmy przyjemność przeprowadzić z autorem tekstów utworów rozmowę, serdecznie zapraszamy do lektury. HMP: Nazwa waszego zespołu brzmi identy cznie jak tytuł pewnej gry z 2000 roku. Nie zyskała ona co prawda większej popularności, ale czy nie przysparza wam to czasami jakichś problemów? Matt Smith: Pamiętam, że słyszałem o tym dawno temu, ale nie, nigdy nie mieliśmy z tym żadnych problemów. Sami doskonale wiecie, jak trudno w dzisiejszych czasach przyznać się chrześcijanom do swej wiary. Wy jednak otwarcie mówicie o wa-

Czy każdy wasz album powstaje pod natch nieniem Ducha Świętego? To on przecież dał siłę wielkim prorokom czy też apostołom. Z wami jest podobnie? Tak, ale zawsze waham się przypisywać określone pieśni wpływom Ducha i tak dalej. Zawsze myślę, że to trochę dziwne, kiedy ktoś mówi: "Bóg dał mi tę piosenkę", a potem słyszysz tę piosenkę i jest... niezbyt dobra, (śmiech). Powiedziałbym więc, że z pewnością wpływa On na mnie przynosząc pomysły lub kładąc coś na moim sercu, czego inaczej bym nie wymyślił. Foto: Theocracy

tytuł? Był to tytuł, który od jakiegoś czasu znajdował się na mojej liście i naprawdę myślałem, że pasuje do tej idei, którą chciałem przekazać tym utworem. Podobał mi się pomysł zniszczonego i zdewastowanego statku, który wydaje się martwy dla świata, ale naprawdę jest bezpieczną przystanią dla duchów społeczeństwa: niewidzialnych ludzi i nieudaczników. Od wydania waszego najnowszego albumu minęło kilka miesięcy. Możecie zatem już chyba go ocenić. Jesteście z niego zadowoleni? Tak, jak dotąd jestem bardzo zadowolony! Mówicie o swojej wierze i Bogu w sposób niezwykle przystępny. Głosicie Jego wielkość z pokorą, jednocześnie czyniąc to nadzwyczaj skutecznie. Muszę zatem zapytać was, który z krążków waszym zdanie najrzetelniej przed stawia to, kim jest dla was Bóg, jaką pełni w waszym życiu rolę? Hmm, to trudne pytanie. Naprawdę nie mogę dokonać wyboru, ponieważ żaden z nich nie jest albumem koncepcyjnym, więc wszystkie mają różne kompozycje na różne tematy. Niektóre utwory są bardzo osobiste, inne dotyczą rzeczy, które spotkały ludzi, których znam, a inne są historyczne i bardziej ogólne. Łatwiej jest wskazać konkretne kawałki niż albumy. Na przykład utwór "Mountain" jest historią podróży mojej żony do wiary, więc jest to dla mnie bardzo szczególne i osobiste. Cóż, może odejdźmy na moment od tematu religii. Co takiego jest w power metalu, że zdecydowaliście się prezentować ten a nie inny podgatunek heavy metalu? Nie jest on przecież przesadnie kultowy. Kiedy zaczynałem pisać muzykę, pisałem po prostu to, co kochałem i co chciałem usłyszeć. Uwielbiam wiele power metalowych zespołów, więc w naturalny sposób miały wpływ na to co piszę, podobnie jak niektóre klasyczne heavy metalowe, thrashowe i progresywne zespoły. Nigdy tego nie analizowałem - po prostu uwielbiam dużo melodii i riffy więc przychodzi to do mnie, a w zasadzie do nas naturalnie.

szej przynależności do Chrystusa. Nie sądzicie, że przy obecnej jakości, ale po odcięciu od waszych utworów religii bylibyście znacznie bardziej popularni? Koniec końców ludzie dziś niechętnie patrzą na wiarę. Cóż jestem pewien, że pomogłoby to nam zyskać popularność w głównym nurcie przemysłu rozrywkowego, niestety treści chrześcijańskie prawdopodobnie przerażają niektórych ludzi, którzy w przeciwnym razie daliby nam szansę. Ale naprawdę nie przejmuję się tym, ponieważ nie o to mi chodzi. Muszę być szczery w swoim przekazie, zawsze chciałem napisać ciekawe i przemyślane utwory z chrześcijańskiej perspektywy, by wypełnić pustkę… myślałem, że inaczej zaginę w świecie muzyki. Jeśli moim celem byłby sukces lub popularność czy cokolwiek innego, nie pisałbym melodyjnego metalu, a na pewno nie o zabarwieniu chrześcijańskim.

134

THEOCRACY

Wtedy też może poleca mi to połączyć w sposób, którego nawet nie znam. Są utwory, w których nawet nie pamiętam skąd wziął się ten pomysł, więc spoglądając wstecz po latach, brzmiało to tak: "Wow, na pewno nie mogłem zrobić tego sam". Ale to nie jest przypadek bezpośredniej boskiej inspiracji, tak jak Pismo Święte czy coś, gdzie słowa są święte, a Bóg bezpośrednio pisze pieśni. Nigdy nie byłbym tak bezczelny, by powiedzieć coś takiego. Wszystko jest przekazywane przez moje ograniczone i niedoskonałe umiejętności. Myślę, że On daje nam nasze dary i naszym obowiązkiem jest używać ich mądrze dla Jego chwały. Każdy talent jaki mam, jako autor piosenek, mam tylko dlatego, że jest darem, który dał mi Bóg. W jakich okolicznościach powstała płyta "Ghost Ship"? I dlaczego nosi ona właśnie taki

Okładka najnowszego krążka jest jasna. Tytuł brzmi "Ghost Ship" a więc i na okładce widnieje okręt widmo. Podobnie jest z "As The World Bleeds". Jednakże z innymi albumami sprawa już nie jest taka prosta. Możecie mi wyjaśnić, skąd wziął się pomysł na okładkę "Theocracy" oraz "Mirror of Souls"? Zawierają one kilka elementów, których obecność nie do końca jest znana. Co one oznaczają? Jasne, grafika tych albumów zawiera wiele odniesień do tekstów piosenek. Na pierwszym albumie dwa kluczowe elementy to wąż owinięty wokół świata (z utworu "The Serpent's Kiss") i obraz nieba (z "New Jerusalem"). W "Mirror of Souls" tytułowy utwór opowiada symboliczną historię człowieka, który podróżuje i wiele razy widzi swoje odbicie w wielkiej sali luster i później w wielkim lustrze w Sali Prawdy. Lustra w pierwszej części reprezentują innych ludzi, co oznacza, że gdy patrzymy na innych, oceniają naszą własną wartość. Gigantyczne lustro na końcu przedstawia Boga widzącego nas takimi, jakimi jesteśmy. To właśnie reprezentuje grafika na tym albumie. W listopadzie ubiegłego roku koncertowaliście w Europie. Praga, Brno, Wetzikon, Koszyce, Apeldoorn, Niederaula, Neckarsulm - te miasta odwiedziliście. Owe występy miały za zadanie promować najnowszy album, czy tak? Jak je wspominacie? Czy publiczność europejska różni się czymś od tej pochodzącej z


Ameryki? To było wspaniałe! Myślę, że to była nasza czwarta lub piąta trasa po Europie, a każda z nich była jeszcze lepsza. Z pewnością różni się to od USA głównie przez łatwość podróżowania, ponieważ Europa jest bardziej zwarta w porównaniu do Stanów, które są rozległe. W Europie publiczność wydaje się być bardziej zafascynowana muzyką, prawdopodobnie dlatego, że wielu amerykańskich muzyków jest bardziej napędzanych mediami. Ale to zależy. Mieliśmy także świetne występy w USA i złe koncerty w Europie, więc nie ma żadnych reguł. Zwykle zdumiewa mnie jak różna jest publiczność nawet w miejscowościach nieodległych od siebie na przykład w Niemczech na trzech koncertach zlokalizowanych blisko siebie było czuć wręcz, że są to inne światy. To samo dotyczy różnych stanów w USA.

kcji jak europejskie trasy koncertowe, listy przebojów, billboardy, festiwale z gwiazdami i tym podobne. Nigdy mi to nie przyszło na myśl, ale to była niesamowita jazda. Zawsze wydawało mi się, że gdybym mógł wydać pięć albumów, byłoby to więcej niż kiedykolwiek mogłem pomyśleć, ale nigdy nie myślałem, że tak się uda. Nagle wydaliśmy cztery albumy, więc jest to niesamowite. Ludzie różnie reagują na połączenie religii i metalu. Nie traktuje się was czasem jako jakąś sektę? Cóż, nie jestem w tym obeznany. Czasami ludzie zaczynają wariować na temat nazwy, ale jeśli badają jego pochodzenie, jak go używano… zmusza to do myślenia. Lubię to. A gdy jeszcze przeczytali słowa do "Theocracy", myślę, że wte-

nam to perfekcyjnie. Ale zwykle utrzymujemy to na minimalnym poziomie, ponieważ nie mamy pełnoetatowego keyboardzisty. Nie chcemy polegać na odtwarzaniu kluczowych instrumentów. Przez lata używaliśmy wielu zaprogramowanych orkiestr, ale nie mamy jeszcze prawdziwych skrzypiec! Od dłuższego czasu współpracujecie z Ulterium Records. Chyba nie możecie na nich narzekać, prawda? Jak wam się wiedzie? Tak, do tej pory jest świetnie. Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi z właścicielem firmy, on kocha i rozumie muzykę oraz podchodzi do niej z taką samą pasją jak my. Myślę, że to dobre partnerstwo. Pomimo wielu nawiązań do wiary chrześcijań-

Odnośnie występów na Starym Kontynencie, zamierzacie kiedyś odwiedzić Polskę? Wiecie chyba, że Polacy to jeden z najbardziej religijnych narodów świata? Może dobrym pomysłem byłoby promowanie tutaj waszej nowej płyty, ale i jednocześnie szerzenie prawdy o Bogu oraz zachęcanie do słuchania power metalu, który wbrew stereotypom o muzyce metalowej nie jest zwykłą szarpaniną i prostackim krzykiem? Słyszałem świetne rzeczy o Polsce i zawsze jesteśmy gotowi na odwiedzenie nowych miejsc! Różnorodność utworów z "Ghost Ship" jest zaskakująca. Możemy znaleźć na tej płycie balladę pełną emocji, utwór o trashowych ryt mach i żywości, a nawet kawałek ukazujący nam w jednej kompozycji wszystko co znaleźliśmy wcześniej na tej płycie. Powiedzcie, jak ciężko pracowaliście, by osiągnąć tak zdumiewające efekty nad ową płytą? To była niezwykle ciężka praca, tak jak wszystkie nasze albumy. Ale naprawdę nie zrobiłem żadnego dodatkowego wysiłku, aby mieć zróżnicowany album czy coś. Napisałem właśnie utwory, które miałem ochotę napisać, a kiedy mieliśmy wystarczająco dużo muzyki, nagraliśmy je i wypuściliśmy. Sądzę, że to trochę tak, jak mówiłem wcześniej, gdy pytałeś o pisanie power metalowych kompozycji: naprawdę nie planuję stylu utworu czy coś. Po prostu piszę z serca i widzę, co wychodzi. "Ghost Ship" udał się i tym razem. Myślę, że z wielu utworów z "Ghost Ship" dałoby się wycisnąć całkiem niezłe obrazy. Jednak clipów ciężko się u was doszukać. Dlaczego jest ich tak mało? Do tej pory nakręciliśmy tylko dwa teledyski, ale mamy nadzieję, że wkrótce zrobimy ich więcej. Nie pamiętam, dlaczego nie stworzyliśmy utworu z "Mirror of Souls" - prawdopodobnie dlatego, że byliśmy triem, (śmiech!). Kiedy przy "As the World Bleeds" w końcu staliśmy się pięcioosobowym zespołem, nakręciliśmy nasz pierwszy film. Czy muzyka to wasz sposób na życie? Czujecie, że robicie właśnie to, czego od zawsze pragnęliście? Czy może wolelibyście się spełniać w nieco inny sposób, ale nie wszystko potoczyło się tak, jak byście sobie tego życzyli? Robię więcej w domu niż w studiu dla Theocracy, ale oprócz obowiązków wobec zespołu pracuję tu i tam, jestem na szczęście w stanie zarobić na życie. Zdecydowanie czuję się spełniony muzycznie - to poszło o wiele dalej, niż kiedykolwiek marzyłem. Chciałem tylko pisać muzykę i nagrać kilka albumów. Miałem nadzieję, że niektórzy ludzie będą chcieli tego słuchać. Nigdy nie wyobrażałem sobie takich atra-

Foto: Theocracy

dy wiedzą więcej na temat naszego pochodzenia. Trzy słowa określające Theocracy. Epicki - Melodyjny - Metal. Uważacie, że "Ghost Ship" nie jest albumem koncepcyjnym, aczkolwiek powtarza się pewien motyw, szczególnie w tytułowym tracku i utworze "Castaway". Jaki to motyw i dlaczego się on powtarza? Wspomniałem wcześniej o tym pomyśle, schronienia dla wszystkich ludzi. Byłem bardzo zainspirowany doświadczeniami z trasy: spotykałem wielu dzieciaków po koncertach, które szukały wskazówek i miejsca, w którym można się schować i które desperacko starały się o to, aby ich życie miało prawdziwy sens. Niektórzy obecne pokolenie nazywają "pokoleniem sprawiedliwości", ponieważ tak bardzo starają się coś zmienić. Miałem pomysł na "Ghost Ship" by było o miejscu dla niewidzialnych ludzi, duchów w oczach świata. Myślałem o tym, jak Jezus miał tendencję do używania rzeczy niepopularnych lub niepozornych, by zrobić wielkie rzeczy. Jeśli myślisz o uczniach, to są to rybacy, poborcy podatkowi i ludzie, których świat nie uznałby za ważnych. Ale byli przyzwyczajeni do wstrząsania światem. Sądzę, że instrumenty takie jak skrzypce bądź pianino wniosłyby wiele jakości do waszych kompozycji. Myśleliście kiedyś o tym? Oczywiście używaliśmy pianina tu i tam, jak w utworze "Mirror of Souls", czasami wychodzi

skiej nawet osoba wątpiąca lub niewierząca może wynieść z waszych tekstów wiele nauki. Pouczać cały świat, to piękna rzecz, czyż nie? Jesteście swoistym muzycznie uzdolnionym nauczycielem mogącym zajmować się zarówno nauczaniem religii jak i etyki. Cóż, dziękuję, ale zbyt wygórowane zdanie masz o mnie! Jestem tylko autorem utworów. Próbuję pisać rzeczy, które wpływają na mnie osobiście i wydaje mi się, że inni ludzie mają te same pytania i zmagania. Jeśli coś, co robię, może pomóc komuś innemu w jakimkolwiek życiu, to całkiem niezły prezent. Jestem za to bardzo wdzięczny. Macie już jakieś pomysły na nowy album? Czy na razie wolicie zająć się promocją "Ghost Ship"? Na razie zajmujemy się "Ghost Ship". Teraz nie potrafię zmusić się do pisania, przynajmniej nie w takiej jakości do jakiej przyzwyczaiło Theocracy, więc zobaczymy czy i kiedy to się powtórzy. Ale "Ghost Ship" ma wiele warstw i ma wiele do zaoferowania, więc wciąż się z tego cieszymy! Dziękuję za rozmowę i oczywiście zapraszam do Polski. Dziękuję za wspaniałe pytania! Mam nadzieję, że do zobaczenia wkrótce! Remigiusz Hanczewski Tłumaczenie: Filip Wołek, Piotr Szablewski

THEOCRACY

135


Rockowy wymiar formatu XXL "Legends of the Shires" to jedenasty album kwintetu istniejącego od prawie 30 lat. Ten sprawia wrażenie przełomowego, z kilku powodów: zmiana na stanowisku wokalisty, oznaczająca rozwód z Damianem Wilsonem i comeback Glynna Morgana, po drugie przygotowanie pierwszego w karierze wydawnictwa podwójnego (grubo ponad 80 minut muzyki), po trzecie jest to w historii grupy debiut w formie concept albumu. A jak by tego było mało, to w jeszcze jednym punkcie Threshold poszedł niejako pod prąd, wydał singla promującego nową publikację fonograficzną z jednym utworem, bagatela ponad 10- minutowym "Lost in Translation". "Legendy.." zadebiutowały na rynku 8 września 2017, a mimo tego, że czasu od premiery minęło niewiele, płyta szybko zdobyła sobie uznanie wśród fanów ambitnego grania. Powodów tego entuzjazmu jest co nie miara, ale jeden "rzuca się w uszy" od samego początku, idealny balans pomiędzy strukturalną złożonością kompozycji a ich melodyjnością i zaraźliwą chwytliwością. O tych i innych aspektach twórczości zespołu wypowie się w krótkim wywiadzie założyciel Threshold, gitarzysta Karl Groom. HMP: W przyszłym roku Threshold obchodził będzie 30 urodziny. Byłeś jednym z architektów powstania zespołu. Przypominasz sobie po latach, jak doszło do założenia bandu? Karl Groom: W 1988 roku, razem z Jonem Jeary, Nickiem Midsonem i Tonym Grinhamem założyliśmy zespół, który grał covery i napisał kilka własnych piosenek, ale w niczym nie przypominał zespołu w jego obecnej formie. Jon wymyślił nazwę zespołu krótko po tym jak do nas dołączył. Był wielkim fanem zespołu The

progresywnego. Jak z dzisiejszej perspektywy oceniasz pomysł utworzenia rockowej kapeli? Gdybyś miał taką możliwość, co zmieniłbyś w przebiegu kari ery zespołu? W jaki sposób? Dzisiejsze czasy dają znacznie więcej możliwości rozpowszechnienia swojej muzyki i łatwiej jest w tym biznesie zacząć. Z kolei konsekwencją budowania swojej muzycznej drogi przez internet, jest to, że zdecydowanie trudniej jest wy-

by wyrażać swoje uczucia, emocje, pokazywać swoją osobowość, grając na gitarze? Dlaczego akurat gitara? Na jakim modelu grasz aktualnie? Kiedy byłem dzieckiem, moja babcia uczyła gry na pianinie i jestem jej bardzo wdzięczny za podstawy gry na tym instrumencie, które mi przekazała. Nie tylko przydaje mi się to w grze na keyboardzie, kiedy tworzę muzykę dla Threshold, ale daje mi to również zrozumienie harmonii dźwięków łączonych w trakcie produkcji. Zazwyczaj kiedy komponujemy, ja piszę muzykę a Richard dodaje do niej tekst. Nagrywam potem demo z perkusją, basem, gitarą i keyboardem, tak żeby brzmiało jak najbliżej finalnej wersji. Jedyny powód, dla którego zostałem gitarzystą jest taki, że jako zespół nie mogliśmy żadnego znaleźć. Początkowo grałem na basie, ale przerzuciłem się na gitarę, żeby zapełnić tę lukę mniej więcej w wieku 23 lat i już nigdy nie oglądałem się za siebie. Do niedawna miałem umowę z firmą Ibanez, więc głównie grałem na ich RG i RGA. Nawet moja gitara akustyczna to Ibanez, chociaż posiadam w swojej kolekcji również Yamahę. Czym jest dla Ciebie muzyka? Muzyka jest dla mnie sposobem wyrażania się w pisaniu, a zespół dał mi dużo cennych doświadczeń w życiu. W chwilach kiedy ciężko pracujemy nad produkcją w studiu, trudno jest znaleźć czas na słuchanie innej muzyki, ale w ostatnich kilku latach ponownie odkryłem radość słuchania albumów w domu. Jest coś magicznego w spędzaniu późnego wieczoru przy wyłączonych światłach i docenieniu granej muzyki. Robiłem tak jako nastolatek, muzyka nabiera wtedy życia i zasługuje na Twoją pełną uwagę, bez rozproszeń współczesnego życia (jak telefony, tablety itd.)

Foto: Threshold

Moody Blues, grupy, która w roku 1969, po wydaniu swojego albumu "On The Threshold of a Dream" założyła wytwórnię Threshold, stanowiącą filię wytwórni Decca Records. Threshold, który znacie dzisiaj swoje początki ma w 1993 roku, kiedy to zaczęliśmy pisać muzykę w naszym stylu. Było to w okresie zanim powstał gatunek metalu progresywnego, a my po prostu chcieliśmy wymieszać różne rodzaje muzyki, które cieszyły zespół. Nicka i mnie interesowały metalowe zespoły, takie jak Testament, Jon był zwolennikiem muzyki progresywnych wykonawców, jak Genesis czy Rush. Skończyło się na tworzeniu muzyki, której sami chcieliśmy słuchać, ale nikt niczego podobnego nie robił w tamtych czasach. Myślę, że to jest po wód, dla którego muzykę Threshold tak szybko i łatwo można po jej stylu rozpoznać. Najprawdopodobniej nie byłoby tak samo, gdybyśmy już wtedy ulegali wpływom sceny metalu

136

THRESHOLD

wrzeć większy wpływ na przepełnionym rynku muzycznym. Wydaje mi się, że kiedyś wytwórnie muzyczne miały spory udział w decydowaniu o tym, co zostanie wypromowane. Nie mógłbym raczej zrobić wiele, żeby zmienić ścieżkę wydarzeń dla Threshold, ale te wydarzenia są powodem, dla którego jesteśmy w obecnym miejscu, tak więc niczego nie żałuję i wciąż mam palącą potrzebę tworzenia muzyki. Bardzo mi przykro z powodu śmierci naszego wokalisty Maca w 2011 roku, odejście Jona i Nicka z zespołu, też na pewno wywarło duży wpływ. Niemniej ten splot różnych wydarzeń przyprowadził do nas Steve'a, z którym przyjaźnię się odkąd byliśmy młodzi. Z Richardem wypracowaliśmy świetną relację w pisaniu muzyki, zatem w każdych wydarzeniach można znaleźć pozytywy. Jak to się stało, że kiedyś podjąłeś decyzję, że-

Czy znajdujesz inspiracje w klasyce rocka z lat 70-tych? Jeżeli tak, to jakich wykonawców z tamtego okresu, poleciłbyś współczesnym, szczególnie tym młodszym słuchaczom? Lata 70. były dla mnie odrobinę za wcześnie, żeby zespoły z tamtych czasów mogły wywrzeć na mnie prawdziwy wpływ, a muzyka metalowa z tamtej ery brzmiała dla mnie jak blues. Na późniejszych etapach życia nauczyłem się za to doceniać zespoły takie jak Genesis, czy Deep Purple. Ten progresywny element, to coś czego nauczyłem się, kiedy na poważnie zacząłem pisać muzykę dla Threshold, a swoboda w strukturze aranżacji jest czymś niedostępnym dla innych gatunków. Piosenka może być krótka lub długa, ale nigdy nie tak zdefiniowana jak w innych stylach. Myślę, że Threshold zaczął tworzyć muzykę głównie dlatego, że nigdzie indziej nie mogliśmy znaleźć dokładnie tego, co chcielibyśmy usłyszeć, dlatego też muzyka z lat 70. i 80. nie spełnia w całości moich oczekiwań. Spowodowała jednakże potrzebę traktowania


naszego zespołu i naszej twórczości bardziej poważnie. Jak określiłbyś priorytety artystyczne Threshold i zdefiniował profil stylistyczny Waszej twórczości? Threshold nigdy nie starał się sam, nie zabiegał specjalnie o wytwórnie muzyczną i mieliśmy dużo szczęścia, że to każda z naszych trzech wytwórni przyszła do nas z ofertą. Dało nam to możliwość pełnej kontroli nad zawartością artystyczną naszej twórczości i wierze, że to jest to, co pozwoliło nam zachować wysoki poziom entuzjazmu na długie lata istnienia zespołu. Nigdy nie powinniście uganiać się za trendami albo innymi zespołami, które odniosły sukces, a jedynie być szczerymi wobec muzyki, którą kochacie tworzyć. Naszą mieszanką metalu i muzyki progresywnej zawsze kierował utwór i jego melodia. Technika u muzyków jest ważna, ale powinna zawsze pozostawać w tyle za samą kompozycją. Najnowszy album Threshold zdążył już uzyskać multum entuzjastycznych recenzji, z którymi się absolutnie zgadzam. Wychowałem się muzycznie na tradycjach starego progrocka, więc dla mnie rozbudowane, często połączone kompozycje, ze zmienną strukturą ryt miczną to kwintesencja stylu. Jak oceniasz "Legends of the Shires" Ty, jako jeden z twór ców? Nie staram się oceniać naszych albumów i nie wydaje się dla mnie możliwe, żeby pozostać obiektywnym. Osobiście uważam, że to najlepsza nasza praca, razem z albumem "Subsurface", ale poza słuchaniem, jedną z cech muzyki, które dają najwięcej radości jest to, że każdy może mieć na jej temat własną opinię, którą będzie się dzielił i ,że każdy z nas będzie słyszał ją inaczej. Premierowy album wydaje się być w kilku punktach przełomem. Weźmy chociaż okładkę. Gdybym nie wiedział, że to longplay Threshold, to wskazałbym raczej na klasyków w rodzaju Yes, Uriah Heep albo Asia Johna Wettona, czy pracownię Rogera Deana. Czy artwork powinien być dla potencjalnego słuchacza swoistym wstępem do stylistycznej treści muzyki? Jak trafiliście na rosyjską artystkę Elenę Dudinę? Klasyczne albumy często prezentują wartość artystyczną okładki, która mówi, czego możemy oczekiwać po muzyce. To dokładnie to, co zo-

Foto: Threshold

Foto: Threshold

baczyliśmy w coverze Eleny. Odrzuciliśmy pomysł zobowiązywania artystów do tworzenia obrazu do muzyki, bo wydaje mi się, że to ogranicza ich kreatywność. Artyści sztuki malarskiej są jak muzycy, tracisz ich najlepsze wartości, wyobraźnię, kreatywność, jeśli zaczynasz im mówić co mają robić. Cover "Legend of Shires", podkreśla esencję tego, o czym jest album. W odpowiedzi na Twoje pytanie - przeszliśmy przez wyczerpujące poszukiwania, zanim znaleźliśmy Elenę. Było kilka innych obrazów graficznych, które braliśmy pod rozwagę, bo kończył nam się czas, ale jestem bardzo zadowolony, że ostatecznie poczekaliśmy na perfekcyjny cover. Innego rodzaju przełomem, moim zdaniem, stały się również zmiany personalne. Facet przed mikrofonem nie nazywa się już Damian Wilson, lecz Glynn Morgan. To Damian powiedział w pewnym momencie "Goodbye", czy to była decyzja pozostałych członków zespołu? Dla Ciebie pojawienie się Morgana, to tylko comeback, bo jako jedyny grasz w Threshold od samego początku. Nie masz już powoli dosyć pracy w Threshold? Można by powiedzieć, że od samego początku męczyła mnie polityka związana z prowadzeniem zespołu i wydaje mi się, że czasem hamuje ona kreatywność, ale tak to już jest za każdym razem w życiu, kiedy w grę wchodzą in-

terakcje z innymi ludźmi. Ja po prostu chcę kontynuować działalność muzyczną, ale żeby osiągnąć coś razem, jako grupa, trzeba nauczyć się być wrażliwym na potrzeby i emocje innych. Na naszym Progpower Europe Show (Festiwal progrocka i progmetalu w Holandii - przyp. red.) w październiku 2016 roku, próbowaliśmy dogadać terminy nagrań z Damianem, ale wydawał się niechętny do współpracy. Jakiś czas później, przyszedł zobaczyć się ze mną w studiu i oznajmił, że odchodzi z Threshold, a w dodatku podał mi nazwiska kilku wokalistów, którzy mogliby go zastąpić. Jakiś czas później stwierdził, że chciałby kontynuować działalność z zespołem i zaczęliśmy nagrywać, ale atmosfera współpracy zdążyła się już zmienić. Zgodził się wziąć udział w listopadowej trasie koncertowej, ale nie chciał zobowiązywać się do następnych występów. Wszyscy czuliśmy, że będziemy musieli iść na kompromisy w naszych planach. Nigdy nie chciałbym stawiać się w sytuacji, w której zmuszałbym kogokolwiek do aktywnego działania w Threshold, podziękowaliśmy mu zatem za jego czas poświęcony zespołowi i życzyliśmy powodzenia w przyszłych projektach. Pożegnał się także z Wami Pete Marten. Teraz to Ty ponosisz wyłączną odpowiedzialność za partie gitarowe. To z Twojego punktu widzenia znacząca zmiana? Karl Groom balladowo i akustycznie, progrockowo oraz z dynamiką heavy metalową. Lubisz takie kontrasty? Początkowo Pete dołączył do nas tylko po to, żeby zastąpić Nicka Midsona na występach na żywo i grał na gitarze tylko w kawałkach, które napisał dla Threshold. Zatem od 2007 roku, kiedy odszedł Nick, to ja nagrywałem wszystkie partie gitarowe na naszych albumach. Nie wynikało to z braku umiejętności Pete'a, ale jego styl był zupełnie inny, więc kiedy "Dead Reckoning" odniosło sukces, chciałem to kontynuować. Myślę, że Pete pracuje ze swoim zespołem w dokładnie taki sam sposób. Czy Wasz concept album rzeczywiście sięga do prozy J.J.R. Tolkiena, czy to czysty przypadek z wykorzystaniem nazwy "The Shire". Literatura to dobre źródło inspiracji dla muzyki rockowej? Już dawno temu zdaliśmy sobie sprawę, że ludzie będą próbowali połączyć naszą muzykę z Tolkienem, ale nigdy nie mieliśmy takiej intencji. Nie jest to do końca mój gust, mimo, że każdy zespół idący w kierunku progresywnych

THRESHOLD

137


gatunków wydaje się być zainteresowany tym tematem. "Legends of the Shires" to album koncepcyjny o narodzie, który próbuje znaleźć swoje miejsce na świecie. Mógłby równie dobrze opowiadać o jednej osobie starającej się zrobić to samo. Na indywidulanej płaszczyźnie, to historia kogoś, kto chce odkryć, kim chce być w życiu. Na płaszczyźnie politycznej, może być to odbierane jako analogia do pozycji Anglii (UK) w Europie. Jednakże ma to tylko znaczenie alegoryczne, które w zasadzie nie odnosi się do żadnych rzeczywistych wydarzeń. Słowo "shire" pochodzi od starego niemieckiego słowa "scira" oznaczającego opiekę lub oficjalną władzę, więc tak naprawdę to tylko historia kogoś, kto dba o coś, co zostało mu powierzone. Finalna sekcja wokalna na albumie jest oparta na części "Stars and Satellites". Zawiera ona frazę "powiedzieli Ci o pierścieniu i niesamowitych rzeczach". To dla tych, którzy myśleli, że "shires" może mieć coś wspólnego z Władcą Pierścieni. Lubisz tworzyć tzw. albumy koncepcyjne? To

pojedynczego albumu, a całość rozrosła się raczej naturalnie. Kiedy komponowaliśmy, nie napotkaliśmy sytuacji, w której 50 minut czy godzina muzyki doprowadziły do naturalnego końca, pisałem więc dopóty, dopóki przychodziła inspiracja. W pewnym momencie zdecydowaliśmy, że wydamy podwójny album, a w dodatku chcieliśmy żeby był to pierwszy album koncepcyjny od czasu "Clone". Muzyka ostatecznie zmieści się na podwójnym LP, a co bardzo ważne, utwory będą w odpowiedniej kolejności kiedy przegramy je na cztery strony płyt winylowych. Ostatecznie nasz podwójny LP wydany zostanie także na zielonym winylu, uświetniającym jubileusz 30-lecia istnienia Nuclear Blast. Nowatorskim podejściem w zakresie publikacji fonograficznych jest także promowanie albumu singlem z ponad 10-minutowym "Lost in Translation". Kto był pomysłodawcą takiego rozwiązania? Dosyć ryzykowana strategia w kwestii promocji nowego materiału w sze -

Foto: Threshold

trudniejsze zadanie dla muzyków aniżeli zbiór luźno powiązanych utworów? "Legends of the Shires" to pierwszy taki przypadek w historii Threshold? Moim celem jest, żeby połączenie, związek między utworami były zawsze tak silny, jak to możliwe. Jest to jednak w zasadzie dopiero drugi album, które można nazwać koncepcyjnym. "Clone" z 1998 roku, opowiadający o genetyce, był pierwszym i jedynym do tej pory albumem tego typu. Skupienie na jednym temacie pomaga w pisaniu słów do utworów, a do tego tworzenie bliskich zależności między utworami jest muzycznie interesujące. Prawdziwą różnicę sprawia proces twórczy, w którym kilku różnych twórców pracuje nad złożeniem jednego albumu w całość. Dla przykładu, wielu różnych członków zespołu przyłożyło się do naszego "March of Progress" z 2012 roku, co powoduje, że stworzenie konceptu jest bardzo trudne. Nowe wydawnictwo to także pierwszy podwójny album w karierze grupy. Takie było wstępne założenie w kwestii nowej płyty, czy sukcesywnie rozwijana koncepcja doprowadziła do powstania obszernego materiału? Zgrabnie podzieliliście wszystkie songi, ponieważ całość obok 2 CD's wypełni także black 2LP. Nie zakładaliśmy stworzenia niczego więcej niż

138

THRESHOLD

roko rozumianych mediach, nie sądzisz? Panuje opinia, że pokolenie wychowane na internecie ma poważne kłopoty z koncentracją na złożonych, długich formach kompozycyjnych. Oryginalnym planem było wypuszczenie jako singla "Small Dark Lines" razem z teledyskiem, ale mieliśmy problem z zebraniem wszystkich członków zespołu na czas, a Nuclear Blast potrzebowało utworu reprezentującego album do zamówień przedwstępnych na płytę. Wiem, że wybór tej piosenki musiał był niepokojącym doświadczeniem dla wytwórni, ale naprawdę mamy progresywną stronę naszej muzyki. Singiel Meatloaf był najdłuższym, który sobie przypominam i uznaliśmy, że to interesujący pomysł, żeby wypuścić 10-minutowy utwór. W dodatku, reprezentuje on to, że gramy metal progresywny i wydajemy podwójny koncepcyjny album. Single celowo pokazują różne strony muzyki, która znajduje się na albumie i dają słuchaczom wyobrażenie tego, czego się mogą spodziewać. Nie jestem przekonany czy fani muzyki, którzy borykają się z wysłuchaniem kawałka dłuższego niż 3 minuty, w ogóle powinni zaprzątać sobie głowę Threshold (śmiech). Nie jesteśmy zespołem, który stara się zaspokoić trendy i skupiamy się na robieniu tego, w czym jesteśmy najlepsi. Mister Groom, gra Pan na tym albumie jak

"młody Bóg", raz prosto i delikatnie, wręcz minimalistycznie, innym razem epicko i teatralnie, by za moment zaskoczyć metalowym powerem. Sztuka muzyczna najwyższej klasy! Czy na "Legends…" doszedłeś do perfekcji, czy bywasz w takich sytuacjach raczej samokrytyczny? Jest wielu muzyków, których znam, a którzy są znacznie lepsi technicznie, ale chciałbym myśleć, że osiągnąłem moment, w którym moja muzykalność i wyczucie melodii są już dobrze rozwinięte. Znalazłem dokładnie to, co uważam, że pasuje do Threshold i nie jestem zainteresowany innymi projektami poza zespołem. Poświęcenie całej mojej kreatywnej siły dla jednego zespołu sprawdza się dla mnie i zawsze skupiałem się tylko na tym. Naturą muzyków w zakresie pisania i grania muzyki jest założenie, że z każdym następnym wydaniem możesz być tylko lepszy. Celem jest zachowanie tak wysokich standardów jak to możliwe, a kiedy straci się to poczucie, bedzie to czas, żeby zrezygnować z grania i tworzenia. Kto jest autorem tych wspaniałych, ślicznych, motywów melodycznych, których na tym albu mie mnóstwo? Jak powstają tak przebojowe, chwytliwe frazy? To efekt pracy wszystkich członków zespołu, czy dokonania indywidu alne? Wszystko jest zawarte w oryginalnym demo, które nagrywam tworząc piosenkę. Później Richard przesłuchuje demo i dodaje do niego tekst. Okazjonalnie próbuję wdrażać wokal w części instrumentalne, jeżeli mogę dzięki temu stworzyć bardziej spójną kompozycję. Taki element został uwzględniony w końcowym solo "The Shire (part2)". Odkąd zacząłem słuchać zespołów metalowych z lat 80., gdzie gitarzyści często wdrażali do kompozycji całe sety skali i ćwiczeń wykonywanych na najwyższych obrotach, pomyślałem, że fragmenty instrumentalne powinny być dla wszystkich fanów, a nie tylko muzyków. Muszą one być w ścisłym związku z piosenką, a nie po prostu na pokaz. Posłuchajcie niesamowitego solo na keyboardzie w "Robbery Assault and Battery" (Genesis - "A Trick of the Tail"), a zobaczycie, że jest nawet bardziej melodyczne i inspirujące niż wokal. Dawno temu zdecydowałem, że solo będę komponował najpierw je śpiewając, aby uniknąć pułapki i naturalnej tendencji moich palców do przesadzania. Oczywiście, kiedy już nauczę się tych partii na gitarze albo keyboardzie, mogę dodać trochę technicznych elementów, które dodadzą ekscytacji, ale przede wszystkim upewniam się, że zawarta została melodia, która cieszy ucho. Lubisz tworzyć kontrasty, łączyć delikatność z akordami heavy metalowymi, prostotę gry na gitarze z wirtuozerią i połamanymi rytmami, fragmenty hymniczne, o symfonicznym roz machu z oszczędnymi brzmieniowo sekwencjami instrumentalnymi? Podczas tworzenia "Legends of the Shires", kiedy zaczęło się wydawać, że album będzie bardzo długi, kluczowym elementem było stworzenie kontrastów i wariacji. Miks ciężkich i progresywnych dźwięków spodobał mi się ze względu na możliwość stworzenia delikatnych i zawiłych sekcji, które byłyby przerywane mocą i agresją. To daje niesamowitą kreatywną siłę. Ale jednocześnie powiedziałbym , że w dzisiejszym muzycznym środowisku, stworzenie długiego albumu było ryzykowne. Przy coraz bardziej skracanym czasie publicznego odtwarzania utworów, wydaje się, że album stracił na znaczeniu, ale nie chciałem być przez to ograniczony. Naszym głównym celem było replikowanie uczucia kompletności albumu, od początku do


końca, jak przy "Subsurface". Chciałem stworzyć powód do słuchania albumu jako całości, dla wszystkich tych, którzy nadal kochają słuchać muzyki bez przerw. Udało się Wam osiągnąć perfekcyjne, selekty wne, przestrzenne, imponujące brzmienie. Ta znakomita jakościowo produkcja to zasługa jednego człowieka, czy praca zespołowa? Tworząc nowy album spotykacie się tradycyjnie w studio, czy wykorzystując sieć wymieniacie się nowymi pomysłami? Kto kontroluje ten pro ces? Miks muzyczny tworzę sam i nie mógłbym na tym etapie pracować nad rezultatem konsensusu. Richard jest bardzo dobry w słuchaniu moich kompilacji i wyłapywaniu błędów, dlatego zawsze przy końcu procesu tworzenia wysyłam mu moje mp3. Czasy, kiedy całe zespoły angażowały się w proces tworzenia płyt dawno minęły i tak naprawdę wcale się nie sprawdzają przy tak skomplikowanych gatunkach muzycznych jak metal progresywny. Żeby wyciągnąć z muzyki to, co najlepsze potrzeba jasności umysłu i skupienia. Aby osiągnąć korzyść dla całego "obrazka", miksy trzeba wielokrotnie poddawać ocenie, a także ciągle poprawiać zakres częstotliwości z jaką pojawiają się poszczególne instrumenty. Ponieważ utworów najczęściej słucha się przez słuchawki lub małe głośniki, kluczem jest stworzenie iluzji mocy i miejsca dla każdego z elementów. Które z kompozycji "Legends Of The Shires" wymagały największego nakładu pracy, te teo retycznie krótsze, mniej złożone, czy może te epickie, wielowymiarowe? Często, wstępną inspiracją dla piosenki jest relatywnie łatwa część stworzenia czegokolwiek. Prawdziwą pracą, elementem, który tworzy różnicę i powoduje, że utwór prezentowany jest w swoim najlepszym świetle, jest jego aranżacja. Stworzenie tej perfekcyjnej może zająć tygodnie lub nawet miesiące, a większość tej pracy wykonuję zanim prześlę cokolwiek do Richarda, żeby napisał słowa. Celem demo, które nagrywam, jest osiągnięcie wersji utworu możliwie najbliższej do finalnej i niepozostawienie żadnego niedopracowanego szczegółu. W ten sposób, pozostali członkowie zespołu wiedzą jakie są założenia, ale nadal mogą zmienić swoją część, jeśli mają na nią lepszy pomysł. Zapewne dłuższe utwory wymagają więcej zastanowienia się nad tym jak przedstawić muzykę i stworzyć

Foto: Threshold

odpowiednią atmosferę. Trudno wyróżniać jakiś utwór z programu "Legends of the Shires", dla mnie to praktycznie monumentalna suita, której należy słuchać całościowo. Czy macie już plany koncertowe odnośnie tego materiału? Lubisz występować "live", czy lepiej czujesz się w pracy studyjnej? Proces kreatywny jest bardzo satysfakcjonujący, ale tak samo wyczerpujący. Dla Threshold granie na żywo jest nagrodą za całą pracę, którą wkładamy w pisanie i nagrywanie. To naprawdę długi proces, jeśli chcesz dać z siebie najlepsze, co możesz osiągnąć, tak więc dotarcie do etapu trasy koncertowej sprawia dużo przyjemności. Na tegorocznej trasie będziemy grać mniej więcej połowę kawałków z "Legends of the Shires" i ze względu na powrót Glynna (Glynna Morgana, wokalisty, przyp. red.) kilka utworów z "Psychedelicatessen" (album z 1994 roku przyp. red.). Tak jak mówisz, założeniem albumu jest to, żeby był traktowany jako jedna spójna całość, dlatego chcielibyśmy pojechać w kolejną trasę, która pozwoli zagrać cały materiał "Legends of the Shires" w wersji "live". "Legends of the Shires" to przykład bardzo różnorodnej muzyki, zachowującej jednak spójność. Czy Twoim zdaniem płyta rockowa to wyłącznie muzyka na niej zawarta, czy ważną

role odgrywają także takie elementy jak szata graficzna, booklet, sample, klimat i efekty elek troniczne? W idealnym świecie możesz podnieść wszystko do swojego maksymalnego poziomu i sprawić, że wszystkie elementy są w harmonii. Jest to coś niesamowicie trudnego do osiągnięcia, gdy wiele osób angażuje się w proces, po tym jak sam spędziłeś długi czas na pisaniu muzyki. W "Legends of the Shires" chodziło o to, żeby nie pozwolić umknąć genezie inspiracji. Chciałem zachować tę iskrę, która początkowo zainspirowała mnie, żeby cały czas wychodzić z nowymi pomysłami. Znajdujesz nadal czas na produkcję nagrań? Jak wyglądają Twoje inne zainteresowania? Co się dzieje z innymi projektami , w realiza cji których brałeś udział, na przykład Shadowland czy Strangers on A Train? Produkcja to coś czym zajmuję się, kiedy Threshold nie działa aktywnie. Większość członków zespołu działa też w muzyce na pełen etat. Wciąż lubię pracować z innymi zespołami jako producent, ale nie jestem zainteresowany byciem częścią jakiegokolwiek innego zespołu. Mam wrażenie, że miałoby to wpływ na Threshold, a to jest muzyka, na której chcę skupić wszystkie swoje wysiłki. Życzę wielu sukcesów zarówno indywidualnych, jak też z Threshold. Trudno w tym punkcie o jednoznaczne deklaracje, ale mam nadzieję, że w programie najbliższej trasy kon certowej uwzględnicie także Polskę. A więc być może do zobaczenia! Włodek Kucharek

Foto: Threshold

THRESHOLD

139


Nowa twarz Pyramaze Dumni ze swej twórczości. Dojrzali muzycy, chcący podbijać serca słuchaczy z całego świata, ale i jednocześnie uczyć ich czegoś, czego ludzkości dzisiaj brakuje - braterstwa i dobroci wobec braci i sióstr. Poprzez swą muzykę są w stanie przekazać nam tak ważne wartości, pokazać rzeczywistość taką, jaką jest naprawdę, bez żadnych zniekształceń. Ekipa Pyramaze, jeden z lepszych - a na pewno najbardziej dojrzałych - bandów na współczesnej scenie power metalowej!

HMP: Witajcie. Pozwólcie, że spytam was najpierw o nazwę waszego zespołu. Dlaczego właśnie Pyramaze? Fascynujecie się anty cznymi budowlami? Jonah Weingarten: Nazwa została wybrana przez naszego byłego gitarzystę i założyciela zespołu Michaela (Kammeyer - przyp. red.) w 2002 roku. Myślę, że zdecydowanie nazwa była inspirowana starożytną egipską architekturą, ale również kombinacją dwóch różnych słów. Uważa się, że prezentujecie progresywny power metal. Powiedzcie, dlaczego zdecydowaliście się przedstawiać właśnie ten podgatunek? Nie ma takich, które "jarają" was bardziej? Myślę, że brzmienie Pyramaze jest wynikiem

W tym samym roku wasze szeregi zasilił nowy gitarzysta - Jacob Hansen. Był waszym dobrym przyjacielem, prawda? To dlatego zdecydowaliście się zaproponować mu dołączenie do bandu? On faktycznie dołączył do naszego zespołu w 2011 roku, kiedy Michael postanowił odejść. Jacob od pierwszych naszych dni był naszym dobrym przyjacielem i producentem (miksował każde nagranie Pyramaze) i dlatego to wydawało się naturalnym krokiem dla niego, aby dołączyć do nas w tej kolejnej fazie naszej podróży. Najlepsze recenzje dotychczas zebrała chyba wasza debiutancka płyta. Jak sądzicie, dlaczego właśnie ona spotkała się z najlepszym odbiorem ze strony słuchaczy?

szego nowego brzmienia i przedstawicielem ponownych narodzin Pyramaze. Jeśli sami mielibyście ocenić swoje albumy, to który z nich uważacie za największy sukces? Komercyjnie prawdopodobnie "Immortal", ze względu na popularność Matta Barlowa, ale jak już wspomniałeś, naszym najlepiej ocenianym albumem był nasz debiut, "Melancholy Beast". Nie jestem za bardzo zainteresowany tymi wszystkimi rodzajami detali, gdy tworzę muzykę na płyty, która jest odbiciem naszych dusz i pokazuje nasz rozwój i dojrzałość jako twórców. Nagrywanie albumów koncepcyjnych jest trudnym zadaniem? W pewnym sensie pisze się wtedy jedną historię w wielu utworach. Jest to trochę bardziej wymagające niż nagrywanie "normalnego" albumu, ale gdy ma się armię kreatywnych osób zaangażowanych, tak jak my, to nie jest to tak trudne, jak można myśleć. Swoją drogą, nasz nowy album nie jest naprawdę koncepcyjnym, jest bardziej koncepcyjnym kawałkiem. Kto zajmuje się pisaniem tekstów do waszych kompozycji? Wynikają przy tym niekiedy jakieś kłótnie? Henrik (Fevre - przyp. red), wokalista Anubis Gate napisał słowa do "Contingent", tak samo jak do naszego wcześniejszego albumu "Disciples of the Sun". Jest niesamowicie utalentowanym facetem, ma znakomite pomysły i wizję jak ubrać je w słowa. Przy "Contingent", Henrik i ja mieliśmy kilka konferencji na Skype, aby przedyskutować niektóre pomysły i potem - po prostu - pozwaliśmy mu, aby poszedł ich śladem. Jesteśmy bardzo zadowoleni z ostatecznych rezultatów!

Foto: Pyramaze

kulminacji naszych muzycznych wpływów. Wszyscy jesteśmy zainspirowani różnymi zespołami, gatunkami oraz artystami i to jest po prostu to jak brzmimy. Nie myślę, że próbujemy brzmieć jak ktoś szczególny, ani nie próbujemy dopasować się do danej klasyfikacji gatunkowej. W 2013 roku dołączył do was Terje Haroy. Jak oceniacie jego wokal oraz współpracę z nim? Terje jest fantastycznym gościem i moim zdaniem, do pewnego stopnia, najlepiej pasuje swoim wokalem do naszego nowszego brzmienia. Naprawdę łatwo się z nim pracuje i moim zdaniem znakomicie orientuje się kiedy powinien śpiewać, a kiedy powinna grać sama muzyka. Głos Terje to czysta moc!

140

PYRAMAZE

Tak właściwie nie jestem pewien, ponieważ w mojej opinii jest to muzycznie nasz najmniej dojrzały wyczyn. Jednak ten album z pewnych przyczyn został dobrze przyjęty przez ludzi. Nie mówię przez to, że nie jest to dobra płyta, i że nie jestem z niej dumny. Ale oczywiście pierwszy album reprezentuje nasz zespół, określił nasze brzmienie i dał nam coś, na czym możemy bazować. Spotkałem się z opinią, że płyta "Disciples of the Sun" postawiła na zbyt ugrzecznione brzmienia. Co o tym sądzicie? Tak właściwie nie zetknąłem się z taką opinią, myślałem, że ten krążek dostał naprawdę dobre recenzje (śmiech). Do tej pory uważałem, że "Disciples..." jest albumem, z którego wszyscy jesteśmy bardzo dumni, był on filarem na-

Jak przebiegały prace nad najnowszym krążkiem? Cieszyliście się pracą, czy może płyta powstała w trudach przy akompaniamencie sporów? Poszło niesamowicie! Jesteśmy bardzo dumni z "Contingent" i czujemy, że niektóre utwory są tam ponadczasowe, na tyle, że fani będą je wiecznie uwielbiać. To była prawdziwa współpraca pomiędzy każdym, kto był w to zaangażowany i myślę, że różnorodność tego albumu mówi o efektywności tego podejścia. Co skłoniło was do poruszania tematów związanych z możliwymi konfliktami w przyszłości? Lubicie klimaty postapokaliptyczne? Album jest inspirowany obecnymi wydarzeniami, ludzkimi walkami i konfliktami. Dążymy do zainspirowania ludzi i zjednoczenia ich, zamiast dzielenia, jak - wydaje się - robią władze. Ludzkość powinna być wielkim braterstwem… nie zbiorem grup walczących przeciwko sobie.


Teledysk do kompozycji "A World Divided" z płyty "Contingent" emanuje wprost dojrzałością. Jest to chyba zasługa głównie występującego na początku keyboardu. Nie sądzicie, że jest to swoiste przesłanie dla ludzkości? Jak najbardziej jest wiadomością dla ludzkości, aby się zjednoczyła i walczyła przeciwko złu, które nas dzieli. To przesłanie braterstwa i pokoju światowego. Historia opowiedziana tam, oparta na fantasy, jest zdecydowanie odbiciem naszego społeczeństwa. Zdołaliście wykonać wszystkie swoje założenia odnośnie albumu "Contingent" czy czegoś wam może brakuje? Myślę, że na "Contingent" podjęliśmy większość wątków, które chcieliśmy poruszyć. Jednak zawsze można więcej, jeśli chodzi o to, co chcę robić muzycznie i oczywiście zawsze pozostaje niekończąca się ilość historii do powiedzenia. Myślę, że Pyramaze od początku opowiada epickie i mocne historie. Moglibyście przybliżyć znaczenie okładki najnowszego albumu? Widnieją na nim bojownicy uzbrojeni po zęby, w tle możemy dostrzec mechy, ale chyba najbardziej naszą uwagę przykuwa hologram trzymany przez jednego z żołnierzy - rzuca on przecież blask na całą scenerię. Okładka do "Contingent" jest wieloaspektową i dynamiczną historią, która obejmuje wiele motywów lirycznych wewnątrz samego albumu. Podczas gdy symbol Pyramaze jest zdecydowanie z przodu i w centrum, można też zauważyć kobietę, która jest żołnierzem trzymającym pistolet w jednej ręce, a w drugiej dziecko. Zapraszam każdego, aby poświęcił czas i rzeczywiście przyjrzał się temu, co dzieje się w głowie każdego z żołnierzy, kiedy gromadzą się, aby podjąć walkę z niewypowiedzianym złem. Co zmusiłoby matkę noworodka, aby chwycić za broń i walczyć pomimo wszystkich przeciwności? Macie zamiar w jakiś sposób promować "Contingent"? Jakieś trasy, może pojedyncze koncerty? Czy też będziecie ją rozsławiać głównie podczas festiwalu progresywnego power metalu w Baarlo?

Foto: Pyramaze

Wygląda na to, że teraz nasz występ na Prog Power Europe jest jedynym, który mamy zaplanowany, z możliwym rozgrzewającym występem w północnych Niemczech. Zawsze staramy się, aby grać więcej na żywo. Sądzę, że większość naszej obecnej promocji wydaje się pochodzić z naszych epickich teledysków i przekazu słownego. W Stanach Zjednoczonych daliście popis na ProgPower USA 2016. Jak wspominacie to doświadczenie? Spodziewacie się czegoś podobnego w Europie? Tak, graliśmy i było fantastycznie! Zdecydowanie mamy nadzieję na uzyskanie podobnego odbioru na festiwalu w Holandii. Wydaje się, że ostatnio nie gramy często na żywo, więc tym bardziej mamy nadzieję, że występy, które są przed nami pomogą nam zyskać nowych fanów na całym świecie! Z jakim zespołem chcielibyście zagrać? Oczywiście, dlaczego?

Myślę, że dopasowalibyśmy się do każdego rodzaju zespołu metalowego. Może z zespołami, jak Kamelot, Sonata Arctica, Nightwish czy Evergrey byłoby najodpowiedniej. Wielu artystów ma swoje muzy. Czy i wy je macie? Jak wiele im zawdzięczacie? Moimi osobistymi inspiracjami są kompozytorzy filmowi, tacy jak Hans Zimmer, Thomas Newman, Danny Elfman i Steve Jabłoński. Bardzo ich cenię i to jest to, czego głównie słucham w moim wolnym czasie. Oprócz pisania dla Pyramaze, komponuję też dużo muzyki do filmów indie i gier video. Zdecydowanie pozostaję zajęty. Ale tak w ogóle, włączenie nowoczesnej muzyki filmowej do tego co robię z Pyramaze jest dużą częścią naszego brzmienia. Dziękuję za odpowiedzi na moje pytania. Liczę, że w przyszłości zechcecie odwiedzić Polskę, może nawet dać tu jakiś mały występ. Życzę powodzenia i wielu sukcesów w dalszej karierze. Nie ma za co! Dziękuję za tę możliwość rozmowy i zdecydowanie chcielibyśmy zagrać dla dobrych ludzi z Polski, w każdym możliwym czasie. Remigiusz Hanczewski Tłumaczenie: Magda Kowalska, Piotr Szablewski

Foto: Pyramaze

PYRAMAZE

141


"Jednym słowem: Jesteśmy pazerni!" Kapela Lux Perpetua jest na rynku muzycznym dopiero od kilku lat, lecz już zdążyła zapracować sobie na tytuł nadziei polskiego power metalu. Skład zespołu tworzą Artur "Rosa" Rosiński (wokal), Paweł "Kaplic" Zasadzki (założyciel, perkusja), Tomasz "Tommy" Sałaciński (gitara), Mateusz "Matt" Uściłowski (gitara), Krzysztof "Krzych" Direwolf (bas) i Magdalena "Meg" Tararuj (keyboard). 28 lutego 2017r. ukazał się ich debiutancki album "The Curse of the Iron King", a już niedługo zaczną pracę nad kolejnym krążkiem. Udało nam się porozmawiać z członkami grupy na temat ich początków, inspiracji, koncertów i planów na przyszłość. HMP: Zanim w 2009r. narodził się zespół Lux Perpetua, przez pięć lat istnieliście bez wokalisty pod nazwą Sentinel. Pawle, jak rozpoczęła się Twoja przygoda z metalem i jak wspominasz te niewątpliwie trudne początki? Paweł Zasadzki: Zasadniczo Sentinel był takim pre-Lux Perpetua, bo to były praktycznie te same osoby i kawałki oraz część byłego składu Gatekeeper (graliśmy też kilka "tamtejszych" utworów). Mieliśmy zapał do grania, ale brakowało nam wokalisty. Potem temat na kilka lat umarł. W listopadzie 2009r. złapałem się z typkiem z Gatekeepera i stwierdziliśmy, że ruszymy na nowo z tematem, tylko pod inną banderą. Podzwoniliśmy po chłopakach, Kosa

do Sapkowskiego. W tekstach waszych utworów pojawiają się liczne nawiązania do historii i świata fantasy. Jak mógłbyś określić swoje główne źródła inspi-racji przy pisaniu tekstów? Paweł Zasadzki: Źródła inspiracji są różne często są to filmy, książki, komiksy i gry komputerowe, wszystko co przyjdzie mi akurat w danym momencie do głowy. Na przykład kawałek "Army of Salvation" był inspirowany filmem "Królestwo Niebieskie" z Orlando Bloomem. W power metalu zazwyczaj śpiewa się o tematach fantastycznych i rycerskich. Myśląc o pierwszej płycie, staraliśmy się mieć to na uwadze,

Foto: Lux Perpetua

znalazł wokalistę Morhany Dzidka, który zgodził się z nami śpiewać. Wtedy ruszyliśmy z pierwszymi koncertami i nagraliśmy sześć pierwszych kawałków. Można ich posłuchać na wydanej w 2014r. EP-ce "Forever We Stand". Tak zaczęła się nasza historia. A skąd nazwa Lux Perpetua? Z tego co wiem, nie ma ona nic wspólnego z książką Andrzeja Sapkowskiego o tym samym tytule… Paweł Zasadzki: Jak większość rzeczy związanych z heavy metalem i rock'n'rollem, tytuł został wymyślony podczas degustacji alkoholu. Jak zaczynaliśmy grę z Luxami, trafiła mi się pewna impreza, na której siedzieliśmy z kumplem - "filozofem" przy szklaneczce whisky przy kominku. Powiedziałem mu, że za Chiny ludowe nie mogę wymyślić nazwy zespołu. A on tak sobie degustuje "łychę" i nagle mówi: "...Lux Perpetua!". "A czemu Lux Perpetua?" "Bo fajnie brzmi!". Ot cała filozofia, jeśli chodzi o nazwę Lux Perpetua. Nie ma tutaj żadnych odniesień

142

LUX PERPETUA

dlatego dużo jest tam motywów rycerskich, przeplatanych treściami religijnymi, jak np. krucjaty, którym poświęciliśmy trzy utwory na płycie. Wasz album "The Curse of the Iron King" jest dosyć zróżnicowany brzmieniowo - zawiera utwory typowo powermetalowe, ale też kawałki w klimacie średniowiecznych bardów. Z jakich zespołów staracie się czerpać przykład? Paweł Zasadzki: Ludzie często porównują nas do takich zespołów jak Rhapsody, Iron Maiden, Blind Guardian i Gamma Ray - są to pierwsze grupy, które przychodzą ci do głowy, kiedy myślisz o gatunku powermetalowym. Te zespoły też są dla mnie główną inspiracją. Nie gramy jednak power metalu sensu stricto. Ta muzyka wiąże się z bardzo dużym tempem grania, a my mamy je trochę niższe, bujające. Na pewno jednak wiąże nas z tym gatunkiem tematyka tekstów.

Na razie nagraliście tylko jeden utwór w języku polskim "Pociąg do piekła bram", na potrzeby polskiej promocji książki z uniwersum "Metro 2033". Planujecie nagrywać więcej utworów w ojczystym języku, czy jednak woli cie trzymać się anglojęzycznego repertuaru? Paweł Zasadzki: Generalnie pomysł z "Pociągiem do piekła bram" zrodził się, kiedy napisałem kawałek zainspirowany postapokaliptyczną tematyką "Metra 2033". Wyszliśmy z propozycją do wydawcy serii w Polsce Insignis, że mamy kawałek w klimacie "Metra" i chcielibyśmy jakoś wykorzystać go marketingowo. Na początku był on w języku angielskim i nazywał się "Straight Back to Hell". Jeśli zaś chodzi o polski tekst, to tłumaczenia wymagał na nas wydawca. A jak wyglądała sama praca nad pierwszą płytą i gdzie ją nagrywaliście? Paweł Zasadzki: Do nagrania płyty przygotowywaliśmy się pół roku - pisanie, uczenie się materiału, poprawki itd. Zaczęliśmy ogarniać materiał 1 stycznia 2015r., skończyliśmy 1 czerwca i wtedy weszliśmy na nagrania do HZ Studio w Zielonce. Album powstawał w sporych bólach, gdyż w międzyczasie pożegnaliśmy się ze starym wokalistą. Na szczęście Rosa uratował nam cztery litery i zgodził się do nas dołączyć. Sam jednak miał problemy z gardłem, więc mieliśmy kolejny półroczny przestój. Nagrywanie instrumentów w sumie poszło nam szybko, chociaż jako kompozytor musiałem co jakiś czas wprowadzać różne poprawki. Przejdźmy zatem do wokalisty. Paweł wspomniał już od Twoich problemach z gardłem, niemniej jednak Twój głos brzmi naprawdę dobrze. W jaki sposób dbasz o jego kondycję i sprawność? Jesteś samoukiem, czy masz muzyczne wykształcenie? Artur Rosiński: Mój głos jest kapryśnym instrumentem i już nieraz dało nam się to we znaki. Muszę dbać o to, żeby być dobrze nawodnionym, rozgrzewam przeponę i struny głosowe oraz zawsze mam przy sobie tabletki nawilżające gardło. Co do nauki, próbowałem edukować się w zakresie śpiewania, ale wiedza na ten temat w naszym kraju jest bardzo nikła. Nauczyciele nie potrafią wyjaśnić o co chodzi z przechodzeniem do rejestru głowowego, śpiewaniem w mixie czy otwieraniem głosu. Na przykład odpaliłem pani od śpiewu Hansiego z Blind Guardian, a ona stwierdziła, że nie przedstawia to dla niej żadnej wartości artystycznej. Tak naprawdę najwięcej informacji zebrałem samemu, obserwując innych wokalistów i rozmawiając z nimi. Dość dobrze koleguję się z Krzyśkiem Sokołowskim z Night Mistress, Sebastianem Levermannem z Orden Ogan i Jake'iem Bergiem, który śpiewał w Amaranthe. Nauczyciele tylko mnie pognębili - powiedzieli mi, że jestem barytonem i nigdy nie będę śpiewał tak jak wokaliści Sonata Arctica czy Kamelotu. Rozwinąłem się jednak na własną rękę i zmieniłem typ głosu z barytonu na tenor. W ogóle jesteś wszechstronną osobą, czternaście razy wygrałeś bowiem program "Jaka to melodia?" i zdobyłeś rekordową wygraną. Artur Rosiński: Zostałem nawet zaproszony na specjalny odcinek z okazji dwudziestolecia programu. Wszyscy przyszli w garniturach i marynarkach, a ja ubrałem się tak jak na nasze koncerty, czyli czerwony wampiryczny płaszcz i spodnie z obszyciami. Oczywiście Robert Janowski zwrócił na mnie uwagę. Wyjaśniłem więc, że to moje ubranie robocze. Swego czasu występowałem również między innymi w "Śpiewaniu na ekranie" - w tym programie też wygrałem. Tylko do "Idola" nie udało mi się do-


stać, bo czekając w kolejce na nasze wejście, zdążyliśmy się z zespołem zbombardować browarami. Wspomniałeś o swoim wizerunku scenicznym. Jakie są Twoje źródła inspiracji w tej materii? Artur Rosiński: Bardzo lubię wampiryczne klimaty. Mocno czerpię też z kultury japońskiej: anime i mangi oraz gier komputerowych, takich jak na przykład "Castlevania: Symphony of the Night". Chcieliśmy mieć jako Lux Perpetua swego rodzaju ubrania odświętne, których nie założymy sobie ot tak na jakiś koncert. Na Zachodzie jest zresztą takie porzekadło, że jeżeli zespół nie ma swojej stylówy, to nie może być profesjonalny. Na drugą płytę planujemy jednak pewne wizerunkowe korekty. Mógłbyś opowiedzieć nam coś więcej na temat tej fascynacji anime? Artur Rosiński: Zanim zacząłem poważnie bawić się w muzykę, byłem strasznie zakręcony na punkcie kultury japońskiej. Swego czasu mieliśmy nawet w moim rodzinnym Żyrardowie fanklub ludzi zakręconych na punkcie fantastyki, w którym prowadziłem kącik anime. Anime ma tę wyższość nad normalnymi filmami, że twórcy mogą narysować sobie wszystko, co tylko sobie wymyślą. Poza tym w Japonii ludzie mają inną emocjonalność. Do tej pory seriale anime i bajki potrafią mnie dużo bardziej poruszyć niż filmy z aktorami - bardzo często płaczę na anime (śmiech). Ostatnio mieliście okazję zagrać na festiwalu powermetalowym Zgierz City of Power. Jak oceniacie to polskie przedsięwzięcie pod względem organizacji i atmosfery? Mateusz Uściłowski: Pod względem organizacji jest to fajna inicjatywa i dobrze, że się rozwija. Słyszeliśmy tylko głosy od tamtejszych mieszkańców, że festiwal był trochę mało rozpromowany. Było jednak całkiem nieźle, oglądało nas ok. 400 osób. Publiczność bardzo fajnie nas przyjęła. Sam konferansjer powiedział nam, że weszliśmy na scenę metalową razem z drzwiami - miło słyszeć od obcej osoby takie słowa. Artur Rosiński: Młody ujął bardzo ważną myśl. W Zgierzu był nasz znajomy Crusader, który nagrywa każdy koncert, cokolwiek by nie grało. Powiedział mi, że wiedział, że damy najlepszy show wieczoru i się nie rozczarował. To nam daje pozytywnego kopa i utwierdza nas w przekonaniu, że obraliśmy dobry kierunek. Cały czas chcielibyśmy jednak więcej, lepiej, mocniej… Mateusz Uściłowski: Jednym słowem: Jesteśmy pazerni! Skoro mowa o koncertach: Macie już na swoim koncie jakieś szalone przygody z fanami? Jak ludzie na was reagują? Artur Rosiński: Ja miałem straszny szał z fankami na Instagramie. Dziewczyna ze Stanów po prostu mnie stalkowała. Blokowałem ją, ale tworzyła nowe konta i atakowała mnie, moją siostrę i znajomych. Dostaję też bardzo dużo rozbieranych zdjęć, czasami nawet filmów. Patrzę, a tu kobieta siedzi w wannie i coś tam ze sobą robi. I niestety nie są to takie panie, jakich bym sobie życzył (śmiech). Bardzo fajne są za to interakcje bezpośrednio po koncertach. Ludzie bardzo często robią sobie z nami zdjęcia, chcą naszych podpisów, a niektóre nastolatki po prostu podchodzą się przytulić. Na nasze koncerty przychodzą też rodziny z dziećmi. Nie spodziewaliśmy się tego, ponieważ power metal nie jest zbyt popularny w Polsce. Faktycznie w Polsce nie mamy wielu zespołów

powermetalowych, które odnoszą sukcesy. Łatwo było wam "wyjść z garażu" i trafić na festiwale? Paweł Zasadzki: Tak naprawdę cały czas pracujemy nad tym, żeby zaistnieć w tym muzycznym światku. Teraz szukamy menedżera, żeby wsparł nas w dziedzinie organizacji, bo sami lepiej piszemy kawałki, aniżeli je sprzedajemy. Mieliśmy to szczęście, że wydaliśmy pierwszą płytę w Underground Symphony, w którym zaczynał Sabaton. Na pewno jednak z takim gatunkiem trudno się w Polsce wybić, bo w kulturze metalowej spotyka się on z pewnym uprzedzeniem. Artur Rosiński: Całe życie muzyka, której słuchałem, była zdecydowanie za delikatna dla moich kolegów metalowców. Mi to jednak odpowiadało, bo jestem bardziej zwolennikiem śpiewu niż growlu. Muzyka, którą gramy, dobrze się klei, zarówno z cięższymi kapelami, jak i na przykład z folkowymi. Nie jest to ortodoksyjny power metal, można też sobie razem z nami poskandować i poskakać. Kiedy ludzie przychodzą na nasz koncert, nie ma możliwości, żeby się dobrze nie bawili. Uważam, że będziemy "łatwi do sprzedania", tylko potrzebujemy osoby z pasją, która uwierzy w ten zespół tak jak my w niego wierzymy. Meg, jesteś jedyną kobietą w zespole Lux Perpetua, od w 2014 r. grasz w kapeli na keyboardzie. Łatwo odnaleźć się dziewczynie w gronie grających ostrą muzę samców? Magdalena Tararuj: Sama musiałam stać się samcem, podobno mam największe jaja w zespole! (śmiech) Dobrze się tu odnajduję, generalnie mam mało koleżanek, więc pasuje mi męskie towarzystwo. Dziewczyny nie lubią power metalu, więc nikt mnie nie chciał… Artur Rosiński: ...i się doczepiła do nas, a my ją nauczyliśmy głośno bekać - to uważam za nasze największe osiągnięcie! (śmiech) Jesteś również odpowiedzialna za piękne grafi ki na okładkach waszej EP-ki i debiutanckiego albumu. Jak wyglądał proces ich tworzenia? Magdalena Tararuj: Pomysł na okładkę był Pawełka. A co mnie inspirowało? Szczerze mówiąc, jak tworzę rysunki w Photoshopie, najpierw zawsze siadam i szukam w internecie czegoś, na czym mogłabym się wzorować. Na przykład jak byli krzyżowcy, to znalazłam kilka obrazków i patrząc na nie, rysowałam. Najpierw robiłam szkic całości, później nakładałam kolory i składałam wszystko w całość. Inspiracji twórczych szukałam na stronach typu Deviant Art i na Youtubie.

stworzysz kapeli z ludźmi, których nie lubisz. Mateusz Uściłowski: Na swój sposób się lubimy i to nawet bardzo! (śmiech) Członkowie waszego zespołu mają słabość do sportu - Meg od lat jeździ na nartach, Matt na łyżwach i rowerze, Rosa woli siłownię i bieganie. Czy ten sportowy duch przekłada się na szaleństwo na scenie? Mateusz Uściłowski: Na pewno sport bardzo przydaje się Rosie, bo jako wokalista musi być cały czas rozgrzany. Ja z kolei biegam przed koncertami i codziennie staram się zrobić kilka pompek, żeby mieć większą wydolność. Zgierz był właśnie fajnym koncertem, bo mogliśmy się wybiegać i temperatura też była do tego całkiem sprzyjająca. Staramy się dużo ruszać na scenie, aby dać ludziom to, co chcą zobaczyć. Wasz grafik stopniowo wypełnia się coraz większą ilością koncertów, coraz więcej osób śledzi was w mediach społecznościowych. Jakie są wasze plany na przyszłość i czy planuje cie szerzej otworzyć się na rynek zagraniczny? Paweł Zasadzki: Takie dalekosiężne plany też mieliśmy, ale na razie skupiamy się na polskim odbiorcy. Od 1 stycznia 2018r. planujemy zorganizować większą trasę po Polsce, ale będziemy też próbowali sięgać do zagranicznych znajomości. Artur Rosiński: Ja na przykład przez swoje media społecznościowe dostaję często pytania kiedy zagramy w Szwecji, Australii, Stanach Zjednoczonych, Japonii… My jesteśmy chętni, tylko pozostaje kwestia organizacji i kosztów podróży. Niestety zespoły na naszym poziomie bardzo często nie zarabiają na swoich koncertach, a wręcz odwrotnie: trzeba jeszcze dołożyć. Na razie traktujemy muzykę tylko jako hobby, chociaż każdy by sobie życzył, żeby kiedyś to się zmieniło. Paweł Zasadzki: A jeśli chodzi o inne muzyczne plany, to jesteśmy w trakcie pisania nowego materiału. Planowo 10 kawałków, jednak kolejna płyta nie będzie stricte powermetalowa, nawet pod względem tekstów - będziemy sięgać aż do lat 80. W niedługim czasie chcemy nagrać demówkę, pierwsze trzy kawałki jako materiał promocyjny. Artur Rosiński: Z tego co wiem, interesowało się nami AFM Records, tylko niestety uznali nas za kapelę, która za mało koncertuje. Obecnie kiedy idziesz do większej wytwórni, to chcą, żebyś przyszedł jako gotowy produkt. Staramy się zatem takim gotowym produktem zostać. Marek Teler

Na waszym profilu na Facebooku zamieszczacie wspólne zdjęcia, na których widać, że naprawdę lubicie spędzać razem czas. Często spotykacie się poza studiem nagraniowym, próbami i koncertami? Mateusz Uściłowski: Ze mną i Kaplicem to wygląda tak, że nasi bracia chodzili razem do klasy, więc znamy się od dzieciaka. Kiedy byłem w gimnazjum i zacząłem grać na gitarze, graliśmy razem z Kaplicem covery. Po kilku latach nasze drogi ponownie się zeszły, kiedy grałem w liceum w thrashmetalowej kapeli i pewnego razu występowaliśmy razem z Luxami. Bardzo podobała mi się ich muzyka, więc jak pół roku później mój zespół się rozpadł, to do nich dołączyłem. Dokładnie 22 marca 2013r. Paweł Zasadzki: Te konotacje w zespole mamy różnorakie, ale generalnie nie

LUX PERPETUA

143


wspólnie.

Wracamy na poważnie! Korpus był jednym z najbardziej liczących się polskich zespołów rockowego boomu wczesnych lat 80., ale losy zespołu potoczyły się tak, że nie wydał nawet jednego singla, by ostatecznie rozpaść się w roku 1990. Muzycy uznali jednak, że ta historia nie może się tak skończyć i przed czterema laty reaktywowali zespół. Można więc było posłuchać "Królowej balu" i innych przebojów Korpusu na koncertach, a wkrótce po tym grupa poszła za ciosem, nagrywając debiutancki album "Respekt". O kulisach reaktywacji i nagraniu pierwszej oficjalnej płyty w dorobku Korpusu rozmawiamy z wokalistą Januszem "Johanem" Stasiakiem i basistą Cezarym "Dziadkiem" Łostowskim: HMP: Tylko dwie nazwy znaczących polskich zespołów, grających hard rocka przychodzą mi na myśl w kontekście ogromnego pecha i braku choćby singla na koncie: Grupy Stress z lat 70. i właśnie was z kolejnej dekady. Tak jak oni też mieliście wielki przebój, "Królową balu", ale nie zdołaliście tego zdyskontować i ostate cznie rozpadliście się w 1990 roku. Mieliście jednak poczucie, że było was stać na więcej, marzyliście o nagraniu płyty, pewnie stąd ten powrót? No tak nie do końca nie mieliśmy singla, bo w 1985r., oprócz "Królowej balu" na sesji dla Trójki w ich studio na Myśliwieckiej, nagraliśmy jeszcze numer "As". Realizatorem tych nagrań był zaczynający karierę, jeden z najlepszych realiza-

przebojami, to zupełnie co innego... Warto też oddać tu sprawiedliwość Sławomirowi Orwatowi, bo to on rzucił pomysł tej reaktywacji? Zaczęło się od albumu grupy Johane's, płyty "Skazani na miłość", którą wydała w 2011 roku Fonografika. Mój autorski projekt został fajnie przyjęty w mediach i radiach. Były przeboje. Zacząłem później szykować materiał na drugą płytę Johanes'a i nagrałem numer "Defilada" - ostry kawałek. Poszedł na Listę Polisz Czart do Sławka do Wielkiej Brytanii i on zareagował konkretnie, wręcz każąc mi reaktywować Korpus - zauważył niewygaszony we mnie rockowy ogień z dawnych lat. Skontaktował mnie z gitarzystą, który zakładał ze mną Korpus, Romkiem Iwanowiczem, mieszkająFoto: Dariusz Mysłowski

torów dźwięku, Rafał Paczkowski. Co ciekawe, nagrywaliśmy na tzw. "setkę" i nagraliśmy dwa numery w cztery godziny! Teraz to byłby rekord! Jeszcze w 1987 roku mieliśmy sesję w Izabelinie z Andrzejem Puczyńskim i powstały wtedy studyjne nagrania utworów "Wiara" i "Wulkan". Te single…no oprócz "Wulkanu", były grane przez rozgłośnie radiowe. Ale faktem jest, że żaden singiel nie ukazał się oficjalnie w sprzedaży na rynku muzycznym w tamtych latach. Pewnie to, że nie nagraliśmy wtedy albumu, a powinniśmy i mieliśmy na spoko materiał na dużą płytę, było jednym z motorów napędzających naszą reaktywację, ale nie dominującym. Przyszła taka potrzeba, żeby jeszcze huknąć i tyle. Singla w tradycyjnej, 7" formie, jednak nie mieliście, radiowe nagrania, nawet jeśli stały się

144

KORPUS

cym od lat w Anglii i spotkaliśmy się w Polsce. Dołączył do nas Darek Olszewski, pierwszy basmen Korpusu i zaczęliśmy coś pomału szyć w podziemiach kościoła na Bemowie. Romek nie został z nami długo, chciał grać ostrzejszy rock i wtedy ruszyłem do chłopaków z dawnego Korpusu. Darek grał z nami na basie prawie rok i zaliczył sporo udanych koncertów, ale również odszedł… chyba trochę jednak odpuścił mentalnie i uszanowaliśmy to. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Wrócił basista "Dziadek" czyli Czarek Łostowski i od tego momentu zaczęła się prawdziwa zawodowa praca nad repertuarem i planowanym albumem. Czarek to świetny aranżer i kompozytor, a poza tym drugi, obok mnie, gorący duch kapeli. Jest szefem muzycznym zespołu i trzyma w rękach wszystkie ruchy koncertowe i zespołowe. Ja jestem tzw. mózgiem. Ale wszystkie decyzje podejmujemy

Dawni koledzy z zespołu zareagowali z entuz jazmem, czy też musieliście ich namawiać do stania się na powrót rock 'n' rollowcami? Wioślarze "Czaszka" (Marek Balaszczuk) i "Witek" (Wiktor Pietrzykowski) od razu załapali temat i ucieszyło mnie, że są nadal w wybornej formie… każdy z nich coś tam grał przez te lata. Marek nawet miał swoją stałą kapelę. Zmieniło się to, że tym razem większość numerów napisałem ja i moje propozycje nie od razu spotkały się z entuzjazmem chłopaków. Z tym, że ja wiedziałem dokładnie, co chcę osiągnąć i chyba mi się to udało, oczywiście z ogromną pomocą "Dziadka" i jego świetnymi aranżacjami oraz wielką pozytywną pracą naszego klawiszowca Włodka Tyla "Mariano", zdolnego faceta, który zrobił przepiękne, rasowe rockowe klawisze. Jeszcze to się zmieniło, że teraz u nas chórki ostro pomykają… "Dziadek" i "Mariano". Oczywiście, gramy również sztandarowe numery, kompozycje Marka, Wiktora i "Dziadka"… "Nafta", "Bal żebraków", "As" czy "Imperator"… trochę w innych aranżacjach niż kiedyś. Powrotów zespołów sprzed lat nie brakuje, ale często bywa tak, że z oryginalnego czy dawnego składu jest w nich raptem lider czy ktoś jeszcze, a reszta to świeży zaciąg. Tymczasem u was przeważają muzycy z dawnej ekipy, tylko perkusistę zwerbowaliście młodego, Piotra Muszyńskiego. Część waszych dawnych perkusistów albo już nie żyje, albo wzięła rozbrat z muzyką, więc ich udział w reaktywacji Korpusu był niemożliwy. Ciekawi mnie jednak czemu za bębnami nie zasiadł Nazim Alijew, skoro nawet jeszcze niedawno był w składzie twego solowego zespołu Johane's, a w Korpusie z perkusistów udzielał się najdłużej? Generalnie to zmarł Piotrek Bańkowski, ale on grał bardzo krótko w Korpusie. Darek Zdziebłowski żyje i ma się dobrze, jednak przestał grać. Nazim dostał ode mnie propozycję na początku reaktywacji, ale odmówił. Teraz gra bluesa w profesjonalnej kapeli i to jego wybór. Przyjaźniliśmy się przez wiele lat, bo mieliśmy wspólną pasję - rafy koralowe w Egipcie. Cudo! Kto wie może jeszcze kiedyś razem coś zaszyjemy, teraz u nas "królem" za bębnami jest "Mucha". Piotrek Muszyński jest rewelacyjny i bardzo pracowity, a na sztukach odfruwa: szalony facet, w pozytywnym tego słowa znaczeniu! Macie też w składzie klawiszowca Włodzimierza Tyla i jeśli chodzi o Korpus to jest to zdecydowana nowość brzmieniowa - uznaliście, że do ballad, etc. to konieczność? "Mariano" został polecony przez Zbyszka Jędrzejczyka, znakomitego bluesmana… Nie chodziło tylko o ballady, lecz o szersze aranżacje… nagle zjawił się facecik, jakby uszyty na miarę dla nas i składający się z tym samych elektronów i atomów… świetny gość! Czasami mamy z "Dziadkiem" wrażenie, że grał zawsze z nami. Zdolna bestia. Genialny muzyk. Poza tym świetnie śpiewa. Wypisz, wymaluj jak dla nas. Wiele takich powrotów zaczyna się od dużego szumu, ale niestety często bywa tak, że przysłowiowa para idzie w gwizdek. Wy obraliście inną taktykę: stopniowe zwiększanie liczy koncertów, potem pierwszy powrotny singel "Bal żebraków", nagrany wiosną 2014 roku, kolejne teledyski do "Tajemnic" czy "Esemesa"? Tak… dobrze to ująłeś! Nam się zbytnio nie spieszyło i nie chcieliśmy być tylko sezonowym wybrykiem. Decyzje o pojawianiu się kolejnych utworów i teledysków były przemyślane.


Powrotny "Bal żebraków" nagrany u Winka Chrósta otworzył puszkę Pandory u nas i w branży, a potem kolejne fajne koncerty w Progresji, Remoncie, Voo Doo w Warszawie sporo zamieszały. Już ludzie z branży i dawni fani dostali cynę, że nie żartujemy i wracamy na poważnie. Niejako symbolicznie ta nowa wersja "Balu żebraków" nagrana w studio Winicjusza Chrósta, trafiła też na wasz debiutancki album "Respekt", zarejestrowany w Lord Fader Studio, będąc takim dokumentalnym zapisem dokonań zespołu z pierwszych miesięcy po reaktywacji? "Bal żebraków" jest absolutnie innym numerem na albumie… w połowie słuchania. Jest to nasz ukłon w stronę dawnego Korpusu, bez klawiszy i ostrą jazdą z czasów Jarocina 83! Resztę numerów ogarnął już finalnie producent muzyczny albumu Arek Nawrocki. Wielka postać na rynku realizatorów dźwięku w Polsce… mieliśmy szczęście. Znakomity fachowiec i świetny muzyk. Sięgnęliście też po kilka innych starszych kom pozycji: bodaj najstarszego wśród nich "Imperatora", oczywiście "Asa" czy "Naftę" - odcinanie się od przeszłości i dawnych dokonań Korpusu nie wchodziło w grę, bo i po co? Tych kultowych, koncertowych numerów było więcej, ale po selekcji zostawiliśmy tylko kilka. Okazało się, że w tych nieco zmurszałych łepetynach siedzi jeszcze sporo dobrego i powstały znakomite nowe kawałki, które można usłyszeć na albumie "Respekt". Dla wielu ludzi pamiętających was sprzed lat brakuje jednak na tej płycie jednego utworu i zapewne domyślasz się jaki numer mam na myśli - uznaliście, że nagranie "Królowej balu" będzie zbyt oczywistym rozwiązaniem? Drażliwy temat… Współkompozytor numeru "Królowa balu" nie wyraził zgody na jego granie! Graliśmy na początku na koncertach ten numer i fajnie był przyjmowany… Ale gitarzysta, kiedyś usunięty z kapeli, teraz pominięty przy reaktywacji, nie mógł się z tym pogodzić i… cóż szkoda gadać… miernota i małość jest w człowieku na zawsze. Przykre to… Może w takiej sytuacji warto pomyśleć o wydaniu jakiejś kompilacji z prawdziwego zdarzenia, nawet jeśli nie wszystkie utwory z lat

Foto: Dariusz Mysłowski

80. i 90. brzmią odpowiednio dobrze? Pomyślimy raczej o nowych wersjach i nie będziemy robili kompilacji. Moglibyśmy w tej chwili nagrać nawet dwa kolejne albumy na bazie starego materiału. Jednak cały czas powstają nowe numery i w aktualnym repertuarze koncertowym jest utwór "Piękna", lecz z całkowicie zmienioną aranżacją. Pracujemy ostro na próbach.

Czasem jest to u was praca bardziej zespołowa, niekiedy jesteś zaś wyłącznym autorem jakiegoś utworu, np. tytułowego czy "Tajemnic"? Jest kilka zupełnie autorskich moich numerów, razem je aranżujemy. We wszystkich kawałkach każdy z muzyków ma swój kompozytorski udział. Czyli nazwałbym to raczej pracą zespołową!

Klasykę sprzed lat dopełniliście utworami napisanymi specjalnie z myślą o "Respekcie" - to pewnie ogromna frajda mieć świadomość, że wciąż ma się natchnienie, a nowe riffy czy tek sty wciąż pchają się spod palców czy zakamarków mózgu na światło dzienne? (śmiech) Jak mówiliśmy wcześniej, okazało się, że mamy jeszcze sporo do pokazania i jest wena twórcza. To chyba taka trochę złość, że w tamtych latach nie zarejestrowaliśmy albumu. Startowaliśmy razem z Oddziałem Zamkniętym i oni nagrali płytę, stali się sławni i do dziś odcinają kupony, są gwiazdami i zarabiają kasę. My graliśmy, graliśmy, graliśmy koncerty, mieliśmy ogromną ilość fanów koncertowych, ale nie przekładało się to medialnie i zarobkowo i rozpadliśmy się!

Ten ostatni to ponoć utwór zainspirowany prawdziwą historią, losami człowieka, który jakoś zatracił się w życiu tak, że trafił na jego peryferie, stał się takim wyrzutkiem społeczeństwa? Podobną tematykę poruszasz też zresztą w "Balu żebraków" i to też utwór opar ty na faktach? Oba numery "Bal żebraków" i "Tajemnice" mają odniesienie do prawdziwych wydarzeń.

Foto: Dariusz Mysłowski

Czyli teksty o smokach i magicznych krainach to nie wasza działka: opieracie się na rzeczywistości, a nie klimatach fantasy i tak już pewnie pozostanie? Żyjemy tu i teraz i o tym gramy… no i oczywiście o miłości, bo bez niej świat nie miałby sensu. Klimat fantasy lubimy w filmach i niech tak pozostanie. Tytuł płyty też zdaje się mieć dodatkowe znaczenie - "Respekt" dla tych wszystkich, którzy tyle lat czekali na wasz powrót? To ważny tytuł i odnosi się mocno do słów numeru "Respekt" na albumie! To znaczy respekt do życia, miłości, grania i oczywiście fanów i wielbicieli… Podchodzimy z ogromnym respektem do tego, co robimy… naszą pracę ocenią słuchacze! Pozostajemy z nadzieją, że nasz album dotrze do ludzi w tych trudnych, zwariowanych czasach. Na koncertach macie jednak nie tylko "starą gwardię" z lat 80., ale też przychodzi na nie młodzież, tak więc nie macie pod tym wzglę dem powodów do narzekań? Byliśmy absolutnie zaskoczeni tym, że tak wielu młodych fanów rock & rolla przychodzi na nasze koncerty i fajnie się z nami bawi. To jest budujące! A starsza gwardia naszych wielbicieli chyba doceniła, że nie rozmieniliśmy się na drobne, tylko jest raczej grubo. I tak będzie zawsze… szalona jazda bez trzymanki jak za dawnych czasów.

KORPUS

145


HMP: Możesz przypomnieć Czytelnikom HMP jak zaczęła się Twoja przygoda z muzyką rockową w połowie lat 80-tych (a może wcześniej!?), której pierwszym etapem stało się założenie Collage? Mirek Gil: Moja przygoda z muzyką jako gitarzysta, zaczęła się w szkole podstawowej, tak w roku 1976, założyliśmy pierwszy zespół, który właściwie nie miał nazwy, graliśmy przede wszystkim bluesa. Potem był zespół Complex i Tris Plus, graliśmy już bardziej rozbudowane utwory w klimatach Genesis i Pink Floyd, bardzo fajny czas. Czy Collage odniósł Twoim zdaniem sukces? To zależy, kto co nazywa sukcesem, myślę, że płyta "Moonshine" wejdzie na trwałe do kanonu rocka progresywnego.

Foto: Korpus

Rozważacie czasem hipotetyczne sytuacje "co by było, gdyby", bo przecież mieliście szanse na sporą karierę, choćby taką, jaką zrobił Bank czy nieco później Oddział Zamknięty, zaprzepaszczoną jednak z winy menadżera, który źle wami pokierował, nastawiając się tylko na koncerty? Nasz były manager, Zbyszek Radaj (niestety już nie żyje) postawił na koncertowy Korpus. Zagraliśmy ponad 200 koncertów w czasach pojarocińskich w kraju i za granicą. Były tego dobre i złe skutki, o których wspominaliśmy wcześniej. Było, minęło i czasu nie wrócisz, ale można coś naprawić i właśnie to próbujemy zrobić! Myślę, że nam się udało i tego potencjału nie zmarnujemy! Pierwsza płyta wydana 36 lat po założeniu zespołu i po 23-letniej przerwie - emocji związanych z tym wydarzeniem pewnie nie da się opisać? Emocje ogromne i wielka satysfakcja! Przez te ostatnie lata otoczyło nas grono fajnych ludzi. Znakomity realizator i producent Arek Nawrocki, prywatni sponsorzy, którzy nie żałowali środków na realizację naszych nagrań i klipów, świetny PR Grześka Szklarka z firmy Cantara Music i wydawca albumu Jola Krawczyk, która wykonała ogromną pracę, żeby album wydany został w sposób jak najbardziej profesjonalny z zawodową dystrybucją na rynku. I to się teraz dzieje! Jeszcze przepiękny projekt okładki albumu - dostałem go w prezencie od mojego przyjaciela z Nowego Jorku, jednego z najlepszych tamtejszych grafików, Adama Liptona! Kolejne utwory promujące "Respekt" to "As" i "Żądło", tak więc nie zaniedbujecie tego aspektu działalności. A jak będzie z koncertami ruszycie poza Warszawę w jakąś regularną trasę, spróbujecie pokazać się na kilku festiwalach, etc.? Za moment start albumu w mediach (15.09) i premiera singla "Żądło" i wideoklipu do niego! Cała jesień koncertowa w Polsce… oczywiście z koncertem promocyjnym w Warszawie! Terminy i cała robota w z tym związana w tej chwili wre… Mamy agencję koncer-

146

KORPUS

tową, która o to dba. Festiwale i większe znaczące koncerty w Polsce od wiosny przyszłego roku. Muszą dowiedzieć się wszyscy, poprzez nasz album, że Korpus powrócił i jest do dyspozycji. To oni, organizatorzy mają dzwonić do nas i my chętnie wtedy dla nich zagramy… Zawsze się szanowaliśmy i nie rozmienialiśmy na drobne i chcemy to podtrzymać. Tak jest na całym świecie, że to organizatorom zależy na występie wybranych kapel. Jakoś u nas jest to wszystko postawione do góry nogami… jak zresztą wszystko. Ale kochamy ten kraj i nauczyliśmy się w nim godnie żyć… podkreślam… godnie! Czyli wydanie tej płyty nie jest tylko jednorazowym spełnieniem marzeń starszych panów? Korpus wrócił na dobre i to dopiero początek tego, czego możemy się po was spodziewać? Człowiek jest stary wtedy, gdy odpuści i tak się wtedy zaczyna czuć! Wszyscy jesteśmy młodzi na tyle, na ile się czujemy… Czasami na próbach mam wrażenie, jakbyśmy się spotkali dopiero co w jednej piaskownicy… I tak będziemy trzymać do końca świata i o jeden dzień dłużej… Wojciech Chamryk

Kolejnymi projektami z Twoją pieczęcią zostały Mr.Gil oraz Believe. Ten drugi powstał w zasadzie w momencie zawieszenia działalności dwóch innych, wymienionych przedsięwzięć. Czy proces tworzenia projektu Believe, którego jesteś przecież głównym architektem, wynikał z czegoś rodzaju "pustki artysty cznej", w której się znalazłeś? Wprawdzie to już historia, ale mógłbyś powiedzieć kilka słów na temat pomysłu narodzin Believe? Zawsze chciałem pisać piosenki od momentu kiedy zacząłem grać na gitarze i zawsze chciałem mieć zespół rockowy. Kiedy Collage przestało działać, chciałem mieć nowy zespół i tak powstał Mr Gil, a potem Believe. Muzyka dla mnie jest jak tlen do życia, inaczej nie mogę. Czy wszystkie założenia - jeżeli takie istniały - w zakresie stylu, brzmienia, tożsamości artystycznej Believe, udało się zrealizować? Co wyróżnia muzykę prezentowaną przez Was na scenie rockowej? My muzykę traktujemy bardzo intuicyjnie, nie mamy żadnych założeń w zakresie stylu, brzmienia. Rock progresywny daje ogromną możliwość wędrówki z muzyką w różne strony, style i brzmienia więc nasza wypowiedź nie ma ograniczeń. Ale każdy zespół chce osiągnąć swoje brzmienie, brzmienie które dla słuchaczy jest od razu rozpoznawalne. W Believe jest to połączenie brzmienia mojej gitary ze skrzypcami Satomi, co niewątpliwie nas bardzo wyróżnia. Believe od narodzin istnieje jako twór demokratyczny, czy Ty jako założyciel grupy miałeś od zawsze, bądź masz także dzisiaj, w kwestiach spornych głos decydujący? Tak, staramy się w zespole stworzyć takie relacje ażeby każdy mógł się swobodnie muzycznie wypowiedzieć, czasami nie jest to proste, ale po to jest zespół, żeby sobie razem pomagać, ponieważ za efekt końcowy wszyscy odpowiadamy. Z szacunkiem należy pochylić się nad dorobkiem fonograficznym Believe. Regularnie wydawane albumy studyjne, łącznie z premierowym sześć, zapis koncertu, dwa dyski wideo. Trudno narzekać. Believe stał się z biegiem czasu Twoim artystycznym priorytetem, czy raczej unikasz takiej oceny, realizując się na wielu polach? Jestem z tych czasów, kiedy jeden zespół jest dla mnie najważniejszy, nie lubię dziś słowa projekt, projekty. Believe to mój zespół. Znam zawartość "Seven Widows", miałem także przyjemność poznać inne Wasze płyty, mam na półce wszystkie publikacje Mr. Gila i Collage i po pierwszym wysłuchaniu pre mierowego programu, powiem trochę kolo-


"Qby" Kubajka, bo to przecież nowi członkowie grupy? Była krótka i panowie od razu z nami się zrozumieli i podobnie jak my kochają taką muzykę.

Dźwięki rockowej poezji Istniejący od ponad dekady na mapie rockowej progresji Believe, zespół kierowany od początku przez gitarzystę Mirosława Gila, zaprosił słuchaczy na duchową ucztę, publikując premierowy materiał zatytułowany "Seven Widows". Nie tylko ja jestem zdania, że historia "Siedmiu Wdów" ujęta w ramy klasycznego albumu koncepcyjnego, ma szansę zdobyć umysły licznych odbiorców inteligentnego rocka swoją spontanicznością, wciągającą nastrojowością i pięknymi, zróżnicowanymi krajobrazami instrumentalno-wokalnymi. Każdy, kto zdążył już poznać tajemnice tych opowieści, przyzna, że Mirek Gil i spółka stworzyli wyjątkowe kompozycje ze ślicznymi melodiami, przestrzennym brzmieniem, prawdziwym tyglem emocji wyrażanych dojrzałymi partiami instrumentalnymi i kreatywnym wokalem. kwialnie "uwaliło mnie na amen". Moim skromnym zdaniem to najlepszy album Believe w kilkunastoletnim życiu formacji. Dlatego może tak być, że pytanie, jak przyjąłeś rezultat końcowy Waszej pracy, okaże się retoryczne. Zadowolony? Wiesz, zawsze twórca musi być zadowolony inaczej nie wydałby płyty. Tak jest, choć wiem, że to bardzo egoistyczne. Ja jestem bardzo zadowolony, ponieważ zmiany perkusisty i wokalisty dały Believe nową jakość, album koncepcyjny i nowy rozmach. Robert "Qba" Kubajek i Łukasz Ociepa wnieśli nowe rzeczy, które brakowały wcześniej Believe.

Największe wrażenie na najnowszym albumie "Seven Widows" zrobiły na mnie wspaniałe duety skrzypce - gitara, słyszalne w dosyć licznych fragmentach. Ciary gwarantowane! Jak układała się Twoja współpraca z Satomi? Możesz potwierdzić, że "nadajecie na tych samych falach" (jestem ciut- to "ciut" to dokładnie sześć lat - starszy od Ciebie, więc wybacz, że używam wyrażeń potocznych pachnących (???) naftaliną)?

Plusem nowych kompozycji i ich wykonania jest także, według mojej opinii, znalezienie wręcz idealnej równowagi pomiędzy spokojem, melancholią i zaraźliwą nastrojowością (wiem, co mówię, bo należę do grona tych, uzależnionych), pewnym majestatem, takim sym fonicznym monumentalizmem oraz, myślę, że nie przesadzam, metalowym powerem w niektórych partiach. Czy taka interpretacja wydaje się zgodna z Waszymi zamierzeniami? Tak, świetnie to odczytałeś, lubimy ażeby słuchacz był troszeczkę przez nas sterowany, w tym sensie, że np. z melancholii przechodzimy w zupełnie inny np. dziki nastrój. To też nas "kręci". Jeżeli chodzi o metalowy power to zasługa realizatora Janosika, który bardzo mi pomógł w nagrywaniu riffów gitarowych, ażeby były one mocniejsze niż na poprzednich płytach i udało się, nigdy tak jeszcze nie grałem i nie uzyskałem takiego brzmienia. Z lekkim przymrużeniem oka i trochę prowokacyjnie zapytam, jaki wkład w treść siedmiu

Mam wrażenie, że ta muzyka to prawdziwy wulkan emocji, bardzo sugestywnie przekazanych w taki sposób, że chwilami powstaje intymne złudzenie, że można ich …dotknąć. Czy emocjonalność to niezbywalny element kreatywnej działalności każdego artysty, muzyka? Bez emocjonalności nie można zajmować się żadną dziedziną sztuki. Myślę, że dla wszystkich jest to jasne. Tak, ta płyta jest bardzo emocjonalna, wiele rzeczy powstało i zostało zagranych za pierwszym podejściem. Nie uwierzę, jak powiesz, że nie dotarły do Ciebie pochlebne reakcje słuchaczy, wręcz zachwyty, nad jakością, klasą muzycznej materii, którą stworzyliście. Więc zapytam, nie masz już dosyć wysłuchiwania tych "ochów i achów" z prawa i lewa? Tak, recenzje są euforystyczne, ale my tego bardzo potrzebowaliśmy, byliśmy po bardzo trudnym i ciężkim okresie w zespole, zmiany członków. Dlatego chwalcie nas, a my będziemy dalej pisać muzykę i wydawać płyty. Skrzypce i Satomi w składzie zespołu to był Twój pomysł? Tak, ale nie wiem skąd mi się to wzięło, ale jednocześnie marzyłem o takim graniu jak w Wishbone Ash, takie wymiany melodii między gitarą a skrzypcami. Udało się i jestem z tego tytułu szczęśliwy. Niełatwe pytanie, ale porzućmy fałszywą skromność, jak zdefiniowałbyś swój styl jako gitarzysty? Możesz podać kilka cech wyróżniających? Który z gitarzystów inspiruje/ inspirował (niepotrzebne skreślić!) Ciebie jako artystę rockowego? Sam nie wiem jaki mam styl, ale jak wcześniej wspominałem, zawsze chciałem osiągnąć swoje rozpoznawalne brzmienie jak i zespołu. Spokojnie można u mnie usłyszeć wpływy Davida Gilmoura, Roberta Frippa czy Steve Hacketta. To mistrzowie.

Foto: Believe

Współpraca z Satomi to sama przyjemność, Satomi jest muzykiem klasycznym, bardzo mało zna muzyki rockowej, ale jej to nie przeszkadza w graniu z nami, muzyka dla niej jest całością, bez podziałów na gatunki i style i dlatego tak nam się dobrze współpracuje. Nie chciałbym wyjść na "wazeliniarza", ale swoje partie solowe, a jest ich multum, grasz… genialnie. To słychać od pierwszych dźwięków "Widow I". Łatwo przyszło stworzenie wciągających, wręcz nostalgicznych, emocjonalnych i pięknie nastrojowych partii gitarowych i zespolenie ich w jednolity, spójny konglomerat z pozostałymi komponentami instrumentarium? Dużo na tej płycie solówek powstało spontanicznie, przypływ chwili i zagrane, dużo improwizacji. Były też niektóre pieszczone, ale to mniejszość. Bardzo Ci dziękuję za taki komplement, jak pisałem wcześniej, potrzebujemy ich. Jak przebiegła, Twoim zdaniem adaptacja w nowym środowisku Łukasza Ociepy i Roberta

kompozycji wniósł Mirek Gil? Jak przebiegał proces twórczy w przypadku "Seven Widows"? Myślę, że duży, ale byłoby to bardzo krzywdzące dla reszty zespołu jakbym nie powiedział, że oni też. Kolejną zaletą albumu, dotyczącą wszystkich utworów, jest niezwykle przestrzenne brzmie nie. Wrażenie, że słuchacz został szczelnie otoczony gęstymi, intensywnymi dźwiękami jest zasługą…? Całego zespołu, wszyscy członkowie mieli ogromna swobodę wypowiedzi muzycznej i to zaowocowało. Satomi grała jak zwykle, to co chciała, Qba grał rytmy które wymyślił, podobnie Przemas basy. Ja gitary. Ale co jest nowe to Satomi oprócz skrzypiec zagrała "klawisze" i tu bardzo intensywnie nad tym pracowaliśmy, ale wyszło tak jak chcieliśmy. Przybycie do zespołu Łukasza wokalisty było jak cud, przyszedł chłopak, który nie tylko miał ciekawy głos, ale był bardzo kreatywny i On ułożył wszystkie linii melodyczne. W ten oto sposób powstało to

BELIEVE

147


cyjny i będzie to siedem historii wdów żegnających swoich bliskich. W zapowiedzi nowej muzyki pojawił się atrybut "oryginalna". Na czym Twoim zdaniem polega oryginalność koncepcji i jej wdrożenia w przypadku "Seven Widows". Myślę, że chodzi tu o pomysł tych siedmiu historii wdów, że każda jest inna i nie ma takich samych na świecie.

Foto: Believe

przestrzenne brzmienie, brzmienie Believe, to jest miłe dla Nas, że ludzie od razu nas rozpoznają. Ale należy wspomnieć też o naszym realizatorze Pawle "Janosie" Grabowskim i studio JNS bez niego tego brzmienia by nie było, on to ładnie złożył do kupy i poukładał. Skrzypce w składzie instrumentalnym Believe obecne były od zawsze, ale raczej skromnie, w ograniczonym zakresie eksponowane. Tym razem smyczki "wywalczyły" sobie znacznie więcej przestrzeni, chwilami ich partie stanowią wręcz motyw wiodący, przykładowo w kompletnie odjazdowym "Widow IV". Kto był autorem pomysłu takiego, innego rozłożenia akcentów instrumentalnych? Jak oceniasz efekt takiego postępowania? Tak, po ostatnich płytach mieliśmy z Przemasem niedosyt skrzypiec i stwierdziliśmy, że Satomi zasługuje na więcej i się udało. Fajnie, że to dostrzegłeś i, że słuchaczom też to się podoba. Zmiana na stanowisku wokalisty zmieniła charakterystykę tych partii w Believe, nieco mocniejszych, mniej dramatycznych, bo Karol Wróblewski występował często w roli aktora pierwszego planu, ściągając uwagę słuchacza. Czy Łukasz Ociepa spełnił Twoje oczekiwa nia, a w częściowo nowym układzie personal nym pojawił się od początku "team spirit"? "Team Spirit" pojawił się właściwie po 15 sekundach, kiedy Łukasz zaśpiewał trzy słowa, od razu wiedzieliśmy, że to On. Co ważne, on jest nie tylko wokalistą, ale jest bardzo kreatywny i takiego człowieka szukaliśmy. Jest zupełnie inny niż Karol, bardziej tajemniczy, mroczny i zagadkowy, na pewno nasze koncerty się zmienią. Może to nic nie znaczący drobiazg, ale zwró ciłem uwagę na fakt, że na "Seven Widows" program wypełniają kompozycje niezwykle rozbudowane, ze złożoną strukturą, wielowątkowe. To świadome działanie, efekt kreaty wności czy porzucenie ograniczeń twórczych? Wszystko razem, w muzyce naszej nie kalkulujemy, jesteśmy spontaniczni, oddajemy się bezwzględnie dźwiękom. To nasz sposób na muzykę, myślę, że bardzo fajny, bo wszystkim sprawia to przyjemność, a to bardzo ważne. Poszczególne utwory powstawały….no właśnie jak? Jaką strategię działania przyjęliście, spotkania w studio i burza mózgów czy raczej wymiana "elektroniczna" pomysłów? O nie, nie żadna wymiana elektronicznych

148

BELIEVE

dźwięków, stara zasada, wspólne muzykowanie i wspólne przeżywanie i tworzenie muzyki , to nasza droga, zero "copy" i "paste", wszystko zagrane przez muzyka, wtedy są emocje i nie brzmi to sztucznie i bezdusznie. Nowy Believe to także zmiana na newralgicznym stanowisku, perkusisty. Robert "Qba" Kubajek jest bardzo wszechstronny, potrafi grać zarówno spokojnie, delikatnie, nieco wycofany na drugi plan, ale jak trzeba potrafi także "przyłożyć do pieca", jak w finałowym "Widow VII". Jednocześnie perkusyjny puls słyszalny jest na wszystkich ścieżkach. Co mógłbyś powiedzieć o swoim współpracowniku? Qba to wieloletni nasz kolega, a teraz przyjaciel. Dawno wiedzieliśmy, że to świetny perkusista, ale nie wiedzieliśmy, że taką samą muzykę lubi jak my. Pierwsze nasze spotkanie od razu dało odpowiedź, że możemy razem grać i zrobić świetny album, Ja osobiście lubię perkusistów i lubię ich słuchać. To co lubimy w jego grze to ogromna spontaniczność i świetne rytmy i Qba dużo słucha, podgrywa pod wokal, gitarę, skrzypce, to duża umiejętność i dzięki temu cała muzyka nabiera innego wymiaru, jest bardziej wyrazista i rytm daje spójność kompozycji, po czym się chowa i znowu gra. To nasz mocny punkt zespołu. W wielu artykułach, recenzjach fonograficznego dorobku Believe pojawiają się "szufladki stylistyczne", do których wpychany Wasz styl otrzymuje miano art rocka, prog rocka. Jesteś przeciwnikiem klasyfikowania muzyki czy zupełnie to Tobie nie przeszkadza? Czy koncept "Seven Widows" spełnia kryteria tzw. progresywności? Mógłbyś uzasadnić taką tezę? Nie przeszkadza mi to szufladkowanie, słuchacze muszą mieć wyraźny sygnał, co to za muzyka, jest dziś jej tak dużo, że to ważne. "Seven Widows", tak to album progresywny, po pierwsze album koncept, długie rozbudowane utwory, solówki gitarowe i skrzypcowe, efekty poza muzyczne, jak np. głosy dzieci. Po raz pierwszy w swojej historii stworzyliście album koncepcyjny. Kto był pomysłodawcą ujęcia muzyki Believe w ramy tematycznie spójnej koncepcji i skąd wypłynął tak rzadko spotykany i niebanalny temat historii pożegnań osób bliskich? Inspiracja zrodziła się pod wpływem…? To pomysł naszego autora tekstów Roberta Sieradzkiego. To On po wysłuchaniu muzyki demo, stwierdził, że będzie to album koncep-

Chciałbym jeszcze zapytać o jedną istotną kwestię, mianowicie melodyjności, harmonii pomiędzy dźwiękami. Album aż skrzy się od ślicznych, łatwo akceptowalnych, łagodnych wątków melodycznych. Jak one powstają? Posiadasz jakiś katalog, bazę danych, zapisujesz w notesie, czy telefonie komórkowym? W utworach "Seven Widows" linie melodyczne prowadzą często gitara i skrzypce. Miło mi, że zwróciłeś na to uwagę. Kochamy melodie i oprócz tego całego "anturaż" one są najważniejsze. Jeśli chodzi o ich powstawanie, to skontaktuj się z "najwyższym". W Polsce dosyć rzadko można się spotkać z taką akcją promowania nowej płyty, jaką zor ganizowaliście. Ta akcja ciągle trwa. Jakie są Twoje pierwsze wrażenia z jej przebiegu? Uważasz, że to był marketingowy, przysłowiowy "strzał w dziesiątkę"? Tak, to był strzał w dziesiątkę, zainspirowały mnie do tego dawne czasy. Pamiętasz jak kiedyś ktoś zdobył płytę, to się spotykaliśmy np. u mnie w domu i ją razem z koleżankami i kolegami słuchaliśmy. Był to taki piękny rytuał wspólnego słuchania. Pomyślałem sobie, że w dobie tej elektroniki, internetu będzie to bardzo ciekawe i pod prąd. Ludzie na każdym spotkaniu podkreślali, że to świetny pomysł i, że swobodnie mogą ze mną porozmawiać i poznać. Naturalną niejako koleją rzeczy po wydaniu płyty studyjnej jest organizacja serii koncertów, zaprezentowania fanom nowych nagrań w wersji "Live". Czy istnieją już takie plany? Coś konkretnego? Plany są na rok 2018 , konkretów na te chwile nie ma. Nasza rozmowa - wywiad przebiega w tak wazeliniarskiej atmosferze, że Czytelnicy HMP pomyślą, że "ściemniam" pisząc o pięknych, eleganckich stronach muzyki z albumu "Seven Widows". Czy jest taka kwestia związana z nowym albumem, którą nazwałbyś "łyżką dziegciu w beczce miodu"? Nie ma. Bardzo dziękuję za kilka rzeczy: -po pierwsze za cierpliwość w udzielaniu odpowiedzi na tyle pytań, -po drugie za wartość merytoryczną przekazanych informacji, -po trzecie za piękno, którym emanuje muzyka z płyty "Seven Widows", -po czwarte za dbałość w muzycznych kreacjach rockowych o najwyższą jakość ich este tyki, z bardzo dobrym skutkiem. Życzę powodzenia w wytyczaniu nowych ścieżek w sztuce muzycznej, sukcesów na trasach koncertowych i głęboki szacun, jak to mówi mój Kolega z radia PiK w Bydgoszczy, Adam Droździk, za "muzykę podniesioną do rangi sztuki". Gratuluję szczerze nowej, wspaniałej płyty. Dziękuję Włodek Kucharek


LION SHEPHERD Fuzja rocka, folku, proga w orientalnych szatach Oryginalność to znak rozpoznawczy polskiej grupy Lion Shepherd, której debiutancki album "Hiraeth" (2015) oraz najnowsze wydawnictwo "Heat" (2017) stanowią istne kompendium wiedzy na temat orientalizmów w dziedzinie muzyki. Bogactwo instrumentarium Bliskiego Wschodu w połączeniu ze spontanicznością rocka i wyrafinowana wokalistyka stworzyły różnorodny konglomerat wpływów muzycznych, przy którym wielbiciele szufladkowania muzyki dostają bólu głowy. Bo muzyka w wykonaniu Lion Shepherd ma charakter globalny, przenika lekko i zwiewnie przestrzenie urozmaiconych dźwięków, spajając je w spójny organizm o zmiennej rytmice oraz chwytliwej melodyce. Kamil Haidar (wokal) oraz Mateusz Owczarek (gitary, bouzouki irlandzkie), duet artystów występujących w roli spiritus movens, czyli inspiratorów działania sekstetu, zainspirowani Orientem, postanowili w kreatywny sposób udowodnić, że muzyka rockowa to przestrzeń, w której, wykorzystując inteligencję, wrażliwość i emocje twórców, stworzyć można rock podniesiony do rangi sztuki. A każdy, kto chciałby się o prawdziwości tego twierdzenia przekonać osobiście, może to uczynić bardzo łatwo, słuchając kompozycji zarejestrowanych na longplayu "Heat". Muzyka zintegrowana z elegancją szaty graficznej i sztuki edytorskiej dały wyśmienity efekt. Poniżej na kilkanaście pytań przedstawiciela HMP odpowiada jeden z architektów projektu, Kamil Haidar, autor większości partii wokalnych. HMP: Z czym kojarzy się Tobie (bardzo przepraszam za cień prowokacji w tym pytaniu) nazwa Maqama? Kamil Haidar: Ze świetnymi wspomnieniami, wieloma przygodami, sukcesami ale też lekcjami pokory. Naprawdę odrobiliśmy swoją działkę w tym zespole, graliśmy od najmniejszych pubów po duże sale koncertowe. Nie było pieniędzy, trzeba było dokładać. To uczy samozaparcia ale też weryfikuje ludzi wokół. Ci nastawieni na szybki sukces, kompletnie nieprzygotowani na długą i systematyczną pracę, odpadali. Mieliśmy bardzo dużo wiary w siebie i mnóstwo energii. Z czasem ona wygasła i wtedy w najlepszym momencie skończyliśmy tą przygodę.

Wam tak samo waszą. Najlepiej czarną Metallicę albo "Roots" Sepultury". Co stało się powodem Twojej i Mateusza Owczarka secesji ze składu Maqama i decyzji o założeniu Lion Shepherd, bo przecież po wizycie w studio BlackSound w Los Angeles i współpracy z Dougiem Pinnickiem, basistą i wokalistą King's X perspektywy na polu roz woju artystycznego, z zewnątrz wyglądały re-

Porównując charakterystykę stylu Maqama i Lion Shepherd w dostępnych źródłach znaleźć można wiele zbieżności, rock progresywny, psychodelia, world music, komponenty etniczne. Czy tak ta kwestia wygląda również z Twojego punktu widzenia, czy może dostrze gasz w tym zakresie nieuchwytne dla ogółu różnice? To kompletnie inne projekty, mające innych odbiorców i inne założenia. Media łatwo sobie zaszufladkowały ogólnikami te dwa zespoły i postawiły znak równości. Bo jest i Orient i psychodelia. Ale jest też kompletnie inne brzmienie, bogatsze, akustyczne, szerokie instrumentarium, inne rytmy, klimat. Lion Shepherd ma formę otwartą, czerpie z wielu nurtów. Maqama to był po prostu rock/metalowy kwartet z orientalnymi smaczkami tu i ówdzie. Czy takie składniki wydawnictwa płytowego, jak szata graficzna, walory estetyczne edycji, obrazy, treści bookletu powinny zostać tak zaprojektowane, żeby sugerować odbiorcy charakterystykę zawartości muzycznej płyty? Bo podziwiając piękne wydanie "Heat", rodzą się skojarzenia z niektórymi kierunkami muzyki rockowej, wymienionymi m.in. powyżej. Wolna wola autora. Jeśli masz koncept na całość rób spójnie. Jeśli chcesz bawić się różnymi formami wyrazu rób muzykę pop i okładki jak dla płyt metalowych. Oczywiście "spece" od marketingu zanoszą się teraz śmiechem, ale ja uważam, że wydawnictwo to koncept złożony i musi w pełni wyrażać artystę. U nas akurat wszystko jest bardzo korespondujące, spójne i ma wiele ukrytych znaków. Ale nie widzę powodu, by nie wydać płyty i zapakować ją w torbę z

Jak rozumiesz "pełną swobodę twórczą oraz niezależność w kreowaniu brzmienia"? Takie deklaracje znalazłem w formie uzasadnienia dla pracy nad albumem "Maqamat" w studio Krzysztofa Staluszka. Chodziło głównie o to, że mogliśmy nagrywać dziesiątki godzin, kiedy chcemy, o której godzinie chcemy itp. Nikt nam nie stał nad głową, praca odbywała się w rodzinnej atmosferze. Później miksy robiliśmy już z Adamem Toczko w jego Elektra Studio, ale najważniejszy etap, w którym trzeba intymności i spokoju, czyli nagrania, robiliśmy sami. Jaką naukę bądź refleksje przyniosła Tobie i innym członkom Maqama współpraca z Chrisem Sheldonem nad realizacją albumu "Gospel of Judas"? Chris Sheldon pracował z największymi artystami tego globu, ma punkową duszę ale "robił" Foo Fighters, Skunk Anansie, pracował z Robertem Plantem i AC/DC. Przede wszystkim pokazał mi o co chodzi w tym, że zagraniczne produkcje brzmią jak brzmią a polskie nie dają rady. Że nie chodzi o sprzęt, do którego dzisiaj mają dostęp wszyscy, ale o mental. Polscy realizatorzy mają w studio przynajmniej trzy monitory full HD. Patrzą na waveformy, analizują widmo i bóg wie co jeszcze. Sheldon nie miał żadnego monitora a miksy słuchał na boomboxie Aiwa z lat 80-tych. Na szczęście nowe pokolenie polskich producentów, realizatorów i techników to już kompletnie inna bajka. Starają się o oryginalność. Już nikt nie zadaje pytania na wstępie współpracy: "chłopaki, przynieście mi płytę jaka wam się najbardziej podoba a ja zrobię

Foto: Lion Shepherd

welacyjnie? Była współpraca z Pinnickiem, płyta "Gospel of Judas", trasa po Europie z Riverside. A jednak coś się wypaliło i nie działało. Po powrocie z bardzo udanej trasy koncertowej nie byliśmy w stanie zagrać jednej porządnej próby. A że twórcza przestrzeń nie znosi pustki… z Owczarkiem robiliśmy cały czas muzę. Była obopólna chęć i twórcza jakość. Chcieliśmy też rozwoju. Wiedziałem, że formuła Maqamy się wyczerpała i albo wprowadzimy coś nowego albo przepadnie ten projekt. I miałem rację jak pokazuje czas.

Ikei, jeśli artysta ma taką potrzebę. Ja na przykład nie kupuję płyt, bo ich okładki sugerują zawartość jakiej lubię słuchać. Wręcz zdarza mi się kupić płytę, bo ma zajebiste opakowanie a płyty nawet nie wrzucam do odtwarzacza. Preferowanie barw i odcieni szarości, czerni, bieli ma jakiś cel? (Tak czyni też m.in. Tilo Wolff z albumami Lacrimosy). Wskazuje klucz do odczytania klimatu muzyki, nastro jowości, sugeruje obecność w krainie mroku i tajemniczości? Dla mnie czerń jest po prostu elegancka i najlepiej mnie charakteryzuje. Mam w zasadzie sa-

LION SHEPHERD

149


partnerów artystycznych? Wiele z tych spotkań z muzykami grającymi na tym instrumentarium to przypadek. Wieść poszła, że nagrywamy taką i taką muzę i nagle gdzieś się ktoś pojawia. Np.: perski santur nagraliśmy kompletnym przypadkiem, bo Jahiar Irani akurat grał z Kayah w studio obok próbę i go bezczelnie zaczepiliśmy na korytarzu. Tak samo było ze Sławkiem Bernym (perkusjonalista), który robił coś z Tomaszem Stańko i przechodząc usłyszał nas podczas sesji nagraniowej. Ogólnie wszystko to wychodzi fajnie i naturalnie. Lion Shepherd zaraz po debiucie płytowym "Hiraeth" upchnięto w szufladce z etykietką "rock progresywny". Czy materiał muzyczny "Heat", zespolenie orientalizmów z typowo rockowym brzmieniem spełnia Twoim zdaniem kryteria progresywności, niezależnie od tego, jak rozumiesz definicję (jeżeli takowa istnieje!?) tego pojęcia? Progres oznacza dla mnie poszukiwanie, modyfikację i ciągły ruch. Jeśli tak rozumiesz "rock progresywny" to mogę się na tą szufladkę zgodzić. Ale jeśli rock progresywny to hammondy, niekończące się pasaże i brzmienia lat 60,70 i 80, to nie wchodzę w to. Granie jak Pink Floyd to nie progres tylko kopia i regres. A mam wrażenie, że trochę o to w dzisiejszej scenie rocka progresywnego chodzi.

Foto: Lion Shepherd

me czarne ciuchy, czarny samochód i czarne gitary (śmiech). I podoba mi się ten kolor na okładkach. Można go pokazać na wiele sposobów. Na pewno sugeruje obecność w krainie tajemniczości, ale nie skazuje wydawnictwa na bycie melancholijnym i przymusowo depresyjnym. Interesujesz się mitologią grecką? Jeżeli tak jest, to jakie inspiracje z niej czerpiesz? W podstawówce sporo czytałem o tym, interesowałem się też antyczną historią. Ale nie czerpię z mitologii greckiej. W zasadzie opieram się na tym co "tu i teraz". Powyższe pytanie rodzi się pod wpływem całego bogactwa nazw widocznych na awersie dysku z zapisem albumu "Heat", choć decyzja, co w tym przypadku jest awersem a co rewersem, jest co najmniej dyskusyjna. Co chciałeś zawrzeć pod symboliką nazw, między innymi bogów wiatru, Boreas, Notos, Zephyros? To

specyficzny klucz do zrozumienia przekazu muzyki? To akurat przemycił grafik - Grzegorz Pwinicki. Jest to klucz to zrozumienia przekazu muzyki i chciałem takie elementy. Dałem Grześkowi wolną rękę w projektowaniu uprzednio nakreślając mu wizję o czym jest płyta tekstowo i muzycznie. Zaproponował między innymi ten element i fajne wydało mi się przełamanie stereotypu, że jak Lion Shepherd to tylko orient. Muszą być arabska kaligrafia i hinduskie stroje. Świadomie wprowadzamy zamęt w percepcji słuchaczy. Twoje pytanie udowadnia, że to dobra droga. Doceniam też Twoją wnikliwość. Czy pasjonują Cię brzmienia orientalne, rodem z Bliskiego Wschodu? Zintegrowanie brzmienia hinduskich, arabskich czy perskich składników instrumentarium, jak to ma miejsce w przypadku albumu "Heat", z rockowym kanonem, gitarami, perkusją stwarza jakąś trudność? Jasne że mnie pasjonują. Na kanwie tych brzmień zbudowaliśmy swój muzyczny wizerunek. My kompozytorsko wychodzimy od połamanych rytmów, używamy już na etapie pisania piosenek instrumentarium, stamtąd więc późniejsza implementacja z brzmieniem rockowym wychodzi nam naturalnie. Trudno się czasem zdecydować, w którą stronę pójść, ja lubię grać też zwykłego rocka takiego na 4/4, ale musimy pamiętać o tym, co ten zespół ma słuchaczowi przekazać. I wybieramy tą trudniejszą drogę, mariażu różnych stylów, skal, harmonii. Długo trwały poszukiwania tabli, santura czy lutni oud? Nauka gry i osiągnięcie optymalnego brzmienia zajmuje dużo czasu? Jesteś zadowolony z efektów pracy Twojej i Twoich

150

LION SHEPHERD

Jak już otrząsnąłem się ze zdumienia wywołanego jakością edytorską digipaku z gustownie tłoczonym tytułem "Heat", "wystartowałem" z muzyką i mnie dosłownie "zamurowało". "On The Road Again" i ups!!! Przecież brzmienie, rytm, melodyka tego kawałka to bardziej taki "bliskowschodni folk", raczej dalekie od rockowych standardów. Przełom w myśleniu słuchaczy już na wstępie czy chęć zaskoczenia oryginalnością? Bliskowschodni folk - dobre!!! To może zaczniemy się określać jako bliskowschodni progressive folk (śmiech). Jak nagraliśmy ten numer uznaliśmy, że jest tak "bezkompleksowy i energetyczny", że świetnie nadaje się na intro do tej jednak koncepcyjnej płyty. Cel zespołów ambitnych to zaskakiwać oryginalnością. Chcieliśmy też, aby słuchacze, którzy polubili nas po "Hiraeth" doznali szoku. Nie chcieliśmy też by poczuli się, że próbujemy ich karmić odgrzewanym kotletem w postaci Hiraeth 2. Zresztą w podobnej konwencji pozostajecie także na ścieżkach tytułowego "Heat". Co możesz powiedzieć o procesie tworzenia tego bogactwa oryginalnych "wariacji" strunowych? Mamy pod ręką w naszym studyjku masę dziwadeł i fajnych gitar, bałałajek oraz lutni i używamy ich wszystkich na raz (śmiech). Oto cała tajemnica. Czy każde zestawienie brzmienia orientalnego instrumentarium, dosyć dalekiego od europejskiej kultury muzycznej, z rockowym stan dardem daje właściwy efekt, czy niektóre z tych sekwencji zwyczajnie się wykluczają, bo trudno połączyć "ogień z wodą"? Oj na pewno są sekwencje, które się wykluczają, chociaż czasem można się zdziwić jak fajnie brzmi rockowy monument w stylu Guns n Roses z solówką na arabskim oud (śmiech). Każda praktycznie kompozycja z programu "Heat" zawiera zapadające w pamięć melodie. One powstają spontanicznie, w czasie wspólnych spotkań czy są rezultatem indywidualnej pracy z dala od zgiełku studia nagraniowego? Kto z Was dostarcza najwięcej wykorzy-


stanych później pomysłów? W zasadzie zawsze każdą kompozycję robimy we dwóch, spotykamy się, jemy obiad, pijemy po pięć kaw i robimy muzę. Więc atmosfera jest bardzo przyjemna to i powstają przyjemne melodie (śmiech). Wśród muzyków można wyróżnić dwa rodza je podejścia do kwestii tworzenia premierowego materiału muzycznego, część z nich nie wyobraża sobie innej sytuacji niż "burza mózgów" i wspólne jamowanie, inni preferują sze rokie wykorzystanie możliwości nowych tech nologii, prace w odosobnieniu i elektroniczną wymianę idei. Do której z tych grup zaliczyłbyś siebie? Jak wspomniałem wcześniej nasza metoda to eksperymenty we dwóch. Robimy kompozycje, składamy je w pełne aranże-demo z programowanymi bębnami, nagranym basem etc. Potem rozgrzebujemy to od nowa w studio i nagrywamy z żywymi muzykami. Zdziwiłbyś się, jakbyś usłyszał, jak bardzo potrafią się różnić wersje demo od tych studyjnych mimo tak zamkniętej formy jaką my proponujemy. W których punktach powstawania materiału na album "Heat" napotkaliście największe trudności" Z czego one wynikały? O dziwo nie mieliśmy żadnych trudności. Szło pięknie w cudnej atmosferze i z naprawdę fajnymi ludźmi. Mieliśmy kontrolę nad każdym etapem produkcji, nagrywaliśmy w Krakowie, Warszawie i Sulejówku. W finale dołączyli Łukasz Błasiński i Wojtek Olszak i to było najlepsze co się mogło tej płycie przytrafić. Odpowiedzialność za harmonie wokalne należała zapewne do Ciebie? Dodatkowego kolorytu dodaje im głos Kasi Rościńskiej, stanowiącego ze względu na barwę, tę jaśniejszą stronę śpiewu? To łatwe zadanie, zintegrowanie wokali żeńskich i męskich? Linie to mój obowiązek, ale harmonie robiliśmy wspólnie w większości już w studio z Wojtkiem Olszakiem. On miał bardzo wielki wkład w tą część pracy, jego wiedza i wielki talent otworzyły przede mną zupełnie nowe horyzonty. On też zarekomendował Kasię, która jest po prostu cyborgiem. Wchodzi, słucha i avista nagrywa, w dodatku na siedząco. Zazdroszczę!!! (śmiech) Czy jesteś zwolennikiem korzystania z kon trastów, których sporo na Waszej płycie? Akustyka z brzmieniem elektrycznym, zadzio-

Foto: Lion Shepherd

rny rockowy power z lekkością sekwencji akustycznych, przykładowo w "Storm Is Coming", stanowi Twoim zadaniem sile i różnorodności materiału? Jak wspomniałem, kontrasty, różnorodność i jeden wielki miks kultur to nasze znaki rozpoznawcze. Czy tworząc tak urozmaiconą fakturę dźwiękową, jak ma to miejsce zarówno na "Hiraeth", jak też "Heat", myślisz o wyznacznikach stylu, czy muzyka ujmowana jest przez Ciebie jako całość, bez "szufladkowania" na kierunki, subgatunki? W ogóle tymi kategoriami nie myślę. Pamiętam jak wydawca albo marketingowcy, którzy biorą się za promocję pytają nas: "no dobra podeślij mi zespoły, na których się wzorujecie to napiszemy, Super nowa płyta w stylu np.: Pink Floyd!!", albo "określmy konkretnie styl i trzeba zrobić hasło typu najlepszy progresywny album 2017!!" i tak dalej, bla bla bla. A my nie jesteśmy w stanie temu sprostać. My jesteśmy niepowtarzalni i do tego cały czas dążymy. Dlatego wiele osób może nam zarzucać niespójność bo trochę rock, trochę folk, trochę progressive, trochę trans, trochę pop (śmiech). A problem polega na tym, że to nie my jesteśmy niespójni tylko ich horyzonty są wąskie. Wiodącymi autorami muzyki jesteś Ty i Mateusz Owczarek. W jaki sposób zamierzacie

oddać dźwiękową kolorystykę muzyki, z jej wszystkimi, tymi orientalnymi odcieniami w wersji "live"? To zadanie wymaga dodatkowego wsparcia instrumentalno- wokalnego? Zagraliśmy z "Heat" już kilkadziesiąt koncertów i to cały czas ewoluuje. Gramy z muzykami koncertowymi - to oczywiste. Trzeba przyjść i się przekonać jak to brzmi. Mogę tylko powiedzieć, że jest naprawdę nieźle (śmiech). Nastrój, ekspresja, energia muzyki to także, tak przypuszczam, między innymi chęć wyrażenia emocji. Ile w potencjale muzyki Twojej osobowości? Oczywiście 100%!! Zarówno mojej jak i Mateusza. Przecież to na tym polega praca artysty. Wyrażać własną osobowość i to jest jedyna siła napędzająca muzykę. Jak rodziły się decyzje dotyczące instrumen talnych partii solowych, sporo ich na ścieżkach utworów? Podam tylko jeden przykład, powalająca gitara w "Swamp Song". To nasz kolejny znak rozpoznawczy. Mateusz Owczarek jest wirtuozem gitary i emocjonalne sola to jego styl. Więc musi się to zawierać również w naszej muzyce. Zawsze naciskam na to, bo chcę pokazywać co mamy najlepsze. Radiowcy rozpaczają, bo czas "nie radiowy" i chętnie by nas grali, gdybyśmy robili wersje radio edit bez partii instrumentalnych i najlepiej trwające po dwie i pół minuty, ale to nie o to w tym chodzi. Plany na tzw. najbliższą przyszłość to…? Kolejna płyta, koncerty i rozwój. Już mam dreszczyk emocji na myśl, że zaraz wracamy do studia i zaczynamy kolejną przygodę o kryptonimie "Cios nr 3" (śmiech). Bardzo dziękuję za możliwość "rozmowy", która być może pozwoli na pozyskanie kolejnych sympatyków Waszej sztuki muzycznej. Życzę powodzenia w realizacji zamierzeń artystycznych i udanej promocji obu albumów Lion Shepherd, "Hiraeth" i "Heat", zarówno w kraju, jak również zagranicą, bo są tego warte! Serdeczne dzięki i do zobaczenia! Włodek Kucharek

Foto: Lion Shepherd

LION SHEPHERD

151


Do przodu, pod górę, pod prąd! - Bazą dla naszej twórczości był zawsze thrash metal, a cała reszta ewoluowała tworząc swojego rodzaju charakterystyczny i poniekąd rozpoznawalny dla nas styl - mówi perkusista Bogdan Kubica. Jego Myopia wydała właśnie "Transmyopic Interconnection" i ten album w całej rozciągłości potwierdza prawdziwość powyższych słów - to techniczny thrash w awangardowo-progresywnym sztafażu, rzecz z najwyższej półki i kosmiczny koncept nie tylko dla fanów zakręconej twórczości Voivod: HMP: Jesteście wręcz podręcznikowym przykładem zespołu niezależnego: istniejecie bez mała 25 lat, wydaliście w tym czasie pięć płyt i to - nie licząc okazjonalnej współpracy z Selfmadegod - bez wsparcia żadnej wytwórni. Wygląda więc na to, że najzwyczajniej w świecie uwielbiacie grać i to dla was coś więcej niż zwykłe hobby? Bogdan Kubica: No tak, ładnie i precyzyjnie to wyliczyłeś! Ćwierć wieku w podziemiu, jak jakieś morloki, ale po tylu latach można się przyzwyczaić do mroku i do tego, że jeśli chcesz, żeby twoja muzyka ujrzała światło dzienne, to musisz wszystko do końca doprowadzić sam zamiast czekać na zlitowanie jakiegoś wydawcy. Jest to faktycznie niecodzienne hobby, bo dość kosztowne, ale każdy w szarej codzienności powinien mieć jakąś odskocznię bez względu na

mysły na nową historię, to musi powstać następne nagranie. Tym razem też tak było. Wiele zespołów metalowych utożsamia rozwój ze stopniowym upraszczaniem swej muzyki, aby stawała się ona bardziej przyswajal na dla szerszych grup słuchaczy. U was wygląda to zupełnie inaczej, bo z każdą kolejną płytą sami podnosicie sobie poprzeczkę coraz wyżej, pisząc i nagrywając coraz trudniejsze, bardziej skomplikowane i wielowątkowe kom pozycje? Upraszczanie muzyki i wprowadzanie większej ilości melodii kojarzy mi się ze stwierdzeniem, że trzeba by nareszcie pomyśleć o spróbowaniu zarobienia jakiejś kasy, choć to przecież nie jest żadna gotowa recepta na sukces. Fajnie byłoby trochę zarobić, ale pod warunkiem, że ciągle ro-

Foto: Myopia

czas i środki, i w naszym wypadku jest to mozolne wprowadzanie na rynek kolejnych naszych muzycznych i tekstowych pomysłów. "Simultaneous Simulations" ukazała się przed pięciu laty i już wtedy zapowiadaliście kolejny album, musicie więc mieć bardzo sprecyzowaną wizję kierunku w którym podążacie? Jest to normalna w tego typu wypadkach procedura. Dopóki zespół istnieje, to po wydaniu jednej płyty, zawsze zapowiada następną i odgraża się, że ta kolejna będzie jeszcze lepsza. Nie wiadomo ile potrwa realizacja takiej obietnicy, ani jak to wszystko wyjdzie w rzeczywistości, ale takie nastawienie i podejście nakręca do działania. Do jednego natomiast muszę się przyznać, zawsze jeszcze przed wejściem do studia miałem sprecyzowane koncepcje tekstowe dotyczące już kolejnej płyty, czyli jeszcze w studiu nie zasiedliśmy do bieżącego nagrania, a ja już myślałem, jaką opowieść zaserwujemy za kolejne 3-4 lata, i myślałem wtedy, że dopóki są kolejne po-

152

MYOPIA

bisz to, co sprawia największą frajdę. Nie mając więc szans na większe powodzenie, już wiele lat temu zdefiniowaliśmy swój rozwój w takim właśnie kierunku, żeby podnosić systematycznie poprzeczkę, i powiem ci: jest to docelowo przyjemne, choć czasami po drodze irytujące. Nieraz mieliśmy sytuację taką, że nie byliśmy w stanie przejść jakiegoś motywu, tysiąc prób i ciągle nie tak. Rzucałem czasami pałkami w kąt, jak dziecko, które nie dostało ciastka, ale jak już takie coś jednak zgraliśmy, to była to prawdziwa wisienka na torcie i smakowała jeszcze lepiej, i całe dla nas granie, to jest właśnie to: do przodu, pod górę, pod prąd. Jednak w tej sytuacji o tzw. karierze możecie zapomnieć, bo nie dość, że nagrywacie muzykę trudną w odbiorze, to jeszcze są to albumy koncepcyjne - "Transmyopic Interconnection" nie jest tu wyjątkiem? Wszystkie nasze płyty są koncepcyjne i jak na razie nie planujemy innej formuły. Koncepcyj-

ność jest fajna, i niekoniecznie musi utrudniać odbiór całej płyty, pod warunkiem, że poza muzyką, słuchacz zainteresuje się tekstami i spróbuje zrozumieć, o co w całej opowieści chodzi. Tym razem Twór Myopia wychodzi ze swojej standardowej roli narratora naszych tekstów, i oprócz narracji zostaje także głównym bohaterem całej historii. W tekście "Myopia The Creature" przedstawiamy go, podając informacje, które były do tej pory dostępne dla super zainteresowanych tylko na naszej stronie. Zaraz potem Twór Myopia relacjonuje wybuchy na Słońcu, normalna rzecz, ale te są większe i o wiele bardziej intensywne, ogromne chmury atomów, jonów i elektronów wyrzucone ze Słońca zmierzają w stronę Ziemi, nasza atmosfera i osłona magnetyczna nie dają rady, burze magnetyczne wyłączają zasilanie, padają wszystkie systemy, dodatkowo dokonuje się, i tak już wcześniej trwające, odwrócenie ziemskich biegunów magnetycznych, stopniowo zanika ziemska atmosfera co sprawia, że z czasem promieniowanie kosmiczne bez problemu dociera do powierzchni naszej planety z siłą niewielkiego promieniowania nuklearnego, co powoli unicestwia życie na Ziemi. Tu wkracza Twór Myopia, zabiera cały ziemski materiał genetyczny ukryty na lodowej, północnej wyspie, w podziemnym schronie, transportuje go do znanego już z poprzednich opowieści bliźniaczego układu planetarnego Abneveroth na planetę Morth, która przypomina Ziemię sprzed kilku miliardów lat. Tam, znany nam cykl życia będzie trwał dalej. Tak w skrócie wygląda obecny koncept, to tylko zarys, a szczegóły oczywiście na płycie lub na naszej stronie. Taka tematyka była zawsze chętnie wykorzystywana przez metalowe kapele, jednak w waszym przypadku zawartość tej opowieści dodatkowo zdaje się podkreślać fakt, że warstwa tekstowa jest dla was równie ważna co muzyka? Nie wiem, czy tematyka science-fiction jest aż tak często wykorzystywana w metalu, ale my staramy się połączyć więcej pasji w jednym, czyli właśnie specyficzną muzykę i sci-fi. Warstwa tekstowa zawsze była bardzo istotna, tworzy ona jeden spójny obraz z tłem muzycznym lub stanowi istotne tło dla muzyki, dla każdego coś innego stanowi większą wagę. Na długo przed założeniem zespołu zastanawiałem się o czym chciałbym pisać w tekstach mojego potencjalnego zespołu, o byle pierdach, ważnych sprawach, przemycić tam czyjąś poezję? Stanęło na czymś poważnym, z akcentem fantastyki naukowej, i tak jak rozmawialiśmy wcześniej, za każdym razem jest to mini opowieść, jakby nowela, krótkie opowiadanie, które, w miarę potrzeb zawsze może ewoluować, zostać rozwinięte, czy zyskać kontynuację. Możemy tak naprawdę wrócić do każdego pojedynczego tekstu, do każdej historii, tak jak wracamy do naszego układu planetarnego Abneveroth System, budując tam kolejne planety, światy i system planetarny sam w sobie. Takie podejście daje nieograniczone możliwości, więc zachęcamy do zapoznania się ze wszystkimi naszymi wizjami, być może znajdziecie coś dla siebie. Pamiętam sytuację, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem wasze logo. Pierwsze skojarzenie było automatyczne: Voivod! Mieliście wywiad bądź recenzję, w której ta nazwa nie padła? Logo Voivoda cały czas ewoluowało, i jedynie na ich dwóch albumach (płyty druga i trzecia) można mieć pewne skojarzenia z naszym logiem, które od zawsze wygląda tak samo. Poza tym, w tych dwóch przypadkach ich logo koja-


rzyło mi się z jakimś technologicznym tworem, a u nas jest to kanciasty ale abstrakcyjny i asymetryczny szkic, czy raczej wzór z ukrytym w tle zapisem/przekazem na poziomej taśmie. I tutaj muszę przyznać, że ten odwieczny kropkowo-kreskowy kod zniknął na najnowszej płycie, więc może został całkowicie, póki co, rozszyfrowany i odczytany, i to właśnie o tą historię od początku chodziło!? Czas pokaże. A czy nazwa Voivod kiedykolwiek nie padła w recenzji, czy wywiadzie, to nie pamiętam, ale z reguły jest. No i fajnie, ten zespół jest jednak o wiele bardziej rozpoznawalny od nas, i ta nazwa zawsze może kogoś przyciągnąć do naszej muzyki, tak na przykład dołączył do nas Robert Słonka, który szukał skojarzeń z Voivodem, a skończył jako nasz gitarzysta, więc wszystko jest możliwe. W sumie sami jesteście sobie trochę winni, bo wymieniając kiedyś ten zespół, obok Death Angel, w podziękowaniach, niejako zasugerowaliście te porównania i wtedy zaczęło się na dobre: polski Voivod, polski Voivod? Człowiek chciał być szczery i złożyć szczere podziękowania ówczesnym największym inspiracjom, a potencjalny recenzent musi mieć swoje zdanie i nie może się sugerować tym, co zostało napisane, bo przecież może nie mieć to żadnego związku. Ja jednak osobiście mocno się tym podjarałem te piętnaście lat temu, bo ile wtedy było w skali kraju takich porównań, chyba niezbyt wiele. Nie jest to chyba jednak dla was żadną ujmą, tym bardziej, że ekipa Away'a to faktycznie jedni z pionierów nieszablonowego, zakręconego i wymykającego się z szufladek wielbicieli wszelkiej maści porównań, thrashu? Nie może być mowy o żadnej ujmie jeśli wymieniłem Voivod wśród największych inspiracji na pierwszej płycie w 2002 roku i po tym jak dedykowaliśmy naszą drugą płytę zmarłemu Piggy' emu. Do roku 1996 zrobili rewolucję w muzyce metalowej, bo potem różnie z tym bywało, a jeszcze w latach 80. wyprzedzili wszystkich o lata świetlne swoimi wizjami muzyczno-tekstowymi. Jak więc sami określacie to, co gracie? Techno thrash, awangardowy metal, a może jeszcze inaczej? Jak zaczynaliśmy, to szumnie określiliśmy to psychodelicznym metalem i byliśmy z tego dumni. Jedni nam potakiwali i przyznawali rację, a inni się naśmiewali kojarząc psychodelię z rock-

Foto: Myopia

Foto: Myopia

iem lat 70. i mówili, że w tej muzyce nie ma za grosz psychodelii. Bazą dla naszej twórczości był zawsze thrash metal, a cała reszta ewoluowała tworząc swojego rodzaju charakterystyczny i poniekąd rozpoznawalny dla nas styl. Wśród recenzentów pojawiały się określenia w stylu awangarda, metal matematyczny, techniczny, asymetryczny, dysharmoniczny, kosmiczny itp. Mnie najbardziej spodobało się określenie anarchii w thrash metalu albo postmodernistyczny metal, ktoś się natrudził, żeby to wymyślić, ale my gramy swoje i nazewnictwem już teraz się nie przejmujemy. Ostatnimi czasy zauważalne jest większe zainteresowanie taką muzyką, ale to raczej w świecie - w Polsce to była i nadal jest, totalna nisza, a takie dźwięki docierają do najwięk szych pasjonatów? W pierwszej kolejności na pewno tak, fani i pasjonaci jakiejś niszowej muzyki i tak sobie spod ziemi wygrzebią to, co ich najbardziej interesuje bez względu na popularność zespołu. Trudno powiedzieć, czy w obecnych realiach jest gorzej TAK muzykować w naszym kraju niż gdzie indziej. Niby duży i bogatszy może więcej, ale gdzieś tam za oceanem też będą setki czy tysiące świetnych zespołów, które nigdy nie wypłyną lub nawet nie wydadzą debiutu. Zawsze potrze-

bne jest trochę szczęścia, ewentualnie kasy, żeby jakiś choćby mały kontrakt z małym nawet wydawcą podpisać. Jeśli się uda, wydawca chce produkt sprzedać, więc załatwia recki, wywiady, radio, TV, klipy, reklamy, trasy itp. Jeśli to załapie, to przybiera na skali i sile, jeśli nie, to umiera śmiercią naturalną. Autopromocja też wchodzi w grę, ale to tak naprawdę praca na pełny etat na który nie ma czasu w codziennym zabieganym życiu, i też trzeba raczej kogoś zatrudnić, żeby było to zrobione porządnie. W sumie tak było i kiedyś, bo choćby takie Acrimony czy Rain za długo nie pograły... Może gdybyście koncertowali wyglądałoby to nieco lepiej, ale z racji tego, że każdy z was mieszka gdzie indziej, trudno znaleźć wam czas na próby, etc., a tłuc się ileś kilometrów, by zagrać dla garstki ludzi w niewielkim klubie czy salce domu kultury to też żadna frajda? Koncerty na pewno w znacznym stopniu promują zespół, trzeba sporo grać na żywo, jeśli chce się zaistnieć, bez względu na ryzyko związane z niedoborem zainteresowanych. My niestety od dawna jesteśmy zespołem studyjnym, czyli wirtualnym. Różne miejsca zamieszkania i codzienna walka w pracy o przetrwanie sprawiały, że od lat nie było szans na regularne próby całego zespołu i nie było nawet mowy o ewentualnym podjęciu rękawicy z napisem trasa koncertowa; do czegoś takiego trzeba mieć dużo czasu i jakieś wolne zajęcie, które przynosi dochody. Nie chodzi tutaj też o granie dla garstki ludzi, bo zagranie dla małej rzeszy ludzi, ale fanów, to zawsze fajne przeżycie, ale ważne jest też niestety wyjście po takim wyjazdowym koncercie przynajmniej na zero, a to już nie jest takie łatwe. Marzyło mi się po wydaniu nowej płyty, bez względu na koszty, zagranie dosłownie kilku koncertów i nagranie ich, ale to z różnych powodów przerosło moich kolegów. Czy ten brak koncertów nie zraża jednak cza sem potencjalnych wydawców? Mamy prze cież w kraju liczne zespoły grające znacznie ambitniej od metalowej średniej, ale wszystkie one regularnie występują na żywo, co jednak przekłada się na ich lepszą promocję i rozpoz nawalność, szczególnie jeśli pojawiają się na festiwalach czy jako supporty przed zachodni mi gwiazdami? Tak właśnie jest, to tak jak mówiliśmy wcześniej. Jeśli potencjalny wydawca widzi, że zespół nie pokazuje się na żywo, to po co w niego inwe-

MYOPIA

153


stować, skoro prawdopodobnie jedno z najbardziej promujących wydarzeń, czyli koncert, nie dojdzie być może do skutku. Taki wydawca zatrudni agencję promocyjną, ta załatwi różne miejsca do pokazania się, a my z powodów rodzinno-logistyczno-życiowo-pracowniczych powiemy, że nie dajemy rady, i kicha dla wszystkich, ale jak już też wspomniałem, na to trzeba mieć czas, a u nas tego akurat jak na lekarstwo z różnych przyczyn. Czyli jest wam dobrze w tej niszy i zmienian ie czegokolwiek na siłę nie wchodzi w grę, tym bardziej, że sami jesteście w stanie zadbać o wszystko, począwszy od muzyki, a na szacie graficznej płyty skończywszy - jak doszło do tego, że na "Transmyopic Interconnection" wykorzystaliście prace Anety Barglik? W tej niszy wcale nie jest nam tak dobrze, nie jesteśmy tu do końca z własnego wyboru i bardzo chcielibyśmy wystawić głowę ponad powierzchnię, pod warunkiem, że byłoby to na naszych wytycznych, a nie nakazanych uproszczonych schematach. A będąc tutaj, to tak, musimy o wszystko zadbać do samego końca, jeśli chcemy, żeby ktoś jeszcze to zobaczył i posłuchał.

chciałem mieć na płytach ręcznie robione szkice, rysunki, obrazy, i częściowo to się udawało, lepiej lub gorzej. Na demie "The Ultra Control" jest szkic zrobiony ołówkiem, wewnątrz i częściowo na okładce "Subconsciously Unconscious" też są ręcznie robione szkice, na "Simultaneous Simulations" gitarzysta Robert Słonka całą grafikę narysował ołówkiem, i tylko przy dwójce, "Enter Insectmasterplan" nie poszło tak, jak sobie wymarzyłem. Nasz ówczesny gitarzysta Kamil Smala, zrobił zestaw ogromnych rysunków na swoją pracę dyplomową, na jego wystawie-prezentacji zagraliśmy koncert, a wszystko było okraszone prologiem z etiudy filmowej, również pracy dyplomowej jego koleżanki. Po prostu idealne wydarzenie artystyczne! Prace Kamila były niesamowicie precyzyjne, mozolnie wykonane, robił je żelowymi cienkopisami, więc były unikatowe, bo z biegiem lat bledną, więc trzeba było robić zdjęcia, kadrować fragmenty, kolorować w programie graficznym. W ostatniej chwili przed wydaniem płyty (jak to prawdziwy artysta) Kamil zmienił zdanie i powiedział, że zrobi to nieco inaczej. Jak wyszło, widać na wkładce. Na szczęście kilka zdjęć tych prac mi ocalało i mo-

Foto: Myopia

Co do Anety, to Robert "Flakon" Kocoń zadzwonił do mnie, że jest taka osoba, jakaś dalsza rodzina, ma fajne prace i można by je obejrzeć, bo niektóre mogłyby pasować do naszego klimatu. Jeśli by nam się spodobały, to Flakon zaczął by negocjować warunki ich udostępnienia. Przejrzeliśmy stronę Anety i faktycznie okazało się, że wiele prac by nam odpowiadało. Ustaliliśmy wspólną listę i basista negocjował. Aneta staje się coraz bardziej znana i popularna, więc kompletnie nie wiedzieliśmy na co się nastawić, czego się spodziewać. Aneta okazała się jednak być fajną, ciekawą osobą zaintrygowaną połączeniem jej prac z naszą muzyką i na szczęście kwota okazała się do przyjęcia i stwierdziliśmy, że stać nas na zestaw zdjęć kadrujących kilka z jej obrazów. Tak więc prawdziwa sztuka trafiła na naszą okładkę i wkładkę. Podkreślmy, że są to tradycyjne, olejne obrazy, żadne komputerowe grafiki - można więc i w tych cyfrowych czasach nawiązać do przeszłości również w aspekcie oprawy graficznej płyty? Jak się chce, to się da! Ja osobiście od zawsze

154

MYOPIA

żecie je u nas na stronie w galerii zobaczyć pod tytułem tejże płyty. Tak więc, podsumowując ten punkt, można grać postmodernistyczny metal science-fiction niekoniecznie ubarwiony grafikami komputerowymi. "Transmyopic Interconnection" jest w pewnym sensie wydawnictwem dla Myopia przełomowym, bo to pierwsza wasza płyta nagrana bez udziału Szymona Czecha - jego przedwczesna śmierć musiała być dla was ogromnym ciosem i to właśnie jemu dedykuje cie to wydawnictwo? Nikt takiego scenariusza by nie wymyślił i nie napisał. Mieliśmy plany na kolejne spotkanie, kolejne nagranie, nie na Warmii, tylko u nas, w górach. Szymon cieszył się z tego, mówił, że technologia tak postępuje, że zabierze walizkę i to wystarczy za cały sprzęt, że to będzie coś innego, przyjedzie, wypocznie trochę przy okazji. Walczył dzielnie, nie powiedziałbyś, że był chory. Tamtego roku, kiedy odszedł, dzwonił do mnie w maju, byłem na Węgrzech, a on przez telefon cieszył się jak dziecko, że są pierwsze recenzje "Simultaneous Simulations" i są zarąbiste. Potem rozmawialiśmy jeszcze w czerw-

cu o kolejnych recenzjach i wiadomych planach… Zawiesiliśmy się potem jako zespół w próżni, nie pamiętam na jak długo, ale na dość długo, bo najnowsza nasza płyta ukazała się po dopiero pięciu latach. Nigdy nie przesadzaliście z długością swych płyt, ale najnowsza jest wśród nich zdecydowanie najkrótsza, bo trwa niespełna pół godziny - uznaliście, że nie ma co przesadzać i tak intensywny, trudny w odbiorze materiał nie powinien być godzinnym kolosem? Naszą najdłuższą produkcją była pierwsza płyta i trwała aż około 42 minuty, a potem już było zawsze nieco krócej. Trzymamy się póki co jednego schematu, czyli 8 utworów i do tego ewentualnie prolog/epilog czy intro/outro i wydaje nam się, że to jest taki rozmiar właściwy, do tego nie planujemy, że kolejny utwór ma mieć pięć minut, to wychodzi samo z siebie, grasz i w pewnym momencie stwierdzasz, że to już jest to, że wystarczy, i robisz to bez spoglądania na zegarek. Mnie osobiście, zanim jeszcze cokolwiek w życiu nagraliśmy, w tym sensie zainspirował Atheist, ich płyty oscylowały w okolicy 30 minut, a działo się tyle, że mózg tego nie ogarniał. Bardzo mi się to podobało i ciągle podoba, są w tej formie absolutnie niedoścignieni. Mając wspaniałe wzorce, my też wychodzimy z założenia, że powinno dziać się dużo i gęsto na stosunkowo niewielkiej przestrzeni, i lepiej pozostawić raczej niedosyt, niż znużyć kogoś godzinnym, na siłę przeciągniętym materiałem, i powiem ci, że tendencja u mnie jest taka, że wciąż szukam jeszcze krótszej formy, mam już jeden kolejny utwór na bębnach, który jest już zamknięty, i trwa jakieś dwie i pół minuty. Swoją drogą to niby tylko 29 minut muzyki, ale jakby trochę pokombinować, to z tych riffów i patentów spokojnie można by stworzyć mate riał na dwie, albo i nawet trzy płyty - czyżbyś cie w ten sposób rekompensowali tym najbardziej wnikliwym słuchaczom ten niezbyt długi czas trwania krążka? Wielokrotnie już takie coś słyszeliśmy, i faktycznie tak jest. Świadczy o tym fakt, że czasami krótki, 30 sekundowy fragment możemy składać tygodniami, albo, jakkolwiek to nie zabrzmi, miesiącami. Powiedział mi to również kiedyś Jarek Tatarek z Astharoth, w który to zespół zapatrzony byłem bezgranicznie, i gdyby powiedział mi to za czasów ich świetności, to zawał murowany, a tak sprawił nam miły komplement, mówiąc właśnie, że z jednej płyty można by wykrzesać trzy, ale on sam był już w trakcie średniej jakości muzykowania. Ja sam uwielbiam bardzo intensywne płyty, słuchasz po wielokroć, i zawsze jest coś nowego, prawie zawsze coś zaskakuje. My nie wydajemy płyt zbyt często, więc intensywność każdej z nich może zainteresowanym faktycznie umilać czas oczekiwania na następny krążek. Jest więc to produkt wielokrotnego użytku i wierzę, że będziemy w stanie dalej takie produkty, z długą datą przydatności produkować i że nie będą potrzebne żadne konserwanty, żeby produkt się obronił. Wojciech Chamryk


Reminiscencje NWOBHM Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu (NWOBHM) - każdy fan ciężkiej muzyki zna ten termin. Nie jest to sprecyzowana stylistyka. Do jednego worka zostały wrzucone bardzo różne stylistycznie zespoły. Na hasło NWOBHM od razu przychodzą na myśl: Iron Maiden, Saxon, Angel Witch, Tygers Of Pan Tang, Diamond Head i kilka innych. Jednak ten nurt to setki zespołów. Pozostały po nich płyty, single. Niektórym udało się nagrać tylko taśmy demo. O tych, zapomnianych grupach, którym nie dane było się przebić, poświęcona będzie ta rubryka. Postaramy się przedstawić biografie tych "maluczkich", zeskrobać patynę i przybliżyć ich twórczość. Dzięki internetowi można posłuchać ich nagrań. Warto poznać te grupy, bo w wielu przypadkach były to znakomite, bardzo dobre lub dobre nagrania. Na początek trzy zespoły: Tarot (właśnie ukazała się ich płyta), Gold (wkrótce powinny pojawić się ich nagrania) oraz Black Pig. Zygmunt Jot

Gold

Po rozpadzie szkolnego zespołu Graffiti, dwóch nastoletnich gitarz stów: Jon Dalton (17 lat) i Pete yWilley (18 lat) postanowiło założ yć swój pierwszy profesjonalny zespół. Wkró tce do tej dwójki dołączyli basis ta Andy Scott i perkusista Steve Dawson. Działo się to wszystko w 1978 roku w Brist ol. Zespól przyjął nazwę Gold. Działalność grupy można podzielić na dwa etapy . Pierwszy był kombinacją space rocka i glam rocka z heavy metalem. Drugi etap, to już zdecydowanie bardziej metalowe oblic ze zespołu. W 1980 roku na skład ance "The Circus Comes To Town" (Circus Records 1981) ukazuje sie ich kawa łek "Muscle Power". Proszę, nie szukajcie tego. To jest okropne. Ten utwór jest nietypowy dla Gold i można go uznać za wypadek przy pracy. Jest to tym bardziej dziwn e, bo w tym czasie grupa miała na koncie demo z trzema dużo lepszymi utwo rami: "Mountain Queen (pt. 1)", "Change For The Better" i znakomita ballada "Is My Love In Vain". Utwór "Mountain Queen" był planowany jako trylogia, ale nigdy nie nagrano pozostałych dwóch części. Jak większość zespołów, Gold równ ież nie ominęły roszady personalne Z grupą pożegnał się Andy. Jego . miejsce zajął Paul Summerill, które go Rickenbacker dodał charakterystyczną głębi e brzmienia. W tym czasie zespó ł dużo koncertował z innymi grupami NWO BHM (Stormtrooper, Jaguar, No Quartet), grając we wszystkich słynnych klubach w Bristol, takich jak The Granary, Tiffany's, The Locarno, The Stonehouse, The Hollybush i innych. Pomimo liczn ych występów oraz poparcia ze strony popularne go magazynu Sounds, nie mogl i doczekać się ofert ze strony wytwórni płytowych . Ta sytuacja wpłynęła frustrująco na zespół. Konsekwencją tego było rozwiązan ie grupy na początku 1981 roku. Willeyi Summerill połączyli siły z perkusistą Phil Williams (późnie grał w zespole Shiva ). Dalton w tym czasie zaczął swoją przyg odę z muzyką jazzową. Na szczęście rozstanie nie trwało długo i wkrótce Jon dołąc zył do wyżej wspomnianej trójki, tworząc w ten sposób trzecie, ostatnie wciel enie Gold. Ponownie wiele konc ertują, grając w Southend, Norwich, Doncaster, Midl ands i Południowej Wali. Po jedny m z koncertów ich furgonetka została okrad ziona, zginął cały sprzęt. Zespół nie miał ubezpieczenia i cała ta sytuacja załam ała członków grupy. Niestety to był koniec. 36 lat później skontaktowałem się z Jon Dalton a to co z tego wyni napisał on na swojej stronie na faceb kło ooku: "Prawie 40 lat temu grałem kosmiczny heavy metal w zespole o nazwie Gold. Szczerze mówiąc, zupełnie o tym zapomniałem, ale wcześn iej w tym roku skontaktował się ze mną Z. J. Nie mam pojęcia, jak on o nas usłyszał, ale jedna sprawa prowadziła do następnej. Bristol Archive Records wyraził zainteresowanie wydan iem niektórych z niewielu nagrań, które pozostały z tamtego czasu, w tym tylko trzy utwor y studyjne, które nagraliśmy: "Mountain Queen (pt. 1)", "Change For The Better" i "Is My Love In Vain". Są też dwa dodatkowe utwory: "Dead or Alive" i "This Place Never Changes", które zostały nagrane na żywo na kaseci e i przetrwały do dziś!. Myślę, że możemy spodziewać się, że zostaną one wydane na kompilacji w niedalekiej przyszłości. Nigdy bym nie uwie- Tarot rzył w to co się wydarzy, gdyby powie dziano mi to na początku roku". Nam pozostaje wierzyć, że Brist ol Archive Records wyda ten nagrania jak najsz ybciej. Gold

Black Pig Black Pig to niewątpliwie najcięższa grupa z nurtu NWOBHM i to dosłownie (wystarczy spojrzeć na zdjęc ie). Powstali w 1980 roku w Ham pshire. Początkowo występowali pod nazwami Deathwish lub Keith Norton's Deathwish. W skład wchodzili Keith Hibdigevoc, Kevin "Fingers" Lane- lead guitar, Steve "Horse" Knox- guitar, Gary "Gaz " Codling- drums. W tym czasie w zespole nie było basisty. Wkrótce grupę opuszcza Kevin. Jego miejsce zajmuje Pete McCarthy- lead guitar, Pod koniec 1981 roku Deat hwish przestaje istnieć. Trzech muzy ków zespołu postanawia dalej kontynuować grę pod nową nazwą: Black Pig. Keith Hibdig, Steve Knox i Gary Codling werbują dwóc h nowych członków do zespołu. Są to Johnny "Rep" Richards- guitar i Dave "Cha rles Bronson" Marsh- bass. W kwiet niu1984 roku Black Pig jadą do Poole, gdzie w Arny's Shack studio nagrywają demo zatytułowane "Selection of Fine Truf fles". Znalazło się na nim 7 kawa łków: 1."Bad Girl", 2."Devil Worship", 3."Drive Me To Hell", 4."End Of Day", 5."Ev il Eye", 6."My Life Is Torn", 7."Poison Minds". Jak wspomina wokalista: "Tylko siedem utworów zostało nagrane na setkę w studiu na ośmio-ścieżk owy magnetofon. Jedyna dograna rzecz to mój szept w "My Life Is Torn" - został zapętlony od końca drugiego refrenu aż do głównej pauzy "*. Po jego ukazaniu się grupa wyrusza w trasę promującą demo. Trasa odbywała się pod nazwą "The Flat Earth Tour". Niestety w 1985 roku zespół rozpadł się. Na dalszej drodze rozwoju grupy stanęła miłość. Jak mówi stare przysłowie: gdzie diabe ł nie może, tam babę pośle. W tym wypadku były to trzy siostry, które rozkochały w sobie Gary, Keith'a i Steve'a. Wkrótce odby ły się trzy wesela i pod presją rodzi ny muzycy zrezygnowali z gry w Black Pig. W 30-tą rocznicę powstania zespołu, w 2011 roku, odbył się reunion gig. Od tamtej pory występują 3-4 razy w roku. W zespole grają czterej muzycy z oryginalnego skład u Black Pig oraz perkusista Gary Klata. Ich oryginalny pałker Gary Codling (obec nie znany jako Gaz Norman) grał w tym czasie w zespole Kiss The Gun wraz z Alan Marsh i Andy Boulton znan ymi z Tokyo Blade oraz z Dave South z innej zapomnianej grupy NWOBHM Titan. *tłumaczenie: Karol Gospodarek

Black Pig

Tarot rds ukazała się jedna z pierwszych W 1980 roku nakładem Logo Reco Electric Warriors". Na albu"New BHM NWO płyt kompilacyjnych z zespołami takich wykonawców jak: (obok t Taro łu zespo r" mie znalazł się utwór "Feel the Powe watcher, Rhab-stalDawn , Oxym ior, Warr , Strut Silverwing, Vardis, Turbo, Jedediah Time). Po ukazast Again Race , Kosh er, tfight lion, Colossus, Bastille, Buffalo, Stree r stał się klasyUtwó wo. wnict wyda to promujący niu się albumu odbył się mini tour o zespole zagisłuch niu nagra tym . Niestety, po cznym kawałkiem dla wielu fanów gh and wanie pojawiała się płyta "Rou odzie niesp roku 2017 tku nął. Na począ sy. Nieskromnie napiszę, że w pebonu trzy i rów utwo osiem Ready" zawierająca o czym można do ukazania tego wydawnictwa wnym stopniu przyczyniłem się zespołu została wyjaśnioria histo nicza tajem latach wielu przeczytać we wkładce. Po na. A jawi się tak: efract. Działali do 1982 roku w nieZespół powstał w 1979 roku w Pont om King- guitar, Brian RedfernMalc s, vocal byzmienionym składzie: Pete Allen ał suportując wiele zespołów ertow konc ół dużo bass i Andy Simpson- drums. Zesp W lipcu 1980 grał koncerty astle. Newc oom w Me, min. Def Leppard w Mayfair Ballr nowy singiel "Metal Man/ Hold swój owała prom która , light mniz grupą Lime ej nocy koncert była kolejna zapo tamt cym grają łem zespo cim Touch Me" (trze go istnienia Still Earth). Zespół w czasie swoje ana, pochodząca z Doncaster grupa się w lutym 1980 roku w Haliła odby sza Pierw e. niow nagra odbył również trzy sesje Druga sesja z go dnia zarejestrowali pięć utworów. fax, podczas której w ciągu jedne ie wtedy został nagrany właśn To ry. utwo ne kolej trzy czerwca 1980 roku przyniosła odbyła się w the Power". Trzecia i ostatnia sesja ich najbardziej znany utwór "Feel ocowała trzema zaow ież równ i ld ersfie Hudd w marcu 1981 w Septmeber Studios Ostatecznie ież zainteresowana RSA Records. kompozycjami. Zespołem była równ Tarot zojak tym po roku 1982 w ety y. Niest jednak nie doszło do podpisania umow zespole cja, jak w opisywanym gdzieś obok sytua bna (podo tu sprzę ze ziony stał okrad Jak wspomniałem na początku, dziś . grupy iu iązan rozw o ja decyz Gold), zapadła and Ready", zawierającą naprawdę gh "Rou płytą się yć ciesz my na szczęście - może lktalk.net kupić pod adresem: horacedog@ta bardzo dobry materiał. Można ją r "Leaving Today" jest doUtwó .. rzecz a dziwn o bardz PS. Jest jedna z albumu "Red You Today" zespołu Heritage kładnie taki sam jak kawałek "Nee czności? okoli zbieg ny otyka niesp by Czyż morse Code" (Rondelet 1982).

REMINISCENCJE NWOBHM

155


Scena heavymetalowa to nie tylko muzycy i zespoły, to także menadżerowie, promotorzy, wydawcy, dziennikarze, właściciele klubów, kolekcjonerzy, itd., ogólnie fascynaci oddani sercem całemu ruchowi. Właśnie takim ludziom miała być poświęcona seria artykułów. Kilka z nich już się pojawiło. Niestety, mimo naszych żarliwych deklaracji i zapewnień cykl ten nie ukazuje się regularnie. Prawdopodobnie wywiad z bohaterem niniejszej rozmowy też mógł być odłożony na "lepsze czasy", ale tym razem nic nie stanęło na przeszkodzie. Bart Gabriel - bo o nim właśnie mowa - od dłuższego czasu prowadzi Gabriel Management i Skol Records. Jego ostatnie poczynania w ramach tych instytucji są bardzo widoczne. Myślę, że fani oddani tradycyjnemu heavy metalowi przyznają, że niedawno wydane albumy podopiecznych Gabriel Management, Crystal Viper, Hexx, Mythra, Savage Master, to porządne kawałki metalu. Bardzo wiele dzieje się również w ramach Skol Records, a ostatnio realizowany plan tj. seria z replikami na CD kultowych singli zespołów NWOBHM, to wręcz rewelacyjny pomysł. A przecież to nie wszystko czym aktualnie zajmuje się Bart Gabriel. Zresztą o wszystkim przeczytacie w poniższej rozmowie, do czego gorąco zachęcam.

99% samozaparcia i pracy, i 1% szczęścia HMP: Skol Records zaistniała, gdy w 2009 roku został wydany singiel Crystal Viper "Stronghold: Under Siege". Czy pomysł na zachowanie w pamięci szerszego grona fanów utworu, który promował grę planszową "Stronghold", był impulsem założenia tej wytwórni, czy też ten pomysł był w twojej głowie od dawna? Bart Gabriel: Kiedy wydawaliśmy wspomniany

hełmów z rogami - zgadza się, ale zupełnie niedawno okazało się, że nosili je wojownicy niektórych plemion które żyły na terenach skandynawskich przed Wikingami! Prowadzenie wytwórni, nawet małej, niszowej, to nie tylko piękna przygoda ale przede wszystkim praca, która niesie wiele wysiłku i wyrzeczeń. Przygotowanie materiału audio i Foto: Skol Records

Foto: Gabriel Management

singiel, miał być wyłącznie dodatkiem do gry, ale stwierdziliśmy, że będzie fajnie, jeśli na krążku pojawi się nazwa jakiejś wytwórni, żeby nie wyglądało to jak wydana własnym kosztem demówka. Miałem wtedy pod ręką płytę Faithful Breath "Skol", a jako że zawsze fascynowała mnie historia Wikingów - nazwa pojawiła się sama. Kiedy dwa lata później miałem już w głowie konkretny plan jeśli chodzi o wytwórnię, stwierdziłem, że nazwa Skol Records jest na tyle fajna, że nie ma sensu szukać nowej. Zresztą samo logo Skol Records też pasuje do konceptu: zawsze lubiłem maskotkę Manilla Road i okładkę Cirith Ungol do płyty "King Of The Dead" którą malował Michael Whelan, i stąd rogaty hełm w naszym szyldzie. Zaraz pewnie ktoś powie, że Wikingowie nie nosili przecież

156

SKOL RECORDS

grafiki, mastering, tłoczenie, druk okładek, promocja, dystrybucja... Mimo, że to mała wytwórnia, trzeba dbać aby wszystko było na wysokim poziomie, bo takie płyty trafiają głownie do kolekcjonerów, którzy zwracają uwagę na takie szczegóły. Biorąc pod uwagę to wszystko co wymieniłem, oraz to, że nakłady takich wydawnictw są niskie, to zastanawiam się, czy zespół i wydawca w ogóle coś na tym zyskuje? No właściwie prawie sam odpowiedziałeś na to pytanie: niski nakład to niski zysk, a wysoki poziom to wysokie koszta, więc jeszcze niższy zysk. Niby można zrobić wszystko taniej i robić tłoczenie gorszej jakości, prostą wkładkę zamiast ładnej książeczki, czy po prostu nie płacić zespołom lub nie opłacać praw autorskich (co zresztą wiele wytwórni robi), ale jeśli chodzi o Skol

Records, to kierują mną dwie zasady. Po pierwsze, przede wszystkim liczy się dobro zespołu. Z każdym zespołem jestem do bólu szczery, a umowy które podpisuję są bardzo proste i przejrzyste. Przy takim nakładzie mówimy oczywiście o śmiesznych pieniądzach - nie trzeba być geniuszem żeby policzyć, ile w ogóle fizycznie da się zarobić na płycie w powiedzmy 500 sztukach, która ma grubą książeczkę (a więc gdzie samo tłoczenie jest bardzo drogie), gdzie trzeba zapłacić zespołowi, grafikowi który zaprojektował książeczkę, gdzie trzeba opłacić prawa autorskie etc., nie wspominając już nawet o dodatkowych kosztach takich jak mastering czy np. nowa okładka. Poza tym każdą taką kalkulację robi się przy pozytywnym scenariuszu, że cały nakład się wyprzedaje - co w rzeczywistości nie zdarza się często. Ale bądźmy szczerzy, pieniądze nie zawsze są najważniejsze i czasem rzeczywisty zysk trudno określić. Niekiedy dzięki takiej reedycji zespół zostaje przypomniany fanom i jest to impuls do reaktywacji, zaczynają spływać oferty koncertowe. Zasada druga: wydaję płyty tak, jak sam chciałbym je kupić. Więc przykładowo, nigdy nie wydam w Skol Records płyty w popularnych ostatnio eko pakach czy digipakach, bo po prostu mi się nie podobają, i bardzo szybko się niszczą. Klasyczny heavy metal nie jest zbyt popularnym gatunkiem, i w przypadku nieznanych czy też zapomnianych zespołów, nawet te 500 sztuk przeważnie wyprzedaje się przez kilka lat. Tutaj dość istotny jest fakt, że każda taka płyta momentalnie pojawia się w Internecie, i każdy może ją ściągnąć za darmo w kilka minut, i wtedy faktycznie ani zespół ani wytwórnia nic z tego nie mają. Sumując: jeśli ktoś zakłada tego typu wytwórnię, ma zamiar robić wszystko legalnie i uczciwie, i liczy na zarobek, to bardzo szybko się rozczaruje. Ze względu na twoją działalność masz wiele kontaktów i możliwości. Jednak nie szalejesz, nie wydajesz dziesiątków tytułów rocznie, a działasz robiąc krok po kroku. Świadczy to o twojej uczciwości wobec siebie jak i zespołów. To chyba jedna z podstawowych zasad twoich działań? Po części przed chwilą odpowiedziałem na to pytanie. Cokolwiek robię, czy to w ramach działalności Skol Records czy Gabriel Management, zawsze i przede wszystkim liczy się dla mnie dobro zespołu. Jestem przede wszystkim fanem, i nic nie wkurwia mnie tak, jak opowieści, że dany zespół został oszukany w ten czy inny sposób. Jestem może idealistą, ale mam taki pogląd, że muzycy i zespoły dają nam coś bardzo wartościowego, sztukę, coś co czyni świat i nasze życie lepszym i ciekawszym, więc zasługują na szacunek i każdy możliwy rodzaj pomocy. Wyobrażasz sobie świat bez muzyki, koncertów i płyt? Bo ja nie. A branża jest pełna szumowin które bardzo chętnie okradają zespoły i bazują na ich niewiedzy czy naiwności. Wielokrotnie wchodziłem w jakiś projekt gdzie z góry wiedziałem, że na nim stracę, lub pomagałem komuś za darmo, właśnie przez to, że jestem fanem. Mam też zapewne wrogów w kilku wytwórniach, bo przy pomocy prawnika udało mi się rozwiązać kilka kontraktów które były krzywdzące dla zespołów. Niedawno, na łamach Heavy Metal Pages zresztą, ktoś zarzucił mi, że kreuję się na wielkiego fana. Cóż, przede wszystkim na logikę: co bym zyskał kreując się akurat na fana heavy metalu? Mówimy o gatunku który uważany jest za niemodny, niepopularny, a często wręcz wyśmiewany. Więc pytanie: po co? Dla pieniędzy? Dla popularności? Przecież to w absolutnie żaden sposób nie idzie w parze z byciem fanem heavy metalu. Nie odczuwam potrzeby kreowania się na kogokolwiek (albo po


prostu jestem na to za stary), jestem szczery w tym co robię. Ktoś może powiedzieć: jasne, to tylko słowa. Ale w moim przypadku jest akurat odwrotnie, są czyny, nie ma słów. Nie angażuję się w żadne bitwy na forach dyskusyjnych czy dyskusje na Facebooku, nie mam specjalnej ochoty na bycie w centrum zainteresowania. Po prostu robię swoje, a wspomniana szczerość regularnie przysparza mi wrogów, bo od czasu do czasu jednak trzeba komuś powiedzieć "nie", a to jest zawsze słabo przyjmowane, no i potem czytasz, że Bart to kutas albo pozer.

Ostatnio przygotowałeś album "Pounding Metal" w hołdzie Exciter, dlaczego teraz wybrałeś właśnie ten zespół? Do jakich następnych tributów się przymierzasz? Tutaj głównym impulsem był fakt, że po wielu komplikacjach, z którymi byłem zresztą na bieżąco, bo od wielu lat przyjaźnię się z muzykami Exciter (kilka lat temu pomogłem Danowi wydać płytę jego solowego projektu), zespół powrócił na scenę w oryginalnym składzie, co mnie, jako ich starego i oddanego fana, bardzo ucieszyło. Następna składanka w kolejce to "Granbretan Invasion", czyli "A Tribute To NWoBHM", gdzie udział potwierdzili już m.in. Enforcer, Cauldron, Visigoth, Night Demon i Twisted Tower Dire. Cieszy mnie też bardzo, że tytuł składanki który wziąłem z cyklu Runestaff, został zaaprobowany przez Michaela Moorcocka, z którym od jakiegoś czasu jestem w kontakcie. To mój ulubiony pisarz, więc składanka jest jakby podwójnym tributem. Bardzo intryguje mnie ostatni twój pomysł, tj. seria z replikami na CD kultowych singli zespołów NWOBHM. Aż dziwię się, że nikt jeszcze na to nie wpadł. Mam nadzieję, że będziesz ten pomysł kontynuował. Tak, dość często słyszę, że to bardzo fajny pomysł. I znowuż, wyszło, że chyba jednak jestem przede wszystkim fanem: pomysł wziął się stąd, że te oryginalne single bardzo często osiągają absurdalne ceny, i dochodzi do sytuacji, że jeśli ktoś chce mieć w kolekcji legalne wydawnictwa, i nie satysfakcjonuje go powiedzmy nielegalna kopia mp3, niektóre nagrania stają się dostępne

Foto: Gabriel Management

Katalog Skol Records znakomicie odzwierciedla twoje zainteresowania. Są w nich rzadkie albumy z lat osiemdziesiątych, gdzie szczególną rolę odgrywają płyty zespołów z NWOB HM, są zespoły współczesne, gdzie kapele z kobietą na wokalu to tzw. twoje oczko w głowie, są też różne kompilacje w hołdzie ikon klasycznego heavy metalu. Jak powstają takie składanki, czy wyszukujesz zespoły, które maja już nagrane takie covery, czy też są to specjalnie wersje nagrań przygotowane wyłącznie na twoje projekty? Tutaj nie ma jakiejś zasady, każda taka składanka powstaje w inny sposób. Przykładowo, składankę "A Tribute To Riot" zrobiłem po tym, jak dowiedziałem się, że ojciec zmarłego Marka Reale choruje, i ma problemy finansowe. Wyliczyłem, ile teoretycznie mógłbym maksymalnie wyciągnąć z takiej składanki, zaokrągliłem to trochę do góry, i nie pytając nikogo o zdanie jeszcze przed premierą przelałem pieniądze na jego konto. Do teraz mam kopie tego albumu na stanie, więc praktycznie jestem cały czas na minusie, ale absolutnie nie żałuję swojej decyzji. A same nagrania czasem powstają specjalnie na robione przeze mnie składanki, a czasem pojawiają się na wydawnictwach własnych nagrywających zespołów. Te decyzje należą już do nich, bo umowy konstruuję w ten sposób, że nie przejmuję praw do danych nagrań, tylko zostawiam je zespołom.

Foto: Skol Records

wyłącznie dla osób z bardzo grubymi portfelami. Teraz może się cieszyć nimi większa liczba fanów. I tak, seria będzie kontynuowana przez pewien czas - na razie nie brakuje mi pomysłów. Z przyjemnością obserwuję rozwój kariery Savage Master. Niedawno wydałeś ich bardzo udaną EPkę "Creature Of The Flames". Zespół ten, to dla mnie przykład, gdzie ambicja zespołu współgra z działaniami managementu. Mam podejrzenia, że czasami musisz studzić ich energię i entuzjazm... Chyba jeszcze nie doszło do sytuacji, gdzie faktycznie musiałbym studzić ich energię i entuzjazm. Obie strony, to znaczy oni jako zespół i ja jako management, regularnie rozmawiamy i wymieniamy się pomysłami, i potem staramy się realizować te które są najbardziej sensowne. Przy okazji chciałbym zwrócić uwagę na twoją elastyczność w prowadzeniu wytwórni. Nie jesteś przysłowiowym psem ogrodnika. Potrafisz namówić do współpracy inne wytwórnie, które posiadają większe środki i tak przykładowo Skol Records zajmuje się wydaniem płyt na CD, a High Roller Records wytłoczeniem płyty na winylu. A wszystko to na korzyść kapeli. To chyba też aktualny trend środowiska, gdzie ważne jest zaufanie, szczerość i uczci wość. Ważne są pieniądze ale nie kosztem muzyków. To akurat idzie trochę dalej, i dość dobrze potwierdza zasady którymi się kieruję. Wielokrotnie miała miejsce sytuacja, że jakiś zespół chciał wydać materiał w Skol Records, ale miałem świadomość, że ktoś inny jest w stanie zaoferować im lepsze warunki niż ja, i po prostu doprowadzałem do wydania danego materiału w innej, większej wytwórni. Kiedy czuję, że coś ma szansę sprzedać się trochę lepiej niż w tych paruset sztukach, to wolę żeby to szło do większej wytwórni i dotarło do większej ilości fanów. Tak było w przypadku m.in. zespołów Mythra,

Titan Force czy Quartz, które najpierw wydały płytę w Skol Records, a później albo reedycje albo nową płytę właśnie w High Roller Records. Dochodziło w pewnym momencie do rozmowy w stylu: "- chcemy wydać płytę w Skol Records", "- dobra, możemy to zrobić, ale lepiej dla was będzie jeśli wydacie ją u kogoś innego, kto ma większe możliwości finansowe, lepszą promocję i lepszą dystrybucję niż ja". Tak więc technicznie taki zespół usłyszał "nie" od Skol Records, ale jednocześnie usłyszał "tak, zajmiemy się tym" od Gabriel Management, gdzie A&R, w tym również podpisywanie kontraktów to dość spora część naszej działalności. To pewnie dziwne czy wręcz nielogiczne, i chyba świadczy o tym, że taki ze mnie biznesmenem jak z koziej dupy lejce, ale nie mógłbym spać spokojnie ze świadomością, że miałem możliwość zapewnienia jakiemuś zespołowi lepszych warunków w innej wytwórni niż moja, i tego nie zrobiłem. W katalogu Skol Records jest kilka pozycji z NWOBHM, w tym ostatnio wydana płyta "Attack" mało znanego Macaxe, który na początku lat 80. wydał kasetowe demo właśnie z tym materiałem. Jednak chciałbym porozmaw iać o innym zespole tego nurtu, Mythra. Oprócz tego, że wydałeś im w Skol Records antologie z wczesnymi nagraniami, jesteś też ich managerem i producentem. Dla mnie ich nowy album "Still Burning", jest przykładem jak powinien brzmieć i wyglądać powrót kapel tego nurtu. W tym przypadku miała miejsce dokładnie taka sytuacja, jaką przed chwilą opisałem. Najpierw wydałem w Skol Records ich składankę, która wzbudziła takie zainteresowanie, że po pierwsze pojawiły się oferty koncertów, a po drugie, zespół zaczął myśleć o nowym albumie. Chcieli go wydać w Skol Records, ale dałem im jasno do zrozumienia, że inna wytwórnia jest w stanie zapewnić im lepsze warunki. W międzyczasie

SKOL RECORDS

157


wielokrotnie spotykaliśmy się przy różnych okazjach, i po prostu się zaprzyjaźniliśmy. W pewnym momencie członkowie zespołu stwierdzili, że pierwszy raz spotykają się z takim podejściem, i szkoda, że nie spotkali mnie na początku lat 80-tych, bo wtedy ich kariera potoczyłaby się inaczej. Wtedy z kolei ja stwierdziłem, że nie mamy właściwie nic do stracenia i w sumie dlaczego nie, i w ten sposób zostałem z nimi jako menadżer i producent ich nowej płyty, którą wydali w innej już wytwórni (śmiech). Jesteś producentem "Still Burning", nagrywaliście ten album w częstochowskim MP Studio. Nie jest to jedyna twoja współpraca z tym studiem. Świadczy to o tym, że w Polsce od dawna można przygotować dobry i dobrze brzmiący album. Po prostu, polskie studia, inżynierowie dźwięku, producenci nie odbiegają wyposażeniem, umiejętnościami i wiedzą od ogólnych standardów... Bądźmy szczerzy: 90% brzmienia to zespół. Muzycy, ich umiejętności, ich styl, ich kompozycje, ich przygotowanie się do sesji, a przede wszystkim mentalność i świadomość tego co się chce osiągnąć. Bardzo często w takiej sytuacji kluczowa jest właśnie postać producenta - i nie ma znaczenia czy to osoba z zewnątrz czy też członek zespołu, ważne żeby wiedział co robi. Studio to narzędzie które pozwala osiągnąć zamierzony cel i uchwycić to co robi zespół, ale ktoś po drodze musi podejmować odpowiednie decyzje. Zgodzisz się przecież ze mną, że można zrobić rewelacyjną płytę w pół-amatorskim studio, jak i fatalny album w najlepszym studio na świecie. Masz rację, mamy w Polsce świetne studia i ludzi którzy wiedzą o co w tym wszystkim chodzi. Weźmy na przykład studio Hertz - to klasa sama w sobie, ich produkcje znają chyba wszyscy fani black i death metalu. Niedawno produkowałem nagrania w nowym studio które mam praktycznie pod nosem, i okazało się, że jest rewelacyjne - świetny realizator który zna się na swojej robocie, świetny sprzęt, czego chcieć więcej? Przygotowując się do wydania wznowień lub innych materiałów archiwalnych, odnośnie okładek zachowujesz dwie zasady. Zachowana jest oryginalna okładka albo powstaje zupełnie nowa. W wypadku nowej grafiki jakie zachowujecie standardy, z jakimi artystami najchętniej współpracujesz? Jedyny standard to taki, że okładka musi się podobać i mnie i członkom zespołu. Nie jestem zbyt wielkim fanem nowoczesnych komputerowych grafik, wolę klasyczne, malowane obrazy, ale to generalnie jedyne co narzucam. Nie ma chyba jakiegoś jednego artysty z którym bym współpracował chętniej niż z innymi, tutaj elementem decydującym jest raczej wizja zespołu, i styl w jakim grają. No chyba, że wyraźnie dają mi do zrozumienia, że wolą żebym sam coś wymyślił. Odkąd Cię pamiętam, zawsze starałeś się propagować zespoły z lat 80. i ogólnie trady cyjny heavy metal. Dragonight Agency to chyba był zalążek tego co robisz obecnie? Przed Dragonight Agency, w latach 90-tych było jeszcze Bard Music, i gdzieś tam po dro-

158

SKOL RECORDS

dze jeszcze Bart Gabriel Productions, a później, kiedy byłem związany przez chwilę z magazynem Hard Rocker, funkcjonowałem pod szyldem Hard Rocker Management. Prawda jest taka, że nigdy nie przywiązywałem wagi do jakiegoś wizerunku swojej osoby, i nie zależało mi na reklamie tego co robię, więc nie miało dla mnie specjalnego znaczenia pod jakim szyldem działam. To trochę jak z przysłowiem "szewc bez butów chodzi" - zawsze bardziej koncentrowałem się na tym co mam do zrobienia, niż na sobie. Kilka lat temu wszystkie działalności spiąłem po prostu swoim nazwiskiem, i tak zostało Gabriel Management. Zawsze starałeś sie wygrzebać jakiś stary zapomniany materiał, który wart był przypom nienia. Wydaje mi się, że dzięki tobie Karthago Records wydał album "Goliath", Lorda Vadera. Prawdopodobnie był to pierwszy album, który dzięki tobie został przypomniany. Od tamtej pory masz na koncie sporo odświeżonych materiałów, wiele z nich sam remasterowałeś, robiłeś to dla swojej satysfakcji, a także na zamówienie konkretnych wytwórni. Mógłbyś zrobić krótki bilans jakie płyty wyciągnąłeś z lamusa i z jakimi zespołami i wytwórniami w tej kwestii współpracowałeś? Tak, od czasu wydania płyty Lord Vader "Goliath" minęło trochę czasu, i obecnie moja dyskografia liczy około 120 wydanych tytułów, gdzie byłem producentem, współproducentem lub które masterowałem. Ciężko o jako taki bilans, aczkolwiek to dla mnie zawsze przeogromny zaszczyt i przyjemność, kiedy mogę współpracować z zespołami których jestem fanem. 20 lat temu nie śmiałbym przypuszczać, że kiedyś będę współpracował z na przykład Cirith Ungol, Pagan Altar, Titan Force, Mythra, Hexx, Avenger, czy Jack Starr's Burning Starr. Równolegle do Skol Records prowadzisz Gabriel Management, której niewątpliwie największą gwiazdą jest Crystal Viper. Pytanie jednak nie będzie dotyczyło bezpośrednio tej grupy. Kariera zespołu pokazuje jak ciężko trzeba pracować aby powoli i z mozołem piąć się po szczeblach kariery. Jak myślisz, jak długo w Polsce będzie wśród kapel pokutowało przekonanie, że to wytwórnia i menadżer muszą wszystko muzykom podstawić pod nos? Nie jestem pewien, czy takie przekonanie faktycznie funkcjonuje, ale jeśli tak, to zespołom które wychodzą z takiego założenia niestety nie wróżę zawrotnej kariery. Obiło mi się o uszy, że nawiązałeś współpracę z Axe Crazy i Roadhog. Wnioskuję, że zauważyłeś w nich potencjał. Ze względu, że wspieramy te zespoły od początku ich kariery ciekaw jestem, czy wierzysz, że osiągną przynajmniej taki status jak ma Crystal Viper? Współpraca to zdecydowanie zbyt mocne słowo, ale faktycznie, od czasu do czasu rozmawiamy, i staram się im podpowiedzieć pewne rzeczy. Bardzo chciałbym, żeby w Polsce była tak silna heavymetalowa scena jak powiedzmy w Niemczech czy Szwecji, ale nie uda się to nawet w minimalnym stopniu, dopóki nie zmieni się mentalność ludzi, i nie dotrze do nich fakt, że trzeba sobie wzajemnie pomagać i grać do jednej bramki, a nie przeciwko sobie.

Trzeba trochę pokory, samodyscypliny i jasnego określenia co się chce osiągnąć. Oczywiście łatwiej jest powiedzieć, że "my jesteśmy zajebiści a oni są chujowi, są pozerami, i sprzedali się bo odnieśli sukces", niż cieszyć się czyimś sukcesem, wyjść z założenia "skoro im się udało, to nam też może", i pracować nad tym co nam nie wychodzi. Tylko, że to do niczego nie prowadzi, a negatywna energia zatoczy koło i kopnie Cię w tyłek. Jeśli pojawi się zespół, który jak właśnie wspomniane grupy będzie koncentrował się na graniu zamiast angażować się w spory i konflikty, i akurat będę miał taką możliwość, to chętnie mu pomogę, i życzę mu, żeby odniósł sukces jak Vader czy Behemoth, a nie jak Crystal Viper. W ogóle ostatnio twoim zespołom powodzi się. Crystal Viper, Mythra, Hexx, Savage Master wszystkie wydały bardzo udane albumy, co dodatkowo wzbudza zainteresowanie zespołami i twoim managementem. Nie obawiasz się, że zostaniesz zasypany ofertami współpracy, ulegniesz i weźmiesz na siebie zbyt wiele zobowiązań? Zresztą i tak masz ich nie mało... Bardzo miłe to co piszesz, jeśli tak rzeczywiście odbierane są te zespoły i ich twórczość, to chyba znaczy, że jesteśmy skuteczni w tym co robimy. Nie obawiam się, że zostanę zasypany ofertami współpracy, bo jestem nimi zasypywany od lat - kiedyś próbowałem to liczyć, i wychodziło, że każdego miesiąca zgłasza się do nas z różnymi propozycjami między 10 a 20 zespołów lub wytwórni. Większość automatycznie odpada, bo bardzo często są to albo ocierające się o spam wiadomości typu "ctrl+c/ ctrl+v", - "cześć, jesteśmy zespołem takim i takim, fajnie by było współpracować" - które ignoruję, bo skoro zespół sam nie wie czego od nas chce, to ja tym bardziej nie będę wiedział, albo zespoły czy artyści którzy nie mają związku z naszym profilem. Czasem jest też śmiesznie, bo okazuje się, że chciałaby z nami współpracować na przykład znana z MTV gwiazdka pop. Pomijam sytuacje ekstremalne, kiedy ta sama osoba regularnie do mnie pisze jak to by było fajnie gdyby jej zespół pojechał z jednym z zespołów z Gabriel Management w trasę, albo może nawet jakby się udało nawiązać współpracę z Gabriel Management, a jednocześnie wali wpis na stronie wspomnianego zespołu jacy to są chujowi, albo wstawia do sieci filmik video gdzie wyzywa mnie od pozerów, bo i takie kwiatki miały już miejsce (śmiech). Nie, nie obawiam się że wezmę na siebie zbyt dużo, mam do tego raczej trzeźwe podejście, i zawsze zanim zdecyduję się na współpracę z kimś, rozważam wszystkie za i przeciw, i bardzo dokładnie sprawdzam dany zespół, żeby wiedzieć co faktycznie możemy zaoferować i co robili i z jakim skutkiem do tej pory. Niekiedy mówię wprost, że jesteście fajnym zespołem, ale na tym etapie nie potrzebujecie managementu. Innym razem współpraca dotyczy jakiegoś jednego konkretnego projektu lub zadania i trwa bardzo krótko. Na przykład tak było niedawno w przypadku amerykańskiego zespołu Heretic, gdzie moje zadanie ograniczało się do znalezienia wytwórni która by wydała ich nową płytę, czy kiedy podczas kilku koncertów zastępowałem tour managera Sabaton. Mam wrażenie, że mimo wielu czysto zawodowych zobowiązań, bezinteresownie wspo magasz też muzyków, z którymi jesteś po prostu zaprzyjaźniony... No coś Ty, przecież ten gość Bart Gabriel tylko kreuje się na wielkiego fana, jest pozerem i robi to dla kasy (śmiech).


Prowadząc wytwórnie, management zespołów, na rynku zgromadziłeś wiele doświadczenia. Oczywiście zostało to zauważone, i wytwórnie zaoferowały ci promocję swoich produktów. Na tą chwilę promujesz tytuły z High Roller Records, No Remorse Records, Dissonance Productions, Back On Black Records i chyba Cult Metal Classics Records. Ogrom pracy. Większe metalowe wytwórnie posiadają po kilka osób do samej promocji, a ty mierzysz się z tym sam. Gdyby nie Internet i ogólna cyfryzacja, to pewnie ciężko miałbyś z wywiązaniem się z tych promocyjnych zobowiązań? Na brak zajęć faktycznie nie narzekamy, ale tak jak w przypadku zespołów - przy trzeźwym podejściu da się to wszystko ogarnąć. Poza tym z każdą wytwórnią współpraca wygląda inaczej, niekiedy zajmujemy się tylko jednym tytułem, niekiedy kilkoma naraz, a czasem dzielimy się obowiązkami z inną agencją. Pamiętasz Bard Magazine? Wiesz, że ten zin był głównym impulsem do powstania Heavy Metal Pages? Pamiętam, mimo że to era kamienia łupanego, i czasów kiedy Internet był w Polsce nowinką dostępną na wybranych uczelniach wyższych (śmiech). Nie wiedziałem, że mój stary fanzin był inspiracją do powstania Heavy Metal Pages, bardzo mi miło. Wracając do sedna, czyli do pytania o Twoje dziennikarstwo. Na początku bardzo mocno naciskałeś na tę dziedzinę działalności, byłeś znany głównie jako dziennikarz, jednak w pewnym momencie powiedziałeś dosyć. Nie korci cię jednak aby wrócić do pisania? Może nie samego dziennikarstwa muzycznego, ale jako autor książek tematycznych, np. o NWOBHM. Myślę, że wiedza, znajomość, a często przyjaźń z muzykami tego nurtu pozwoliłyby przygotować ci bardzo ciekawe pozy cje. Wierz lub nie, ale dziennikarstwo nigdy nie sprawiało mi przyjemności. Wywiady jeszcze, ale pisanie recenzji to zawsze był dla mnie bardzo trudny temat. Każda płyta i każdy utwór, to jakiś ładunek emocjonalny, czyjeś przeżycia, kompozytor wkłada w to serce i ma jakąś wizję, i jak mamy efekt końcowy to mogę stwierdzić, czy mi się to podoba, czy też nie. I to tyle, bo kim ja jestem, żeby kogoś oceniać...? Mój gust nie jest żadnym wyznacznikiem tego czy coś jest dobre czy złe. Książka, kto wie. Za tematy encyklopedyczne jak np. NWoBHM na pewno nie będę się brał, bo jest wiele osób które mają dużo większą wiedzę niż ja. Po tym jak wydało się, że maczałem paluchy przy kilku zespołach (niekoniecznie stricte heavymetalowych) które w ostatnich latach odniosły sukces, niedawno dostałem ofertę napisania książki na temat managementu i generalnie prowadzenia kariery zespołu, coś na zasadzie poradnika "co robić a czego nie robić", ale nie jestem pewien, czy to dobry pomysł. Chyba bardziej miałbym ochotę napisać jakąś książkę w stylu heroic fantasy jestem fanatykiem prozy takich autorów jak Moorcock czy Howard, więc raczej tutaj bym siebie widział (śmiech).

Cały wywiad dotyczy Skol Records i Gabriel Management ale ciągle mówimy o tradycyjnym heavy metalu, a Ty przecież lubisz też stary black i death metal... Dobrze, że zaznaczyłeś "stary", bo faktycznie, w nowym black i death metalu nie znajduję dla siebie zbyt wiele. Jestem fanem starej szkoły, kiedy pod określenie "heavy metal" wchodziło dużo więcej podgatunków. Równolegle z klasycznym metalem przerabiałem thrash, black i death metal, przede wszystkim dlatego, że bardzo mocno siedziałem w tape tradingu. W każdym gatunku znajdowałem coś dla siebie, bez specjalnego zastanawiania się czy to jeszcze jest heavy metal, czy już może thrash a może death. Uwielbiam grupy takie jak Possessed, Bathory, Sarcofago, czy też te uznawane za bardziej ekstremalne, jak Beherit i Blasphemy z jednej, a Mortician z drugiej strony. W latach 90-tych korespondowałem też z wieloma osobami związanymi ze sceną blackmetalową, trafiały do mnie demówki takich zespołów jak Marduk czy Emperor, zresztą wiele z tych przyjaźni trwa do dzisiaj. Uwielbiam stary death metal, wczesne płyty Deicide, Cannibal Corpse, Obituary, Morbid Angel, Malevolent Creation, to dla mnie mistrzostwo, zresztą to samo ze europejskimi grupami takimi jak Entombed, Asphyx czy Grave. Mam też świra na punkcie zespołów takich jak Nifelheim, Dissection czy Destroyer 666. Można więc śmiało powiedzieć, że jestem entuzjastą i fanem całej kultury metalowej, nie tylko heavy metalu. W metalu i mu-

zyce ogólnie, zwracam uwagę na klimat, atmosferę, pasję z jaką gra dany zespół, i co chce wyrazić przez swoją muzykę - miałem odpowiedzieć, że zwracam uwagę na melodię, ale już wymieniłem Beherit i Blasphemy, więc to nie przejdzie (śmiech). W nowym metalu za dużo jest komputerów, sztuczności, i bezsensownej pogoni za tym, żeby było szybciej, równiej, i precyzyjniej, a za mało czynnika ludzkiego, co dość mocno mija się z tym czego szukam w muzyce. Należysz do osób, które umiały przekuć swoją pasję w zawód. Ile w tym jest samozaparcia a ile szczęścia? Jeśli mam odpowiedzieć na to pytanie szczerze, to 99% samozaparcia i pracy, i 1% szczęścia. Na przestrzeni lat byłem oszukiwany i okradany, osoby które obiecywały pomoc znikały, moje pomysły były podkradane i wykorzystywane przez inne osoby i firmy, i wiele razy wybierając honorowe wyjście z sytuacji brałem coś na siebie, popadając w długi. Kilka razy osoby z którymi nigdy nie miałem do czynienia, bądź też osoby którym w jakimś momencie odmówiłem współpracy, zaczynały oczernianie mnie bądź też rozpuszczanie plotek na mój temat. Mało optymistyczny akcent na koniec wywiadu, ale jeśli mam obiektywnie spojrzeć na swoje życie zawodowe, to nie widzę w nim zbyt wielu szczęśliwych zbiegów okoliczności. Życzę Ci samych sukcesów i liczę, że dzięki Skol Records i Gabriel Management fani tradycyjnego heavy metalu będą mogli cieszyć się z wielu bardzo ciekawych płyt i zespołów. Bardzo dziękuję za wywiad i fajne pytania. Michał Mazur

Foto: Skol Records

Foto: Gabriel Management

Wydawca, producent, manager, fan... jesteś też kolekcjonerem. W Polsce większość ludzi żyje w małych mieszkaniach. Jak sobie radzisz z gromadzeniem płyt, masz jeszcze miejsce w domu na nowe płyty? Płyty to jeszcze pół biedy, jakiś czas temu ubzdurałem sobie, że założę coś w rodzaju heavymetalowego muzeum, zacząłem więc zbierać różne gadżety i przedmioty - często dość spo-

rych rozmiarów - no i tutaj zaczynają się schody jeśli chodzi o miejsce. Poza tym, nabyłem też duży, dobrze brzmiący zestaw perkusyjny, z którego korzystają zespoły z którymi pracuję jako producent, więc sytuacja mieszkaniowa zaczynała być naprawdę nieszczególna (śmiech). Na szczęście od jakiegoś czasu Gabriel Management ma biuro, które trochę "rozładowało" temat.

SKOL RECORDS

159


Flotsam & Jetsam a Annihilator, brzmiał zaskakująco znajomo. Nie wiem, co było dla nich główną motywacją do powrotu (wrócili w 2010), ale gdyby ktoś próbował mnie przekonać, że chodziło wyłącznie o granie dla samego grania, po tym koncercie nawet byłbym skłonny w to uwierzyć. Była w tym energia, była radość, a z drugiej strony nie było choćby cienia desperackiej chęci powrotu do dawnego, gwiazdorskiego statusu. Zupełnie, jakby muzycy w pełni zdawali sobie sprawę z własnych ograniczeń i zamiast silić się na cokolwiek (jeden mini album w ciągu 7 lat to nie jest plan na ponowne zawojowanie świata), postanowili po prostu dzielić się tym, co mają najlepsze. Fanów im od tego na pewno nie przybędzie, ale że kilka rzeczy na początku lat 90. im wyszło (ze wskazaniem na "Everything About You" i cover "Cats in the Cradle"), jeszcze na kilka lat dobrej zabawy powinno wystarczyć. 3 sierpnia (czwartek)

Wacken Open Air 2017 2 sierpnia (środa) Strati: Dzień zerowy wszedł już na stałe do kanonu wielu festiwali, nic dziwnego, że stał się też częścią W:O:A. W tym roku na deskach sceny w namiocie w środę pojawili się między innymi Flotsam & Jetsam, Ugly Kid Joe i Annihilator. Ten pierwszy koncertował w kwietniu w Polsce, z dłuższą set listą, ale za to… bez efektownego przebrania. Zanim opadła kurtyna, już jakiś mężczyzna w stroju potwora z okładki pierwszej płyty paradował z przodu sceny. Jakie było nasze zaskoczenie, kiedy okazało się, że to sam wokalista, Eric A.C.. Podczas samego występu zdjął maskę, ale zielone wdzianko zdobiło go przez cały koncert. Z "okładkowej" płyty zresztą zespół zagrał dwa utwory. Ponieważ starocie z "No Place for Disgrace" uzyskały nową świeżość z postaci ponownego nagrania, grupa nie obawiała się wypełnić nimi prawie połowy występu. Ja osobiście bardzo czekałam na… utwór z nowej płyty, "Iron Maiden", który w bardzo błyskotliwy sposób wykorzystuje tytuł. Choć wcale nie opowiada o najsłynniejszym heavymetalowym zespole na ziemi, jego stylistyka czerpie z niego garściami. Zresztą przed wykonaniem "Iron Maiden" Eric A.C. dodał, że jest to dla niego najważniejszy zespół w życiu. Cóż, kawałek jest świetny, ale odrobinę "rozjechał się" chłopakom. Mimo to, ogólne wrażenia z koncertu mam bardzo pozytywne. Uf, Wacken bardzo dobrze rozpoczęte! Marcin Książek: Gdy Ugly Kid Joe mieli swoje pięć minut, o ich poczynaniach czytałem w magazynach Bravo i Popcorn. Pamiętam, że najbardziej w tym wszystkim podobała mi się wtedy ich maskotka, noszona przez gitarzystę koszulka reprezentacji Niemiec oraz latające na koncertach dmuchane lalki. Ale, oczywiście, sama muzyka też była niczego sobie. Kolejne kasety gościły w moim magnetofonie na tyle regularnie, że choć z większością ich dorobku nie miałem styczności przynajmniej od 20 lat, niemal cały set Amerykanów, którego miałem okazję wysłuchać w przerwie pomiędzy występami

160

Strati: Tradycyjnie oficjalnie festiwal otwiera coverband, zespół Skyline. Tym razem zresztą grający dwukrotnie, bo wystąpił też na małej scenie w późniejszym terminie. Choć staram się za każdym razem zobaczyć ten koncert, tym razem nie byłam na nim od początku. Będąc w namiocie prasowym słyszałam te same covery, które grupa gra niemal co roku. Pod sceną wywabił mnie nie grany wcześniej cover, a mianowicie "Gutter Ballet" Savatage zaśpiewany przez Henninga Basse. Spacer na koncert okazał się trafiony nie tylko z powodu zupełnie zgrabnie i z właściwą dla tego kawałka mocą odegranego coveru, ale też z powodu Doro, która pojawiła się zaraz po "Gutter Ballet" i zaśpiewała hymn Wacken "We are the Metalheads", a zaraz potem, na koniec koncertu, "All we are". Doro jest związana z festiwalem od lat. Niekiedy, jak w tym roku właśnie, pojawia się na nim jako gość, nie grając własnego występu. Dość wspomnieć, że zaraz po Wacken po Internecie zaczęła krążyć wspólna fotka Doro z Rolfem. Gwiazdy metalowej sceny też lubią sobie robić zdjęcia ze znanymi muzykami. Ciekawostką miał być dla mnie koncert Rossa the Bossa. Kiedy z zespołem śpiewał Mike Cotoina, dochodziły mnie słuchy, że koncerty ekipy Rossa sięgają wyżyn kultu Manowar, a głos Mike'a tak łudząco przypomina Erica Adamsa, że można się poczuć jak w wehikule czasu. Niestety nie dane mi było zobaczyć koncertu Rossa w tym zestawieniu, bo wokalista śpiewał z nim ledwie rok. Mimo to, Marc Lopes, choć absolutnie nie tak doskonały jak Eric Adams, solidnie wykonywał klasyki Manowar. Koncert faktycznie miał sentymentalny posmak. Takich przeżyć nie dostarczy niestety już i sam Manowar, głównie z dwóch względów. Po pierwsze setlista, co zrozumiałe, złożona była ze starych utworów, których ekipa DeMaio dziś już unika, po drugie, można było usłyszeć wiele fantastycznych kawałków z normalnie brzmiącym basem. To, jak DeMaio obecnie zniekształca wręcz groteskowo swoim graniem te świetne kawałki, woła czasem o pomstę do nieba. W czwartek wczesnym popołudniem na Wacken można była dostać namiastkę starego, dobrego Manowar. Dobrze zagranego, porządnie za-

LIVE FROM THE CRIME SCENE

śpiewanego i okraszonego charakterystyczną gitarą Rossa. Można było rozkoszować się takimi eposami jak "Blood of my Enemies", "Sign of the Hammer" czy "Battle Hymn" i bawić się na takich hitach jak "Hail and Kill". Co ciekawe, ten klasyk został w początkowej partii ozdobiony bluesową solówką. Mi się takie swobodne podejście do coverów podoba, podejrzewam, że był to znak sygnalizujący dystans Rossa do całego przedsięwzięcia grania koncertów składających się z samych kawałków Manowar. Marcin Książek: Czwartkowy hard-rockowy akcent tym razem należał do Europe. Szanuję Szwedów za to, że wrócili z nowym pomysłem na siebie i w oparciu o ten pomysł sukcesywnie budują swoją nową pozycję. Pozycję zespołu dojrzałego, na swój sposób poważniejszego, ale też nieodcinającego się od własnych korzeni. Szanuję również za koncertową dyspozycję godną ikon hard rocka u szczytu formy, dzięki której każda kompozycja, niezależnie czy pochodząca z "Wings of Tomorrow", czy z "Bag of Bones", brzmi wybornie i nie wymaga szczególnej oprawy. Ten zespół to naprawdę znacznie więcej niż utwór "The Final Countdown", którego nie boi się grać na żywo, mimo że aktualnie jest prawdopodobnie w takim samym stopniu ich błogosławieństwem jak i przekleństwem. I za to też ich szanuję. Chociaż dla mnie najjaśniejszym momentem ich występu był jak zwykle "Scream of Anger". Strati: Accept daje znakomite koncerty. Pełne werwy i mocy. Na każdy z nich cieszę się jakbym miała zobaczyć Accept po raz pierwszy. Jedyną drobną wadą koncertów Niemców jest to, że za każdym razem… w zasadzie grają to samo. Tym razem była okazja zobaczyć coś innego. Accept wystąpił w bloku Wacken "A Night to Remember", dlatego nie mógł przygotować tak po prostu czegoś zwykłego. Sytuację znakomicie wykorzystał Wolf Hoffmann, który rok temu wydał metalowo-symfoniczny album "Headbangers Symphony", na którym klasyki muzyki poważnej zaaranżowane były nie tylko na orkiestrę, ale też na gitarę i perkusję. Wolf Hoffmann nie mógł znaleźć lepszej okazji do zagrania ich na żywo. Koncert składał się zatem z trzech części. W pierwszej Accept zagrał zwykły set. W drugiej zszedł ze sceny, pozostawiając na niej jedynie Wolfa z Narodową Czeską Orkiestrą (ta już ma chyba metalowy etat, bo chwilę wcześniej widziałam ją przygrywającą do koncertu Sabaton na Masters of Rock). Klasyczne kompozycje wzbogacone o moc rockowego instrumentarium wypadły interesująco i mimo, że występ nie przewidywał wokali, te pół godziny nie zakrawały o nudę. Paradoksalnie najsłabsza była trzecia część koncertu. Choć zaserwowała nam bonus w postaci nieco innej niż zawsze kolejności utworów, niestety nie wykorzystała swoich możliwości. Po pierwsze, zespół mógł pokombinować i poszukać w swojej bogatej dyskografii kawałków, którym orkiestra doda mocy lub świetnie wyeksponuje partie instrumentalne. Niestety zespół Wolfa tak nie uczynił poprzestając na zestawie setlisty tradycyjnym dla ostatnich występów. Po drugie, aranżacje w wielu miejscach nie były trafione. Tam, gdzie mogły podkreślić masywność kompozycji (już uszyma duszy słyszę te basowe doły w "Teutonic Teror"!), wchodziły w górne, wysokie rejony snując własne melodie. Przecież aż


się prosi, żeby za pomocą orkiestry podbijać to, co w Accept najbardziej charakterystyczne i wartościowe. Tymczasem smyczki grały melodie tam, gdzie w oryginalnym kawałku akurat walcowały proste riffy. Wiele utworów, jak choćby wspomniany "Teutonic Terror" czy "Metal Heart" było zwyczajnie nieudanych. Wielu muzyków przyznaje, że zagranie koncertu z orkiestrą jest niezwykle trudne. Czasem myślę, że najlepiej uczynił kiedyś Rage i od początku zaaranżował płytę tak, żeby i smyczki znalazły swoje godne miejsce. Po tej nie do końca udanej symfoniczno-metalowej uczcie poszłam do namiotu na wyziewy z "De Mysteriis Dom Sathanas" Mayhem. W namiocie panował straszliwy ścisk, a znalezienie miejsca na obejrzenie sceny graniczyło z cudem. W końcu jednak udało mi się podejść w nienajgorsze miejsce. Bardzo dobrze, bo dopiero z oprawą mogłam docenić to, co widzę i słyszę. Wynikało to z tego, że fonia zlewała się w jedną homogeniczną masę. Nie wiem czy jest to specyfika płyty, którą grał w całości zespół, czy raczej kwestia nagłośnienia. Dopiero wraz z teatrem, który odgrywał się na scenie mogłam dostrzec w tym występie coś interesującego - klimatycznego, obcego i nieco w stylu wehikułu czasu. Przyzwyczajona jestem, że na koncertach w największej mierze odbieram muzykę. Tutaj, zadadnie miałam dwukrotnie utrudnione (nieznajomość tematu plus nagłośnienie), dlatego moją wizytę na występie Mayhem odbieram po prostu jako intelektualną przygodę. Marcin Książek: Death metal nigdy nie był mi szczególnie bliski. Odkąd jednak dwa lata temu, zupełnie niespodziewanie, koncertowo przekonali mnie do siebie Szwedzi z Unleashed, w sprzyjających okolicznościach staram się dawać szanse kolejnym ekipom. Mając w pamięci poruszenie, jakie w roku 1998 wywołał album "Amongst the Catacombs of Nephren-Ka", tym razem postanowiłem zmierzyć się z Nile. Kompozycyjnie, wykonawczo, brzmieniowo, wszystko bez zarzutu, ale growl Karla Sandersa pozostaje dla mnie absolutnie nie do przeskoczenia. Dotrwać do połowy seta pomogli mi wspomagający go wokalnie, a brzmiący nieco bardziej przyjaźnie basista i drugi gitarzysta (odpowiednio Brad Parris i Brian Kingsland, tego ostatniego nawet mógłbym słuchać), ale na więcej nie miałem siły. 4 sierpnia (piątek) Przykro patrzeć na Warrela Dane'a. Perspektywa dużej sceny sprawiła, że nie był to obraz tak druzgocący jak podczas ubiegłorocznej serii koncertów klubowych, ale i z odległości kilkudziesięciu metrów trudno było nie dostrzec jego nienajlepszej formy ogólnej czy niedostatków garderoby. Wokalnie było względnie przyzwoicie, a na pewno lepiej niż można było się spodziewać, nadal jednak nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Warrel na scenie zwyczajnie się męczy. I męczyłem się razem z nim. Dlatego też, mimo pełnego zaangażowania ze strony Lenny'ego Rutledge'a i reszty zespołu oraz mimo tego, że ze sceny przemiennie z utworami z "The Year the Sun Died" wybrzmiewały takie klasyki jak "Die for My Sins", "Taste Revenge" czy "Eden Lies Obscured", sporą część koncertu spędziłem wpatrując się w zegarek i sprawdzając, jak długo jeszcze. Wracaj do formy, Warrel. 15 lat temu koncert Grave Digger oparty w całości na kompozycjach z albumów "Tunes of War", "Knights of the Cross" i "Excalibur" byłby dla mnie jednym z głównych wydarzeń festiwalu. A.D. 2017, po całej serii przeciętnych

albumów oraz kilku równie przeciętnych koncertach, szedłem pod scenę bez większych oczekiwań. Liczyłem jedynie, że będzie nieco lepiej niż ostatnio. Było znaczniej lepiej, choć zadziałał głównie repertuar. Oceniając obiektywnie Boltendhal i spółka nie zaprezentowali niczego ponad niemiecką poprawność. Oceniając subiektywnie, kupili mnie już przy drugim w secie "Killing Time" (zaczęli "nieśredniowiecznie", bo od "Healed by Metal") i dalej starałem się już czerpać pełną przyjemność z tego co dobre ("Kinghts of the Cross", "Lionheart", "Rebellion") oraz przymykać oko na to co nienajlepsze ("The Ballad of Mary (Queen of Scots)", dobór utworów z "Excalibur", mocno odczuwalny brak drugiej gitary). Udało się na tyle, że wieńczący koncert "Heavy Metal Breakdown" pojawił się zaskakująco szybko. Twórczość Sonata Arctica tak dawno wypadła z kręgu moich zainteresowań, że ich występ śledziłem z większej odległości, kręcąc się po terenie festiwalu. Plus taki, że miałem okazję posłuchać całkiem poprawnie odegranych "Full Moon" i "8th Commandment" z "Ecliptica" oraz "Black Sheep" i "Tallulah" z "Silence". Minus, że słyszałem też całą resztę. W secie, z rzeczy wartych odnotowania, był jeszcze "Don't Say a Word", ale w tym czasie byłem już w drodze do namiotu na występ Grand Magus. A tam ciekawy obrazek - kataniarze czekający na Szwedów zmuszeni słuchać końcówki występu skaczącej po scenie ekipy Dog Eat Dog. Przetrwali. Strati: Przeszłe koncerty Grand Magus nie napawały mnie tak wspaniałymi emocjami jak ten. Dlaczego? Pamiętam dawniejszą, nieco bardziej vintage'ową muzyczną stylizację Grand Magus, która nie do końca odpowiadała mojego gustowi muzycznemu. Obecnie panowie ze Sztokholmu coraz to mocniej celują w estetykę majestatycznego epic heavy metalu. Rzeczy-wiście, na Wacken, w namiocie zagrali same utwory od płyty "Iron Will" do współczesności. Mocarnie, masywnie, przejrzyście, z doskonale słyszalnym basem, który "tworzył" muzykę. Z muzyką świetnie korespondowała wizualna strona i zachowania zespołu, a mocnego kolorytu koncertowi dodała publiczność. Absolutnie doskonała publiczność. Przybyła tłumie i śpiewała wszystko. Takiej kapitalnej interakcji na linii kapela-publika nie widziałam od czasu warszawskiego koncertu Manilla Road. Kończący koncert "Hammer of the North" programowo zaszczepił wśród ludzi chęć nucenia motywy przewodniego. Wychodziliśmy z koncertu i jeszcze przez kilkanaście minut dało się słyszeć

gromkie "oooo ooo ooo ooo ooo oo oooo". Emperor dostał dużą scenę, świetny wieczorny czas i miał zagrać kultową płytę "Anthems to the Welkin at Dusk". Okoliczności wydawały się widowiskowe. Tymczasem zespół prawie nie wykorzystał możliwości, bo prawdopodobnie postawił na motto "muzyka się obroni" rezygnując z scenografii i oprawy scenicznej, która tak bardzo pasowałaby do muzyki. Co więcej, Norwegowie kontynuują zapoczątkowane kilka lat temu występowanie bez makijaży, co wywołuje osobliwy efekt. Wygląda to tak, jakby schludny pan profesor biologii wyrykiwał potężne frazy w rytm epickich tonów na wielkiej scenie. Szkoda, że potencjał został zmarnowany, bo muzycznie koncert robił bardzo dobre wrażenie. Marcin Książek: Do trzech razy sztuka. Po dwóch nieudanych podejściach do Megadeth w nowym składzie na Masters of Rock (mieli grać rok temu, ale występ odwołano w ostatniej chwili ze względu na uraz Ellefsona, mieli powrócić w tym, ale w kilka miesięcy później organizator tej deklaracji już nie pamiętał), udało się na W:O:A. Ostrzyłem sobie na ten koncert zęby jako na główne danie festiwalu i takie otrzymałem. Ogromne ekrany z wizualizacjami do poszczególnych kompozycji, spektakularne światła i "Hangar 18" poparte "Wake Up Dead" i "In My Darkest Hour" na dzień dobry. Po takim wstępie ten występ nie mógł się nie udać, nawet mimo nienajlepszej tego dnia dyspozycji wokalnej Mustaine'a. Nowości, w całkiem pokaźnej liczbie, bo świeżych kompozycji było aż sześć, wyłącznie z "Dystopia", co mnie osobiście odpowiadało podwójnie. Raz, że album wyjątkowo udany, a dwa, że dzięki temu Kiko Loureirio mógł zaprezentować się w pełni również we własnym repertuarze, z popisowym, instrumentalnym "Conquer or Die!" włącznie. I o ile gitarzystą wybitnym był od dawna, tak w ciągu dwóch lat w Megadeth dodatkowo stał się również prawdziwym scenicznym zwierzęciem, którego ten zespół potrzebował. Kolejne utwory z "Dystopia" ("The Threat Is Real", "Lying in State", "Poisonous Shadows", "Fatal Illusion" oraz "Dystopia") uzupełniały "Sweating Bullets", "Trust" oraz "Tornado of Souls" (test sprawności dla każdego kolejnego gitarzysty Megadeth zdany celująco). Absolutny brak zgrzytów pomiędzy jednymi a drugim tylko potwierdził klasę nowego materiału. A dalej były jeszcze "Symphony of Destruction" (Megadeth! Megadeth! Aguante Megadeth!), "Mechanix", tym razem bez jakichkolwiek uszczypliwości pod adresem kolegów z Metallica w zapowiedzi, "Peace Sells" z obowiązkowym udziałem Vica Rattleheada

Foto: Rolf Klatt

LIVE FROM THE CRIME SCENE

161


oraz już na bis "Holy Wars… The Punishment Due". Wygląda nieźle? A brzmiało jeszcze lepiej. Tak się potwierdza status gwiazdy. Strati: Podczas gdy większość zaciekawionych uczestników Wacken udała się na osobliwość w postaci Marlina Mansona (zresztą komentarze nie były pochlebne po jego występie), my udaliśmy się do namiotu, zobaczyć na małej scenie Candlemass. Miałam bardzo pozytywne nastawienie po ubiegłorocznym występie w Goleniowie na festiwalu Rock Hard Ride Free. Traf chciał, że kameralny, nastrojowy, powolny koncert Candlemass widziałam prosto (dosłownie było to jak zimny prysznic) po pełnym rozmachu, dynamicznym występie Megadeth na dużej scenie. Muszę przyznać, że ten szok kulturowy wpłynął na mój odbiór koncertu. Zwyczajnie nie mogłam się skoncentrować. A przecież zespół grał świetnie, Levén był w znakomitej formie wokalno-choreograficznej (już nie mówię o wizualnej, facet wygląda jakby odkrył eliksir młodości), a sam repertuar oparty był na legendarnej już płycie "Nightfall". Na scenie wystąpił też sam Leif Edling, który ostatnio balansuje na granicy nieuczestniczenia z powodu psychologicznego i naduczestniczenia z powodu twórczego. 5 sierpnia (sobota) Marcin Książek: Dzień świstaka. Pogoda, scena, set, wszystko niemal identyczne jak niespełna trzy tygodnie wcześniej na Masters of Rock. Uśmiech na twarzy po koncercie również, bo koncertowo Rage w obecnym składzie to absolutna ekstraklasa. Świetnie skrojony set płynący niczym dobrze przemyślany album, zachowujący właściwy balans pomiędzy klasykami z czasów "Black in Mind" i "End of All Days" a utworami z "The Devil Strikes Again" i "Seasons of the Black" oraz pełne zaangażowanie ze strony stale uśmiechniętych muzyków, to przepis na koncertowych sukces, który w przypadku Wagnera, Rodrigueza i Maniatopoulosa sprawdza się za każdym razem. Podobnie jak i za każdym razem sprawdza się "Higher than the Sky" z wplecionym w środek "Holy Diver" z wokalnym popisem Marcosa. Rage on! Strati: Po występie trio udaliśmy się na ich konferencję prasową. Najbardziej entuzjastycznie do tworzenia nastawieni byli gitarzysta Marcos i gitarzysta Vassilios. Opowiadali o swoich nadziejach na przyszłość i o najnowszej trasie koncertowej na którą zawitają także do Australii, gdzie jeszcze Rage nie wywiało. Peavy przy-

glądał się ze spokojem temu, co opowiadają jego koledzy z zespołu, zupełnie jakby chciał dodać "noo… jak was do tego czasu nie wydalę z zespołu". To oczywiście tylko moja luźna interpretacja. W rzeczywistości ogromnie cieszy mnie entuzjazm nowych muzyków Rage, bo odzwierciedla się on zarówno na koncertach jak i na płytach. O występie Powerwolf mogłabym napisać w zasadzie to samo, co w zeszłych latach. Za każdym razem gdy widzę tę niemiecką (czy też niemiecko-rumuńską) ekipę, ubolewam nad utratą pierwszych, pompatycznych koncertów Powerwolf i poddanie się modzie na ludyczność i festyn. Co prawda klimatycznych, bądź klasycznie heavymetalowych, osadzonych na dobrych riffach kawałków na ostatnich płytach Niemców jak na lekarstwo, coś tam jednak może się znaleźć. Niestety, nawet jak da się znaleźć, zespół nie kwapi się, żeby je przedstawić na koncercie. Wyjątkiem był "Let there be Night" z "Blessed and Possessed". Tak, pośród skocznych kawałków w rodzaju "Dead Boys don't Cry" czy "All we need is Blood" zaplątał się majestatyczny, odarty z biesiadnego sznytu utwór. Trzeba jednak przyznać, że Attila znakomicie czuje się wśród niemieckiej publiczności. Ma dużo lepszy kontakt i chętniej nawiązuje "dialog" z publiką u siebie niż kiedy gra w Polsce lub Czechach. Wynika to najprawdopodobniej z drobnej bariery językowej. Ja się staram odrzucić "brzemię ubolewania", zaakceptować Powerwolf takim, jakim on jest (wiem, że nigdy już do korzeni zespół nie wróci, acz miałam cień nadziei, gdy wydawał reedycje pierwszych krążków) i po prostu dobrze się bawić. Cóż, niewątpliwie ludyczny charakter obecnego Powerwolf trafia w gusta festiwalowej publiki, bo ta, bawi się świetnie. Albo ma takie podejście jak ja. Ja też w końcu też postanowiłam zaaprobować to, co słyszę, żeby z koncertu wyciągnąć to co najlepsze, zamiast nie poddawać się marudzeniu. Marcin Książek: Mimo stosunkowo wczesnej pory i ograniczonego czasu, Alice Cooper przywiózł ze sobą całe przedstawienie. Było więc odcinanie głowy, było monstrum Frankensteina, była mordowana tancerka i cała seria innych obowiązkowych atrakcji. Był też chyba największych ścisk pod sceną podczas całego festiwalu, a w trakcie "Poison" prawdopodobnie również największe zagęszczenie crowdsurferów na metr kwadratowy. Koncert zaczął się od mocnego uderzenia w postaci "Brutal Planet", przechodząc płynnie w "No More Mr Nice Guy". Na

Foto: Patrick Schneiderwind

162

LIVE FROM THE CRIME SCENE

scenie starcie dwóch światów. W jednym klasa i adekwatne do wieku dostojeństwo w osobie lidera, w drugim rock'n'rollowe szaleństwo pod przewodnictwem Nity Strauss. Dziewczyna gra i wygląda tak, że naprawdę trudno oderwać wzrok, co, mam wrażenie, dodatkowo motywuję resztę zespołu, również walczącą o swoje 5 minut. Nową płytę w secie reprezentował wyłącznie "Paranoiac Personality", a z największych hitów, oprócz wspomnianego "Poison", usłyszeliśmy jeszcze m.in. "Feed My Frankenstein", "Only Women Bleed" i "I'm Eighteen". Nie zabrakło też, bo zabraknąć nie mogło, "School's Out" z ładnie wplecionym fragmentem "Another Brick in the Wall". Całości natomiast dopełnił odegrany w hołdzie Lemmy'emu cover, a jakże, "Ace of Spades", odśpiewany, zgodnie ze zwyczajem, przez basistę. Uwagi? Następnym razem poproszę o to samo, ale po zmroku, z pełną oprawą świetlną. Może być bez "Ace of Spades". Strati: Amon Amarth jest obecnie jednym z najbardziej atrakcyjnych zespołów live. Mimo, że grają prosto kompozycyjnie i muzycznie, potrafią wykreować rewelacyjny show. U nich po prostu zapunktował sam pomysł na siebie. Dodatkowo, ostatnimi laty z melodyjnego death metalu skręcili mocno w kierunku heavy metalu z "ekstremalnymi" wokalami, co sprawiło, że ich muzyka mogła zatoczyć szersze kręgi popularności. To wszystko doskonale było widać na tegorocznym występie na Wacken. Koncert, podobnie jak ostatnie, był oparty na utworach z najnowszych płyt, dzięki czemu zyskał wręcz "przebojowy" charakter. W połączeniu z mocnym brzmieniem i efektowną scenografią dał jak zwykle - spektakularny efekt. Jako, że ostatnio wikińskie klimaty cieszą się jeszcze większą popularnością niż kilkanaście lat temu, zespół świetnie wpisał się w ten klimat. Była już kiedyś wielka łódź, była scena na grzbietach smoków… tym razem scenografia wydawała się w pierwszej chwili - jak na Amon Amarth - skromna. Dopiero z czasem rosła w siłę, żeby na końcu wackeńską scenę oplótł gigantyczny wąż Midgardu. W trakcie, przed "Father of the Wolf" pojawił się na niej Loki, a przed "Twilight of the Thunder God" Johan Hegg tradycyjnie już uderzył wielkim młotem wywołując deszcz fajerwerków. Dodawszy do tego wszystkiego wigor muzyków i niemal nieustające uśmiech wokalisty, dostaliśmy świetny, mocny, witalny koncert. Próżno w nim poszukiwać riffowych łamańców. Ale energii i radości grania, niejeden band może Amonom pozazdrościć. Marcin Książek: To miał być koncert wyjątkowy, bo ostatni w ramach trasy promującej album "Ghostlights". Gdzieś tam pojawiały się nawet głosy, że być może ostatni w ogóle, ale tych chyba nikt nie traktował poważnie. Popularność projektu jest zbyt duża, a płynność składu daje zbyt duże możliwości, by nie dopisać do tej historii kolejnych rozdziałów. Rzeczonej wyjątkowości jednak nie zarejestrowałem. Pomijając większą gadatliwość Tobiasa Sammeta i przekomarzanie z fanami Kreator zgromadzonymi pod drugą sceną, miałem raczej wrażenie powtórki z Masters of Rock sprzed roku. I to w nieco gorszym wydaniu, bo bez Michaela Kiske. Najlepsze momenty? "The Scarecrow", "Promised Land", "Runaway Train" i "Let the Storm Descend Upon You" (Jorn Lande na żywo jest nie do pobicia!), "A Twisted Mind" (wyjątkowo udana interpretacja w wykonaniu Erica Martina) oraz "Seduction of Decay" (Geoff Tate w zaskakująco dobrej formie). Najgorsze? Położone przez Herbie'ego Langhansa "Reach Out for the Light" i "Shelter from the Rain" oraz okropne od początku do końca "Lost in Space". Ale całość na plus. Granatowo-biały na czerwonym tle.


Strati: Pędząc na koncert British Lion udało mi się zobaczyć jeszcze końcówkę Primal Fear, który grał na sąsiedniej scenie w namiocie. Na koncert basisty Iron Maiden postanowiłam przyjść w miarę wcześnie, żeby skorzystać z możliwości zobaczenia legendy z bliska (nigdy nie udaje mi się to na Iron Maiden). Choć pomysł przyjścia wcześniej nie był konieczny (wbrew pozorom bez problemu można było podejść blisko barierki), efekt był piorunujący. O ile muzycznie British Lion nie rzucił mnie na kolana, o tyle sposób grania i gesty Steve'a Harrisa były tak dlań charakterystyczne, że ich oglądanie zrekompensowało mi jakość samej muzyki. Dodatkowym atutem była ogromna radość z grania, która emanowała ze sceny. Nie tylko wokalista wkładał całe serce w wyśpiewywanie tekstów (przeżywanie widać było także po dynamicznej gestykulacji), ale też sam Harris bawił się znakomicie. Sam fakt, że muzyk tak znany, posiadający zapewne godne zaplecze finansowe ma ochotę, niczym nowicjusz, grać trasy w małych klubach. Scena na Wacken, którą dostał British Lion, doskonale odpowiadała tym realiom. Mówcie sobie co chcecie, ale mi ostatni Kreator bardzo przypadł do gustu. Heavymetalowa estetyka odpowiada mi bardziej, więc nie postrzegam Kreatora przez pryzmat bagażu przeszłości tylko cieszę się świetną płytą, na którą wkradł się zarówno Dissection jak i Running Wild. Nic dziwnego, że koncert trafił w moje gusta, wszak zespół grał utwory głównie z ostatnich płyt. Koncert na W:O:A okazał się w zasadzie cichszą (!) kopią koncertu na Masters of Rock 2017. Aż dziwne, że na festiwalu reklamującym się "faster, harder, lauder" pojawiło się tego rodzaju nagłośnienie, niemniej jednak nie było ono dla mnie problematyczne. Wręcz przeciwnie, po czterech dniach "hałasu" moje uszy cichszy koncert przyjęły z błogosławieństwem. Obecnie Kreator to koncertowa klasa sama w sobie. Doskonale gra, przestrzennie brzmi, świetnie wygląda, scenografia jest bogata i szalenie efektowna (rozstawione na scenie "witraże" okazują się ekranami, na których wyświetlane są obrazy związane z granym właśnie utworem). Zaskakujące było jednak ominięcie nomen omen flagowego utworu "Flag of Hate" zarówno na W:O:A, jak i na wcześniej wspomnianym festiwalu. Być może treściowo przestał im pasować do koncepcji? Kreator zakończył nasz koncertowy maraton na Wacken. Rano wyjechaliśmy do Polski w samochodzie słuchając zakupionych płyt. Nawet po kilku dniach intensywnego słuchania koncertów, nie ma się dość metalu. Katarzyna "Strati" Mikosz Marcin Książek Brutal Assault, 9-12.08.2017, Jaromer, Czechy Czeski Brutal to coroczna obowiązkowa pozycja na festiwalowej trasie koncertowej. I tak po roku przerwy dotarłem na 22 edycję. Do Jaromera wyruszyliśmy dzień przed pierwszymi koncertami i to był dobry pomysł, gdyż dość szybko okoliczny wał zaczął się zaludniać. Pierwszym koncertem, na jaki dotarłem w środę, był Fleshgod Apocalypse. Włosi grali w pełnym słońcu, co w połączeniu z dość średnią setlistą sprawiło, że wybrałem zimne piwo od ich koncertu. Następnym zespołem, który chciałem zobaczyć tego dnia, był Gorguts. Amerykanie wypadli bardzo intrygująco. Żałuje, że nie miałem okazji ich widzieć jeszcze w klubie. Taki techniczny death przemawia do mnie. Lecz nie ma chwili odpoczynku, gdyż na sąsied-

niej scenie meldują się dark metalowcy z czeskiego Roots. Poważne szaty oraz makijaże lekko kontrastowały z tekstami po czesku, które dla nas brzmiały groteskowo. W każdym razie koncert zaliczam do przyjemnych. Tego już nie powiem o Wintersun. Jari powinien się skupić na grze na gitarze i śpiewie, a tutaj postanowił tylko śpiewać i robić za nadpobudliwego frontmana. Niestety nie wychodziło mu to, przez co cały koncert wypadł dość żałośnie. Gorzej niestety było na Metal Church. Zespół jako jeden z pierwszych dostał oświetlenie, czego niestety nie wykorzystał dość dobrze, światła po prostu nie pasowały. Wokalnie było średnio, a muzycy sprawiali wrażenie, że grają na festynie, a nie metalowym festiwalu. Na ten koncert czekałem bardzo. The Dillinger Escape Plan miałem okazję widzieć wcześniej tylko raz i to właśnie dwa lata wcześniej na brutalu. Amerykanie postanowili zakończyć karierę i występ na brutalu, był dla mnie ostatnią okazją, by ich zobaczyć. Totalnie się nie zawiodłem. Szybkie matematyczne granie połączone z totalnym szaleństwem na scenie. Gitarzysta co chwila wspinał się na kolumny tylko po to, żeby zaraz z nich zeskoczyć. Czeskie Masters Hammer zaprezentował set złożony ze starego materiału urozmaicony o widok dwóch pół nagich kobiet na scenie. Koncert uznaję jednak jak najbardziej na plus i czekam na jesienne koncerty klubowe. Czas na amerykański thrash metal w postaci niezniszczalnego Overkilla. Grupa wypadła jak zawsze, kiedy to miałem okazję ich widzieć. Jedyne, do czego można by było mieć pretensje to krótki set, mimo wszystko był to jeden z najlepszych thrash metalowych koncertów brutala. Na zakończenie pierwszego dnia na dużej scenie pojawiła się rodzima Batushka, która odegrała całą swoja litanie, pobłogosławiła zgromadzoną publiczność i opuściła scenę. Koncert uważam za bardzo ciekawe przeżycie, zwłaszcza chór robi super wrażenie. Zmęczony postanowiłem udać się jeszcze na małą scenę zobaczyć Wolves in the throne room. Tutaj bez niespodzianek, amerykanie wypadli doskonale a ich black metal był odpowiednią kołysanką na zakończenie tego upalnego dnia. Dzień drugi również był pod znakiem upałów. I tak w totalnym skwerze udało mi się zobaczyć dobry koncert Nervosy, Fallujah i Crytopsy. Bardzo dobrze wypadli również amerykanie z Havok. Najnowszy techniczny materiał bardzo dobrze wypada na żywo, a obecność nowego basisty, który swoją energią rozpierdolił scenę

(turlał się po ziemi, biegał w kółko, czołgał się pod perkusją) dodała koncertowi więcej ognia. Na małej scenie tego dnia zobaczyłem tylko Swans i muszę przyznać, że kompletnie nie wiem, o co chodzi w tej muzyce i czemu ludziom tak bardzo się to podobało. Czas na jeden z tych zespołów, które myślałem, że nigdy nie zobaczę, wielki Emperor. I po przemyśleniu wszystkiego tak niestety powinno zostać. Grali całe Anthems to the Welkin at Dusk plus dwa oczywiste utwory z debiutu. Puki grali, było jeszcze ok, mimo licznego wplatania progresywnych nut przez Ihsahna. Najgorsze były przerwy między utworami, gdzie wspomniany gitarzysta przemawiał do publiczności, tak jak by grał w jakimś wesołym power metalowym zespole, a nie black metalowej legendzie. Ostatnim koncertem widzianym przeze mnie w całości tego dnia był Opeth. Skupili się na swoim starszym materiale, przez co ten koncert był naprawdę bardzo dobry. Klimat lekkiego deszczu potęgował jeszcze odbiór tego koncertu. Żałuję, że nie widziałem ich nigdy wcześniej w klubie. Udało mi się jeszcze być na połowie koncertu Suffocation i tutaj bez niespodzianek, amerykanie mimo nowego składu wypadli potężnie i tak jak dotychczas, jak widziałem ich w klubach bardzo dobrze. Niestety zmęczenie upałem wygrało nad chęcią zobaczenia reszty koncertu oraz ostatniego koncertu dużej sceny. W nocy przeszła burza nad terenem festiwalu co miało być zwiastunem, tego co się miało dziać dnia trzeciego. Dzień trzeci zapowiadał się już dobrze. Nie było upału, dzięki czemu koncert Crowbara można było obejrzeć bez ciągłego szukania cienia. Amerykanie niczym walec przejechali po tym festiwalu. Nie znam innego zespołu, który brzmi tak potężnie. Niestety na Secred Reich spadł deszcze, nie tyle deszcz ile ulewa. Sztorm. Jebnął prąd, telebim i prawie boki sceny. Koncert został przerwany, przez co nie poserfowałem do Nikaragui. Totalnie przemoczony uciekłem do namioty, gdzie się potem dowiedziałem, że amerykanie po około pół godziny mogli wrócić na scenę i zagrać to, co chciałem usłyszeć. I tak przemoczony i wkurwiony siedząc w namiocie nie zobaczyłem końcówki Secred Reich ani Incantatnion, na których mi bardzo zależało. Nie zobaczyłem ich też następnego dnia na scenie orientalnej. Tam z kolei zawiniło to, że za późno się pojawiłem i nie było już miejsca, żeby co kol wiek usłyszeć i zobaczyć. Tego dnia udało mi się zobaczyć Possessed na małej scenie, którzy wypadli identycznie jak pod koniec roku we Wrocławiu. Na dużą scenę dotarłem na Carcass. Brytyjczycy z iście chirurgiczną precyzją niszczyli publikę swoją obrzydliwą odmianą death metalu. Jeff od czasu do czasu rzucał żarciki w stronę publiczności. Materiałowo dostaliśmy przekrój przez całą dyskografię zespołu z dużym naciskiem na mój ulubiony Necroticism - Descanting the Insalubrious. Prawdopodobnie, gdyby nie to, co zaraz miało nastąpić, to właśnie Brytyjczycy zagraliby koncert festiwalu. Scena spowija zielony dym i z niego wynurza się Electric Wizard. Po muzykach widać, że odpowiednio przygotowują się do grania takiej muzyki. I tak dostajemy godzinę totalnych szlagierów tego zespołu w przepięknej oprawie świetlnej i wizualnej. W tle pojawiają się najpierw sceny tortur młodej kobiety przechodzące w seks, a na sam koniec totalnie psychodeliczne obrazy świetlne. Znikomy kontakt z publiką nikomu tutaj nie mógł przeszkadzać, gdyż wszyscy byli w swoim świecie. Jedyne czego mogę żałować to to, że nie dojechałem na ich klubowe koncerty jesienią.

LIVE FROM THE CRIME SCENE

163


Ostatniego dnia, ani nie padało, ani nie grzało. Byłoby idealnie, gdyby nie przemoczone rzeczy. Koncertowo było dość solidnie. Nucler Vomit na początek dnia: grindcore, papier toaletowy, fekalia i obora pod sceną. Tego dnia odbyły się dobre koncerty Svart Crown i Pronga. Ogromną porażką był koncert Artillery oraz Tiamat. Muzycy tych zespołów powinni ograniczyć używki zwłaszcza przed wyjściem na scenę. Lekko rozczarowało mnie rodzime Decapitated, przy którym liczyłem, że zagrają zapowiedziany set z okazji 20 lecia, a niestety skupili się na promocji najnowszej, dość średniej płyty. Inaczej za to śląska Furia, która wprowadziła małą scenę w psychodeliczny i melancholijny nastrój. Nihil i spółka nie grają słabych koncertów. Co innego Norwedzy z Mayhem, którzy po raz kolejny walczą z odgrywaniem jednej płyty i po raz kolejny wypada to po prostu średnio. Najwięcej do życzenia pozostawiają ich podejście do akustyki. Cóż jest to zespół, który nie dorasta do pięt swojej legendzie. Najlepsze koncerty tego dnia zdecydowanie należą do: Mantar, który po prostu rozniósł małą scenę. Demolition Hammer amerykanie pokazali, że grają chory thrash i takiej reakcji oczekują od publiki. Do tego ogromna radość z grania i genialny kontakt z publiką. Nie wiem, czy nie wypadli lepiej niż Overkill, jeśli chodzi o thrashowe koncerty. Tsjuder za to pokazał, jak powinno się grać agresywny i skurwiały black metal bez brania jeńców. Na zakończenie festiwalu poszedłem na koncert czeskiego Gutalaxa. Muszę przyznać, że na żadnym z koncertów nie widziałem tak komicznych tańców, do których dość szybko dołączyłem. Na tym koncercie było dosłownie wszystko: świniak na scenie, dmuchane krokodyle, kutasy, poprzebierani ludzie, cycki. Idealne zakończenie takiego festiwalu. Droga powrotna do domu zajęła mi ponda 12 godzin, dzięki pogodzie wracałem z gorączką i następne kilka dni leczyłem grypę. Nie zobaczyłem wszystkich koncertów, które chciałem. Pewne jest to, że za rok znowu się zjawię w twierdzy Jaromer, zeby zobaczyć: Perturbatora, Protektora, Carpathian Forest, Dead Congregation i Whoredom Rife. Kacper Hawryluk Dirkschneider + Raven. 6.11.2017. Warszawa, Progresja Music Zone "Czas się zatrzymał" Dawno nie gościłem w warszawskiej Progresji. Jakoś tak wyszło, że albo nie grał nikt, kto by mnie zdecydowanie interesował, albo o mojej nieobecności decydowały względy finansowe. Gdy jednak dowiedziałem się o tym, że legendarny Udo Dirkschneider ma zamiar wystąpić na początku listopada z drugą częścią trasy poświęconej utworom z ery Accept, wiedziałem, że mimo wszystko trzeba mieć rękę na pulsie. Byłem podczas pierwszej odsłony "Back To The Roots", w marcu 2016 roku, kiedy to jako gość wieczoru grał kanadyjski Anvil. Dirkschneider nie zawiódł i tym razem - w roli, powiedzmy, supportu, mieliśmy spodziewać się innej niezwykle charyzmatycznej ekipy, angielskiego Raven. Gdzie oni schowali ten agregat? Jeszcze chwilę po zakończeniu występu Raven rozglądałem się po bokach sceny, czy aby nie wystają jakieś kable czy coś w tym rodzaju. To nie był koncert, który mogłem oglądać spokojnie obok konsolety, notować co ciekawsze zdarzenia sceniczne i mieć już w sumie ułożony tekst. To był jeden

164

wielki amok! Miałem sposobność oglądać braci Gallagher na festiwalu Rock Hard Ride Free w Goleniowie stosunkowo niedawno i wiedziałem, czego mogę się spodziewać, ale wczorajszy koncert przerósł moje najśmielsze oczekiwania! Furia, energia, spontaniczność, a przede wszystkim radość z grania heavy metalu - to cechuje. występujących na żywo, angielskich weteranów. O żadnej geriatrii nie może być mowy, bo zarówno John jak i Mark uwielbiają biegać po scenie, a zrobić im jakiekolwiek ostre zdjęcia to zmora fotografów. Panowie promują ostatnie wydawnictwo pod tytułem "Extermination", chociaż swój set opierają na sporej porcji klasyków. Z nowej płyty poleciały tylko dwa utwory - otwierający show "Destroy All Monsters" oraz, gdzieś w środku, "Tank Treads (Blood Runs Red)". Zresztą nieważne, ile by grali i z jakich albumów, to Raven, jak na potężne ptaszysko przystało, robi użytek ze swoich pazurów i wie, do czego służy jego dziób. Tutaj było jak u Hitchcocka - najpierw trzęsienie ziemi, a potem napięcie cały czas rosło, eksplodując w końcówce, kiedy chłopaki bezwstydnie sięgnęli po fragmenty "Rock Bottom" UFO oraz "Symptom of the Universe" Black Sabbath. Szkoda jednak, że ograniczony czas uniemożliwił zagranie braciom Gallagher solidniejszej porcji swoich kompozycji, ale myślę, że i tak nikt nie miał prawa narzekać. Według mnie koncert był fenomenalny, a "Hell Patrol", "Hung, Drawn & Quartered", "On and On", "All for One" czy "Faster Than Speed Of Light" wywołały na mojej twarzy szeroki, szczery uśmiech. W końcu jednak szaleństwo musiało się skończyć. Może to nawet dobrze, bo uchroniło mnie to przed, być może, zawałem serca wywołanym potężną dawką szczęścia, a że mało się ostatnio ruszam, Raven w jeden wieczór spowodował, że poczułem się jakbym wykorzystał karnet na siłownię. Trochę oddechu pomiędzy koncertami wykorzystałem na dojście do siebie i wizytę przy stoisku z merchem. Muszę przyznać, że obie ekipy solidnie przygotowały się, by w tej kwestii zadowolić swoich fanów. Udo postawił na dość ekstrewagancką formę - był duży, kąpielowy ręcznik z jego podobizną. Oprócz tego, oczywiście, płyty, pałeczki, naciągi z autografami czy naszywki. Sporą część ścianki zdobiły koszulki, których wzory zarówno Raven jak i Dirkschneidera znalazły wielu chętnych. Gdy wróciłem już na salę, scena zmieniła się znacznie. Kiedy występował Raven, była perku-

LIVE FROM THE CRIME SCENE

sja, a za nią duże logo grupy. Tym razem zastałem scenografię przywołująca na myśl kwaterę najemników. Płachty w moro, okazały zestaw perkusyjny na podwyższeniu oraz ogromny baner w tle. Do tego wszędzie światła - z tyłu, z góry oraz, jak się miało okazać, mała pirotechnika. Ludzi pod sceną gęsto, chociaż trudno mówić o ścisku. W końcu jest ten moment - gasną światła i już tylko chwile dzielą od zabawy, od utworów byłej formacji Udo. Gdy pojawia się główny bohater wieczoru, wiadomo było, kto zdecydowanie przyciągnął do Progresji amatorów heavy metalu. Mały, krępy, ubrany jak członek oddziału specjalnego komandosów. Można powiedzieć, że jest jednym z elitarnych. Tych, którzy, gdy tylko staną na scenie, biorą we władanie zgromadzonych pod nią. Jednym gestem potrafiący zaczarować publikę. No i ten wokal, przypominający warczenie buldoga bądź pracę wiertarki udarowej. Z nikim nie można go pomylić - Udo Dirkschneider. Nie miałem wątpliwości przez cały, liczący dziewiętnaście utworów koncert, że czas się zatrzymał. Te same ruchy i mimika. Ta sama, ponadczasowa muzyka. Myślę jednak, że ani mi, ani nikomu innemu tego wieczoru w klubie to w ogóle nie przeszkadzało. Ba, powiem nawet, że nikt by nie chciał, by coś było inaczej. Na pewno na plus był fakt, że Udo postawił na zupełnie inny set niż w przypadku pierwszej części trasy. Mimo, że sceptycy mogą oceniać takie wydarzenia pod kątem czysto marketingowym, to jednak wykonanie i szczerość bijąca ze sceny daje im pstryczka w nos. Mogliśmy więc usłyszeć, możliwe, że dla większości po raz pierwszy, utwory z pomijanych płyt Accept, takich jak "Death Row" czy "Predator". Z tego pierwszego były "Stone Evil" oraz "Beast Inside", a drugi reprezentował "Hard Attack". Wielkim zaskoczeniem był kawałek "X-T-C" pochodzący przecież z krążka, na którym Udo… nie zaśpiewał! No ale lwią część stanowiły szlagiery. Jak dobrze, że Dirkschneider postanowił je odkurzyć! Wystrzeliwane jak z karabinu "Another Second To Be", "Fight it back" czy "Russian Roulette" dostarczały mi niezbędnych muzycznych witamin. Na pewno zdecydowanym, pozytywnym ciosem było aż pięć kawałków z "Objection Overruled". Oprócz tytułowego, moje ciało rozszarpał "Bulletproof", "Protectors of Terror" oraz "Slaves To Metal" tłumaczący, że wszyscy jesteśmy dziś niewolnikami jednego człowieka. Klimat uspokoił "Amamos La Vida". Trzeba też oddać, że muzycy, którzy towarzyszą Udo na scenie, są bardzo sprawni. Widać, że to zgrany kolektyw. Gitarzyści nie raz, nie dwa popisywali się szybkością, raczyli nas solówkami, byli bardzo aktywni. Pod sceną zabawa przy każdym utworze i świetna interakcja z zespołem. Co rusz wspólne, chóralne śpiewy, klaskanie, pięści w górze. To było prawdziwe heavy metalowe święto. A Udo nie miał dla nas litości, jak typowy najemnik, gdy na bis dobijał "Princess of The Dawn", "Metal Heart", "Fast As A Shark" i już definitywnie ostatnim "Balls To The Wall". To po prostu musiało się pojawić. Jeszcze długo. w drodze do domu, w uszach grała muzyka. Szyja i ręce zaczynały pomału boleć. Cicho, dla relaksu, w głośnikach auta brzmiał "Ram It Down" Judas Priest. Byłem cholernie zmęczony, ale również dawno nie odczuwałem czegoś w rodzaju szczęścia. Bez wątpienia dzięki takim wieczorom wiem, że heavy metal nie ma zamiaru składać broni. Śpieszmy się jednak oglądać takie koncerty, bo czas zatrzymuje się tylko na scenie… Adam Widełka


Helloween - Hala Koło - 28 listopada 2017 Szok, przyspieszone bicie serca i niedowierzanie - dokładnie to człowiek odczuwał, gdy pod koniec zeszłego roku, tak długo wyczekiwany przez każdego fana heavy metalu powrót Kaia Hansena i Michaela Kiske do składu Helloween, stał się faktem! Powtórka z rozrywki nastąpiła kilka miesięcy później, gdy gruchnęła wiadomość, że ta wspaniała trasa obejmie również Polskę! Miejsce? Warszawska Hala Koło. Czyli miejsce dobrze znane choćby uczestnikom ostatniego koncertu Kinga Diamonda w naszym kraju. Hala będąca po prostu, bardzo dużą salą gimnastyczną z niewielkimi trybunami. Drabinki, zawieszone siatki, te klimaty. Takie wrażenie miało się i po ponownym przekroczeniu jej progu tuż przed godziną 19, w dniu 28 listopada 2017 roku. Na szczęście nie było mowy o żadnej pomyłce. Duża scena, z wychodzącym w tłum wybiegiem i zawieszona olbrzymia kotara z logiem zespołu mówi wszystko. Support act? Brak. Zresztą… kto przy zdrowych zmysłach odważyłby się zmierzyć na jednej scenie z tym, co miało się tutaj rozpętać już za niemal godzinę?! I w końcu kilka minut po 20:00 światła przygasają, a muzyka z taśmy się urywa. Na zasłoniętej jeszcze scenie rozbłyska znajdujący się z tyłu ekran, a z głośników rozbrzmiewają znajome dźwięki, otwierające "Halloween". W międzyczasie widać też wkraczających na estradę muzyków. Z chwilą rozpoczęcia właściwej części numeru, kurtyna opada i oto ukazują się nam w pełnej krasie ONI! Na środku, za swym monstrualnym zestawem bębni Dani Loble, poniżej emanujący jak zawsze wyśmienitymi humorami Markus Grosskopf i Kai Hansen, po lewej jakby wyrwany z coverbandu Tokio Hotel, Sascha Gerstner, zaś na prawo żyjący we własnym świecie, ale jakże rozbrajający swą mimiką twarzy Michael Weikath (i w końcu bez peta na scenie!). No i wreszcie, stojący po obu stronach perkusji, ubrani w identyczne kurtki - Michael Kiske i Andi Deris, sprawni dzielący między siebie kolejne linijki "Halloween". Właśnie! Otwarcie koncertu prawie 15-minutową kompozycją jest, trzeba przyznać, posunięciem dość odważnym… Ale czy faktycznie nie powinno tak być, w przypadku zaplanowanego z takich rozmachem tournée i reunion? Wszystkie minimalne obawy okazały się bezpodstawne, bowiem kawałek mija nie wiadomo kiedy, a entuzjazm zgromadzonego 3,5 tysięcznego tłumu nie słabnie ani na sekundę (i tak już

będzie do końca). Zresztą Helloween nie zamierzali nam dać ku temu najmniejszego powodu. Bo już jako druga poleciała historia o pewnym, szalonym alchemiku, czyli oczywiście "Dr. Stein". Czy można wyobrazić sobie lepsze rozpoczęcie?! Następnie krótkie przywitanie przez panów wokalistów, którzy przy okazji przedstawili nam dwóch kolejnych bohaterów "Pumpkins United Tour". Chodzi o Setha i Doca, czyli dwie dynie grające główne role w odtwarzanych między poszczególnymi utworami, zabawnych animacjach. Ich główne zajęcia to przebieranie się po kolei za każdego muzyka, czy odtwarzanie motywów z poszczególnych okładek. Zawsze jakaś dawka luzu i humoru między jedną petardą a drugą. Żartem w pewnym momencie błysnął też Michael, opisujący z dystansem swój aktualny image: "Chciałem wyglądać jak Elvis Presley, a zostałem Robertem Halfordem". Nawet zapodał w żartach słynne "breakin' the what??". Megaszybkie "I'm Alive" zaśpiewane już wyłącznie przez Kiske'ego, a potem chwila wytchnienia za sprawą "If I Could Fly". Jak to trafnie ujął Andi "jedyny jaśniejszy fragment najmroczniejszej płyty w dorobku", czyli "The Dark Ride". Po chwili jednak znów grzeją pełną parą przez "Are You Metal?" i "Rise and Fall". Po "Waiting for the Thunder" zabrzmiał megachwytliwy "Perfect Gentleman", jeden z trzech numerów z ery Derisa, w których na obecnej trasie dołącza się również Kiske. No cóż, skoro Andi mógł przez lata "produkować się" w numerach "keeperowych"… Sam Deris dodatkowo wystąpił tu w eleganckim cylindrze i czarnej pelerynie. Uderzenie największego kalibru miało jednak dopiero nastąpić. Na kolejny kwadrans mikrofon przejmuje Kai Hansen, co oczywiście oznaczało wykonanie czegoś z tylko i wyłącznie mocarnego debiutu "Walls of Jericho"! Była to miażdżąca niczym rozpędzony czołg wiązanka złożona ze "Starlight", "Ride the Sky" i "Judas", skwitowana zagranym już w pełnej wersji "Heavy Metal (is the Law)". Nie było innej opcji, po czymś takim musieli zwolnić (usłyszałoby się co prawda jeszcze choćby "Victim of Fate…)! Tak też się stało. Na końcu wybiegu techniczni szybko ustawiają dwa stołki, które zajmują wokaliści. Czas na dwie ballady. Przepiękne "Forever and One" i potężne "A Tale That Wasn't Right", gdzie obaj panowie mogli w pełni zaprezentować swe możliwości warsztatowe. Wiadomo, u Michaela latka już nie te (w końcu w chwili rejestrowania pierwszej części "Keeper of the Seven Keys" miał zaledwie 18 lat!). Natomiast Andi Deris, to wokalista z gatunku tych, którzy mają mniej więcej tyle samo zwolenników, co przeciwników (w tym wypadku, fanów wyłącznie wczesnego Helloween). Trzeba jednak przyznać, że swym przygotowaniem do bieżącej trasy, zamknął miejmy nadzieję usta nawet najwytrwalszym hejterom! Po "I Can", z nieco niedocenionego albumu "Better Than Raw", swoje 5 minut miał Dani Loble. Wszystkim mocniej serca zabiły dopiero jednak, gdy po kilku minutach dołączył do niego na ekranie, zmarły oryginalny bębniarz "Dyń", Ingo Schichtenberg. Po odbytym "perkusyjnym pojedynku", wyświetlono jeszcze film upamiętniający muzyka. Piękny hołd, na tak pięknym koncercie. Ponownie cofamy się do ery "Keeperów" za sprawą singlowego "Livin' Ain't No Crime" zgrabnie przechodzącego w "A Little Time". Po nich, ostatnie na dziś trzy numery z ery Andi'ego, z czego dwa z płyty na której objawił się całemu światu jako nowy wokalista Helloween, czyli "Master of the Rings". Było to "Why?" (również z udziałem Kiske'ego), oraz "Sole Survivor". Potem stały punkt niemal każdego koncertu Helloween od przeszło 21 lat, o nazwie "Power", po którym do samego końca,

serwowali już tylko starocie. Zasadniczą część koncertu zamknęło prawdziwe "grande finale" o nazwie "How Many Tears", z mistrzowsko podzieloną partią wokalną między Michaela, Andiego i Kaia. A przecież jeszcze pozostały trwające niemal prawie godzinę bisy! Krótka przerwa, na widowni skandowanie nazwy zespołu czy nucenie wiadomej, otwierającej pierwsze wydawnictwo zespołu nutki nie ma końca. W końcu wracają z Michaelem, a my ponownie "odlatujemy" wraz ze wspaniałym "Eagle Fly Free", podsycone przez niesamowitą, rozciągniętą wersję tytułowego "tasiemca" z drugiej części "Strażnika siedmiu kluczy"… W samej końcówce jednak dało już znać osobie zmęczenie u Kiske' ego, zatem z pomocą musiał przybyć Andi. Długie zakończenie skwitowało przedstawienie całego zespołu przez… Saschę. Kolejna przerwa i kolejne nieustanne nawoływanie ze strony publiczności. Jako pierwszy tym razem powraca Mr. Hansen. Zapodał krótką popisówkę, wraz ze znanym choćby z koncertówki "Live in the U.K." motywem z "W grocie króla gór", gdzie dołącza do niego reszta kolegów… A cóż mogło zabrzmieć jeszcze? Oczywiście dwa numery, bez których od prawie trzech dekad nie może się zakończyć żaden koncert Helloween! "Future World" i "I Want Out", przy których na widownię najpierw wypuszczono całą serię olbrzymich, czarnych i pomarańczowych balonów (rzecz jasna z wizerunkiem zespołowej dynii), a na sam finał deszcz konfetti, niczym na koncercie Kiss! Kto z tłumu jeszcze ma siłę, wyśpiewuje aż do samego końca. W pierwsze rzędy wędrują kostki i pałeczki. Jeszcze tylko ostatnie ukłony… i już. Sen się skończył… Powiem szczerze, musi minąć jeszcze dużo czasu nim ja będę w stanie myśleć na spokojnie o tym co przeżyłem przez te 174 minuty. Każdy zmierzający tego dnia do Hali Koło wiedział, że będzie uczestniczył w czymś niezapomnianym, ale efekt ostateczny przerósł chyba najśmielsze oczekiwania! Tak długo wyczekiwane spełnienie marzenia każdego kto stał się fanem Helloween po 1993 roku, odhaczone! Dostaliśmy rewelacyjny koncert z genialnym setem i przede wszystkim - przepiękną, wręcz rodzinną atmosferą bijącą ze sceny. Widok razem śpiewających, obejmujących się jak najlepsi kumple Michaela z Andim - coś pięknego! Zapomniałem jeszcze wspomnieć, że calutki set został wykonany na 3 gitary. Tak, tak!! Mr. Hansen odegrał wraz z Saschą i Weikim również te numery, które powstały już, gdy dowodził swoją Gammą i innymi projektami. Kolejny mega plus. Dzięki temu, miało się wrażenie, że ogląda się wielkim koncert jednego zespołu, a nie po prostu koncert Helloween z gościnnym udziałem dwóch starych członków. Gdy pomału człowiek zmierzał do wyjścia, na twarzach i w głosach koncertowych towarzyszy i innych fanów odczytywał tylko oszołomienie, duży zachwyt czy wręcz niedowierzanie, że to się naprawdę stało. Co prawda, już w internecie były pojedyncze komentarze, wyrażające choćby lekką dezaprobatę z powodu pominięcia czegokolwiek z albumu "Pink Bubbles Go Ape" czy, że skoro to "Pumpkins United" to czemu nie zaproszono do udziału również Rolanda Grapowa. Pomimo dużego szacunku, jakim darzę zarówno jego osobę, jak i wkład w twórczość Helloween, uważam że cztery gitary na scenie byłyby już jednak lekkim przegięciem… Tymczasem, czekam na kolejny polski przystanek trasy "Pumpkins United", która przecież ma trwać również przez cały 2018! To po prostu trzeba przeżyć jeszcze raz i nie przyjmuję do wiadomości, że to już nie nastąpi! Tymczasem - Happy, Happy Helloween, Helloween, Helloween!!!…

LIVE FROM THE CRIME SCENE

Damian Czarnecki

165


Decibels’ Storm recenzje płyt CD 1 - dno, 2 - słaba, 3 - przeciętna, 4 - dobra, 5 - bardzo dobra, 6 - wybitna

Accept - The Rise of The Chaos 2017 Nuclear Blast

Niech Was nie zmyli tytuł płyty. O żadnym chaosie mowy nie ma. Accept znów pokazał pazury, mimo, że w lekko zmienionym składzie. Nowa płyta powstała już z nowymi muzykami, którzy zastąpili Hermana Franka (gitara) i Stefana Schwarzmanna (perkusja). Ci, którzy odeszli, byli jeszcze w momencie kiedy ukazywała się poprzednia płyta "Blind Rage". W ciągu trzech lat dużo się więc w obozie Accept zmieniło, jednak nie ma to wpływu znacząco na nowy materiał. Warto odnotować, że na gitarze dziś wtóruje swojemu szefowi, Wolfowi Hoffmannowi, znany z m.in. Grave Digger, Uwe Lulis a pałki przejął, w sumie szerzej nie znany Christopher Williams. Skład oczywiście uzupełniają - weteran Peter Baltes na basie i wokalista Mark Tornillo, dla którego jest to już czwarty longplay z niemieckim zespołem. Muzycznie "The Rise of The Chaos" to solidny heavy metal. Album został napisany według sprawdzonej formuły, którą Wolf z kolegami eksploruje od 2010 roku. Można się trochę zastanawiać, czy na następną płytę będzie jeszcze choć część tej energii, ale nie ma co sobie zaprzątać głowy przyszłością. Accept serwuje znów mocne i zapadające w pamięć riffy. Znów mamy szybkie, melodyjne solówki. Uzupełniające się gitary. Natchnione wstawki. Gdzieś w tym wszystkim unosi się duch klasyki AC/DC, zwłaszcza w pracy sekcji rytmicznej, ale czy to źle? W sumie niemieccy wyjadacze stają się trochę takim AC/DC heavy metalu, bo piszą ciągle złudnie podobny materiał, okazujący się jednak każdy osobnym, szalenie soczystym heavy metalowym dziełem. Można rzec, że kontynuują dobre imię tego gatunku, nagrywając kolejną płytę, którą można postawić obok ich starych, kultowych już albumów jak "Balls to The Wall" czy "Russian Roulette". Kto więc oczekuje po "The Rise of The Chaos" rewolucji może spokojnie odpuścić ten materiał. Myślę, że jednak wśród fanów klasycznego heavy metalu ten album będzie się kręcić często w odtwarzaczu, jak czyniły to poprzednie twory z Markiem Tornillo na pokładzie. Trzeba uczciwie przyznać, że w obecnym wcieleniu zespół wyraźnie skrócił dystans do klasycznych dokonań w składzie z Udo Dirkschneiderem, a wspomniany Mark pisze swoją historię w przebojowy sposób. (5) Adam Widełka After Dusk - The Character of Physical Law 2017 Self-Realesed

Pierwszy motyw jaki usłyszałem na "The Character Of Physical Law" (będący częścią utworu tytułowego) niezbyt przychylnie mnie nastawił do tego

166

RECENZJE

albumu. Dość siermiężne brzmienie, repetytywny, nieciekawy aranżacyjnie moim zdaniem motyw. Potem wszedł wokal. Narzekałeś na wokale Ron'a Rinehart'a na albumie "Time Does Not Heal"? No to tu też będziesz miał okazję do narzekań. Ja osobiście nie narzekałem, ale i tak do końca mi nie podeszły. Co do samego albumu, to jest miks heavy, doom i thrash metalu wraz z organami Hammonda, The Animals i swinga w średnich - średnio-szybkich tempach. No trochę sobie jaja robię z tym ostatnim, ale tak, coś w tym musi być jak dla mnie. Trochę motywy są repetytywne, być może wokalizy są nazbyt jedno-ekspresywne, jednak klimat i brzmienie pozwalają odróżnić muzykę After Dusk od podobnych sobie zespołów. O czym ta kapela śpiewa? Chyba o jakichś Świata Mistrzach, Uśmiechniętym Umarlaku, O wzięciu goryczy od siebie czy o jakiś Duchowych objawieniach. Bardzo katolicki zespół, to może wyjaśnia nadmiar nagrań wrzuconych do albumu od miejscowego organisty. Zresztą nawet w logu zespołu macie gwiazdę betlejemską. Nie wierzycie? To trudno, też bym nie uwierzył widząc grafikę albumu, która przedstawia rudowłosą kobietę pijącą z czaro-czaszki (?). Myślę, że okładka przykuwa oko, oczywiście nie ze względu na samą jej treść, a na dość dobrze dobrany zakres kolorów obejmujące niebieskości i czerwienie - czuć, że grafika została stworzona przez profesjonalistę, przy czym też można spokojnie ją powiązać z zawartością. O której muszę powiedzieć, że jednak pomimo pewnych niedoróbek i monotonności wokalnych (chociażby na "A Corpse with a Smile") to jest to album, który jest wyrazisty. Może on swoją manierą odrzucić, jak i nią przykuć uwagę na dłużej. Jednak nie jest to ten sam poziom wyrazistości, jaki prezentował Vio-Lence z Sean'em Killan'em. Album jest dostępny w całości na kanale zespołu na Youtube, więc polecam przesłuchać samemu, szczególnie jeśli jest się fanem bardziej nowoczesnego podejścia do metalu. Ode mnie (4,1). Najbardziej wyraziste (i wyróżniające się) kawałki? "Take The Bitterness Away" oraz "Masters of Earth". Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Air Raid - Across The Line 2017 High Roller

Wystarczy rzut oka na okładkę najnowszej płyty Szwedów, żeby odetchnąć z ulgą, że żadnych rewolucji nie będzie. Białe adidasy, skóry i liczne tatuaże zwiastują klasyczne granie głęboko zakorzenione w latach 80. Kurczę, jednak wehikuł czasu istnieje! Szczerze to zetknąłem się z tą kapelą kilkanaście dni temu. Od razu się polubiliśmy, bo ja lubię takie szybkie tematy. Najnowszy album "Across The Line" ma coś około

38 minut, co daje idealny wynik. Człowiek wszystko pamięta, a i karku nie nadwyrężymy, a jest do czego machać głową. Każdy kolejny kawałek to szybkostrzelne riffy, bardzo chwytliwe wokale i pracująca jak mała lokomotywa sekcja rytmiczna. Ach no i te solówki, przywołujące na myśl pojedynki KK Downinga i Glenna Tiptona ze złotych lat Judas Priest. Można wiele razy uśmiechnąć się pod nosem, złapać za głowę, że "gdzieś już to słyszeliśmy" ale słucha się w całości najnowszego materiału Air Raid bardzo przyjemnie. Widać, że kultywowanie heavy metalu sprawia im wielką frajdę. Przepraszam, że ta recenzja jest taka szybka, krótka i zwarta ale chciałem oddać klimat płyty. "Across The Line" to naprawdę energetyczne granie dla wszystkich maniaków klasycznej odsłony metalu, a myślę, że szkoda czasu na czytanie, tylko czym prędzej warto kupić zimne piwo i wybrać się na swoistą wycieczkę w przeszłość. Aha - nie wstydzić się przy tym grać na "powietrznej" gitarze, a jeśli ktoś pewny jest wytrzymałości wersalki, śmiało wskoczyć. (6) Adam Widełka

Alice Cooper - Paranormal 2017 earMusic

Alice Cooper - im starszy tym lepszy. Mimo pięćdziesięciu lat na scenie nie zwalnia, regularnie nagrywając płyty średnio co trzy - cztery lata. 28 lipca, tym razem po sześciu latach ukazał się już dwudziesty siódmy (a dwudziesty w ramach solowej działalności) album tego artysty, pt. "Paranormal", który jest tematem tej recenzji. Sam w wywiadach zapowiadał, że "to nie jest płyta koncepcyjna, tylko taka, gdzie masz 12 różnych historii, 12 bardzo dobrych piosenek, które chcieliśmy nagrać". I tak faktycznie jest, to utwory o różnych obliczach, które łączy jedynie zespół Alice'a z nim samym na czele. Na samym początku jednak dostajemy typowy cooperowski numer, który jest przy okazji tytułowym. Wszystko jest na miejscu... no prawie. Pomimo świetnych partii instrumentalnych, zmian tempa przechodzących z rocka do funku i klimatycznej opowieści ten otwieracz ma jedną rysę refren. Nie dość, że jest strasznie chaotyczny i sprawia wrażenie doklejonego w post-produkcji to jeszcze nagrano go tak, że bez wpatrzenia w książeczkę nie

zrozumiemy tekstu. Instrumenty zagubiły się gdzieś w eterze, zwłaszcza perkusja i to też dlatego całość wydaje się być rozjechana i rozmemłana, bo brakuje rytmu. Jednak jak już wspominałem gra muzyków ratuje ten numer oraz obecność Larry'ego Mullena z U2 (który zagrał na całym nowym albumie) i Rogera Glovera z Deep Purple (jest współautorem tej kompozycji). Wpasowali się oni idealnie w cooperowską atmosferę i brzmią jak pełnoprawni członkowie zespołu. Znajomy styl zaoferują nam również "Paranoiac Personality" oraz "Sound of A". Pierwszy to potencjalny przebój i jeden z najsilniejszych fragmentów tego wydawnictwa. Początkowa solówka na basie wprowadza nas w trans i lekki niepokój, który jest wzmacniany przez odgłosy wiertarki. Następnie wchodzi prosty, hardrockowy riff, który potem przechodzi w grę akordową stanowiącą tło dla nośnego refrenu. Drugi z wymienionych to ballada. W końcu czym byłby album Alice'a Cooper'a bez nuty romantyczności? Co ciekawe powstała ona dawno temu, bo w 1967r. I to wyraźnie słychać, choć ja osobiście bym powiedział, że korzenie sięgają roku 74 lub 75, bo "Sound of A" brzmi jakby było wyrwane wprost z kultowego "Welcome To My Nightmare". Znajome patenty słychać od pierwszej sekundy. Trzeba przyznać, że Alice znalazł niezłą receptę na tworzenie dobrych numerów - wystarczy, że sięgnie do swojego archiwum po niewykorzystane materiały, lekko je odświeży, dogra wokal i voila. Tak samo było przecież z "A Something to Remember Me By" z 2011 roku. Dalej mamy różne odmiany rocka. Są zarówno hendriksowskie "Dead Flies" (będące kontynuacją historii "Generation Landslide" z 1973r.), southernowe "Fallen in Love" (w którym gościnnie zagrał Billy Gibbons z ZZ Top) jak i typowy rock'n roll w postaci "Rats". Oczywiście Vincent Furnier nie byłby sobą, gdyby nie popełnił muzycznego żartu czy też nie popłynął w odległe rejony i tak oto dostajemy swingowe "Holy Water" czy "Dynamic Road". Największym rarytasem są jednak dwa utwory stworzone w całości przez oryginalny skład Alice Cooper Band, który formalnie nie istnieje od 1975. Proces zjednoczenia zaczął się już przy okazji "Welcome 2 My Nightmare", jednak wtedy dawni koledzy asystowali i jedynie dołożyli kilka swoich dźwięków, a tu mamy dwa utwory stworzone całkowicie od podstaw - "Genuine American Girl" oraz "You and All of Your Friends". Pierwszy z nich kojarzy mi się z "Wish I Were Born In Beverly Hills" z solowego "From The Inside". Natomiast "You and All of Your Friends" pasowałby do "Killera" z 1971r. Z jednej strony jest to dość pogodny numer, ale z drugiej ma w sobie pazura i melodię przypominającą "You Drive Me Nervous". Ponadto starsi panowie dołożyli swoje "trzy grosze" w utworze "Fireball". Jest to całkiem solidny twór, który można odpalić sobie jadąc autostradą. Niestety ma jedną wadę. Mianowicie nie rozumiem i nie przepadam za utworami, w których Alice kryje się za różnego rodzaju efektami cofając swój głos w tło. Ognista kula niestety jest taka, że od strony instrumentalnej jest jak najbardziej w porządku, ale wokal został nie-


potrzebnie zamaskowany i ciężko zrozumieć wyśpiewywane słowa. "Paranormal" mógłby się również obyć bez "Private Public Breakdown". Tu co prawda wszystko wyraźnie słychać, ale za to całość jest nijaka i mdła, przez co po chwili zapominamy o istnieniu tej propozycji. Prawdopodobnie zamysł był taki, aby stworzyć lekką nutkę, która nada się zarówno do radia jak i na stadionowe koncerty (dlatego też w połowie utworu mamy zaśpiew typowy dla komercyjnych produktów). Niestety piosenka jak szybko wpada, tak jeszcze szybciej wypada nam z ucha, no ale taki urok sezonowców. Mimo, że nie jest to zła rzecz to na tle całości wypada blado. Na deser otrzymujemy kilka szlagierów takich jak "School's Out" czy "Billion Dollar Babies" w wersji live z koncertu w Columbus, który się odbył w zeszłym roku. Według mnie lepszym wyborem byłoby umieszczenie nagrań z koncertów, podczas których w kilku numerach zebrał się cały klasyczny skład Alice'a Coopera, który de facto miał wkład w jego najnowszy album. Największym problemem całości jest natomiast brak spójności. Owszem, otrzymaliśmy 12 dobrych i bardzo dobrych kompozycji, lecz ich ułożenie mogłoby być nieco inne, aby np. klimaty stricte cooperowskie były zaraz po sobie, następnie te nawiązujące do rock and rolla, a potem te hardrockowe etc. Niestety tracklista jest jaka jest, przez co ciężko albumu słucha się od początku do końca, gdy tak co chwila zespół rzuca w nas różnymi stylistykami i nasze ucho przysłowiowo "skacze z kwiatka na kwiatek". Lepiej słuchać "Paranormal" pojedynczo, wybiórczo lub tworząc własny układ utworów. Niemniej to chyba najbardziej rockowy i żywiołowy album tego wykonawcy od czasów "Hey Stoopid". (4 ) Grzegorz Cyga

nie przekonało, by zostać fanem tej włoskiej formacji. Na pewno są gdzieś ludzie, którzy mogą się w tym zasłuchiwać, więc pewnie oni popukają się w czoło, czytając te słowa. Wszystkich innych być może po przesłuchaniu ocena nie zdziwi. (3,5) Adam Widełka

fantastycznych. (4) Jakub Czarnecki

Wojciech Chamryk Antichrist - Sinful Birth 2017 I Hate

Alpha Tiger - Alpha Tiger 2017 Steamhammer/SPV

Alpha Tiger kojarzy mi się z samcem alfa. Nie wiem czemu, ale od razu na myśl przyszło mi skojarzenie z zwierzęciem dominującym. Niestety najnowsza płyta tej niemieckiej kapeli nie spowodowała, że podkuliłem ogon i zszedłem jej z drogi. Mimo wszystko z ciekawością przesłuchałem ten materiał. Mam zawsze kłopot z takim graniem. Czuć niby, że chłopaki czerpią garściami z starych dokonań chociażby Helloween, ale jakoś moje ucho czuje tutaj pierwiastek nowoczesności, który zaczyna dominować. Nie jest jednak to płyta pozbawiona charakteru - uważam, że stać Alpha Tiger na ciekawe pomysły, jak chociażby trochę brzmiące po hiszpańsku wstawki instrumentalne w niektórych kawałkach i ciekawe aranże. Zwrócić uwagę mogą mądrze dodane klawisze, jakby na mój gust imitujące organy, więc da się zauważyć, że nie interesuje chłopaków tylko i wyłącznie "prucie" do przodu. Do wszystkiego jeszcze można wychwycić fajne linie melodyczne wokali. Do dziś Alpha Tiger była kapelą w ogóle nie znaną, bez której znajomości też pewnie żył bym długo i szczęśliwie. Poznanie ich najnowszej płyty "Alpha Tiger" nie spowoduje, że zacznę nałogowo jej słuchać, ale te paręnaście razy potrzebne do tego, by rzetelnie napisać te parę słów będę wspominać bardzo miło. (4,5) Adam Widełka

Alltheniko - Italian History VI 2017 Pure Steel

Strasznie kiczowata okładka skrywa trochę mniej kiczowatą muzykę ze słonecznej Italii. Alltheniko to trio grające power/speed metal i w sumie nic więcej mądrego nie mogę napisać bez chwili dłuższego zastanowienia. No dobrze dając szansę ostatniej płycie Włochów nazwanej "Italian History VI" można znaleźć na niej jakieś fragmenty mogące uratować jej obraz w naszych oczach. Słychać, że panowie o dźwięcznych danych personalnych jak Dave Nightfight, Luke The Idol i Joe Boneshaker uwijają się w pocie czoła młócąc ostro na prawo i lewo. Świdrująca solówka raz po raz wleci lewym uchem i wyleci prawym, a kanonady perkusyjne wyrwą ze snu nawet umarłego. Czasem nawet słuchając tej istnej nawały dźwięków uśmiechałem się pod nosem i tupałem nogą do rytmu, jednak gdyby płyta była dłuższa ziewałbym z nudów. Żeby było jasne - lubię dobry power/speed metal, ale momentami Alltheniko proponuje istny obłęd dla słuchacza, bo nie dość, że jest to dość wtórna muzyka to jeszcze podana w bardzo krzykliwy sposób. Jedynie w ostatnim utworze pojawia się fajne, muzyczne urozmaicenie. Jako całość "Italian History VI" w ogóle mnie

mie prezentowanym przez w/w zespoły na swych najlepszych płytach, ale słychać, że chłopaki z Amken mają tzw. papiery na granie, na próbach rzeczywiście ćwiczą, a i komponować też już potrafią, vide najciekawsze na tym krążku "Shattered Sanity", "Obedient Dogs" czy najbardziej szaleńczy z tych ośmiu utworów "Addicted To Green". Już jest więc całkiem nieźle, a z czasem może i powinno być jeszcze lepiej. (4)

Amken - Theater Of The Absurd 2017 No Remorse

Ostatnimi laty Grekom żyje się niezbyt wesoło, bo znacznie biedniej i trudniej niż wcześniej przywykli. Nic więc dziwnego, że młode zespoły buntują się przeciwko takiemu stanowi rzeczy, a jedną z thrashowych ekip piętnujących greckie anomalie jest ateński kwartet Amken. Chłopaki łoją konkretnie - nic dziwnego, że wydania ich debiutu podjęła się No Remorse Records, bo to kawał solidnej, a momentami porywającej wręcz muzyki. To thrash taki bardziej amerykański, dość zaawansowany technicznie, ale i niepozbawiony solidnego wygaru, do którego przyzwyczaili nas przez lata choćby Exodus, Dark Angel czy Vio-lence. Nie ma tu jeszcze rzecz jasna mowy o najwyższym pozio-

Ancient Dome - The Void Unending 2017 Punishment 18

"The Void Unending" jest czwartym pełnowymiarowym albumem, włoskiego zespołu, określanego terminem cosmic thrash metal. I rzeczywiście, w muzyce Ancient Dome, jest jakiś kosmicznofuturystyczny klimat. Już sam obrazek z okładki może kojarzyć się z jakąś grą, lub filmem o określonej tematyce. Mnie osobiście, dobra okładka zachęca do poznania zawartości muzycznej. I tak jest tutaj. Jeśli jeszcze ilustracja współgra z dźwiękami, to staje się integralną częścią płyty. Kurcze, ile dobrych płyt pominąłem przy pierwszym kontakcie, właśnie ze względu na słabe grafiki... Ale przejdźmy do rzeczy. Rozpoczynamy kosmiczną podróż. "Target Unknown", ciekawe instrumentalne wprowadzenie spokojną gitarą, trochę podwójnej stopy. Przejście na bębnach przeprowadza nas do "Black Passage". Łamańce, zmiany tempa... i wejście wokalu. Niestety... ma dość irytującą barwę, kiedy próbuje głośniej się wydrzeć. Momentami brzmi to, jakby go ktoś podduszał. Szkoda. Bo kiedy nie uprawia ekwilibrystyki, brzmi całkiem dobrze. Instrumentalnie jest kozacko, szalone gonitwy przeplatane zmianami rytmu i tempa. Konkretne, ciężkie riffy. A przy tym jest bardzo melodyjnie. Brzmienie klarowne, w miarę głębokie bębny, selektywne gitary i basy. Z każdym kolejnym utworem, jest sympatyczniej, chociaż dla mnie prawdziwa radocha, zaczyna się w drugiej części płyty. "Rules of Hate", mój pierwszy faworyt. Szybki, tnący numer, w którym wokal brzmi chyba najlepiej z całej płyty. Solidny thrashowy kopniak w twarz, kaskada solówek. Piękne zwolnienie, riff i powrót do biegu. Headbanging w chacie. Kolejny to instrumentalny "Fift Dimension", zaczynający się jakby z wyciszenia. Szybko, potem uspokajający się, by wejść w perkusyjno basowe łamańce, a'la Mekong Delta. Dużo się dzieje, ładne solo. Kończy się również wyciszeniem. Następnie mamy "D.I.E. (Droids In Exile)", intrygujący tytuł. Zabawy rytmem i zmianami tempa ciąg dalszy. Wokalista śpiewa głębiej... Kurcze, mam wrażenie, że w jednym utworze skompresowanych jest pomysłów na co najmniej pięć kompozycji. To nie zarzut. Utwory są wielowątkowe, co zapobiega monotonii i nudzie. Co kilka nut, jakieś przyjemne zaskoczenie. "Chain Reaction", ostatni na płycie. Wolny początek, szybko się rozkręca. Dużo bębnów, przejścia, akcenty, by niespodziewanie zwolnić i zakończyć przy wtórze chórku. Dobre. Fajna, kosmiczna płyta, dla fanów Sacred Reich, Mekong Delta, oraz gier

"Sinful Birth", to drugi album szwedzkiego Antichrist. Przyznam, że to mój pierwszy kontakt z tym zespołem. W czasach, powszechnej digitalizacji i sterylności brzmienia... wychodzi płyta o wspaniałym, naturalnym lekko zbrudzonym soundzie. Już za to ją lubię. W notce od wydawnictwa wspomniano, że moglibyśmy sobie wyobrazić tajemne spotkanie na jakiejś wyspie członków kilku extremalnych kapel gdzieś ok. roku 1986... którzy zafascynowani szybkością i bluźnierstwem, stworzyli tego oto potworka. Trudno się nie zgodzić. Z tym, że gdyby ten album ukazał się w roku 1986, miałby dziś status kultowego. Już sama okładka zachęca do zapoznania się zawartością muzyczną. Wyrazisty obrazek w klasycznym klimacie. Wnętrze jakiejś kaplicy, z witrażami w oknach i kłębowisko węży na ołtarzu (krypcie?). I dobre, czytelne, krwistoczerwone logo. Tu wszystko się zgadza. Płytę rozpoczyna ciekawe intro, po czym kanonada bębnów i jazda! Pierwsze skojarzenie ...thrash, black'n' roll, czyli bez zahamowań i zbędnej wirtuozerii. Ale z utworu na utwór robi się coraz ciekawiej. "Sinful Birth" wciąga niczym bagno. W tej pozornej prostocie jest zabójcza energia. Do oldskulowego łomotu wkraczają świetne melodyjne solówki i ciekawe riffy. Wokalista wywrzaskujący niczym świr kolejne wersy, momentami kojarzyć się może z Tomkiem Arayą, ale to tylko jeden ślad i nie do końca. Mógłbym chwalić całą tracklistę... tylko po co?. Moim numerem jeden został o dziwo,10 minutowy utwór instrumentalny. "Chernobyl 1986"... To już jest prawie klasyk! Zaczynający się tremolem na werblu, przechodzi w niepokojący riff, w tle komunikat po rosyjsku o awarii elektrowni. Zmiany tempa, zwolnienia, znowu tremolo... Ja mam ciary, bo doskonale pamiętam w podstawówce picie odtrutki (tzw. płynu Lugola), kiedy radioaktywna chmura dotarła nad Europę. Piekielnie złowieszczy numer... wyobraźnia przywołuje dziesiątki filmów i obrazów na temat Czernobyla. Tylko do cholery dlaczego wszystkie ponuro czarnobiałe? I to wrażenie martwej pustki... W tle znowu rosyjskie komunikaty i brzęczące liczniki Geigera, przy wielokrotnie przekroczonych normach skażenia. Końcówka płyty, to pożegnalny kopniak w twarz, czyli galopada i riffowanie. Nie wiem, jak Wy, ja jeszcze nie raz wrócę do tego krążka, a zespół chciałbym zobaczyć na żywca. (5) Jakub Czarnecki Appice - Sinister 2017 SPV

Panowie Carmine i Vinny Appice to niewątpliwie ikony ciężkiego rockowego grania. Współpracowali m.in. z Black Sabbath, Dio, Heaven And Hell (to Vinny), Vanilla Fudge, Cactus, Ozzy Osbourne (to z kolei Carmine). Tym razem postanowili połączyć swoje siły i

RECENZJE

167


powołali projekt Appice. Podeszli do niego w typowy sposób dla tego środowiska, a hard rock jest pełen takich pomysłów, niestety oprócz tego, że naszpikowane są całym mnóstwem znakomitych muzyków, to pod względem muzycznym niczym szczególnym nie wyróżniają się. Pełno w takich sesjach muzycznych kalek, klisz i schematów. W zasadzie dlatego większość z nich nie przebiła się przez chwilowe zainteresowanie. Niczego innego nie wróżę płycie "Sinister". Trzynaście utworów jest pełne zapożyczeń, co najbardziej słyszymy w "Monsters and Heroes", który nie tylko cytuje muzyczne ale także liryczne fragmenty z dokonań Dio. Dodatkowo "Riot" to cover Blue Murder, a "Sabbath Mash" jest medley'em kilku utworów Black Sabbath. Muzycznie całość rozbita jest między Whitesnake a Dio, z pewnymi naleciałościami Def Leppard, itp. W tym wszystkim najlepiej słucha mi się "In The Night", reszta niestety przelatuje beznamiętnie przez uszy. Pewną ciekawostką są momenty, gdy obaj bracia grają jednocześnie na swoich instrumentach, a także to, że współautorem oraz uczestnikiem jednego z nagrań był Igor Gwadera ("Brothers In Drums"). Brzmienia, produkcja, odegrane partie instrumentów czy też wokalne, bez większych zarzutów. Jednak co z tego, jak muzycznie "Sinister" nie wciąga słuchacza. Owszem przesłucha płytę ze dwa - trzy razy ale później o niej zapomni. Dla mnie to zupełnie przeciętny krążek, szkoda, że Panom Appice taki stan rzeczy w zupełności odpowiada. (3) \m/\m/

Arch Enemy - Will To Power 2017 Century Media

Już trzy lata upłynęły od wydania pierwszej płyty Arch Enemy z nową wokalistką znaną z występów w The Agonist - Alissą White-Gluz. Mimo pewnych rys "War Eternal" zyskał uznanie wśród krytyków i fanów. Świadczy o tym pokaźna liczba reprezentantów na koncertach po dziś dzień. Po dwóch latach solidnego promowania materiału (zwieńczonymi koncertówką "As The Stages Burn" wydaną pół roku temu) przyszedł czas na coś nowego. W wywiadach Michael Amott mówi o tym, że tworząc nowe utwory chciał iść w wyznaczonym przez poprzednika kierunku i mimo przyjścia Jeffa Loomisa z Nevermore, praktycznie wszystkie kompozycje są autorstwa jego oraz perkusisty zespołu. "War Eternal" można było zarzucić zbyt dużą melodyjność zbliżającą Arch Enemy niebezpiecznie w stronę komercji. Przez to następujące po sobie kawałki brzmiały bardzo podobnie. Na szczęście nowy krążek, choć wciąż dysponuje chwytliwymi melodia-

168

RECENZJE

mi taki nie jest. Już nawet początkowa miniatura jest od pierwszych chwil dużo agresywniejsza od "Tempore Nihil Sanat (Prelude in F Minor)", gdzie chóry zostały zastąpione dynamicznym legato w maidenowskim stylu, by w połowie przejść w dostojny motyw. Następny, pierwszy pełnowymiarowy, "The Race" uderza w nas wściekłym growlem Alissy, choć nie można tutaj odmówić solidnych riffów i solówek, które prawdopodobnie sprawdzą się na koncertach. Jednak w rzeczywistości dzieje się tam niewiele. Ściana dźwięku przysłania zarówno wokalistkę jak i przejrzystość gitar. W efekcie po kilku minutach całkowicie wylatuje nam z głowy. Wrażenia, że został on napisany i zarejestrowany na kolanie nie pozbawia nas sam Michael, który zdradza, że drugi na liście numer był jednym z ostatnich jakie stworzył. Na szczęście w trzecim jest już zdecydowanie lepiej. Choć moje ucho wyłapało riff podobny do "Benzin" od niemieckiego Rammsteina to zasługuje na słowa uznania. Jest budowa nastroju, a zarazem ciężar i dynamika. Podobne zdanie mam o "First Day in Hell", który oparty jest na skali frygijskiej, co oczywiście dodaje kolorytu. W parze z mocnym tekstem, bazującym na drugowojennych przeżyciach krewnych wokalistki (którzy są polskiego pochodzenia) otrzymujemy jeden z wyrazistszych numerów. Jeśli chodzi o singlowe "The World is Yours" i "The Eagle Flies Alone" to nie pasują one zbytnio do całości. Pierwszy z nich powinien znaleźć się na poprzednim krążku. Ba, brzmi jak zmodyfikowany tytułowy hit z dziewiątego albumu. Niemniej jednak są to wciąż dobre piosenki, ale w ogólnym rozrachunku są one zbyt delikatne, podczas gdy pozostałe to dość mocne granie. Zwłaszcza odczuwalne jest to w "The Eagle Flies Alone", ponieważ w wersji płytowej ten singiel został rozbudowany o klawisze, które moim zdaniem są nużące i psują klimat. Jak dla mnie przejście do następnej kompozycji powinno nastąpić po ostatnim refrenie. A mowa tu o "Reason to Believe", która jest powerballadą. Jest to zarówno pierwsza tego typu piosenka w dorobku Arch Enemy jak i pierwsza, w której Alissa pod banderą tej kapeli śpiewa w pełni czystym głosem. Dla tych, co nie znali dogłębnie twórczości The Agonist może to być porządne zdziwienie. Trzeba przyznać, że to dość odważny eksperyment ze strony Michaela Amotta i jego brata, Christophera. Dokładnie tak, ten utwór powstał jakiś czas temu, gdy bracia, którzy założyli ten zespół spotkali się ponownie w Szwecji i podczas wspólnego grania wyszła im właśnie ta ballada, którą zdecydowano się umieścić w repertuarze Arch Enemy. W moim odczuciu efekt finalny jest niesamowity. Nie dość, że Alissa zaprezentowała tutaj spory wachlarz swoich możliwości, co swe zwieńczenie znajduje na końcu, gdzie słyszymy połączenie czystego wokalu z majestatycznym growlem, to jeszcze partie gitarowe idą podobnym tokiem myślenia. Gdy Alissa śpiewa czysto słyszymy grę na cleanie. Jak tylko rozpoczyna wydobywać ze swego gardła diabelskie dźwięki, gitara jej agresywnie wtóruje. Jedynym słabszym elementem tej kompozycji są słowa. Jeśli szukalibyście czegoś dla zdesperowanych nastolatków, którzy rozpoczynają swą przygodę z cięższymi brzmieniami to wystarczy, że pokażecie im liryki tej pieśni. Pełen patosu refren zwraca na siebie uwagę wyświechtanym zwrotem, że wciąż mamy powód, aby w siebie uwierzyć i walczyć o swoje marzenia. To prawdopodobnie reakcja na ostatnie samobójstwa Chrisa Cornella i

Chestera Bennigtona. I nie zdziwię się, jeśli "Reason to Believe" w najbliższej przyszłości stanie się singlem. Z jednej strony mamy świetną grę instrumentalną, z drugiej przekaz idealnie nadający się do radia. Natomiast "Murder Scene" wraca na wytyczone tory. To trzy i półminutowa dawka ostrego grania pełna agresywnych riffów i pokazu możliwości technicznych gitarzystów. Do tego rolę poety po raz kolejny przejęła Alissa, a ta nie stroni od bezpośredniego wyrażania myśli. Niestety od strony muzycznej ten kawałek stoi w rozkroku. Sama wokalistka przyznaje, że gdy dołączyła do muzyków, którzy pracowali nad nim to próbowali zmieszać ze sobą kilka różnych pomysłów i przez dłuższy czas nie mogli zdecydować w jakim kierunku efekt finalny powinien zmierzać. To wszystko słychać, bo z jednej strony mamy thrashową szybkość, a z drugiej nagłe zwolnienia i próby zaimplementowania melodii. Ostatnie trzy propozycje dzieli kolejna instrumentalna miniatura "Saturnine", która wprowadza w nas niepokojący nastrój. Słychać chórki, dzwony, klawisze rodem z Kinga Diamonda. Podobny klimat mieliśmy na początku poprzedniej płyty, natomiast tutaj jest prawie na jej końcu. Po tej minucie straszenia wracamy do meritum. "Dream of retribution" i "A Fight I must win" to najdłuższe pozycje na tym wydawnictwie. Obie trwają ponad sześć minut. Pierwszej z nich blisko do progresywnego metalu. Mimo, że czas trwania jest długi to zlatuje dość szybko. Różnorodne riffy (z czego główny przypomina nieco "Nemesis" lub "Ravenous"), solówki, przejścia sprawiają, że nie sposób się nudzić i nim się spojrzymy jest już po wszystkim. Nawet obecność klawiszy nie drażni tak jak w przypadku "The Eagle Flies Alone". Ale to akurat zasługa Jensa Johanssona, który stworzył właśnie ten fragment(ale również maczał palce w kilku innych numerach). Natomiast ten, który pełni rolę kody mimo epickiego początku jest bardziej zwarty, prosty w swej konstrukcji. Czyni go to jednym z najlepszych momentów na "Will to Power". Tu Amott nie potrzebował super szybkich riffów, aby zakończyć album porządnym ciosem w twarz. "A fight I must win" jest utrzymany w średnim tempie. Potwierdza to też inspiracje Michaela latami 80., który w połowie czwartej minuty wplótł riff grający melodię refrenu, jednakże na nieco lżejszym presecie wzmacniacza brzmi on jak cytowanie "Rock And Roll Ain't Noise Pollution" . Dowodzi to tylko temu, że gdyby zmienić nieco brzmienie gitar mielibyśmy sztandarowy hardrockowy przebój. Przedostatni "My Shadow and I" to metalowe "mięso" w czystej postaci. Ciekawa jest historia jego powstania. Najpierw stworzono tekst, który był wyrazem frustracji Alissy. Do niego powstały jedne z najszybszych riffów na "Will to Power". Moim zdaniem to właśnie on powinien wieńczyć krążek, bo ten skondensowany walec trwa 4 minuty bez zbędnego rozciągania. Jeśli oczekujecie od Arch Enemy porządnego gitarowego grania to tutaj właśnie go otrzymacie. Była wokalistka, Angela Gossow określiła "Will to Power" najcięższym albumem od czasów "Doomsday Machine" i ciężko się z nią nie zgodzić. Po części jest to też zasługa znanych patentów. Fani bez problemu dopatrzą się podobnych dźwięków np. w "First day in Hell" słychać echa "My Apocalypse". Jednakże dlaczego Michael Amott nie miałby korzystać ze swoich sztandarowych patentów, jeśli wychodzą z tego smakowite nowości? Jeśli chodzi o teksty i ich tematykę to na tym polu jest widoczny rozłam. Co prawda

wszystkie kręcą się wokół władzy, nietzscheanizmu tudzież darwinizmu. Jednakże jeśli spojrzymy na to jak zostały one napisane to zauważalne jest, za które odpowiada Alissa, a za które Michael. Liryki wokalistki są mroczne, brutalne, bezpośrednie, podczas gdy te od Amotta są skrojone pod typowego komercyjnego słuchacza - pełne patosu, nadziei, pozytywnej energii. Trzeba się pogodzić, że po tylu latach ciężko zmienić swoje nawyki. Jednak zespół się nie poddaje i wciąż tworzy. A to, że w nieco odmiennym, bardziej przyswajalnym klimacie, to poniekąd znak czasów. Muzycy Arch Enemy wiecznie młodzi nie będą, więc trudno oczekiwać, żeby grali z taką agresją jak dawniej. Ale najnowszej dziesiątej płycie w dyskografii Szwedów znacznie bliżej do korzeni niż poprzednikowi. Warto znaleźć te pięćdziesiąt minut wolnego czasu na jej przesłuchanie. (4,5) Grzegorz Cyga

Argus - From Fields Of Fire 2017 Cruz Del Sur Music

Nazwa Argus kojarzy mi się jednoznacznie z dwoma zespołami: polskim, znanym z utworu "Bal masek" i amerykańskim, firmującym w tym samym okresie wczesnych lat 80. zaledwie jedną EP-kę. Ten Argus jest również "made in USA", ale powstał stosunkowo niedawno, bo w 2005 roku, a "From Fields Of Fire" jest czwartym albumem w jego dyskografii. Zespół tworzą doświadczeni muzycy, z charyzmatycznym, naprawdę świetnym wokalistą Brianem Balichem na czele, tak więc nie ma tu mowy o żadnym niewypale, a firma Cruz Del Sur Music może być pewna każdego zainwestowanego w zespół dolara. Nabywcy tej płyty też nie powinni zgłaszać jakichkolwiek pretensji, bowiem "From Fields Of Fire" to kawał niezwykle udanego metalu, zakorzenionego w US power, NWOBHM i doom. Ten ostatni słyszalny jest przede wszystkim w długich, rozbudowanych i wielowątkowych kompozycjach w rodzaju "No Right To Grieve", panowie fajnie łączą też epicki klimat z surowością wczesnych Iron Maiden w 11-minutowym, jednym z najlepszych na płycie, numerze "Infinite Lives Infinite Doors". Szybsze, zadziorne granie spod znaku Nowej Fali Brytyjskiego Metalu to z kolei "You Are The Curse", majestatyczny doom/heavy najwyższej próby mamy w "Devils Of Your Time" i "As A Thousand Thieves", a w "216" zespół idzie z kolei w ślady Candlemass, proponując mocarną kompozycję z okazjonalnymi, ale dość intensywnymi przyspieszeniami. (5) Wojciech Chamryk Attic - Sanctimonious 2017 Van

King Diamond powrócił! Co prawda używa teraz zupełnie innego pseudonimu, brzmiącego Meister Cagliostro, również jego zespół zowie się jakoś inaczej, bo żadne tam Mercyful Fate, a po prostu Attic, ale fakt jest faktem, a tych charakterystycznych wokali nie można pomylić z żadnymi innymi. Naprawdę zaś "Sanctimonious" to drugi album


niemieckiego zespołu, grającego "toczka w toczkę" w stylu obu zespołów słynnego Duńczyka, a wspomniany już pan Cagliostro perfekcyjnie naśladuje jego popisowe falsety i inne trademarkowe patenty. Można by więc w takiej sytuacji nawet po pobieżnym zapoznaniu się z tą płytą, wydać wyrok, że Attic to pozbawieni talentu imitatorzy, jednak cała ta sprawa ma drugie dno. Owszem, naśladują - muzycznie bliżej im do Mercyful Fate, tekstowo i wokalnie do solowego Kinga Diamonda - ale mają też pewne atuty. Czerpią bowiem nie tylko od w/w grup, ale też od Iron Maiden z pierwszych płyt czy innych grup NWOBHM, charakterystyczna, mroczna atmosfera zawdzięcza zaś wiele black metalowi, dzięki czemu zawartość "Sanctimonious" jest naprawdę udana i może się podobać. Trzeba też docenić ogrom pracy włożonej przez muzyków w stworzenie mrocznego, wielowątkowego konceptu, traktującego o prześladowaniach zakonnic przez ksienię - oczywiście tu też nie byli zbyt oryginalni z pomysłem, ale trzeba przyznać, że Diamentowy Król znalazł w nich wyjątkowo pojętnych i utalentowanych uczniów. Jeśli więc ktoś lubi jego klasyczne płyty, bez większego ryzyka może sprawdzić "Sanctimonious" w celu wyrobienia sobie własnego zdania na temat tej płyty - mało oryginalnej, ale udanej. (4,5) Wojciech Chamryk

Azyl P. - Azyl P. i przyjaciele 2017 Polskie Radio

Po rozpadzie Azylu P. zespół pozostał w sercach niewielu fanów, po prostu kapela popadała w niepamięć. Od czasu do czasu gdzieś w radio mignęła "Mała Maggie" lub "Och Lila". To wszystko. Dopiero gdzieś na przełomie wieków dotarła do mnie informacja, że Andrzej Siewierski ciągle pisze, że muzycy po latach spotkali się, że chcą reaktywować Azyl P. i nagrać płytę. Niestety nikt na poważnie nie chciał zainteresować się poczynaniami muzyków. Być może w ten sposób straciliśmy szansę na dobre rockowo/hard rockowe albumy. Czego dowodem jest kawałek "Czerwone buty", który prawdopodobnie pochodzi z okresu reaktywacji i jest bardzo zbliżony do tego co robił Azyl P. na albumie "Nalot". W 2007 roku Andrzej Siewierski wydaje własnym sumptem solowy album "Samotny żagiel", muzyka bardziej akustyczna, pop-rockowa lub jak kto woli w stylu polskiego radiowego rocka. Teksty typowo utrzymane w jego manierze, choć gorzkie i przepełnione smutkiem. Niewiele się pomylę, stwierdzając, że zainteresowanie tą płytą było znikome. Smutne... Smutniejsze, że w tym samym roku dochodzi do tragedii,

która zabiera nam Andrzeja. Okazało się wtedy, że jednak Andrzeja słuchało wielu fanów. Nie poddali się także muzycy Aylu P., Dariusz Grudzień i Marcin Grochowalski, którzy zorganizowali koncert "Rock na zamku" w 2015 roku w Szydłowcu, poświęcony pamięci Andrzeja Siewierskiego. Wtedy po raz pierwszy wystąpił Ayzl P. i przyjaciele. Obok wymienionych muzyków zagrali Jacek Perkowski i Marcin Czyżewski, jako podstawowy wokalista. Jako przyjaciele zaśpiewali wtedy Muniek Staszczyk, Marek Piekarczyk oraz Krzysztof "Jary" Jaryczewski. Impreza chwyciła i była powtórzona rok później. Natomiast w tym roku przypadło 35-lecie powstania Azylu P., więc koncert zorganizowano w radiowej "Trójce", a dokładnie w studiu im. Agnieszki Osieckiej (22 czerwca). Z rejestracji tego koncertu/programu powstała właśnie omawiana płyta. Na niej znalazło się piętnaście kompozycji, które zdecydowanie były mi znane, automatycznie przypominały się po kilku taktach. Co dobrze o nich świadczy, oraz o tym, że kompozycje zdecydowanie przetrwały próbę czasu. Pewne wątpliwości miałem tylko przy dwóch utworach, nie rozpoznałem wspominanych "Czerwonych butów" oraz "Co ja wiem". Jak wokaliści w "trójkowym" koncercie udział wzięli Marek Piekarczyk, Krzysztof "Jary" Jaryczewski, Juan Carlos Cano, Tomasz "Titus" Pukacki, Anna Brachaczek oraz Maciej Silski. Każdy w tych muzyków dał od siebie wszystko, co miał najlepszego, ale co tu dużo mówić, nikt z nich nie mógł zastąpić Andrzeja Siewierskiego. Jak dla mnie najlepiej wypadli Titus i Marek Piekarczyk. Nie ma sensu pisać, kto w tym wypadku był najgorszy, bo nie o to chodzi. Tym razem Dariuszowi Grudniowi i Marcinowi Grochowalskiemu towarzyszyli gitarzyści Bartek Jończyk oraz Piotr Zając. Znakomicie dali sobie radę i zupełnie nie odczuwało się braku "Perkoza" czy Andrzeja. Dzięki gitarom kompozycje również otrzymały trochę mocniejszą oprawę niż było to w latach osiemdziesiątych (zeszłego wieku). Nie dziwi, więc, że nieliczna publiczność zgromadzona w studio bawiła się znakomicie. Nie była to przypadkowa publiczna, a raczej ludzie, którzy znakomicie znali dokonania Azylu P. Myślę, że zdecydowanie większa publika równie dobrze bawiła się przed odbiornikami, a teraz pozostali mogą bawić się przy płycie. Trzeba też oddać część realizatorom "trójkowym", bowiem całość zabrzmiała naprawdę nieźle. Jedynie co mnie trochę irytowało, to konferansjerka Marka Wiernika. No ale cóż, to nie był typowy koncert rockowy, a audycja radiowa, więc prowadzący musiał być. Mała niedogodność, ale da sie przeżyć. Do minusów zaliczyłbym też okładkę. Różowy i hard rock? Chyba grafik zupełnie nie pomyślał. Wydaje się, że panowie Dariusz Grudzień i Marcin Grochowalski znaleźli złoty środek na podtrzymanie popularności Azylu P. Mnie jednak ciekawi, czy są w stanie dobrać nowych muzyków i nagrać z nimi nową muzykę, która byłaby godną kontynuacji Azylu P. z Andrzejem Siewierskim. (-) \m/\m/ Battle Raider - Battle Raider 2017 Fighter

US power/epic metal w meksykańskim wydaniu - takie połączenie nie brzmi może szczególnie zachęcająco, ale Battle Raider dają radę. Osiem numerów, 45 minut muzyki, okładka w klimatach

fantasy, czyli reszta też się zgadza, wszystko jest jak w latach 80. Chłopaki wymiatają więc w tych krótszych, ostrzejszych utworach, jak "Flying Fingers", "Hard Flyer", "Atlanteans Of Gold" czy "Early Fantasy", różnicując tempa, zapewniając solidne riffy i konkretne solówki, a Steve Scheepers potwierdza, że nie na darmo zapożyczył część swego pseudonimu od pewnego wokalisty, pewnie wyciągając karkołomne górki, niekiedy zaś wchodzą w niższe rejestry i rejony zarezerwowane zwykle dla Bruce'a Dickinsona. Ciekawsze są jednak te znacznie dłuższe utwory. "Battle Raider" i instrumental "Tartan Piper Alpha" to surowe, pełne rozmachu i mrocznego klimatu miarowe numery - czasem może i nieco nieporadne, bo zbyt dosłownie odwołujące się do klasyków pokroju Manowar, ale czadu i metalowej energii odmówić im w żaden sposób nie można. Rozwalają za to dwa ostatnie utwory: 9-minutowy "Commander" i dwie minuty krótszy "A Sioux Prayer". Pierwszy to epicka perełka, łącząca metalowe uderzenie z z etnicznymi dźwiękami, kojarzącymi mi się z flamenco, kolejny zaś jest balladą kończącą się solidnym przyspieszeniem, w której też nie zabrakło odniesień do muzyki ludowej. Fani Manowar, Cirith Ungol, Omen czy innych amerykańskich ekip z pierwszej połowy lat 80. mogą więc "Battle Raider" sprawdzić bez większego ryzyka, inni sięgając po ten album też wiele nie stracą. (4,5) Wojciech Chamryk

znalazły u mnie jakieś szczególne uznanie. Prawdopodobnie to samo będzie tyczyło się Beast In Black. Sama podstawa ich muzyki nie jest zła, jej inspiracje można odnaleźć gdzieś w mocniejszych dokonaniach Powerwolf i Sonata Arctica. Finowie opierają się głównie na łatwo wpadających w ucho melodiach, a także mocy melodyjnego power metalu. Niestety momentów gdzie szala przechyla się w stronę mocy jest zdecydowanie mniej. Na pewno takim jest kawałek "Zodd The Imortal", który w porywach zahacza o Grave Digger. Częściej jednak napotkamy fragmenty zdecydowanie bardziej melodyjne, są nawet takie, które można przyrównać do dokonań Epica czy też Within Temptation ("Blind And Frozen", "Ghost In The Rain"). Nie jest to jednak najgorsze w muzycznej wizji Beast In Black. Prawdopodobnie pod wpływem Battle Beast muzycy tego zespołu również chętnie sięgają po elementy wykorzystywane w muzyce disco. Przejawia się to głównie w antraktach klawiszowych, które chętnie stylizowane są na syth-popowe ornamenty. Jest to jeszcze do przeżycia. Jednak bywa, że zespół idzie zdecydowanie dalej i w takim "Eternal Fire" rytm bardziej kojarzy się z dyskoteką, a takiego "Crazy, Mad, Insane" nie powstydziliby się artyści synth-popu a nawet space-synth (jeżeli coś wam to mówi). To zaś jest trudne do przełknięcia. Od czasu do czasu słucham "Berserker", chyba dlatego, że nie do końca dowierzam, iż z inspiracjami można zajść aż tak daleko. Mam nadzieję, że muzycy w porę się opamiętają i wrócą do korzeni, a taki "Zodd The Imortal" wytoczy im odpowiedni kierunek kariery. Co do reszty trudno się doczepić. Brzmienia, aranżacje, odegranie partii muzycznych są na bardzo dobrym poziomie, ale czego innego spodziewać sie po Finach? Niemniej na wyróżnienię zasługuje głos Yannis'a Papadopoulos'a, którego znamy już z płyt Wardum czy Crosswind. Na tę chwilę Beast In Black dołącza do zespołów ze stajni Nuclear Blast, czyli Battle Beast i Twilight Force. Wiem, że istnieją, działają, ale ich dokonania mało mnie interesują. \m/\m/

Beast In Black - Berserker 2017 Nuclear Blast

Wydawało by się, że epoka melodyjnego power metalu dawno już minęła. Nad Wisłą znaleźli się nawet tacy, co tryumfalnie obwieścili upadek tego nurtu. Nowe tytuły ciągle jednak pojawiają się, choć nie sprawiają już takiego wrażenia jak kiedyś. Przynajmniej na mnie. Niemniej niedawno doznałem szoku, bo okazało się, że ta scena prosperuje pełnią życia. Pojawia się wręcz niesamowita ilość nowości. Nie ma to nic wspólnego z komercją, bo nie widzę aby o tych zespołach mówiło czy też pisało się, kapele nie mają wielu koncertów tym bardziej tras koncertowych, a o podboju list sprzedaży w ogóle nie ma mowy, bo nawet na takowe się nie łapią. Zdaje się, że jest to głębokie internetowe podziemie, które ma niewielką ale oddaną grupę fanów. Zmianę do tematu można zauważyć także w dużych wytwórniach, bowiem co jakiś czas pojawia się u nich team wyłowiony z melodyjnego power metalu. Stosunkowo niedawno Nuclear Blast zaczęło promować chociażby takie Battle Beast i Twilight Force. Nie są to zespoły, które

Beasto Blanco - Beasto Blanco 2017 El Puerto

"Beasto Blanco is a Rock Band! Featuring Chuck Garric from Alice Cooper" czytamy na oficjalnym profilu grupy, ale słowa to jedno, fakty drugie. Pamiętam, że zachęcony okładką, na której lider naśladował pozę Teda Nugenta z LP "Free For All", sprawdziłem debiut Beasto Blanco "Live Fast Die Loud", ale zniechęcony "szlagierami" w stylu "Breakdown" szybko dałem sobie z nią spokój. Kolejny w dyskografii grupy "Beasto Blanco" jest jeszcze słabszy, powielając najgorsze schematy współczesnego, bazującego na elektronice i plastikowym brzmieniu, grania. Nie wiem do kogo Chuck Garric i Tiffany Lowe adresują swoją muzykę - raczej jednak do fanów tych wszystkich koszmarków z wierzchołków list przebojów, niż zwolenników konkretnego rocka, bo

RECENZJE

169


ani z nim, ani tym bardziej z metalem, nie ma to nic wspólnego. Zamordowali nawet tak znany numer jak "Feed My Frankenstein" szalonej Alicji, mimo obiecującego, kojarzącego się z bluesem, wstępu. Zapamiętam więc z tej płyty tylko świetne, gitarowe solówki, szczególnie tę z mrocznego, kojarzącego się z Pink Floyd, utworu "Dark Matter" i odegrany z ogniem cover "Born To Raise Hell", Motörhead, ale jako całość drugi długograj Beasto Blanco to lipa do kwadratu. (1)

bum "The Robotized World" to, trzeba przyznać, kawał dobrego grania. To dopiero piąty długograj od roku 2002, a przecież grupa działa od początku lat 90. Doświadczenie jednak robi swoje i słucha się tego dość, jak na taki rodzaj muzyki, przyjemnie. To oczywiście zasługa przemyślanych kompozycji, odpowiedniego rozłożenia ciężaru na ucho słuchacza. Jest naprawdę przyzwoicie. (5) Adam Widełka

Wojciech Chamryk

Blackfinger - When Colors Fade Away 2017 M-Theory

Bell - Tidecaller 2017 High Roller

Są młodzi, zdolni i z ogromnym zapamiętaniem eksplorują ścieżkę archetypowego hard & heavy i doom metalu. Czyli albo Szwecja, albo Niemcy, ale Bell pochodzą z Gothenburga, czyli swoistej stolicy szwedzkiego - i w sumie nie tylko - metalu. "Tidecaller" to ich debiut i materiał w każdym calu przedni, bez słabych punktów czy niepotrzebnych dłużyzn, mimo tego, że większość utworów przekracza tu barierę pięciu, a niekiedy nawet siedmiu minut. Chłopaki fajnie balansują w nich pomiędzy soczystym hard rockiem a tradycyjnym heavy, zbaczając niekiedy w bardziej progresywne rejony, bazując przede wszystkim na mocarnym, monumentalnym doom metalu, że ręce same składają się do oklasków, a stopa mimowolnie zaczyna wystukiwać rytm. Akurat mnie najbardziej spodobały się majestatyczny "Cross In The Sky", mroczny, surowy i dla odmiany bardzo dynamiczny "Reach Out" i finałowy, najbardziej progresywny "Dawn Of The Reaper", ale "Tidecaller" jest godny najwyższej rekomendacji jako całość. (5,5) Wojciech Chamryk

Beyond Description - The Robotized World 2017 Punishment 18

Najnowszy krążek Beyond Description to kolejna porcja porządnie wykonanego gatunku zwanego crossover. Japońscy samurajowie tną swoimi katanami solidnie przez dwanaście, tylko pozornie podobnych utworów. Całość utrzymana w zaledwie 27 minutach. Czasem pozwalają sobie na dość widoczne urozmaicenia. Widać, że nie interesuje ich tylko i wyłącznie tak zwana przez laików "młócka". Słychać ciekawe linie melodyczne oraz znalazło się miejsce na mini solo perkusyjne. Gdzieniegdzie zachęcają nas do wejścia w kompozycje poprzez natchnione, można powiedzieć, wstępy. Szczerze to zabieg godny pochwały - chwila oddechu zawsze się przyda, nawet tym najbardziej zagorzałym fanom gatunku. Al-

170

RECENZJE

Zespoły uprawiające klasyczny doom metal stykają się z podobnym problemem, jak wykonawcy bluesowi: ramy gatunku są bardzo sztywne, nie pozwalają na eksperymenty, dlatego tym trudniej o wypracowanie własnej muzycznej tożsamości. Jeden fałszywy krok, a nie grasz już klasycznego doom metalu. Trwasz w bezruchu, a jesteś jednym z tysięcy bezpłciowych klonów Black Sabbath. Dlatego ukazanie się albumu, który nie tylko jest wierny tradycji, ale ma też swój unikalny charakter, a przy tym wszystkim oferuje najwyższej próby muzykę, możemy uznać za prawdziwe święto. Taki właśnie jest "When Colors Fade Away", pod którym podpisał się legendarny Eric Wagner i jego nowi towarzysze z Blackfinger. Swoją drogą nie wiem, gdzie ich wyszukał, ale są fenomenalni! Sekcja rytmiczna pracuje ze swadą, a gitarzyści krzeszą znakomite solówki jedną za drugą. Ich klasa wychodzi zwłaszcza w licznych zwolnieniach, przez które przebija tak kojarzony z Wagnerem duch Beatlesów. Ewidentne jest, że pisał te kompozycje na akustyku. Mimo doom metalowej otoczki, mają w sobie dużo przestrzeni i swoistego ciepła. Poza tym miłośnicy doom metalu w wersji czystej znajdą na "When Colors Fade Away" wszystko, czego szukają: mocarne riffy, betonowe brzmienie, niepodrabialny głos Wagnera (w jego stosownej do wieku wersji, rzecz jasna), a także dużo, bardzo dużo emocji. Bo jest to niesłychanie osobista płyta, autorstwa człowieka, który u progu swoich sześćdziesiątych urodzin zmaga się z własnym przemijaniem. Została wspaniale napisana i z sercem wyśpiewana. Momenty, w których Wagnerowi łamie się głos, czynią ją tym bardziej… ludzką. Obcowanie z nią przypomina rozmowę z udręczonym przyjacielem, który postanowił zwierzyć się ze swoich egzystencjalnych udręk. Słuchając go dreszcz przebiega po plecach, bo wiesz, że kroczycie tą samą drogą i nawet jeśli nie dziś, to za kilka lat będziesz dokładnie na jego miejscu. Jesień to znakomity moment na takie refleksje. Nawet, jeżeli nie odkryliście jeszcze na głowie pierwszego siwego włosa. Ale wierzę, że nie tylko miłośnicy ponurych dźwięków odkryją niesłychany urok "When Colors Fade Away". To przepiękna płyta. Na każdą porę roku. (6) Adam Nowakowski

Blazing Rust - Armed To Exist 2017 Pure Steel

Jeśli ktoś pamięta takie zespoły jak Aria, Awgust czy Master, to wie doskonale, że Rosjanie mają smykałkę nie tylko do baletu czy muzyki klasycznej. Blazing Rust jest jednak reprezentantem najmłodszego pokolenia metalowej sceny tego kraju, bowiem tworzący ten zespół z Petersburga muzycy mieli po kilka lat, bądź nawet nie było ich jeszcze na świecie, gdy w/w grupy wydawały swe pierwsze albumy. Chłopaki mają jednak zacne wzorce, czerpiąc zarówno od klasyków europejskiego, tradycyjnego metalu, ze szczególnym uwzględnieniem brytyjskich kapel nurtu NWOBHM przełomu lat 70. i 80., jak i lżej grających grających grup, ze Scorpions na czele. Efekt to ich debiutancka płyta "Armed To Exist", idealny prezent dla każdego fana surowego, archetypowego grania na najwyższym poziomie. Poszczególne utwory są długie, rozbudowane i wiele się w nich dzieje. Gitarowy duet Roman Dovzhenko/ Serg Ivanov rządzi i dzieli na wzór swych znacznie starszych idoli z Maiden czy Priest, czujna sekcja nie odstaje ani na milimetr, a wokalista Igor Arbuzov faktycznie potwierdza, że ma kawał głosu, lokując się gdzieś pomiędzy Dicknsonen, Alanem Marshem i Kiske. Rozpędzony "Hellbringer" na początek, tęgi "Shimmering Dawn" według najlepszej szkoły Accept, dynamiczny, wręcz pulsujący przebojowością dzięki wejściom gitary solowej "Almighty Lord" czy epicki, zamykający płytę "Under The Spell" są najciekawsze, ale pozostała piątka też zrobi dobrze fanom wczesnego Iron Maiden, Cloven Hoof czy Tokyo Blade. (5) Wojciech Chamryk

Bloody Times - Destructive Singles 2016 Self-Released

Lubię sporo płyt Iced Earth, w tym drugą w ich dyskografii "Night Of The Stormrider" z 1991 roku, na której śpiewał John Greely. Nie zabawił on w zespole Jona Schaffera zbyt długo, później zresztą też nie zrobił jakiejś oszałamiającej kariery, ale dowiedziawszy się o jego udziale w tym przedsięwzięciu spojrzałem na EP-kę niemieckiego projektu Bloody Times nieco przychylniej. "Destructive Singles" okazało się jednak niestety niestrawnym gniotem, istną parodią klasycznego i epickiego metalu. Aż boję się pomyśleć, jak te utwory zabrzmiały w pierwotnych wersjach, zaśpiewane przez lidera, gitarzystę Simona Pfundsteina, skoro amerykański zawodowiec tak się w nich męczy... Obecna forma Johna Greely'ego nie jest już bowiem zbyt wysoka, jego zdarty głos nie ma mocy ani głębi, co

szczególnie doskwiera w częściowo balladowym "Pursuit Of Destruction". "Conflict-Introduction To War" jest niewiele lepszy - po co, swoją drogą, zamieszczono tu również dokładnie taką samą, tyle, że instrumentalną, wersję tego utworu - komuś marzyło się metalowe karaoke z Bloody Times? Nie z tym poziomem, panowie... Mamy też inny bonus, wersję demo utworu "Day Of The Collapse", gdzie perkusja brzmi niczym biedniutki automat, mimo tego, że zasiadł za nią prawdziwy perkusista, mający za sobą również epizod w Iced Earth, Raphael Saini. Podsumowując: "Destructive Singles" to idealny prezent dla znienawidzonego wroga lub maniakalnego fana Iced Earth. (1) Wojciech Chamryk

British Steel - The Rising Force Of British Heavy Metal 2017 Dissonance

Od jakiegoś czasu na brytyjskiej scenie dzieje się coraz więcej, co rusz pojawia się jakiś młody zespół, które preferuje tradycyjny heavy metal. Niektóre z nich zaczynają przebijają się na oficjalną scenę. Taki Dark Forest ma już cztery albumy studyjne. Ledwo co poznany przeze mnie Neuronspoiler wydaje drugi krążek. A Amulet, Seven Sisters czy Wytch Hazel są po debiutach i z pewnością pracują nad ich następcami. Składanka "British Steel - The Rising Force Of British Heavy Metal" w jakimś stopniu porządkuje i przybliża nam to co dzieje się obecnie na tej scenie. Odsłuchując kolejno kawałki natrafiamy praktycznie na każdy odcień klasycznego heavy metalu. Przedrostki traditional, heavy, old-school, retro, epic, speed, power a nawet thrash pojawiają się w różnych konfiguracjach. Oprócz wymienionych i znanych przeze mnie kapel moją uwagę zwracają jeszcze dwa zespoły Eliminator i Toledo Steel. Oba są przedstawicielami tradycyjnego heavy metalu i wydają się godne aby zadebiutować z pełną studyjną płytą. Niczego nie brakuje heavy/speed metalowemu Vuil. Nieźle zaprezentowały się też speed/thrashowe Dungeon, Insurgency czy Aggressive Perfector. Na tą chwilę większa część utworów, która znalazła się na tej kompilacji, to nagrania nowe lub jeszcze niepublikowane. Może za jakiś czas zmieni się to, a to dlatego, że prawdopodobnie są to zapowiedzi nowych wydawnictw, tak jak jest w wypadku Neuronspoiler, który właśnie wydaje album "Second Sight". W historii heavy metalu były już składanki, które spełniły bardzo ważną rolę, może "British Steel" dołączy do tego grona. Niewykluczone, że właśnie dzięki niej scena Brytyjska skonsoliduje się i zapoczątkuje ruch, który za parę lat będzie można porównać z NWOBHM. Jak na razie na płycie znalazło się parę zespołów, które mogą być zaczątkiem takiego nurtu. \m/\m/ Broken Teeth - 4 On The Floor 2017 EMP

52-letniego obecnie Jasona McMastera usłyszałem po raz pierwszy z debiutan-


ckiego albumu Dangerous Toys. Później przyszły kolejne, a ten znakomity wokalista udzielał się też w wielu innych zespołach, jak chociażby Watchtower czy Ignitor. Od lat ma też z kumplami własny Broken Teeth, w którym grają archetypowego hard rocka, bluesa i southern rocka. "4 On The Floor" jest już siódmą płytą w ich dorobku i te 31 minut muzyki mogę bez wahania polecić każdemu fanowi AC/DC, Rose Tattoo czy Molly Hatchet. Nikt tu nie sili się bowiem na jakąkolwiek oryginalność, liczy się dobra zabawa i stary, dobry rock w porywającym wykonaniu. Dynamiczne riffy i galopująca sekcja płynnie przechodzą tu więc w bardziej korzenne, bluesowe granie, surowość sąsiaduje z całkiem fajnymi melodiami, a McMaster jawi się niczym prawdziwy mistrz. Najczęściej blisko mu do nieodżałowanego Bona Scotta (utwór tytułowy i kilka innych), niekiedy brzmi, jakby wychował się w delcie Mississipi ("All Or Nothin'"), by po chwili śpiewać czyściej, niczym w pionierskich dla rock 'n' rolla latach 50. ubiegłego wieku ("House Of Damnation"). Efektownie wypada też hołd dla Motörhead "Never Dead", brzmiący idealnie niczym Motöry z najlepszych lat, z wszystko mówiącym refrenem "I believe in Motörhead". Tak więc chociaż może i momentami panowie za bardzo inspirują się stylem AC/DC ("Getcha Some"), ale trudno odmówić tej płycie wdzięku i swoistej szlachetności, tak więc: (4,5) Wojciech Chamryk

wiodąca grupa tamtego okresu. Grając tu i teraz muszą zadowolić się statusem niezależnego zespołu znanego nielicznym, ale w każdym kolejnym utworze z "Truth In Legend" potwierdzają, że nic sobie z tego nie robią, łojąc tradycyjny metal z pasją i klasą godną gigantów gatunku. Dowodów jest na tej płycie bez liku, szczególnie przekonywujące są zaś: archetypowy od A do Z, cudownie surowy "Southwind", rozpędzony "The Last one To Fall" z drapieżnym śpiewem Toma Davy'ego i epicki, 13minutowy kolos "Deathstone Rider". (5) Wojciech Chamryk

Ceaseless Torment - Forces Of Evil 2017 BWK

"Forces Of Evil" to trochę ponad półgodziny szorstkiego, dość obskurnego speed/thrash metalu. Mimo, że trochę zalatuje siarką, to black/thrashem czy też death/thrashem tego bym nie nazwał. Choć są tacy, którzy tak klasyfikują muzę z tej płytki. Poza tym wszystkie osiem kompozycji jest na równym, solidnym poziomie wykonawczym, jakkolwiek same w sobie nie epatują jakąś szczególną złożonością. Niemniej w wypadku Finów jest to jednak atut. Mimo braku jakichś wyróżników, to kawałki od początku porywają słuchaczy agresją, złem oraz prostotą i nie odpuszczają aż do końca. Spora część maniaków właśnie takiego thrashu oczekuje. Ave satanas i do przodu! Zwarty materiał, mimo, że nie powala na kolana, może się podobać. (4) \m/\m/

Burning Shadows - Truth In Legend

Chainsaw - The Last Crusade

2017 Self-Released

2017 Self-Released

Kiedy David Spencer i Tim Regan mieli już dość grania tylko ekstremalnego czy viking metalu, założyli Burning Shadows. W roku 2000 tradycyjny US power/heavy metal nie był w Stanach Zjednoczonych gatunkiem szczególnie hołubionym przez krytyków i publiczność, obecnie też nie jest pod tym względem jakoś znacząco lepiej, ale od tego czasu zespół zdołał wydać kilka krótszych materiałów i trzy albumy. Najnowszy "Truth In Legend" wstydu swym twórcom nie przynosi, bo to kawał potężnego, soczystego grania w starym stylu. Wielu wykonawców z tamtych lat, zamiast katować siebie i nas zupełnie niepotrzebnymi powrotami i nijakimi płytami, powinno posłuchać "Truth In Legend" raz czy drugi, wyciągnąć odpowiednie wnioski i wrócić na zasłużoną emeryturę. Gdyby tylko Burning Shadows zadebiutowali ciut wcześniej, tak maksymalnie 35 lat, to pewnie dziś mieliby spore szanse na znalezienie się w różnego rodzaju leksykonach czy podsumowaniach jako

Po 4 latach bydgorska kapela Chainsaw powraca z nowym albumem. "The Last Crusade". To już szósty krążek studyjny w ich dorobku, a jeśli doliczyć akustyczne "Acoustic Strings Quarter", to nawet siódmy. Zatem można stwierdzić, że to całkiem niezły sposób obchodzenia 20-stych urodzin istnienia! Tak, korzenie Chainsaw sięgają właśnie lipca roku 1997, a jedynym stałym członkiem zespołu od samego początku istnienia zespołu, jest wokalista Maciej "Maxx" Koczorowski. Wśród muzyków, którzy wzięli udział w nagraniu wszystkich dotychczasowych wydawnictw, plasują się także gitarzysta Rygiel (wł. Arek Rygielski) oraz perkusista Sebastian Górski. Pomimo dwóch dekad obecności na polskiej, heavy metalowej scenie, Chainsaw jednak nigdy nie przebił się do większego mainstreamu w obrębie tegoż środowiska, aczkolwiek na brak zainteresowania całkiem sporego grona fanów band ten narzekać nie może. Wielu fanów Iron Maiden zapewne pamięta Bydgoszczan ze wspólnej

trasy po naszym kraju wraz z Paulem Di' Anno, pod szyldem "Metal Marathon 2", która miała miejsce w listopadzie 2006r. Tu jeszcze jako ciekawostkę można dodać fakt, iż pół roku później w trzeciej odsłonie tejże trasy, można było razem z Chainsaw zobaczyć ostatnie koncerty Turbo z Grzegorzem Kupczykiem w roli wokalisty. No dobrze! Dosyć tej historii, przyjrzyjmy się nowemu wydawnictwu zespołu. Pierwszą rzeczą, jaka zwraca uwagę, jeszcze nawet przed wrzuceniem płyty do odtwarzacza, jest okładka. Pamiętając, że dotychczasowe okładki Chainsaw były utrzymane raczej w ciemnej i mrocznej kolorystyce, tutaj mamy wyłącznie biel i czerń, z grafiką kojarzącą się nieco z tymi, które możemy obejrzeć na "frontach" późniejszych płyt Candlemass (przynajmniej w mojej opinii). A cóż kryje w sobie znajdujący się w środku 120 milimetrowy, poliwęglanowy krążek? No cóż, akurat w przypadku Chainsaw standard i rutyna nigdy nie były czymś współgrającym z artystyczną wizją zespołu. Na każdej płycie chłopaki starali się wprowadzić coś nowego, świeżego. Przykładowo, na przedostatniej "War of Words", ku zdumieniu niektórych, pojawiły się elementy elektroniki i sampli! Tych bardziej ortodoksyjnych wyznawców heavy metalu mogę tutaj uspokoić - "The Last Crusade" będzie dla was nagrodą, bowiem w zamieszczonych tu 50 minutach muzyki, nie znajdziecie żadnych tego typu, "dziwnych" zabiegów. Całość stanowią przede wszystkim mocna, bezkompromisowa praca gitar. Od fajnie napędzanych riffów, poprzez nierzadko nieoczekiwane zwolnienia, aż do fantastycznie pieszczących nasze uszy solówek. Garowy Sebastian zresztą też nie pozostaje w tyle, tylko podkręcając swoją szybką grą już i tak dużą ilość lejącego się żaru. A przecież mamy jeszcze fenomenalny, prezentujący niezwykle szeroką skalę wokal Maćka, który niewykluczone, że właśnie tutaj nagrał swoją "płytę życia", udowadniając, że czuje się swobodnie zarówno przy typowych dla tego podgatunku muzycznego zadziornych partiach, ekstremalnych wycieczkach w górę, aż do czysto deatho-blackowych growlów. Zresztą, bliski osiągnięcia etykiety drugiego z tych ekstremalnych odłamów metalu, jest piąty numer na płycie - "Czarne chmury". Początkowo dość spokojny, klimatyczny, by później nagle zmienić się o 180 stopni! Maxx zapodaje soczysty growl, są perkusyjne blasty, a my z każdą chwilą coraz bardziej przenosimy się w najbardziej złowrogie zakątki skandynawskich lasów lat 90-tych. Coś niesamowitego! Drugim i ostatnim polskojęzycznym utworem na płycie, jest otwierająca na dobre całość "Zaraza". Ostra, z ponownie ukazującym swe bardziej agresywne oblicze Maxxem i często padającym pytaniem "Gdzie Twój Bóg?". Kolejnym mocnym punktem jest już, można powiedzieć, typowo chainsawowy czad o nazwie "Broken Promises", a także jeszcze jeden z pozoru spokojniejszy fragment płyty "Cross on Your Shields", gdzie chłopaki znienacka tak przywalają, że byliby w stanie poderwać na nogi nawet "kującego" po nocach przez cały tydzień studenta Politechniki! Adrenalinka z pewnością słuchaczowi podniesie się również w końcówce płyty, którą stanowią wyborny "Sword and Faith". Utrzymany w średnim tempie, z dość nietypowo brzmiącą partią chóru przy refrenach i już zdecydowanie szybki "Farewell of the Damned", nie po raz pierwszy pokazujący, że od strony instrumentalnej Bydgoszczanie z pewnością lubią komp-

likować sobie życie. Podsumowując całość, szósty krążek Chainsaw z premierowym materiałem z pewnością możemy wpisać do kategorii tych bardziej udanych. Oczywiście nie zawsze jest niedziela, także i tu miejscami mamy numery nic szczególnie godnego uwagi nie przynoszące ("These Eyes of Hate", "Eternal Rest"), ale i tak możemy być dumni z jeszcze jednych, dobrze prosperujących rodaków, w tej, co by nie mówić, ciężkiej branży. Mamy tu mnóstwo doskonałego metalu, doskonale zagranego, w dodatku przepuszczonego także przez naprawdę fachową produkcję (żeby wszystkie nasze "wałki" z przełomu lat 80 i 90-tych mogły tak brzmieć…). Nie dość, że pasjonaci (20 lat na estradzie - to przecież nie mało), to jeszcze w każdym calu profesjonaliści. Jak każdy, ciekaw jestem, co przyniesie przyszłość dla naszej polskiej, heavy metalowej sceny. Jeśli chodzi o Chainsaw… chyba nie mamy powodów do obaw. Pozostaje zatem tylko czekać, czym bydgoski kwintet zaskoczy nas jeszcze w następnych latach. Bo co do tego, że zaskoczy wątpliwości nie mam! (4,8) Damian Czarnecki

Chastain - We Bleed Metal '17 2017 Pure Steel

Sytuacja, że artyści nie są w pełni zadowoleni z brzmienia bądź ostatecznego kształtu swych płyt nie jest żadną nowością, szczególnie kiedy nie mieli na nie większego wpływu. Jednak lider Chastain David T. Chastain od wielu lat dysponuje przecież własnym Leviathan Studios, gdzie nie tylko nagrał, ale też sam zmiksował i zmasterował "We Bleed Metal", kolejny album z oryginalną wokalistką Leather Leone, wydany raptem niecałe dwa lata temu. Był też wyłącznym autorem muzyki na tej płycie i miał nad nią pełną kontrolę, dlatego też nie pojmuję, dlaczego postanowił ją wznowić w kompletnie zmienionej wersji. Z tej pierwotnej poostały tylko partie wokalne oraz perkusji, cała reszta, z okładką włącznie, została zmieniona oraz nagrana na nowo. Zabieg to o tyle dyskusyjny, że pierwsza wersja "We Bleed Metal" była, nie tylko według mnie, naprawdę udaną płytą, będąc jednym z najlepszych wydawnictw grupy od czasu rozpadu oryginalnego składu. Brzmienie tegorocznej wersji jest zupełnie inne: zimne, syntetyczne, bez mocy, chociaż według głównego sprawcy zamieszania ma przypominać koncertowy sound zespołu. Panie Chastain: jeśli rzeczywiście obecnie tak brzmicie na koncertach, to nad Wisłę nie ma się co fatygować, bo ta garstka wiernych, starych fanów Chastain pewnie odpuści ten występ, tak jak też nabycie "poprawionej" w taki sposób edycji "We Bleed Metal". Ta nowa wersja to według wokalistki jej ulubiona płyta Chastain od wydania "Mystery Of Illusion" w 1985 - niestety, ani do tego, nieco jeszcze surowego, debiutu, ani też do kolejnych, klasycznych LP's z tamtych lat, owa płyta nie ma żadnego startu. Może znajdą się jacyś manikalni fani, chcący np. porównywać czym różnią się solówki w starych/

RECENZJE

171


nowych odsłonach "I Live For Today" czy "Warrior", ale ja tego gniota w koszmarnej okładce na pewno nie kupię. Poprzedniej wersji dałem (5), nowa: (1) Wojciech Chamryk

tak zakorzenionych w latach 80. dźwięków, są faktycznie tak młodzi, liczący niewiele po 20-ce ludzie, ale to fakt. Jak widać stary, prawdziwy metal wciąż przemawia do młodego pokolenia, co przekłada się na bezkompromisowe ciosy w postaci "Embraced By The Evil", "Riders Of Violence" bądź "Malevolent Curse". Pojawiają się też nawiązania do bardziej tradycyjnego heavy ("83 Days Of Radiation"), speed metalu ("Unstoppable Power"), nawet całkiem melodyjne fragmenty ("Chained Victims") lub nawet całe utwory ("Horrifier"), tak więc 36 minut z drugim longiem Condor to rendez-vous bardzo intensywne, ale i całkiem przyjemne. (4)

Chronosphere - Red n Roll

Wojciech Chamryk

2017 Punishment 18

Właśnie wpadła mi w ręce nowa, trzecia już, płyta greckiego Chronosphere zatytułowana "Red n Roll". W sumie wszystko się zgadza - uszy krwawią na czerwono (czyli "red") a generalnie czuję się wyrollowany. Dawno nie słuchałem płyty tak mocno bez wyrazu, bez tożsamości, wreszcie - bez jaj. Począwszy od dziwnego, żeby nie powiedzieć dosadniej, intra, na które zespół zmarnował trochę ponad dwie minuty taśmy, obcujemy z czymś w rodzaju thrash-podobnego tworu. Nie wiem, czy nikt im tego nie powiedział, ale w połowie kawałków słychać karykaturę Metalliki. Nawet wokalista zaciąga w podobny sposób co pan Hetfield. Kompozycyjnie to w sumie przedszkole muzyczne, mam wrażenie, że gra przede mną zespół ze szkolnych przeglądów podniecony faktem występu przed jury złożonym z ich kolegów i koleżanek. Utwory są nieszczęśliwie wtórne, chociaż czasem starają się urozmaicić je jakimś, niby złowieszczym, wstępem na basie. Czasem pojawi się jakaś solówka, o której i tak nikt nie będzie pamiętać. Obcując z "Red n Roll" miałem cały czas nieodparte wrażenie czegoś w rodzaju mało śmiesznego żartu. Prują chłopaki przez ten album na złamanie karku, kompletnie bez ładu, składu i jakiejś wyobraźni muzycznej. Ja rozumiem, że thrash metal, ale historia gatunku zna jednak przypadki czegoś naprawdę wartościowego. Tylko do tego trzeba mieć charakter, a tego na tej płycie w ogóle nie ma. Nie wiem, czy takie słowo znają chłopaki z Chronosphere, ale to nic już nie zmieni. Może dałbym jeszcze szansę tej płycie ale obawiam się, że nie przeżyłbym kolejnego odsłuchu tego materiału. (2 - za chęci grania na instrumentach) Adam Widełka

Corners Of Sanctuary - Cut Your Losses

Wojciech Chamryk

2017 Exquisite Noise

Corners Of Sanctuary to zespół nie tylko muzycznie hołdujący starej szkole tradycyjnego heavy metalu: Amerykanie są też bowiem ogromnymi zwolennikami krótszych, kiedyś tak bardzo rozpowszechnionych, wydawnictw, które wydają regularnie pomiędzy poszczególnymi albumami. Najnowszym jest więc czteroutworowa EP-ka "Cut Your Losses", zapowiadająca przygotowywany właśnie do wydania świeżutki longplay "The Galloping Hordes". Po wysłuchaniu poprzedzających jego premierę utworów mogę śmiało ogłosić, że fani US power/heavy metalu mogą brać ten album w ciemno, bowiem jego zajawka jest najwyższych lotów. Bowiem bez względu na to, czy Frankie Cross i jego muzyczni partnerzy uderzają w tony bardziej surowego, klasycznego metalu z przełomu lat 70. i 80. ("Wild Card"), typowo powermetalowe w amerykańskim stylu Helstar, Attacker czy Omen ("My Revenge"), nawiązują do przebojowego rock 'n' rolla, a przy okazji i Judas Priest circa 1980 ("Tonight We Roll"), bądź też idą w stronę ostrego thrash/speed metalu ("Mind's Eye"), czynią to doprawdy w wyśmienitym stylu. Faktycznie, z takiej jakości nagraniami można zacząć wierzyć, że podkreślane przez muzyków odrodzenie The New Wave Of American Heavy Metal stało się faktem i oby tylko potrwało nieco dłużej niż tamtejsza moda na metal w latach 80... (5) Wojciech Chamryk

Condor - Unstoppable Power 2017 High Roller

Co może grać zespół z Norwegii? Jasna sprawa, jakąś odmianę metalu. Condor na swym drugim albumie łoi więc solidny black/thrash starej szkoły, zostawiając daleko w tyle debiutancki "Victims Of Burning Death". Osiem numerów z "Unstoppable Power" faktycznie kopie i kosi bezlitośnie, niczym za najlepszych lat Destruction, Sodom czy Outrage. Za pierwszym razem aż musiałem sprawdzić, że autorami tych,

172

RECENZJE

Noctis jest całkiem nieźle. "Tenebrarum" to koncept traktujący o miłości, rozczarowaniu, gniewie i zemście w kontekście czarnej magii, muzycznie zaś brzmi tak, jakby jego twórcy nagrali go maksymalnie w 1980 roku. Dodatkowo podkreśla to jeszcze surowe, równie klasyczne brzmienie: surowe, ale klarowne i bardzo dynamiczne, bez żadnych wycieczek w cyfrową nowoczesność. Dzięki temu poszczególne utwory, a jest ich łącznie aż 12, wybrzmiewają po kolei, łącząc najlepsze cechy hard rocka i wczesnego heavy metalu, nie unikając też czasem nieco progresywnego, słyszalnego zwłaszcza w wykorzystaniu instrumentów klawiszowych, sznytu. Zachwycają zwłaszcza te najdłuższe utwory, w których dzieje się naprawdę wiele, syntezatorowe pasaże są tłem do efektowych solówek gitary ("Corvus Noctis", "Muriendo Después de Ti"), a mroczne partie chóralne i specyficzna melodyka dodają całości szczególnego wymiaru ("Hechizo"). Nie brakuje też udanych, bardziej zwartych utworów w dość nawet przebojowej formie ("Sueyo", "Llévame"), tak więc fani mrocznego heavy rocka w staryms tylu będa mieć z debiutu Corvus Noctis sporo frajdy. (4,5)

Corvus Noctis - Tenebrarum 2017 Self-Released

Po rozpadzie Cámara Obscura byli członkowie tej formacji założyli kolejny zespół, również grający tradycyjny, oldschoolowy metal. Nie wiem jak silne są w Meksyku tradycje takiego grania, ale debiutancki album tego tria potwierdza, że przynajmniej w przypadku Corvus

Cripper - Follow Me: Kill! 2017 Metal Blade

Najpierw okładka. Czarnobiała, jakby przybrudzona. Surowizna. Żadnego tytułu, ani logo. Granat umieszczony na mównicy, umieszczonej jakby nad planetą Ziemia. Jakby autor chciał uchwycić ten moment kompletnej ciszy, zanim nastąpi eksplozja... Piąty duży album niemieckiego Cripper, jest konsekwentną kontynuacją drogi wytyczanej kolejnymi krążkami... Co to znaczy? W moim rozumieniu krystalizowanie się charakterystycznego stylu zespołu, który zaczynał jako band grający thrash metal... I tu nastąpiła swoista ewolucja. Thrash co prawda jest, ale jest też więcej ciężaru i groove. Mnóstwo ciężkich zwolnień i nietypowych dla thrashu zagrywek. W przypadku tego zespołu wyszło na plus. Bo pomimo przesunięcia balansu i proporcji... nikt nie ma wątpliwości, że to ten sam zespół, który nagrał album "Hyena". Britta Gortz, wydaje z siebie chyba jeszcze potężniejsze ryki i growle. Tak, że jeśli ktoś kiedyś jeszcze powie, że kobiety nie powinny śpiewać metalu... to niech sobie wrzuci "Follow Me: Kill!". Kapcie mu spadną, a szczena uderzy o glebę. Cripper nie bierze jeńców. No i naprawdę soczyste brzmienie, selektywne, pełne bębny. Na przywitanie bardzo szybki cios, "Pressure", potem mocarne "Into the Fire", świetna praca gitar (Jonathan Stenger i Christian Brohenhorst). Następnie kroczący z ciekawymi chórkami, "World Coming Down" (ta solówka, jaki klimat). "Shoot or Get Shot", znakomita sekcja (Dennis Weber, bębny i Lomer, bas), szalone sola... Spokojny wstęp do "Comatose" daje chwilę oddechu,by za chwilę wgniótł nas w glebę ciężar riffu... Dalej mamy fragmenty, niemal czystego śpiewu Britty (nie do wiary), splątane growlem. Ciekawe wrażenie. "Pretty Young Thing"

zaczyna się od poklaskiwania i okrzyków "tancerki"? Jakiś taki orientalny klimat. Potem bomba między oczy i nie ma zmiłuj. W "Running High" niepokojące melodeklamacje Britty... brzmi, jak ktoś niespełna rozumu, super gitarki z powtarzanym motywem... Czyściuteńki śpiew w środku. Ale to ma moc. Chyba najbardziej bujany numer na płycie, a jednocześnie mający specyficzną atmosferę, jakiegoś lęku. Zamykający, "Menetekel" dokańcza bezlitosnej rzezi, chłostając niedobitki... "Follow Me: Kill!", to znakomity kawał cholernie ciężkiej i precyzyjnej muzyki. Tu nie ma pitolenia. No to od początku, jeszcze raz... Follow me... into the fire... (6) Jakub Czarnecki

Cursed Dream - The Ghost Of Times 2017 Self-Released

Założycielami zespołu są gitarzyści Zbigniew Langer i Jacek Rybczyński. Ich znajomość sięga lat osiemdziesiątych. Jednak zawiązanie planu nastąpiło dopiero w 2013 roku. Panowie są niczym lewa i prawa półkula, które tworzą mózg Cursed Dream. To ich muzyczne pomysły, a przede wszystkim ich gra, stanowi o atrakcyjności zespołu. No właśnie, czy mamy do czynienia z muzyczną grupą w dosłownym znaczeniu. Owszem jest wokalista Sebastian "Bob" Mazurowski, jest perkusista Michał Łysejko. Ba, jest też nadworny tekściarz Piotr Stypik. Niestety nie ma basisty (w studia te partie nagrywa Jacek Rybczyński), a Łysejko to wiadomo podstawowy perkusista Decapitated i ogólnie muzyczny obieżyświat, wspierający głównie formacje ekstremalne. Ogólnie muzycy chętnie udzielają się w różnych muzycznych inicjatywach. Także podejrzewam, że Cursed Dream egzystuje jedynie na próbach i w studio nagrań. A szkoda, bo muzycznie prezentuje się bardzo godnie. Niestety nie kojarzę pierwszej EPki zespołu, ale przypuszczam, że "The Ghost Of Times" jest rozwinięciem pomysłów z tamtej płytki. Ogólnie muzyka oscyluje w klimatach heavy metalowych. Muzycy często korzystają ze zmian tempa, nieraz wpadając w szybkie, speedowe tempa, a riffy tylekroć zaczynają brzmieć bardziej thrashowo. Gitary są przy tym bardzo gęste, wprowadzają do obiegu jeden temat za drugim, solo za solem. Nie inaczej jest z sekcją rytmiczną, a szczególnie z perkusją. Takie granie może kojarzyć się z bardziej progresywnymi wcieleniami Iron Maiden czy też z bardziej heavy metalowym Dream Theater. Muzycy nie zapominają o melodii, która jest w wypadku muzyki tego zespołu bardzo ważna. Ogólnie muzyka ma też dość mroczną aurę, co fajnie zamyka muzyczną całość. Być może ten zabieg znany jest wśród bardziej współczesnych formacji, niestety nie jestem z nimi obyty, więc nie spodziewajcie sie jakichś odniesień. Pewnym odstępstwem jest ostatni utwór, więcej w nim jest prostszych riffów hardrockowych, ale nie myślcie, że muzycy zupełnie zrezygnowali ze swoje tożsamości. Wręcz odwrotnie. Ogólnie muzyka stanowi pewną całość i tak powinno słuchać "The Ghost Of Times". Niemniej, jak kto


chce, to może doszukiwać się swojego ulubionego kawałka, a może być nim, każdy z ośmiu utworów. Wcześniej wspomniałem o melodyjności. Dużą rolę odgrywa tu wokalista Sebastian "Bob" Mazurowski, który swoją barwą i liniami melodyjnymi służy za przewodnika po zawiłym i mrocznym, a zarazem pięknym świecie heavy metalowej muzyki Cursed Dream. Poniektórzy mogą Sebastiana kojarzyć z innego gdańskiego zespołu Bad Taste, więc wiedzą, że gwarantuje on śpiewanie na pewnym poziomie. "Bob" Mazurowski nie śpiewa też po próżnicy, bowiem korzysta z ciekawych tekstów Piotra Stypika, choć mam wrażenie, że ten ostatni potrafi też puścić oko do słuchacza. Wcześniej wspominałem o mrocznej aurze płyty, wpływa to również na brzmienie albumu. Co prawda grupa identyfikuje się z klasycznym heavy metalem (thrashem też), ale w studio nie próbuje brzmieć oldschoolowo, a raczej w pełni wykorzystuje współczesną technikę nagrywania do zachowania tradycyjnego metalowego brzmienia. Całość domyka grafika, która także dopasowuje się do klimatu albumu. W sumie jestem zaskoczony Cursed Dream i ich "The Ghost Of Times". Pozytywnie zaskoczony. (5,5) \m/\m/

David Gilmour - Live At Pompeii 2017 Sony Music

W roku 1972 Pink Floyd wypuszcza film zatytułowany "Pink Floyd At Pompeii". Zawierał on rejestrację "koncertu" zespołu z ruin amfiteatru w Pompejach, który odbył się rok wcześniej. W ówczesnych czasach film cieszył się dużą popularnością, bowiem uchwycił świetnie zagrana muzykę, a i popularność zespołu ciągle wzrastała. No cóż, muzycy byli młodzi i w wyśmienitej dyspozycji. Po 45 latach w to samo miejsce powraca David Gilmour. Już nie jest taki młody, a i kondycja coraz słabsza. Ale o tym za chwilę. "Live At Pompeii" zawiera rejestrację z dwóch dni (7 i 8 lipca 2016 roku), bo akurat tyle koncertów zagrał wtedy David i towarzyszący mu zespół. W obu wydarzeniach uczestniczyła już publiczność, która pojawiła się tam po raz pierwszy od ponad dwóch tysięcy lat. Scena, nad sceną duży okrągły ekran, do tego świetna oprawa światłami, w pewnym momencie pojawiły się również fajerwerki, no i muzyka. Do set listy David wybrał muzykę ze swoich solowych dokonań i wymieszał ją z wybranymi kompozycjami z repertuaru Pink Floyd. I tutaj następuje pierwszy poważny zgrzyt. Ale nie mój, a znawców tematu, największych fanów Pink Floyd i całej jego rodziny. Ponoć jest to repertuar po wielokroć powielany przez co trudno było opanować nudę owym fachowcom przy oglądaniu czy słuchaniu "Live At Pompeii". Według nich nie najlepiej zaprezentował się sam David, głównie wokalnie, bo jeśli chodzi o grze na gitarze to wszyscy znawcy gremialnie piali z zachwytów. Dostało się też ekipie towarzyszącej, że ogólnie nie zawsze sobie dawali radę i jedynie rzetelnie odegrali swoje partie. Takie krytykanctwo nie bardzo mi odpowiada. Może ci muzycy

nawet niedawno zagrali lepsze koncerty, może David zaśpiewał lepiej, ale nie wierzę, że podczas tych koncertów w Pompei, nie dali z siebie wszystkiego na co było ich stać. Owszem może mieli wahnięcie kondycji, ale granie i koncertowanie zawsze wyzwala energię, dzięki której zaangażowani muzycy starają się dać z siebie jak najwięcej. Moim zdaniem nie inaczej było na tych dwóch przedstawieniach. Sami krytycy Davida pewnie zapomnieli, że ten pan w tej chwili ma ponad siedemdziesiąt lat i raczej trzeba sie cieszyć, że w ogóle jeszcze śpiewa, że jeszcze mu się chce. Poza tym przysłuchiwałem się zespołowi i Davidowi przez jakiś czas ze wzmożoną uwagą i stwierdziłem, że ten krytycyzm wobec nich nie jest zasłużony, co więcej, owe nadmierne skupienie na wyłapywaniu błędów, mocno przeszkadzało mi i pozbawiało radości ze słuchania i oglądania zarejestrowanych wydarzeń. Owszem David czasami odstaje od tego co znamy ze studyjnych wersji, czy też koncertowych, w czasie rejestracji których miał lepszy dzień. Ale teraz na zarejestrowanym materiale "Live At Pompeii", moim zdaniem śpiewa całkiem solidnie. Pozostali muzycy z zespołu Davida również są w pełni zaangażowani w oba performanse. Nie widziałem aby ktoś, starał się cokolwiek odpuścić. Poza tym pewne rzeczy wydarzają się raz w życiu, chociażby wokaliza Clare Torry z "The Great Gig In The Skye". No właśnie, jedynie za co jestem wdzięczny owym krytykom, to za pełny wykaz fragmentów, które rozmijały się z pierwotnymi wersjami. Nie wszystkie zdołałem sam wyłapać, a porównanie nowych wariacji ze znanymi mi wersjami, naprawdę sprawiła mi frajdę. Bawiłem się przy tym wyśmienicie, a nie tak jak wspominani cyniczni cenzorzy, którzy wszelkie odstępstwa wykorzystywali do umartwiania się. Ponowny występ Davida Gilmoura w ruinach amfiteatru z Pompei to dla mnie duże wydarzenie, myślę, że również dla wszystkich innych, którzy tam się znaleźli. Poza tym na obu występach nie widziałem osób przypadkowych, wyglądali na doskonale zorientowanych i po prostu zadowolonych. Jestem przekonany, że dla tych ludzi był to bardzo miły wieczór. Repertuar obu koncertów był doskonale mi znany, więc czemu nie miałem być zadowolony, przecież każdy Polak najbardziej lubi znane mu piosenki. Wbrew wszystkim tym utyskującym wykonanie muzyki Gilmoura również sprawiło mi radość. W sumie cieszę się, że do "Live At Pompeii" podszedłem jak najzwyklejszy fan i z uśmiechem słuchałem i oglądałem każde kolejne dźwięki i kadry. Może nie wszyscy mi uwierzą ale muzyka i dokonania panów Davida Gilmoura, Rogera Watersa, Syda Barretta, Richarda Wrighta i Nicka Masona bardzo wiele dla mnie znaczą. Nic tego też nie zmieni, czy to słabsza forma muzyków, czy nie do końca dobrany po mojej myśli repertuar. Zresztą ci muzycy nie z chodzili poniżej pewnego poziomu, był on zawsze wysoki. Mam nadzieję, że wielu z was podobnie podejdzie do tego wydawnictwa, podejrzewam, że da wam tyle miłych chwil co mnie. Po prostu warto sięgnąć po "Live At Pompeii". A jak to ostatnio bywa, to jest początek problemu, bo takie wydawnictwa wychodzą w przeróżnych formatach. W tym wypadku do wyboru są m.in. 2CD, 2DVD, Blu-ray, 4LP, CD+Blu-ray, a w specjalnym boxie (2 CD+2 Blu-Ray) dodatkowo znalazł się wybór utworów z koncertu we Wrocławiu, w tym wykonanie "The Girl In The Yellow Dress" z Leszkiem Możdżerem. \m/\m/

Dead Lord - In Ignorance We Trust 2017 Century Media

Z jednej strony można by potraktować tych młodych Szwedów jako bezwstydnych imitatorów czy pozbawionych talentu epigonów Thin Lizzy i na podstawie zawartości ich trzeciego albumu byłby to osąd naprawdę uzasadniony. Zważywszy jednak fakt, że Hakim Krim i jego trzej kumple podchodzą do zagadnienia z ogromną estymą, grają z sercem i mają do takiego szlachetnego hard rocka naprawdę wyjątkowy dryg, to sprawa nie jest już tak oczywista. Dead Lord naprawdę mają to coś, co odróżnia ich od setek innych, totalnie bezpłciowych i sezonowych wyrobników tzw. retro rocka, konsekwentnie od 2013 roku pielęgnując swój styl. Nie jest on więc w żadnym razie oryginalny, ale naprawdę wolę sytuację, kiedy za takie dźwięki biorą się młodzi, pełni pasji ludzie, a nie wypaleni weterani, vide dokonania ostatnich wcieleń Thin Lizzy czy Black Star Riders. Co istotne Szwedzi nie ograniczają się tylko do bałwochwalczego naśladownictwa stylu grupy i maniery wokalnej Phila Lynotta, czerpiąc też choćby od Wishbone Ash ("Leave Me Be") czy wczesnego Iron Maiden ("The Glitch") czy z klasycznego, balladowo podanego bluesa ("Part Of Me" z harmonijkowym wstępem). Próbują też niekiedy odchodzić od tej sprawdzonej formuły w mniej oczywistych utworach ("Never Die"), ale to jednak numery w stylu Thin Lizzy, jak singlowy "Too Late", "Kill Them All" czy "They!" są na tej płycie zdecydowanie najlepsze - sami oceńcie czy to atut, czy wada. (4) Wojciech Chamryk

Demon Eye - Prophecies and Lies 2017 Soulseller

Demon Eye to młody stażem amerykański zespół grający hard rocka/doom z przełomu lat 60. i 70. minionego wieku, preferując starą szkołę heavy rocka. W ostatnich latach owo określenie przeżywa swoisty renesans popularności, głównie dzięki istnemu wysypowi najróżniejszych grup grających tak jak przed wielu, wielu laty. Pamiętam, że gdy zaczynałem interesować się muzyką, w polskiej prasie przełomu lat 70. i 80. grające ciężej zespoły często określano tym mianem, w czym przodowały "Na przełaj" i "Magazyn muzyczny Jazz" termin hard rock pojawiał się stosunkowo rzadziej, stopniowo zastępowany heavy metalem. Jak zwał tak zwał, tym bardziej, że do zawartości "Prophecies and Lies", już trzeciego albumu w dorobku grupy, szyld hard/heavy rock pasuje idealnie. W sumie gdyby nie dość czytelne brzmienie, pozbawione typowej dla nagrań sprzed 40 i więcej lat

surowości, to pewnie można by zastanawiać się, czy nie jest to czasem jakaś perełka sprzed lat. Demon Eye potrafią bowiem w bardzo przekonywający sposób nawiązać do czasów największej świetności ciężkiego rocka, zapuszczając się też niekiedy w zdecydowanie metalowe rewiry. Zaczynają jednak od swoistego hołdu dla Black Sabbath w miarowym, ale i siarczystym openerze "The Waters And The Wild", a do twórczości Tony'ego Iommiego i spółki nawiązują jeszcze wielokrotnie, choćby w surowym "In The Spider's Eye", "Politic Devine" czy "Dying For It". Słychać też, że panowie nie ograniczali się w swych fascynacjach wyłącznie do Sabbs, bo potrafią też uderzyć z doomwą mocą niczym bardziej współczesna kapela ("Vagabond"), z powodzeniem też biorą się za bary z dłuższą, bardziej rozbudowaną kompozycją ("Morning's Son") oraz bardziej transowym, hipnotycznym graniem w utworze tytułowym. Słychać, że zespół dobrze odnajduje się w takich dźwiękach - dlatego, chociaż w 99 % materiał ten bazuje na znanych i w sumie ogranych już patentach sprzed lat, słucha się tej płyty Demon Eye bardzo dobrze; w dodatku "Prophecies and Lies" nie nuży z czasem, tak jak wiele innych wydawnictw utrzymanych w podobnej stylistyce i chce się do niej wracać. (5) Wojciech Chamryk

Eden's Curse - Eden's Curse - Revisited 2017 AFM

Zespół melodic metalowy Eden's Curse z Wielkiej Brytanii istnieje na rynku muzycznym już od jedenastu lat. Członkowie grupy pochodzą z różnych rejonów Europy, jednak łączy ich jeden wspólny mianownik - miłość do ciężkiego brzmienia. Swoją karierę zaczęli wydanym w 2007r. albumem "Eden's Curse". Po dziesięciu latach postanowili nagrać go ponownie w ulepszonej wersji i z nowym wokalistą. Na płycie "Eden's Curse - Revisited" znajduje się także zapis DVD koncertu kapeli w Glasgow, który odbył się 28 listopada 2014 r. W klimat krążka wprowadza nas intro "Book of Life", które ma wręcz filmowy charakter (burza, kroki i tajemniczy przerażający głos). Podobny kinowy klimat czujemy również w kawałku nr 12 czyli "The Bruce". "Book of Life" świetnie łączy się z szybkim i chwytliwym "Judgement Day", w którym Nikola Mijić udowadnia, że doskonale sprawdza się jako nowy wokalista. "Eyes of the World" ma w sobie z kolei wpadający w ucho refren, a instrumentalne początki "Stronger Than the Flame" i "What Are You Waiting For" wręcz przyprawiają słuchającego o ciarki. Utwór "Stronger Than the Flame" jest zarazem jednym z najlepszych na płycie, a wokalista wspina się w nim na wyżyny swoich możliwości. Po serii ostrzejszych utworów zespół zaskakuje nas melodyjnym i emocjonalnym "The Voice Inside". Potem zaś tempo zostaje podkręcone i w "After the Love Is Gone" czy "Fly Away" kapela znów daje czadu. Tytułowy "Eden's Curse" jest odrobinę lżejszy, choć zarazem świetnie wybrzmiewają w nim poszczególne instrumenty. W dynamicznym "Don't Bring

RECENZJE

173


Me Down" słyszymy z kolei świetną pracę perkusisty (jak również genialny refren), w "Heaven Touch Me" pełen emocji wokal, w "Fallen King" zaś płynne przejście między delikatnym początkiem i ostrym gitarowym uderzeniem. Na tym albumie nie ma złych utworów, są tylko dobre albo bardzo dobre. Bardzo dobre jest i zakończenie w postaci piosenki "We All Die Young". Tworząc reedycję krążka zawsze isnieje obawa, że wyjdzie z tego mało strawny odgrzewany kotlet - na szczęście Eden's Curse uniknęli tego rodzaju sytuacji. Album pełen jest gitarowych solówek i różnego rodzaju muzycznych zwrotów akcji, a całość przypomina nieco twórczość legendarnego Iron Maiden. Nikola ma kawał świetnego głosu, a cały zespół naprawdę wysoko stawia poprzeczkę, jeśli chodzi o melodic metal. Do najlepszych utworów na płycie należą "Stronger Than the Flame", "The Voice Inside", "Fly Away", "What Are You Waiting For" i "Don't Bring Me Down". Jeżeli jeszcze nie zapoznaliście się z twórczością Eden's Curse, to warto zacząć od tego albumu. W końcu od niego zaczęła się muzyczna przygoda zespołu, a w nowym wydaniu brzmi jeszcze lepiej niż oryginał. (5.5) Marek Teler

Elvenking - Secrets of the Magick Grimoire 2017 AFM

Włosi zaczynali jako folk metalowy zespół z krwi i kości, prezentując odrobinę mocniejszą wersję Skyclad. Wraz z wydaniem "The Scythe" ruszyli w mniej folkową podróż, zarówno pod kątem kompozycji, aranżacji jak i tekstów. Dopiero wraz z przedostatnią płytą o znaczącym tytule, "The Pagan Manifesto" wrócili konkretnie do korzeni. Kolejna płyta zapowiadała się na kontynuację "pogańskiego manifestu". Pojawiła się magiczna okładka z postacią w rodzaju celtyckiego Vertumnusa i ramką przywołującą na myśl płytę "Wyrd", a zapowiedzi krążka mówiły o "najbardziej epickim dziele Włochów". Nic dziwnego, że pierwszy odsłuch płyty wprawił mnie w zdumienie. Nic z tych rzeczy! Płyta naturalnie nie jest tak "nowoczesna" jak "The Scythe" lub "Red Silent Tides", ale na pewno nie jest kolejnym krokiem naprzód po folkowym "The Pagan Manifesto". Jest wręcz krokiem w tył, ponieważ sama stylistyka przywołuje raczej "Erę" niż pierwsze krążki. Oczywiście są na "Secrets of the Magick Grimoire" kawałki o folkowym sznycie, są piękne folkowe motywy, są nawet tu i ówdzie "oldskulowe" growle, ale są też miękkie kawałki, których popowość przejawia się głównie w liniach wokalnych. Niewątpliwie jednak są na tej płycie podniosłe fragmenty, które wyjątkowo dobrze Elvenkingowi wychodzą (aż szkoda, że nie sięga po nie często!), tym razem efektownie wzmocnione chórami. To one sprawiają, że zapowiedzi wytwórni o epickości wydają się sensowne. Utworem, który zawiera wszystkie składniki dobrego, folkowo-epickiego Elvenking jest "At the Court of the Wild Hunt". Jest w nim czarodziejska melodia na skrzypcach, są growle niczym z pierwszych płyt, są

174

RECENZJE

chóry i świetny, dynamiczny refren. Dodatkowym elementem działającym na korzyść tradycyjnego Elvenking są teksty, w większości związane z magią i wierzeniami, sam tytuł płyty (grimoire to prawdziwe księgi czarów) ten temat zresztą sugeruje. Płyty słucham z dużą przyjemnością, ale gdzieś w środku czuję niedosyt i rozczarowanie stylistyką. (4) Strati

Enclave - New Age Disorder 2016 Self-Released

Personalne uważam, że większość obecnego thrash metalu jest zdeczka cliche. No bo gdzie się nie spojrzysz na ten gatunek muzyczny, tam wyskakuje na ciebie zło, szmatan, czy n-ta reinkarnacja odniesień do Cthulhu lub Necronomiconu (od których to też pewnie Lovecraft dostaje już pierdolca w swoim grobie), bądź też tematyka polityczna, społeczna, lub śmieszko-piwna ubrana w riffy wzięte z Wschodniego Wybrzeża albo z Niemiec czy też Kanady. Jednak wydaje mi się że Enclave poszedł trochę dalej i zamiast wmawiać wszystkim, jacy to nie są oryginalni, pozwolił sobie po prostu zaprezentować drugi długograj, z liryką zawierającą ewidentne odniesienia do własnych inspiracji. Dobra, dość, nie chce mi się gadać o tym jak bardzo dany zespół jest nieoryginalny, nie będę go przyrównał do Destruction, Metalliki czy Anthrax, skupmy się na ich muzyce w oderwaniu od tych wszystkich porównań. Jest ona chwytliwa, w całym spektrum temp, zagrana prosto, o dość dobrym brzmieniu z flażoletami, przeplatającymi się motywami gitarowymi, podciągnięcia w solówkach (całkiem fajne przyznać muszę), oczywiste kwinty i kwarty wraz z trochę mniej oczywistym przerywaniem sygnału gitarowego (na "Mediocy"). Sekcja perkusyjna została całkiem dobrze zrealizowana, co można usłyszeć chociażby na "Cannibal Cops". Bas też całkiem przyzwoicie. Wokal nie jest może tak nośny czy charakterny, ale czuć w nim zapał, jak i w chórkach. Brzmienie? Dobre, klarowne, urozmaicone przestrzennie (chociażby na "Mediocy" mamy zabawę kanałami lewyprawy). Czym jest ten album? Jak dla mnie przyjemną apoteozą tego gatunku. Jeśli ktoś chce dość dobrze wykonaną płytę, nie będącą przesadnie skomplikowaną, która podsumowuje w jakiś sposób część tego obszernego gatunku, jakim jest thrash metal, to powinien wziąć do ręki "New Age Disorder" i puścić chociażby z niej "Austrian Thrash Command". Następnie poszukać reszty porównań, które ja, leniwy recenzent nie wytłuściłem. Za to wytłuszczam ocenę (4,2). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak Epica - The Solace System 2017 Nuclear Blast

Na siódmym albumie Epiki "The Holographic Principle" znalazło się dwanaście piosenek z nagranych osiemnastu. Pozostałe były jednak zdaniem zespołu zbyt dobre, aby tak po prostu odłożyć je na półkę. 1 września 2017r. ukazała się zatem EP-ka grupy "The Solace System", która pozwoliła nam wy-

słuchać nieznanego wcześniej materiału. Czy wydanie płyty z tak zwanymi "odrzutami" było dobrym posunięciem kapeli Marka Jansena? O pracach nad "The Solace System" Jansen poinformował po raz pierwszy w lutym 2017r. w wywiadzie dla Metal Rules. "To byłoby słabe, gdyby te utwory skończyły jako bonus tracki, które tylko niewielu ludzi mogłoby kupić" - tłumaczył artysta. Rzeczywiście, sześć utworów, które Epica oferuje nam w "The Solace System" reprezentuje bardzo wysoki poziom i tworzy ze sobą spójną całość. Połowę z nich mieliśmy zresztą okazję poznać jeszcze przed wydaniem EP-ki: "Fight Your Demons" sprzedawano na amerykańskich koncertach razem z pakietem VIP, "Immortal Melancholy" znalazło się na wersji deluxe "The Holographic Principle", a "The Solace System" było pierwszym singlem promującym wydawnictwo. "The Solace System" otwiera tytułowy utwór, rozpoczynający się śpiewem chóru, który przeplata następnie wokalne partie Simone Simons. Wokalistka nadal jest w świetnej muzycznej formie, czemu daje wyraz szczególnie w melodyjnym refrenie. W piosence nie brakuje również charakterystycznego growlu Marka Jansena w tle, a gitarowa solówka Isaaca Delahaye dodaje kompozycji metalowego pazura. W kolejnym utworze "Fight Your Demons" wokal Marka wybrzmiewa już w pełni i doskonale współgra z partiami Simone. Jest to jeden z lepszych utworów na płycie - kiedy pojawił się w sieci, wielu fanów żałowało, że nie pojawił się na "The Holographic Principle". Podniośle rozpoczyna się również "The Architect of Light", trzecia piosenka z albumu. Ten utwór również zasługuje na wyróżnienie - zawiera w sobie wszystko co najlepsze w Epice: wspomnianą już syntezę growlu i mezzosopranu, ostre gitarowe riffy i podniosłość chórów. Gitary i perkusja otwierają nagranie numer cztery, dynamiczny "Wheel of Destiny". W nim już nie tylko Mark, ale i Simone pokazują pazury - wokal artystki jest silny, a zarazem pełen emocji, potęgowanych przez dźwięki perkusji Ariëna van Weesenbeeka. Docenić należy też filozoficzny przekaz utworu: "Musimy podźwignąć ciężar prawdy, / Musimy poradzić sobie z naszym własnym poczuciem moralności, / Takie jest życie, / Spróbujmy obrócić koło przeznaczenia". Mark Jansen jak zwykle pokazuje, że jest nie tylko świetnym muzykiem, ale i bardzo inteligentnym człowiekiem. Piąty utwór na "The Solace System" to znany już z deluxe edition "The Holographic Principle", "Immortal Melancholy", drugi singiel promujący wydawnictwo. Jest to delikatna akustyczna ballada, których nie może zabraknąć na żadnym z albumów Epiki. Tutaj pole do popisu należy już wyłącznie do Simone i jej hipnotyzującego wokalu. Płytę zamyka silne uderzenie w postaci "The Decoded Poetry". W nim, podobnie jak w "The Architect of Light", pojawiają się śpiewane przez chór łacińskie fragmenty, przywodzące na myśl chorał gregoriański. Wraz z wokalami Marka i Simone tworzą one spójną i przyjemną dla ucha całość. Trudno jest stworzyć z "odrzutów" wybitną EP-kę. Epice ta sztuka

udała się na szóstkę z plusem. Może właśnie dzięki swojej krótkości "The Solace System" jest albumem całkowicie wyzbytym z jakichkolwiek "zapychaczy", a każdy utwór stanowi odrębne, w pełni doszlifowane dzieło. Teraz pozostaje nam tylko z nadzieją czekać na ósmy album grupy, nad którym już wkrótce rozpocznie pracę zespół Marka Jansena. W wywiadzie dla Heavy Metal Pages muzyk wyznał, że jego główną osią tematyczną będzie nieskończoność. Liczymy więc na to, że Epica podniesie już i tak wysoko postawioną poprzeczkę wśród zespołów grających metal symfoniczny. (6) Marek Teler

Epitaph - Claws 2017 High Roller

Zawarcie znajomości z włoskim Epitaph popchnęło mnie do rozważań na temat tego, ilu skarbów metalowego podziemia wciąż nie odkryliśmy, chociaż w dzisiejszych czasach wywleka się na powierzchnię niemal wszystko pamiętające lata osiemdziesiąte, niezależnie od jakości produktu. Bo, nie uwierzycie, mamy tu do czynienia z zespołem, któremu w tym roku stuknęła okrągła trzydziestka! Ot, po prostu przez większość tego czasu funkcjonował w głębokim podziemiu, nagrywając tylko demówki. W 2014 wreszcie ukazał się jego debiut, stosownie zatytułowany "Crawling Out of the Crypt". Teraz przyszła zaś pora na "dwójkę". Co prezentuje sobą Epitaph? Wysokiej próby i daleką od sztampy muzykę silnie zainspirowaną Black Sabbath, ale… tym z lat osiemdziesiątych! Nawet bardziej z Tonym Martinem niż z nieodżałowanym Ronniem Jamesem Dio! A to, przyznacie, rzadkość niebywała. Fani heavy metalu z doomowymi inklinacjami znajdą na "Claws" bardzo dużo pożądanego przez siebie materiału. Włosi mają swoją tożsamość, nikogo nie kopiują, a za to bawią się swoją muzyką. Utwory nie są zbudowane na jednym riffie, lecz ciekawie się rozwijają. Sprawiają wrażenie, jakby były owocem jam sessions, co tym bardziej przydaje im unikalności i umożliwia popisy wszystkim instrumentalistom. A ci nie mają się czego wstydzić. Interesująco wypada wokalista, Emiliano Cioffi, którego koneserzy epickiego doom metalu skojarzą ze świetnego All Souls' Day (mam do nich osobisty sentyment, bo ich jedyna płyta była pierwszą, jaką zrecenzowałem dla HMP). Włoch dysponuje głosem czystym i mocnym, a do tego jego interpretacja jest bardzo teatralna. Może kojarzyć się z tym, co Robert Lowe zrobił w "Elysium" Solitude Aeturnus. Podsumowując, "Claws" to porządna płyta, która zadowoli zarówno poszukiwaczy jakościowego klasycznego doom metalu, jak i miłośników twórczości Black Sabbath z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ma na tyle dużo charakteru, że zmusza do zastanowienia się, dlaczego Epitaph dopiero teraz doczekał się pełnoprawnych wydawnictw. (5) Adam Nowakowski


Evil Invaders - Feed Me Violence 2017 Napalm

Lubicie amerykański thrash metal? Lubicie Exodus, OverKill, czy Flotsam & Jetsam z okresu "No Place For Disgrace"? No to dobrze trafiliście, i w zasadzie to powinno wystarczyć za rekomendację tego albumu. Bo Evil Invaders gra właśnie taki thrash, z młodzieńczą werwą i pasją. Głowa sama rwie się do machania. Sęk w tym, że zespół jest z Belgii, a płyta z tego roku. Wszystko brzmi znakomicie i oldshoolowo, jak to tylko możliwe. "Feed Me Violence", jest kontynuacją drogi obranej na pierwszym albumie, pod tytułem "Pulses of Pleasure". Świetna praca gitar, sekcji i wokale w wysokich rejestrach. Joe z doskonałym wyczuciem operuje swoim głosem, urozmaicając wysokie partie niższymi krzykami... Tak, jak nie przepadam za wysokim śpiewaniem, tak tu mi się podoba. Od pierwszego utworu dostajemy kopa w twarz. "Mental Penitentiary", to zapowiedź niezłej demolki. Potem nie jest wcale łatwiej, "As Life Slowly Fades". Nie ma żartów. Jest bardzo szybko, ze zmianami tempa i kontrastami. Kaskady solówek przeplatane galopadami perkusji i basu. Miód na uszy każdego thrashera ze starej szkoły. Wśród tych ciosów, wyróżnia się spokojny, króciutki instrumental, "Suspended Reanimation". Zaraz po nim mamy "Broken Dreams Isolation", który niepostrzeżenie się rozbiega. Tytułowy "Feed Me Violence" to już strzał w ryj, po którym ciężko się otrząsnąć... "Oblivion", fajny nastrojowy wstęp, z solówką, ale to zmyłka... znowu jest szybko i szybciej. W "Shades of Solitude", słychać syntezator i gitarę klasyczną, jest klimat... To drugi i ostatni całkiem wolny utwór na płycie. Dalej już przepiękna młócka. Do ostatniego tchnienia... Pewne skojarzenie z Testament z okolic "New Order", luźne. Uff... ale jazda. Jeśli macie jakiegoś żyjącego kumpla ze Starej Gwardii, puśćcie mu ten album, nie mówiąc z którego jest roku. Zobaczycie, jak zareaguje. Właśnie się dowiedziałem, że Evil Invaders mają grać w listopadzie w Krakowie. Jeśli na żywo są tak dobrzy, jak na płytach... to będzie miazga. (6) Jakub Czarnecki

Exist - Get Your Own 2017 Self-Released

Słyszeliście o Exist? No o tym polskim, stworzonym przez grupę nastolatków ze środkowej Polski. Tak? To z pewnością pochodzicie z Torunia. Nie? To wtedy jesteście z jakiegokolwiek innego rejonu Polski. Zasadniczo powinienem postawić bardziej znaczące pytanie: czy warto o Nich cokolwiek wiedzieć? Jako recenzent mam obowiązek odpowiedzieć na

to, dość zwięźle i obiektywnie. Jednak wierzcie (lub nie), jest to dość trudne. Gdyż jest to balansowanie na granicy subiektywności, wyrażanej wieloma, często zbyt metaforycznymi emocjami, przy czym jest to również na krawędzi nudy, przy wymienianiu rozlicznych cech, które dany zespół zawarł w swoim dziele. Pisząc to odpowiadam. Tak. Rozwijając zaś odpowiedź: jeśli jesteś fanem thrash metalu, podanego raczej w starym stylu, w średnich i prędkich tempach oraz metalu, który nie jest do końca poważny, powinieneś przesłuchać debiutancą EPkę tego zespołu. No przynajmniej w tej części, w której podmiot liryczny wzywa do zakupu własnego wibratora, karcąc kradzież owych osobistych przedmiotów rozkoszy. Spowodowało to moją kilkuminutową zadumę nad tym, po co dziewczynie podmiotu lirycznego wibrator. Nie zamierzam kontynuować jednak przemyśleń na temat podbojów materacowych (ani żadnych innych tapczanowych) fikcyjnej postaci, zaś proceduję dalsze streszczenie strony tekstowej albumu. Następnie możemy poznać zdanie na temat pewnego ustroju politycznego (ciekawych odsyłam do "Lawlessness"), by potem przejść do smutnej historii o osobach, przez niektórych zwanych "piwniczakami". Zaś na koniec zostaniemy przywitani autobiografią samego zespołu pt. "Exist". Nie wygląda to na poziom warstwy lirycznej Sabbat'u, jest całkiem kliszowa, aczkolwiek jestem pewien, że ten album pod względem lirycznym jest produktem nastolatków i tak powinien być oceniany (w pewien sposób). Posiada przebłyski jeśli chodzi o warstwę liryczną, momenty, w których zwykle kamienne oblicze me zostało pokryte lekkim uśmieszkiem. Nie mocnym, nazbyt wulgarnym śmiechem. jednakże uśmieszkiem jak najbardziej pozytywnym dla zespołu. Kończąc już opis tekstów, powiem, że są niczym samo życie, miesza parę zabawnych chwil z wieloma normalnymi, codziennymi, smutnymi, balansując na rozpiętości dwóch sprzecznych sobie cech, niczym wspomniany na początku recenzent. O ile warstwa tekstowa jest przyzwoita w wielu wypadkach, tak prawdziwe gratulacje należą się za riffy, które są inspirowane takimi zespołami jak Annihilator, Helstar, Kreator, czyli parę motywów nastawionych na melodię, duża ilość tryli (niczym ten cały Fryderyk Wielki w tej swojej symfonii D Dur), solówki, które zostały podane całkiem dosadnie i posiadają ten emocjonalny ładunek, choć nie są wybitne oraz za dość przyzwoite brzmienie (standardowo gitary są na przedzie z wokalem, reszta akompaniuje). Myślę, że szkalowaniu mógłbym poddać trochę wydźwięk wokaliz, ale nie zrobię tego. Jeśli miałbym porównać tembr wokalisty, to bym porównał go do debiutu pewnego zespołu, który się właśnie na tym debiucie skończył (choć ma się świetnie i wciąż robi forsę). Mógłbym również przywalić się za pewną odtwórczość, o której wspomniałem wcześniej. Też tego nie zrobię. Również nie dam tej EPce oceny, gdyż myślę że tym chłopakom raczej przydałoby się, jeśli jesteś zainteresowany tematem, to żebyś Ty przesłuchał ten album, wyraził opinię, a jeśli go polubisz, to żebyś poszedł na ich koncert i pogadał z nimi. Jak dla mnie do poprawy głównie postawa obecnego basisty (jak mniemam), choć to już czepialstwo. A dobra, mam jeszcze coś. Kaczka nie jest fajna. Nie lubię. Wolę kurczaki. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

żnie, i jeszcze te motywy na organach… Serio? Parodia jest dobra, wtedy kiedy stanowi zrozumiałe odniesienie do czegoś, a jakie odniesienie ma ten dodatek na końcu płyty? Poza tym, ten album jest fajny, techniczny, ale na pewno nie jest on rewolucyjny, a tym bardziej nie jest to album roku 2017. Ode mnie (4,4). Extravasion - Origins of Magma

Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

2017 Self-Released

Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem pewien dalszej przyszłości tego zespołu oraz tego jaką drogę obierze - ze względu na roszady personalne, które odbyły się w składzie Extravasion. Również według zapewnień mojego rozmówcy (wywiad powinien znaleźć się w tym samym numerze co ta recenzja), kolejny album ma być trochę inny od debiutanckiego "Origins of Magma". Mogę tutaj jednak z całą świadomością powiedzieć, że debiutancki album tego francuskiego zespołu jest całkiem udanym zestawieniem inspiracji zespołami takimi jak Obliveon, Atheist, Dissection oraz Sadus. Personalnie pomimo widocznych inspiracji pewnym rosyjskim zespołem (Aspid) w nazwie zespołu nie słyszę jednak tylu odniesień do niego w samej muzyce. Jeśli miałbym przypisać temu albumowi gatunek, to najbliżej byłoby mu do technical thrash/ death metal, zagrany głównie w szybkich tempach, jednak czasami zwalniający do średniej prędkości. Instrumentalny "Castle" rozpoczyna poniższy album, odsłaniając już pewne inspiracje członków zespołu rewelacyjnym albumem "Piece of Time", by przejść do thrashowego, bezpośredniego "Flames Of Industry". Następnie dostajemy udaną syntezę twórczości Obliveon i Atheist w postaci utworu tytułowego. Motywy gitarowe przypominają mi tutaj "From This Day Forward", zaś bas tutaj jest echem "Unquestionable Presence". Tu pozwolę na chwilę zatrzymać się przy instrumentarium, które jest dla mnie trochę nierówne brzmieniowo. Bardzo mi się podoba brzmienie basu i gitar, aczkolwiek werbel jest trochę nazbyt jak dla mnie uwypuklony. Co do wokaliz, można tutaj wyciągać skojarzenia z Dissection (z drugiego LP), choć również część motywów gitarowych może przypominać o tym zespole. Aczkolwiek sam w sobie wokal jest w porządku i tylko w porządku. Wydaje mi się, że w pewnych momentach przesadza z ekspresywnością. Dalej są kolejne utwory, które potwierdzają wcześniej ustalone inspiracje, dodając nowe smaczki. Na przykład utwór "Bankster", który jest rozpoczęty udaną instrumentalnie parodią obrazu pewnego polityka, która łączy się z dalszą częścią kompozycji. Warto tutaj również powiedzieć, że jest to album dość zróżnicowany kompozycyjnie, od krótki instrumentalów, przez thrashowe petardy, przez motywy wzięte żywcem z "From This Day Forward" debiutu Obliveon, aż do długiego wschodnio-egzotyczno rozpoczętego i szeroko instrumentalnie rozpiętego (bardziej klasyczne i to bardziej trybalne środki przekazu częstotliwości dźwiękowych), inspirowanego Atheist'em "La Nuit". Co jest problemem tego albumu? Trochę męczy bułę (jak moje rozległe opisy), nie wszystkie motywy porywają (i częściowo nie są spójne ze sobą), wokalizy nie są klarowne w akcencie, co jest kwestią wcześniej wspomnianej ekspresywności, a zakończenie jego jest tak pretensjonalnie nietrafione - aż po zakończeniu tego albumu zadajesz pytanie, co ma ten pierdolony piernik do wiatraka? No powa-

Fogalord - Masters of War 2017 Limb Music

Najnowszy album włoskiego Fogalord zdaje się doskonale wpisywać w ramy melodyjnego power metalu z owego kraju. Szybkie tempa, podniosłe melodie i elementy symfoniczne. Niestety jest to również największa bolączka "Masters of War". Najnowszy album Włochów można podzielić na klasyczne, szybkie i raczej monotonne utwory i te bardziej zróżnicowane. Tych drugich więcej uświadczyć można dopiero w drugiej połowie. Pierwsza kategoria nie ma nic szczególnego do zaoferowania. Jest to po prostu poprawnie zagrany power metal. Druga wprowadza trochę świeżości, ale obnaża też największy problem pomysłu: brak elastyczności. Najlepszym tego przykładem są wokale w utworze "The Gift of the White Lady". Frontman Fogalord daje sobie radę w energicznych metalowych hymnach, jednak w tej balladzie wypada zwyczajnie słabo. Wszystkie partie są wręcz wykrzyczane, jakby głos nagrywany był pod kompletnie inną wersję utworu. Eric Adams to, to nie jest. Wrażenia nie robi również produkcja. Perkusja jest mocno schowana, a gitarom brakuje ciężaru. Skojarzenia z power metalowym miksem z końca lat 90-tych są jak najbardziej na miejscu. Na plus należy zaznaczyć instrumentalne przerywniki, wykraczające poza standardową formę metalowego intra do albumu. "Masters of War" jest albumem głównie dla zatwardziałych miłośników europower metalu, którzy przesłuchali już absolutnie wszystko. Dla całej reszty istnieją znacznie bardziej interesujące albumy w tym nurcie. (3) Adam Wilkans

Fateful Finality - Mankind 2017 Fastball

Fateful Finality to wciąż młody zespół, który powstał w 2007 roku w Weil der Stadt w Niemczech. Do tej pory ma dwa wydawnictwa opublikowane własnym sumptem oraz dwie oficjalne publikacje. Jedną z nich jest niniejszy krążek, wydany w tym roku przez Fastball Music. Niemcy hołdują thrash metalowi i jak to bywał z młodymi kapelami, trudno określić ich inspiracje, bowiem

RECENZJE

175


ich muzyka to zlepek staroszkolnych stylów, amerykańskiego i europejskiego thrashu, w dodatku z pewnym współczesnym sznytem a'la Machine Head. Jakby ktoś chciał się uprzeć i szukać wpływów, to na pierwszy rzut powinien wziąć się za m.in. Kreator, Suicidal Tendencies, Destruction, Testament, Tankard, Havok itd. Propozycja Niemców jest bardzo dynamiczna i intensywna. "Mankind" w zasadzie popyla od pierwszego do trzynastego utworu, wręcz ciężko o jakiś oddech. Mimo świetnego, mocnego i selektywnego brzmienia, ciężko zapamiętać jakiś kawałek, bowiem ciurkiem przechodzą z jednego do drugiego. Jest to wada ale i zaleta, bo krążek "ciągnie" od początku do samego końca. A między innymi chyba o to chodzi w thrashu. Koniec to bonusowy upragniony oddech, a jest nią w zasadzie rockowa ballada "Plaque In The Rain". Niemniej człowiek z niecierpliwością czeka aż tylko się skończy, aby na nowo odpalić album i poczuć na pysku thrashowy cios za ciosem. Fateful Finality wyróżnia się znakomitymi partiami gitar oraz mocną sekcją, co w thrashu jest standardem. Do tego dochodzą pojedynki wokalne Patricka i Simona, co jest pewną cechą własną kapeli, która jednocześnie mocno wciąga w bardziej nowoczesną estetykę. Aktualnie ciężko prorokować, która z młodych thrashowych kapel dołączy do panteonu, ale na tę chwilę Fateful Finality dzięki "Mankind" dołącza do sporego grona pretendentów. A przynajmniej tak mi sie wydaje. (4) \m/\m/

Fireforce - Annihilate The Evil 2017 Limb Music

Zawsze ceniłem Double Diamond, tak więc jak mam okazję chętnie sprawdzam, co nowego dzieje się w zespole dawnego wokalisty oraz gitarzysty tej grupy. Fireforce wciąż łoi więc swój bitewny power metal, a trzeci album "Annihilate The Evil" jest jednocześnie najciekawszym w ich dorobku. Zawsze podobało mi się w tym zespole, że grając melodyjny, na wskroś współczesny power metal, nie unikają odniesień do konkretniejszych, zdecydowanie metalowych dźwięków. Brzmią dzięki temu zdecydowanie mocniej, mogą też zainteresować również fanów speed czy tradycyjnego heavy. Na najnowszej płycie też nie brakuje surowych, speedmetalowych petard w rodzaju singlowego "The Boys From Down Under", "Fake Hero" czy "Thyra's Wall", a nawet więcej, bo momentami zespół rozpędza się, na przykład w "Dog Soldiers", do thrashowej łupanki na najwyższych obrotach. Być może jest to zasługą nowego, znanego z Pro-Pain, perkusisty Jonasa Sandersa, ale fakt faktem, żadnego sztampowego P2P2 na "Annihilate The Evil" nie uświadczymy. Mocy poszczególnym utworom dodaje też surowy, drapieżny głos Filipa Lemmensa - może tylko czasami jest tylko jakoś dziwnie zduszony, jak w "Oxi Day", ale jednak wystarczająco agresywny. Mamy też bonus, dostępny tylko w wersji CD "Gimme Shelter" The Rolling Stones w ostrej, acz niepozbawionej melodii wersji - zwolennicy czarnych płyt będą więc

176

RECENZJE

dźwięków Voivod (tytułowy "Escaping Gravity") czy bardziej tradycyjnego speed metalu ("The Incomplete"), akcenty balladowe w "Invitation" czy tradycyjnie metalowe w "Into The Vault" - jest więc konkret na najwyższym poziomie i płyta godna polecenia. (5)

mieli pewien dylemat, którą wersję wybrać, ale obyśmy zawsze mieli tylko takie "problemy". (5), bez dwóch zdań. Wojciech Chamryk

Wojciech Chamryk Grindpad - Sharkbite! 2017 Self-Released

Forsaken - Pentateuch 2017 Mighty Music

Maltański Forsaken to zdecydowanie jeden z najlepszych zespołów, o których mało kto słyszał. Co tym bardziej bolesne, nie wykluczając nawet fanów doom metalu. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie na podstawie swoich rozmów. Wielka szkoda, bo Albert Bell i jego towarzysze na każdym albumie wznoszą się na osiągalne tylko dla nielicznych wyżyny profesjonalizmu oraz artyzmu. Sięgając po ich wydawnictwa zawsze wiesz, że usłyszysz dzieło skończone, z najwyższej półki, tylko że… wydane przez zespół w zasadzie podziemny. Świeżutki "Pentateuch" również wpisuje się w tę prawidłowość. Przy czym od swoich poprzedników znacznie różni się brzmieniem, bardziej piwnicznym niż dotychczas. Piwnicznym nie tyle w kwestii jakości, co głównie charakteru - jest mroczne, naturalne, dalekie od cyfrowej sterylności. Ciekawy eksperyment (?), ale do mnie nie przemawia. Osobiście zdecydowanie wolę to, jak zmiksowane są wcześniejsze albumy Forsaken. Choćby z uwagi na wspaniałą grę Seana Vukovica, być może najlepszego gitarzysty prowadzącego doom metalu, którą klarowne brzmienie dodatkowo uwydatnia. Tymczasem na "Pentateuch" jakby ginie ona, zlewa się z hałasem sekcji rytmicznej. Wśród nowych kompozycji nie zabrakło typowo doomowych walców. Kapitalnie wypada zwłaszcza wwiercający się w podświadomość "Serpent Bride", który nosi wszelkie znamiona klasyku. Świetne są także potężne wykopy, takie jak "Primal Wound" z fenomenalną, ponad minutową solówką Vukovica. Kawałek bez wątpienia będzie siać zniszczenie na koncertach! Ciekawostką jest wieńczący album "Apocryphal Winds" - najdłuższy utwór w karierze Maltańczyków, trwający ponad kwadrans. Zgodnie z tradycją ukutą na wcześniejszych płytach, pełni on funkcję epickiego zamknięcia. Wokalista Leo Stivala wkłada całe serce w tę długą opowieść, a Vukovic znowu tworzy cuda w partiach solowych, tym razem wielokrotnie. Niemniej jednak kawałkowi trochę brakuje do majestatu doskonałego "Resurgam" lub "Metatron and the Mibor Mytho" z dwóch poprzednich płyt. Chyba zabrakło głównie dobrego refrenu. Mimo to, ostateczna ocena musi być jak zwykle bardzo wysoka. Forsaken nie opuszcza się do poziomu mniej niż bardzo dobrego. Niemniej jednak w moim odczuciu "Pentateuch" jest pozycją nieco słabszą, przynajmniej od swoich dwóch znakomitych poprzedników. Nie podoba mi się brzmienie, a też końcówka albumu mogłaby być lepsza. Nie zmienia to faktu, że dla miłośników gatunku "Pentateuch" to mus absolutny (5,5). Adam Nowakowski

Grindpad uznał, że poza graniem ciężkiej muzyki odda przysługę filmom tak złym, że aż zabawnym. Stąd ten "Sharkbite" (z tym teledyskiem na kanale zespołu). Mamy już genezę tytułu tego albumu. No, teraz dodajmy do tego to, że wkręcili w produkcję okładki tego albumu Repkę, który jest znany z tworzenia mnóstwa przeciętnych okładek dla zespołów grających często równie przeciętnie. No i już mamy mniej więcej to co widać. A co słychać? Całkiem porządny thrash/crossover, który łączy cechy S.O.D, M.O.D, Municipal Waste i Destruction z paroma małymi wstawkami z rejonów death metalu. Posiada bardzo przyzwoite brzmienie, zaś solówki są na wystarczającym poziomie. Całkiem brutalny, bez zahamowań, dość dobry pod względem technicznym, odtwórczy i krótki album od zespołu, który na koncie ma tylko EPki. Czy jest to album, który zmieni coś w muzyce thrash metalowej? Nie sądzę. Ale miło, że jest, bo jest całkiem w porządku i Ci, którzy mają ochotę posłuchać trochę świeżego ale nie do końca crossoveru powinni wejść na YouTube na kanał New Wave of Old School Thrash Metal, lub wpisać nazwę tego albumu. Reszta raczej nie musi, ale może wejść w te rejony. Z powodu, że jest to łatwo dostępna i krótka płytka, to oceny nie daję - sprawdźcie jeśli chcecie sami. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Gross Reality - Escaping Gravity 2017 Divebomb

Zakładanie w Stanach Zjednoczonych A.D. 1991 zespołu thrashowego mogło być przejawem totalnej aberracji czy też nieznajomości muzycznego rynku, ale ja postrzegam u muzyków Gross Reality raczej chęć grania tego, co lubi się najbardziej, bez oglądania się na całą resztę. Determinacji starczyło im na pięć lat i w końcu rozpadli się bez większych osiągnięć, ale po 13 latach hibernacji powrócili w roku 2009, by z coraz większą skutecznością nadrabiać stracony czas. Był więc debiutancki "Overthrow", a po trzech latach pojawia się akt II, "Escaping Gravity". Panowie zdołali więc wykorzystać szansę regularnej działalności, tym bardziej, że mają kontrakt z Divebomb Records - wytwórnią może i niszową, ale też i zasłużoną w przypominaniu perełek sprzed lat oraz promowaniu premierowych wydawnictw. "Escaping Gravity" bez dwóch zdań zasługuje na uwagę, jest to bowiem nieszablonowy thrash z technicznym zacięciem, coś na styku wczesnych dokonań Annihilator, Forbidden czy Testament. Pojawiają się też odniesienia do bardziej awangardowych

Hades - Kraina cienia 2017 New Wave Promo

Niewiele można dowiedzieć się o zespole z Internetu. Niemniej Hades powstał w 2014 roku w Mińsku Mazowieckim, a za jego zainicjowanie odpowiada wokalista Matt "Iron" Bartnicki. Obecnie wspierają go Dominik "Czarny" Sosiński - gitara, Patryk Makać - gitara, Adriana "Estera'' Malicka - bass i Adam "Kevyn" Bartnicki - perkusja. "Kraina cienia" jest debiutem fonograficznym zespołu. W trakcie jego nagrywania nie było basisty, więc jego partie odegrał Patryk Makać. Matt i Patryk współtworzą również inny zespól hard'n' heavy z Mińska, SteelFire. Jednak Hades jest bardziej hard i niesie ze sobą mroczną aurę. Kapela powołuje się na inspiracje artystów typu Danzig, The Cult, Sisters of Mercy, a także na wpływy gotyckiego rocka i doom metalu. OK, pewne elementy wymienionych wzorów można odszukać się, ale generalnie w muzyce Hades rządzi archetypowy hard rock. Ciężko w tym stylu wymyśleć coś intrygującego. Zespoły sięgający po ten rodzaj muzyki przeważnie korzystają z schematów, kalek i klisz. Mało tego większość muzyków nie potrafi przebić się przez kanony tego gatunku. Nie inaczej jest w przypadku Hadesu. Niemniej, wydaje się, że ich inwencja i talent są na tyle prężne, że słuchacz nie pozostaje obojętny na ich muzykę. Kapela ma też atut w postaci warsztatu muzyków. Dzięki ich umiejętnością materiał na "Kraina cienia" uzyskuje niezły poziom. Uwagę głównie zwracają gitary, ale tak powinno być w hard rocku. Przeważają tu kompozycje dynamiczne, typu "Nic do stracenia", "Obezwładnij mnie", "Gotowy na śmierć" i "Płonę". Choć hard rock cechuje pewna prostota, to w wypadku Hadesu, kawałki nie są tak bardzo bezpośrednie, a i aranżacjom poświęcono więcej uwagi niż standardowo to bywa. W środku albumu mamy bardziej stonowany fragment. Rozpoczyna go krótka patetyczna miniatura, którą pilotuje fortepian. Potem następuje najdłuższa kompozycja "O nic więcej nie proszę", balladowy utwór o gorzkim, mrocznym a zarazem zajmującym klimatem. Ostatni część tego bloku stanowi kawałek "Inka", który można porównać do ballad pokroju IRA czy Oddziału Zamkniętego. Jednak wydźwięk tego z pozoru błahego utworu jest zupełnie inny, bowiem jest to hołd dla Danuty Siedzikówny. Podobny temat porusza "Gotowy na śmierć", który dotyczy Rotmistrza Pileckiego. Natomiast "O nic więcej nie proszę" zawiera bardzo osobisty tekst, a tyczy się rozrachunku wokalisty po śmierci ukochanej osoby. Krążek wieńczy "samplowana" wersja "Nic do stracenia". Podejrzewam, że grupa chciała pokazać swoje szerokie muzyczne horyzonty. Jednak jest to mocno chybiony pomysł,


zupełnie niepotrzebny. Hard rock na ogól sprzyja imprezowaniu, ale nie tym razem. Zespół ma na siebie pomysł, dość zgrabnie go realizuje. Daje fanom produkt do posłuchania i do pomyślenia. Stara się aby wszystko zaplanować i dopieścić, np. nazwa zespołu, tytuł debiutanckiej płyty i jej okładka, bardzo mocno są związane ze sobą. Liczę na to, że z materiału na materiał, będą coraz bardziej profesjonalni. Niemniej nie wierzę, że są w stanie dotknąć geniuszu hard rocka, jednak niech próbują, mają potencjał i może sami się zaskoczą, nie mówiąc o mnie. (3,7) \m/\m/

Hands Of Orlac/The Wandering Midget - Split 2017 Cruz Del Sur Music

Dwa obiecujące europejskie zespoły grające doom metal połączyły swe siły na splicie. To inicjatywa godna pochwały, bo właśnie dzięki takim łączonym wydawnictwom mniej znane grupy mają szansę na zdobycie nieco większej popularności, szczególnie, gdy tak jak w tym przypadku, wydawcą jest bardziej znana firma. Hands Of Orlac to Włosi, ale obecnie stacjonujący w Szwecji, ze składem pół na pół włosko-szwedzkim, z kolei The Wandering Midget pochodzą z Finlandii i utwór z tego splitu jest ich najnowszym dokonaniem po kilku latach milczenia. Zaczynają jednak Hands Of Orlac, którzy swą stronę płyty zagospodarowali aż czterema utworami, w tym dwoma krótkimi, mrocznymi instrumentalami "Per Aspera" i "Ad Astra". Utwory właściwe to surowe, mroczne i melancholijne granie z majestatycznymi riffami, pełne nawiązań do hard rocka/progresu wczesnych lat 70. 13-minutowy "Curse Of The Human Skull" wydaje mi się jednak zbyt rozwleczony, mimo ożywiających go niekiedy wejść fletu, na którym gra wokalistka The Sorceress - sześciominutowy "From Beyond The Stars" robi znacznie lepsze wrażenie. 18-minutowy kolos "Where We March The Vultures Follow" w wykonaniu The Wandering Midget jest znacznie ciekawszy od długiego utworu Hands Of Orlac - posępne, majestatyczne riffy płynnie przechodzą w nim w dynamiczne przyspieszenia, mamy efektowne, gitarowe solówki, surowe brzmienie całości i finałową kodę z organowymi brzmieniami. Nie zmienia to jednak faktu, że ten split będzie łakomym kąskiem nie tylko dla fanów doom metalu, ale też occult czy retro rocka. (4) Wojciech Chamryk Hellhaim - Slaves Of Apocalypse 2017 Self-Released

Powoli, mozolnie, ale z zauważalną konsekwencją warszawski (i okoliczny) Hellhaim buduje swą pozycję w metalowym światku. Na początek nie kombinowali, grając gdzie tylko się dało, dwa lata temu wydali EP "In The Dead Of The Night", a teraz przyszła pora na debiutancki album. "Slaves Of Apocalypse" powinien zainteresować przede wszystkim fanów rasowego, tradycyj-

nego heavy metalu z lat 80. ubiegłego wieku. bowiem za mikrofonem mamy tu Mateusza Drzewicza, obecnie śpiewającego również w Divine Weep, a gitarowy duet to dwaj wyjadacze, znani choćby z Holocaust, Piotr Konicki i Albert Żółtowski. Nie brakuje więc czytelnych nawiązań do Judas Priest z czasów genialnego "Painkillera", bardziej tradycyjnego heavy czy ognistego power metalu w amerykańskim wydaniu, a wszystko to zagrane jest z klasą i ogromną werwą, tak więc o jakimś archeologicznym wykopalisku nie ma tu mowy. Jest to słyszalne tym bardziej, że Hellhaim wzbogacił niektóre kompozycje odniesieniami do death czy black metalu, ale dzięki temu "Decimator" czy "Ghost Of Salem" jeszcze zyskały na intensywności, prując do przodu niczym bezlitosna, metalowa machina. Nie można też nie zauważyć, że Mateusz wspierany czasem kobiecymi głosami prezentuje na tej płycie pełną paletę wokalnych barw, płynnie przechodząc od wysokiego, typowego dla metalu śpiewu do groźnego growlingu, aranżacje, jak na tę stylistykę, są naprawdę urozmaicone, a całość opatrzono surowym, idealnie tu pasującym, brzmieniem. Konkret na: (5). Wojciech Chamryk

Hell Patrol - From Ruins Into Ashes 2017 Tales From Crematoria

W przyszłym roku ta warszawska formacja obchodzić będzie 10 urodziny, tak więc była już najwyższa pora do zaakcentowania długiego już stażu czymś więcej, niż tylko kolejną demówką. Debiutancki album "From Ruins Into Ashes" ukazał się co prawda już w ubiegłym roku, ale wydany na płycie CD został niedawno, dzięki inicjatywnie Tales From Crematoria Records. I dobrze się stało, bo słuchanie tych totalnie oldschoolowych dźwięków w "cyfrowobandcampowej" wersji to jednak nie było to. Z krążka ten opętańczy black/ thrash Hell Patrol brzmi znacznie lepiej, jakoś naturalniej, chociaż nie da się też nie zauważyć, że są jeszcze nośniki znacznie bardziej adekwatne dla charakteru tego wydawnictwa: LP i MC. Póki co cieszmy się jednak z tego co mamy, bo tych dziewięć utworów, łącznie niewiele ponad 30 minut muzyki, to solidny cios i porcja totalnie bezkompromisowych dźwięków. Niektóre mają już na karku kilka ładnych lat, gdyż "Desecration", "Obedience" i "Chariots Of Oblivion" pochodzą jeszcze z demówek wydanych w latach 2010 i 2012, ale kopią jak trzeba, ani na cal nie odstając od swych nowszych współbraci. Cieszy też, że Steyr z kumplami nie ograniczają się tylko do samej jazdy na najwyższych obrotach, wplatając tu i ówdzie efektowne solo ("Chariots Of Oblivion"), decy-

dując się na mocarne zwolnienia, niekiedy mające w sobie coś z tradycyjnego heavy samego Ronniego Jamesa Dio ("Satanic Storm) czy patenty potwierdzające, że skrajne uproszczenie tych dźwięków to świadomy wybór muzyków (tytułowy "From Ruins Into Ashes"). Niezgorzej brzmi też wieńczący to dzieło zniszczenia cover "Seven Churches" Possessed, w wersji krótszej i jeszcze bardziej intensywnej od oryginału. (5)

kowi, ludzie gotują sobie prawdziwe piekło. Ale dzięki muzyce Heretic, piekło może stać się całkiem znośnym miejscem. (6) Jakub Czarnecki

Wojciech Chamryk

Hexx - Wrath of the Reaper 2017 High Roller

Heretic - A Game Yoy Cannot Win 2017 Dissonance Productions

Lubicie Metal Church, Reverend, Hirax? Tak, to ta muzyczna półka. Zresztą muzycy Heretyka pogrywali w również w tych bandach. Heretic, zespół tyleż znany wśród fanów wyżej wymienionych grup, co i nieco zapomniany, a nawet niedoceniany. Na szczęście, po latach hibernacji i wskrzeszeniu Heretic, w roku 2011, chłopaki obiecują grać i nagrywać regularnie, a co najważniejsze, koncertować. To w tym zespole terminował niejaki Mike Howe (zaśpiewał na debiucie z 1988, pt. "Breaking Point"), zanim dołączył do Metalowego Kościoła. W roku 2011, nagrali drugi album, "A Time Of Crisis". Po niemal sześciu latach otrzymujemy trzeci krążek, "A Game You Cannot Win". Wymowna, sugestywna a zarazem dość ascetyczna okładka. Przestrzelona czacha w cierniowej koronie. Wokół niej wszystko, co sprawia, że ludzkość dąży do samozagłady. Od pierwszego dźwięku słychać, że mamy do czynienia z marką samą w sobie. Tu wszystko jest przemyślane, nie ma gówniarskiego nieokrzesania, przypadkowości, czy przerostu formy. Dostajemy solidną dawkę heavy/thrashu. Dobre, mocne granie, w starym stylu, ale z brzmieniem na miarę naszych czasów. Selektywny dźwięk, ciężkie gitary, tnące solówki, dobrze osadzone basy i pełne bębny. To po prostu hula... Spróbujcie później posłuchać jakiejś nowej Metalliki. Na osobną uwagę zasługuje wokal Juliana. To śpiewanie wypośrodkowane gdzieś pomiędzy Davidem Wayne (R.I.P.), a Mikem Howe. Choć moim zdaniem, ciut bliżej tego pierwszego, z czym chłopaki się nie zgodzili, he, he... Bo uważają, że Julian ma większą kontrolę nad swoim głosem. Zresztą oceńcie sami. Razem z Intro i Outro, na płycie znalazło się w sumie 13 kompozycji. Ciężko na gorąco wyróżnić jakąkolwiek, bo takie krążki, odsłuchuję zazwyczaj od początku, do końca. Każdorazowo. Taki starodawny nawyk z XX wieku. Kiedyś ludzie nie "przesłuchiwali" dyskografii kapeli, w 10 minut, za pomocą przerzucenia plików mp3. Tym bardziej nie oceniali czyjejś twórczości, na podstawie takich powierzchownych oględzin. Heretic przywodzi mi na myśl te stare, może lepsze, pod tym względem czasy. Po którymś odsłuchu stawiam na tytułowy "A Game You Cannot Win", "Master At Her Game" i "Annihilate". "Gra której nie możesz wygrać", jest wciągającą, muzyczną opowieścią, o kondycji człowieka i otaczającego go Świata. A ta nie jest za ciekawa. Świat chyli się ku upad-

Czekajcie chwilę, muszę wyszukać zbiór wszystkich idiomów i przysłów związanych z kośćmi. Mam już parę! "Kości zostały rzucone". "Pan Bóg nie gra w kości". Albo może to: "Za ojców, braci kości bielejące". Dobra, może już przestanę się wydurniać i przejdę do sedna, powstając "niczym mściciel z cudzych kości". Dobra, przysięgam, to już ostatnie. Dlaczego zacząłem tak gadać o tym wapniu, zaraz zapytacie. Ja zaś już śpieszę z odpowiedzią: nowy album Hexx. Tak, tego Hexx. Kojarzycie tę kapelę, która w latach osiemdziesiątych grała power/ heavy, by następnie przejść do thrash/ death metalu? Nie? No, a kojarzycie Sadus? Jeśli tak, to mieli okazję ze sobą grać pod koniec lat osiemdziesiątych, więc jak oglądaliście jakieś ich koncertówki z tamtego okresu, to z pewnością mogliście ich zauważyć w adnotacjach. Jeśli nie, to myślę, że jeden z ich bardziej kojarzonych utworów pt. "Edge of Death" możecie spokojnie posłuchać na YouTubie, zarówno tej wersji heavy/ power jak i thrash/death. No, ale co ma to wszystko z tymi wszystkimi kośćmi? No to usiądźcie sobie wygodnie i zaraz wszystko omówimy dokładniej. Zacznijmy od tego, jaki gatunek jest reprezentowany przez ten album. Myślę, że najbliżej mu do power/heavy z elementami speed metalu. Sami twórcy tego albumu oświadczają, że powracają do korzeni Hexx, czyli do albumów "Under The Spell" oraz "No Escape", w których wokalistami byli Dan i Dennis. Z pewnością widać to na najnowszej okładce. Tak, widzicie dość żwawego kościotrupa, który swoim zwiewnym odzieniem zasłania parę ludzkich głów, zaś na tle dostrzegamy wir, z którego wydobywają się łańcuchy. Elementem łączącym tę okładkę z pierwszymi długograjami jest kolorystyka. Mroźny niebieski, który zajmuje większość obrazu. Okładka sama w sobie ma parę wad, chociażby źle umiejscowiony tytuł krążka. Przez podobny koloryt, zarówno tytuł jak i tło zlewają się, nie dając jednoznacznego przekazu. Aczkolwiek grafika sama w sobie jest całkiem w porządku, choć nie są to wyżyny oryginalności i brakuje jej do moich faworytów (jak seria okładek Coroner, z tym paskiem rozciągającym się po prawej stronie.) Pewnie zniecierpliwieni tym opisem grafiki, zadajecie sobie pytanie, czy Hexx rzeczywiście powraca do korzeni? Odpowiem: tak! Teraz tę odpowiedź rozwinę. Tak, ten zespół wraca do korzeni gatunkowych, jednak z częściowo zmienionym składem. Spuściznę wcześniej wymienionych wokalistów przyjął Eddy Vega, który w Hexx przeszedł chrzest bojowy, nagrywając ścieżkę wokalną na "Wrath of the Reaper". Jego udział na tym albumie chciałbym najpierw krótko podsumować cytatem z utworu otwierającego album, czyli "Macabre Procession Of Spectres". "Yeaa!". W mojej ocenie jego

RECENZJE

177


wokal w rejestrach rozpinających się od średnich do wysokich, całkowicie pasuje w nawiązaniu do pierwszych dwóch albumów tego zespołu. Jest on czytelny i gdybym miał go do czegoś porównać, to najpewniej byłby to wokalista Grim Reaper, chociaż, też bym się zastanowił nad wokalistą Judas Priest. Kończąc już temat wokaliz zespołu, a zostając jeszcze przy porównaniach i przy Judas Priest, samym w sobie, to jeśli będziecie mieli okazję, to przesłuchajcie sobie "Dark Void Of Evil" czy "Voices" z obecnie omawianego albumu, i zestawcie je z "A Touch Of Evil" z "Painkiller". Następnie odpowiedzcie sobie na pytanie, czy widzicie jakieś podobieństwa między tymi utworami? Ja je widzę, jednak nie uważam tego za cechę, która skreśla ten album. Poza tym można się doszukiwać pewnych podobieństw do innych zespołów (mnie, na przykład, ten album kojarzy się też z Saxon) i z pewnością znajdą się mnogie skojarzenia, bowiem obecnie ciężko grać heavy/power, nie łącząc elementów znanych z poprzednich dokonań. Generalnie ten temat zostawiam wam.Zajmę się teraz cechami utworów, tematyką albumu i jakością warstwy lirycznej. Jak wcześniej mogliście się dowiedzieć, album jest utrzymany w estetyce power/heavy, więc nie zaskoczy was, gdy powiem, że jest on utrzymany zarówno w marszowych jak i w szybkich tempach lecz zwykle jest w podstawowym metrum. No, standardzik. Motyw zła i szkieletów? Również standardzik. Warstwa liryczna z pewnością nie jest tą, która jest przykładem terminu "wybitna", jednak jest to wciąż całkiem parę fajnych motywów i cytatów. Na przykład: "Just remember This My Friend, If You Play With Fire, You'll Burn in The End*" z utworu "Voices". No dobra, przyznaje się, ten zwrot idiomatyczny chwycił mnie za serduszko. Tak bardzo, że aż pozwoliłem sobie nawiązać do tego we wstępie. Kompozycyjnie album jest złożony z riffów opartych na kwintach oraz na motywach zawierających między innymi tryl (czy jak by to gitarzyści powiedzieli, hammer on i pull off). Skoro już wzrokiem jesteście tutaj, a znaleźliście odpowiedź na nurtujące was pytanie dotyczące wstępu, to pozwólcie, że zadam kolejne. Co z wykonaniem albumu? Całkiem dobre brzmienie, osobiście nie mam się do czego przyczepić. Słyszałem gorsze brzmieniowo kompozycje, które broniły się klimatem i tematem, więc nie uważam wcale brzmienia album za ostateczną, wartościującą kwestię, szczególnie, że ona jest mocno subiektywna. I mogę napisać z pewnością, że jest ona klarowna i przystępna dla słuchaczy nie mających wcześniej kontaktu z tego typu muzyką, aczkolwiek nie trąci ona zbytnią szklanką. Wykonanie? Myślę, że wystarczającym dowodem na jakość wykonania jest już część składu zespołu, czyli dwóch byłych członków zespołu oraz gitarzysta Brocas Helm. Nawiasem mówiąc, słyszę na tym albumie inspiracje tym zespołem, jednak w niewielkich ilościach. O wokaliście wspomniałem już wcześniej, zaś basista całkiem sprawnie podąża za motywami gitarowymi. Poza kawałkiem "Swimming The Witch", gdzie raczej nie wychodzi na przód. Co do solówek, są dobre. Wystarczająco dobre. Co do wad: to myślę, że pewne inspiracje - jak dla mnie - są zbyt oczywiste. Innych nie słyszę. A, jedną widzę - tak, kompozycja okładki, konkretniej umiejscowienie tytułu. Ale to już czepialstwo z mojej strony. Dla kogo ten album? Myślę, że fani szeroko pojętego heavy metalu powinni go posłuchać. Czy jest to album kapeli, na który wszyscy fani muzyki ciężkiej cze-

178

RECENZJE

kali? Nie. Bo niestety, tę kapelę zna i słucha dość niewielkie grono ludzi, które dzień spędza na słuchaniu takich klasyków jak Omen, Manilla Road czy Cirith Ungol. A powinno być jednak trochę inaczej, choć wątpię, że ten pięćdziesięciominutowy album to zmieni. Tak więc, myślę że album wcale nie zawodzi, wprawdzie nie jest to nic nadzwyczajnego. Bardzo dobrze wykonany, zróżnicowany lecz nie do końca oryginalny. Ode mnie (5). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak * To odpowiednik "Kto mieczem wojuje, ten od miecza ginie". Chociaż w sumie "Nie baw się ogniem, bo będziesz sikał w nocy" też pasuje.

Highrider - Roll for Initiative 2017 The Sign

Już okładka zwiastuje, że będzie bez kompromisów. Pachnie tutaj na kilometr klimatem lat 80. To białe tło i ten narysowany komiksową kreską rycerz z upaćkanym krwią toporem. Znów podróż w czasie? No niekoniecznie… Szwedzki Highrider to ciekawe granie, bo nie do końca chcące ślepo brnąć w kalkowanie już dawno napisanych kawałków. Nie ma tutaj mowy o odgrzewaniu już pięć razy tego samego mięsa. Jest to własna strawa, choć przyprawiona z paczuszki z napisem "Oldschool". Brutalna jest to muzyka, szybka i ostra jak topór jegomościa z okładki. Niby heavy metal ale pachnie też thrashem, plugawym i brudnym. Słuchało mi się "Roll for Initiative" bardzo dobrze, bo to porządnie zagrana płyta. Na początku napisałem, że niekoniecznie jest to podróż w czasie, bo faktycznie tak to odczułem. Highrider brzmi trochę współcześnie, a bardzo sprawnie zaaranżowane klawisze (tak, tak!) mogą spowodować zdziwienie na wielu twarzach. Chwilami to trochę jak Uriah Heep ze swoich najlepszych lat. Tylko ten wokal… Ech, moim uszom naprawdę było ciężko znieść takie trochę straszydło. Mnie nie pasował, wolałbym coś zdecydowanie w opozycji do agresywnej muzyki, połączenie mogłoby bardzo intrygować. A tak otrzymaliśmy po prostu porządny kawał ociekającej mocnymi riffami muzyki. Proszę się jednak nie czuć zbitym z tropu - jest dobrze. (5) Adam Widełka

High Spirits - Escape 2017 High Roller

Historia muzyki metalowej nie raz pokazała, że mini albumy, tak zwane EP, zawierały lepszy materiał niż pełnowymiarowe płyty. Można uznać, że to paradoks, ale sam doświadczyłem kilka takich przypadków na własnej skórze, a do grona szczęśliwców dołączyła wła-

śnie "Escape" High Spirits. Co ciekawe, High Spirits to teatr jednego aktora, pana Chrisa Black. Muszę przyznać, że uzdolniony człowiek z niego, bo sam stworzył już wcześniej trzy albumy oraz single i dwie EP. Ta, która wpadła w moje ręce to trzecia a druga nagrana w roku 2017. Płodny artysta nawet rzekłbym. Kompletnie nie znałem wcześniej ani zespołu High Spirits (tak, bo na żywo towarzyszą Chrisowi stali muzycy od 2009 roku) ani muzyki podpisanej przez Chrisa, jednak te czternaście minut i dwanaście sekund z "Escape" zachęciło mnie do poszperania więcej w jego twórczości. Nie jest to tak dobry zestaw czterech utworów jak chociażby liczący sobie tyle samo "Wild Animal" Running Wild (który uwielbiam!!!), ale mogę śmiało powiedzieć, że słucha mi się tego z niekłamaną przyjemnością. Dominują tutaj szybsze tempa, z wyjątkiem ostatniego utworu, utrzymanego w wolniejszych klimatach. Wszystko osadzone jest w klasycznym graniu spod znaku szybszego hard rocka i heavy metalu. Wprawne może ucho dojdzie, że to bardzo zgrabnie "zlepione" instrumenty w studio, że jednak gra tutaj jedna osoba, ale całościowo brzmi to całkiem nieźle. Kompozycje, mimo, że to przywodzące na myśl dźwięki spod znaku lat 80. nie są żadną bezmyślną kalką. Nie jest to odkrywcze, jednak nie takie ma być. Szczerze polecam "Escape" wszystkim, którzy cały czas zakochani są po uszy w klasycznym graniu, unikającym nowych trendów i nie przejmującym się, że ktoś określa to mianem sztampowego. Ja jestem daleki od takich słów w przypadku tej EP High Spirits. (5) Adam Widełka

Iced Earth - Incorruptible 2017 Century Media

Iced Earth to zespół, który działa już prawie trzydzieści lat. Z różnym skutkiem regularnie nagrywają od 1990 roku albumy, które mają swoich zagorzałych fanów. Mnie jakoś nigdy on nie przekonywał. Nie wiem, może przez to, że jakoś nie zwracałem na nich specjalnej uwagi? Widziałem ich kiedyś przed Saxon na żywo i było całkiem poprawnie. Może też na kształt ich płyt, a przez to odbiór, wpływa to, że bardzo często zmieniał się skład. Tak czy siak w moje ręce wpadło najnowsze dzieło amerykanów, "Incorruptible", które to dzielą od poprzedniczki aż trzy lata. Nie słuchałem w sumie żadnych wcześniejszych albumów specjalnie z okazji tego, że miałem zająć się tą płytą. Potraktowałem ją po prostu jako zbiór kompozycji spod znaku Iced Earth. Muszę przyznać, że słucha się "Incorruptible" przyjemnie. Na pewno ma w sobie duży potencjał. Jednak nie jest to dla mnie muzyka, która przekonuje mnie na sto procent. Wszystko, mam wrażenie, opiera się na jakimś rodzaju patosu, będącym niestety trochę męczącym. Gdzieś coś kiedyś słyszałem, na czymś oparte są te riffy czy praca sekcji. Z jednej strony przyczepić się nie ma do czego, z drugiej można mieć wrażenie, że bardzo poprawna to płyta. Po prostu. Tyle i aż tyle. Po zespole z takim stażem

oczekiwałbym jednak czegoś więcej. Trochę też karykaturalnie wypada fuzja thrashu z power metalem. Nie przemawia do mnie takie prężenie muskułów. Poza tym trochę przewidywalne są pewne zwolnienia, niby nastrojowe, siłą rzeczy poprzedzające galopowanie. Duży plus należy się za rzetelne i wręcz perfekcyjne wykonanie muzyki. Widać, że panowie nie na darmo spędzają mnóstwo czasu w studio, dopieszczając każdy szczegół. Tak jak wspomniałem wcześniej, płyta ma potencjał, sporo się dzieje i może się podobać. Myślę, że wielkim fanem Iced Earth z powodu "Incorruptible" nie zostanę. Nie uważam jednak bym stracił czas na odsłuchiwanie tego materiału. Nie pasuje mi w całości po prostu takie granie, chociaż krzywdząco było by napisać, że to słaba płyta. Co to, to nie. Utrzymane jest to na przyzwoitym poziomie i nie pozwala się nudzić słuchaczowi przez te pięćdziesiąt pięć minut. Jeśli jeszcze jest to fan takich rytmów, na pewno będzie w pełni usatysfakcjonowany. (4,5) Adam Widełka

Ice War - Ice War 2017 Shadow Kingdom

Ice War to jednoosobowy projekt Jo Capitalicide pochodzącego z Kanady. Wcześniej działał on pod nazwą Iron Dogs i wydał dwie płyty w latach 20122013 z towarzyszeniem basisty Dana Lee. W 2015 roku postanowił wziąć wszystko w swoje, tylko swoje, ręce i w efekcie otrzymujemy długogrający debiut ostatniego z wcieleń Jo. Tyle tytułem krótkiego wprowadzenia. Jak więc sprawa ma się z muzyką? Historia metalu zna wiele przypadków muzyków, którzy samodzielnie nagrywali swoje albumy. Z różnym skutkiem. Trzeba przyznać, że Ice War nie przynosi wstydu. To bardzo przemyślany krążek, stworzony według sprawdzonej, oldschoolowej receptury. Te półgodziny muzyki to pomieszanie typowej galopady, sprawnych solówek, fajnych melodii i naturalnego wokalu. Czuć tutaj faktycznie powiew zimna, gdzieś na myśl przywodzi to granie klasyczne podejście do gatunku chociażby według Manilla Road. Trochę siermiężne, trochę toporne, ale takie właśnie ma być. Jo nie sili się na jakieś wydumane pomysły, na jakieś mydlenie oczu wystrzeliwanymi z prędkością światła riffami. Jest solidnie i zwięźle. Można zwrócić uwagę na ciekawą "sekcję rytmiczną", która w wykonaniu naszego bohatera podaje rytm bardzo sprawnie i nie odczuwamy w ogóle, że zrealizował to jeden człowiek. Wiadomo, nie są to jakieś straszliwie połamane tematy, ale też mam wrażenie, nie o to tutaj chodzi. "Ice War" to płyta taka, jakie lubię. Krótka i bez zbędnych zawiłości. Takie proste w wyrazie granie, stawiające bardziej na emocje niż na aspekt techniczny. Miałem też na początku przygody z nią mały problem, bo nie znalazłem w niej na tyle chemii, by cokolwiek ciekawego napisać. Kilkanaście przesłuchań jednak dały zmianę podejścia i "Ice War" dostało ode mnie szansę. Nie jest to wprawdzie coś, co spowodowało chwilowe migotanie serca, ale szczerze polecam


wszystkim zorientowanym na gatunek heavy/speed metal. (5) Adam Widełka

Impalers - The Celestial Dictator 2017 Evil Eye

Okładka może nieco zmylić... dość nowoczesny obrazek. Kosmos, jakieś trzy gigantyczne, stawonogie kreatury, wbijające swoje odnóża w planetę (w domyśle Ziemię). Już po odpaleniu intro, które przechodzi w "Terrestrial Demise", dostajemy solidnego thrashowego kopa. Skojarzenia z Kreatorem są nieuniknione. I to tym ze "złotego okresu", czyli "Extreme Aggression" i "Coma of Souls". Ta motoryka, akcentowanie i brzmienie. No i tempo. Soren pluje wyrazami tak szybko, że Mille Petrozza mógłby zaniemówić z wrażenia. Zresztą Mille dziś już tak nie wymiata... Uczeń przerósł mistrza. Pierwsze trzy utwory to dawka bezlitosnej masakry. Znakomity krzyk godny Toma A. w "Angel of Death", otwiera "Color Me White". Do tego utworu nakręcono dość kontrowersyjny klip. A może, to mnie się tak wydaje, ze względu na mój negatywny stosunek, do substancji wziewnych, zmieniających świadomość. Piąty na liście utwór "Into Doom"... to kompletny zwrot akcji. Zaczyna się spokojnie, niemal balladowo. Łagodne gitarki. Jeśli tu nadal śpiewa Soren, to szacun dla gościa, za znakomite operowanie głosem. Czysty i klarowny śpiew. Muzyka przyśpiesza, ale nie jest już kretoropodobna. Od następnej pieśni ("What is One"), wokale już są mieszane, co nadaje dodatkowego kolorytu. Dzięki temu muzyka nie nuży po kilku utworach. Mam wrażenie, że śpiewają dwaj różni wokaliści. I nawet mi się to podoba. Tytułowy "Niebiański Dyktator", zaczyna się dość tajemniczo... i zaraz nabiera rozpędu. Tempa średnie i szybkie, bardzo szybkie... Soren znowu bez litości dla swoich strun głosowych. W środku ciekawe basowe zwolnienie i melodyjna solówka płynąca z rytmem. A potem dalej galopada. Ogromnie żałuję, że nie mogłem być na ich koncercie, niestety za późno się dowiedziałem. Dawka energii i adrenaliny jest naprawdę potężna. "Anthitesis" dokonuje finalnego zniszczenia. Płyta przelatuje niemal z prędkością światła przez uszy i nagle się kończy. Pozostaje niedosyt. Brawo chłopaki! (6) Jakub Czarnecki

Indian Nightmare - Taking Back the Land 2017 Iron Shield

Przy okazji tego zespołu wystąpiło określenie speed metal punk... I to dość trafnie oddaje wrażenia po odsłuchu de-

biutu "Tacking Back The Land" niemieckiego Indian Nightmare. Ciekawostką jest to, że wokalista ukrywający się pod ksywką Poison Snake, pochodzi z Meksyku, a gitarzysta, Dodi Nightmare, z Indonezji. Pozostali muzycy (Butch Maniac - gitara, Lalo - perkusja, Cedro - bas) są prawdopodobnie Niemcami. Na okładce szkielety w indiańskim rynsztunku, plus jakieś totemy z kości. Podoba mi się ta grafika. Intro brzmi rzeczywiście jak fragment indiańskiego rytuału... A potem dostajemy tomachawkiem między oczy. Otwierający album "Mengapa" zaczyna się zbrudzonym basem, by przejść w potupajki. Co ta muza ma z punkiem? Pewną prostotę kompozycji (nie prostactwo, prostotę), zamulone, niechlujne brzmienie i dziką energię. Niemal oiowe rytmy, ja np. nie słyszę podwójnej stopy. Są tu i melodie, ale grane jakby od niechcenia, bez spiny... Konkretne riffy, bez udziwnień, choć są i dobre solówki. "Circles of Fire" zaczyna się dość megadethowato, a potem kolejny kop w plecy. Wokalista Dodi fajnie łączy śpiew w stylu Cronosa (Venom), z bardzo wysokimi frazami a'la King Diamond, co na początku brzmi dość ekscentrycznie, ale w efekcie urozmaica wokale. Facet sprawia momentami wrażenie opętanego. Mnie podoba się bardzo. "War Metal Punks"... Tu naprawdę jest blisko Venomu. Ale to bynajmniej nie zarzut o plagiaty. Po prostu ta sama energia, diabeł, i syfiaste brzmienie. Już lubię. Mam tylko nadzieję, że chłopaki nigdy nie będą remasterować swoich płyt i nie zrobią takiego gówna, jak Mustaine z pierwszymi albumami Megadeth. Bo tu nie chodzi o klarowny sound, czy wirtuozerię... a o "rokendrolową" petardę. I to dostajemy w dziesięciu kompozycjach. Kark boli, było dobrze. (4) Jakub Czarnecki

Inner Axis - We Live By The Steel 2017 Fast Ball

Historia tego zespołu rozpoczyna się w 1999 roku. Wtedy to powstaje zespół Midgard. Ponoć grali epicki metal z kobietą na wokalu. W 2008 roku grupa rozpada się. Pozostawia po sobie dwa dema oraz singiel. Na gruzach Midgard powstaje Inner Axis. Zespół debiutuje pełnym albumem w 2011 roku, jego tytuł to "Into The Storm". Na jego następcę, kapela czekała długie sześć lat, a jest nim właśnie omawiany "We Live By The Steel". W pierwszych odsłuchach Niemcy skojarzyli się z Brytyjczykami z Monument, którzy nawiązują do klasycznego heavy metalu ale nie silą się na oldschoolowe brzmienie, a w pełni korzystają z środków dostępnych w spółczesnych studiach nagraniowych. Jednak Monument nie kryje swojej fascynacji ziomkami z Iron Maiden, za to Inner Axis choć nie odżegnuje się od Maidanów, to ich muzyczne preferencje są zbliżone do tego co robią z kolei ich ziomale z Majesty, Wizard czy Pargaon, a zatem inspiracje też są ciut inne. Niestety dzielenie fascynacji z innymi niemieckimi kapelami sprowadza muzykę Inner Axis do poziomu rodzimej sceny, który w głównej mierze zamyka się w słowie: solidny. No

cóż Niemcy tak mają, choć jest kilka scen, które chciałby mieć ten potencjał i poziom. Z tego powodu trudno wyróżnić na "We Live By The Steel" poszczególne kawałki. Ogólnie dobrze słucha się całości płyty, ba parę razy złapałem się, że po jej zakończeniu bezwiednie odpaliłem ją ponownie. Słowem Niemcy z Inner Axis mają papiery na granie, potrafią wyśmienicie wyprodukować swoja muzykę, świetnie opakować (okładka w typowym kiczowatym heavy metalowym stylu), ale na jakieś fajerwerki nie ma co liczyć. W sumie cenię sobie takie granie, bowiem daje to czego człowiek spodziewa się, tradycyjny heavy metal z nutką power metalu nagrany w sposób współczesny, także z chęcią sięgnę po kolejny krążek tego zespołu, nawet gdy wydadzą go za kolejne sześć lat. (3,5)

giej jednak głos wokalistki momentami wydaje się nieco infantylny i piskliwy. Nie ma w nim tej siły i iskry, którą możemy usłyszeć chociażby u Simone Simons z Epiki czy Floor Jansen z Nightwish - a to właśnie z twórczości tych kapel Insatia czerpie inspiracje. Mam jednak nadzieję, że z kolejnym krążkiem kapela nabierze wigoru, bo oferuje ciekawy materiał. (4.5) Marek Teler

\m/\m/ Ironflame - Lightning Strikes The Crown 2017 Divebomb

Insatia - Phoenix Aflame 2017 Pitch Black

Amerykańsko-kanadyjska grupa powermetalowa Insatia już w 2013r. wydała nakładem własnym debiutancki album "Asylum Denied", jednak dopiero ich najnowsze dzieło "Phoenix Aflame" ma szansę przynieść im naprawdę spory rozgłos na rynku muzycznym. Zespół, którego wokalistką jest solidnie muzycznie wykształcona Zoë Federoff, zaangażował bowiem do współpracy artystów związanych niegdyś z takimi grupami jak Arch Enemy, Firewind czy Beyond the Black. Płytę otwiera przepiękne melodyjne intro "Land of the Living", po którym już wiemy, że za sukcesem zespołu stoi utalentowana chórzystka. Już w drugim kawałku "Act of Mercy" Zoë pokazuje swoje ostrzejsze oblicze, a sam utwór przywodzi na myśl Within Temptation w czasach największej świetności (albumy "The Silent Force" i "The Heart of Everything"). Niestety wokal frontmenki Insatii nie jest aż tak mocny jak u Sharon. W "Memory of the Sapphire" bardzo podoba mi się za to fragment, w którym popis swoich umiejętności dają gitarzysta i perkusista. Jednym z najlepszych utworów na płycie jest niewątpliwie "Sacred" - wokal Zoë brzmi w nim najwyraziściej, słyszymy też w tle budujące napięcie skrzypce. W "We are the Grey" urzeka wspaniała gitarowa solówka, w "Not My God" zgrany duet Zoë i Apollo Papathanasio, w "Velvet Road" akustyczne brzmienie - w każdym utworze można znaleźć jakiś ciekawy i wyrazisty element. Tytułowy "Phoenix Aflame" jest najbardziej powermetalowy ze wszystkich utworów z albumu, tutaj dopiero tempo naprawdę przyspiesza i instrumenty pokazują w pełni swoją moc. Obok "Sacred" i "Velvet Road" (wokal Zoë świetnie sprawdza się w balladach jak ta) to najmocniejszy punkt płyty. Album zamyka mocne uderzenie w postaci "Healer of Hatred", w którym jednak niestety wokal frontmentki znika gdzieś wśród mocnych gitarowych riffów. Generalnie słuchając albumu mam trochę mieszane uczucia. Z jednej strony utwory są naprawdę chwytliwe i wpadają w ucho, nie ma na płycie żadnych klasycznych "zapychaczy", z dru-

Jednoosobowe projekty to zdaje się forma typowa raczej dla black metalu, tymczasem i w bardziej tradycyjnym graniu zdarzają się takie inicjatywy, co potwierdza casus amerykańskiego Ironflame. Pomysłodawcą i multiinstrumentalistą jest tu Andrew D'Cagna: ogromny miłośnik starego metalu z lat 80., zadeklarowany fan Judas Priest, Iron Maiden, Riot, Savatage i wielu innych wspaniałych zespołów z tamtych lat. Dał temu wyraz na swej debiutanckiej płycie "Lightning Strikes The Crown", nagrywając osiem (na LP) i 10 (wersja CD) utworów nawiązujących i czerpiących do dokonań w/w formacji. Można je śmiało określić mianem niezwykle udanego hołdu dla czasów największej świetności gatunku, kiedy w latach 1982-85 przeżywał on największy rozkwit artystyczny, odnotowując przy tym ogromny sukces komercyjny. Andrew wskrzesza tamtego ducha, serwując porywające numery utrzymane w stylistyce tradycyjnego/US power metalu, z licznymi nawiązaniami zarówno do NWOBHM, jak i germańskiej szkoły spod znaku wczesnego Accept. Aż dziwne, że tak nośne i klasyczne zarazem numery wyszły spod ręki kogoś, kto dotąd był kojarzony ze sceną ekstremalną, ale jak widać stara miłość nie rdzewieje. Warto też zauważyć, że to niby one man band, ale gościnnie udziela się aż czterech gitarzystów grających solówki, w tym Jim Dofka, tak więc pod tym względem też jest nieźle. Na okładkach takich płyt wytwórnie dawały kiedyś reklamowe slogany w stylu "Play it loud!" i jest to słuszna opcja, bo "Lightning Strikes The Crown" warto słuchać głośno i często. (5) Wojciech Chamryk

Jack Starr's Burning Starr - Stand Your Ground 2017 High Roller

Jack Starr to gitarowy wirtuoz jakich mało. Profesjonalną karierę zaczynał na pierwszych płytach Virgin Steele, a z Davidem DeFeisem współpracował później jeszcze wielokrotnie. Grał też w Devil Childe, Phantom Lord, gwiaz-

RECENZJE

179


dorskim projekcie Thrasher czy Strider, by od 1984 roku zacząć karierę solową. Przebiega ona dwutorowo, ponieważ Starr część płyt, np. bluesowe, firmuje tylko swym imieniem i nazwiskiem, a te mocniejsze nazwą Jack Starr's Burning Starr. Najnowszy album tej formacji (w składzie sami wyjadacze, znani z Manowar, Pentagram, Riot V i wielu innych zespołów) to porywający US power metal lat 80. o epickim rozmachu. Pewnie gdyby "Stand Your Ground" ukazała się tak w 1984 roku, to dziś wymienialibyśmy ją obok największych klasyków Omen, Liege Lord, Chastain czy Attacker, a tak będzie to pewnie rzecz dla wtajemniczonych. Nie zmienia to jednak faktu, że wśród tych 12 utworów nie ma słabej kompozycji, głos Todda Michaela Halla brzmi wspaniale, a lider czaruje gitarowym kunsztem. W wyrównanej stawce szczególnie wyróżniają się: najdłuższy w dotychczasowym dorobku zespołu, trwający ponad 10 minut utwór tytułowy, mijający jednak jakby był o połowę krótszy, zwarta, powerowa petarda "Stronger Than Steel" i rozpędzony, idealny na singla "The Enemy", ale bez dwóch zdań "Stand Your Ground" warto poznać (i mieć) w całości, najlepiej na winylowym krążku. (5,5) Wojciech Chamryk

Jag Panzer - The Deviant Chord 2017 SPV

Pewnie nie brakowało takich, którzy postawili już na tych amerykańskich weteranach przysłowiowy krzyżyk, ale Jag Panzer nie dość, że mają się dobrze, to jeszcze wracają w naprawdę niezłym stylu. Nie wiem, czy podeszli do swego dziesiątego, było nie było jubileuszowego albumu jakoś szczególniej, a może sprężyli się dodatkowo z racji powrotu do składu Joey'a Tafolli, ale fakt faktem, od ładnych kilku-kilkunastu lat nie wydali tak dobrej płyty. Już opener "Born Of The Flame" nader dobitnie pokazuje, że panowie wciąż potrafią stworzyć żywiołowe, zakorzenione w US power, a zarazem urozmaicone kompozycje. Na dalszych pozycjach też ich nie brakuje, bo jak tu nie docenić choćby porywającego "Salacious Behavior", równie energetycznego "Fire Of Our Spirit" czy nośnego "Far Beyond All Fear"? A mamy tu jeszcze przecież tytułowego killera z balladowym wstępem, zainspirowaną klasycznym walcem balladę "The Long Awaited Kiss" oraz zaskakującą przeróbkę "Foggy Dew". Jeśli już nagrywać covery, to właśnie tak: z szacunkiem do oryginału, ale i po swojemu, dzięki czemu ta stara, irlandzka pieśń brzmi niczym klasyczny numer Jag Panzer. Cieszy też, że nie tylko instrumentaliści, ale i wokalista Harry Conklin jest w formie - przecież nierzadko znacznie młodsi od niego śpiewacy, by wymienić tylko Sebastiana Bacha, brzmią znacznie słabiej, a tu piąty krzyżyk z okładem na karku i głos wciąż jak dzwon, tak jak na przykład w "Blacklist" czy "Dare". Fani amerykańskiego - prawdziwego - metalu nie powinni więc przegapić tej udanej płyty. (5) Wojciech Chamryk

180

RECENZJE

Jeff Lynne's ELO - Wembley Or Bust 2017 Sony Music

Electric Light Orchestra założona została w 1970 roku zaczynając dość ambitnie, odnajdując się w stylistycznie rocka symfonicznego. Z czasem coraz bardziej uciekając w stronę komercji, czyli pop rocka, popu, a nawet disco. Jednak największe osiągnięcia zyskała dzięki przebojowym pop rockowym piosenkom, które charakteryzowały się ciepłymi "beatlesowskimi" melodiami oraz bogatymi aranżacjami, przeważnie imitującymi symfonie lub orkiestracje. Druga połowa lat siedemdziesiątych w wykonaniu ELO to istny nokaut. Nie sposób wymienić wszystkich przebojów, które stworzył wtedy zespół. Niestety lata osiemdziesiąte to rozdrabnianie się na drobne, choć taki krążek "Time" wspominam bardzo dobrze. No właśnie, w czasie ich prosperity nie byłem wielkim zwolennikiem Elektryków. Za to ich przeboje oraz płyt znakomicie znałem, bowiem mimo niewątpliwie komercyjnej strony ich muzyki, grupa miała spore wsparcie części fanów ambitnego rocka, z której to, kilku jej przedstawicieli usilnie chciała mnie przekonać do tej grupy. Wtedy im się to nie udało, lecz ziarenko zasiali, a z biegiem lat moje zdanie o ELO zdecydowanie zmieniło się. Tym czasem w drugiej połowie lat osiemdziesiątych historia Electric Light Orchestra dobiegła do końca. Jeff Lynne lider zespołu zajął się pracą producenta i songwritera oraz zaangażował sie w mniej absorbujący projekt The Traveling Wilburys. Pozostali muzycy próbowali kontynuować karierę jako Electric Light Orchestra Part Two, mimo wydania dwóch albumów i sporej liczby koncertów nie wiele udało sie im zwojować. Zespół prowadził drugi w ważności po Jeff'ie, Bev Bevan (w porozumieniu z Lynne'em), który w końcu w 1999 roku wycofał się ze branży, jednocześnie odsprzedając swoje prawa Jeff'owi. Od 2000 roku Jeff Lynne próbuje powrócić z Electric Light Orchestra. Robi to powoli, mozolnie ale idzie mu coraz lepiej. Już w 2001 roku ukazuje się album "Zoom", który wtedy firmowany jest jako album solowy ale w sumie to powrót zespołu. Wskazuje na to chociażby kolejne DVD "Zoom Tour Live", które firmuje już logo Electric Light Orchestra. Pokazują się także wspominkowe kompilacje, koncerty na CD i DVD. W 2012 roku Lynne wypuszcza kolejny album solowy "Long Wave" z coverami piosenek, które miały wpływ na muzyczną edukację samego artysty. Rok później ponownie ukazują się wznowienia "Zoom" i pierwszego solowego albumu "Armchair Theatre", a także wspominana koncertowa płyta ale ze zmienionym tytułem "Electric Light Orchestra Live". Ale takim prawdziwym powrotem - przynajmniej dla mnie - jest bardzo dobry krążek "Alone in the Universe" z 2015 roku. Jest to zapowiedź, że fanów Jeffa czeka jeszcze parę ciepłych chwil. Na pewno jest nią wydany dopiero co, koncertowy album "Wembley Or Bust". Niesamowite wydawnictwo, które zawiera ponad dwadzieścia utworów znanych lub bardzo znanych w nowej, współczesnej odsło-

nie. A to dlatego, że Jeff'owi towarzyszą nowi muzycy, którym dowodzi Mike Stevens, kiedyś w Take That. Nie ma co się obawiać, muzyka nic nie straciła na swojej wartości, a muzycy towarzyszący Lynne'owi na scenie, to więcej niż profesjonaliści, to muzycy z wielkim sercem. Przeboje ELO wciągają publiczność od samego początku, wystarczy wyłapać przebitki, które znajdują się na DVD. Zresztą dają one mi wrażenie, że w ten wieczór na Wembley ściągnięto pensjonariuszy sanatoriów Ciechocinków całego świata. A, że spora część tej publiczności stanowiły kobiety, więc o wieku zamilczę. Z rzadka zdarzały się jednak osobniki, które mogłaby być dziećmi, a nawet wnukami większości, która zameldowała się na ten koncert. Repertuar tego występu to kolaż sporej części przebojów z całej kariery Jeff'a Lynne'a. Jednak najwięcej wybrano z "Out of the Blue". Do tego doszedł przebój z ostatniego albumu "When I Was a Boy" oraz jeden z przebojów The Traveling Wilburys, "Handle with Care". Dosłownie ponad półtorej goziny ekscytacji. W dodatku dobór kompozycji jest ułożony perfekcyjnie, także koncert trzyma w napięciu to ostatniej nutki. Sam album wydany jest w kilku wersjach. Bardzo fajnie ogląda się DVD (lub BluRay) ale muzyka przerywana jest, a to komentarzem Jeff'a Lynne'a a to wypowiedziami muzyków czy samych fanów, dlatego wolę dyski audio, które znakomicie się słucha i to bez żadnych przerywników. Teraz takie kapele jak Electric Light Orchestra nie wydają co roku albumów studyjnych, częściej wykorzystują rejestracje sporych wydarzeń. I nie mam nic przeciwko temu, bo jak zawsze będą podchodziły tak, jak w wypadku "Wembley Or Bust", gdzie repertuar jest znakomity, wykonanie rewelacyjne, a scenografia oszałamiająca, to żaden z fanów nie oprze się i z wielką chęcią zapozna się z nowym wydawnictwem. A "Wembley Or Bust" powinien zobaczyć i usłyszeć każdy fan Electric Light Orchestra. Magia wróciła. \m/\m/

Jenner - To Live Is To Suffer 2017 Inferno

Nie wiem na ile miejsce pochodzenia zespołu może powodować jego wyrazistość, ale w przypadku Jenner czuć to aż nadto. Fakt, że podobnych grup było i może jest całkiem sporo, jednak "To Live Is To Suffer" powstał w gorącym, serbskim obszarze. Pochodzący z Belgradu Jenner to cztery dziewczyny, które wydały właśnie swój długogrający debiut. Album zawiera osiem dość zwartych i szybkich strzałów. Czas całości również przypomina stare, dobre czasy dla tak ostrej muzyki - raptem 37 minut. W sumie muzycznie Jenner proponuje coś, co już jest znane i nie za bardzo odkrywcze, chociaż minuty upływają w zaskakująco pozytywnej atmosferze. Na pewno trzeba oddać dziewczynom, że grają z szaleńczą pasją i zaangażowaniem. Prędkie tempa, szatkujące riffy i kontrastujący trochę z tym wszystkim wokal, który stara się być jak najbardziej naturalny. I dobrze, bo

szkoda by było silić się na jakieś demoniczne wrzaski lub dziwne zmiany barwy kiedy jest po prostu dobrze. Album brzmi zaskakująco świeżo, chociaż jak wspomniałem utrzymany jest w dość przewidywalnej stylistyce. Utwory są kompozytorsko ciekawe, nie można powiedzieć, że obcujemy z jakąś bezmyślną speed/thrashową sieczką. Długość pojedynczych numerów nie wzięła się też znikąd, bo słychać, że dziewczyny lubią trochę pokombinować i nawet nieźle im to wychodzi. Tu i ówdzie pojawi się bardzo sprawna solówka, a to dalej usłyszymy intrygujący melodyjny fragment. Widać, że to zgrany zespół. Na pewno "To Live Is To Suffer" może się podobać nie tylko maniakom machania głową. Fajnie, że nawet w tak egzotycznych zakątkach świata dla muzyki metalowej powstają takie zespoły. Plus wielki jest taki, że jest to twór żeński, a mimo wszystko tych jest stanowczo mniej. Warto poznać, posłuchać i posmakować tej strawy prosto z bałkańskiego kotła. Myślę, że nasyci się nią nawet najbardziej wybredny amator soczystych prędkości. (4) Adam Widełka

Jorn - Life on Death Road 2017 Frontires

Ostatnimi laty Jorn przyzwyczaił nas do nagrywania płyt z coverami, grania coverów na koncertach albo grania własnych kawałków, ale bez dostatecznej mocy. Rok 2017 to przełamanie passy. Jorn ma obecnie bardzo heavymetalowy zestaw muzyków (prawie cały Primal Fear), co odbija się szczęśliwie w twórczości. Ostatni krążek Norwega jest dynamiczny, pełen mocnych, ale rozkołysanych melodii hard'n'heavy. Mimo stylistyki słychać stricte heavymetalowe wykończenie, co więcej, wręcz słychać rękę Matt Sinnera i słychać gitarę Alexa Beyrodta. Płyta była promowana przez "Man of the 80s" - lekki, rockowy, chwytliwy numer. Płyta jako całość wydaje się być mocniejszą wersją tego właśnie kawałka. Do przyjemności słuchania przykłada się rewelacyjne brzmienie - czytelne, miękki, ciepłe, przestrzenne i wbrew pozorom w ogóle nie odbierające mocy muzyce. Na dokładkę, Jorn jest w znakomitej formie. Nie jest to może mocarne śpiewanie znane z jego występu w Beyond Twilight, ale śmiało można powiedzieć, że dawny (wręcz bardzo dawny!) Jorn powrócił. Słuchanie tej płyty to naprawdę przyjemność! (4) Strati

Korpus - Respekt 2017 Self-Released

Płyta Korpusu... Jedna z największych białych plam w historii polskiego rocka,


coś, do finalizacji czego nie doszło w latach 80. ubiegłego wieku, wreszcie ujrzało światło dzienne - bagatela, 36 lat po założeniu zespołu i ponad 20-letniej przerwie w jego działalności. Po iluś odsłuchach "Respektu" mam jednak mieszane uczucia, bo najzwyczajniej w świecie spodziewałem się czegoś lepszego. Tymczasem tych 10 utworów nie dość, że niczym nie zaskakuje, ale co gorsza też nie porywa. Spodziewałem się konkretnego, przebojowego hard 'n' heavy: dźwięków, które pamiętałem z czasów największych sukcesów Korpusu, kiedy to "Królowa balu" i kilka innych utworów nieźle namieszały na Telewizyjnej Liście Przebojów i nie tylko, a grupa była objawieniem większości rockowych festiwali. Tymczasem zawartość tej płyty to przyjemne, ale w większości mające niewiele wspólnego z mocnym graniem dźwięki - więcej tu niestety wygładzonego, kojarzącego się z banalnym pop-rockiem grania niż heavy. Nie dziwi też, że bronią się jeszcze te starsze utwory: "Bal żebraków" chociaż brzmiący niczym wersja demo w porównaniu z resztą materiału, przebojowy "As", szlachetnie hardrockowy "Imperator" z organowymi brzmieniami i syntezatorową solówką czy ostrzejsza, surowa brzmieniowo "Nafta", ale nowsze utwory nie są już tak udane. Zespół najwyraźniej stara się za ich sprawą nie stracić dawnych fanów - ostali się jeszcze jacyś? - a jednocześnie przypodobać obecnym słuchaczom, przyzwyczajonym do lżejszych brzmień. Szczególnie razi to w sztampowych balladach "Esemes" (nawiązania do "Snu o Victorii" Dżemu) i "Nienasyceni" (wokalna maniera Jarosława Kisińskiego ze Sztywnego Pala Azji plus ugładzony do maksimum Perfect, później mix Budki Suflera i Van Halen), ale ugrzecznione popowe numery w rodzaju "Poste restante", gdzie utemperowane brzmienie gitar aż poraża in minus, też nie są lepsze. Tymczasem choćby numer tytułowy czy "Żądło" aż proszą się o konkretny, gitarowy sound, podkręcenie mocy na wzmacniaczach do maksimum. Mogła to więc być naprawdę udana płyta, a wyszło coś w stylu Wieka, taki ugrzeczniony hard rock starszych panów... (3) Wojciech Chamryk

Last Bullet - 80-69-64 2017 Self-Released

Kanadyjczycy z Last Bullet proponują na swej ostatniej EP-ce swoistą hybrydę klasycznego hard rocka i bardziej nowoczesnego, zakorzenionego przede wszystkim w grunge, grania. Brzmi to całkiem profesjonalnie, zastanawiam się jednak czy jest tak naprawdę komuś potrzebne, bo oryginalności nie ma w tym za grosz. Mnie tych sześć krótkich utworów, w których zespół miota się pomiędzy klasycznym stylem AC/DC czy Aerosmith ("Southern Lips"), siarczystym grzaniem Slashowego Velvet Revolver ("Bright Lights") czy nowocześniejszymi dźwiękami w stylu Stone Temple Pilots ("Little Miss Filthy", "Sin") niczym do siebie nie przekonało, ale być może ktoś z czytelników w nich zagustuje... (2) Wojciech Chamryk

Leider - Alloys

Lonewolf - Raised On Metal

2017 Self-Released

2017 Massacre

Meksykańska ciekawostka. "Alloys" to trzeci album istniejącego od kilkunastu lat Leider, wątpię jednak po wysłuchaniu tej płyty, by zdołali nią zainteresować kogoś więcej niż garstkę lokalnych fanów. Sztampowy, poprawny technicznie i tak sobie brzmiący tradycyjny heavy metal, bez cienia jakiegokolwiek przebłysku to bowiem wszystko, na co stać zespół braci Trejo. Jeśli gdzieś robi się ciekawiej to tylko dlatego, że zapożyczyli się nieco bardziej u Iron Maiden ("Dust From Hell") czy wczesnego Savatage ("Phoenix"). Z własnych propozycji grupy można posłuchać ballady "High Flying Bird" czy "Blood Heroes" z partiami kobzy, cały czas trzeba mieć jednak świadomość, że to średniaki z drugiej, jeśli nawet nie trzeciej, ligi światowego metalu. (1,5)

Podczas gdy statek pod banderą Running Wild osiadł na mieliźnie bez szans na ponowne wypłynięcie na pełne morze, pojawiło się kilka znaczących z biegiem czasu fregat. Jedną z nich jest francuski Lonewolf. Właśnie wydaje swój dziewiąty album pod tytułem "Raised On Metal". Można śmiało powiedzieć, że od dłuższego czasu na wodach heavy metalu jest niespokojnie. Teraz tym bardziej strach wypływać niedoświadczonym żeglarzom! Soczyste, pędzące do przodu, napędzane podmuchami wiatru kawałki tylko zachęcają do tego, by spoglądać przez lunetę na wrogie statki. Energiczne, inspirowane klasycznymi dokonaniami kapitana Kasparka riffy i wściekły abordaż perkusyjny pozwala poczuć się jak w centrum prawdziwej morskiej bitwy. Przepity rumem wokal Jensa Börnera przypomina, że z piratami nie ma żartów! W każdej chwili mogą zaatakować i złupić jakąś samotną jednostkę wiozącą kosztowności. Przez 46 minut Lonewolf patroluje wody, a bandera z dumą łopoce na wietrze. Jest ostro, do przodu i z widocznymi echami Running Wild czy Iron Maiden. Jednak nie jest to kwadratowe i wtórne granie. Czuć, że załoga Lonewolf przez te wszystkie lata okrzepła, podając słuchaczom rzetelny album. Mimo, że faktycznie jest to wycieczka, pardon, morska wyprawa w przeszłość to przeżywa się ją naprawdę kapitalnie. Dla fanów gatunku absolutny mus. Ahoj! (4 )

Wojciech Chamryk

Liv Sin - Follow Me 2017 Despotz

Po rozpadzie Sister Sin Liv Jagrell była początkowo w dołku i perspektywa solowej kariery była dla niej sporym wyzwaniem. Przemogła się jednak, znalazła odpowiednich muzyków i nazwą Liv Sin firmuje swój debiutancki album. Niedaleko mu w sumie do tego, co proponowała jej poprzednia grupa, jednak "Follow Me" jest też potwierdzeniem sporych ambicji wokalistki. Liv nie ogranicza się tu bowiem w żadnym razie do kopiowania ogranych patentów, stara się sięgać głębiej, proponując bardzo urozmaicony, wielowymiarowy materiał. Po części jest to też pewnie zasługa producenckiego duetu Stefan Kaufmann - Fitty Wienhold (Accept, U.D.O.), stąd liczne nawiązania do tradycyjnego, melodyjnego, ale i surowego brzmieniowo, metalu (rozpędzony "Black Souls" z drapieżnym śpiewem Liv, równie ostre "Endless Roads" czy "Emperor Of Chaos"). Sporo tu też przebojowego, nieco lżejszego grania (singlowe "Let Me Out" i "Killing Ourselves To Live", równie chwytliwy, początkowo balladowy "The Beast Inside"), a dopełniają je mniej oczywiste utwory. I tak w openerze "The Fall" pobrzmiewają echa thrashu, "Hypocrite" jest nowocześniejszy, z rapowanymi partiami, rwany, mocarny riff stanowi też o sile "Godless Utopia", a "I'm Your Sin" ma w sobie coś z rytmiki industrialnego metalu. Mamy też ciekawostkę: przeróbkę "Immortal Sin" Fight, z udziałem Jyrki 69 (The 69 Eyes), tak więc dla każdego coś miłego, zwłaszcza osób lubiących konkretne granie z kobiecym wokalem. (4,5) Wojciech Chamryk

wdza się znakomicie. Pozytywnym aspektem albumu jest spójność, jeśli chodzi o warstwę liryczną kolejnych kawałków. Tematy poruszane w utworach oscylują wokół wątków związanych z historią wieków średnich i przestrzeni fantastyki, która była przecież mocno powiązana z ówczesnymi wierzeniami. Lux Perpetua zabiera nas niejako w podróż do tego niezwykłego świata, pokazując zarazem swój świetny muzyczny warsztat. Do najlepszych jego przykładów należą choćby gitarowa solówka w "Army of Salvation", popis zdolności perkusisty w "Curse of the Iron King" oraz instrumentalny początek w "The Legend". Fajnym zabiegiem było również umieszczenie na początku i końcu płyty utworu instrumentalnego "Celebration" na wejście oraz "Consolation" na wyjście tworzą doskonałą klamrę kompozycyjną. Jako bonus track zamieszczono kawałek "Straight Back to Hell", inspirowany serią książek z uniwersum "Metro 2033". Szkoda, że nie umieszczono na płycie polskiej wersji piosenki, "Pociąg do piekła bram", która brzmi chyba nawet lepiej niż anglojęzyczny odpowiednik. W moim odczuciu najciekawsze utwory z albumu to: "Army of Salvation" ze względu na chwytliwy refren, "Eversong" za klimatyczność i świetny wokal Rosy oraz najdłuższy na płycie demoniczny "The Werewolf", oferujący nam mnogość niesamowitych muzycznych wrażeń. Grupa Lux Perpetua coraz częściej pojawia się na muzycznych festiwalach, zyskując coraz szersze grono fanów. Mnie również swoim brzmieniem kupili - nie dam jednak "szóstki", bo wierzę, że zespół stać na jeszcze lepsze albumy w przyszłości. (5,5) Marek Teler

Adam Widełka

Madame Mayhem - Ready For Me 2017 Headball

Lux Perpetua - The Curse of the Iron King 2017 Underground Symphony

Chociaż zespół Lux Perpetua istnieje na rynku muzycznym już od 2009r., dopiero w lutym 2017r. ukazał się ich debiutancki album "The Curse of the Iron King". Warto jednak było czekać na krążek osiem lat, bowiem jest on dziełem dojrzałym i dopracowanym, a nowy wokalista grupy Artur "Rosa" Rosiński ma naprawdę kawał świetnego głosu. Twórczość Lux Perpetua oficjalnie klasyfikowana jest jako power metal, poszczególne utwory są jednak mocno zróżnicowane pod względem brzmienia. Jak zresztą stwierdza założyciel kapeli Paweł Zasadzki, nie narzucają tak szybkiego tempa jak czołowi przedstawiciele powermetalowej sceny. Znajdziemy na krążku oczywiście dynamiczne utwory jak "Curse of the Iron King", "The Legend" i "The Werewolf", ale również kilka ballad w klimacie średniowiecza "Eversong" czy początek "An Old Bard" (potem jednak mamy mocne przyspieszenie tempa). W obydwu wydaniach wokal Rosy, który umie śpiewać zarówno barytonem jak i tenorem, spra-

Dość szybko uwinęła się z produkcją kolejnego albumu niejaka Madame Mayhem. Z muzyków wspomagających ją pozostał jedynie basista Corey Lowery. Obecnie resztę składu uzupełniają perkusiści Ryan Benetti i Bevan Davies, gitarzyści Clint Lowery (Sevendust) i Troy McLawhorn (Evanescence). Pani Mayhem nadal preferuje współczesnego hard rocka z pewnymi naleciałościami. W odróżnieniu do debiutu na "Ready For Me" mniej jest odniesień do groove i grunge, za to więcej do alternatywnego rocka czy metalu. Niewątpliwie jest to kwestia zmiany towarzyszących muzyków Pani Mayhem. Jednak główna przyczyna tego stanu rzeczy wynika z tego, że pisanie większości materiału, nagrywanie oraz produkcja albumu spoczęła na barkach jednego człowieka, wspomnianego już Corey'a Lowery. Nie jestem jakimś wielbicielem współczesnego hard rocka, tym bardziej alternatywnego metalu czy też rocka. Odniosłem jednak wrażenie, że przynajmniej w kwestii kompozycji, Lowery nie udźwignął ciężaru. Niewątpliwie poprzedni krążek Pani Mayhem "Now You Know" słuchało mi się trochę lepiej. "Ready For Me" nudzi mnie od samego początku, więc dotrwać do końca tego albumu jest nie lada wyczynem. Mam wrażenie, że z takim pro-

RECENZJE

181


blemem staną także fani takich dźwięków i raczej u nich ten album też się nie obroni. Bo to, że ktoś nagrał i wyprodukował dobrze jakieś dźwięki, to raczej nikogo nie zainteresuje. Nie pomaga też sama Madame, która tym razem wydaje się bez formy. Niestety jestem przeświadczony, że tym razem Madame Mayhem pikuje zdecydowanie poniżej przeciętności. Jeszcze w formie pewnego uzupełnienia. Opisując "Now You Know" byłem przekonany, że to debiut Mayhem, ale wszystko wskazuje na to, że to nie była prawda. Tym gorzej dla tej niewiasty oraz wspierających ją muzyków i ludzi z branży. \m/\m/

Mahakala - The Second Fall 2017 Supreme Music Creations

Grecy mają jakiś wyjątkowy dar tworzenia mrocznej, melancholijnej i zarazem ciężkiej muzyki, co drugi album Mahakala potwierdza w całej okazałości. "The Second Fall" jest nie tylko kontynuacją dobrze przyjętego debiutu "Devil's Music", ale też jednocześnie nawiązuje do kilku epok ciężkiego rocka i doom metalu. Słychać tu bowiem zarówno wpływy mistrzów i protoplastów takiego grania, to jest Black Sabbath z wczesnych lat 70., doprawione jednak bardziej progresywnymi patentami takich Blue Öyster Cult, zdecydowanie lubujących się w lżejszym brzmieniu i wyrazistszych melodiach od Tony'ego i jego kumpli. Mahakala jednak nie są żadnymi "Veterans Of The Psychic Wars" z tak odległej przeszłości - to młodzi ludzie, dlatego dorastając słuchali też choćby Trouble czy innych kapel z lat 80., nieobce są im również dokonania współczesnych grup pokroju Grand Magus. Wszystko daje to prawdziwą mieszankę piorunującą w postaci dziewięciu utworów: mocarnych, surowych i majestatycznych niczym najcięższy ołów, ale też niekiedy fajnie rozpędzających się w duchu NWOBHM, czy generalne tradycyjnego heavy lat 80. ("Wrath Of Lucifer (Infidels)" z wokalnym udziałem Sakisa Tolisa z Rotting Christ), urozmaicanych psychodelicznymi brzmieniami ("Better to Reign in Hell (Than Serve in Heaven)"), partią skrzypiec w gościnnym wykonaniu muzyka Septicflesh Babisa Paritsisa ("Darkness in Their Eyes"), czy nawet quasi jazzową wstawką ("War Against Mankind"). Tekstowo też jest ciekawie, bowiem "The Second Fall" to koncept oparty na dziełach Dantego, Johna Miltona i... Neila Gaimana. (5) Wojciech Chamryk Manilla Road - To Kill A King 2017 Golden Core

Wydawałoby się, że szacowni jubilaci z Manilla Road - 40-lecie istnienia to przecież nie byle co - mogliby już spokojnie skupić się na tzw. odcinaniu kuponów, tym bardziej, że nigdy nie zeszli poniżej pewnego, zwykle wysokiego poziomu. A tu zaskoczenie, bo na swym już 18 albumie studyjnym, weterani epickiego metalu naprawdę zaskakują, potwierdzając naprawdę wysoką formę. Zadziwia już opener "To Kill A King" -

182

RECENZJE

oczywiście takie długie, rozbudowane numery to dla ekipy Marka Sheltona nie pierwszyzna, ale 10-minutowy, monumentalny utwór na rozpoczęcie pojawia się na krążku Manilla Road po raz pierwszy. Co istotne jest to na pewno jeden z najciekawszych epików tego zespołu: oparty na majestatycznym riffie, ze zmianami klimatu i temp, z licznymi gitarowymi popisami lidera - po prostu klasyka. Dalej jest nie gorzej, tym bardziej, że utwory są bardzo zróżnicowane, od szybkiego, niespełna czterominutowego strzału "Conqueror" czy całkiem chwytliwego "Ghost Warriors", aż do typowych dla Manilli, bardziej epickich sześciominutowców. Zwykle rozwijają się one stopniowo, by później konkretnie przyspieszyć (singlowy "In The Wake", "Never Again"), nie brakuje też w nich jednak ostrzejszych zrywów ("The Arena") i perkusyjnego konkretu ("Blood Island"). Shelton tradycyjnie już czaruje solówkami; sporo też śpiewa, chociaż wciąż wspierany przez Bryana Patricka, zwłaszcza w tych ostrzejszych, wymagających jednak wokalnego wygaru, momentach. Jeśli więc ktoś ceni Manilla Road za płyty sprzed lat, jak choćby "Crystal Logic" czy "Open The Gates", a poprzedni album "The Blessed Curse" wydał mu się zbyt lekki, nawet eksperymentalny, to "To Kill A King" zdecydowanie ów stan rzeczy naprawi. (5) Wojciech Chamryk

Mastermind - Strange Aggression 2013 Self-Released

Mastermind to kapela, która pochodzi z Paragwaju i może być przykładem tego, że nowa fala thrash metalu dotarła wszędzie. Z zespołem Paragwajczyków jest ten sam problem, jak z resztą tego całego nurtu i to obojętnie z jakiego miejsca na globie pochodzi. Thrash Mastermind jest niewątpliwie oldschoolowy, ale trudno odnaleźć odniesienia. Nie chodzi o to, że ich muzyka jest jakaś oryginalna, ale o to, że inspiracje są tak wymieszane, że natura ich thrashu rozpływa się i brakuje jej charakteru. Owszem, można poszczególne fragmenty jakoś skonfrontować, ale ogólnie jest bez wyrazu. W wypadku "Strange Aggression" czasami można doszukać się Metalliki, Testament, Exodus czy Nuclear Assault. Ogólnie w ich muzyce jest moc, raz jest szybciej, raz jest wolniej, umiejętnie wprowadzają klimatyczne zwolnienia i wyciszenia. Podobnie jak w wypadku pierwszych kapel thrashowych nader często nawiązują do klasycznego heavy metalu i NWOBHM. Bardzo mocno słychać to w solówkach. Wokal nie wyróżnia się niczym szczególnym, jest solidny jak wszystko w tym zespole. Kompozycje urozmaicone, dość

ciekawe oraz sporo w nich technicznego grania. Mogą się podobać, ale z czasem nudzą, a człowieka nachodzą myśli, że to już wszystko słyszał oraz, że stare zespoły są zdecydowanie lepsze. Do produkcji i brzmienia nie ma co się czepiać. Choć dźwiękowi puryści zapewne znajdą jakieś uchybienia. Mnie bardzo podoba się wysunięty bas, czego na kolejnej płycie nie ma. Ot, solidne nowofalowe thrashowe granie. (3) \m/\m/

Mastermind - Unstoppable Drunks 2015 Self-Released

Dwa lata po debiucie Paragwajczycy wypuszczają kolejny album, zatytułowany "Unstoppable Drunks". Do tego co zaprezentowali na "Strange Aggression" dołożyli parę elementów. Tym razem mamy do czynienia z muzyką rozstrzeloną między thrashem a speed metalam. Dzięki temu drugiemu podgatunkowi bardzo fajnie zabrzmiał cover Venom, "Black Metal". Niemniej to nie jedyne zmiany, bo na nowym krążku często słyszymy również odniesienia do punk rocka i hardcora, a od czasu do czasu, słychać wyraźniejsze wpływy tradycyjnego heavy metalu, doom metalu, bluesa czy technicznego thrashu. Muzycy Mastermind nadal dbają o różnorodność i charakter każdej kompozycji. Być może dlatego ten krążek tak szybko nie nudzi się. Jednakże autorskie kawałki i podejście do nich, nie zapewniały czegoś charakterystycznego i zapadającego na dłużej w pamięci. Dlatego wspomniany cover Venom zdecydowanie błyszczy na tle pozostałych kawałków. Nie znaczy, że jest jakoś źle, po prostu jest typowo jak przystało na nową falę thrashu. Młodzi mają swoje spojrzenie na thrash i robią to po swojemu. Trochę lepiej jest z brzmieniem na tej płycie, źle jednak wpłynęło to na bas, który został cofnięty do tyłu. Wolałem jak był trochę bardziej wysunięty, tak jak na debiucie. Przez jakiś czas słuchanie takiej płyty jak "Unstoppable Drunks" daje nawet satysfakcje, później człowiek przypomina sobie, że już to gdzieś słyszał, w dodatku zagrane było lepiej. Takich obciążeń nie ma najmłodsze pokolenie metalheads, po prostu bawią się przy takiej muzie jaką grają ich rówieśnicy. Dla nich to nasza Metallica, Megadeth, Testament, Slaeyr, Exodus, itd. I to chyba jest kluczem do tego nurtu, młodzi widzą i słyszą thrash inaczej i mają swoich bohaterów. Zaś który z nich będzie przez następne lata wspominani jak nasi herosi, to już pewna zagadka, ale prawdopodobnie Mastermind nim nie będzie, bo jak na razie, prezentują solidną środkową stawkę tego nurtu. (3,5)

siebie wszak Rolanda Grapowa i jego Masterplan. Grapow zagrzał miejsce w Helloween prawie 10 lat, w tym czasie zdążył zagrać i skomponować kawałki na aż na siedem płyt. W tym na dwie odstające od charakterystycznego helloweenowego stylu, ale za to z Kiskem. Jego działalność zwieńczyła świetna "Dark Ride", moja ulubiona płyta z Derisem. Cóż, znakomite jest to, że na kompozycyjnym koncie Rolanda Grapowa są tak znakomite kawałki Helloween jak "Music" czy "The Time of the Oath". I choć pomysł na ponowne nagranie "swoich" kawałków może wydawać się zbyteczny, nietrudno zrozumieć dlaczego Grapow tak chętnie znów wziął je na warsztat. Grapow ma swoje złote miejsce w historii Helloween, może z niego korzystać do woli. Na płytę "PumpKings" trafiły zatem na nowo zagrane wybrane utwory z grapowego okresu Helloween. Jeśli chodzi o muzykę, są one zbliżone do oryginałów, odbiór zmienia jednak realizacja kawałków i brzmienie, które jest bardziej suche. W roli wokalisty wystąpił aktualny śpiewak Masterplan, Rick Altzi. Skądinąd bardzo dobry wokalista. Co ciekawe, dobrze się sprawdził w utworach Kiskego, słabiej w utworach Derisa. Jest to o tyle dziwne, że wokal Kiskego jest dużo bardziej wszechstronny i wymagający niż drugiego wokalisty Helloween. Być może kwestia wiąże się z samymi liniami wokalnymi, a może z faktem, że Deris jest tak specyficznym wokalistą, że tylko on potrafi sensownie odśpiewać swoje utwory. Nie jestem miłośniczką jego wokali (w całości udane, bo bez wysokich rejestrów, są moim zdaniem tylko na "Dark Ride"), ale eksperyment "PumpKings" wykazał zaskakujący rezultat. Prawdę powiedziawszy nie wiem czy będę do tej płyty wracała. Może i jest to trafna kompilacja grapowowej ery Helloween. A może zupełnie niepotrzebny krążek wydany tylko z wiatrem reunionu Helloween. Na pewno w pamięci pozostanie mi wyśpiewane "time machine" w "Music", które w wersji Ricka Altziego w ogóle nie brzmi jak fragment wyjęty z Bathory, co zawsze przywołuje mi oryginał. Bez oceny. Za same utwory należałoby dać wysoką notę. Pomysł ponownego nagrania nie mi oceniać. Strati

\m/\m/ Masterplan - PumpKings 2017 AFM

Helloween jednoczy siły z Kiskem i Hansenem, dwaj muzycy Gamma Ray zakładają The Unity…. Jednym słowem pulę zgarnia Nucelar Blast, trochę zyskuje też Steamhammer. Najwyraźniej i AFM chciało skorzystać z helloweenowej fali. Nic trudnego, mają u

Matrekis - Kill Your Captor 2017 Self-Released

Debiutancki album Matrekis to płyta z gatunku wody na młyn przeciwników metalu, zarzucających mu schematyzm, brak jakichkolwiek twórczych pomysłów czy całkowitą wtórność. "Kill Your Captor" składa się z dziewięciu utworów i na dobrą sprawę tylko dwa nadają


się do słuchania: będący totalną zżynką z Led Zeppelin, ale i tak najlepszy na tej płycie "I'm Solitaire" oraz akustyczna ballada "Brother". Reszta to jakaś parodia i amatorszczyzna, co dziwne w wykonaniu doświadczonych przecież muzyków - z takim graniem tradycyjnego metalu w USA na pewno nie wskrzeszą. Aż dziwne, że sami nie dostrzegli nijakości "Road Grime" i pozostałych utworów, pozbawionego mocy brzmienia czy wysilonego, fatalnego śpiewu Mike'a Annisa. Kilka sensownych riffów poutykanych w niestrawnych gniotach to zdecydowanie zbyt mało, chociaż gitarzystę Micka Rotellę stać na niezłe solówki i słychać, że jest znacznie lepszym muzykiem od kolegów, ale całość na: (1) Wojciech Chamryk

dekady ubiegłego wieku. Czerpiącego więc jeszcze pełnymi garściami od gigantów hard rocka jak: Black Sabbath, Deep Purple, Led Zeppelin, Rainbow czy Uriah Heep, ale zorientowanego również na tworzący się już wówczas heavy metal, zwłaszcza w brytyjskim wydaniu. Te ostatnie wpływy są szczególnie słyszalne w krótszych, dynamicznych numerach "Burn The Witches At Dawn", "Solomon's Key" i "Horns", z kolei bardziej hardrockowa, a często też progresywna strona inspiracji muzyków daje o sobie znać w trzech pozostałych trwających od 9 do 11 minut, utworach. "Condemned To Darkness" za sprawą klasycznych, organowych i klawiszowych brzmień, ma w sobie najwięcej ze stylu art/prog rocka lat 70., "Apophis" jest mroczniejszy, cięższy i monumentalny, finałowy utwór tytułowy to rzecz bardziej balladowa i klimatyczna, z partiami melotronu i syntezatorową solówką, zaś całość "Into A Dark Divinity" jest godna najwyższej rekomendacji. (5,5) Wojciech Chamryk

Mausoleum Gate - Into A Dark Divinity 2017 Cruz Del Sur Music

Mausoleum Gate zadebiutowali przed trzema laty udanym, eponimicznym albumem, by teraz powrócić z jego jeszcze ciekawszym następcą. "Into A Dark Divinity" bez dwóch zdań zachwyci bowiem zwolenników tradycyjnego, archetypowego metalu starej szkoły, grania typowego dla przełomu siódmej i ósmej

jest już nierozerwalnie związana z tym zespołem. Oczywiście nie jest ona bezpodstawna, jednak przypięcie zespołowi z Bielska-Białej łatki tylko li bezmyślnych imitatorów stylu sławniejszych Kanadyjczyków byłoby zwyczajnym nadużyciem i zbytnim uproszczeniem. Co innego bowiem naśladować, co innego zaś czerpać natchnienie od jednego z najciekawszych zespołów zakręconego thrashu i proponować równie trudną i urozmaiconą muzykę. Myopia zaś para się tym od połowy lat 90. ubiegłego wieku, z każdą kolejną płytą podnosząc poprzeczkę coraz wyżej i wyżej. "Transmyopic Interconnection" jest kolejnym, kosmicznym konceptem w dyskografii grupy, muzycznie zaś to również wyprawa do gwiazd, w sensie umiejętności, aranżacyjnego rozmachu i nieszablonowości podejścia. Pomiędzy tradycyjnymi "Introh" i "Outroh" mamy tu bowiem osiem właściwych, totalnie zakręconych, technicznych numerów ze znakiem najwyższej jakości - kiedyś o każdym z nich pewnie by powiedziano, że z zawartych w nich riffów mniej utalentowani muzycy skleciliby co najmniej kilka utworów. Obecnie, przynajmniej w Polsce, jest to niestety muzyka całkowicie niszowa, jeśli jednak wśród czytających te słowa trafił się fan wspomnianego już Voivod, Death Angel, Coroner, czy też mocniejszych Atheist bądź Cynic, to "Transmyopic Interconnection" jest dla niego. (6) Wojciech Chamryk

Myopia - Transmyopic Interconnection

Necrytis - Countersighns

2017 Self-Released

2017 Pure Steel

Myopia to polski Voivod - ta opinia

Necrytis to amerykańskie trio, "Coun-

tersighns" to ich debiutancki album. Już okładka sugeruje przygodę z fantastyką, a ja lubię fantastykę i historie o obcych cywilizacjach. Utrzymana w zielonych tonacjach, co też lubię. W centrum długopalczasta istota z dużą głową i ponurym wejrzeniem. Kosmita skupiony nad jakąś szklaną kopułą, pod którą widać płaską Ziemię, wraz z księżycem i słońcem. Czyżby bóg z kosmosu? Za kosmitą na widać na ekranie godło ONZ... Aha, i nie sugerujcie się zdjęciami zespołu. Tych trzech wyglądających niczym "pikniki" gości, wycina naprawdę konkretną muzę. To nie jest płyta, którą można sobie puścić w tle, do sprzątania chaty... To dobrze skomponowana muzyka, ze zmianami tempa i metrum, nietuzinkowymi gitarami i ciekawymi liniami wokalu. No właśnie... Słysząc pierwsze wersy, bałem się, że będzie baaardzo wysoko. Otóż nie jest. Wokal osadzony gdzieś w rejestrach Belladony, co w połączeniu z instrumentarium, daje spójną całość. Na szczęście nie szybuje powyżej swoich możliwości. Riffy są ciężkie i mięsiste. Fajne głębokie brzmienie. Muzycznie Necrytis porusza się gdzieś między heavy, power, czy nawet thrash metalem. Mam lekkie skojarzenia z Mekong Delta... te instrumentalne, kombinowane fragmenty. Wszechobecna melo-


dia. Solówki nie są z przypadku... chociaż czasem słychać inspirację Iron Maiden ("Palace of Agony"). Ale skoro wszystko razem współgra, to co z tego? Jest ciekawie i przestrzennie, wielowymiarowo. Nie ma przypadkowych dźwięków, wszystko dobrze siedzi... Momentami jest nawet epicko ("Sentry's Scream"). "God as Eletric" zaczyna się werblowym tremolo i łagodnym wokalem, by ładnie się rozwinąć w kroczący rytm i zakończyć również tremolkiem. Bębny! Też na plus... Dajcie Larsowi posłuchać, jak powinna brzmieć perkusja!!! Niech zremasteruje cholerny "St.Anger" i "Death Magnetic". "Dawn's Aurora", skrzeczą kruki... chwila oddechu, delikatne bębny, wokal i piano... sympatyczny utwór bez gitar... jedynie bas. Ale już następny numer sprowadza nas z powrotem na Ziemię, a raczej w kosmos. Powiem tak, słucham po raz kolejny tego krążka i mam ochotę jeszcze raz, bo za szybko się kończy. Tu nie ma wypełniaczy, każdy utwór jest co najmniej dobry. Więcej takich debiutów... a metal się odrodzi. (6) Jakub Czarnecki

Neuronspoiler - Second Sight 2017 Dissonance Productions

Zespół powstał w 2009 roku w Londynie, wydał EPkę "No One Safe" (2010) i duży debiut "Emergence" (2013). Niestety nic z tych rzeczy do nas nie trafiło. Świadczy to o tym, że nie ma siły, wszystkiego, co aktualnie dzieje się na rynku nie ogarniemy, zawsze będzie coś do odkrycia. W sumie Neuronspoiler jest takim małym odkryciem. Kapela nawiązuje bezpośrednio do nurtu NWOBHM, a najbardziej do Iron Maiden. Czego najlepszym przykładem jest dynamiczny "Slay The Beast". Jednak konstrukcja większości utworów Angoli należy do bardziej rozbudowanych - ale bez przesady - co przypomina Maiden ale ten bardziej epicki i progresywny, albo Queensryche, ale tylko z okresu debiutu "The Warning". To jednak nie jedyne odniesienia. W takim "Murder City" wyraźnie słyszę aurę starego UFO (szczególnie w refrenie). Natomiast "Heart Of The Lion" w jakimś tam stopniu kojarzy się z tym co robili muzycy z hard rockowego Thunder, nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że to kawałek Judas Priest. Gra gitarzystów Pierre Afoumado i Dave'a Del Cid'a głównie przypomina Maiden, ale są fragmenty chociażby w "Reclaim Your Path", które kierują nas do innych wirtuozów typu Yngwie Malmsteen czy Joe Satriani. Basista Erick Tekilla jest równie wyrazisty co Harris. Ale są też różnice, chociażby perkusista Matthew Monroe nie gra tak gęsto jak Nicko McBrain, a JR nie jest Dickinsonem. Za to należy do ludzi obdarzonych dobrym głosem i umiejętnościami, co nie jest regułą wśród współczesnych młodych kapel z kręgu tradycyjnego heavy metalu. Natomiast brzmienie i produkcję "Second Sight" umiejscowiłbym gdzieś pomiędzy "Seventh Son Of A Seventh Son", a "No Prayer For The Dying" ale z uwzględnieniem, że minęło od tego czasu parę ładnych latek. Ogólnie muzyka Neuronspoiler ma swoje

184

RECENZJE

korzenie, ale naznaczona jest cechami, talentem i umiejętnościami muzyków tworzących tę kapelę. W piękny sposób dokumentuje to właśnie omawiana płyta, zaznaczmy dobra płyta, choć z pewnością nie jakaś przełomowa. Niemniej fani tradycyjnego heavy metalu, przynajmniej przez jakiś czas, chętnie ją będzie wałkowali. Tym bardziej, że czas jej trwania też jest old-schoolowy i nie przekracza czterdziestu minut. (4) \m/\m/

Night - Raft Of The World 2017 The Sign

Ten szwedzki kwartet z każdą kolejną płytą udowadnia, że idzie do przodu i coraz bardziej odstaje od metalowo/ retrorockowej średniej. "Raft Of The World", trzeci album w dorobku formacji, potwierdza też, że chłopaków w żadnym razie nie interesuje tylko rola epigonów czy imitatorów, zadowalających się kopiowaniem stylu gigantów rocka z lat 70. i 80. Owszem, od skojarzeń z Iron Maiden, UFO, Thin Lizzy, Demon, Riot czy Blue Öyster Cult nie uciekną, zresztą pewnie nawet nie przeszłoby im to przez myśl, ale co innego nieporadne zżynanie, a co innego twórcze inspirowanie się dokonaniami wymienionych wyżej oraz wielu innych zespołów. Hard'n'heavy Night jest więc pełen mocy, urzeka nieszablonowością i zachwyca melodiami, szczególnie w "Fire Across The Sky", "Under The Gallows" i balladowym "Coin In A Fountain", ale to niejedyne atuty grupy. Mamy tu przecież jeszcze cudownie archaiczny, brzmiący niczym jakiś zapomniany numer z końca lat 60. "Surrender", szlachetnie hard rockowy "Winds" z organowymi tłami czy balladę "Strike Of Lightning" z porażającą końcówką, a wieńczy dzieło "Where Silence Awaits", rzecz na styku surowego hard i progresywnego rocka. Jeśli więc jakiś fan takich dźwięków skompletował już co ciekawsze pozycje zespołów z tamtych lat i rozgląda się za czymś nowym, to "Raft Of The World" wydaje się idealnym rozwiązaniem, bo to najlepsza jak dotąd płyta Night: klasyczna, ale w żadnym razie nie retro. (5) Wojciech Chamryk

Nocny Kochanek - Przystanek Woodstock Live 2017 2017 Złoty Melon

Są tacy, którym specyficzne poczucie humoru i spektakularne sukcesy Nocnego Kochanka spędzają sen z powiek i wpędzają w kompleksy. Nie można jednak nie dostrzec tego, że zespół doskonale odnajduje się w rejonach tradycyjnego heavy/power metalu lat 80., ma wyśmienitego wokalistę i do tego trafił w punkt, jeśli chodzi o zapotrzebowanie

na taką właśnie muzykę z jajcarskimi tekstami. Osobiście nie uważam ich za coś szczególnie interesującego, ale w przecież w "poważnych" utworach wielu zachodnich zespołów też poruszane są podobne tematy, tylko z podejściem serio, a słucha się Kochanka świetnie, zarówno z płyt, jak i na koncertach. Co istotne w wydaniu live zespół brzmi zdecydowanie mocniej i bardziej dynamicznie, co potwierdza też album zarejestrowany podczas 23. Przystanku Woodstock. To CD/DVD z 70-minutowym występem na dużej scenie w dniu 5 sierpnia, z tego co słyszę rzetelny zapis scenicznej akcji, bez dogrywek i poprawek. Widać i słychać, że ogromnej publiczności zespół jest doskonale znany, bo już podczas zapowiedzi Jurka Owsiaka podchwytuje ona bez pudła słowa "Poniedziałku", później też dzielnie wtóruje Krzyśkowi Sokołowskiemu, i to nie tylko w tych najbardziej znanych numerach. Mając na koncie dwie płyty studyjne zespół wybrał z nich wszystko co najlepsze, łącznie 13 utworów, w tym połączone w jeden "Dziabnięty"/Diabeł z piekła" z gościnnym udziałem Zenka z Kabanosa. Mamy tu więc taki swoisty the best of Nocny Kochanek live, jednak z zastrzeżeniem, że chociaż teksty są żartobliwe, podszyte ironią czy świadomie przewrotne bądź nawet pastiszowe, ale cała reszta to już muzyczny i wokalny konkret, co szczególnie efektownie brzmi w podszytym AC/DC "Pierwszego nie przepijam", powerowym "Smoki i gołe baby" oraz sztandarowych hitach zespołu "Zdrajca metalu" i "Wielkim wojowniku". Dynamiczny montaż i liczne ujęcia z kilkunastu kamer, w tym zamontowanych na gryfach gitar, też robią swoje, pozytywnie wpływając na ogólną ocenę całości. Można tego zespołu nie lubić, ale nie można nie docenić jego umiejętności, scenicznej charyzmy i klasy, co jest szczególnie ważne w czasach, kiedy nawet gwiazdy metalu uciekają się do korzystania z playbacku/ półplaybacku, a "koncerty" hologramów zdają się być przyszłością muzyki. (6) Wojciech Chamryk

Nuclear Warfare - Empowered By Hate 2017 MDD

Germańscy thrashers powracają z piątym albumem. W składzie nie ma już perkusistki Miriam, która grała w zespole ponad 10 lat, ale do Floriana i Sebastiana dołączył nie byle kto, bo znany choćby z Andralls Alexandre Brito. Zapewne miało to wpływ na miejsce powstania tej płyty, bowiem, "Empowered By Hate" zarejestrowano w Papiris Studio zlokalizowanym w Sao Paulo, zespół pokusił się też o wykonanie jednego utworu w języku portugalskim. "Hata Com Faca" kopie jednak jak trzeba, również pozostała dziewiątka świeżutkich numerów to oldschoolowy thrash w najlepszym stylu lat 80. Jeśli więc ktoś lubi niemiecki thrash Sodom, Kreator czy Destruction oraz nieobce są mu dokonania amerykańskich mistrzów takiego grania z Bay Area, to najnowsze dokonania grupy ze Stuttgartu przypadną mu do gustu. Wśród thrashowej łupanki na najwyższych obro-

tach z wokalami w szczekliwej manierze Mille'go wyróżniają się opener "After The Battle", singlowy, opatrzony teledyskiem "Let The Hate Begin" oraz "Warlust" z efektownymi solówkami. Mamy też dłuższe, bardziej zróżnicowane utwory, z "A Nice Day" oraz najdłuższym w dotychczasowym dorobku grupy, trwającym ponad siedem minut "Nuclear Warfare", tak więc o monotonii nie ma tu mowy. Finałowy "Thrash To The Bone" bodaj najtrafniej definiuje podejście zespołu do grania, podobnie zresztą jak "Just Fucking Thrash" z poprzedniej płyty, tak więc fanom thrashu nie pozostaje nic innego jak sięgnąć po "Empowered By Hate", albo wybrać się na koncert zespołu chętnie i często grającego w Polsce. (5) Wojciech Chamryk

Old Season - Beyond the Black 2017 Pure Steel

Kto lubi stary Kamelot, Angrę i Warlord powinien polubić Old Season. Wiem, że to odległe inspiracje, ale wszystkie one znalazły swoje odzwierciedlenie w tym irlandzkim zespole. Muzyka, którą prezentuje nam Old Season jest spokojna, pozbawiona agresji (lecz nie mocy), oparta na średnich tempach, przejrzyście brzmiąca i okraszona plamami klawiszy w tle (niekiedy przeobrażającymi się w klasyczne pianino). Na pierwszy plan wysuwa się jednak wysoki, klarowny głos Johna Bonhama. Mimo, że opis może sugerować cukierkowy zespół, irlandzka formacja jest daleka od lukru. Kompozycje są złożone, linie melodyczne wręcz musicalowe, a gitary wciąż to kreują bogactwo różnorodnych riffów, to snują się tworząc solówkowe podkłady, tu i ówdzie wychodzące do przodu (kwestia miksu i konstrukcji kawałków). Na pewno nie można zarzucić Irlandczykom ucieczki w banał. Zespół jakiś czas temu grał na festiwalu Hammer of Doom. Rzeczywiście, w pewnym sensie można dopatrzyć się motywów doomowych w Old Season. Na pewno nie w materii riffów, którym bardzo daleko od sabbathowych walców, ale w epickim, melancholijnym sznycie, klimacie i oczywiście w kwestii tempa, które rzadko ulega rozpędzeniu. "Elegy" brzmi wręcz jak epos z płyty włoskiego Domine. Drugi krążek Irlandczyków to ciekawa pozycja, zwłaszcza w dobie dzisiejszych "mód" wydawniczych. (4) Strati Osyron - Kingsbane 2017 Self-Released

W latach 2004 - 2012 działała kapela Morbid Theory, która parała się graniem melo-deathu. Pozostawili po sobie EPkę "Chaos Breed" (2006) i długograja "Harbringer" (2010). Od roku 2012 część muzyków kontynuuje karierę jako Osyron. Pierwszy album tej kapeli to prawdopodobnie ten sam materiał, który znalazł sie na debiucie Morbid Theory, bo to te same tytułu kompozycji i ten sam tytuł płyty. Okładka też ta sama, no, jedynie inne nazwy i loga ją firmują. Drugi album Osyron to właśnie omawiany i wydany w tym roku,


"Kingsbane". Jedne źródła określają Osyron jako kapelę prog-metalową, innym razem jako najzwyklejszy metal symfoniczny. Zaś po przesłuchaniu całego krążka zespół muzycznie jawi się jako konglomerat wszystkich wymienionych do tej pory odłamów metalu. Przede wszystkim jest to melodyjny power metal zaaranżowany na symfoniczną modę. O dziwo typowych klawiszowych orkiestracji ciężko znaleźć na tym krążku. Jedynie wstępna miniatura "From Ashes", która pełni rolę intro, jest bogato zaaranżowaną symfoniczną orkiestracją opartą na klawiszach, a zarazem najbardziej wyeksponowaną taką formą muzyczną. Niemniej keyboardy są, jedynie przemykają gdzieś w tle. Najmocniej słychać je przy wstępach czy przy muzycznych wyciszeniach. Niemniej w muzyce Osyron rządzą mocne i gęste gitary, oraz taka sama sekcja, jednak jest tak zaaranżowana, że poczucie wsparcia orkiestry nie zanika. A całe to bogactwo muzyczne i aranżacyjne ma możliwości wręcz barokowego rozpasania. Albowiem najkrótszej kompozycji brakuje raptem kilku sekund do sześciu minut, a najdłuższej kilkanaście do dziesięciu minut. Kanadyjczycy nie szczędzą na pomysłach muzycznych, w tym wypadku, można pokusić się o progresywne odniesienia. Niemniej muzycy starają się aby ten strumień dźwięków był jak najbardziej zrozumiały dla słuchacza. Jedynie czasami instrumentaliści zapominają się i zapamiętują się w technicznych patentach, tak jak jest to w "Viper Queen". Wspominałem już, że instrumentaliści stawiają raczej na mocne granie, spierają ich w tym brzmienia, które kojarzą się z współczesnymi, bardziej nowoczesnymi prog-metalowymi preferencjami, a także z tym jak muzykę postrzegają zwolennicy melodyjnego death metalu. Osyron nie brakuje również, kontrastów, wyciszeń, czy bardziej wymownych i subtelnych klimatów. Gra instrumentalistów jest oparta na wysokich standardach, co czyni ich muzykę jeszcze bardziej atrakcyjną. Muzykę wspiera bardzo dobry wokalista, który po prostu wykorzystuje swoje niemałe umiejętności i swoją opowieścią prowadzi nas przez obfity dźwiękowy pejzaż Kanadyjczyków. A historia równie jest bogata, co muzyka i idzie w klimaty fantazy charakterystyczne dla power metalu. A mianowicie mimowolny bohater staje do walki z tyranem, który ciemięży jego ojczyznę. Jest też motyw psychologiczny - co z kolei bardziej dotyczy się progresywnych odmian - o wpływie zewnętrznych impulsów na wewnętrzne zmiany człowieka. Ogólnie Osyron prezentuje nam coś, co jest doskonale znane tym, co słuchają muzyki od lat, trochę w odświeżonej formie i z pewną dozą oryginalności, jednak nie sądzę aby zawartością "Kingsbane" kogoś oszołomił. Po prostu, to jedna płyta z wielu, dobra do kilkukrotnego przesłuchania z możliwością powracania od czasu do czasu. (3,7) \m/\m/

Outrage - And The Bedlam Broke Loose 2017 Metal On Metal

Niemieccy weterani nie spuszczają z tonu. Wciąż łoją oldschoolowy black/ thrash, żywcem wyjęty z połowy lat 80. ubiegłego wieku, mając za nic jakieś sezo-nowe mody czy stylistyczne nowinki. Mamy tu 13 utworów, poza nielicznymi wyjątkami trwających zwykle nie więcej jak trzy minuty: ostrych, surowych, wręcz chropowatych, ale i niepozbawionych też specyficznie dozowanych, ale jednak melodii. W dodatku żaden z nich nie odstaje in minus, kiedy na współcześnie wydawanych płytach zdarza się niestety coraz częściej, że prawdziwe killery sąsiadują z nijakimi wypełniaczami. Tu mamy sam konkret, 100 % teutońskiego metalu najwyższej jakości - jeśli więc ktoś lubi Venom, Slayer, Sodom czy Hellhammer, a jakimś dziwnym trafem nie słyszał jeszcze Outrage, to po "And The Bedlam Broke Loose" musi sięgnąć koniecznie. (5) Wojciech Chamryk

Pagan Altar - The Room Of Shadows 2017 Temple Of Mystery

Pagan Altar jest niczym stare, dobre wino: z wiekiem nie tylko nie traci na jakości, a wręcz przeciwnie, zyskuje. Niestety, wszystko wskazuje na to, że piąty album grupy będzie jej ostatnim wydawnictwem, gdyż to płyta nagrana przed laty, a dokończona niedawno, po śmierci wokalisty Terry'ego Jonesa. Trudno wyobrazić sobie ten zespół bez jego charakterystycznego, pełnego melancholii głosu; tym większa to strata, że na tle wcześniejszych płyt Brytyjczyków "The Room Of Shadows" jest niewątpliwie jedną z najciekawszych. To wciąż ten sam, archetypowy i cudownie staroświecki heavy/doom metal z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, kiedy to Nowa Fala Brytyjskiego Metalu z każdym miesiącem przybierała na sile, by wreszcie eksplodować w pamiętnym roku 1980. Siedem utworów z tej płyty brzmi tak klasycznie i ponadczasowo, że spokojnie mogłyby być skomponowane i nagrane właśnie wtedy, nie będąc przy tym w żadnym razie jakąś tanią imitacją - tak grać mogą tylko ludzie wciąż zakorzenieni muzycznie w tamtej epoce. Skończyła się ona niestety wraz z odejściem Terry'ego Jonesa, ale wystarczy włączyć takie perełki jak: "Rising Of The Dead", "The Room Of Shadows" czy 10-minutowy "The Ripper", by jego duch powrócił. (5) Wojciech Chamryk

Pagandom - Hurt as a Shadow 2016 Self-Released

Takie pytanko, widzieliście nowego wokalistę i gitarzystę Morbid Saint w akcji? Ja tak. Powiem, że całkiem dobrze wkomponowali się w ten zespół. No i te łyse głowy okraszone mocnymi brodami. Dlaczego o nich mówię? No żeby tak nawiązać do basisty Pagandom, który podobnie się stroi, co jest ukazane na ich jednym z nowych teledysków (i najnowszym w momencie pisania). Aczkolwiek na tym podobieństwa omawianego zespołu do wcześniej wymienionego się już raczej kończą. Jeśli spodziewaliście się morderczo szybkiego, brutalnego thrashu, to się przeliczyliście. Raczej tutaj będzie bardziej modernistyczne podejście do thrash metalu. Aczkolwiek wciąż w pewnych jest momentach zespół nadaje swoim kompozycjom pędom i agresji, chociażby na "An Entity, a Ghost" czy "Bridges Burn". Jednak częściej są wolniejsze, średnie tempa. Jeśli miałbym porównać do czegoś muzykę tego zespołu, to pewnie to byłoby przemieszanie "Grin" Coroner'a z groove metalem. Tak, jest to album dość "nowoczesny". Posiada przyzwoite, brzmienie w średnio-niskich rejestrach. Gitara basowa zanika pośród gitar, perkusji i wokalów. Sam wokalista operuje na średnich rejestrach, wyśpiewując kolejne zwrotki, czasami towarzyszą mu też chórki i szepczące refreny. Na albumie pojawia się również parę przyzwoitych, dość "pokornych" technicznie motywów, na których jednak czasami można usłyszeć echa wcześniej wspomnianego "Grin". Czasami solówki nawet przeplatają się z wokalami ("Terminal Narcissist"). Tematyka albumu? Wydaje mi się, że tematy średniowieczne są tłem dla tematów psychologicznych, uczuć postaci, emocji. No ale jest to usytuowane w pewien sposób w średniowieczu. Gdybym miał krótko scharakteryzować "Hurt as a Shadow", to jest album, który możesz puścić bez obaw koleżance, która chce zapoznać się z "cięższymi brzmieniami", a nie specjalnie ma ochotę słuchać kapelek takich jak Linkin Park czy Coma. Oceniam na (4,1 + (sin30stopni - 2!/4)). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Pandemic Outbreak - Rise Of The Damned 2016 Self-Released

Nowa fala thrashu ponoć jest już coraz mniejsza, tymczasem wciąż powstają kolejne zespoły łupiące staromodne, totalnie archetypowe dźwięki w stylu lat 80., na brak nowych wydawnictw fani gatunku też nie mogą narzekać. Istniejący od trzech lat gdański kwartet Pandemic Outbreak debiutuje EP-ką "Rise Of The Damned" i zawsze cieszy mnie, kiedy młodzi ludzie podchodzą

do grania z takim entuzjazmem, prezentując też całkiem niezłe już umiejętności. Pięć autorskich utworów to już niezła próbka możliwości zespołu, tym bardziej, że chłopaki nie czerpią tylko z jednego źródła, inspirując się w równej mierze klasykami zarówno europejskiego, jak i amerykańskiego thrashu, nie unikając też nawiązań do speed metalu czy crossover. Co istotne są równie przekonywający i wiarygodni zarówno w szaleńczych, crossoverowych petardach (utwór tytułowy), bardziej rozbudowanych formalnie utworach (kojarzący się z Anthrax "Gates Of Hell"), jak i bezkompromisowej, thrashowej nawalance ("Fuck Off And Die)". I chociaż nie wszystkie elementy tej muzycznej układanki są już na najwyższym poziomie, bo partie wokalne są najsłabszym elementem "Rise Of The Damned", to jednak Pandemic Outbreak mają to coś co sprawia, że warto uważnie śledzić ich dalsze poczynania. (4) Wojciech Chamryk

Phear - The Curse Lives On 2017 Self-Released

Wypełniając lukę pomiędzy debiutanckim a przygotowywanym drugim albumem Kanadyjczycy z Phear wydali EPkę. Ponieważ zespół tworzą zawodowi muzycy, znani choćby z Rampage czy Eidolon, poziom "The Curse Lives On" jest generalnie wysoki. Nie wiem tylko czy taka, sprawiająca wrażenie dość przypadkowej zbieraniny, kombinacja studyjnych i koncertowych utworów ma szanse powodzenia w streamingowych czasach, bo o jakiejś zwartej artystycznie, całościowej koncepcji tego materiału nie ma tu najwyraźniej mowy. Panowie zaczynają więc z grubej rury, od "Rime Of The Ancient Mariner" Iron Maiden. Jest to ponoć pierwszy cover w ich dorobku i wypada całkiem nieźle, zarówno muzycznie, jak i wokalnie, bowiem Patrick Mulock ma wysoki, silny głos, więc śpiewanie w stylu i z manierą zbliżoną do Dickinsona przychodzi mu bez trudu. Różnic w porównaniu z oryginałem za bardzo nie ma, poza dodanymi deklamowanymi partiami i czasem jakimś growlingiem w tle oraz mniej wyrazistym pulsem basu. Mulock również w premierowym "Dirty Work" i trzech koncertowych wersjach numerów z debiutanckiego CD "Insanitarium" pozwala sobie na jakieś bardziej ekstremalne wejścia, są to jednak na szczęście okazjonalne historie. W wydaniu live utwory Phear są niestety jednak jeszcze bardziej rozwleczone niż w wersjach studyjnych, co szczególnie doskwiera w "Heaven", gdzie choćby monotonnie i po wielokroć powtarzany refren można było sobie spokojnie darować - wtedy ten surowy, acz nie pozbawiony melodii heavy/power w stylistyce lat 80. brzmiałby nieporównanie ciekawiej. (3) Wojciech Chamryk Pokerface - Game On 2017 M&O Music

Kojarzycie Korrozia Metalla? Wiecie co? Ja też nie. Zasadniczo to jakoś nie zamierzam tego zmieniać. Kojarzę tylko tyle, że są mocno na prawą stronę jeśli

RECENZJE

185


chodzi o poglądy społeczne. Na pewno byli w latach 90… ale co ma to do Pokerface? Myślę, że jedno z niewielu powiązań jest osoba wokalisty, czy raczej wokalistki, oraz to, że oba zespoły grają szeroko pojęty thrash. Coś tam piszą na swojej stronie na FB, że najnowszy "Game On" jest dla fanów Arch Enemy, Holy Moses i Kreator.* Myślę. że w sumie ten album ma jakieś części wspólne z podanymi zespołami. Może nawet dużo. Od razu piszę, jeśli nie lubicie kobiecych wokaliz operujących zwykle niżej niż wyżej to sobie odpuśćcie. Jak oczekujecie czegoś, co jest tak agresywne i dosadne jak "Finished With The Dogs", to już prędzej… o wiele prędzej. Zresztą Aleksandra Orlova nie tylko potrafi się zaprezentować od strony wizualnej, ale również urozmaicić swoje wokalizy, od niskiego charczenia aż do średniowysokiego śpiewu. Myślę, że jest ona jedną z tych lepszych rzeczy na tym albumie, poza paroma fajnymi motywami gitarowymi, dość wyrównanym, prędkim graniem, ogólnie przyzwoitym brzmieniem. Tymi gorszymi, choć nie całkiem złymi, jest pewna prostota motywów perkusyjnych, oraz wkradająca się po którymś przesłuchaniu monotonia. Teksty nie tworzą spójnej całości albumu koncepcyjnego, są pewnym zlepkiem utworów mających za główny temat zło, hazard i relacje damsko-męskie polane małą ilością gore. Ale kurde, po tym co miałem okazję usłyszeć z okresu, zanim wyżej wymieniona wbiła, to trzeba docenić pewną zmianę w tej sztampie maniery wokalnej byłej wokalistki i braku suspensu (mówię po przesłuchaniu utworu "Divide and Rule"). Ogólnie i krótko streszczając, jest to dość dobra, rzemieślnicza robota, która część osób porwie dość prostym (choć i nie do końca…) wykonaniem. Wydaje mi się, że przebąkiwania dla kogo ten album jest są w miarę słuszne, no może z adnotacją, że chodzi o Kreatora z początków działalności. Jak dla mnie (4,4). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Portrait - Burn the Word 2017 Metal Blade

"Dark heavy metal" jest specyficzny. Jeśli gra się go od początku jak w przypadku Portrait czy RAM, fani z oddaniem kupują płytę za płytą. Kiedy zaczyna się go grać znienacka, jak w przypadku SteelWing, zmiana stylu okazuje się finansową klapą kończąca dzielność grupy (a "dark heavy metalowy" album SteelWing jest naprawdę dobrym kawałkiem muzyki). Potrait w tej materii radzi sobie wciąż znakomicie. Łączy wokalne patenty zaczerpnięte ze świata Kinga Diamonda z riffami w stylu to szwedzkiego klasycznego heavy

186

RECENZJE

metalu, to amerykańskiego epic sprzed trzech dekad. W międzyczasie zaplątują się tu i owdzie smaczki w rodzaju wręcz nieco blackmetalowych motywów muzycznych jak w kawałku "Burn the World", organowe solówki wykonane przez samego Kevina Bowera (jak w "Likfassna") czy gitary niczym w Iron Maiden. Same kompozycje są ciekawe i wciągają słuchacza zarówno urozmaiconymi liniami wokalnymi, jak i różnorakimi riffami czy zmianami tempa (we "Flaming Blood" pojawia się wręcz specjalne łamanie rytmu) w obrębie jednego utworu. Choć kawałki raczej nie są banalne, znalazł się na płycie numer "Martyrs", który swoją linią melodyczną sprawia wrażenie, jakby był jakimś coverem starego popowego numeru. Być może celem Szwedów było stworzenie czegoś w rodzaju cięższego przeboju Ghost? Wielką zaletą zespołu jest kreowanie nastroju, który spina wszystkie utwory. Zespół osiągnął go nie tylko brzmieniem, czy aranżacjami wykorzystującymi efekty, ale przede wszystkim samymi utworami. Nie wolno zapomnieć jednak że, "Burn the World" to też masa wpadających w ucho melodii, które pojawiają się czasem w zupełnie zaskakujących momentach. Płyta stylistycznie przypomina poprzedni krążek "Crossroads", spodoba się więc fanom drugiej fazy Portrait. Kto pamięta pierwszą, rozwrzeszczaną pytę Portrait i nie sięgnął dalej, niech spróbuje posłuchać "Burn the World"... Zwłaszcza że zespół umieścił cały nowy album na YouTube! (4,5) Strati

Primal Fear - Angels of Mercy: Live in Germany 2017 Frontiers

Lubicie koncerty Primal Fear? Ich energię, ciężar i brzmienie? Najnowsza koncertówka Niemców powinna przypaść Wam do gustu. W całości zarejestrowana w Stuttgardzie, dobrze oddaje klimat ostatnich koncertów Primal Fear. Zespół promuje zwłaszcza ostatnie płyty, ale na krążku pojawiły się także nieśmiertelne klasyki Niemców, takie jak "Metal is Forever" i "Nuclear Fire", rzucone jakby trochę na ochłap fanom. Można by tej płycie zarzucić zbyt wyszlifowane brzmienie, zbyt dopracowane wokale i ogólnie podejrzanie selektywny sound… ale koncerty Niemców w zasadzie tak brzmią. Być może jest to wierne zarejestrowanie występu, zwłaszcza, że Sinner zapewniał, że bardzo niewiele poprawiali po nagraniu i tylko w sferze brzmienia. Cóż, dzięki temu, płyty słucha się świetnie. Brzmieniu sprzyja setlista. Jeśli ktoś (jak ja) woli ostatnie, nieco wracające do korzeni płyty od okresu "Seven Seals" - "Unbreakable", powinien być usatysfakcjonowany. Dodatkowym atutem jest fakt, że chyba wycięto kilka pogadanek między kawałkami, bo nie pojawia się drętwa przemowa Sinnera w rodzaju "bądźcie głośniejsi niż Praga" znana z polskiego koncertu. Scheepers zresztą przemawia po angielsku specjalnie z myślą o nagraniu, mimo, że koncert odbywa się w jego rodzinnym kraju. Płyta wydaje się być podsumowaniem ostatniej działalności Primal Fear. Dla miłośników koncer-

tów kapeli oraz twórczości ostatnich lat. Strati

Quayde LaHue - Day of the Oppressor 2017 High Roller

Drogie dziewczęta, drodzy chłopcy! Proszę wszystkich o uwagę, bo nie będę powtarzać! Wszyscy zapinamy pasy, będziemy odbywali podróż w czasie. Kto chce, może nie wracać… Świetna jest to płyta! Od pierwszego odsłuchu, mimo, że tak naprawdę jest to zbiór dwóch EP Quayde LaHue, pod tytułem drugiej z nich, porwała mnie ta muzyka. Może dlatego, że lubię klasyczne hard rockowe granie? Bo więcej tutaj czystego hard rocka niż, powiedzmy chłoszczącego po twarzy heavy metalu. Pierwsza część płyty to najnowsza EP zespołu. Kto lubi brzmienie z pierwszych dwóch longplayów Ozzy'ego Osbourne'a, wystąp! Momentami czułem się jakbym był zanurzony w świat muzyki z lat 70. i początku 80., z tymi kapitalnymi riffami i zapadającymi w ucho melodiami. No i na swój sposób jest ostro ale chwytliwie. No i ten damski wokal, który nic a nic mi nie przeszkadza. Wyprzedzając już pytania, jest to mniej medialny twór niż np. Blues Pills, mniej tutaj bluesa, więcej trochę psychodelicznych dźwięków, ale to kwestia już indywidualnych gustów. Druga część tej płyty nie gorsza, bo mamy dostęp do pierwszej EP pod tytułem, po prostu, "Quayde LaHue". Dalej mamy do czynienia z bardzo świadomym, choć mocno inspirowanym "starym" graniem zespołem. Jednak dalej jest to muzyka porywająca, myślę, że nie tylko fanów gatunku. Może komuś uda się dorwać te EP osobno. Warto przyjrzeć się zwłaszcza okładce "Day of The Oppressor" w oryginale - tylko litery, ale zwiastujące swoim charakterystycznym krojem, skąd będą czerpane inspiracje. Co tu więcej pisać - naprawdę w potoku wielu bezbarwnych kapel Quayde LaHue wyróżnia się warsztatem i ekspresją. Solidne kompozycje, w których kompletnie nie przeszkadza przenikający je duch przeszłości. (6) Adam Widełka

Quiet Riot - Road Rage 2017 Frontiers

Kiedyś Quiet Riot to był zespół znany z tego, że grał w nim legendarny Randy Rhoads, mimo, że na dwóch pierwszych płytach z jego udziałem nie zrobił nic nadzwyczajnego. Co było dalej z słynnym gitarzystą każdy fan heavy metalu wie, a jego dawna kapela odbudowała skład i coś tam w połowie lat 80. ciekawego nagrała. Zapału starczyło na dwa albumy, z których paradoksalnie największymi przebojami były… przeróbki utworów Slade. A potem było co-

raz gorzej, chociaż wszystko zależy od gustu słuchaczy. Dobra, o przeszłości można gadać podobno długo, przypominać (niech będzie) lata świetności, ale co dziś zespół Quiet Riot ma nam do zaproponowania? Moim zdaniem - nic szczególnego. Ciężko w ogóle było mi parę razy dobrnąć do końca materiału. Jestem pełen wątpliwości czy to, co nagrał jedyny "stary" członek kapeli Frankie Banali powinno w ogóle mianować do tego, żeby stawiać to w zakładce heavy metal. Brzmi to wszystko jak skrzyżowanie Aerosmith z Led Zeppelin, typowy amerykański sos do paćkania półnagich panienek ale, niestety, długo po terminie. Zresztą na wokalu jest tutaj bezimienny zupełnie nastolatek, o którym tak naprawdę wiadomo tyle, że był czwarty w którejś tam edycji programu American Idol. Może chłopaka się bezsensu czepiam, może to jego starsi kompani są po prostu odpowiedzialni za napisanie tak miałkiego i bezpłciowego materiału. Naprawdę starałem się wyciągnąć z tej płyty coś ciekawego. W sumie można powiedzieć, że jakieś tam momenty są, chociaż przynajmniej ja o nich szybko zapomniałem. Może komuś, kto lubi po prostu takie granie ta płyta przypadnie do gustu, ja szczerze jednak przestrzegam przed robieniem sobie nadziei na jakąś wyborną ucztę. Trudno, bywa i tak. Chociaż w tym wszystkim jeszcze jako tako można dać plus za okładkę, która przywołuje skojarzenia z filmem Mad Max. Jednak powtórzę raz jeszcze - muzyka nie jest "max" ani tym bardziej "mad". (2) Adam Widełka

Rabid Bitch Of The North - Nothing But A Bitter Taste 2017 Hostile Media

Wydawałoby się, że tzw. Nowa Fala Brytyjskiego Metalu to już odległe wspomnienia i nikt już w Wielkiej Brytanii nie kultywuje jej tradycji. Jednak nic bardziej mylnego, bowiem trzech zapaleńców z Belfastu już od kilkunastu lat gra niczym na przełomie lat 70./80. ubiegłego wieku, mając za nic nowomodne trendy i nieuchronny upływ czasu. Dlatego też ich debiutancki album "Nothing But A Bitter Taste" brzmi niczym jakieś wykopalisko z czasów największej świetności NWOBHM, a każdy z ośmiu utworów jest dowodem nie tylko nieprzemijającej mocy takich dźwięków, ale też ogromnej fascynacji nimi muzyków Rabid Bitch Of The North. Musieli oni katować płyty Holocaust, Raven, Tygers Of Pan Tang, Saxon czy Thin Lizzy całymi latami, bo echa ich dokonań wyzierają praktycznie z każdego utworu. Nie wszystkie są równie udane: w "Gilded Men" mamy zdecydowanie za dużo chaosu, mimo skromnego instrumentarium i takiej też aranżacji, również "Demon Mind" pędzi momentami donikąd - wygląda na to, że po włączeniu do programu płyty dwóchtrzech starszych utworów, zamiast sięgania tylko po nowości, zyskałaby ona jako całość. Nie znaczy to oczywiście, że wspomniane numery trzeba spisać na straty, ratuje je bowiem zadziorny, wysoki głos Joe McDonnella, który najwyraźniej zamierza być godnym sukcesorem Jessa Coxa czy Gary'ego Let-


tice'a. Warto więc posłuchać tej nowejstarej płyty. (4,5) Wojciech Chamryk

Rage - Seasons Of The Black 2017 Nuclear Blast

W lutym 2015 roku zakończyła się dla Rage pewna era, bo z zespołem pożegnali się Victor Smolski i Andre Hilgers, wieloletnie filary grupy. Oczywiście zmiany składu to dla tej grupy żadna nowość, od początku też jej niezaprzeczalnym liderem jest Peter "Peavy" Wagner, ale obaj byli muzycy zespołu byli dla niego niezwykle istotni, szczególnie gitarzysta Smolski. Jednak jak widać nie ma ludzi niezastąpionych: Peavy szybko zwerbował Marcosa Rodrigueza i Vassiliosa Maniatopoulosa, po czym wciąż działa na najwyższych obrotach, bowiem "Seasons Of The Black" jest już drugą płytą tego składu w ostatnich dwóch latach. I chociaż muzycy nie ukrywają, że po premierze poprzedniego krążka "The Devil Strikes Again" zostało im trochę niewykorzystanego materiału, to jednak i tak przygotowanie kolejnego - udanego - albumu w takim tempie zasługuje na szacunek. Już uderzający z siłą jakieś Katriny czy innego kataklizmu tytułowy opener dobitnie pokazuje, że zmiana składu dodała Wagnerowi mnóstwo animuszu i werwy, a to niejedyny taki cios na nowym krążku Rage - zwolennicy ich speed/power metalu znajda tu bez wątpienia kolejne takie perełki, choćby "Serpents In Disguise", singlowym "Blackened Karma" czy "All We Know Is Not". Zespół popisał się też w dłuższej formie, przygotowując na finał albumu czteroczęściową suitę "The Tragedy Of Man". Rozpoczyna ją oniryczna miniatura "Gaia", później mamy uderzenie w trademarkowym dla Rage "Justify", zróżnicowany, thrashowo - balladowy "Bloodshed In Paradise" i finał w postaci "Farewell". Tu niestety najbardziej słychać, że Peavy nie ma już takiego głosu jak 20-30 lat temu, ale sam patetyczny utwór ze smykami może się podobać. Swoją drogą ciekawe. jak podejdą do tej płyty przedstawiciele jakiejś obcej cywilizacji, gdy już wieszczony w tej suicie koniec rodzaju ludzkiego stanie się faktem... (5) Wojciech Chamryk

świat bliższy Portrait niż RAM. RAM wciąż wciąga nas w niepokojąca historię Ramroda (zaczyna się ona wraz z piątym kawałkiem "Anno Infinitus" i trwa do końca płyty), jednak nie spowalnia energii płyty. Krążek rozpoczyna energiczny, okraszony wrzaskliwymi liniami wokalnymi (nieco w stylu Wolf) i ciekawą zmianą tempa "Declaration of Independence". Drugi numer to galopujący "On Wings of No Return" z refrenem niemal wdartym niemieckiemu Warlock i jazgotliwą solówką. Kawałek jest zresztą jak na ostatnie wizje RAM bardzo "luzacki". Zmianę klimatu zapowiadają pierwsze dźwięki "Gulag". Ten utwór w zasadzie można by oprawić w ramkę i postawić jako wzorzec "jak stworzyć świetny kawałek samym klimatem i pomysłem". W "Gulag" nie ma cienia wirtuozerii i popisów wokalnych. Numer jest tak prosty, zarówno w kompozycji jak i w obszarze riffów czy (wręcz prostackiej) perkusji, że trudno wychwycić co właściwie stanowi o jego mocy. Jednak jego nastrój sprawia, że jest jedyny w swoim rodzaju. Teledysk z motywami rodem z gier komputerowych lat 80. i zdjęciami zespołów (także naszych!) zza Żelaznej Kurtyny paradoksalnie potęgują atmosferę odhumanizowania, rozpaczy i izolacji. Kolejny kawałek to powrót do dynamicznego heavy metalu, którego energię podkreślają "falsetowo" wyśpiewane refreny (moje skojarzenia wędrują do "Dystopii" Iced Earth). Zaraz po tej skomasowanej dawce podróży w czasie rozpoczyna się futurystyczna, choć też na oldschoolową modłę, wędrówka w świat Ramroda. Ta część nie tylko jest udekorowana preludiami, interludiami etc. ale też bardziej podniosła niż pierwsza. Odnoszę wrażenie, jakby Szwedzi z Europy sprzed trzech dekad wskoczyli do Stanów tejże epoki. Obie części doskonale spaja analogowe, ale przestrzenne brzmienie ze zbalansowanym ciepłym soundem sekcji i ostrymi gitarami. Taką samą rolę pełnią wokale Oscara, nie tylko błyskotliwie rozpisane, ale też świetnie zaśpiewane - różnorodnie i nastrojowo. Ja jestem krążkiem zachwycona. Sądzę, że każdy miłośnik tradycyjnego metalu też będzie. (5) Strati

Ravage - Return Of The Spectral Rider 2017 Self-Released

RAM - Rod 2017 Metal Blade

Harry'emu Granrothowi i Oscarowi Carlquistowi udało się nagrać jedną z najlepszych płyt RAM. Płyta jest dynamiczna, świetnie brzmi, Oscar jest w kapitalnej formie wokalnej - palce lizać. Tym bardziej lizać, że ostatnia płyta, "Svbversvm" była słabsza i uciekała w

Nagrywanie na nowo albumów sprzed lat zawsze wydawało mi się całkowicie bezsensownym i wielce dwuznacznym procederem. Rozumiem jednak sytuacje, kiedy ktoś nie miał wpływu na ostateczny kształt swego dzieła, jego brzmienie, bądź osoby trzecie spaprały końcowy miks czy mastering, wypaczając ostateczny kształt wymarzonej płyty. Taka sytuacja miała też miejsce w przypadku debiutu Ravage "Spectral Rider", bowiem muzycy tej amerykańskiej formacji od początku nie byli zadowoleni z jego brzmienia, aż w końcu ponownie wzięli tę płytę na warsztat, gdy okazało się, że ponowny miks czy inne ingerencje w oryginalny materiał nie wchodzą w grę. W nowej wersji, płyta z nieco zmienioną listą utworów i dodanym na finał "Father Of The

Atom", utworem powstałym oryginalnie ponad 15 lat temu, robi jednak znacznie lepsze wrażenie niż dawny pierwowzór. Okładka jest znacznie ciekawsza, po prostu efektowniejsza, a już sama muzyka robi niesamowite wrażenie - to US power/epic/tradycyjny heavy metal najwyższej próby. Omen, Attacker, Manilla Road, Jag Panzer, Iron Maiden czy Judas Priest mniej lub bardziej przyczyniły się do powstania każdego z tych utworów, jednak całość została tak ciekawie zaaranżowana, i z takim czadem zagrana, iż chapeau bas! Tak więc, chociaż nie przepadam za takimi powtórkami z rozrywki, to jednak "Return Of The Spectral Rider" zrobił na mnie wrażenie i zafunduję sobie tę płytę może nawet na winylu, bo okładka też warta jest posiadania w 12" formacie. (5) Wojciech Chamryk

Red Raven - Chapter Two: DigitHell

alu. Słychać, że panowie pogrywają już od lat 80., bo ich surowy power/thrash bez dwóch zdań zakorzeniony jest w tamtej dekadzie ("Some Gave All", przebojowy opener "The Metal Machine", równie szybki "Dirty Side Down"), ale mamy tu też odniesienia do bardziej tradycyjnego heavy (dedykowany Dio "Hail To The Horns" czy archetypowy dla przełomu lat 70. i 80. "Time Machine" - jak dla mnie najlepszy utwór na tej płycie. Nie brakuje też na niej fajnych melodii, efektownych solówek duetu Burke Morris/Dan Luna, a wokalista Robert Hett ma drapieżny, ostry głos o charakterystycznej barwie, co najbardziej efektownie potwierdza w "Rise And Defend". I chociaż nie do końca przekonuje mnie zbyt współczesne brzmienie perkusji, które najbardziej doskwiera, w skądinąd udanym, "Heroes", to jednak siarczysty cover "Blackout" Scorpions jest na tyle udany, że nie będę do tego przykładać aż takiej wagi. (4)

2017 Fastball/Q-Phonic

Wojciech Chamryk

"Chapter Two: DigitHell", jak sam tytuł wskazuje mamy do czynienia już z drugim albumem Red Raven. Niestety wcześniejszego dokonania nie słyszałem. Nie słyszałem również Frank'a Beck'a z Gamma Ray i pewnie przez jakiś czas go nie usłyszę. Całe szczęście jego umiejętności mogę skonfrontować wraz z omawiana płytą. Muzycznie Red Raven, to coś na granicy melodyjnego metalu i hard rocka, podane w bardziej nowoczesnej formie. Kompozycyjnie, jak w takim wypadku bywa, to korzystanie z ogranych patentów. Jednak nowocześniejsze brzmienie, przykuwający uwagę mroczny klimat, świetnie zagrane instrumentalne partie, oraz wpadające w ucho melodie, sprawiają, że krążek słucha się nawet z zainteresowaniem. Muzykę można określić jako bardzo solidną, a zdarzają się nawet lepsze momenty, chociażby utwór "Proud", oparty na hiszpańskim gitarowym patencie czy też tytułowy "DigitHell", prawie power metalowy i prawie epicki kawałek, takie połączenie Jorn'a z Primal Fear. Natomiast na głównego bohatera wyrasta Frank Beck, który czaruje swoim mocnym i klasycznym rockowym głosem. Nie dziwię się, że Hansen wybrał go aby wspierał Gamma Ray. Beck znakomicie radzi sobie w dynamicznych utworach, ale to w wolnym, patetycznym "On My Way" jego głos został najlepiej wyeksponowany. Także bardzo dobrze pasuje do mrocznego hard'n' heavy granego przez Red Raven, oraz do futurystycznej opowieści, którą opowiada ten krążek. "Chapter Two: Digit Hell" nie jest czymś, co winduje ciężkie granie na niewiadomo jaki poziom, ale też nie jest straconym czasem. Jak trafi do was ta płyta, posłuchajcie, może wpadnie wam w ucho. (3,7) \m/\m/ Resistance - Metal Machine 2017 No Remorse

Nie do końca pamiętam z którym amerykańskim zespołem o tej nazwie ma tu do czynienia, ale nie ma to w sumie większego znaczenia, gdyż "Metal Machine" to naprawdę kawał solidnego met-

Rhapsody Of Fire - Legendary Years 2017 AFM

Alex Staropoli nie ma ostatnimi czasy łatwo. Ledwo Fabio Leone opuścił szeregi zespołu, gdy na horyzoncie pojawiła się trasa koncertowa Rhapsody Reunion, w której biorą udział wszyscy członkowie "klasycznego" składu Rhapsody, bez Alexa. Mimo, iż klawiszowiec został sam na placu boju, wciąż zdaje się niewzruszony przeć do przodu. Dowodem tej postawy ma być kompilacja "Legendary Years", zawierająca na nowo nagrane kompozycje z pierwszych kilku albumów Rhapsody. Czy warto sięgnąć po nową odsłonę klasycznych utworów pionierów symfonicznego power metalu? Ciężko jest oceniać same kompozycje. Są to sprawdzone szlagiery z repertuaru Rhapsody, z "Dawn of Victory" i "Emeral Sword" na czele. Utworów nie poddano znaczącym zmianom, można wręcz zarzucić, że nowe nagrania są całkowicie odtwórcze. W warstwie brzmieniowej gitary zostały znacznie bardziej wysunięte do przodu, co zdaje się pozostawać w zgodzie z ostatnimi albumami Rhapsody of Fire, na któych Alex bardziej stawiał na riffy, niż klawiszowe brzmienia. Same klawisze są czasem wręcz schowane, a rozpoznawalne motywy symfoniczne przytłacza ściana dźwięku. Płyta jest zmiksowana zdecydowanie bardziej nowocześnie. Chociaż oryginalne nagrania Rhapsody z czasów świetności europejskiego power metalu brzmią jak produkt swoich czasów, ma to swój urok. Włosi nigdy nie stronili od patetycznych, czasem wręcz przaśnych melodii i aranżacji, ale to właśnie nadawało charakter ich utworom. Nowe wersje brzmią cię-

RECENZJE

187


żko i czysto, ale też po prostu zbyt sterylnie. Nowy wokalista grupy - Giacomo Voli, sprawdza się całkiem nieźle i jest w zasadzie jedynym elementem, który mógłby usprawiedliwić istnienie tej płyty. Nie można mu odmówić warsztatu, a jego głos dobrze wpasowuje się w stylistykę power metalową. Fanom na pewno zabraknie bardziej egzaltowanego, emocjonalnego wokalu Fabio. Brak tu bardziej charakterystycznych momentów, śpiew Giacomo jest zachowawczy i po prostu podąża za wyznaczoną melodią. Podsumowując, "Legendary Years" raczej nie zadowoli starych fanów Rhapsody. Być może będzie to dobry początek dla nowych fanów, jednak moim zdaniem lepiej sięgnąć po starszą kompilację - "Tales From The Emeral Sword Saga", aby faktycznie poczuć klimat nagrań z tamtych lat. "Legendary Years" nie wnosi nic nowego, a każdy utwór ma więcej do zaoferowania w swojej oryginalnej wersji. (2) Adam Wilkans

Rift - Super Killer Fragile 2017 Self-Released

Simon Jones i Jay Graham spotkali się przed wielu laty w projekcie Return To The Sabbat, będącym próbą reaktywacji legendarnego Sabbat. Zgodnie z przewidywaniami nic z tego nie wyszło, również późniejsza reaktywacja Sabbat też była krótkotrwała, ale obaj panowie już wtedy postanowili stworzyć wspólnie coś w thrashowych klimatach. Doszło do tego stosunkowo niedawno, ale zawartość ich debiutanckiego longplaya "Super Killer Fragile" potwierdza, że warto było poczekać i dać im kredyt zaufania. Brytyjski thrash metal zawsze miał dobrą markę: wspomniany Sabbat, istniejący do dziś Onslaught, Slammer, Xentrix, Re-Animator i wiele innych tamtejszych kapel łoiły na najwyższym poziomie, odbiegając przy tym znacząco od swych kontynentalnych czy amerykańskich pobratymców. Rift też jest niezły w te klocki, podsuwając słuchaczom kolejne, pełne energii, ale też efektownie zaaranżowane, konkretne numery. Gdzieś tak w 1988 roku dzięki "Super Killer Fragile" mogliby marzyć o sporej karierze; teraz nie ma już na takową szans, mimo wciąż sporej popularności thrashu w metalowym światku, ale "Rift - Abomination Of Desolation", "Flames Of Hate", "The Day The Sky Exploded" i "Fear God" zachwycą każdego fana ostrego i zarazem technicznego łojenia. (5) Wojciech Chamryk

Rock Goddess - It's More Than Rock And Roll 2017 Self-Released

Zawsze miałem słabość do tego zespołu,

188

RECENZJE

który nie zdołał co prawda jakoś silniej zaznaczyć swej pozycji w czasach świetności NWOBHM, ani tym bardziej przebić Girlschool, dość powszechnie uważanych za najlepszą dziewczęcą grupę brytyjskiego metalu lat 80. Rock Goddess sióstr Turner miał jednak znacznie mniej szczęścia od starszych koleżanek, a debiutancki "Rock Goddess" oraz "Hell Hath No Fury" to bez dwóch zdań ścisła czołówka schyłkowego okresuo NWOBHM lat 1983-84. Wielka szkoda, że później zespół pogubił się artystycznie, wydając sympatyczny, ale mający się nijak do wcześniejszych dokonań trzeci LP "Young & Free", by krótko po tym zamilknąć, bagatela, na... 30 lat. Reaktywacja w oryginalnym składzie: Jody Turner, Tracey Lamb i Julie Turner dawała jednak od czterech lat nadzieję, że jego dyskografia nie zamknie się na trzech albumach i ewentualnych, kolejnych kompilacjach, i tak się w istocie stało. EP-ka "It's More Than Rock And Roll" zawiera trzy premierowe utwory i jest zapowiedzią nowego albumu Goddess. Z radością mogę donieść, że Jody Turner nie zapomniała jak komponuje się surowe, motoryczne i wpadające w ucho utwory, daje też spokojnie radę wokalnie. Nie brzmi już oczywiście tak żywiołowo i świeżo jak na początku kariery, bo w końcu 19-20 lat ma się raz w życiu, ale jej głos jest wciąż pełen werwy, a koleżanki wspierają ją w chórkach. Najciekawszy i zarazem najbliższy stylistyce grupy z lat 80. jest konkretny "Back Off", ale dwa pozostałe utwory też trzymają poziom - szans na karierę za bardzo tu już nie dostrzegam, ale wygląda na to, że dziewczyny mają świetną zabawę znowu grając razem i mogą nas niebawem znowu bardzo pozytywnie zaskoczyć. (5) Wojciech Chamryk

R.U.S.T.X - T.T.P.M. 2017 Self-Released

Fajnie gra ta cypryjska komanda. Czujnie, z nerwem, świetnie wyczuwając klimat starodawnego hard 'n' heavy z przełomu lat 70. i 80. minionego wieku, kiedy to po okresie pewnego zastoju ciężkiego rocka heavymetalowa bestia w Anglii, Niemczech czy USA znowu zaczynała podnosić swój łeb. Ich kompozycje nie są może jakimś szczytem wirtuozerii, aranżacje też nie rzucają na kolana, ale słychać, że heavy naprawdę ich kręci i wkładają w to co robią maksimum energii oraz zaangażowania. Czasem bardziej na plan pierwszy wysuwa się hard rock (ballada "Treason", bardziej czadowy "Journey Arrives"), ale to jednak klimaty NWOBHM są tu najbardziej słyszalne, tak jak choćby w wyraźnie zainspirowanym Saxon "Brothers And Sisters" czy "Fire At Will". W tych najdłuższych utworach, jak tytułowy instrumental czy "Kalikantzaroi" R.U.S.T.X śmiało sięga też do skarbnicy progresywnego rocka i cypryjskiej muzyki ludowej, co jest niewątpliwym urozmaiceniem. Podobnie mogę ocenić fakt udziału w tej płycie czworga wokalistów, mimo tego, że - grająca również na instrumentach klawiszowych - Katerina nie sprawdza się w ostrzejszych nu-

merach, jak wspomniany już choćby "Brothers And Sisters" i powinna pozostać tylko przy śpiewaniu ballad. Mimo tego mankamentu jest jednak nieźle, tak więc: (4) Wojciech Chamryk

Satan Worship - I'm the Devil 2017 Iron Shield

Brazylijskie trio Satan Worship (w składzie jest trzech muzyków, natomiast płytę nagrywało dwóch z nich). Ich debiut, "I'm the Devil" rekomendowany jest jako satanic black metal. I znowu mam do czynienia z old-schoolem w pełnym tego słowa znaczeniu, choć to świeża rzecz. Ciemne tło okładki, płonący kościółek z diabłem na dachu... a całość osadzona na odwróconej do góry zębami czaszce. Przy odrobinie wyobraźni, zęby wyglądają jak wierzchołki gór. W porównaniu z dopicowanymi obrazkami wielu nowych albumów, ten jest wspaniale brzydki. Myślę, że gdybym projektował okładki, to właśnie takie... Płyta zaczyna się podniosłą partią chóru (cokolwiek to znaczy), w tle słychać narastający łoskot gitary ("Holy Blasphemy")... To już wróży (nie)dobrze. Błyskawica i się zaczyna, "Im the Devil"!... Czarny rock'and'roll pełną gębą. Czyli topornie, momentami powolnie, doomowo wręcz, a momentami z kopytem. Tu wszystko jest cudownie obskurne. "Satanik Possession", zaczyna się ciekawym riffem i kroczącym rytmem, w tle słychać dzwony. "Under the Sign of the Reaper", świetnie będzie się nadawał do wspólnego porykiwania refrenu. "Zodiac Overkill" to oczywiste nawiązanie do Motorhead. Ten bas na początku... Zresztą widzę pewną wspólną płaszczyznę dla Motorhead, Venom i Satan Worship... I nie chodzi o trio, a o podejście do szeroko pojętego rock'and'rolla. Ta płyta na pewno przypadnie do gustu fanom starego Venom i Sodom, choć tu muzyka jest momentami wolniejsza... ale jest ten sam diabeł. Dwa dość kontrowersyjne tytuły: "The Girls of Manson Family" i "The last Days of John Paul Knowles", nawiązujące do seryjnych morderców... Ciekawostką na tle tej bezlitosnej rzezi, jest muzyczna miniaturka "Black Flame", z pianinem w tle, przypominająca klimatem stare horrory... Cieszy mnie ogromnie, że w XXI wieku wychodzą płyty, które nie brzmią, jak komputerowe studio... Że mam wrażenie, jakby zespół nagrywał wszystko na setkę, na żywioł. To jest kwintesencja prawdziwego czarnego metalu. I te bębny, lekko kartonowe, też! (4) Jakub Czarnecki Savage Blood - Savage Blood 2016 Self-Released

Wydawałoby się, że w czasach streamingu i internetowych singli wydawanie MCD czy EP-ek to już przeżytek, tymczasem wciąż ukazują się również takie krótsze wydawnictwa - mamy wręcz istny ich wysyp, nawet jeśli część z tych materiałów objawia się tylko w wersji cyfrowej. Savage Blood to co prawda debiutanci pod tą nazwą, ale zespół tworzą doświadczeni, znani przede

wszystkim z Enola Gay, Purid czy Sudden Death, muzycy. Nie przekłada się to niestety na jakość tego materiału, bo wiadomo nie od dziś, że same nazwiska nie grają. Panowie Diersmann, Steinhake, Luttenberg, Weckermann i Könnecke mają zaś do zaoferowania przeciętny speed/thrash w typowo niemieckim wydaniu. Jest więc owszem, solidnie, ale też tylko poprawnie, a spośród pięciu tworzących "Savage Blood" utworów żaden nie wywołuje żadnego poruszenia. Ot, przelatują jeden za drugim, napakowane mechanicznie brzmiącymi riffami, z syntetycznie brzmiącą perkusją... Gdyby nie bardziej charakterystyczne momenty, jak bluesowy wstęp do "Kingborn" czy balladowe partie w "Killing The Disease" to wręcz ciężko byłoby je od siebie odróżnić. Owszem, wokalista jest dobry, instrumentaliści sprawni, ale zupełnie nic z tego nie wynika. (2) Wojciech Chamryk

Savage Master - Creature Of The Flames 2017 Skol

Kiedy zaczynałem interesować się muzyką na poważnie, takie granie było w USA ekscytującą nowością, swoistą przeciwwagą dla bardziej komercyjnego hard 'n' heavy i pomostem między klasycznym metalem a thrashem. Minęło "raptem" 35 lat i okazuje się, że coraz więcej młodych zespołów wraca do tradycyjnego heavy, kultywując jego tradycje i sprawiając, że prawdziwa muzyka jest wciąż żywa. Amerykanie z Savage Master grają niczym Taist Of Iron, Bitch, Riot czy Cirith Ungol za swych najlepszych lat. Dwie pierwsze nazwy nie pojawiają się tu przypadkowo również z tego powodu, że wokalistka Stacey Peak śmiało i bez kompleksów idzie w ślady swych sławnych poprzedniczek Lorraine Gill czy Betsy; w jej zadziornym, ostrym głosie pobrzmiewają też agresywniejsze tony Wendy O. Williams z Plasmatics. Najnowszy MLP zespołu z Kentucky to cztery kąśliwe, zadziorne utwory autorskie. Jeśli są one zapowiedzią kolejnego po "With Whips And Chains" albumu Savage Master to ja jestem na tak, szczególnie po wysłuchaniu siarczystego, totalnie oldschoolowego openera "Child Of The Witch" i trwającego blisko sześć minut utworu tytułowego - jak dotąd najdłuższego w dorobku zespołu. Mamy też tzw. wisienkę na torcie, dynamiczny cover "Death Or Glory" Holocaust, jednej z legend NWOBHM, tak więc w ten oto sposób na liście zakupów pojawia się kolejna pozycja... (5) Wojciech Chamryk


Scanner - Galactos Tapes 2017 Massacre

Są takie zespoły, które pamiętają najwytrwalsi maniacy gatunku. Jednym z takich właśnie zespołów jest niemiecki Scanner, który wydając pierwsze w karierze "best of", świętuje 30-lecie istnienia. W sumie ciężko jest recenzować składanki. Nie lubię takiej formy wydawnictw, mimo, że zwykle zawierają największe "hity" danej kapeli. W sumie w przypadku Scanner mogłoby się tak skończyć ale chłopaki z obecnego składu postanowili również na drugim dysku zarejestrować na nowo stare kawałki. Tym bardziej nie lubię takiej formy przypominania o swojej twórczości. Poza tym historia metalu pamięta swoiste banialuki, jakie z takiego ponownego nagrywania wychodziły. Scanner nie znam na tyle, żebym mógł się do czegoś bardzo przyczepiać, więc pozostanę przy zdaniu, że nie było to konieczne. Na pierwszym z dwóch dysków mamy przecież to, z czego fani heavy metalu znają ten dość mało popularny w szerszym gronie zespół. Można posłuchać przekroju twórczości Scanner oraz jednego coveru, nie byle jakiego, bo jest to "Innuendo" Queen. Żeby zabierać się za takie utwory trzeba być szalonym albo po prostu mieć jaja. Widać, że zamieszczając tą przeróbkę na swoim "best of", 21 lat od jego nagrania, zespół Scanner pokazuje, że w dalszym ciągu je ma. (4) Adam Widełka

Scorpions - Born To Touch Your Feelings 2017 Sony Music

Wydawcy dość szybko dostrzegli komercyjny potencjał ballad Scorpions. Pojawiały się więc na singlach czy kompilacjach niemieckiej grupy, a już w 1985 roku ukazała się składanka "Gold Ballads". Co do listy utworów zestawmarzenie, bo same pewniaki z lat 197984, ale było to raptem pięć piosenek. Późniejsze wydawnictwa w rodzaju "Best Of Rockers 'n' Ballads", "Hot & Slow" czy "Still Loving You" też nie wyczerpywały tematu, oferując zwykle tylko pewną część balladowych majstersztyków grupy. Wydawałoby się, że najnowsza składanka będzie tą najbardziej kompletną, a w tym przekonaniu utwierdziła mnie lista zawartych na niej, aż 17, utworów. Okazało się jednak, że nie jest to typowa kompilacja, ponieważ zawiera też nowsze wersje znanych od lat utworów. Owszem ich dobór jest znakomity, wręcz reprezentatywny, jednak w żadnym razie nie przekonuje mnie wykorzystanie choćby krótszej o ponad trzy minuty, pozbawionej wdzięku studyjnego oryginału, "Born To Touch Your Feelings" w wydaniu unplugged, albo "Still Loving You"

oraz "Wind Of Change" nagranych ponownie na potrzeby "Comeblack". Dobrze przynajmniej, że "Always Somewhere", "Holiday", "When The Smoke Is Going Down" i "Lady Starlight" ostały się w zremasterowanych, ale jednak doskonale znanych, albumowych wersjach sprzed lat. Najwidoczniej jednak ta kompilacja ma trafić przede wszystkim do najmłodszych fanów zespołu, nieznających oryginałów, a poszukujących nowości. Stąd te zmiany, inne wersje, etc. - jeśli to komuś nie przeszkadza, "Born To Touch Your Feelings. Best Of Rock Ballads" będzie dla niego świetnym wyborem. Dla starszych będzie to raczej ciekawostka do postawienia na półce, tym bardziej, że premierowe "Melrose Avenue" i "Always Be With You" są całkiem przyjemne, ale do klasycznych ballad Scorpions startu nie mają... (3,5) Wojciech Chamryk

Sea - The Grip Of Time 2017 Mighty Music

Ci młodzi Duńczycy zrobili sporo zamieszania już swym debiutanckim albumem wydanym przed trzema laty, a teraz stawiają kropkę nad i. Nic dziwnego, że ich wydawca Mighty Music promuje ich bardzo aktywnie, bo nie dość, że w katalogu tej firmy Sea są jedną z nielicznych perełek, to jeszcze moda na tzw. retro-rock wciąż trwa. A Sea lokują się w tej samej lidze co The Answer, Rival Sons i wiele innych zespołów, zakochanych w retro brzmieniu i muzyce z wczesnych lat 70., mających za nic nowomodne wynalazki ostatnich dekad czy lat. Kilka przesłuchań "The Grip Of Time" stawia sprawę jasno: ich ulubione zespoły to Thin Lizzy, Thin Lizzy i Thin Lizzy. Niepowtarzalne melodie, gitarowe solówki i charakterystyczne solówki słychać praktycznie w każdym utworze z tej płyty, ale jak ci młodzi ludzie to grają! Tylko dzięki tej ogromnej pasji uznaję, że nie są żadnymi klonami Lynnota i spółki, ale ich dozgonnymi wielbicielami, takimi fanami die hard do kwadratu. Na szczęście znają też inne zespoły/style muzyczne: w openerze "Rust" Lizzy przeplata się więc z Maidenami, "Time Will Let You Know" pobrzmiewa zarówno mocą Black Sabbath, jak i bardziej orientalnymi klimatami Led Zeppelin, a "Back To The Ground" i "Sing For Your Right" są równie archetypowe, tak jakby powstały góra w 1972 roku. Zawartość tego udanego krążka dopełniają bluesujący hard rock "Dust Will Fall" i balladowy, oniryczny instrumental "Sea". Spisali się chłopaki, warto dać im szansę! (5) Wojciech Chamryk Semblant - Lunar Manifesto 2017 EMP

Brazylijski zespół Semblant grający melodic death metal istnieje od 2006 r., ale dopiero od kilku lat zaczyna robić karierę na światowym poziomie. Po zeszłorocznej trasie koncertowej po Stanach Zjednoczonych muzyka Semblant trafiła w końcu i na polski rynek. W maju 2017r. ukazał się w naszym kraju nagrany przed trzema laty album grupy

"Lunar Manifesto", zawierający trzynaście niezwykłych kompozycji. Krążek rozpoczyna się mocnym uderzeniem w postaci utworu "Incinerate", w którym growl Sergio Mazula przeplata się z mocnym wokalem Mizuho Lin. Dalej jest już tylko lepiej. Utalentowana sopranistka, która współpracowała wcześniej z brazylijskimi kapelami Ankhy i Lords of Aesir, pokazuje, że doskonale odnajduje się w ciężkim brzmieniu. Jej wokal przywodzi na myśl głos takich artystek jak choćby Alissa White-Gluz (Arch Enemy) czy Floor Jansen (Nightwish). Nieco delikatniejsze oblicze wokalistki możemy usłyszeć w utworze "Bursting Open", ale i tak jest w tym wokalu dużo emocji. W "Selfish Liar" popis swoich wokalnych możliwości daje z kolei Sergio Mazul - jego przechodzenie od "zwykłego" wokalu do growlu jest naprawdę zjawiskowe! Całość zamyka "Scarlet Heritage", w którym Mazul również pokazuje swoje "dwa oblicza". Zespół mógł jednak wybrać ciekawszy utwór kończący płytę. Kilka utworów na płycie "Lunar Manifesto" zasługuje na szczególne wyróżnienie. Ostre gitarowe riffy na początku "What Lies Ahead" przyprawiają słuchacza o ciarki, a w refrenie "The Shrine" wokale Sergio i Mizuho doskonale ze sobą współgrają, wraz z perkusją potęgując podniosłą atmosferę. Pełne emocji są również "Mists Over the Future" (mocnym akcentem jest w nim też gitarowa solówka) i "The Hand That Bleeds" (chyba najlepszy utwór z albumu), zaś najmocniejszy akcent stanowi demoniczne "Selfish Liar". Rozwijająca się międzynarodowa kariera Semblant nie może dziwić. Zespół prezentuje bowiem naprawdę wysoki poziom, a każdy z jego członków na albumie dał z siebie wszystko. "Lunar Manifesto" to krążek z pazurem, pasją i energią, w którym każdy utwór jest perfekcyjnie doszlifowany i ma swój indywidualny charakter. (5,5) Marek Teler

Serious Black - Magic 2017 AFM

Serious Black to zespół, w którego szeregach znaleźli się członkowie tak znamienitych składów, jak Blind Guardian, Helloween, Bloodbound czy Masterplan. Poprzeczka jest zatem ustawiona bardzo wysoko. Co Serious Black ma więc do zaoferowania na swoim najnowszym albumie "Magic"? Porządnie zagrany, przebojowy pop-power metal. Fani bardziej progresywnego podejścia do gatunku mogą sobie tę płytę odpuścić. Dominują tu utwory o prostej budowie, z wpadającymi w ucho refrenami, ale jednocześnie nienudzącymi przerwami instrumentalnymi. Postawiono tu przede wszystkim na

chwytliwość i klimat. Wspomniany klimat budują tu często stosowane chórki i teatralny charakter wokalu Urbana Breeda, przywodzące na myśl upiorny musical. Wiele zagrywek i melodii zdaje się sugerować inspiracje młodszymi wykonawcami gatunku, jak Sonata Arctica i Powerwolf, z którym właśnie Serious Black stara się dzielić klimat ponurego teatru. Bolączką albumu są utwory, które ze swą przebojowością zaszły nieco za daleko i z metalem nie mają zbyt wiele wspólnego. Piosenki pokroju "Now You'll Never Know" czy "Serious Black Magic" są pozbawione charakteru i próżno szukać w nich momentów, które mogą zaskoczyć słuchacza. Nie zmienia to faktu, że "Magic" jest całkiem niezłym albumem. Nie znajdziemy tu nic odkrywczego, jednak nie można Serious Black odmówić umiejętności pisania nośnych metalowych przebojów. Świetna odskocznia od bardziej poważnych wydawnictw. (4) Adam Wilkans

Seven Thorns - Black Fortress 2017 Self-Released Neo power metal w wydaniu tego duńskiego zespołu brzmi całkiem zacnie, ale w sumie jakoś mnie to specjalnie nie dziwi, skoro Seven Thorns mają prawie 20-letni staż. "Black Fortress" to singlowa zapowiedź ich czwartego albumu. Podstawą są dwa nowe utwory. "Black Fortress" czaruje całym arsenałem środków typowych dla współczesnej europejskiej sceny powermetalowej, warto też docenić wirtuozerię gitarzysty Gabriela Tuxena i klawiszowca Asgera W. Nielsena - szczególnie w partiach solowych czy granych unisono. "Last Goodbye" jest szybszy, typowo już powerowy i niestety bardziej plastikowy brzmieniowo, chociaż riff kąsa z należytą mocą, a Tuxen i Nielsen znowu grają tu pierwsze skrzypce w partiach solowych. Nowości dopełnia nagrany ponownie "Eye of the Storm", oryginalnie utwór z poprzeniego albumu "II". Pierwotnej wersji nie słyszałem, ale to szybki, melodyjny numer z ponownie wiodącymi partiami gitary i klawiszy - w sumie nie byłoby to nic nadzwyczajnego, gdyby nie głos Björna Askinga: ostry, drapieżny, czasem niższy, zdecydowanie odstający od nienajwyższej, chociaż czasem nadmiernie wysokiej w sensie skali, powermetalowej, wokalnej normy. Frontman Seven Thorns jest równie perfekcyjny w dwóch wcześniejszych utworach, tak więc chociaż muzycznie nie jest to nic nadzwyczajnego, to jednak z ciekawości sięgnę po nowy materiał Duńczyków z racji nietuzinkowego wokalisty. (3,5) Wojciech Chamryk Sinner - Tequila Suicide 2017 AFM

Matt Sinner jest jednym z najbardziej zapracowanych muzyków w Niemczech. Mimo to, wciąż znajduje czas na swój ukochany zespół sygnowany własnym pseudonimem - Sinner. Trudno uwierzyć, ale jest to… osiemnasta płyta tej formacji. Na basie niezmiennie gra sam Mat Sinner, na gitarze od roku gra

RECENZJE

189


bszym ogniwem grupy. Można posłuchać jako ciekawostki "Borankana Metal" czy "Anyoto Aniota", ale nic ponadto. (2) Wojciech Chamryk

znany z Primal Fear Tom Naumann (zresztą nie jest to absolutnie jego debiut w Sinnerze), na drugiej gitarze od pięciu lat gra Alex Scholpp. Pozostali muzycy, podobnie jak Naumann trafili do Sinnera rok temu, jednak w przeciwieństwie do niego, nigdy wcześniej nie mieli okazji współpracować w tym bandzie. Cóż, skład jest raczej świeży i to odzwierciedla charakter zespołu. Sinner jest najważniejszym dzieckiem samego Mata Sinnera, który przez lata po prostu dobiera innych muzyków do tworzenia płyt i… grania koncertów. Tak, Sinner znajduje też czas na kilka występów promujących najnowsze wydawnictwa zespołu. "Tequila Suicide" to hard'n'heavy poprzeplatane mocniejszym heavy metalem i łagodniejszym hard rockiem. Są na niej utwory z lekką folkowo-wyspiarską nutą takie jak "Battle Hill" (odnoszę wrażenie, że to ukłon w stronę "Over the Hills and Far Away"), są dynamiczne i mocne, takie jak "Go Down Fighting" czy tytułowy, są i ballady, niekiedy składające hołd klasycznym balladom Whitesnake. Płyta bardzo poukładana, przejrzyście brzmiąca i… banalna. Utwory są proste i przewidywalne, wokal stonowany, a riffy zdają się być stworzone głównie do tego, żeby odmalowywać tło. Płyty słucha się zupełnie przyjemnie, zwłaszcza jako "uprzyjemniacza" podczas codziennych czynności. Jednak nie jest to niestety krążek do którego będę wracać. (3,5) Strati

Skinflint - Chief Of The Ghosts 2017 Pure Steel

To dość pozytywny objaw, że w Botswanie też grają tradycyjny heavy metal. Co ciekawe Skinflint czyni to już od dobrych 10 lat, a "Chief Of The Ghosts" jest już piątym albumem w dyskografii grupy, w dodatku wydanym nakładem Pure Steel Records. Nie wiem co kierowało łowcami talentów z tej firmy, bo samo egzotyczne pochodzenie wydaje mi się dość słabą kartą przetargową w kontekście faktu, że tych dziewięć utworów to słabiutkie, zaledwie poprawne granie. Heavy/epic metal? Owszem, ale w najsłabszym, możliwym wydaniu, gdzie skromność aranżacyjna i surowość brzmienia nie wynikają z przyjętych założeń i trzyosobowego składu, ale są raczej efektem niezbyt wysokich umiejętności. Wydawca podkreśla w materiałach promocyjnych wykorzystywanie przez Skinflint elementów tradycyjnej, afrykańskiej muzyki ludowej, ale te etniczne wpływy mają się nijak do takich dźwięków generowanych przez zespoły specjalizujące się w takich dźwiękach - tym bardziej, że perkusistka Sandra Sbrana jest najsła-

190

RECENZJE

Soen - Lykaia 2016 UDR

Tak się złożyło, że z Soen'em nie było mi po drodze. Lubię progresywny metal w stylu Dream Theater, Fates Warning, Vanden Plats itd. Niestety wieść gminna niosła, że w muzyce grupy jest pełno odniesień do alternatywnego metalu i rocka, pokroju zespołu Tool. Nie był to wabik skierowany do mnie, poza tym nie chciałem sprawdzać jak to na prawdę jest, mimo, że od samego początku Soen określono kultową tudzież super grupą. Przypadek sprawił, że mogłem posłuchać ich najnowszego dzieła "Lykaia". To co usłyszałem, to na pewno progresywny metal zestawiony z klimatycznym progresywnym rockiem, w stylu Opeth czy Riverside. Owszem jakieś echa tool'owskiego spojrzenia muzycznego odnajdziemy na tym albumie, ale to nastrojowy rock z lekko psychodeliczną aurą oraz nutką modnego ostatnio retro przejął kontrole nad całą muzyką Soen. Całą tę melancholię trzyma w ryzach wyjątkowy wokal Joela Ekelöfa, który na chłodno wyśpiewuje przepiękne melodie. Tę atmosferę zadumy podkreśla również ciepła gitara Marcusa Jidella oraz subtelne organowe formy Larsa Ahlunda. Nie dziwię się, że Soen bardzo mocno przypadł do gustu polskim fanom rocka progresywnego. Polacy właśnie takiego zaaferowanego rocka uwielbiają. Zresztą sam zostałem takim graniem uwiedziony, bo jak inaczej skomentować to, że z tego albumu najchętniej słucham onirycznej ballady "Lucidity". Równie dobrze słucha się utworu "Jinn" z orientalną ornamentyką, czy najdłuższego, wręcz epickiego "God's Acre". Ogólnie, tak jak w progresywnym rocku bywa, muzyka z albumu stanowi pewną integralną całość. Słuchanie całej "Lykaia" daje taką samą satysfakcję, jak degustacja poszczególnych utworów. Koncept dotyczy się również strefy lirycznej, który dotyczy starożytnego greckiego rytuału kultywowanego na Wilczej Górze, a związany był z kanibalizmem i wiarą w transformację w wilkołaka. Muzyka zebrana na tym albumie, świadczy o tym, że mamy do czynienia z dojrzałym zespołem, z muzykami, którzy umiejętnie kreują swój własny muzyczny świat. Za sprawą charakterystycznych brzmień prowadzą nas po bardzo emocjonalnej i klimatycznej muzyce. Może nie jest to moja ulubiona odmiana progresywnego rocka/metalu ale wiem, że muszę wysłuchać ich dwóch poprzednich albumów "Cognitive" (2012) i "Tellurian" (2014). "Lykaia" to mocna pozycja dla fanów progresywnego rocka. (5) \m/\m/ Sorcerer - The Crowning of the Fire King 2017 Metal Blade

Druga pełna płyta Szwedów to nieco inna bajka niż poprzednia. Kiedy dwa

lata temu zespół powrócił z longplayem, zaprezentował nam to, co zbierał przez cała lata istnienia od lat 80. Epicki, heavymetalowy doom, w którym gościły też mocne, a nawet dynamiczne (jak "The Gates of Hell") kawałki o dużym potencjale przebojowym. Nowa płyta jest oczywiście zbliżona do poprzedniczki, są na niej nawet takie same riffy (jak w przypadku "Crimson Cross") i podobne linie wokalne. Nie jest to jednak syndrom "drugiej takiej samej płyty". Zespół postanowił wyeksponować swoją subtelniejszą, bardziej progresywną stronę. Wiele utworów poza ciężką kanwą doomowych riffów opiera się na lekkich, niemal rockowych aranżacjach. Nie można mimo to powiedzieć, że jest to płyta "lekka". Mocy dodają jej zarówno głębokie, przestrzenne wokale Andersa Engberga jak i wyraziste brzmienie, a sam odbiór płyty nie jest bardzo łatwy. Zniknęła dawna przebojowość na rzecz rozbudowanych, "snujących" się utworów. Atutem płyty jest jej nastrój i efektowne linie wokalne, które kapitalnie podkreślają wokale Engberga. Rzecz jasna można żałować braku petard w rodzaju "In the Shadow of the Inverted Cross" czy "Sumerian Script" z poprzedniej płyty. Ważne jest jednak to, że zespół znalazł sposób na uniknięcie pożarcia własnego ogona i wyłuskał ze swojej twórczości to, co zdaniem zespołu najbardziej wartościowe. (4) Strati

Sorrows Path - Touching Infinity 2017 Pure Steele

Grecki Sorrows Path po trzech latach przerwy od ostatniego krążka "Doom Philosophy" oddaje w nasze ręce swoje nowe dzieło - "Touching Infinity". Szczerze to ta załoga do teraz była mi zupełnie obca, może kiedyś nazwa mignęła mi wśród wielu podobnych. Rzadko też sięgam po fuzje power/ doom metalu, więc może to było powodem słabej znajomości tej, sięgającej połowy lat 90. grupy. No ale siłą rzeczy musiałem poświęcić Sorrows Path trochę czasu. Wiecie co? Nie był to czas stracony. Czym więcej razy odsłuchiwałem materiał z "Touching Infinity", tym mocniej ta płyta mnie do siebie przekonywała. Może nie zostaliśmy wielkimi przyjaciółmi, ale sprawiła mi na pewno przyjemność. Jest bardzo przyzwoita, mogę nawet napisać, że to dobre, rzetelne granie. Sprawnie połączona szybkość z ciężarem. Są w tym wszystkim melodie, ciekawe instrumentalne wstawki. Całość spina klamra w postaci instrumentalnych intra i outra, co nadaje pewnej dozy tajemniczości. Fajny zabieg, dający poczucie wejścia w jakąś historię, o której chce nam opowiedzieć zespół. Muzycznie panowie ra-

dzą sobie całkiem nieźle, słychać, że pozytywnie kombinują, by muzyka nie nużyła monotonią. Jedynym, dla mnie, minusem płyty jest wokal. W pewnych momentach przynajmniej brzmi bardzo patetycznie. Rozumiem, że akurat być może taka barwa pasuje do tematów proponowanych przez Sorrows Path, ale na moje ucho odrobinę trąci karykaturą. To jednak takie czepianie się, zwykłe szukanie dziury w całym z mojej strony. Album jest naprawdę udany. Jak na coś zupełnie nie z mojej bajki, a przynajmniej z tych historii, do których sięgam rzadko, grecki zespół zrobił na mnie pozytywne wrażenie. Absolutnie nie odczułem tutaj jakiegoś dyskomfortu słuchania, te niecałe czterdzieści minut daje poczucie rzetelnego potraktowania nas przez muzyków. Dla fanów gatunku pewnie będzie to obowiązkowy przystanek w roku 2017. Dla tych, którzy lubią czasem odskocznię od "swoich" dźwięków, "Touching Infinity" da radę ich zaciekawić. (5) Adam Widełka

Space Vacation - Lost in the Black Divide 2017 Pure Steel

Wakacje to najbardziej oczekiwany czas w roku. Chociaż każdy interpretuje go inaczej, łączy wszystkich jedna myśl, żeby spędzić go z dala od trosk codzienności. No i chyba każdy przeżył te jedne, kosmiczne wakacje. Powiem szczerze, że słuchając ostatniej płyty Space Vacation nie odczułem, żeby był to dla mnie czas szczególny. Muzyka, którą proponuje amerykański zespół to bardzo sprawnie zagrana mieszanka hard rocka i heavy metalu. Bardzo zróżnicowany materiał, mający w sobie i szybkie tnące riffy, jak i skoczne melodyjki. Czasem wręcz zanurzamy się w świat jakby muzyki z jakiegoś zwariowanego serialu właśnie traktującego o młodzieżowych wakacjach. Z jednej strony chłopaki brzmią rasowo, z drugiej nie mogą opanować się by nie zaprezentować po prostu piosenki. Mogliby nawet z nią wygrać jakąś Eurowizję czy coś. Serio. No a chwilę wcześniej słyszymy zaśpiewy a la Iron Maiden. Ogólnie wprawne ucho wychwyci dużo "inspiracji" a nawet dosadnych riffów czy motywów. Dla przykładu - pierwszy i ostatni utwór czerpią gęsto, aż za gęsto, z dorobku Dio. Słucha się tego przyjemnie, chociaż jest to żaden odkrywczy materiał. Przyzwoite, osadzone w latach 80. granie, z melodyjnymi refrenami. Momentami zabierają nas na wycieczkę w tematy speed metalu. Naprawdę złego słowa nie jestem w stanie napisać po kilkunastu odsłuchach "Lost in the Black Divide", ale też nie zamierzam piać z zachwytu. Szkoda tylko, że taką w sumie pozytywną i dość przyzwoitą muzykę skrywa tak beznadziejna okładka. (4 ) Adam Widełka Speedclaw - Iron Speed 2017 Shadow Kingdom

Fajnie, że również młode pokolenie dostrzega, że speed/ thrash metal w najbardziej surowej formie ma jeszcze


warto mieć "Curse Of Conception" na fizycznym nośniku również ze względu na nią, najlepiej w 12", winylowym formacie. (5) Wojciech Chamryk

wciąż sporo do zaoferowania. Chorwacki Speedclaw istnieje raptem od dwóch lat, a EP-ka "Iron Speed" jest jego fonograficznym debiutem: w roku ubiegłym wydali ją własnym sumptem na CD, niedawno zaś doczekała się edycji kasetowej nakładem Shadow Kingdom Records. Jako całość materiał ten niestety niczym szczególnym nie porywa - piątka autorskich numerów ma sporo niezłych momentów, jednak generalnie jest tylko poprawna, bazując na najbardziej ogranych schematach. Co ciekawe Speedclaw lepiej niż w programowym speed metalu wypadają w bardziej, tradycyjnym, inspirowanym NWOBHM, graniu, co potwierdzają w "Mistress Of The Night" i "Gospodar tame i zla". Problemem zespołu jest również to, że trzy pierwsze utwory trwają zbyt długo - zamiast skoncentrować się na esencji, tak jak choćby w następującym po nich, trwającym dwie i pół minuty, znacznie dzięki temu ciekawszym "Razaraè", rozwlekają ponad miarę "Speedclaw", "Mistress Of The Night" i "Power From Hell", chociaż akurat ten ostatni utwór zyskuje dzięki ostrym, thrashowym akcentom. Na koniec chłopaki zapodają "Heavy Metal Maniac" Exciter w niezłej, ale też niczym nie wyróżniającej się wersji - dodany na koniec dźwięk otwierania puszki piwa to chyba jedyna zmiana w ich wersji. (3) Wojciech Chamryk

Stallion - From the Dead 2017 High Roller

W czasach, w których w zasadzie wszystko można pobrać z Internetu, Stallion postanawia udostępnić całą swoją płytę na YouTube. Nie świadczy to jednak o jakiejś "nowoczesności" Niemców. Swoje najnowsze wydawnictwo panowie wypuścili także na kasecie i płycie winylowej, a YouTube'owy wybryk wynika z założenia, że ci, którzy kupują kasety i winyle i tak je nabędą zamiast zadowolić się garścią "pikseli". Nie tylko forma wydawnictwa jest oldskulowa. Stallion swoim imagem, a przede wszystkim graniem przywołuje speed i heavy metal lat 80. Na krążku "From the Dead" można spotkać mocno i czytelnie ale ostro brzmiące utwory podkreślone krzykliwym głosem Paula. To właśnie jego jazgotliwe wokale dominują nad muzyką. Jako skrzyżowanie Vinca Neila, Davida Wayne'a i młodego Jona Olivy sprawia wyraziste wrażenie i nadaje charakteru muzyce, która obraca się rejonach tradycyjnego heavy i speed metalu, odrobinkę skręcając w kierunku hard'n' heavy (brzmienie i konstrukcja riffu w "Hold the Line" brzmi jak Mötley Crüe, a "Waiting for the Sign" to rzecz wręcz wyjęta z hard rocka lat .80) i odrobinkę w stronę thrashu (arcykrótki "Kill fascist"). Nie jest to tak dobre jak ostatnia płyta Enforcer, niemniej jednak, niewątpliwie jest to krążek, który powinien spodobać się miłośnikom wspomnianej grupy, ale także Steelwing czy nawet Portrait. (4) Strati

Spirit Adrift - Curse Of Conception 2017 20 Buck Spin

Nathan Garrett zdaje się być kolejnym pracoholikiem w metalowym światku: mija rok z niewielkim okładem, a kolejna płyta Spirit Adrift stała się faktem, a przecież jeszcze w tzw. międzyczasie ukazał się też album Gatecreeper, w którym też się udziela. Ta spora aktywność nie wpłynęła jednak w żadnym razie na spadek artystycznej formy mózgu Spirit Adrift, bo to wciąż doom metal na najwyższym poziomie. Nowe utwory są nieco krótsze od tych z debiutu, nie ma już 10-minutowych kolosów, ale wciąż jest posępnie, surowo i piekielnie ciężko - zwolennicy ołowianych riffów Black Sabbath czy melancholijnych pasaży Candlemass czy znajdą tu sporo dla siebie, szczególnie w utworze tytułowym i "Spectral Savior". Więcej w nich też przestrzeni, specyficznego klimatu, znanego choćby z płyt Cathedral ("To Fly On Broken Wings"), pojawiają się też bardziej stonerowe patenty ("Onward, Inward"), tradycyjnie metalowe akcenty ("Starless Age (Enshrined)") oraz nawiązania do folku (instrumentalny "Wakien"). Tę ze wszech miar udaną płytę zdobi równie ciekawa okładka, dzieło samego Joe Petagno, tak więc

Starsoup - Castles Of Sand 2017 Metalism

Starsoup to rosyjska grupa, która karierę rozpoczęła w roku 2011 i zaliczana jest do szeroko pojętego progresywnego metalu/rocka. W 2013 roku ukazał się ich debiut "Bazar of Wonders" (Sublimity Records). Wydaje mi się, że było coś o tym albumie w naszym magazynie, ale mogę go mylić z płytą innego projektu Alexeya Markova (lidera Starsoup), a mianowicie z Distant Sun. Bowiem dokonania Markova kojarzę z thrash/powerowym graniem z pewnymi progresywnymi dodatkami. Takie granie na "Castles Of Sand" znajdziemy jedynie w utworze "Brother's Plea", który zaczyna się klimatem przypominającym muzykę z westernów napisaną przez Ennio Morricone. Natomiast w środku mamy folkową akustyczną wstawkę o

orientalnej ornamentyce zagarną na flecie. Temat tej muzycznej dygresji wykorzystany jest jeszcze na końcu, wpleciono go w lekką orkiestrację, która zmieniła się w wątek znany z początku kompozycji. W pozostałej części płyty te thrashowe wpływy w większości zdominowane są przez brzmienia progresywnego metalu i bardziej nowoczesne odmiany typu nu-metal. Tak jak jest w openerze "The Catcher In The Lie" oraz w kawałku "Escapist", które są dynamiczną mieszanką dopiero co wspomnianych inspiracji. Jednak najbardziej charakterystyczne na "Castles Of Sand" są bardzo melodyjne piosenki takie jak, "Into The Woods" czy "Winter In Shire". Pierwsza z nich to w zasadzie rock-popowy, a wręcz popowy song, coś pomiędzy O.M.D. a naszym Stachursky, ale bez elektroniki, gdzie oba podmioty artystyczne są niedościgłymi wzorcami. Druga natomiast to pretensjonalna, banalna, a wręcz infantylna piosenka, jakby wyjęta z programu dla dzieci. Echa takiej wizji artystycznej znajdziemy w innych odsłonach tego albumu, chociażby w takich zwykłych, folkowych, akustycznych piosenkach z pewnym progresywnym zacięciem, jak "Rumors Of Better Love" i "The World That Has Moved On". Pierwsza z nich oparta jest bardziej na akustycznej gitarze i wielogłosowej harmonii w końcu piosenki, zaś druga na akompaniamencie fortepianu i współgraniu śpiewu kobiecego i męskiego. Nie inaczej jest w najzwyklejszej piosence z fortepianem "Road To Sunset", czy też w świetnym pop-rockowym "Light Up The Star" z pewnym progresywnym sznytem. Wizji tej, nie zmieniają też instrumentalny "Moon On The Shore". W tym wypadku mamy do czynienia z samym fortepianem na tle szumu morza. Pewnym łącznikiem między tą zwykłą, bardziej akustyczną większością, a dynamiczną mniejszością jest folkowo rockowo/metalowy "You World Is Dead", w którym mieszają się oba wpływy, mocne i klimatyczne. Niemniej coraz trudniej rozpatrywać "Castles Of Sand" jako dokonania progresywnego rockowo/metalowego zespołu, bowiem jest w nim wszystko, ale patenty z progresywnej muzyki zawsze są tylko pewnymi dodatkami i to nie najważniejszymi. Progresja to również wielowątkowość, ale jak podana jest w trywialny piosenkowy sposób, to raczej nie ma co liczyć aby albumem zainteresowali się fani progresywnego rocka czy metalu. Gdyby większość albumu stanowiły utwory takie jak "Castle", który co prawda jest instrumentalną kompozycją, ale jest zbudowana w rozpoznawalnym progresywnym stylu, na pograniczu dynamicznych odmian heavy metalu, thrashu i prog-metalu, a czasami nu-metalu i progresywnego rocka. Oprócz świetnych muzycznych tematów, posiada, wspaniały klimat, który zmienia się wraz z brzmieniowymi kontrastami. Przysłowiowa truskawka na torcie... to z pewnością niejeden prog-maniak chętnie przesłuchał by w całości "Castles Of Sand". No, a tak... Zanim jednak dojdziemy do podsumowania, wspomnę jedynie, że brzmieniowo, instrumentalnie, wokalnie, pod względem producenckim i wydawniczym, album prezentuje się dobrze. Muzyka to emocje, każdy z kompozytorów wyraża je zupełnie inaczej, do tego dochodzi talent oraz umiejętności gry na instrumentach itp, itd. Fani wrażliwi na muzykę, też reagują emocjami ale w swój i niepowtarzalny sposób, przez co dokonania artystów oceniają również niejednakowo. Muzycy z progresywnych odmian potrafią zaskakiwać, wykorzystują do tego również bardzo pre-

tensjonalne formy przekazu, niech za przykład posłuży Daniel Gildenlow (Pain Of Salvation). Podobnie można rozpatrywać wizje Alexeya Markova, która zawarł na "Castles Of Sand". Jak dla mnie, Alexey przesadził z prostotą przekazu, przez co jego muzyka mnie nie przekonała, poza fragmentami. Nie jest to powód aby czynić mu dyshonor, bo on przedstawił swój muzyczny świat tak jak go widzi i jak potrafił najlepiej. Niemniej każdy może odnieść się do propozycji artysty i ocenić ją przez swój pryzmat wrażliwości. A własna opinia w takich wypadkach jest najważniejsza. Moja w wypadku "Castles Of Sand" to - (3) \m/\m/

Sue's Idol - Hypocrites And Mad Prophetes 2014 Crushing Notes Entertainment

W powstanie zespołu Sue's Idol wplątany jest Shane Wabcaster, perkusista, który swojego czasu grał w amerykańskim heavy metalowym Pandemonium. Shane po latach powrócił do grania i tak się rozochocił, że obecnie gra w Sue's Idol i Necrytis, a przymierza się także do innych projektów. Sue's Idol poznaliśmy stosunkowo niedawno dzięki niezłemu albumowi "Six Sick Senses". "Hypocrites And Mad Prophetes" jest natomiast pierwszą próbą stworzenia solidnego amerykańskiego heavy metalu made in Sue's Idol. Jak sam Wabcaster sam to określił przymiarka wyszła tak sobie, bowiem kompozycje są dość kwadratowe, a sama produkcja ma też sporo do życzenia. Jakby nie było Shane eksperymentował z świeżo nabytym domowym sprzętem do nagrywania oraz wiedzą o nagrywaniu nabytą z sieci. Mimo ewidentnych błędów i niedoróbek, to nie było mowy aby muzycy próbowali jakichś sztuczek aby nagrać krążek tanim kosztem. Każdy muzyk jest maksymalnie zaaranżowany, czuć to przy kompozycjach, tekstach, produkcji, grafice itd. Muzyka utrzymana jest w tradycji heavy metalu, jednak nie ma w niej jakiegoś błysku, za to jest solidnie granie. W utworach nie ma jakichś zrywów, a raczej celują w średnie i wolne tempa. Być może podyktowane jest to pewnymi progresywnymi ciągotkami muzyków. Ta skłonność oraz sam produkcja powoduje, że pewne fragmenty dłużą się, a wręcz stają się monotonne. Niemniej odnajdziemy na albumie utwory, które wyróżniają się i zdradzają pewien potencjał w samym zespole. Jak dla mnie są to rozpoczynający "American Nation", "Parabellum Bonecrusher" czy "We Are The Blood". Ten drugi nawet staje się pierwszym przebojem Sue's Idol. "Hypocrites And Mad Prophetes" to solidna podstawa do dalszego rozwoju. Potwierdzenie mamy po przesłuchaniu kolejnego krążka "Six Sick Senses", ale z pewnością nie jest to ostatnie słowo tych amerykańskich muzyków. Stać ich na to aby nas zaskoczyć i dać nam album z bardzo dobrym heavy metalem. Oby tak się stało przy okazji następnej płyty. (3,5) \m/\m/

RECENZJE

191


Tales of Gaia - Hypernova 2017 Fighter

Czasem dzieje się tak, że jeden słaby element potrafi zawalić cała konstrukcję. Tak jest niestety z albumem hiszpańskiego Tales of Gaia - "Hypernova". Z początku wydawałoby się, że ma zadatki na przeciętną płytę europower metalową. Jest moc, są orkiestrowe aranżacje, ale wtedy pojawia się wokal. Podejrzewam, że tak wyobrażają sobie power metal jego najwięksi przeciwnicy. Wokal jest ekstremalnie nosowy i przeegzaltowany, a do tego jakimś cudem zupełnie płaski. Kompletnie nie liczy się, co wyznacza dynamika utworu. Każdy utwór zaśpiewany jest w ten sam, irytujący sposób, pozbawionym tchu, wysokim głosem. Oszczędźmy Hiszpanom więcej wstydu. Intencje były dobre, jednak wykonanie pozostawia wiele do życzenia. Instrumentalistom nie można zbyt wiele zarzucić, poza całkowitą przeciętnością. Niestety płyta ze względu na swoją śmieszność nie nadaje się nawet jako muzyka tła. (1) Adam Wilkans

Temperance - Maschere-A Night At The Theater

harmonizują się z wokalami Marca i Chiary. Pięknym akcentem na płycie jest też "Maschere", czyli kompozycja w języku włoskim, w którym wokal Ticarico dopiero może w pełni wybrzmieć. Szkoda, że na koncercie zagrany został tylko jeden włoski utwór. W piosence "Fragments of Life" uwagę zwraca świetna gitarowa solówka, zaś w "Revolution" operowa partia utalentowanej wokalistki oraz wprowadzające posmak Orientu skrzypce. Ciekawy jest też utwór "Advice From A Caterpillar", dzielony przez instrumental niejako na dwie części. Ostatnim utworem z "The Earth Embraces Us All" jest "The Restless Ride", najdłuższa i najbardziej złożona kompozycja z płyty. Wszystkie instrumenty mają w nim okazję zabłyszczeć, błyszczą też wokale Chiary i Marca, które na zmianę możemy usłyszeć w ostrzejszym i delikatniejszym wydaniu. Podniosłości utworowi dodają również śpiewające po łacinie chóry. Zdecydowanie jest to najlepszy utwór z zagranych na koncercie. Kolejna część występu to już starsze utwory grupy z płyt "Temperance" i "Limitless". W "Oblivion" (otwierającym "Limitless") Chiara, nomen omen związana wcześniej z grupą Lust For Oblivion, pokazuje swoje dwa oblicza - ostry metalowy wokal i równie emocjonalne operowe brzmienie. W "Hero" z pierwszego krążka grupy uwagę zwraca chwytliwy refren i fragment z demonicznym growlem. "Mr. White" i "Me, Myself & I" przywodzą na myśl twórczość takich zespołów jak choćby Brother Firetribe, szczególnie jeśli chodzi o wokal Marca i warstwę melodyczną. Strzałem w dziesiątkę było zamknięcie koncertu świetnym utworem "Dejavu" z albumu "Temperance". Jeśli chodzi o sam koncert, mocnym akcentem "Maschere - A Night At The Theater" jest perfekcyjnie czysty wokal Chiary Ticarico, którzy brzmi nawet lepiej niż na płycie. Każdy z muzyków pokazał na koncercie swój kunszt, a całość generalnie jest przyjemna dla ucha. Setlista mogła być jednak trochę bardziej urozmaicona - dziewięć piosenek z rzędu z jednego albumu to dużo. Po cichu liczę też na to, że Temperance będzie więcej nagrywał po włosku, bo to naprawdę melodyjny język. (5)

2017 Scarlet

Założony w 2013r. włoski zespół melodic metalowy Temperance ma już na swoim koncie trzy albumy: "Temperance", "Limitless" i "The Earth Embraces Us All". W chwili założenia grupy wszyscy artyści mieli już jednak co najmniej kilkuletnie doświadczenie w graniu ostrej muzy. 8 września 2017r. ukazał się krążek "Maschere - A Night At The Theater", będący zapisem koncertu grupy w Teatro Sociale w Albie. Chociaż koncert otwiera instrumentalna kompozycja, w której słyszymy między innymi dźwięki skrzypiec, Temperance energetycznym utworem "A Thousand Places" od razu daje nam do zrozumienia, że nie będzie to spokojny wieczór w teatrze. Orkiestrze towarzyszą bowiem silne wokale Chiary Ticarico i Marca Pastorino oraz gitary i perkusja. Początek ścieżki numer dwa czyli "At The Edge Of Space" przywodzi na myśl epicką kompozycję "Ghost Love Score" w wykonaniu Nightwish, któremu zresztą Temperance towarzyszył podczas trasy koncertowej. Dalej może być już tylko lepiej. Pierwszych dziewięć utworów wykonanych na koncercie pochodzi z najnowszego albumu kapeli "The Earth Embraces Us All". Większość z nich wpada w ucho i naprawdę przyjemnie się ich słucha. Szczególnie wyróżnić można tu utwór "Empty Lines", w którym poszczególne instrumenty doskonale

192

RECENZJE

Marek Teler

The Dark Element - The Dark Element 2017 Frontiers

Kiedy była wokalistka Nightwish i gitarzysta Sonata Arctica łączą swoje siły, wiadomo, że należy się spodziewać naprawdę mocnego uderzenia. I niewątpliwie "The Dark Element" pod żadnym względem nie zawodzi oczekiwań. Płyta "The Dark Element", stanowiąca owoc współpracy byłej wokalistki zespołu Nightwish Anette Olzon i byłego gitarzysty grupy Sonata Arctica Janiego Liimatainena ukazała się 10 listopada 2017r. nakładem wytwórni Frontiers Records. Zawiera jedenaście oryginalnych utworów, a oprócz wokalu Anette i gitarowych riffów Janiego możemy usłyszeć również na nim bas Jonasa Kuhlberga i perkusję Janiego Huruli. Album otwiera energetyczny tytułowy utwór "The Dark Element", który był za-

razem pierwszym promującym projekt Anette i Janiego. Od pierwszych nut albumu możemy usłyszeć, że bliżej mu do "Dark Passion Play" Nightwish niż delikatnego brzmienia "Shine", solowego albumu Anette z 2014r., a nazwa The Dark Element wcale nie jest dziełem przypadku. "My Sweet Mystery" ze znakomitą solówką Liimatainena tylko podtrzymuje moją opinię, a powtarzany przez Anette jak mantra refren piosenki z każdym powtórzeniem brzmi coraz lepiej i bardziej emocjonalnie. Jednym z mocniejszych akcentów na płycie jest utwór trzeci czyli "Last Good Day", będący zarazem ulubioną piosenką Anette Olzon. Brawa dla Janiego za piękny przekaz, by cieszyć się każdym dniem, tak jakby był naszym ostatnim i dla Anette za to, że naprawdę czuje to, co śpiewa. Po tak dobrym utworze, "Here's To You" wydaje się nieco sztampowy, choć i tak nie odbiega mocno poziomem od pozostałych. Prawdziwy ładunek emocji zapewnia nam z kolei "Someone You Used to Know", który z delikatnego brzmienia (przywodzącego nieco na myśl pierwszą kapelę Anette, Alyson Avenue) stopniowo przeistacza się w naprawdę ostry kawałek. Wisienką na torcie zwanym "The Dark Element" jest jednak "Dead to Me", najostrzejszy z utworów z albumu (z growlem Niilo Sevänena z Insomnium). Nie przesadziłbym chyba mówiąc, że jest to najlepszy utwór w karierze Anette, w którym wznosi swój głos na wyżyny i pokazuje, że odgrywała i nadal odgrywa w metalu symfonicznym ważną rolę. Idealnie ze sobą zgrane perkusja, gitary i wokal tworzą prawdziwe muzyczne arcydzieło! Po siódmym kawałku czyli "Halo" z ostrymi gitarowymi riffami na wejście zaczynam już wątpić, że znajdę na tej płycie jakiś zły lub chociaż średni utwór. "I Cannot Raise the Dead" i "The Ghost and the Reaper" prędzej mogą odebrać mi mowę niż pozytywne wrażenie na temat krążka. Na szczególną uwagę zasługują z lekka elektroniczny początek pierwszego i końcówka drugiego z wymienionych utworów, w której głos Anette nagle się urywa. Przedostatnia piosenka "Heaven of Your Heart" to lekka ballada, w której w tle delikatnego wokalu możemy usłyszeć pianino (dzieło Jarkko Lahtiego), wprowadzające trochę światła do koncepcji "mrocznego elementu". Całość zamyka "Only One Who Knows Me" - całkiem fajne zakończenie ze świetną solówką, chociaż pozostałe piosenki nieco przyćmiewają ten utwór. Nie ukrywam, że Anette Olzon była moją ulubioną wokalistką Nightwish, a albumy "Dark Passion Play" i "Imaginaerum" to moje ulubione albumy tej grupy, ale nawet sceptyczni wobec piosenkarki fani metalu nie powinni przejść obok tej płyty obojętnie. Cały zespół zapracował sobie na jej sukces i mogę z całą odpowiedzialnością stwierdzić, że zasłużyli na szóstkę - czekałem na ten album i ani trochę się nie zawiodłem. "The Dark Element" momentami pobudza, momentami wzrusza, ale cały czas wspaniale gra nam na emocjach. Czekam na więcej - Jani i Anette wyciągnęli wnioski z przeszłości, aby razem budować metalową przyszłość. (6) Marek Teler The Ferrymen - The Ferrymen 2017 Frontiers

Ronald Romero, wokalista śpiewający w reaktywowanym Rainbow. Magnus Karlsson, multiinstrumentalista znany chociażby ze współpracy z Michaelem Kiske i Primal Fear. I wreszcie Mike Terrana, perkusista mający na koncie

występy w Masterplan, Axel Rudi Pell czy Savage Circus. Czy tak wybuchowa mieszanka poskutkowała równie wybuchowym albumem? "The Ferrymen" łączy w sobie najlepsze elementy przebojowego power metalu i klasycznego heavy. Wokale Romero są bardzo zadziorne, nawet w wyższych rejestrach i nadają życia wszystkim utworom. Refreny są bardzo chwytliwe, jednak nie przesadzają z mnogością ścieżek wokali czy syntezatorów. Czuć, że za kompozycje są odpowiedzialni doświadczeni muzycy. Każdy element spełnia swoje zadanie. Instrumentalnie nie można nikomu nic zarzucić. Gitary zdecydowanie są na pierwszym planie, a popisom solowym poświęcono dokładnie tyle czasu, by nie stały się nudne. Gra perkusisty nie jest może szczególnie wirtuozerska, ale spełnia swoją najważniejszą funkcję. Sprawia, że muzyka pulsuje i akcentuje elementy, na które słuchacz ma zwracać uwagę. The Ferrymen stworzyli album zupełnie nieodkrywczy, ale przy tym niezmiernie przyjemny do słuchania. Szczególnie przypadnie fanom brzmień takich zespołów, jak Helloween, Axel Rudi Pell, czy Primal Fear. (5) Adam Wilkans

The Lamp Of Thoth - This Is Not A Laughing Matter 2017 Metal On Metal

The Lamp Of Thoth to pierwszy projekt Simona i Emily z Arkham Witch, ale to właśnie ten drugi zespół zyskał znacznie większą popularność. The Lamp Of Thoth istnieje więc jakby w cieniu młodszego brata, doczekawszy się przez ponad 10 lat tylko jednego albumu i kilku krótszych wydawnictw. "This Is Not A Laughing Matter" nie jest pełnoprawnym następcą debiutanckiego "Portents, Omens & Doom", bo to kompilacja, zawierająca utwory z EP "Not Laughing Matter" i demo "This Is Not Doom!", ale jakość, czas trwania i stylistyczna spójność nie pozwalają traktować tej płyty jako zwykłej składanki. 11 utworów, blisko godzina mrocznego occult/doom metalu z licznymi odniesieniami do tradycyjnego hard rocka czy NWOBHM - fani Black Sabbath, Saint Vitus, Pentagram czy Pagan Altar spokojnie mogą wziąć ten krążek na celownik. Warto tym bardziej, że zespół jest równie przekonywający w dłuższych, rozbudowanych numerach pokroju blisko dziewięciominutowego "Dark World", jak i w znacznie krótszych, bardziej dynamicznych utworach - czasem nawet żartobliwych, jak "This Is Not Doom!". (4,5) Wojciech Chamryk


The Winery Dogs - Dog Years: Live in Santiago and Beyond 2013-2016 2017- Loud'n'Proud

Kolejne oficjalne wydawnictwo, upamiętniające koncerty Zwycięskich Psów. Pierwsze, "Unleashed in Japan 2013", było zapisem występów w kraju Kwitnącej Wiśni, po wydaniu debiutanckiego krążka. Tutaj mamy koncert promujący drugi album. Tym razem padło na Santiago w Chile. Tak, jak w przypadku tamtego albumu live, tak i tutaj dostępnych jest kilka wersji. Standardowa zawiera płytę Blu-Ray ze 100minutowym koncertem, osiem teledysków z dwóch albumów zespołu, oraz "Dog Years" EP na płycie CD (czyli 5 niepublikowanych dotąd utworów, w tym, "Criminal" który był już grany na żywo na "Unleashed in Japan 2013"). Wersja De Luxe, składa się z dysku BluRay, DVD koncertowego i ośmiu teledysków, "Dog Years" EP na CD, a także dwóch płyt CD, z koncertem audio. Cóż można napisać odkrywczego o Winery Dogs? Toż to rock'and'roll w najlepszej jakości i wykonaniu, jakie można sobie wymarzyć. Istny tygiel wszystkiego, co lubimy w takiej muzyce. Wyobraźcie sobie mix Van Halen, Led Zeppelin, Whitesnake, Soundgarden, Deep Purple, plus trochę funkowania ala stare Red Hot Chili Peppers. Nikt tu prochu nie wymyśla, bo nie o rewolucję muzyczną tu chodzi, a o feeling i zabawę. I to słychać również w wersjach live, utworów znanych z albumów "The Winery Dogs" i "Hot Streak". Wszystko bardzo fajnie i klarownie brzmi. Osadzone na rytmach bębnów Mike Portnoya i basie Billego Sheehana, numery, dopełniane są gitarą i głosem Richiego Kotzena (który raz brzmi, jak Sammy Hagar, kiedy indziej, jak skrzyżowanie Chrisa Cornela z Davidem Coverdalem, a czasem nawet jak Lenny Kravitz). Wychodzi bardzo energetyczna i przyjemna dla ucha, mikstura dźwięków. Tym, co wyróżnia koncertowe wykonania tych piosenek, są przeróżne wariacje muzyków, w poszczególnych utworach. Koncert zaczyna żywiołowo wykonane "Oblivion" z "dwójki", gdzie od początku słychać gorącą reakcję publiki. Publiczności nie trzeba dwa razy zachęcać do wspólnej zabawy w "Captain Love", co zresztą słychać w trakcie basowo, gitarowych popisów, panów Sheehana i Kotzena... Skandowane przez tłum "Hot Streak"... i tak już będzie do końca. 17 utworów, z czego dwa, to popisy solowe Portnoya i Sheehana. Mamy tu więc najlepsze hiciory z obu albumów. Oglądając ten gig, naprawdę żałuję coraz bardziej, że nie zobaczyłem Winery Dogs w ubiegłym roku w Warszawie. Niestety za późno dowiedziałem się o terminie. Jeśli choć w połowie było tak, jak w Santiago... Publika śpiewająca z Kotzenem "Fire", moc. Ta niesamowita atmosfera gigu w zadymionym klubie. Pomimo, że grają w średniej wielkości hali. Czegoś takiego nie da się podrobić w studio. Sala szczelnie wypełniona fanami, przypomina widoki znane z koncertów Iron Maiden, za żelazną kurtyną w latach 1984-1986. Gadki Portnoya z publicznością... i ten specyficzny luz, pomimo pełnego profesjonalizmu. Solo

Mike'a to coś, co naprawdę chciałbym zobaczyć na żywca. To przez tego faceta, zacząłem kolekcjonować albumy Dream Theater, potem Transatlantic, czy Liquid Tension Experiment... a teraz The Winery Dogs. Gość udowadnia, że nadal jest najlepszy. Tradycyjna już wycieczka wokół bębnów i pod barierki do fanów. Cały czas grając... Przy okazji okazuje się, że można pukać pałkami na każdym przedmiocie. Na podeście kamerzysty, kablach przy statywie mikrofonu, czy na barierkach... Podobnie Sheehan... jego popis skojarzył mi się po części, z Joeyem DeMaio z Manowar, który również lubi sobie powymiatać solówki live. Niestety dobre wrażenie psują odrobinę wszędobylskie telefony, nagrywające występ i podwójna fosa z barierkami. Przez to, odległość od sceny wydaje się ogromna, co z reguły nie sprzyja interakcji. W pierwszej fosie, jeździ jedna z kamer, rejestrujących występ... Heh, dopiero teraz zauważyłem, że Richie Kotzen gra palcami, gościu nie używa kostek! Mało znam takich gitarzystów... a w zasadzie wcale. Po obejrzeniu "Live in Santiago", czekam na to, że może ktoś chłopaków znowu ściągnie do Polski. Osobnym temat, to pięć premierowych utworów studyjnych, zamieszczonych na osobnej płycie. Wspomniany wcześniej "Criminal" ma z...sty groove, bombastyczne bębny i lekko zbrudzony bas, funkującą gitarę i sola Richiego. Czyli niby nic nowego, ale radocha totalna. Bo niezależnie od tekstów, ta muza ma potężną dawkę pozytywnej energii. "The Game" zaczyna się niczym jam zespołu na próbie, a potem pulsuje rytmicznie niemal identycznie, jak "Hot Streak". Richie leci Coverdalem... Tradycyjne już, charakterystyczne chórki i totalny luz. "Solid Ground", przez gitary akustyczne, przeszkadzajki i pianino, brzmi jak Mr.Big (Billy S. jakby nie było), ze starym Queen. Pewnego rodzaju ewenement stanowi fakt, że każdy z muzyków śpiewa. I to nie tylko partie chórków, ale i solówki. Oczywiście najwięcej Richie, bo jednak to on jest tu wokalistą. "Love is Alive", gitarka z wah wah... bas niczym z Red Hotów, a dalej po prostu klasyczny Winery Dogs. Czyli wariacja na temat bębnów, basu i gitary. Red Hot z Hendrixem... Miód na uszy. Ostatni z palety, "Moonage Daydream" otwiera się dość zaczepnie, by przejść w balladowy nastrój i pobujać. Szkoda, że już koniec, pozostaje odpalić całość od początku jeszcze raz. (6)

utworem "Rising Voices", który jak nazwa wskazuje jest serią narastających dźwięków, przypominających trochę afrykańskie rytualne obrzędy. Kiedy to osobliwe preludium przechodzi w utwór "The Scar Is the Pay Off" wiemy już, że słuchamy jednak całkiem dobrego albumu powermetalowego. Silny wokal doskonale łączy się z równie mocnymi uderzeniami perkusji i gitarą basową. Do kolejnej kompozycji "Trust Me" wprowadzają nas energetyczne gitarowe riffy, a w samym środku możemy usłyszeć gitarową solówkę. Te dwa utwory są szybkie i krótkie - trwają łącznie niecałe sześć minut. Album rozkręca się przy ścieżce numer cztery. Cover "Nova Era" Angry wyszedł Arenie znakomicie, uwagę przykuwa w nim również świetny wokal oraz znakomite brzmienie basu w rozbudowanej części instrumentalnej. Podoba mi się również pełen emocji refren "I Live" oraz przyjemne i delikatne dźwięki perkusji na początku "Woman in Chains". Po serii szybkich utworów cover Tears for Fears to naprawdę miła odmiana, a Arena pokazuje w nim zupełnie inne, balladowe oblicze. Z kolejnych utworów na "Arena" do najciekawszych pod względem kompozycji i wokalu należą "Glance" (gitarowe solo - znakomite!), z lekka demoniczne "Mr. Caretaker" oraz "Adore" z efektami dźwiękowymi w tle i chwytliwym refrenem. Za najlepszy utwór na płycie uznałbym "Hear", ponieważ wokal i muzyka są w nim na najwyższym poziomie, a całość jest jednocześnie mocna i przyjemna dla ucha. Album zamyka krótki i szybki "Life Is…", tworząc niejako pewną kompozycyjną klamrę początek i koniec albumu są równie energetyczne. Generalnie album Thiago Bianchi's Arena jest klasycznym przykładem powermetalowego krążka - dynamiczne i energetyczne utwory z gitarowymi riffami i pełnym emocji męskim wokalem. Fani tego rodzaju muzyki na pewno nie powinni przejść obok projektu Thiago obojętnie. Osobliwy początek krążka dawał nadzieję na bardziej oryginalne muzyczne rozwiązania w dalszej części płyty, chociaż i tak muzycy włożyli w projekt sporo serca i ciężkiej pracy. (5) Marek Teler

Jakub Czarnecki

Thrash Bombz - Master Of The Dead 2017 Iron Shield

Thiago Bianchi's Arena - Arena 2017 Metalville

Album "Arena", który ukazał się 1 lutego 2017r., to album założonego w 2000r. projektu Thiago Bianchi's Arena, grającego power metal. Twórcy projektu Thiago Bianchi i Tito Falaschi prezentują na płycie dwanaście oryginalnych kompozycji i dwa covery: "Nova Era" grupy Angra oraz "Woman in Chains" Tears for Fears. Do pracy nad albumem zaangażowali wielu przedstawicieli brazylijskiej sceny metalowej oraz kilku muzyków z innych państw. Od samego początku muzycy zadziwiają nas swoją oryginalnością

Czy kojarzycie jakąś wystającą z szeregu włoską kapelę thrash metalową? Muszę przyznać, że ja tak raczej nie za bardzo. Czy Thrash Bombz to kapela, która wystaje spoza wytartych szlaków muzyki przez ich krajan? Czy jest to kapela nie warta uwagi? To już jest kwestia sporna, chociaż myślę, że fani sztampowego i poprawnie zagranego speed/ thrash metalu spokojnie znajdą te 53 minuty. Mogę nawet się założyć o rację, że spędzą je całkiem przyjemnie, i nie będą ząłować poświęconego czasu na tę muzykę, która czerpie między innymi z Agent Steel, Whiplash czy Vio-lence. Mówiąc to przechodzę do szerszego opisu albumu. Co możemy wpierw zauważyć, to okładka, dość przerysowana w odcieniach monochromatycznych polana dozą topionego sera gouda, na której

jest przedstawiona scena godna bardzo brutalnych gier wideo (wręcz rwących kręgosłup swą brutalnością - śmiech z magnetofonu). Jak sztampowa jest owa grafika, tak musi też wiać kliszą również w rejonach muzycznych. No wieje, ale to całkiem przyjemny wiaterek. Mniei tam nie przeszkadza ten repetywny charakter album. Wokalizy są całkiem w porządku, są żywe, trzymają się dość jednostajnej maniery. Z tego co kojarzę, to brzmienie względem poprzedników uległo poprawie - nadal jest to thrash z mocnym nastawieniem na gitary i wokal. Nie ma tu zbędnych odniesień do innych, bardziej ekstremalnych gatunków metalu, przewija się parę już ogranych motywów, gra perkusyjna jest zadowalająca (choć czasami aż nazbyt przewidywalna). Popisy solowe są przyzwoite, a sam album w ogólnej ocenie jest wart przesłuchania. Ode mnie (4.1). Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

ToJa - V 2017 Pure Rock

Przy ilościach obecnie "przerabianych" przeze mnie płyt, zarówno tych, po które sięgam z powodu obowiązków recenzenckich, jak i słuchanych już bardziej dla przyjemności, bywa, że niektóre zapominam naprawdę szybko. Pamiętam jednak, że poprzedni album tego niemieckiego zespołu, wydany przed czterema laty "(Sad) Songs Of Hope", był całkiem interesującym połączeniem hard rocka i AOR, wzbogaconych progresywnymi elementami. Spodziewałem się więc kontynuacji tegoż na kolejnym albumie, jednak Niemcy zaskoczyli mnie znaczącym spadkiem formy. Zespołowi z 20-letnim stażem coś takiego przytrafić się nie powinno - OK, dwa czy trzy wypełniacze mogą zdarzyć się nawet największym, ale na "V" są niestety tylko utwory o takim charakterze: mdłe, sztampowe, przeraźliwie wtórne i pozbawione mocy. Oczywiście trafiają się w wśród nich przebłyski w rodzaju fajnie rozkręcającej się ballady "Love Is Like A Sin" czy szybszego, instrumentalnego "Senza Cantata". Niezły jest też podszyty bluesem "Ashes To Ashes", ale jako całość "V" to kwadratowy, niczym nie zaskakujący i przewidywalny, typowo niemiecki rock - wystarczy włączyć najnowszą płytę starszych panów z Deep Purple, by poczuć tę kolosalną różnicę pomiędzy toporną solidnością a prawdziwym geniuszem... (2,5) Wojciech Chamryk Tony Mills - Streets Of Chance 2017 Battlegod

Mam sentyment do kilku pierwszych płyt Shy, szczególnie debiutanckiej, najbliższej NWOBHM, "Once Bitten... Twice Shy". Te bardziej komercyjne krążki też trzymają poziom, a ówczesny wokalista grupy Tony Mills jest wciąż aktywny. Współpracował, bądź czyni to nadal, z różnymi zespołami, wydaje też płyty solowe. "Streets Of Chance" jest najnowszą z nich i całkiem udanym materiałem, utrzymanym w stylistyce hard 'n'heavy/AOR. Co istotne, 55-letni Mills jest wciąż przy głosie, co potwierdza już w bardzo udanym, chwytli-

RECENZJE

193


jść/ cokolwiek... Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

wym openerze "Scars" - ten refren zapada w pamięć już po pierwszym przesłuchaniu i trudno się od niego uwolnić. Takich melodyjnych i bardzo przebojowych numerów jest na tej płycie więcej, nie znaczy to jednak, że Mills i spółka poszli w totalną komercję, bo znajdą tu coś dla siebie również zwolennicy ciut mocniejszego, opartego na konkretniejszych riffach, grania. Przeważają jednak klimaty Journey, Damn Yankees czy China Blue co akurat nie dziwi, skoro w nagraniu "Streets Of Chance" brało udział kilku muzyków tej formacji, z frontmanem włącznie. Mills zadbał też o wzbogacenie brzmienia albumu, zapraszając wielu innych gości, w tym gitarzystów solowych tej klasy, co: Joel Hoekstra (Whitesnake), Tommy Denander (Alice Cooper, Paul Stanley), Robby Boebel (Frontline, Evidence One) czy Neil Frazer (Rage Of Angels, Ten), co jeszcze bardziej przekłada się na jakość poszczególnych, i tak już przecież niezłych, kompozycji. I tak, jak dość sceptycznie podchodzę do tych wszystkich "gwiazdorskich" projektów weteranów z lat 70. i 80., to "Streets Of Chance" wyróżnia się wśród nich zdecydowanie. (5) Wojciech Chamryk

Tower - Tower 2016 The End Records

Nazwa Wieża z pewnością nie jest najbardziej oryginalną, jaką można odnaleźć w historii muzyki ciężkiej. Zasadniczo, zarówno ich nazwa jak i muzyka mają tą pewną cechę wspólną - nie silą się na oryginalność, jednak na sprawdzone, celne w punkt motywy. Twórczość tego zespołu mogę odnieść do muzyki z lat 80. i 90., jako hołd młodego aspirującego zespołu do klasyków takich jak Dio (chociażby "Mountains"). Zespół jest kwintetem złożonym z wokalistki, dwóch gitar elektrycznych i sekcji rytmicznej. Standard. Nie jest to może hołd wybitnie techniczny pod względem kompozycyjnym, chociażby "Flames", które również brzmi jak odniesienie do innego utworu, czy pod względem brzmieniowym - tutaj wokalizy szczególnie, reszta instrumentów jest okej, tak jak na muzykę, którą ten zespół gra. Tematycznie odnosi się do zagadnień takich jak imprezowanie czy relacje międzyludzkie. Ten album na pewno nie jest dla każdego. Z pewnością nie jest dla mnie. Trochę to ZZ Top zmieszane z glam metalem i hard rockowymi inspiracjami, co mnie nie przekonuje. Bez oceny. Czy Ciebie przekona? Na kanale wytwórni na YouTube są dwa kawałki tego zespołu, "Flames" oraz "Elegy". Powtarzając za wokalistką, chyba nie jestem gotowy by ich docenić. Albo, że oni nie są gotowi by wyjść/ ode-

194

RECENZJE

Tytan - Justice Served 2017 High Roller

Tytan to jeden z zespołów NWOBHM powstały już w schyłkowym okresie tego nurtu. Dlatego też, chociaż przez grupę przewinęli się byli muzycy choćby Angel Witch, A II Z czy Judas Priest, a inni zdobyli później sławę w AC/DC lub Lion, to Tytan nie zdołał się przebić. Skończyło się więc na EP-ce "Blind Men And Fools" z 1982 roku i wydanym trzy lata później LP "Rough Justice", który to przeszedł już całkowicie bez echa, chociaż w żadnym razie nie zasługiwał na taki los. I gdy wydawało się, że zespół to już tylko i wyłącznie historia jego lider Kevin Riddles reaktywował Tytan. Początkowo tylko na koncerty, ale koniec końców grupa weszła też do studia, by w niemal całkowicie reaktywowanym składzie nagrać następcę kultowego w pewnych kręgach debiutu. Pewnie jeśli utrzyma się ten trend tak długich przerw pomiędzy wydawnictwami różnych zespołów, to niebawem doczekamy się kolejnego rekordzisty, jakiegoś zespołu z lat 60., który wyda kolejną płytę po 50 latach przerwy - Tytan potrzebował na to "tylko" 32 lat, w sumie niewiele mniej od również wracającego po latach Quartz. Żarty jednak na bok, bo "Justice Served" jest bez dwóch zdań kontynuacją "Rough Justice" i naprawdę udaną płytą. Minęło tyle lat, ale Tytan wciąż gra surowy, mroczny metal według najlepszych brytyjskich wzorców: niekiedy szybszy i mocniejszy, czasem bezpośrednio odwołujący się do klasycznego hard rocka, ale w każdym wydaniu interesujący. Czas łaskawie obszedł się również ze strunami głosowymi Riddlesa - oczywiście słychać, że ma już sześćdziesiątkę na karku, ale jest w formie, bez trudu radząc sobie również z wysokimi partiami. Najjaśniejsze momenty tego albumu to bez wątpienia "Love You To Death", "Hells Breath" i nagrany ponownie klasyk z 1985 roku "Forever Gone", ale "Justice Served" jest godny polecenia jako zwarta całość, nie tylko dla zadeklarowanych fanów NWOBHM. (5)

tal z progresywnym sznytem. Może nawet to za dużo powiedziane, ale muzycy tej kapeli pewną muzyczna ambicję zdradzają. Niemniej wszystkie cechy (i grzechy) melodyjnego power metalu znajdziemy na tej płycie. Pewnym wyróżnikiem są brzmienia instrumentów, które bardziej kojarzą się z progresywnymi odmianami. Tam ostatnio gitarzyści bardzo chętnie stroją gitary nisko, bardziej nowocześnie. Tak właśnie jest w tym przypadku. Swoją moc ma również sekcja rytmiczna. Na korzyść choć niewielką - brzmią też klawisze. Sporo jest partii w estetyce progresywnego grania ale w zdecydowanej przewadze są to typowe dla melodyjnego power metalu syntezatorowe plamy dźwięków. Największym plusem jest wokal Bastiana Rose, ma mocny, głęboki, a zarazem bardzo ciepły głos, bez problemu śpiewa również wysoko. Niestety jego partie są zbyt jednostajne i niekiedy trochę nużą. Pochwalić można tez solowe popisy gitarzystów. Niezłe są kompozycje, choć nie porywają, to są urozmaicone i próbują rekonfigurować nastrojami i emocjami. Trochę ciekawiej jest z aranżacjami, to znowu te ambitniejsze ciągotki Niemców. Część muzyki jest rozpędzona ale zespół najlepiej czuje się w bardziej statecznych, dość mocno patetycznych fragmentach. Brzmienie dopracowane, bardziej nowoczesne, ostatecznie może być. Najwięcej pozytywów - jak dla mnie - muzycy gromadą w utworze "Make-Believe (Sleepstream Part1)". "The Insanity Abstract" trwa ponad godzinę, choć muzyka Vanish jest bezpośrednia, to dla słuchacza jest jej za dużo. Najbardziej odczuwalne jest to w ostatniej ponad dziesięciominutowej kompozycji. Trudno wytrzymać do jej końca. Przesłuchałem całe mnóstwo albumów z melodyjnym power metalem, "The Insanity Abstract" na ich tle nie jawi się jako ten najgorszy ale do samej czołówki dość daleko mu. Album zyskuje po wielokrotnym przesłuchaniu, dla fanów takiego grania nie będzie to czas stracony, moim zdaniem powinni Vanish i jego nowemu albumowi dać szanse. (3,7) \m/\m/

nom Inc. I tak po dwóch latach grania koncertów tylko z klasycznym materiałem, na półki sklepowe ma trafić album sygnowany logiem tego tworu. Płyta, która nigdy miała nie być nagrana, jednak powstała i jest hołdem dla fanów, dzięki którym ta kapela istnieje. Ave. Album otwiera mroczne intro przechodzące płynie w "Ave Satanas", utwór będący bliźniaczo podobny do "In Nomine Satanas". Powolna kompozycja z refrenem, który idealnie sprawdzi się do skandowania na koncertach. Na albumie mamy zresztą utwory, które idealnie pasowałyby do tego złotego okresu Venom, czyli pierwszych dwóch płyt. Mowa tutaj o "Forged in Hell" i "Metal We Bleed". Ten ostatni swoim refrenem przypomina lekko "Black Metal". Następnie na albumie mamy chyba największą niespodziankę w postaci "Dein Fleisch". Utwór będący skrzyżowaniem Venom z industalną muzyką spod znaku Rammstein. Czy jest to zły utwór? Szczerze nie wiem. Ma on dość ciekawy, mroczny klimat i głębokie przesłania, ale nie jest to tym, czego się można było spodziewać po tej kapeli. Czy album by zyskał bez niego? Nie, idealnie wkomponowuje się on w całe przesłanie tego krążka. Mantas postanowił również nagrać jeden z najszybszych utworów w swoje karierze "Time to Die". Na uwagę zasługują również "Preacher Man" za genialny tekst oraz "The Evil Dead". Całość albumu zamyka utwór będący hołdem dla wszystkich zespołów, które zainspirowały to angielskie trio. Utwór również jest czystą definicją gatunku, jakim jest metal, jak i rock. Mówię tutaj o "Black N Roll", bo czy nie jest prawdą, że jest to diabelska muzyka. Pewnie dla tego jest tak cholernie intrygująca. Przesłuchanie albumu zajmuje ponad godzinę i jest to dużo. Momentami czułem się znudzony i traciłem koncentrację. Mimo to nie wykreśliłbym z tego albumu, żadnego utworu, bo wszystkie w całości idealnie się dopełniają tworząc koncept, całej tej opowieści. A uwierzcie mi Venom Inc., ma dość sporo do przekazania. Jeśli chodzi o porównanie studyjne macierzystego Venomu do tworu jego byłych członków to Mantas i Abaddon pokonali dwa ostatnie twory Cronosa. Ocena: Nie umiem ocenić tej płyty. Polecam przesłuchać i ocenić samemu. Kacper Hawryluk

Venom Inc. - Ave 2017 Nuclear Blast

Wojciech Chamryk

Vanish - The Insanity Abstract 2017 Fastball

Ich poprzedni album "Come to Wither" w roku 2014 wydała niemiecka Massacre Records. Nie bardzo mogę skojarzyć sobie tego faktu, więc oprę się wyłącznie na omawianej właśnie, "The Insanity Abstract". Vanish to niemiecki zespół grający melodyjny power me-

Kiedy w roku 1979 trójka kolegów rozpoczęła próby nowo powstałego zespołu, prawdopodobnie mogli tylko przeczuwać, że powstanie z tego coś genialnego. Za to kiedy w 1981 wydali światu słów pierwszy album, mogli być tego pewni. Postanowili być mroczni i źli, opisując tematy satanistyczne. Nie zapomnieli mimo wszystko o młodzieńczym humorze, czego dowodem jest numer o marzeniach chyba każdego nastolatka, czyli namiętnym seksie z nauczycielką. Fani do dziś są podzieleni czy Venom skończył się na dwóch, czy może ta trzecia płyta też jednak jest tak dobra, jak pierwsze dwie. Pionierzy black metalu zaliczyli kilkukrotny rozpad, co spowodowało wreszcie powstanie osobnego tworu czepiącego z czarnego dorobku grupy. Mantas, Abaddon oraz Demolition Man w 2015 roku postanowili powołać do życia Ve-

Vulture - The Guillotine 2017 High Roller

Vulture na swym debiutanckim albumie kroczą ścieżką wypracowaną na pierwszym demo/EP "Victim To The Blade", łojąc surowy, ostry, ale też niepozbawiony melodii speed/thrash metal starej szkoły. Nawiązując więc do epokowych dokonań klasyków jak: Judas Priest, Exciter, Agent Steel, Exodus czy wczesna Metallica proponują osiem szybkich, konkretnych numerów. Czasem dłuższych i bardziej rozbudowanych, jak choćby singlowy opener "Vendetta", wykorzystujący klawiszowe brzmienia "Adrian's Cradle" z gościnnym udziałem Olofa Wikstranda z Enfoncer czy "Cry For Death" z basowym intro i licznymi zmianami tempa, ale


prym wiodą tu krótsze i pełne bezkompromisowego pędu utwory w rodzaju "Clashing Iron" czy "Electric Ecstasy", a nawet jeśli taki zaczyna balladowoklawiszowy wstęp, to i tak jest to tylko wstęp do wrzucenia najwyższych obrotów w dalszej części utworu. Nie jest to może propozycja jakoś szczególnie oryginalna, ale Vulture z klasą i pasją nawiązują do najlepszych metalowych wzorców z lat 80., tak więc warto się z "The Guillotine" zapoznać. (5) Wojciech Chamryk

White Skull - Will of the Strong 2017 Dragonheart

Włoski White Skull istnieje na scenie metalowej nie od dziś. Ich najnowsze dzieło jest dowodem na to, że bez problemu są w stanie pokazać młodszym zespołom, jak grać heavy metal. "Will of the Strong" to album czerpiący z bardzo wielu źródeł. Z jednej strony mamy bardziej klasyczne, heavy-spead metalowe elementy, przywodzące na myśl takie zespoły, jak Running Wild czy Grim Reaper. Z drugiej zaś strony White Skull dzieli patenty z bardziej współczesnymi przedstawicielami europejskiego power metalu. Mamy więc solówki na klawiszach, przerywniki instrumentalne wypełnione dramatyczną melorecytacją i galopujące podwójne stopy. To, czego udaje się jednak White Skull uniknąć, to przesadny kicz. Na albumie znajduje się kilka utworów, które mógłby zagrać taki Freedom Call, jednak Włosi robią robią to na swój własny sposób, nie tracąc charakteru. Album jest utrzymany w podniosłym, mitologicznym tonie, ale wciąż zachowuje metalowy pazur. Gitary zdecydowanie wychodzą tu na prowadzenie. Wokale Federiki De Boni są kwestią gustu. W niższych rejestrach posługuje się bardziej chropowatą barwą, zaś w wyższych partiach brzmi już bardziej typowo dla etosu power metalowego. Nieznającym zespołu może bardzo przypominać wokalistkę kanadyjskiego Unleash The Archers. I mimo że nie ma może takiej skali, jak młodsza koleżanka po fachu, nie można jej wykonaniom odmówić emocji i solidnego warsztatu. "Will of the Strong" to naprawdę świetny album, pełen wzniosłych metalowych hymnów, zagranych z polotem i ciekawymi aranżacjami. Gratka dla miłośników metalowych wokalistek, które niekoniecznie podążają za operowym trendem, a także wielbicieli epickiego metalu. (5) Adam Wilkans Wizard - Fallen Kings 2017 Massacre

Choć ten zespół z reguły nie planuje dokładnie jak będzie brzmiała nowa płyta, tym razem odwołuje się do przeszłości. Niemcy postanowili wrócić do tradycji swoich najlepszych płyt. Postawili na klasyczny heavy metal, brak ballad i zminimalizowanie ilości klawiszy. Na krążek trafił nawet "Frozen Blood", kawałek w stylu amerykańskiego "power metalu" z icedearthowską gitarową tarką. Nie znaczy to oczywiście, że wraz ze stylistyką przywędrowała najle-

psza jakość Wizard. "Fallen Kings" jest sympatyczną płytą, której słucha się bardzo przyjemnie, ale na pewno nie jest to magnum opus Niemców. Jedenasta "jak ten czas leci" płyta Wizard to garść dynamicznych kawałków poprzeplatanych hymnicznymi, akcentowanymi na modłę klasycznego Manowar, spiętych typowym dla Niemców mocnym i jednocześnie suchym brzmieniem. Motywem przewodnim są nie tyle sami "królowie upadli", ale wszelkie emocje i działania, które na przestrzeni dziejów doprowadzały władców do wzlotów i upadków. Paradoksalnie takie zdarzenie nie przytrafi się ekipie Svena D'Anny. Wizard nigdy nie trafił do panteonu germańskich bandów. Nie jest królem, nie upadnie i nie dozna chwały. Ten zespół solidnie, w miarę regularnie nagrywane porządne, przemyślane płyty. Zapewne będzie tak do końca jego istnienia. (3,5) Strati

Wraith - Revelation 2017 Ice Rain

Pewnie nawet najwierniejsi fani Wraith już nie pamiętają, ile ten zespół ma na koncie falstartów, obiecujących początków i pechowych wpadek, ale fakt jest niestety niezaprzeczalny: w 30 roku istnienia grupa Gregga Russella znana jest tylko nielicznym. Być może ten smutny stan rzeczy zmieni się po niedawnej premierze najnowszego, już piątego w dorobku tej brytyjskiej formacji, albumu, bowiem "Revelation" to hard 'n'heavy na najwyższym poziomie. Czasem kojarzący się z najlepszymi utworami "zamerykanizowanego" Whitesnake ("Leaving Me Again"), gdzie indziej prący do przodu w mocarnym stylu niczym Accept ("Dream Steeler"), generalnie jednak na wskroś brytyjski, tak jak w surowym openerze "Lifeline", rozpędzonym "Human Eater" czy odświeżonym rockerze "Under The Hammer" z debiutanckiej EP-ki, wydanej w 1989 roku. Słychać w nim, tak jak przed laty, grę legendarnego basisty UFO Pete'a Way'a, a inni, nie mniej znaczący goście na "Revelation" to Steevi Jaimz (Tigertailz) i Tony Mills (Shy, T.N.T), dzięki czemu Ryan Coggin, swoją drogą też śpiewak wysokiej klasy, zyskał niebagatelne wsparcie w chórkach. Chociaż więc nie zanosi się na powtórkę z rozrywki w postaci kolejnego, tak masowego nurtu jak NWOBHM przed laty, to jednak póki będą ukazywać się tak udane płyty jak "Revelation" o losy brytyjskiego metalu możemy być spokojni. (5) Wojciech Chamryk

Ace Frehley - Anomaly (DeLuxe) 2017/2009 SPV

Ace Frehley jako Space Ace - jeden z czwórki KISS - dawno zapewnił sobie nieśmiertelność, przez co, nie musi nikomu cokolwiek udowadniać. Mimo, że nie był jakimś szczególnym wirtuozem gitary, to zawsze miał swoje oddane grono wielbicieli. W ogóle do tej pory gitarzyści tego nowojorskiego zespołu są dziwnie hołubieni przez młodsze pokolenia gitarzystów, teraz szczególnie przez tych co tworzą tzw. Nową Falę Tradycyjnego Heavy Metalu. Ace po opuszczeniu KISS grał i tworzył w Frehley's Comet, a później jako solowy twórca. Niestety jego zamiłowanie do napojów wyskokowych i ogólnie rozrywkowy charakter, skutecznie uniemożliwiło kontynuowania kariery. "Anomaly" to album wydany po dwudziestoletnim milczeniu, a było to 2009 roku. Teraz po latach Steamhammer/SPV przypomina go w trochę odświeżonej wersji, czyli z dodatkowymi nagraniami. Frehley na tej płycie niczego nie odkrywa, wręcz skupił się na tym co umiał najlepiej, czyli w miarę prostych, trochę "kwadratowych" ale nośnych hard rockowych kawałkach, które niosą również wyczuwalny klimacik jego dawnego zespołu. Trzeba przyznać, że Ace sprawił się nieźle i zaaplikował nam sporą dawkę niezłego ostrego rocka. Najbardziej pasują mi właśnie te dynamiczne kawałki, jak "Foxy & Free", "Outer Space", "Pain In The Neck" czy "Sister". Tak w ogóle, trzy z wymienionych wraz z coverem The Sweet, "Fox On The Run", tworzą wręcz piorunujący wstęp. Niestety następny kawałek "Genghis Khan" rozpoczyna kolejny blok czterech utworów, ale bardziej sztampowych. Dopiero ostatnia czwórka wraca na właściwe tory. Jest w niej wymieniony zadziorny kawałek "Sister", oraz dwa wyśmienite, wolne, balladowe, bardziej akustyczne utwory "A Little Below The Angels" i instrumentalny "Fractured Quantum". Tegoroczna edycja albumu zawiera trzy dodatkowe kompozycje. "Hard For Me" choć to standartowy utwór, to brzmi nawet nieźle. Nieco wolniejsza wersja niczego nie ujmuje "Pain In The Neck". Za to "The Return Of Space Bear" to z pewnością kontynuacja lub inna wersja kawałka "Space Bear". Niestety obie wersje mi nie pasują. Ci co mają już "Anomaly", wiedzą, że płyta warta jest tego aby stała na ich półce. Ich mogę zapewnić, że nie muszą zabijać się o nową wersję. Natomiast innych, którzy do tej pory nie słyszeli tej płyty, namawiam do zapoznania się z nią. Fani klasycznego hard rocka nie zawiodą się, tym bardziej, że to album jednej z ikon tego gatunku Ace'a Frehley'a. \m/\m/ Arbitrater - Balance of Power/Darkened Reality 2017 Divebomb

Arbitrater gra amerykański thrash, lekko skręcający w stronę ulicznego HC. Taki szczegół, bo zespół jest angielski. Z tym materiałem jest trudna sprawa... To kompilacja dwóch wydawnictw "Balan-

ce of Power" z 1991 roku oraz "Darkened Reality" z 1993 (plus utwory z demo). I fajnie, że na jednej płycie dostajemy dwa albumy... Grafiki obu okładek są dobrze narysowane, choć każda w innym stylu. Tu nie ma zastrzeżeń. Tak jak i nie można przyczepić się do sprawności muzyków. Są co najmniej dobrzy technicznie. "Balance of Power" zaczyna się piękną gitarą klasyczną, naprawdę interesującą... i już następuje zgrzyt. Kostropate wejście instrumentów nijak się ma do tej gitary. To nie jest, jak na "Ride Lightning", czy "Master of Puppets". Ale nie czepiajmy się. "Aliegnance", pierwszy utwór. Jedziemy... Luźne skojarzenia z Suicidal Tendencies czy Body Count. Skandowane refreny i melodeklamacje. "Graveyard of Fools", ciężka krocząca sekcja (ten bas)... wokalizy a'la Ice T i solówki... Może się podobać. Gdyby to dobrze nagrać, dociążyć jeszcze. "Time for Destiny", tu z kolei mam wrażenie, że śpiewa Mike Muir, ale jakby miał zasłabnąć... W "Deadly Assassin" jakby lekko ożył, utwór znakomity, szybki, ze zwolnieniami... Im dalej, tym bardziej przekonuję się, że ten całkiem dobry i ciekawy album, został położony przez dwa kluczowe elementy. Wokale i bębny. Bębny brzmią po prostu źle. Za płasko, zamiast blach, słychać ciągły szelest... dotyczy to także dźwięku werbla. Wokale bardzo nierówno nagrane. Raz jest prawie ok, innym razem za cicho. Przez efekt lekkiego pogłosu, mam wrażenie, jakby wokalista wracał do domu, przez śnieżną zamieć. I w tym wszystkim świetnie tnące gitary. Państwo wybaczą, ale w roku 1991 taka produkcja nie powinna mieć już racji bytu... Co ciekawe, na utworach z demo, wokal brzmi lepiej. Także perkusja jest bardziej wyrazista. "Darkened Reality" zaczyna się od razu konkretnym przyłożeniem, bez intra. I kurde jest prawie ok! Lubię posłuchać czasem M.O.D, czy Suicidal T., a to jakoś mi tak się kojarzy. "Judge and Jury", to mocne riffy i skandowane wersy. Tu już nawet nie ma prób śpiewu. Wokale odpowiednio z przodu, perkusja nieźle... Ale do cholery, gitary i bas ciszej! Riff z "Suicide Comercially" może kojarzyć się z pewnym Rudzielcem, co mi nie przeszkadza. "Racist Nation", to chyba o wzajemnej sympatii białych i czarnych... kończy się strzelaniną na tle policyjnych syren. W "Deadline" słychać jeszcze echo tej strzelaniny... utwór szybko się rozbiega w anthraxowym stylu... Jestem w rozterce, bo za trzecim odsłuchem, ten materiał mi się naprawdę podoba, ale zły dźwięk psuje połowę przyjemności słuchania. Niemniej polecam się z nim zapoznać, bo warto. Jakub Czarnecki Assorted Heap - Mindwaves 2017/1992 Vic

Ręka w górę, kto pamięta ten materiał z pirackiej kasety "firmy" MG? Jak by nie patrzeć, to w czasach przed rozpowszechnieniem się szerokopasmowego internetu te, tanie niczym przysłowiowy barszcz, taśmy były - obok wypożyczalni/przegrywalni płyt CD - naszym swoistym oknem na świat, umożliwiając po-

RECENZJE

195


znawanie na bieżąco wielu nowości. Niemiecki Assorted Heap istniał jednak raptem pięć lat, wydał dwie płyty i rozpadł się nie zrobiwszy większej kariery. Z perspektywy czasu wydaje mi się, że jak na początek lat 90. za dużo było w ich muzyce surowego, oldschoolowego thrashu, gdy prym zaczynały wieść bardziej ekstremalne nurty, a jednocześnie na okładkach metalowych magazynów zaczęły pojawiać się Nirvana czy Pearl Jam. Dlatego, chociaż niemiecka ekipa miesza na "Mindwaves" owo solidne, thrashowe łojenie z death metalem, to jednak wtedy nie trafili z taką propozycją. Teraz słucha się tego całkiem przyjemnie, szczególnie dłuższych utworów, gdzie nieposkromiona agresja i maniakalny ryk Dirka Schiemanna sąsiadują z bardziej urozmaiconymi partiami ("Dealing With Dilemma"), a solidna łupanka przechodzi w mocarne, iście doomowe zwolnienie ("What I Confess"), ale to jednak cały czas tylko II liga. Tegoroczne, pierwsze od 25 lat wznowienie "Mindwaves" dopełniają cztery koncertowe bonusy w bootlegowej jakości, w tym dostępny tylko na tym wydawnictwie "Terrorized Brains". (3,5) Wojciech Chamryk

Azyl P. - Nalot 2012/1986 Polskie Radio

Polski hard rock miał od samego początku pod górkę. U nas zawsze słuchało się tylko prawdziwego metalu, a pozerów glanowało. A kogo w tym wypadku można byłoby wziąć za główny cel, jak nie muzyków grających w kapelach hard rockowych? Przecież wszystkie radia i telewizje grały tylko ich kawałki, a każdy rockowy koncert przelewał się od nadmiaru tychże kapel... W ten właśnie sposób polska scena nie może pochwalić się ani jakąś specjalna dyskografią, ani też oszałamiająca ilością zespołów hard rockowych. Z tego powodu od początku mocno hołubiłem studyjny debiut Azylu P. album "Nalot". Już rozpoczynający "Już lecą" informuje nas, że będziemy mieli z kontynuacją obranego kierunku przez zespół, ale nieco z jego dojrzalszą wersją. Oczywiście muzycy nie wymyślili prochu, swoja muzykę oparli na wymyślonych patentach, jednak ich riffy czy melodie były na tyle nośne i chwytliwe, że można pomyśleć o jakiejś indywidualności. Ten tok myślenia uwiarygodnia

196

RECENZJE

także charakterystyczny skrzeczącowrzaskliwy, ale pełen melodii, wokal Andrzeja Siewierskiego. Praktycznie walor nie do podrobienia i ciężki do zastąpienia. Nie pamiętam, który z tych kawałków stał się przebojem, prawdopodobnie "Och Alleluja", choć dla mnie powinien to być "Praca i dom". Zresztą każdy kawałek z tego albumu mógłby stać się przebojem. Można wybierać między balladowym "Zwiędle kwiaty", bluesowym "Tysiące planet", czy rock'n'rollowym "Rock'n'Roll Biznes" itd. Niestety tak sie nie stało. Prawdopodobnie mainstreamowe media oraz fani oczekiwali kolejnych przebojów w stylu "Och Lila" i "Mała Maggie". Niestety hard rock a'la Slade nie znalazł dużego wsparcia. Być może wyjściem byłoby granie polskiej odmiany rocka radiowego w stylu Oddział Zamknięty czy IRA. Jednak nie dowiemy się o tym, bo po wydaniu albumu zespól rozpadł się. Dzięki czemu pozostała nam hard rockowa perełka na miarę polskiej sceny rockowej, jaką jest niewątpliwie płyta "Nalot". Na koniec trochę historii. Azyl P. powstał w roku 1982 w Szydłowcu. W 1983 roku otrzymał drugą nagrodę na Ogólnopolskim Turnieju Młodych Talentów. Była to furtka do rozpoczęcia ogólnopolskiej kariery, bowiem nagrodą była możliwość zarejestrowania czterech utworów w profesjonalnym studio. Azyl P. nagrał wtedy "Chyba umieram", "Twoje życie", "Kara śmierci" i "Och Lila". Oprócz tego, że wszystkie stały sie przebojami, to też był to już zalążek stylu zespołu, czyli charakterystyczny przebojowy hard rock, z lekkim punkowym posmakiem. Tu trzeba dodać wątek gitarzysty Leszka Żelichowskiego, który współtworzył na samym początku kapele, a także muzykę i teksty wymienianych już "Chyba umieram", "Twoje życie", "Kara śmierci", "Dajcie mi azyl". Dzięki Żelichowskiemu teksty dotykały ówczesnego PRL-owskiego życia. O czym wiedzieli nieliczni, bo w momencie nagrywani utwory podpisywane były jako dokonania zespołu. W 1984 roku kapela zarejestrował swój największy przebój "Mała Maggie" wtedy drugim gitarzystą został Jacek "Perkoz" Perkowski, a rok później jeszcze "Nic więcej mi nie trzeba" oraz "I znowu koncert". To były już konkretne hard rockowe ciosy. Wszystkie te nagrania są dodatkiem do albumu "Nalot" wydanego w 2012 roku przez Polskie Radio. Co z pewnością jest pewną atrakcją dla audiofilów i innych kolekcjonerów. Dodam jeszcze, że prze krążkiem "Nalot" wydanym przez Klub Płytowy Razem (1986), ta sama wytwórnia wydała także album "Live" (1985), który charakteryzował się koszmarna jakością nagrań. Mimo wszystko fani polskiego hard rocka powinni mieć oba krążki. \m/\m/ Bad Karma - Death Has No Calling Card 2017 Shadow Kingdom

Bad Karma to kolejni debiutanci w okolicach wieku przedemerytalnego i zarazem kolejny z pechowych amerykańskich zespołów z lat 80. Brak sukcesu był jednak w ich przypadku nie tylko wypadkową braku szczęścia czy upar-

tym trwaniu przy metalowej stylistyce, gdy dookoła wiodły prym grunge i jego pochodne - zespół stracił kilka lat po paskudnym wypadku motocyklowym lidera. Alec Dowie nie dał jednak za wygraną i jest obecnie jednym z nielicznych jednorękich gitarzystów, kiedy okazało się, że nigdy nie odzyska już pełnej sprawności w prawym ramieniu. "Death Has No Calling Card" to kompilacja nagrań demo z lat 1988-1999, potwierdzających, że już na początku kariery Bad Karma byli zespołem nieźle rokującym, a i później nie stracili impetu. Power/thrash z konkretną pracą gitar i wokalem zbliżonym do maniery Mustaine'a, słyszalne wpływy Testament, Sanctuary czy Meliah Rage zespołu zresztą z grupą zaprzyjaźnionego i powiązanego personalnie za sprawą perkusisty Stuarta Dowiego - czegoż chcieć więcej? Owszem, "Shadows Of Yesterday" jest zdecydowanie zbyt rozwleczony, ale już "Tame The Beast" to pokaz nieskrępowanej mocy w trzyminutowej pigułce. Utwory nowsze, szczególnie te pochodzące z roku 1999, są bardziej zróżnicowane: słychać, że muzycy nabrali przez te lata doświadczenia i umiejętności ("Twist Of Fate"), ale potwierdzają też, że nie zapomnieli, jak dołożyć do pieca ("Unsane"), całość zamyka zaś siarczysta wersja klasyka "Billion Dollar Babies" Alice'a Coopera. Nie wiem czy zespół zamierza jeszcze nagrać premierowy materiał, ale nawet jeśli tak by się nie stało, to i tak zdołali wymknąć się z szufladki zespołu tylko z demówkami na koncie. Wojciech Chamryk

Bugzy - Plan B... 2017 Divebomb

Bugzy to kolejna nieznana mi dotąd nazwa z prawdziwych otchłani amerykańskiego show-biz. Powstała z założonej w roku 1983 grupy Pentagon, której lider William "Bugsy" Boyer marzył o prawdziwej karierze, pisaniu przebojów dla innych wykonawców i innych mrzonkach, tak typowych dla planów 19-latka. Po pięciu latach zespół okrzepł na tyle, by zainteresować swą muzyką producenta Tony'ego Bongiovi, czego efektem była pierwsza sesja nagraniowa w słynnym studio Power Station oraz dalsza współpraca z kolejną grubą rybą, Johnem Ryanem, czego efektem były kolejne sesje nagraniowe oraz zainteresowanie zespołem fono-

graficznych gigantów RCA, Polygram i EMI. Skończyło się jednak tylko na jednym singlu i udziale w promocyjnych składankach, a 17 utworów grupy z różnych sesji ukazało się na płycie dopiero w tym roku nakładem Divebomb Records. Fani jakichkolwiek odmian metalu mogą śmiało "Plan B..." odpuścić, bo to lekkie, przebojowe granie w typowym dla lat 80. amerykańskim stylu AOR/hair. Nic dziwnego, że zespół nie zdołał przebić się w latach 90., bo przecież wtedy takie dźwięki były już dawno przebrzmiałą sprawą. Obecnie jednak, przy zauważalnym wzroście popularności melodyjnego rocka rzecz powinna zainteresować fanów Survivor, Bad English, The Hooters czy Night Ranger, chociaż "Plan B..." nie jest w żadnym razie jako całość materiałem tak udanym jak najlepsze płyty w/w zespołów. Wojciech Chamryk

Chained Lace - Morbid Fascination 2017/1985 Heaven And Hell

Chained Lace to kolejne, amerykańskie odkrycie sprzed lat. W ósmej dekadzie ubiegłego wieku dorobili się tylko kaset demo, których zawartość została obecnie wznowiona razem z innymi utworami, niepublikowanymi dotąd w żadnej formie. I chociaż jako całość "Morbid Fascination" niczym szczególnym nie powala, to jednak to dobry przykład amerykańskiego, totalnie obskurnego i podziemnego heavy/doom metalu. Nie da się też nie zauważyć, że najsłabszym punktem tej formacji była wokalistka Cheri Blade (R.I.P.). Porównywano ją czasem do Wendy O. Williams z The Plasmatics, ale to zdecydowanie nie ten poziom, zarówno co do możliwości głosowych, jak i interpretacyjnej histerii. Cheri śpiewała znacznie lżej, a ponieważ nie dysponowała głosem o mocy choćby Pat Benatar, to czasem brzmiała dość nijako ("Prophet Of Doom"), niekiedy też ograniczając się wręcz do beznamiętnej, nieco nowofalowej, deklamacji ("Can't Close Your Eyes"), gdy koledzy łoją w najlepsze numer w stylu The Plasmatics. Odniesień do takiego grania czy surowego punka mamy też sporo w innych utworach, choćby "No Recourse", ale jednak najciekawsze wydają mi się utwory o iście doomowym ciężarze, surowe i mroczne: "Last Chance", tytułowy, "Fortress" i "You Never Stop", bo instrumentaliści, w tym znany z Bitch i Hellion gitarzysta Norman Lawson, byli naprawdę nieźli. Zespół nie zdołał jednak przebić się ze swoją muzyką i szybko dał za wygraną, pozostawiając jednak muzykę: nieco naiwną, ale też będącą świadectwem tamtych czasów. Wojciech Chamryk


grania, ale kiedy już mi się zdarzy, to chciałbym, żeby zawsze było na takim poziomie. Nie są to dźwięki, dla fanów tradycyjnego heavy metalu, czy nawet power metalu, ale jeśli masz otwarte uszy... Spróbuj. Jakub Czarnecki

Clockwork - Kill in Time 2017 Divebomb

Clockwork jest projektem perkusisty Petera Haasa (Mekong Delta, Poltergeist, Calhoun Conquer) Peter na początku lat 90. zaczął tworzyć materiały dla nowego zespołu. W składzie znalazł się gitarzysta Coroner, Tommy Vetterli i Lui Cubello, techniczny Coronera. Do grupy dołączył basista, Peter Waelty. Niestety w 1996 roku Clockwork zakończył żywot, pozostawiając po sobie jedyne oficjalne demo, nagrane w 1994 roku. Po 23 latach wytwórnia Divebomb Records postanowiła wydać dwa dema pod wspólnym szyldem "Kill in Time", co daje w sumie osiem utworów, czyli jak pełny album. I w sumie tak też się tego słucha. Zaletą obu materiałów jest pewna jednorodność. Może po trochu dlatego, że dzieli je zaledwie rok. Pierwsze cztery utwory są z 1994 roku, cztery kolejne nagrano pierwotnie w 1995 (choć te nie były do tej pory wydane oficjalnie). W nocie informacyjnej napisano, że Clocwork zainspirowany jest metalowymi dźwiękami swojej epoki - od Suicidal Tendencies, Slayer, Machine Head, przez Panterę, Prong, do Cro-Mags. I rzeczywiście muzyka zespołu stanowi tygiel różnorodnych nut. Choć o ile zgadzam się co do inspiracji muzą Prong, to Pantery, czy Slayera niekoniecznie. Nie ma tu ani jednego ultra szybkiego, ba nawet szybkiego numeru... Jest za to fajny groove, kroczące riffy, mieszanie basem, lekko połamane rytmy, ze zmianami i przejściami. No i są solówki, też bez ponaddźwiękowych ejakulacji, ale odpowiednio stonowane. Ta muzyka i dzisiaj brzmi dość nowocześnie. A to ogromna zaleta, dla materiału sprzed ponad dwu dekad. Pierwszy utwór "Push", wprowadza nas w uliczno gangsterski klimat. Bębny Petera zamiatają. Skandowane, krzyczące melodeklamacje Lui (śpiewu tu nie uświadczysz), basowe klangi i ciekawa solówka. Gdy zaczyna się "Perfect Victim", słyszymy cytat z fimu: "Ladies and gentleman, welcome to violence" i wchodzi ciężki, ołowiany riff... moc. Jakieś samplowane dźwięki w środku, nadają dodatkowo klimat. Mocarne riffy są w zasadzie podstawą całego "albumu", to one prowadzą poszczególne utwory. Zaraz, jest i slayerowaty riff w "Killing Time", ale tylko na początku. Policyjne komunikaty na tle czystej gitary... ciekawy nastrój. Time to kill... It's killing Time. Szalone wrzaski Lui i tremola na werblu. Trochę funku w "Peacemaker", dociążonego riffem. "Stronzo" wyróżnia się językiem. Kto zidentyfikuje? Nie wiem, czy to portugalski, czy hiszpański. Ale jest egzotycznie. Solo w stylu Satrianiego. Pulsujący bas i bębny. Naprawdę mam zawsze radochę, kiedy słyszę, że basista nie jest tylko leszczem, grającym zadane nuty podkładowe, a perkusista wchodzi z nim w interakcje. Miód na uszy. Gwałcił ktoś dinozaura? Nie? No to jedziemy. "Rape the Dinosaur"... Szarpana gitara i zwrotka w stylu Body Count. Zniekształcony wokal, funkowanie, fajny klimat. Wszystko kończy się we mgle, "The Fog". Ekstra numer. Już wiem, trochę czuć Henry Rollinsem. Nie słucham codziennie takiego

Cloven Hoof - Cloven Hoof 2017/1984 Dissonance

Gdyby ktoś chciał zliczyć wszystkie grupy muzyczne z Anglii z tak zwanej Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu to postawiłby przed sobą zadanie dość karkołomne. W końcówce lat 70. oraz do połowy lat 80. powstało wiele zespołów niosących ze sobą ogrom świetnej muzyki. Niektóre są do dziś bardzo popularne i można powiedzieć, że zrobiły ogólnoświatową karierę. Takie Iron Maiden, Saxon, Diamond Head, Raven są rozpoznawalne dla szerszej publiczności. Jednak już Angel Witch, Tysondog, Witchfynde czy Cloven Hoof nie każdy kojarzy. Jest jednak szansa by to zmienić za sprawą wznowień firmy Dissonance Productions. A dokładniej - digipakowego wydania pierwszych dokonań ostatniej z tych kapel. Cloven Hoof powstał w 1979 roku w Wolverhampton. W 1989 roku zawiesili działalność aż do roku 2000. Debiut długogrający nazwany po prostu tak, jak zespół, wydany został w 1984 roku. Oryginalnie zawiera siedem kompozycji utrzymanych w charakterystycznym, brytyjskim brzmieniu. Reedycja przynosi nam trzy dodatkowe kawałki, nagrane dla BBC (Friday Rock Show). Cóż można powiedzieć o "Cloven Hoof"? W sumie jest to bardzo klasyczne granie. Dziś już trochę niemodne, ale w tamtym czasie na porządku dziennym. Dlatego można wyłapać jakieś podobieństwa do konkurentów, ale raczej wynikające z oddychania tym samym powietrzem niż bezmyślnego kopiowania pomysłów. Tak naprawdę jest to porcja solidnego heavy metalu. Moim zdaniem ciężko to też do czegoś konkretnie porównywać, bo ma Cloven Hoof swój klimat. Właśnie to było wtedy w Anglii niesamowite - tysiące grup brzmiących typowo szorstko, po brytyjskiemu, ale zachowujące swój styl. Są tutaj zapadające w pamięć riffy i chwytliwe solówki. Są też zmiany rytmu. Czysty, charyzmatyczny wokal. W sumie wszystko, co może być mieszanką dającą sukces. Warto nadstawić uszu na "Cloven Hoof". To jedna z takich już, mam wrażenie, dziś zapomnianych pozycji. Tym bardziej należy przyklasnąć Dissonance Productions za pomysł odkurzenia tej grupy.

tracja takich nagrań, z uwagi na to, że była to muzyka stricte żywiołowa, sceniczna, a studio po prostu gdzieś tę moc upychało w swoich czterech ścianach. Dlatego każdy, od "wielkich" po "niszę" starali się uchwycić koncertowy żar. Nawet tak mocno zapomniana dziś kapela jak Cloven Hoof miała swój album live w najlepszym okresie. Płyta "Fighting Back", która ukazała się w roku 1986, a więc dwa lata po debiucie, jest bardzo ciekawą pozycją. Zespół prezentuje tutaj bowiem zupełnie świeży materiał. Nie należy się też dziwić, wszakże od studyjnego krążka dzieli ich sporo czasu, na pewno, czego dowód mamy, pisali nowy materiał. Utwory, które otwierają tę kompilację nagrań live, "Reach for the Sky" oraz "The Fugitive", znalazły się w lekko zmienionej wersji na drugiej płycie "Dominator". Słychać, że zaszły już małe zmiany w stosunku do wcielenia ze studia. Więcej gęstości brzmienia i zdecydowany krok w stronę heavy metalu. Dużo melodyjnych refrenów, nośnych szybkich zagrywek. Ciekawe, jak potoczyłaby się historia Cloven Hoof gdyby ten skład się ostał? Słychać, że "Fighting Back" nie posiada w sobie takiego pierwiastka wściekłości jak chociażby wczesne Diamond Head, Raven czy Iron Maiden, ale portretuje grupę w ciekawym dla nich momencie. Zresztą pod względem realizacji można się tu faktycznie czepiać, bo brzmi to wszystko trochę dziwnie jak na nagrania live, ale przymknę już na to oko. Nie będę przecież wytykać te dziwne wyciszenia utworów czy cięć pomiędzy, bo muzycznie słucha się tego bardzo znośnie. Może faktycznie sporą robotę wykonali w studio, ale mamy przed sobą zbiór kompozycji, których Cloven Hoof nie wydał nigdzie potem. Oprócz "Eye of the Sun", który posłużył za tytułowy późniejszej studyjnej płyty. Ale "Fighting Back" to nie tylko inżynier dźwięku - ktoś musiał też to zagrać, a wykonawczo stoi to na bardzo przyzwoitym poziomie. Mimo drobnych mankamentów, ten album może się podobać. Nie jest to dla mnie koncertówka wybitna. Na pewno jednak odciśnięty na niej jest znak czasów dla tego zespołu, przez co chociażby powinno się odszukać tą pozycję na sklepowych półkach. Tak, już teraz można - nakładem High Roller Records w listopadzie 2017 wyszło wznowienie. Widzimy się w sklepach? Adam Widełka

Adam Widełka Cloven Hoof - Fighting Back-Live 2017/1986 High Roller

Album koncertowy to nie lada wyzwanie. Zarówno dla zespołu, jak i dla realizatora. Historia muzyki zna przypadki genialnych wydawnictw, ale też strasznych gniotów. Wszystko zależy od tego jak dobrze wyważy się energię sceniczną wykonawcy z klimatem występu. Jeśli chodzi o kapele heavy metalowe na porządku dziennym była rejes-

Cloven Hoof - Dominator 2017/1988 High Roller

Warto przygodę z Cloven Hoof zacząć od debiutu. Powinno się generalnie starać słuchać dokonań jakiegokolwiek zespołu od początku, ponieważ czasem

można się srogo rozczarować. Albo zdziwić. Wszystko jedno - mimo wszystko jednak poznawanie chronologiczne daje możliwość przyjrzenia się na progres lub regres grupy. W przypadku Cloven Hoof można uznać, że druga płyta to zdecydowany krok naprzód. Album "Dominator" to zupełnie inna muzyka niż na "Cloven Hoof". Zmieniło się w zasadzie wszystko. Z pierwotnego składu został tylko basista, Lee Payne co spowodowało, że w sumie przed grupą była znów czysta karta. No i ładnie ją zapisali. Chociaż z tego brudnego, szorstkiego, dusznego hard 'n' heavy nic nie zostało. Na drugiej płycie zespół proponuje mocniejsze i bardziej heavy metalowe granie. Brzmienie zyskało swoisty "połysk" i jest więcej przestrzeni. Znów mamy ciekawe melodie, sprawny warsztat muzyków i charyzmatyczny śpiew. Moim zdaniem ciężko porównywać te dwie płyty do siebie, bo zarówno debiut, jak i "Dominator" mają w sobie kawał dobrych kompozycji. Fakt, że takiego grania było na pęczki, niejako powoduje swoisty dystans, ale w czym Cloven Hoof był gorszy od tych, którym się po prostu udało? Materiał jest ostrzejszy, zawiera w sobie więcej czystego heavy metalu. W refreny wkrada się coraz więcej zapadających w głowie motywów. Nic tylko podkręcić potencjometr głośności. Tak! Oczywiście najlepiej samemu przekonać się jak wypadł odświeżony Cloven Hoof na tym albumie. Okazja do tego nadarza się pierwszorzędna, bo dość niedawno ukazała się reedycja nakładem Classic Metal. Bardzo ładnie wygląda - w stosunku do pierwotnego projektu okładki pokoszono się tylko na rozjaśnienie kolorów oraz dodanie logo znanego z debiutu. Również nie wciskano na siłę dodatkowego materiału, ale uraczono nas współczesnym, bo nagranym w 2009 roku na Keep It True XII, koncertowym medley "Highlander", "Road of Eagles" i "Laying the Law". Adam Widełka

Cruella - Vengeance Is Mine 2017/1989 Heaven And Hell

Pamiętam, że gdy przeprowadzaliśmy wywiad z Roger'em DeCarlo, gitarzystą Cruelli, zapowiadał on rychłe wydanie nowego albumu. Od tamtej pory minęła dekada, a o nowej płycie nikt już nie mówi. Wtedy też, Roger mocno narzekał, że nikt nie jest zainteresowany reedycjami ich płyt. Sytuacja o tyle dziwna, że wówczas istniało już kilka wyspecjalizowanych firm, z którymi można było się dogadać. Może, jednak inwestycja w wydany przez siebie CD z obiema płytami (okrojona z jednego nagrania), miała na to decydujący wpływ i dopiero teraz, gdy znowu muzyka Cruelli jest niedostępna, znalazł się chętny na wydanie obu płyt i to na osobnych dyskach. Heaven And Hell Records przystąpiło do tych reedycji z głową, przygotowali bowiem nowa poprawioną grafikę, dołożyli kilka kawałków oraz wykonali remastery. Ci, co nie po raz pierwszy słuchają debiutanckiego albumu "Vengeance Is Mine" pewnie kolejny raz zachodzą w głowę, jak ta płyta nie przebiła się i nie utorowała ka-

RECENZJE

197


riery muzykom tego zespołu. Niestety Cruella nie była jedyną taką amerykańską kapelą, która nie znalazła się o odpowiedniej porze, w odpowiednim miejscu i z odpowiednimi partnerami biznesowymi. Na tym krążku band przedstawia się jako znakomity amerykański zespół power/speed metalow. Utwory są głównie szybkie, dynamiczne, rozbudowane, we fragmentach nawet zawiłe. Muzycy nie zapomnieli również o dysonansach, zwolnieniach czy bardziej klimatycznych fragmentach. Gitara atakuje ostrymi riffami oraz wwiercającymi się w głowy solówkami, sekcja miażdży, nawet basista ma swoje chwile chwały. Zespół również nie zapomina o melodii, która gra bardzo ważną rolę w każdej z kompozycji. Na pochwały zasługuje również wokalista, Rick Nolan, który nie ma problemów ze śpiewaniem w tak szybkim repertuarze. I to jest śpiew, może czasami wrzaskliwy, ale ciągle śpiew. Melodyjny i zadziorny, znakomicie oddający charakter i klimat muzyki Cruelli z "Vengeance Is Mine". Gdyby nie końcówka albumu to byłby problem, ze wskazaniem najlepszego utworu. "About Face" to najdłuższa kompozycja na tym krążku. Rozpoczyna się al'a balladową gitarą, poczym przechodzi w speedową melodyjną furię, ze świetnymi solówkami, aby w końcowej fazie zmienić tempo i przejść w znakomity klimatyczny fragment, gdzie obok gitary rządzi bas. To dzięki właśnie tej końcówce uważam, że to wyróżniający się utwór "Vengeance Is Mine". Poza tym całość krążka jest na wysokim poziomie i wielka szkoda, że nie jest to w ogólnie znana i szanowana pozycja z US metalu. Cruella zaprezentowała na nim swój duży potencjał oraz sporą oryginalność. \m/\m/

Cruella - Shock The World 2017/1990 Heaven And Hell

Drugi krążek przynosi kilka zmian. Przede wszystkim zabrakło znakomitego wokalisty Rick'a Nolan'a. Jego rolę przejął perkusista Dave Hval i... Zespół zmienił się również pod względem muzycznym. Ich kawałki są nadal dynamiczne ale zdecydowanie prostsze, rytmiczniejsze i bezpośrednie, choć trafiły się też przebłyski bardziej techniczne. Mniej jest szybkości, choć muzycy nie odżegnują się od speed metalu, może jedynie tylko trochę zwolnili. Poza tym poszli w stronę bardziej szorstkiego i surowego thrashu. Nadal ważna jest melodia, choć tym razem jest bardziej okrojona. Myślę, że fani Exciter odnajdą się na "Shock The World" bez większego trudu. Ogólnie muzyka może podobać się fanom amerykańskiego heavy metalu. Jednak fani poprzedniego albumu "Vengeance Is Mine" mogą mieć z tym problem, nawet spory. Tym bardziej, że Dave Hval nie wytrzymuje porównań z Rick'iem Nolan'em. Na jego tle jest po prostu słaby i ma więcej wad niż pozytywów. Niemniej w zestawieniu z nową muzyką Cruelli nawet daje radę, jest na pewno niższy i bardziej agresywny, choć lepiej byłoby gdyby był bardziej plastyczny i miał więcej w sobie jakiegoś konkretnego charakteru. Może "Shock

198

RECENZJE

The World" nie jest perełką wśród US metalu, ale z pewnością wielu chętnie posłuchałoby kontynuacji takiego stylu. Mnie zdecydowanie bardziej pasuje debiut Cruelli ale z drugiego krążka również czerpię sporo radości. Edycję Heaven And Hell uzupełniają jeszcze trzy nagrania demo z 1993 roku. Niestety wytwórnia rozsyłając zdigitalizowane promo nie dołączyła tych utworów, więc trudno cokolwiek o nich powiedzieć. Miejmy nadzieję, że chociaż pasują stylistycznie. \m/\m/

próba odświeżenia technothrashowej/ powermetalowej formuły: utwory są znacznie dłuższe niż w przypadku kompozycji Deadly Blessing, wiele się w nich dzieje, chociaż jednocześnie nie są już tak ostre i bezkompromisowe. Czasem też dają w nich o sobie znać czasy w których powstały, bowiem "Eye Can't See" ma na przykład fajne, bluesowe intro, które przechodzi w coś w stylu alternatywnego rocka/grunge. Oniryczny "Sometimes" to też lekkie, rockowe granie; dobrze przynajmniej, że w utworach koncertowych Optimus Prime wciąż dawali czadu. Myślę jednak, że pomimo zauważalnych niekiedy mankamentów tego materiału fani Deadly Blessing nie mogą "Psycho Drama" przegapić, gdyż ta płyta ciekawie dopełnia skromną dyskografię Amerykanów. Wojciech Chamryk

Deadly Blessing/ Optimus Prime Psycho Drama (Deluxe Edition) 2017 Divebomb

W 1988 roku Deadly Blessing wydał świetny debiut "Ascend From The Cauldron", wkrótce potem EP-kę "Deadly Blessing", jednak zespół wciąż pozostawał w swoistej niszy, a sprawy nie ułatwiał fakt, że ówczesny wydawca grupy, New Renaissance Records wokalistki Hellion Ann Boleyn, ograniczał się tylko do wypuszczania płyt, totalnie zaniedbując kwestie promocji aż dziwne, że takie podejście do sprawy mogła mieć osoba znająca od podstaw realia funkcjonowania muzycznego biznesu. Jednak fakt faktem, że Deadly Blessing po nagraniu dwóch kolejnych demówek mieli dość walenia głową w mur i zespół rozpadł się. Wokalista Larry Betson z gitarzystami i perkusistą szybko założyli jednak kolejny zespół, Optimus Prime. Ta grupa też nie miała szczęścia w czasach supremacji grunge i alternatywnego rocka, dlatego też jej kariera skończyła się równie szybko, po nagraniu "Demo 1991" i innych, równie nieoficjalnych, materiałów. Demówkowy dorobek obu powiązanych ze sobą personalnie zespołów przypomniała właśnie na podwójnej kompilacji "Psycho Drama (Deluxe Edition)" Divebomb Records. Materiał Deadly Blessing trwa ponad godzinę, nagrania Optimus Prime 48 minut, a łącznie mamy tu aż 28, w większości dotąd niepublikowanych, utworów power i thrash metalu w solidnym wydaniu. Fakt, że są to tylko nagrania demo nikogo nie powinien zrażać, bowiem technologia studyjna w Stanach Zjednoczonych lat 80. i wczesnych 90. była już naprawdę zaawansowana wiele polskich płyt wydanych tak do roku 1995 brzmi gorzej od tych próbnych nagrań Amerykanów. Podstawą tego materiału jest demo "Psycho Drama" z roku 1990 - siarczyste, konkretne granie w sześciu odsłonach, niczym nie ustępujące materiałowi z debiutanckiego LP grupy. Kolejne, dotąd niewydane demo "Mechanical Solutions" z tego samego roku nie jest gorsze. Słychać, że zespół w tych najnowszych utworach szedł bardziej w stronę bardziej zakręconego, technicznego thrashu, co potwierdza choćby "Nothing To Fear" - wielka szkoda, że nie było im dane zrealizować drugiego albumu z tymi utworami. Sześć utworów koncertowych nie poraża może jakością, ale powodów do narzekań nie ma, tym bardziej, że dźwięk pochodził pewnie z magnetofonu czy kasetowego dyktafonu. Jedyne demo Optimus Prime to z kolei zauważalna

Dementia - Recuperate From Reality 2017/1991 Heaven And Hell

Rok 1988. Thrash święci artystyczne i komercyjne triumfy na całym świecie, łowcy talentów z Elektry, Atlantic czy Island szukają więc następców Metalliki, Anthrax czy Magadeth, a młodzi ludzie marzą o tym, by pójść w ślady tych zespołów. Również w Onalaska (Wisconsin) znalazło się kilku takich maniaków: Brian Ericson, Mike Walz i Skylar Kennedy zdołali przetrwać okres zmian składu i pierwszych nagrań demo, by w roku 1991 wydać swój jedyny album. "Recuperate From Reality" nie zrobił furory z oczywistych względów, bo nie dość, że akurat data jego premiery zbiegła się w czasie z niesłychanym boomem grunge i alternatywnego rocka, to jeszcze jego zawartość niczym szczególnym nie porywa. Owszem, to thrash solidny, na niezłym poziomie, ale jednak zbyt monotonny. Doskwiera to tym bardziej, że panowie lubują się w długich kompozycjach i miarowych, walcowatych, iście doomowych tempach, przyspieszając tylko okazjonalnie - zapomnijcie o thrashowej łupance na najwyższych obrotach, to nie ten zespół. O tym, że szybsze tempo fajnie urozmaica dany utwór przekonują jednak "Terminal Ecstasy", "Face To Fate" czy "Insane", niestety to jednak nieliczne przykłady takich zrywów. Zdarza się też chłopakom nadmierne zapatrzenie w Metallikę ("Sight Unseen"), ale nie da się też nie zauważyć, że ten ich doom/thrash bywa niekiedy całkiem interesujący ("Funeral March"). Tegoroczne, pierwsze od 26 lat wznowienie "Recuperate From Reality", dopełniają dwa utwory z "Demo 1993": brzmiące słabiej od materiału podstawowego, ale muzycznie znacznie od niego ciekawsze, bo szybsze, lepiej zaaranżowane i z ostrym, histerycznym wokalem. Nie ma tu więc jakiejś totalnej wtopy, ale jako całość "Recuperate From Reality", jedyny album rozwiązanego ostatecznie w 1996 zespołu, zainteresuje tylko najbardziej oddanych thrash maniaków. Wojciech Chamryk

Diamond Head - Death And Progress 2017/1993 Dissonance

Diamond Head to jeden z filarów tak zwanej Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. Grupa, która nagrała kapitalny pierwszy album ("Lightning To The Nations"), odrobinkę słabszy drugi ("Borrowed Time") oraz… dość kontrowersyjny trzeci ("Canterbury"). Na przestrzeni lat 1980-1983 można powiedzieć, że odbyli podróż z nieba do piekła. Ze szczytu na dół. Może nie na samiutki dół, ale było blisko. Dali sobie przerwę, która trwała aż dziesięć lat. Powrócili krążkiem "Death And Progress". I na pewno zaskoczyli. Trzon zespołu, panowie Sean Harris (wokalista) oraz Brian Tatler (gitarzysta), nagrali świeży album. Pachnący latami dziewięćdziesiątymi, ale silnie nawiązujący do klasyki hard rocka. Wiele tutaj melodii, nawet przywołujących jakieś klimaty Whitesnake. Nie razi to jednak. Ta dziesięcioletnia przerwa zrobiła dla Diamond Head bardzo dużo. Widać, że bije z tej płyty jakaś radość grania. Słucha się go naprawdę przyjemnie, mimo, że do heavy metalu tutaj daleko. Troszkę podróżujemy między Anglią, gdzie ewidentnie są korzenie grupy, a Ameryką, gdzie bardzo chcieliby widać być. Stąd te wszystkie tematy a la późne dokonania Davida Coverdale'a. Tak gęsto mieszają ten sos, długo i wytrwale, że jest zjadliwy. Co ważne - ma smak! Chwała, że Tatler i Harris nie chcieli nagrywać płyty na zasadzie by coś komuś udowodnić. Myślę, że poszli po prostu umiejętnie z duchem czasu. Nie dali się jednak stłamsić jakimiś dziwnymi trendami. Chociaż silnie słychać złagodzenie i kierunek bardziej przebojowy prowadzony wprost na Statuę Wolności. Mimo wszystko spod tego amerykańskiego kocyka można wyczuć bicie brytyjskiego serca. To decyduje o sile "Death And Progress". Nie jest to płyta wybitna ale kompletnie nie przynosząca wstydu. Szkoda tylko, że panowie nie poszli za ciosem tylko po raz kolejny zamilkli. Tym razem, jak się okazało na długich dwanaście lat… Album "Death And Progress" to bardzo smaczny posiłek dla wszystkich spragnionych melodyjnego grania niepozbawionego jednak swoistej zadziorności i, można powiedzieć, hard rockowego sznytu. Broń Boże nie można porównywać tej płyty z jakąś z trzech klasycznych spod znaku Diamond Head. Zwyczajnie zrobimy jej wtedy krzywdę, na którą w ogóle nie zasługuje. Dzięki wznowieniu przez firmę Dissonance Productions teraz każdy może na własne uszy sprawdzić, jak brzmi jedyna płyta grupy nagrana w latach 90. Adam Widełka Diamond Head - Evil Live 2017/1994 Dissonance

To musiał być koncert! Milton Keynes piątego czerwca 1993 roku musiało przysłowiowo pękać w szwach. Nie dość, że główną gwiazdą była w apogeum swojej popularności Metallica, to jeszcze jako zespoły poprzedzające miały zagrać The Almighty, Megadeth i Diamond Head. Odrodzone Dia-


mond Head, które chwilę wcześniej wydało "Death And Progress", podeszło do sprawy bez jakichś kompleksów. I to słychać! Złowieszczo nazwana płyta koncertowa to dość nietypowe wydawnictwo. Jest to podwójny album zawierający na jednym krążku zapis występu z Milton Keynes, a drugim odrzuty z ostatniej, wtedy, płyty oraz przeróbki innych wykonawców. Sam koncert zagrany jest na dużym luzie. Słychać, że muzycy, którzy rejestrowali "Death And Progress", już się dotarli. Mimo tego, że dostali gdzieś około czterdziestu minut, wykorzystali je bardzo dobrze. Tłum dostał zarówno porcję nowości jak i żelazną klasykę. Można oczywiście narzekać, że krótko, że mogło być więcej z "Lightning To The Nations", że coś… Właśnie nie - widać, że nie wstydzili się tutaj pokazać z innej strony, że te promowane kawałki naprawdę dobrze zgrały się z starociami. Można jedynie żałować, że faktycznie nie mogli mieć trochę minut więcej. Brzmi to wszystko nieźle, da się odczuć, że to album "live", nie ma tutaj żadnych niepotrzebnych poprawek. Naprawdę słucha się "Evil Live" z niekłamaną przyjemnością. Co do płyty numer dwa to w sumie jak dla mnie mogłoby jej… nie być. Nie przepadam za coverami. Chociaż wszystko w wykonaniu Diamond Head jest w porządku. Sięgnęli po dość nieoczywiste wybory - na warsztat poszły kawałki Montrose, Nazareth i Bad Company. Do tego dołożyli odrzuty z sesji do "Death And Progress", chociaż utwory, które się tutaj znalazły nie zachwycają. Są poprawne ale nic ponadto. Nie wiem, co decydowało, że akurat te nie weszły na regularny album, bo być może właśnie tam zyskałyby coś więcej. Jednak wyciągnięte jako typowe "bonus tracks" nie robią żadnego wrażenia. Przynajmniej na moich uszach. Reasumując - warto nabyć "Evil Live" bo to kawał historii i nie mniejszy kawałek ciekawostek. Chwała, że Dissonance Productions zabierają się za wznowienia tak zacnych pozycji!

paki z miasta pomarańczy na Florydzie także się jej doczekali. Gar wraz z bratem Stew'em Samuelson'em dokooptowali jeszcze dwóch innych grajków i wydali prawie godzinę pokręconej jak baranie rogi muzyki. Akurat pierwszy najbardziej przystępny numer "Dead By 1998" z nośną zagrywką jest prosty i bardzo miło się go słucha. Ale później już mamy łamańce typowe w stylu... Psychotic Waltz i późniejszego New Eden. Choć Fatal Opera porównywana jest też do Damn The Machine ale to chyba z racji grania tam także ex- gitarzysty... Megadeth - Chrisa Polanda, który... też z bratem stworzyli w tym samym czasie podobną stylowo kapele. Widać, że ex- członkowie Megadeth lubili sobie po jazz'ować. Czyli suma sumarum mamy tu do czynienia z progresywnym metalem ale nie w melodyjnym stylu Dream Theater czy Symphony X. Gitara Samuelsona produkuje tu gęstą masę riffów, a przeciągły śpiew Dave'a Inman'a doprowadza do obłędu, np. w "Moving Underground" śpiewanym pod solówke Stewe'a. W tym całym chaosie podoba mi się najbardziej wolny ciężki lekko "dream'owy" balladowy "Overshadowed". Na koniec 14 minutowa psychodeliczna ballada/ cover Jima Hendrixa "Moon Turns The Tides". W o wiele bardziej przystępnej wersji niż hipisowski oryginał. Ale klimat tamtych lat pozostał wciąż w tym utworze. Sekcja nawala niczym z kapeli Jimi'ego, i można zapalić sobie przy tym śmiało skręta. Do omawianej reedycji dołożono jeszcze dwa bonusy - "Not Lost" z drugiego demo "Preproduction 1994" oraz "Fusion Masters" z demo '91 i już wtedy wiadomo było, jaką kapela wytyczyła sobie pokręconą ścieżkę dźwięków. Solówki basowe Travis'a Karcher'a są imponujące! Zresztą mamy tu do czynienia z zawodowcami, tym bardziej trudno się słucha tak pogmatwanej mało melodyjnej muzyki. Z tego powodu nie opisywałem reszty utworów, bo są podobne do siebie strukturą i budową. Choć wolę trochę inny rodzaj progresu w stylu Bad Salad, Mind's Eye, Vanden Plas czy mistrzów z Dream Theater i Symphony X, to jednak warto się zapoznać z fatalną operą braci Smuelson'ów... Mariusz "Zarek" Kozar

Adam Widełka

Fatal Opera - The Eleventh Hour 2017/1997 Divemomb

Fatal Opera - Fatal Opera 2017/1995 Divebomb

To już kolejny zespół z serii spóźnialskich i mało płodnych w albumy, a sama nazwa mało komu coś mówi. No gdyby nie bębnił na nim ex- muzyk znany nam z kapeli Megadeth czyli Gar Samuelson, który nagrał z Rudym dwa pierwsze albumy. Debiut Fatal Opera wyszedł pierwotnie w 1992 roku ale tylko na kasecie. Trzy lata później Massacre Records wypuściła go ponownie w formacie CD. A że ostatnio mamy bardzo dużo reedycji, to w 2017 roku i chło-

Drugi album Florydyjczyków jest znacznie dojrzalszy niż debiut, i słychać to w konstrukcjach zbudowanych utworów jak i w dużej ilości melodii. Wszystkiego jest tu więcej, choć początek płyty nie wróży najlepiej bo pierwsze cztery utwory ciągną się tu wolno jak flaki z olejem. Za to kolejny "Inside/Outside" to przepiękna 5 minutowa ballada z świetnymi solówkami duetu Samuelson/ Bremhe. Perkusja drugiego z zakręconych braci Samuelson'a też nie idzie tu prosto jak w balladach Scorpionsów. Kolejny numer to chyba najgorszy jaki mogli wziąć na warsztat, cover The Beatles -"Lucy In The Sky With Diamonds" i... jest rewelacyjnie przerobiony! Oryginał jest nudny, tutaj jest dynamicznie zmodyfikowany szczegól-

nie w zwrotkach. Kolejne pieśni to typowe łamańce, które szybko wychodzą z głowy. Dopiero przy balladowym "Calling Of Lotar" z niepokojącym nastrojem, można przyjemnie odlecieć. Podobnie jak przy ciężkim połamanym "Guilded Sprinters" z fajną, krótką, zagraną pod koniec solówką w stylu country. I to by było tyle jeśli chodzi o pierwszy dysk. Drugi zaś to remixy wszystkich utworów z dysku nr.1 plus bonusowy wolny trochę psychodeliczny "Swept Away" w sam raz do zajarania przy nim skręta. Utwory pochodzą częściowo z demo "Preproduction 1994" czyli przed wypuszczeniem na CD debiutu. A 13 sierpnia 2017 Divebomb Record postanowiła to wszystko od nowa zarejestrować i mamy tu stare lecz świeżo odnowione zakręcone kawałki. Dlatego oprócz wymienionych tu kompozycji reszta nagrań przelatuje przez głowę niczego w niej nie pozostawiając. Pomimo rewelacyjnej pracy gitar i kapitalnej sekcji, brakuje tu czegoś co by porwało słuchacza i zmusiło go do ponownego włączenia tego albumu. Ale warto mimo wszystko zapoznać się z kolejnym dziełem braci Samuelson'ów, szczególnie, że dwa lata po wydaniu "dwójki" Gar zmarł i tylko kilka płyt po nim pozostało... Mariusz "Zarek" Kozar

Geordie - The Albums 2016 7T's

Jakiś czas temu miałem możliwość posłuchania trzech pierwszych płyt Geordie. Teraz przesłuchałem jeszcze czwarty album "No Good Woman" oraz płytę, która jest sygnowana Brian Johnson and Geordie, a zatytułowana "Revisited". Wszystko to znalazło się w boksie "The Albums" wydanym w zeszłym roku. Jeżeli dobrze pamiętacie muzyka Geordie, to taki specyficzny mariaż glam rocka z hard rockiem, ale też było w nim pełno odniesień do bluesa, rhythm'n'bluesa, rock'n'rolla, a także folku i muzyki tradycyjnej. W jednym momencie kapela potrafiła nieźle przyłoić, aby za chwilę uraczyć nas żenującą popową szmirą. O dwóch pierwszych krążkach "Hope You Like It" i "Don't Be Flooled By The Name" można powiedzieć, że to solidne granie. Natomiast o "Save The World" już nie sposób tak powiedzieć. Prawdopodobnie wtedy zespół i wydawca, za wszelką cenę szukali wielkiego przeboju. Dopuszczono różnej maści songwriterów, co nie przyniosło oczekiwanych rezultatów, a wręcz zachwiało karierą zespołu. To moje wrażenie, ale musiało być coś na rzeczy, bo właśnie wtedy Brian Johnson, zaczął próbować działać na własną rękę. "No Good Woman" to album nagrany z nowym wokalistą Dave' em Ditchburn'em. Wyczytałem jednak, że niektóre nagrania na tym krążku były zarejestrowane jeszcze z Brian'em Johnson'em. Niestety w boksie znalazły się a'la repliki longplayów, na których nie ma szczegółowych opisów. Niemniej w takim "Going To City" czy w bonusowych kawałkach, tak jakby pobrzmiewał głos Johnson'a. No chyba, że Ditchburn potrafił w ostrzejszych kawałkach umiejętnie podszyć się pod

Brian'a. Ogólnie kwestia do sprawdzenia. Muzycznie jest lepiej niż na "Save The World", to powrót do tego co było na dwóch albumach czyli specyficznego połączenia glam rocka z hard rockiem z różnymi naleciałościami. W tym z umiłowaniem do kiczowatych popowych odchyłów, takim jakim jest niewątpliwie instrumentalny kawałek "Victoria", który przypomina mi dokonania francuskiego szansonisty Jo Dassin. Muzycy Geordie nie mieli smykałki do prawdziwych hitów, tychże nie ma też na "No Good Woman". Ba, ogólnie muzyka na tym krążku nie jest też tak dobra jak na wyróżnianych przeze mnie "Hope You Like It" i "Don't Be Flooled By The Name". Z drugiej strony niema też tragedii. Nowe utwory, takie jak "No Good Woman" czy "Wonder Song" mają specyficzny posmak hard rocka i progresu, ciągle jednak pozostając w glamowej estetyce. Niemniej, mnie bardziej pasuje, gdy grupa przeskakuje na ostrzejszego rocka z rock'n'rollowym sznytem, jak w wspomnianych już "Going To City" czy też bonusach z "Dollars Deutsche Marks Silver & Gold" na czele. W tym samym czasie co muzycy Geordie pod komendą Vic'a Malcolm'a wydali "No Good Woman", Brian Johnson próbował solowej kariery. Znalazłem też informację, że działał pod szyldem Geordie II. Jak wiemy nie podziałał zbyt długo, bo w 1980 roku zastąpił Bon'a Scott'a w AC/DC. Jednak zanim to się stało, zdążył nagrać z zespołem kilka nagrań. Były to wyselekcjonowane utwory z pierwszych trzech albumów Geordie. Utwory nabrały zdecydowanie brzmienia heavy ale było to znowu coś pomiędzy, glam rokiem, a Van Halen i ZZTop. Zastrzegam, to tylko moje odczucia. Jednak co by nie mówić, ten materiał, który opublikowano jako Brian Johnson and Geordie, "Revisited" pasuje mi zdecydowanie najbardziej. Aby całkowicie poznać dokonania tego Brytyjskiego zespołu pozostało mi odnalezienie i wysłuchanie albumu "No Sweat" wydanego w 1983 roku przez Neat Records, oraz jedynego krążka kapeli Powerhouse z 1986 roku. Co do muzyków tworzących ten sympatyczny glam rockowy zespól, to Brian Johnson reaktywował swój odłam zespołu w 2001 roku jedynie na parę koncertów, a były lider kapeli, Vic Malcolm w 2014 roku powołał kapelę Dynamite, z którą nagrał album, "Rock Til You Drop". Ogólnie uważam, że warto zapoznać się z muzyką tego zespołu, chociażby ze względu na Brian'a Johnson'a. W sumie próbował robić fajne rzeczy i warto o tym wiedzieć. \m/\m/

Hydra Vein - Rather Death Than False of Faith 1988 Metalother

Istnieją takie zespoły, które zyskują masę fanów, tworzą kolejne płyty i są ogólnie taką definicją gatunku. Jak już możecie się domyślić, Hydra Vein do tego typów zespołów nie należy. No co najwyżej okładka może być definicją niezamierzonego (acz przyjemnego jak dla mnie) turpizmu w odcieniach purpur oraz zieleni. No i warto tu wspomnieć,

RECENZJE

199


że tutaj można odnaleźć podręcznikowy przykład inspiracji takimi zespołami jak Slayer i S.O.D. Czy to sprawia, że cały album powinien zostać strącony w otchłań zapomnienia? Nie. A to, że postanowiłem napisać o nim wspominkę, zostało podyktowane tym, jak dobry materiał został zapewniony przez tą grupę za pośrednictwem ich debiutu. Co mogę powiedzieć na początek o muzyce tego zespołu? Brutalna mieszanina dość prostego, lecz konkretnego riffowania okraszająca teksty o tematyce z filmów grozy (w tym wypadku można ich przyrównać do Rigor Mortis), przez religię aż do problemu samobójstwa. Już nie wspominając o - jak dla mnie - klasycznym utworze tytułowym, którego tekst jest może jednym z bardziej złożonych i chwytliwych, jakie miałem w ostatnim czasie okazję słuchać. Niby niepozorne: Rise against the force of hate. Rather death than false of faith Besiege the world without restraint. Rather death than false of faith Turn around the curse of fate. Rather death than false of faith Rise against the force of hate. Rather death than false of faith Ale wykonane z wystarczającą gracją aby mieć cechy, które przedstawiłem powyżej. Tempa od szybkich, niczym jazda na rowerku bez hamulca z góry o 60 stopniowym pochyle, aż do bardziej wolnych, niczym wsiowe objazdówki wozów konnych w Pcimiu dolnym. Kompozycje, jak już wcześniej wspomniałem są proste, jednak nie nudzą i w połączeniu z wokalizami dają całkiem wybuchową mieszankę. Co do dalszych podobieństw, mogę tutaj przywołać Destruction, Sabbat oraz Possessed, oczywiście są one mniej lub bardziej słyszalne. No i brzmienie tego albumu jest powiedziałbym, bardzo chałupnicze, jednak każdy, kto zjadł zęby na demach wcześniej wymienionych zespołów będzie w mojej opinii kontent. Jacek "Steel Prophecy" Woźniak

Infernal Majesty - Unholier Than Thou

komercyjną wtedy Amerykę. Natomiast w Polsce każdy metalowiec mógł poznać ten album z kasety wydanej przez Metal Mind Records... Co do albumu, mamy tym razem aż 13 utworów, czyli regularną ósemkę plus pięć bonusowych live z oficjalnego "Chaos In Copenhagen 2000". Płytę otwiera od razu tytułowy numer z klasycznym ciężkim rozpoznawalnym brzmieniem. Perkusista nie szczędzi tu, jak i na całym albumie, dwóch kopyt oraz zakręconych rytmów, gitarzystom bliżej jest tu do zagrywek death metalowych niż klasycznych thrash'owych riffów. Wokal Bayley'a też brzmi death'owo, więc można śmiało tu powiedzieć że to thrash/ death tylko bardziej rozciągnięty i w średnich tempach. Więcej tu zmian rytmów, zakrętasów, niż ultra szybkiego młócenia. Każdy utwór trwa ponad 4 minuty, więc jest się nad czym skupiać. Taki "Black Infernal World" to taki ciężki walec, który wolno przejeżdża po przykutym do ziemi człowieku, zaczynając od stóp, by dopiero po czterech i pół minutach skończyć miażdżyć mu głowę. Za to mój ulubiony "Roman Song", którego tekst bynajmniej nie dotyczy mojego sąsiada Romana, to już szybsza jazda z kapitalnym melodyjnym refrenem. Podobne są i następne kawałki, jak szybki o wymownym tytule "Where Is Your God" z galopującymi jak suchoty u Chopina riffami. Album kończą dwa numery już nie takie szybkie lecz dalej w średnich mięsistych ciężkich tempach. Kolejne bonusowe pięć piosenek pokazuje nam jak Kanadyjczycy świetnie odgrywają na żywo swoje ciężkie, połamane kawałki. Infernal Majesty różniło tyle od swoich ziomków z Sacrifice czy Razor, że Infernal postawiło na ciężar i mięsiste brzmienie, a nie na szybkość i suchą barwę. Inną sprawą jest też to, że drugi album ukazał się dopiero 11 lat od wydania debiutu, a muzyka zbytnio się nie zmieniła. Wtedy prawdopodobnie zespół, jak to się potocznie mówi, "wypadł z branży". Choć wolę pierwszą płytę to warto mieć w swojej kolekcji i tą drugą. Omawiana reedycja zbiegła się też z wydaniem w tym samym roku nowej płyty Kanadyjczyków "No God", więc zespół postanowił mocno o sobie przypomnieć, że oprócz Annihilator'a i Bryan'a Adamsa są w Kanadzie i inni rzeźnicy... A już tak na całkiem poważnie to polecam całą dyskografie omawianej kapeli, bo to thrash o innym cięższym niż reszta charakterze, tylko dla cierpliwych i wytrzymałych...

1983 roku wręcz nie było chwili, żeby nie ukazywała się jakaś świetna płyta. To były piękne czasy dla heavy metalu, dla kapel pokroju Iron Maiden, Saxon, Raven, Def Leppard, Satan, Diamond Head i wielu innych. Właśnie wtedy do stawki dołączył ten potężny muzyczny kocur. Zrobili to w iście przeszywającym stylu. Album "Power Games" zbudowany jest na wzorcach wcześniej debiutujących zespołów, jednak kreśli swój styl. Wtedy wszyscy grali dość podobnie, co nie znaczy, że wtórnie, każda z płyt ukazujących się wtedy była jasno przyporządkowana do wykonawcy. Tak samo jest z Jaguar. Grupa wtedy zaatakowała mocnym, soczystym brzmieniem, odpowiednio gęstym, nawet trochę dusznym. Charyzmatyczny wokal pozwalał na stworzenie chwytających za gardło linii melodycznych idealnie współgrających z pracą gitary. Ależ w tej płycie jest wściekłości, dźwięki pędzą na nas niczym dziki kot. Sama słodycz brytyjskiej muzyki metalowej. Kapitalnie zgrana, kapitalnie zagrana. Można oczywiście dociekać, że tu i tam są jakieś niedociągnięcia, może inaczej dałoby się coś zaaranżować, ale trzeba mieć świadomość, że mamy do czynienia z debiutem kapeli w 1983 roku. Wtedy mieli czymś innym zaprzątnięte głowy chcieli wejść na szczyt. Co na chwilę się udało. Album "Power Games" jednak postawił tak mocno poprzeczkę, nie tylko dla konkurencji, ale też dla samej grupy Jaguar. Wydany rok później "This Time" niestety nie udźwignął mocy poprzedniczki. Dobrze, że takie płyty jak "Power Games" wracają do obiegu w reedycjach. Dobrze, że są jeszcze firmy, chcące ponownie wydawać takie, można powiedzieć, lekko zapomniane już krążki. W przypadku najnowszego wznowienia, tym razem przez Dissonance Productions, mamy dodane trzy utwory bonusowe w stosunku do oryginalnego wydania. Również odświeżona jest okładka - co dla mnie nie jest koniecznym zabiegiem. Dano więcej "życia" w kolory, również zaznaczono wyraźniej rekwizyty w postaci rakiety, czołgu, żetonów czy karty do gry. Czcionka również została odrobinę zmieniona. To oczywiście tak na marginesie, najważniejsze jest to, że znów można regularnie nabyć taką istną perełkę NWOBHM.

ianej przez dany zespół stylistyki, liczyło się jak najbrutalniejsze granie na najwyższych obrotach i taka jest też muzyka z tej kasety, przez samych muzyków określana jako "aggressive thrashcore". Część z tych utworów Leviathan nagrał też na oficjalne demo "Memento Mori" podczas sesji w lutym 1990 roku w studio Akademickiego Radia Wrocław. Dźwięk stał się oczywiście znacznie lepszy, a do wyraźnych thrashowych naleciałości - kłaniają się tu choćby stary Kat czy Hellias - doszły też wpływy death metalu co nadało całości jeszcze brutalniejszego charakteru. Nic dziwnego, że kaseta szybko doczekała się bardziej oficjalnej edycji dzięki firmie Phonex, a zespół - w ponownie nieco zmienionym składzie nagrał kolejny materiał. "C'est La Vie" powstało latem 1991r. w tym samym studio, przynosząc jeszcze ostrzejszy i ciekawszy muzycznie materiał, thrash/ death bardzo intensywny, chociaż nie pozbawiony też nawiązań do bardziej tradycyjnego metalu. Prężnie wówczas działająca firma Baron nie przegapiła szansy: nie dość, że wiosną 1992 roku wydała "C'est La Vie", ale wznowiła też "Memento Mori", a zespół stał się już doskonale znany fanom w całym kraju również dzięki kolejnym koncertom oraz pojawianiu się na łamach zinów oraz w podziemnej rubryce oficjalnego "Metal Hammera". Niestety Leviathan nie zdołał pójść za ciosem, a liczne problemy, w tym zmiana wokalisty, miały znaczący wpływ na status zespołu. Jego nowe wcielenie nagrało co prawda w roku 1994 kolejny materiał długogrający, ale "Massive Project" nigdy nie ukazał się oficjalnie. Może to i dobrze, skoro pod wpływem ówczesnych trendów grupa poszła bardziej w kierunku groove thrash metalu i modnych brzmień z Brooklynu, nie unikając też wypraw w rejony szeroko rozumianej alternatywy... "Memento Mori"/ "C'est La Vie" to jednak Leviathan taki, jaki warto zapamiętać: pełen mocy i agresji, z utworami, które zniosły próbę czasu - kompaktowa wersja tych demówek powinna więc znaleźć się w kolekcji każdego fana prawdziwego metalu. Klasyka, czyli ocena jak zawsze: najwyższa. Wojciech Chamryk

Adam Widełka

Mariusz "Zarek" Kozar

2017/1998 Vic

Każdy thrash maniak pamięta Infernal Majesty z ich debiutu "None Shall Defy" z 1987 roku, który torpedował wtedy wszystkie kanadyjskie, jakże inne od tych amerykańskich thrash'owych kapel. A to już trzecia wersja ich drugiego też świetnego albumu, który pierwotnie ukazał się w 1998 roku, czyli w niekorzystnych dla thrash metalu czasach. Wtedy Ameryka żyła Korn'em, Machine Head i Fear Factory, nikt nie był zainteresowany muzyką Manowar czy Virgin Steel, tylko Iced Earth wypłynął na szersze wody. Choć gotyk oraz death i black metal miały się dobrze. W Europie zadziwiała wtedy Anathema czy Nightwish, nie wspomnę o zabójczym Meshuggah. A klasyczny heavy metal dopiero co odradzał się z popiołów (Hamerfall, Edguy Rhapsody, Primal Fear), mimo, że Grave Digger czy Rage wciąż wydawały wspaniałe albumy. Nie dziwi więc, że Kanadyjczycy nie mieli szans przebić się przez wielką

200

RECENZJE

Metal Mirror - The Dingwalls Tapes Live in London 1981 Leviathan - Memento Mori/C'est La Vie 2017/1991/1990 Thrashing Madness

Jaguar - Power Games 2017/1983 Dissonance

Jaguar. Tak dumny i potężny wielki kot, że nie tylko dał logo jednej z najsłynniejszych firm motoryzacyjnych ale posłużył za nazwę dla jednej z ciekawszych brytyjskich kapel. Nie należy się dziwić - zwierzę dysponuje mocarną budową i silnym zgryzem, potrafiąc przedziurawiać skorupy gadów, a płyta "Power Games" była zdolna do podobnych rzeczy na uszach słuchaczy. Debiut Jaguar przypadł na złote lata Nowej Fali Brytyjskiego Heavy Metalu. W

O tym wrocławskim zespole pamiętają obecnie najstarsi/najwytrwalsi maniacy rodzimego podziemia przełomu lat 80. i 90., ale w owym czasie Lewiatan - Leviathan był jednym z naszych najciekawszych zespołów, mając na koncie liczne koncerty i trzy kasety demo. Dzięki Thrashing Madness można ich już posłuchać z kompaktowego krążka i jest to jednocześnie premiera tych materiałów na cyfrowym nośniku. Zespół zaczynał od surowego thrashu, czego potwierdzeniem jest zawartość debiutanckiego "Demo 1989", zamieszczonego na końcu wydawnictwa jako bonus. Nie było wtedy takich podziałów i maniakalnego szufladkowania według upraw-

2017/1981 High Roller

Ten koncertowy album nie jest żadną nowością dla fanów i kolekcjonerów, bowiem kilkanaście lat temu ukazał się już w dwóch częściach na winylu. Teraz High Roller Records pokusiła się również o wydanie wersji CD, zbierając całość koncertu Metal Mirror z londyńskiego Dingwalls Club z czerwca 1981 roku na jednym dysku. Wbrew pozorom jest to dobrze brzmiący, nie ustępujący niczym oficjalnym wydawnictwom live z tamtych czasów, koncert, składający się z 12 utworów. Mamy tu więc nie tylko oba numery z jedynego singla grupy czy "Hard Life" z kompilacji "Heavy Metal Heroes Vol. 1" oraz przeróbkę "One Night" Elvisa, ale też solidny przegląd nie gorszych od nich utworów - znanych tylko z nagrań de-


mo, bądź nigdy nie zarejestrowanych. Muzycznie Metal Mirror było wówczas najbliżej do Tygers Of Pan Tang z okresu debiutanckiego LP, mamy tu więc do czynienia z dynamiczną, surową brzmieniowo, ale też całkiem przebojową odmianą NWOBHM. Czasem zakorzenioną jeszcze w hard rocku lat 70. ("Running For A Living"), częściej jednak już nowocześniejszą, typowo metalową (siarczysty opener "Tiger Of The Street", "Midnight Eyes" czy kilka innych utworów). Sama rejestracja tego koncertu też jest oldschoolowa, pozostawiono bowiem wszystkie, niekiedy dość długie, zapowiedzi wokalisty Camerona Vegasa, są też tradycyjne, gitarowe solówki Paula Butterwortha i Chrisa Haggerty'ego, wieńczące odpowiednio: 11-minutowy "Getting Higher" i "Crazy". Dla zwolenników Nowej Fali Brytyjskiego Metalu nie uznających gramofonów zakup "The Dingwalls Tapes - Live in London 1981" na CD wydaje się więc wręcz obowiązkowy. Wojciech Chamryk

Onslaught - In Search Of Sanity 2016/1989 Dissonance

Trzecia płyta Anglików, trzeci wokalista i trzecia zmiana... stylu! To bardzo kontrowersyjny/nielubiany album, więc tym bardziej chcę go w paru słowach opisać. Tym bardziej, że Onslaught zmienił wytwórnie z metalowej Under One Flag na nieznany nikomu London Records! Po rewelacyjnym debiucie jakim był świetny "Power From Hell" gdzie gęste riffy były połączeniem Venom i Possessed, w dodatku z dobrym wokalistą Paul'em "Mo" Mahoney'em. Potem Onslaught albumem "The Force" zmienił muzyczny kurs na a'la Slayer, z mało przekonującym mnie wtedy wokalistą Sy Keeler'em i jego wrzeszczącym wokalem wyjętym prosto z "Show No Mercy" Slayer'a. Rok później wydali jeszcze koszmarnego singla "Let There Be Rock" z mało udaną wersją coveru AC/DC i przyszedł czas na kolejne zmiany! Mało znana wytwórnia London Records mocno "zasugerowała" kapeli zmianę wokalisty, zmianę muzyki i skrajnie wypolerowaną produkcję w zamian za sukcesy w przyszłości i kapela złapała przynętę! Usunęła Sy Keeler'a i na jego miejsce powołała nowego wokalistę o wysokiej, chropowatej barwie głosu Steve'a Grimmett'a, znanego z Grim Reaper, co akurat - jak dla mnie - było dobrym posunięciem. Do składu dołączył też nowy gitarzysta Rob Trotman, który zajął miejsce ponoć słabego Jase'a Stallarda, który był wcześniej basistą. Inna sprawa w całym tym zamieszaniu miała tu się sprawa z suchym wypolerowanym brzmieniem "In Search Of Sanity" podobnym do "And Justice For All" Metalliki czy "When The Storms Come Down" Flotsam And Jetsam". Analogiczna sytuacja jak z Onslaught (choć ekipie Hetfield'a nic a nic to nie zaszkodziło). A muzyka... to wciąż rasowy thrash metal ale już nie z pod znaku trzech szóstek i pentagramu, tylko w stylu Metalliki czy Anthrax. Zespół całkowicie odciął się od swojego szatańskiego oblicza, nawet logo kapeli i

okładka jest inna niż zwykle. Zaskakujący album otwiera długie pięcio-minutowe intro "Asylum", po którym od razu atakuje nas ciętymi riffami tytułowy "In Search Of Sanity". Kapitalny numer, brakuje mu tylko, brzmienia z "The Force". Słychać tu dojrzałe przemyślane aranżacje i przede wszystkim solówki, a nie tylko prymitywny łomot z poprzednich albumów. Dalej jest podobnie, singlowy "Shellshock" to świetny ciężki numer, ale najbardziej ze strony A. podoba mi się szybki skoczny "Lightning War" z przepięknymi solówkami. No i pierwsza stronę płyty kończy cover AC/DC "Let There Be Rock" o wiele lepiej zrobiony niż dwa lata wcześniej z Sy Keeler'em! W dodatku o ponad minutę krótszy i mniej podobny do oryginału niż jego poprzednia wersja. Za to bardzo podobny do stylistyki... omawianej płyty, szczególnie na samym końcu utworu. "Blood Upon The Ice" to także ciężki kawałek mięcha, a kojarzy mi się z Anthrax'em, jak w ogóle i cała płyta. Po tym następuje piękna nastrojowa... ballada, trwająca tylko dwanaście i pół minuty. Chłopaki pozazdrościli Amerykanom "One", ale kawałek jest bogaty w solówki, jak i w stopniowanie napięcia. Mnie wtedy jako siedemnastolatkowi podobało się, tak jak i teraz. Jest tu nawet solówka na basie James'a Hinder'a, który podobnie jak nowy gitarzysta, przyczynili się do skomponowania większości materiału na ten albumu. Na koniec mamy tu szybki "Powerplay" z świetnymi ciętymi riffami i w samym finale, z dodonałymi solówkami a'la Iron Maiden granymi w duecie. I cóż mogę powiedzieć o całym albumie? Świetne zaaranżowane kompozycje, świetny wokal, wciąż jest to thrash ale trochę złagodzony, nie taki diabelsko szaleńczy, jak na poprzednich dwóch albumach. Płyta traci tylko na produkcji i brzmieniu Sama nazwa zobowiązywała, więc nie dziwi fakt, że starzy fani od kapeli odwrócili się. Ziomkowie z Xentrix też na trzeciej płycie złagodzili brzmienie ale wciąż był to ten sam Xentrix. Co do Onslaught, to w końcu również Grimmet odszedł z kapeli, a wytwórnia London Records nie przedłużyła kontraktu i Onslaught zakończył działalność. Ciekaw jestem jakby brzmiała ta płyta z Sy Keeler'em pod skrzydłami Under One Flag, ponoć były plany na ponowne nagranie "In Search Of Sanity" z Sy'em... Jak kogoś drażnił śpiew Steve'a Grimmett'a już w Grim Reaper to na pewno w Onslaught też mu sie nie spodoba, szczególnie z takim strasznie płaskim brzmieniem gitar. Ale album jest godny polecenia nawet po 28 latach od jego wydania... Mariusz "Zarek" Kozar

Prosecutor - Krew czarnej ziemi 2017/1992 Thrashing Madness

Po 25 latach od premiery debiutancki i zarazem jedyny album bytomskiego Prosecutor doczekał się kompaktowego wznowienia nakładem Thrashing Madness. Wcześniej "Krew czarnej ziemi" dostępna była tylko na kasecie Baron Records - przypomnę, że firma z Piekar Śląskich w pierwszej połowie

lat 90. była prawdziwym monopolistą na naszym rynku, wydając na taśmach, a niekiedy też na płytach CD, wiele polskich zespołów thrash, black i deathmetalowych. Prosecutor ukazał się tyko na kasecie i fajnie, że po latach można posłuchać tego materiału również z CD, tym bardziej, że w żadnym razie nie jest to jakieś archaiczne wykopalisko dla muzycznych archeologów, ale świetny thrash wysokich lotów. Dlatego tylko w tym, że akurat wtedy takie granie nie było już zbyt popularne upatruję przyczyn, że "Krew czarnej ziemi" przeszła praktycznie niezauważona, docierając tylko do najzagorzalszych maniaków - inni preferowali już death czy black metal. Tymczasem Prosecutor łoił szybki thrash w germańskiej odmianie: surowy, intensywny i piekielnie dynamiczny. Brutalności poszczególnym utworom dodają też agresywne wokale Pawła Piekarskiego, któremu blisko było do deathowego ryku Co istotne zespół nie unikał też dłuższych, zróżnicowanych aranżacyjnie kompozycji, vide "Lód" czy "Embrionalna śmierć"; mamy tu również partie bardziej melodyjne, liczne solówki oraz klimatyczne zwolnienia - niekiedy z melodeklamacją czy czystym śpiewem, chociaż ten ostatni nie brzmi zbyt pewnie. Nie zmienia to jednak faktu, że "Krew czarnej ziemi" to już klasyk rodzimego metalu, a do tego album nagrany w schyłkowym okresie pierwszej fali thrashu, więc tym bardziej warto go docenić. A ponieważ zespół od kilku lat jest znowu aktywny, to być może doczekamy się też kolejnego albumu? Póki co jest wznowienie debiutu, wzbogacone utworami koncertowymi z roku 1992: trzema w niezłej jakości z festiwalu jarocińskiego oraz pięcioma bardziej bootlegowymi z ZDK "Filar" w Bytomiu-Miechowicach. Wojciech Chamryk

Rick Derringer - Joy Ride - Solo Albums 1978 - 1980 2017 HNE/Cherry Red/Sony

W sumie dość niedawno poznałem część dokonań Rick'a Derringer'a były to albumy jego kapeli Derringer nagrane w latach 1976 - 1978. Teraz przyszła pora aby zapoznać się z jego dokonaniami solowymi. Box "Joy Ride" zawiera cztery studyjne albumy. Dwa wydane przed okresem zespołu Derringer ("All American Boy", "Spring Fever") oraz kolejne dwa, które powstały po rozwiązaniu się wspomnianej grupy ("Guitars And Women", "Face To Face"). Rick kojarzony był przeze mnie, jako gitarzysta blues-rockowy, a jego dokonania w Derringer oceniałem dość wysoko, w każdym razie warte były swojego odkrycia. Z tego powodu śmiało sięgnąłem po solowe dokonania Derringer'a. Jego debiutancki album "All American Boy" (1973), zaczyna się wyśmienicie. "Rock And Roll Hooche Koo", to właśnie zadziorny blues-rockowy kawałek, który Rick napisał na potrzeby Johnna Wintera i został umieszczony na albumie "Johnny Winter And" z roku 1970. W wersji Derringer'a odnajdziemy pewne odniesienia do rock'n' rolla, boogie, hard rocka i odrobinę soulu, no i ma klimat lat siedemdziesią-

tych, co niektórzy określają jako hipisowskie nawiązania. Właśnie ten klimat jest bardzo ważny na tej płycie. Jednak reszta krążka nie jest wypełniona bluesrockiem, znajdziemy tam zupełnie inne brzmienia. Zaskakuje już drugi utwór, "Joy Ride", który jest cudowną instrumentalną miniaturą, świetnie zrównoważona klimatycznie, bazująca na rocku ale z większą dozą rocka progresywnego oraz lekką latynoską rytmiką. Jest ona wstępem do rockowej ballady, "Teenage Queen", napisanej i zagranej na tyle ze smakiem, że nie można posądzić jej o komercję. Choć w tle smyki też słychać. Inaczej jest w przypadku "Chip Tequila", skocznego przebojowego kawałka, w którym góruje country, choć lekki rock'n'roll też przebija. Zaś "Uncomplicated" to rasowy wysoko oktanowy rock. Podobnych kompozycji jest jeszcze dwie, "Teenage Love Affair" i "Slide On Over Slinky". Pierwsza jest bardziej rock'n'rollowa, druga zaś bardzie rhythm'n'bluesowa. Nie ukrywam, że wolałbym aby właśnie takie utwory przeważały na albumach Derringer'a, ale niestety tak nie jest. Po "Uncomplicated" mamy do czynienia z balladową piosenką "Hold", która jest typowym radiowym produktem tamtych czasów. Nie inaczej jest z "The Airport Giveth (The Airport Taketh Away)", która przynajmniej ma udany finał w postaci epickiego soulowego chóru. Do tego grona z pewnością należy piosenka "It's Raining", tej to chyba Bee Gees by sie nie powstydził. Mamy jeszcze instrumentalny znakomity utwór "Time Warp", wręcz z "santanowską" sekcją rytmiczną oraz zamykającą album mainstreamową balladą "Jump, Jump, Jump", lecz z świetnym jazzowym fortepianem. Generalnie mam mieszane uczucia co do tego solowego albumu Rick'a Derringer'a. Muzycznie, jak w przysłowiowym od sasa do lasa, no i sporo ówczesnej komercji. Ogólnie, to zmieszanie będzie towarzyszyło mi także przy kolejnych albumach, które znalazły się w tym boxie. Następny album "Spring Fever" (1975) rozpoczyna się dość zadziornym bluesrockowym kawałkiem "Gimme More". Jak już napomknąłem takie kompozycje najbardziej mi odpowiadają, a mamy jeszcze "Still Alive Amd Well", czy kończący album "Skyscraper Blues". Jednak wraz "Gimme More" przychodzą pewne zmiany. Po pierwsze, znika duch lat hipisowskich. Po drugie, muzyka pozostaje w kręgu mainstreamowym, ale w pojęciu takim, jak rock grany przez Bruce'a Springsteen'a czy Tom'ego Petty, gdzie wyróżnikiem dla kompozycji Derringer'a są właśnie wspominane blues rockowe korzenie. Całe szczęście nie ma krążku radiowych piosenek, chociaż znalazł się tu cover "Hang On Sloopy" zespołu The McCoys, który był numerem jeden w Stanach w roku 1965. No, ale wybór tej piosenki zdaje się całkowicie zrozumiały, jakby nie było, Rick współtworzył The McCoys. Dla fanów Springsteen'a czy Petty'ego to "Spring Fever" z pewnością bardzo solidne granie. Za to dla zwolenników hard rocka, tym bardziej dla fana heavy metalu, to muzyka, która raczej nie przykuwa uwagi. Po dwuletnim epizodzie z grupą Derringer, Rick powraca z płytą "Guitars And Women" (1979), a wraz z nią wraca do grania typowego amerykańskiego rocka. Najwidoczniej właśnie w takiej muzyce czuje się najlepiej. Zastanawiam się, czy fani w Stanach czy Europie czuli się z nim również dobrze. Bo w Polsce to chyba raczej nie. Generalnie krążek "Guitars And Women" jest bez historii, nie bardzo wiem nawet, która z kompozycji mogłaby przypaść do gustu fanom

RECENZJE

201


Springsteen'a czy Petty'ego. Solidne rockowe granie ale ciężko wskazać na jakiś przebój. Za to fanom hard'n' heavy może spodobać się zadziorny "It Must Be Love", ale wiadomo to margines w solowej twórczości Derringer'a (przynajmniej tej wczesnej). Ostatni album z boxu "Face To Face" (1980), muzycznie kontynuuje drogę obrana przez Rick'a. Niemniej pewna zmian wkracza, a mianowicie dochodzą elementy, które znane są m.in. z twórczości Jeff'a Lynne'a. A chodzi o pewne muzyczne ciepło i melodyjność. Nawet wyobrażam sobie, że takie "Burn The Midnight Oil" mogło być przebojem. Także "Face To Face" to całkiem pozytywna płyta. Zaskakują jednak dwa kawałki. Pierwszy to "Jump, Jump, Jump", utwór znany z pierwszego albumu, ale tu znalazł się w wersji "live" i zaaranżowany na modę dość ciężkiego blues-rocka, dzięki czemu ta ballada zabrzmiała bardzo elektryzująco. Drugi zaś to cover "My My, Hey Hey (Out Of The Blue)" Neil'a Young'a, również w ciężkiej i koncertowej wersji. Mimo, że te wersje bardzo przypadły mi do gustu, to ogólnie za bardzo odstają na tle reszty albumu i na pewno nie są wyznacznikiem solowych dokonań Rick'a Derringer'a. Podsumowując box "Joy Ride - Solo Albums 1978 - 1980" solowe dokonania Rick'a są zdecydowanie z dala od blues-rocka, którym intrygował w kapeli Derringer, przez co są niewielkie szanse aby interesował się nim ktoś, kto jest zwolennikiem hard rocka. Za to fani takich wykonawców, jak Bruce Springsteen, John Cougar Mellencamp, Tom Petty, Don Henley czy Bob Segar, mogą brać go w ciemno. Tak mi się wydaje. Rock wykonany przez Rick'a Derringer'a jest na solidnym poziomie, ma wiele fajnych momentów, więc ma spore szanse aby zainteresować właśnie takich słuchaczy. \m/\m/

jak brzmiały pierwsze koncerty tego zespołu. Możemy zorientować się także, jak zmieniał się ich repertuar wraz z wydawanymi kolejno albumami. Większość nagrań wykorzystywanych w koncertowym secie pochodzi z dwóch pierwszych krążków "Rock City" i "Narita". Jak wiadomo bardzo ważnych dla historii heavy metalu. Na początku muzycy uzupełniali swój repertuar coverami np. "Shoot Shoot" (UFO), "Fox On The Run" (The Sweet) czy "Higway Star" (Deep Purple). Mieli także specjalnie przygotowany medley czy też popisy solowe. Można też wyłapać iż z początku ich muzyka była inspirowana nie tylko NWOBHM* ale hard rockiem, blues rockiem i rockiem pokroju Cream, Montrose czy Ten Years After. Z łatwością można też zorientować się, że na gitarzystów mieli wpływ ówczesne tuzy gitary, Eric Clapton, Ronnie Montrose czy Rick Derringer. Z czasem muzycy swoja muzykę przekuli w heavy metal, power metal czy też speed metal. Co jest już do wychwycenia właśnie na wspomnianych albumach "Rock City" i "Narita". Ze względów nostalgicznych i historycznych ten box ma rację bytu, na nowo możemy nacieszyć się grą nieodżałowanych Mark'a Reale'a czy też wokalami Guy'a Speranza. Co więcej, tym co z głowy dawno uleciał kawałek "Rock City", gwarantuję, że po przesłuchaniu tego wydawnictwa na nowo w niej zagości. Natomiast na pocieszenie tym co za mało Riot, dodam, że powinni spodziewać się kolejnej części tego boxu. Sugeruje to "Volume 1" w tytule. Hear No Evil/Cherry Red charakteryzują się dużą jakością swoich poczynań. Ci co przygotowali te wszystkie materiały do wydania, włożyli w to dużo czasu i serca. Jednak coraz mniej podobają mi się ich poczynania estetyczne. Okładki płyt z tego wydawnictwa jak dla mnie są słabe. Grafiki nie ratuje nawet pomysł, że układając po kolei płyty otrzymujemy logo Riot. W tym wypadku przydąłby się grafik z dobrymi pomysłami, takimi estetycznie nawiązującymi do hard'n'heavy, ogólnie zdecydowanie lepszymi niż tymi proponowanymi nam teraz. Niemniej "The Official Bootleg Box Set Volume 1. 1976-1980" to ważna pozycja dla fana tego zespołu, lecz żaden mus. \m/\m/

Riot - The Official Bootleg Box Set Volume 1. 1976-1980 2017 HNE

Znam ludzi, którzy z zamiłowaniem kolekcjonują bootlegi. Mają je w przeróżnych formatach. Wśród nich widziałem przepięknie wydane cacka, których nie powstydziliby się oficjalni wydawcy. Jakość tych nagrań jest przeróżna, ale nie mają co równać się do oficjalnych koncertowych wydawnictw. Jednak mogę to zrozumieć, sam przecież swego czasu zasłuchiwałem się kasetami z nagraniami z prób przeróżnych zespołów, a to też był sport ekstremalny. Niemniej cała sprawa dawno mnie minęła i nie przepadam ani za bootlegami, ani za rehersalami. Dlatego do "The Official Bootleg Box Set Volume 1. 19761980" nie podchodziłem z entuzjazmem. Na sześciu dyskach, zebrano różne materiały z różnych okresów czasu i miejsc. Pierwsze z nagrań odbywały się w małych klubach, a ostatni występ, zarejestrowany został na Monsters Of Rock w Castle Donington w 1980 roku. Pierwsze są marnej jakości, a ostatni z wymienionych materiałów dźwiękowych jest zdecydowanie najlepszy. Mimo wad brzmieniowych, nagrana muzyka w prawdziwy sposób relacjonuje nam

202

RECENZJE

* Porównanie muzyki wczesnego Riot do NWOBHM bardzo mi pod pasowało, ale trzeba zauważyć, że to jednak Riot bardziej mógł inspirować ten nurt, jakby nie było, Riot rozpoczynał karierę w 1975 roku, a ich pierwsze płyty ukazywały się kolejno, w 1977 i 1979 roku.

Skid Row - Skid / 34 Hours 2017/1971/1970 BGO

Irlandzki Skid Row to do niedawna był dla mnie "mitycznym" zespołem. Od momentu gdy Gary Moore trafił do Thin Lizzy wiedziałem, że wcześniej grał we wspomnianym Skid Row. Jednak nigdy nie miałem okazji aby posłuchać tego zespołu. Tak się złożyło. Trwało to aż do tego roku. Niedawno BGO Records wznowiła dwa pierwsze albumy Skid Row "Skid" (1970) i "34 Hours" (1971) i po raz pierwszy mo-

głem posłuchać ich muzyki. Wymienione albumy pochodzą z pierwszego okresu zespołu. Trwał on od października 1967r. do sierpnia 1972r. Wtedy grupa działała w składzie Gary Moore (vocal, guitar), Brush Shiels (vocal, bas) i Noel Bridgeman (perkusja). Kolejny etap tego zespołu to lata 1973-1976. Już bez Gary Moore'a, który przeszedł do Thin Lizzy. Najnowszy etap rozpoczął się w 2012 roku. Uzupełnieniem pierwszego szczebla kariery to album "Skid Row" z 1984 roku, na którym zgromadzono nagrania demo z 1969 roku. W 1989 roku wyszedł kolejny krążek "Skid Row", tym razem znalazł się na nim trzeci studyjny album zarejestrowany w 1971r., lecz wcześniej nigdy nie wydany. Natomiast w 2006 roku wydano "Live And On Song", gdzie umieszczono nagrania z dwóch pierwszych singli wydanych przez Song Records oraz nagrania z BBC zarejestrowane w 1971 roku. Nagrania "live" zostawiło po sobie również drugie wcielenie kapeli, płyta nosiła tytuł "Alive And Kicking", a wydana została w 1976 roku. Natomiast ostatnie nagrania pochodzą z 2012 roku, wtedy to ostatnie wcielenie bandu nagrało album "Bon Jovi Never Rang Me" (Bruised Records). Z tego co zauważyłem, to Skid Row ma swoje tajemnice i ciekawostki. Niech za dowód posłużą fakty, że z zespołem przez jakiś czas byli związani nie byle jacy muzycy m.in. Phil Lynott, gitarzyści Eric Bell (Thin Lizzy) i Paul Chapman (UFO), a także perkusista John Wilson (ex-Them, Taste). Wróćmy jednak do zawartości płyt "Skid" i "34 Hours". Znalazła się na nich muzyka typowa dla tamtych czasów, był to ciężki blues grany przez białych młokosów, ale za to bardzo urozmaicony. Raz był on zagrany na luzie ("Virgo's Daughter" z pierwszego albumu), innym razem z pewnym wyrafinowaniem ("The Man Who Never Was" ze "Skid"), raz w bardzo bezpośredni sposób ("First Thing In The Morning" z "34 Hours") innym razem dość zawile ("The Love Story" z drugiego krążka), a we wszystko wpleciono duch improwizacji, zdaje się, obecnie mocno zapomniany sposób muzykowania. A to chyba jedna z ważniejszych cech muzyki przełomu lat 60/70. W swoje improwizacje i bardziej rozbudowane formy, muzycy z dużą łatwością wplatali również, elementy jazzu czy też jazz-rocka. Od czasu do czasu, w muzyce Irlandczyków pojawia się też rozluźniający kawałek, w postaci piosenki zbliżonej do country czy też folku ("Heaping Home Again" z "Skid", czy "Lonesome Still" z "34 Hours"). Taki zabieg dość dobrze rozładowuje napięcie i skupienie przy słuchaniu dość gęsto granej muzyki przez Skid Row. W swoim czasie, Irlandczycy nie byli zbytnio wyróżniającym się zespołem, ale ich muzyka po latach broni się, i wystawia dobrą opinię muzykom, którzy nie do końca chcieli się poddać mainstreamowym regułom rynku. Myślę, że ci co uwielbiali ostatni bluesowy okres Gary Moore'a, to chętnie przygarną omawiane płyty. Ja swoja ciekawość zaspokoiłem, lecz nie przerodziła się ona w wielką ekscytację, więc specjalnie nie będę szukał pozostałych albumów wymienionych na początku recenzji. Niemniej, gdy przydarzy sie okazja, to nie będę unikał z nimi kontaktu. Irlandzki Skid Row to głównie propozycja dla fanów rocka przełomu lat 60./70., a także białego bluesa i rhythm'n'bluesa. \m/\m/

Tempory Insanity - Final Walk 2017 Divebomb

Ten band powstał w Bostonie w połowie lat 80. Początkowo zajmował się graniem coverów Rush, Iron Maiden, Metalliki, i wielu innych znanych kapel. Skład zespołu ustabilizował się w roku 1987, kiedy do Michaela Lucantonio (gitara) i Randy'ego Odierno (perkusja) dołączyli basista Steve Cloutman i wokalista Glen Rice. Wtedy też zaczęli komponować własny materiał. Dwa lata później światło dzienne ujrzała jedyna oficjalna kaseta demo, "T.I.D.C." Po dokooptowaniu drugiego gitarzysty, Jeffa Kody, Tempory Insanity zarejestrował kolejne utwory w studio. W tym też czasie grali koncerty między innymi u boku Flotsam and Jetsam, Wargasm i White Zombie. Zainteresowała się nimi wytwórnia Maze Records, niestety finalnie nie doszło do podpisania umowy. W efekcie nagrań nie wydano przez wiele lat. Minęło ponad ćwierć wieku i materiałem zainteresowała się Divebomb Records, wydając trzy demówki na płycie, pod wspólnym tytułem "Final Walk" (to również tytuł jednej z kompozycji, na pierwszym demo). W sumie 18 utworów. Grafika z okładki przypomina uliczny styl grafficiarzy i w sumie pasuje do muzyki. U wylotu ulicy ogromna czacha, czeka na połknięcie zmierzającego w jej kierunku thrashera. Kolo w jednej ręce dzierży zgrzewkę piwa, w drugiej puszkę. Jego drogę znaczą porzucone puste puszki. Od pierwszego dźwięku, słychać przede wszystkim świetną zabawę. Ja wyobrażam sobie mały, duszny klub, moshujący tłum i stage diving. Tu nie ma silenia się na artyzm, jest konkret podany z wykopem. Te 18 utworów, stanowi swoisty monolit, jeśli chodzi o brzmienie. A w zasadzie 16, bo dwa songi mamy w dwóch wersjach. To ultra szybki "Toxic Spawn" i "Zoof". Czyli znowu na upartego mamy album, tylko dość obszerny. Za wiele o takiej muzyce napisać się nie da. Bo i nikt tu prochu nie zamierzał wymyślać. To jest coś bardzo solidnego, pomiędzy hard corem a thrash metalem. Znienawidzicie mnie za ciągłe porównania, ale muszę się do czegoś odnieść, żeby ułatwić klasyfikację tych dźwięków. Wyobraźcie sobie taką hybrydę: S.O.D. - Metallica z okresu "Kill'Em"All" M.O.D. Zwłaszcza niektóre solówki przywodzą na myśl pionierskie czasy thrashu. Jest szybko, bardzo szybko, a momentami wolno. Do tego wszędobylskie basowe wstawki i wgniatające w glebę riffy. Wokal Glena, przypomina Billego Milano i frontmana Green Jelly. Melodeklamacje urozmaicone wrzaskiem. Ciekawostką jest "Telephone Rot", najkrótszy na płycie, trwa chyba niecałą minutę. Ta płyta to krążek dla fanów D.R.I., S.O.D., M.O.D., czy Napalm Death. Jakub Czarnecki Titan Force - Titan Force 2017/1989 High Roller

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem płytę "Ample Destruction" Jag Panzer zespół już nie istniał. Od razu doceniłem jednak nie tylko klasę muzyki amery-


2003 roku. Nie powala na kolana, wolę wersję studyjną z 1992. Jakub Czarnecki

kańskiej formacji, ale też jej frontmana, Harry'ego "The Tyrant" Conklina, bez dwóch zdań jednego z najlepszych wokalistów tamtejszej sceny. Po zawieszeniu działalności przez Panzer Conklin szybko dogadał się z innymi muzykami, z którymi założył Titan Force. Formacja zadebiutowała w roku 1989 eponimicznym "Titan Force" i chyba tylko faktowi, że jego wydawcą była niemiecka, mimo nazwy, firma U.S. Metal Records, zespół "zawdzięcza", że nie zdobył większej popularności, bo dziewięć zamieszczonych na tym krążku numerów to najwyższa półka US poweru o nieco metalowo-progresywnym posmaku. Jeśli jakimś cudem jest na tym łez padole jakiś fan wczesnych dokonań Queensryche, Crimson Glory, Fates Warning, Heir Apparent, Liege Lord bądź Vicious Rumors, to debiut Titan Force należy do tej samej ligi, płyt łączących techniczne patenty z surowością brzmienia i niezgorsze melodie z dynamiką godną mistrzów speed metalu, a całość spina jeszcze, niczym wyjątkową klamrą, niepowtarzalny głos Tyranta. Wojciech Chamryk

Titan Force - Winner/Loser 2017/1991 High Roller

Na następcę debiutu Titan Force czekałem więc dość niecierpliwie, tym bardziej, że w tzw. międzyczasie, mimo tego, że tradycyjny metal był w coraz większym odwrocie, wciąż pojawiały się świetne płyty, choćby "Empire" Queensryche czy "Programmed" Lethal. Firmowana już przez firmę-matkę, to jest Shark Records, płyta "Winner/ Loser" jako całość nie porywa może aż tak jak wcześniejsze wydawnictwo grupy, ale to wciąż tradycyjny heavy na najwyższym poziomie. Zdecydowanie bardziej dopracowany aranżacyjnie, częściej wykorzystujący balladowe czy lżejsze, w tym klawiszowe, brzmienia ("One And All") ale też potrafiący wspaniale dać po uszach fenomenalnymi czadami w rodzaju "Eyes Of The Young" czy tytułowego, a Conklin był wtedy w niewątpliwej czołówce najlepszych, metalowych krzykaczy, lokując się w tej samej lidze co Halford czy Tate. Niestety "Winner/Loser" okazała się łabędzim śpiewem formacji, która na dobrą sprawę niczego już nie nagrała i rozpadła się w połowie lat 90. Na szczęście płyty pozostały: nie tylko te studyjne, ale też składanki, w tym "Force Of The Titan" z nagraniami demo, tak więc zawsze można do nich wrócić. Wojciech Chamryk

Triphammer - Years in the Making: 1992-1995

Vendetta - Go And Live...Stay And Die

2017 Divebomb

2017/1987 Massacre

Ilustracja z okładki to ogromne stalowe logo zespołu, spawane w jakiejś industrialnej hali, przez postacie w zielonych kombinezonach. Całość wygląda na montowaną w komputerze, przez co bardziej przypomina reklamę jakiejś gry, niż cover art płyty, metalowego zespołu. Z noty wydawnictwa możemy dowiedzieć się, że zespół powstał w 1990 roku, w Brockton (Massachusetts, USA). Niestety nie udało im się podpisać umowy z Noise Records, mimo zainteresowania ze strony wytwórni. W roku 1996, po zmianach personalnych, zmieniono również nazwę zespołu na Every Second. Nie wyjaśniono w notce, czy Every Second nadal funkcjonuje. Natomiast chłopaki pomyśleli, o wydaniu dwóch pierwszych demo Triphammer, co dało okazję do kilku okazjonalnych koncertów, w roku 2003. Materiał czekał długo, aż w końcu za sprawą Divebomb Records, ukazał się na płycie. "Years in the Making:1992-1995", to trzy demówki , plus jedno nagranie live, z 2003 roku. W sumie 13 utworów. Zaczynamy od pierwszego dema, "It's About Time Demo-1992". Otwierający "The Life That Left" zaczyna przyjemna gitara klasyczna. Coś w stylu intro z drugiego albumu Metalliki, potem wchodzą gitary i powoli się rozpędza. Mamy thrashowe, balladowe granie, z wokalem w stylu skrzyżowanego Erica A (Flotsam and Jetsam) z Michaelem Kiske (ex-Helloween). Z tym, że na szczęście gość nie nadużywa wysokiego C. Jeśli lubicie takie śpiewanie, to będzie się Wam podobało. Mnie trochę wadzi lekki pogłos, jakby zespół grał w kościele, lub pustej hali. Utwór "The Real World", nasuwa skojarzenia z Testament z płyty "New Order". Fajny, pulsujący bas, trochę niższe wokalizy. Muzycznie, dalej tym tropem, w kolejnych utworach. Na przemian ciężko, walcowato, potem szybko, z solówkami, których nie powstydziłby się Alex Skolnick. Natrętne bzyczenie muchy oznacza początek utworu "Flies" z "Demo-1994". Zaledwie dwa lata ,a słychać zupełnie inne podejście do grania. Pierwszy wers jaki wyrzuca z siebie wokalista to: Fuck You!, powtarzane zresztą co jakiś czas. W muzyce słychać lekki wpływ grunge, ale nie tylko. Dość ciężko. Następny utwór już jest zupełnie inny, jakby grał i śpiewał inny zespół. Tu słyszę wpływy Anselmo i Mike Pattona. Brzmi nieźle. Taka niby ballada. Mimo to mi się podoba. Pearl Jam? Odnoszę wrażenie, że muzycy trochę nie mogli się zdecydować, co chcieliby grać. To jest ciekawe muzycznie. Pomieszanie kapel i stylów... Gdzieś i stoner rock się obija... No, na "Demo-1995" już mamy niemal klon Pantery. Zarówno wokalnie, jak i muzycznie. Phil Anselmo ma brata? "Breakdown", miażdży uszy. Generalnie nie ma się do czego przyczepić. Bo brzmienie wgniata (jak na demo), kompozycje są dynamiczne, wokalizy mocne. Dobre basy. Więc o co mi chodzi? O to, że król jest jeden. Tak grała Pantera. Na koniec utwór live, "The Real World", z pierwszego demo, zagrany w

Unreal Terror - Hard Incursion 2014/1986 Jolly Roger

W 1985 roku włosi wydają swój debiut, jest nim EPka zatytułowana "Heavy And Dangerous". Zawierała cztery heavymetalowe utwory utrzymane w typowym europejskim stylu. Krótkie, szybkie i zadziorne "Unreal Terror" i "Headbenger", wolniejszy, z ciekawym klimatem, trochę bardziej rozbudowany, "The Voice In The Darkness" oraz metalowa ballada obdarzona dynamicznym zakończeniem, "Freedom Be Your Law". Niestety owa ballada jest dość nijaka. Po części przypomina mi to sytuację z kawałkiem "Ordinary King" z najnowszej płyty Unreal Terror. Poza tym owa płytka ma charakterystyczne brzmienie zespołów, które nie mogły pozwolić sobie na lepsze studio, czyli płaskie i suche. "Heavy And Dangerous" było podstawą do tego, co nastąpiło na dużym krążku. Na nim odnajdujemy tradycyjny heavy metal bazujący na bogatym dorobku europejskiego hard rocka i NWOBHM z wiadomymi odniesieniami. Włosi wykorzystują ciągle dość szybkie i konkretne kawałki np. rozpoczynający, "Fighter", ale ogólnie spora część kompozycji jest w średnich tempach. Jednak największym zaskoczeniem jest fakt, że Włosi w pewnym stopniu zapatrzyli się na dokonania amerykańskich kapel typu Queensryche i Fates Warning. Najwięcej tych inspiracji można odnaleźć w aranżacjach, ale bywają też w niektórych pomysłach muzycznych, w gitarach oraz w śpiewie wokalisty. Zapowiedzią tej rewolty jest już drugi utwór "Topkapi". Pozostałe kompozycje oscylują gdzieś między oboma wpływami, europejskim i amerykańskim, co tylko nadaje muzyce Unreal Terror jakości. Nowością są gitary akustyczne, odnajdziemy je na początku utworu tytułowego, a zarazem instrumentalnego "Hard Incursion" oraz w "At The End Of The Last Chapter", gdzie w zasadzie jest podstawowym instrumentem. O dziwo ta ostatnia kompozycja trwa ponad siedem minut, utrzymana jest w balladowej konwencji i zupełnie nie nudzi, wręcz można uznać, że jest jedną z ciekawszych na tym krążku. Bardzo dobrze wypadają na tym albumie gitary oraz wokalista. W stosunku do EPki jest lepiej z brzmieniem, ale do produkcji takiego "The Warning" nie ma co się równać. Ogólnie uważam, że "Hard Incursion" bardzo solidne granie i dobry reprezentant europejskiego grania z lat 80-tych. Wydanie Jolly Roger Records rozszerzone są o cztery nagrania. Pochodzą one z 1987 roku i nie odbiegają one za bardzo od tego, co znaleźliśmy na longplayu. Utrzymane są w podobnej stylistyce oraz pod względem muzycznym mają podobne przesłanie. W tej grupie najciekawszym wydaje się najbardziej urozmaicony i rozbudowany "Ship Of Fools". Fani starego europejskiego grania powinni przesłuchać ten album, a może przypadnie im do gustu i stanie się ważną częścią waszej kolekcji. \m/\m/

Bawarska Vendetta sporo namieszała w niemieckim thrash metalu. Wiadomo, że w 1987 roku twardo na piedestale stali Kreator, Destruction, a o trzecie miejsce na podium walczyli Sodom wraz z Necronomicon. A za nimi pchali się kolejni - Tankard, Deathrow, Holy Moses, to i Vendetta też pokazała pazury! Debiut bawarczyków zbiegł się z debiutami innych ziomków z Accusser, Paradox, Exumer, Darkness, Violent Force oraz groźnych Protector czy Assassin. Nie wspominając tu o najlepszym debiucie w całych Niemczech - Mekong Delta. Ale to "Go And Live..." wprowadził świeży powiew na niemiecką scenę, bo reszta goniła czołówkę ścigając się, kto zagra szybciej i wścieklej. Już otwierający album "Suicidal Lunacy" pokazuje dynamiczne tempo, szybkie riffy, świetny wokal Homerlein'a i przede wszystkim dużo zmian tempa i melodyjnych solówek duetu Homerlein/Wehner. Zresztą perkusja Samonil'a też robi tu dużo zamieszania. I tak jest przez pierwsze trzy utwory, bez przerwy. Trochę oddechu daję nam akustyczne intro do kolejnego wojennego utworu "System Of Death", który powoli się rozpędza nabierając swojego tempa i miażdżąc minuta po minucie, słuchacza swoimi ciężkimi ciętymi riffami. Kolejny z głupawą zagrywką na początku "Drugs And Corruption", to minutowa sieczka jaką tygryski lubią najbardziej. Album kończy "On The Road" z melodyjnym, wpadającym w ucho refrenem. I na deser mamy speed metalowy bonus "And the Brave Man Fails" z kapitalnymi solówkami, wydany pierwotnie na składance Doomsday News vol 1 i na splicie wraz z Sabbat. Rok później został w końcu dołożony do wersji kompaktowej. 10 lat później dołożono jeszcze wraz z nim koncertowy numer "Brain Damage" i te dwa kawałki wędrowały na kolejnych reedycjach tegoż świetnego albumu w 2010 i 2017 roku. Cóż mogę powiedzieć - bardzo udany debiut szczególnie, że nawet amerykańska Combat Records i kanadyjski Maze Music wydały Niemców u siebie. Jest tu wszystko co w thrash/speed metalu być powinno czyli energia, zaskakujące zrywy, techniczne wygibasy i świeża krew, jaką przelali tu Bawarczycy. Większość kawałków ma długie wstępy zanim pojawi się wokal i za każdym razem ma się wrażenie, jakby miały być to instrumentalne numery. Album wciąż świeży nawet po 30 latach od jej wydania. Vendetta ostro deptała po piętach Tankardowi i gdyby nie 10 letnia absencja, nie wiem czy Vendetta nie zagroziła by nawet tej wielkiej germańskiej trójce... Mariusz "Zarek" Kozar Vendetta - Brain Damage 2017/1988 Massacre

Kolejny album Bawarczyków skonstruowany jest wg podobnego przepisu co fenomenalny debiut czyli stara dobra receptura - energicznie i zaskakująco. Więcej jest tu melodii, zakręconych rytmów i dużo wyeksponowanego... basu,

RECENZJE

203


od pierwszych sekund trwania albumu. W końcu gra na nim sam lider Klaus "Reiner" Urlich, który jako jedyny pozostał z oryginalnego składu. Przypomnę, że w 1988 roku podobne techniczne popisy pokazały Sieges Even, Deathrow, czy mistrzowska Mekong Delta, czyli i Vendetta też zaliczała się do technicznych wyczynowców. Już pierwszy kawałek, "War", ukazuje nam z kim mamy do czynienia, ze starą techniczną szkołą łojenia, sporo tu zawiłych rytmów przeplatanych szybkimi tempami. Są i melodyjne solówki, a także melodyjne refreny, jak w następnym tytułowym "Brain Damage". Kapitalny refren i styl śpiewania Homerlein'a podobny jest do Peavy Wagner'a z Rage. Ależ tu się dzieje! Ciągłe zmiany temp i galopady. Szybki "Conversation" pędzi jak szalony nie zatrzymując się ani na chwile i dopiero przy balladowym "Precious Existance" Vendetta wyhamowuje, sypiąc melodyjnymi solówkami a'la Iron Maiden. Gdyby zamienić tu wokalistę na Kimball'a to pomyślałbym, że to kawałek Omen. Ot taka 6 minutowa odskocznia od technicznego młócenia. Potem Niemcy znów zasypują nas gradem szybkich riffów, jak w "Never Die". Niespełna minutowy "Love Song", w którym znajduje się tylko jedna linijka tekstu, w chóralnie odśpiewywanym refrenie, daje spore poczucie niedosytu. Za to w instrumentalnym prawie 7 minutowym "Fade To Insanity", zaczynającym się świetnym basowym preludium, to już mistrzostwo świata. Też słychać tu echa Iron Maiden, oblane speed metalowym germańskim sosem, aż miło się tego słucha. Na koniec dynamiczny na dwa kopyta "Metal Law" wieńczący ten świetny album Bawarczyków. Cóż mogę powiedzieć - drugi album Niemców na pewno nie nudzi słuchacza. Należy tu zwrócić szczególną uwagę nie tylko na pracę gitar ale na sekcję, szczególnie perkusista gra tu niebanalne patenty. A, że "Brain Damage" nie przebija wspaniałego debiutu, to już inna sprawa. Więcej tu speed metalu niż zadziornego thrash'u z "jedynki". Melodyjne riffy podobne są do tych z Paradox ale agresywność gitar wciąż podobna do tego co wyprawiał wtedy Tankard. Dlatego Vendetta wraz z omawianymi kapelami tworzyła trochę inny świeższy rodzaj thrash/speed metalu niż wielka trójka brutalnych rzeźników. Tak czy siak, płyta, jak i zespół nieszablonowy, nie ma tu typowego schematu zwrotka refren/zwrotka refren. Jest tu sporo mieszania, dlatego aż dziw, że zespół się rozpadł, a gitarzyści później założyli zespół o nazwie... Brain Damage. Później Bawarczycy powrócili do żywych ale tylko z oryginalnym basistą/ liderem w składzie. Album wciąż godny polecenia nawet po 29 latach od jego wydania i lektura obowiązkowa dla thrash maniaków... Mariusz "Zarek" Kozar Venom - Assault! 2017 Dissonance

W latach 1985-1987 ukazywała się seria EP Venom pod tytułem "Assault". Wszystkich pojawiło się sześć sztuk, każda z innego kraju. Jednak tylko trzy

204

RECENZJE

z nich - Canadian, American i Japan zostały namaszczone przez zespół. Pozostałe, czyli Scandinavian, German i French, wypuszczone zostały jako pozycje nieoficjalne. Dziś, dzięki firmie Dissonance Productions, możemy znaleźć je razem w boksie nazwanym po prostu "Assault!". Srebrne krążki zostały odświeżone i znów, tym razem bez ścisłego limitu kopii, mogą siać zniszczenie w domach fanów metalu! Każda z tych EP to zapach siarki. Zawierają one zarówno dobrze znane maniakom nagrania studyjne, ale również rzadkie wersje koncertowe. Utwory co jakiś czas się powtarzają, jednak myślę, że nikomu nie będzie to przeszkadzać, bowiem obcowanie z Venom zawsze jest szatańsko inspirujące! Żelazne klasyki Cronosa, Mantasa i Abbadona to są te kawałki, do których wraca się z niekłamaną przyjemnością. Ten brud, szorstkość i, nadający wszystkiemu powiew złowieszczości, lekki archaizm, składają się na prawdziwą wycieczkę do piekła i z powrotem. Z pozycji kolekcjonera "Assault!" to też nie lada gratka, bo przecież znaleźć dziś wszystkie EPki osobno na pewno jest zadaniem bardzo ciężkim. Zresztą tutaj mamy większość (oprócz Japan) w wersjach na compact disc, co też czyni to wyjątkowym. Nic nie zastąpi trzasków czarciego ogona z czarnej płyty, ale nie bądźmy aż tak wybredni - wszakże przy odpowiedniej głośności będzie można spokojnie przenieść się w czasie. Adam Widełka

Warrior - Warrior 2017 HNE

Ile znacie zespołów działających pod tą nazwą? Myślę, że przynajmniej kilka. Ten, o którym właśnie skreślę parę słów, powstał w 1982 roku w Bostonie (powiedzmy). Wcześniej jednak klawiszowiec Jimmy Waldo, basista Gary Shea i perkusista Hirsh Garden, działali w kapeli New England, która miała już trzy longplaye na koncie. Niestety, niespodziewanie opuścił ich gitarzysta John Fannon. Dzięki wspólnemu managementowi z Kiss, na zastępstwo został polecony im, gitarzysta Vincent Cusano. W ten sposób narodził się wspomniany zespół Warrior. Grupa zdążyła przygotować sześcio-utworowe demo nagrane w studio i zniknęła ze sceny. Bowiem Vincent Cusano, to nikt inny, tylko Vinnie Vincent, który został w końcu zaproszony na stałe do zespołu Kiss. Wtedy nagrał z nimi "Creatures Of The Night", a później działał pod szyldem Vinnie Vincent Invasion. Natomiast Jimmy Waldo i Gary Shea dołączyli do Alcatrazz, a Hirsh Garden wrócił do Bostonu i rozpoczął pracę jako producent. HNE Records właśnie dostarczyło nam wspo-

mniane demo, wzbogacone o nagrania z prób, jedna jest w całości instrumentalna, druga z Fregie Frederiksen'em na wokalu. Po prostu kawałek historii hard'n'heavy - w dodatku mało znanej zaklęty na małym srebrnym dysku. Zawartość tej płyty muzycznie nie odbiega od tego co wówczas się grało. Hard rock z mocno słyszalnymi elementami AOR, mniej z heavy metalowymi. Ze względu, że główne nagrania tej płyty to demo, to muzyka brzmi dość szorstko (szczególnie gitara). Jest to największy atut tych nagrań. Z pewnością przy ostatecznej produkcji zespół uzyskał by wypolerowane, bardziej AORowe brzmienie. Na próbach jest jeszcze ciężej, szczególnie sekcja jest mocno osadzona. To niedoskonałe brzmienie okazuje się naprawdę sporym atutem tego wydania. Nagrania typowe, z pewnością byłyby wtedy często grane w radio, niemniej nie powaliliby nikogo na kolana. Ogólnie płyta cenna tylko ze względu na walory historyczne. W miarę znani wtedy - muzycy z potencjałem i umiejętnościami pracowali nad materiałem, z którym mogli spróbować zaistnieć na rynku. Niestety los nie dal im takiej szansy. Duża ciekawostka dla fanów hard rocka i wszelkiej maści kolekcjonerów.

nigdy jednak nie powstała, a szkoda, bo "Breakout", "Dragon Slayer" i "Take Your Chance" potwierdzają, że Warrior miał szanse wybić się ponad drugą ligę Nowej Fali Brytyjskiego Metalu. Zawartość "Resurrected" dopełnia koncertowy album "Live In A Dive!" z 1983 roku. Może akurat słowo album w przypadku tej kasety jest pewnym nadużyciem, ale zespół nie miał środków na wytłoczenie LP, a jakość tego materiału nie ustępuje innym koncertowym wydawnictwom z tego okresu. Mamy tu więc 10 numerów, głównie te sztandarowe w dorobku grupy, ale też dostępne tylko na tym wydawnictwie, jak choćby "The Troops". Są też zaskoczenia, bo "Warrior" w wersji live pozbawiony jest perkusyjnego sola, zaś niektóre utwory, jak "Stab You In The Back" czy "Prisioner" zdecydowanie zyskały w koncertowych wersjach ale nie tylko dlatego warto mieć "Resurrected". Wojciech Chamryk

\m/\m/

Wolf - Edge Of The World 2017/1084 High Roller

Warrior - Resurrected 2016 High Roller

Pamiętam swą radość lata temu, kiedy udało mi się zdobyć MLP "For Europe Only" brytyjskiego Warrior, nie była to bowiem płyta powszechnie dostępna, a jej nakład pewnie nie był zbyt duży, jak to w przypadku samodzielnych wydawnictw bywało. Ukazała się w roku 1983, kiedy to NWOBHM może nie dogorywała, ale zdecydowanie miała już za sobą okres największej popularności i prosperity. Dlatego też ta grupa z Newcastle, po EP-ce wydanej rok wcześniej przez Neat, kolejne materiały wypuszczała już własnym sumptem, by rozpaść się w roku 1984. Kiedy jednak przed trzema laty wznowiła działalność pojawił się pomysł przekrojowej kompilacji i tak oto "Resurrected" ujrzała światło dzienne via High Roller Records, jako 2LP i CD. Niestety nie jest to wydawnictwo kompletne, bowiem brakuje trzech utworów z debiutanckiej 7" dla Neat - na szczęście swój największy "szlagier" "Kansas City" Warrior nagrali wkrótce potem ponownie, tak więc jego akurat tu nie zabrakło. Są też oczywiście pozostałe numery z "For Europe Only": surowe, dynamiczne i cudownie archaiczne "Prisoner" i "Suicide", wzbogacony... perkusyjną solówką, zainspirowany Black Sabbath "Warrior" oraz rozpędzony "Flying High". Co ciekawe niczym im nie ustępują, szczególnie zadziorny "Stab You In The Back", cztery kolejne utwory, które w epoce nie wyszły poza etap nagrań demo. Sporą ciekawostką są też trzy utwory z kolejnej małej płyty "Breakout". Powstała ona po zmianie wokalisty: Eddy'ego Smitha Hallidaya zastąpił, obdarzony znacznie wyższym głosem Martin Clerkin i płytka ta miała być zapowiedzią LP "Invasion Imminent". Owa płyta

Mam do tej płyty jakiś swoisty sentyment, mimo tego, że nie jest to żadne arcydzieło, a i wśród drugiej ligi zespołów NWOBHM znajdzie się sporo znacznie lepszych formacji od Wolf. Ma to pewnie jednak związek z faktem, że poznałem "Edge Of The World" stosunkowo wcześnie, bo wydawnictwa Mausoleum Records docierały do tej komunistycznej Polski jakoś łatwiej niż choćby LP's z USA czy Anglii. Belgijska firma przygarnęła w 1984 roku sporo brytyjskich grup, np. Chariot, Chinawhite, Witchfynde czy Wildfire, ale z racji rychłego bankructwa właściwie ograniczyła się tylko do wydania ich płyt. "Edge Of The World" świata więc nie zawojowała, zresztą przy panujących wówczas trendach prawdopodobieństwo jej powodzenia było i tak mało prawdopodobne, jednak obecnie ten album broni się znacznie lepiej niż wiele innych płyt z tego okresu i z tej firmy. Wolf postawili bowiem na surowe, archetypowe granie, NWOBHM zainspirowane mocarnym hard rockiem wtedy było to niemodne, dziś brzmi ponadczasowo i klasycznie. Szczególnie wybornie słucha się tych tęgich, kroczących numerów z gitarowo - klawiszowymi pasażami: niekiedy wręcz mrocznych i klimatycznych ("A Soul For The Devil"), gdzie indziej zaś bardziej przebojowych, ale w dobrym znaczeniu tego słowa ("Edge Of The World"). Nie znaczy to oczywiście, że Wolf to jakieś doomowe smutasy, bo ostro przyspieszyć też potrafią ("Red Lights", "Highway Rider"), potwierdzając, że generalnie mieli potencjał. Nie trafili jednak w czas z tą debiutancką płytą, a kolejnej już nie było - być może gdyby zdołali wydać coś poza EP-kami we wcześniejszych wcieleniach, bo najpierw grali jako Leviathan, później Black Axe (część utworów z LP pochodzi z tego okresu), ich kariera rozwinęłaby się jakoś pomyślniej. Wojciech Chamryk


Kiedy Nuclear Blast wydawała "A Twist in the Myth", Blind Guardian miał już na koncie siedem regularnych, studyjnych płyt, masę mniejszych wydawnictw oraz ciekawostkę w postaci "Forgotten Tales" wydawanych przez inne wytwórnie, głównie No Remorse i Virgin Records. Dziś, kiedy okres "przednuclearblastowy" (18 lat) stał się dłuży tylko o kilka lat od tego pod skrzydłami Nuclear Blast, wytwórnia postanowiła patronować całej dyskografii Blind Guardian. Od jesieni 2017 mamy dostępne stare krążki Niemców wydane na nowo. Jest to okazja, że w skrócie przypomnieć sobie cały ten klasyczny okres, który - co ciekawe - różni się od nowego nie tylko opieką wytwórni, ale także stylem. "Battalions of Fear", oryginalnie wydany został w 1988 roku. Możnaby pompatycznie powiedzieć, że płyta zbudowana została na zgliszczach zespołu Lucifers Heritage, choć prawdą jest, że Lucifers Heritage był po prostu poprzednią, mniej trafioną nazwą Blind Guardian. Niektóre kawałki, takie jak "Majesty", "Trial by the Archon", "Battalions of Fear", "Gandalf's Rebirth" czy "Run for the Night" pochodzą jeszcze z demówki Lucifers Heritage "Battalions of Fear", której nazwa przeniosła sie potem na cały album. Na szczęście zespół zrezygnował ze starej nazwy zespołu, ponieważ niesłusznie podejrzewany był o satanizm. Wyobrażacie sobie co by było, gdyby pozostał przy starym mianie? Na przykład "Blood Tears" w wykonaniu "Dziedzictwa Lucyfera"? Być może fatum nazwy pokierowałoby w przyszłości ekipę Kürscha, Olbricha i Siepena na inne wody. Tak się nie stało. Na tym agresywnym, speedowym debiucie pojawiają sie już jego bardzo charakterystyczne solówki, a sam krążek doskonale zapowiada to, jak niemiecka ekipa będzie brzmieć i jakim klimatem będzie szafować w przyszłości. Reedycja zawiera dodatkowe utwory z dema Lucifers Heritage "Symphonies of Doom": "Brian", "Halloween (The Wizard's Crown)", eponimiczny "Lucifer's Heritage" i tytułowy "Symphonies Of Doom". Następca debiutu "Follow the Blind", oryginalnie wypuszczony był już chwilę później, bo wiosną 1989 roku. Szybkie tempo wydania krążka i podobieństwo stylistyczne wynikało z nagromadzenia przez zespół pomysłów. Co ciekawe, dynamikę pisania kawałków i dynamikę samej płyty podkręciła fascynacja chłopaków z Blind Guardian rodzącym się własnie thrashem. Trudno byłoby nie kuć żelaza, póki gorące, zwłaszcza w czasach, kiedy wydanie płyty były mozolnym finansowym przedsięwzięciem.

Drugi krążęk Blind Guardian okazał się jednak strzałem w dziesiątkę, do dziś uchodzi za klasyk niemieckiego heavy metalu, a z niego pochodzą tak charakterystyczne dla Niemców hity jak "Valhalla" czy "Banish from Sanctuary". Dzięki producentowi, Kallemu Trappowi, na krążku gościnnie wystąpił Kai Hansen. Występ zaowocował przyjaźnią, która z kolei, jak wiadomo, zaskutkowała niemal regularnymi gościnami Hansena na płytach Blind Guardian. Na reedycję jako bonus utwory z demowki Lucifer's Heritage z 1986 roku - "Battalions of Fear": "Majesty", "Trial By The Archon", "Battalions Of Fear", "Run For The Night". "Tales from the Twilight World", oryginalnie wydany był już w roku 1990. Mimo, że zespół pracował jednym tchem i nie brał "urlopu", trzecia płyta Niemców wydaje się dostać nowego kopa inspiracji. Nadal jest to wypracowany na pierwszych plytach speed metal, jednak nabiera charakterystycznego dla późniejszego Blind Guardian epickiego sznytu, zawiera też wiekszą dawkę śpiewnych melodii oraz chórów. Pojawiają sie zwolnienia, zmiany tempa słyszalne już w "Traveller in Time", które za kilka lat staną sie znakiem firmowym Blind Guardian. Od tej płyty nie tylko mocne i agresywne utwory w typie "Majesty" czy "Valhalla" będą hitami grupy (na tym albumie odpowiednikiem wydaje sie być "Welcome to Dying") ale tez utwory porywające pięknie zbudowanymi refrenami jak "The Last Candle". Poza rosnącymi w siłę melodiami, których szukamy Blind Guardian do dziś, ważnym novum jest pojawienie sie akustycznej ballady ("The Lord of the Rings"). Ona już na zawsze zdefiniuje atmosferę płyt zespołu i już zawsze będzie archetypem, do którego będziemy odnosić każdą kolejną balladę grupy. Na płycie niemalże "z rozpędu" gościnnie wystąpił tez Kai Hansen oraz Piet Sielck, który rozsiewa swoje muzyczne ziarna w niemal każdym większym niemieckim heavy metalowym zespole. Na reedycję trafiły bonusy pochodzące z demowki wydanej w roku 1990, "Lost In The Twilight Hall" i "Tommyknockers". Wydany w 1992 roku "Somewhere Far Beyond" to jedno z magnum opus zespołu, płyta która jest wisienką na torcie składającym sie z warstw poprzednich płyt. Do dziś Marcus Siepen mówi, że odkrył ją na nowo po latach i sam zaskoczył się jak doskonała jest. Można na niej znaleźć wszystkie pomysły, pieczołowicie rozwijane od początku istnienia zespołu - i speed i melodie i chóry, perfekcyjnie dobrane zmiany tempa, melodie i oczywiście specyficzne, czarodziejskie ballady, które na dobre zagościły w este-

tyce zespołu. Od nich też wziął się przydomek muzyków Blind Guardian "bardowie", chyba nigdy wcześniej niestosowany względem heavy metalowego zespołu. Termin ten, ballady, okładka wykreowała obraz Blind Guardian jako orędownika magicznego świata z literatury Tolkiena. I choć jest w tym duża słuszność, warto pamiętać, że utwory na płycie zainspirowane były także science-fiction - "Time what is Time" nawiązuje do "Łowcy Androidów". Nowością na krążku jest zupełnie inny niż dotąd (zarówno w nastroju i aranżacji) utwór utrzymany w średnim tempie, wzbogacony dodatkowymi instrumentami - "Theater of Pain". Wydaje sie że koresponduje on ze stylem amerykańskich heavy metalowych ballad z przełomu lat 80. i 90. Na reedycje trafiły m.in. bonusy pochodzące z wersji demo "Ashes To Ashes" i "Time What Is Time". Gdyby cofnąć się w czasie i w latach 80. postawić wydany w 1995 roku "Imaginatios from the Other Side" z pierwszymi płytami, prawdopodobnie otrzymalibyśmy zgrzyt. Wydaje sie, ze Blind Guardian ewoluował powoli. Do swojego w zasadzie niepowtarzalnego stylu "dobór naturalny" pchał go systematycznie, ale niespiesznie. Niespiesznie do tego stopnia, że słuchając płyt po kolei można nie wyczuć żadnego nagłego tąpnięcia. Tymczasem zestawienie "Imaginatios from the Other Side" z debiutem naprawdę jest uderzające. Sami muzycy poskreślają, że jest to największy krok w historii zespołu. Oczywiście Blind Guardian stworzył rozpoznawalny, oryginalny styl, można jednak zauważyć, ze śpiewność tej płyty może wiązać się z dalekimi wpływami zarówno amerykańskiego heavy metalu jak i generalnie typowego dla tego czasu rozluźnienia "spiny" na agresję heavy metalu. Co ciekawe, mimo pozornej lżejszości tej płyty, posiada ona mroczniejszy klimat niż poprzednie wydawnictwa Blind Guardian (zwróćcie uwagę na podobne zjawisko w tym samym czasie, na "Heart of Darkness" Grave Digger). O ile "Somewhere far Beyond" był zwieńczeniem drogi, którą zespół szedł wydając poprzednie płyty, o tyle "Imaginations from the Other Side" to krok na kolejny poziom. Blind Guardian AD 1995 to zespół, który nie pozbywa sie ciężaru, ale go w swoim zakresie na nowo definiuje. To też zespół, który stawia na kreowanie nastroju. Choć plytę kończy doskonale pasujący zamykacz "And The Story Ends", na reedycji pojawiają sie trzy bonusy z demówek: "A Past And Future Secret", "Imaginations From The Other Side" i "The Script For My Requiem". Jakby na przekór mrokowi "Imaginations…", wydany pierwotnie rok później "The Forgotten Tales" to mydło i powidło. Trochę powagi, trochę dowcipu. Covery, inne wersje kawałkow Blind Guardian oraz nagrania koncertowe. Na reedycji znajdują sie dodatkowo rovery Deep Purple ("Hallelujah"), Judas Priest (kapitalny "Beyond The Realms Of Death") i Dio

("Don't Talk To Strangers"). "Nightfall in Middle-Earth" wydany w 1998 roku to dla jednych magnum opus Blind Gurdian, dla drugich początek końca tego zespołu. Nie da sie ukryć, że jest to płyta, która otworzyła wrota do nowej ery zespołu. Podejście całościowe, epickie, na kolejne lata wytyczyło estetyczną drogę zespołowi, a drobne ziarenka progresywności bujnie zakwitły na kolejnych krążkach (nie bez kozery queenowe, teatralne motywy zostały później uhonorowane na kolejnym wydawnictwie także tytułem płyty). Tolkienowskie motywy w Blind Guardian od dawna cieszyły się popularnością nie tylko u samych twórców muzyki, ale też u fanów, którzy niejako właśnie z tym światem łączyli "bardów". "Nightfall in Middle-Earth" oparty w całości na książce "Silmarillion" Tolkiena, z tańczącą Luthien na okładce i masą interludiów rodem ze słuchowiska - był wyjściem naprzeciw oczekiwaniom fanów "bardowskiej" strony Blind Guardian. Choć płyta jest doskonałą całością i aż się prosi, żeby ją zakończyć "Final Chapter", na reedycji znalazł się bonus w postaci "Harvest of Sorrow" kawałek napisany w okresie "Nightfall in Middle-Earth", ale... nie pasujący muzykom do tej płyty. Utwór miał trafić na EP poprzedzające wydanie albumu, jednak z powodu niedyspozycji Hansiego grupa musiała odwołać swoje plany. "Harvest of Sorrow" trafił na EP poprzedzającą kolejne pełne wydawnictwo i - chichot losu - wrócił do "Nightfall in Middle-Earth" jako bonus. Co ciekawe, wokalnie brzmi raczej jak nagrywany w tym samym czasie przez Hansiego materiał dla Demons and Wizards. Po wydaniu w 2002 roku "A Night at the Opera" wielu fanów wiernych speedowej estetyce u Blind Guardian rzekło "stało się". Zespół nie tylko pożegnał się z agresywnym galopem ale też w pewnej mierze z tradycyjną konstrukcją heavymetalowych kawałków. Album ze swoją złożonością, nałożonymi na siebie ścieżkami, wokalami i chórami zyskał jedyne w swoim rodzaju brzmienie. Jest to prawdopodobnie szczyt "pokręcenia" muzyki w dotychczasowej karierze Blind Guardian. Na kolejnych płytach zespół utrzymywał swoją nową stylistykę, ale nie komplikował już tym stopniu swoich aranżacji, brzmienia czy nawet kompozycji. Z jednej strony płyta ta była eksperymentem, z drugiej zaś stała drogowskazem, mówiącym w którą stronę zespół podąża. To ostatni studyjny krążek ponownie wydany przez Nuclear Blast w postaci reedycji. Zanim zespół wydał pierwszy album pod szyldem nowej wytwórni, "A Twist in the Myth", zdążył jeszcze wypuścić wraz z Century Media koncertówkę o skromnym tytule "Live" i bardzo klasycznej i pomysłowej okładce. Płyta ta chcąc nie chcąc okazała się podsumowaniem pewnego etapu w historii zespołu. Nuclear Blast dziś przybliża nam etap poprzednich wydawnictw, wypuszczanych dotychczas na rynek przez inne wytwórnie. Katarzyna "Strati" Mikosz

RECENZJE

205





Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.