5 minute read

Najczęstsze błędy w uczeniu dorosłych przy wsparciu technologii

PIOTR MACZUGA Kieruje Digital Knowledge Lab - studiem produkcji multimedialnych treści edukacyjnych w Polsce

W środowisku edukatorów raczej wiadomo, czym jest andragogika i w jaki sposób wykorzystywać na co dzień jej osiągnięcia. Dobrze zdajemy sobie sprawę z tego, że dorośli uczą się inaczej i należy zwracać uwagę na zupełnie inne aspekty, niż w przypadku dzieci. Jednak coraz częściej w procesie uczenia dorosłych biorą aktywny udział osoby, które o słowie „andragogika” nigdy nie słyszały, a jednocześnie mają decydujący głos na temat tego, jak takie nauczanie powinno wyglądać. Jest to bowiem coraz częściej proces nie tylko edukacyjny, ale również lub przede wszystkim – biznesowy. Dzielenie się wiedzą z dorosłymi (klientami czy partnerami biznesowymi, których trzeba wyedukować, aby uzyskać przewagę konkurencyjną dzięki wizerunkowi firmy „eksperckiej”) koncentruje wśród interesariuszy uwagę specjalistów od danego produktu czy usługi (np. product managerów), marketingowców w szerokim rozumieniu tego słowa, a nawet HR-owców, ale niekoniecznie specjalistów od e-uczenia. Ci ostatni często są stawiani na barykadzie digitalizacji wewnętrznych treści szkoleniowych i niewiele osób interesuje się tym, jak wykorzystać ich doświadczenie w uczeniu dorosłych na zewnątrz firmy.

Ten model to przede wszystkim różnorakie formy wideo, jak webinaria i inne audycje online organizowane w Internecie, z wykorzystaniem najróżniejszych kanałów. A więc są to formaty obecnie bardzo modne i szeroko rozwijane.

Edukator w biznesie

Symptomatyczne jest też to, że „e-learningowiec” nie tylko nie może znaleźć sobie miejsca w tym towarzystwie, ale nawet nie pozwala mu się dorosnąć do nowej roli, jakiej wymaga od niego biznes. Już nie tylko „inżyniera” projektowania, publikowania i mierzenia skuteczności ekranów kursów online, ale przede wszystkim wyspecjalizowanego konsultanta klienta w zakresie skutecznego docierania z treścią edukacyjną do dorosłych, w kontekście innym, niż jedynie wewnętrzne szkolenia.

Zmiany roli wymagają nasze czasy i potrzeby rynku. Ja, starając się pełnić taką rolę, jestem póki co „rozrywany” między zagadnieniami uczenia, cyfryzacji wiedzy, nowych technologii, a tematami ściśle kreacyjnymi i produkcyjnymi. Mam wrażenie, że moje zadania są wciąż traktowane nieco egzotycznie, bo potrafię nie tylko

przygotować człowieka do szkoleń online, pomóc w projektowaniu całego procesu, ale również nagrać, wyemitować, zmontować, opublikować i zmierzyć. A także zaprojektować małe firmowe studio czy wyreżyserować film szkoleniowy. Muszę mieć w miarę możliwości dosyć praktyczną wiedzę w zakresie procesów uczenia, produkcji treści i standardów na jakie pozwala szybko zmieniająca się technologia, ale i marketingu.

Dlaczego? Część moich klientów za często skupia się na wskaźnikach, jakimi są jakość i zasięg, a zbyt rzadko rzeczywista skuteczność. Nie zrozumcie mnie źle, jakość ma ogromne znacznie, a szeroki zasięg na pewno cieszy, ale biznes nie nauczył się jeszcze od edukatorów, że sens mają jedynie działania mierzalne w swoim przełożeniu na odbiorców. I to jest pierwszy grzech: traktowanie digital learning jak treści marketingowych. A często również: brak celów i mierzalnych wskaźników.

Kto uczy?

Do uczenia innych, nazywanego przez niektórych „przekazywaniem wiedzy”, biorą się często osoby bez doświadczenia na tym polu. Są praktykami rynku i specjalistami w swojej dziedzinie, ale niekoniecznie nauczycielami. Kto zgadnie, jaka jest największa obawa ludzi, którzy pierwszy raz przychodzą do mojego studia? „Nie mam doświadczenia przed kamerą i nie wiem, jak to wyjdzie.” – tak brzmi ta obawa wyrażona słowami. Praktycznie mniej niż 2–3% ludzi w ogóle zastanawia się nad sposobem przekazywania wiedzy, za to skupiają się na technologii. To oznacza, że kolejny grzech wiąże się z wrzuceniem kamyczka do własnego ogródka: zbyt mały nacisk kładziemy na metodykę i pracę z twórcami i trenerami, uznając, że uczyć potrafią... skoro robią szkolenia.

Nie stygmatyzując żadnego zawodu, muszę przyznać, że modelowym przykładem są tu prawnicy. Posiadają oni ogromną wiedzę, a jednocześnie często prowadzą szkolenia czy piszą artykuły do portali specjalistycznych. Postawieni przed zadaniem przygotowania i przeprowadzenia własnego webinarium, zazwyczaj czerpią z doświadczeń zawodowych oraz... szkolnych. Półtoragodzinne wykłady będące strumieniem świadomości autora, wzbogacanym o case studies i cytowanie ustaw są dla wielu standardem. Niestety, nie działają. Nie działały też na studiach, ale o tym zapomnieliśmy. Szkoda, że tak rzadko przypominamy to własnym klientom.

Forma i treść

Mając do przekazania tyyyyyle wiedzy naraz, bardzo trudno jest uciec przed pokusą stworzenia idealnego szkolenia online w 60 minut. Marketingowe statystyki tego nie pokazują, bo ilość widzów czy opinie w ankietach są dalekie od jakiegokolwiek metodycznego podejścia. Jednak są to też wskaźniki najprostsze. Mało kto uświadamia sobie, że np. audycje edukacyjne emitowane na żywo na Facebooku średnio skupiają uwagę widza na... półtorej minuty.

Zmierzamy nieuchronnie w stronę form krótkich i dynamicznych, a wykładowcy często tego nie lubią, bo są kontraktowani do przeprowadzenia szkolenia online, gdzie wiedzę z 8 godzin wykładowych kompresują do 45 minut. Przekazywanie wiedzy w pigułkach sprawia, że trzeba się mocniej pochylić nad ich formą, choćby po to, aby przemyśleć zależności między nimi. Jednak taka praca ma ogromny sens z andragogicznego punktu widzenia. Dajemy naszemu odbiorcy materiał, który może konsumować w sposób bardziej praktyczny. Nie musi oglądać przez godzinę całego szkolenia, żeby znaleźć odpowiedź na jedno pytanie. W ten sposób odbiorca sam tworzy sobie najlepiej dopracowany scenariusz kursu i sam decyduje, co mu jest tak naprawdę potrzebne. Niestety, rzadko, dlatego na liście grzechów zapisuję: mała elastyczność w zakresie pracy nad formą przekazywanej treści.

Pseudoedukacja

Tak nazywam wszystkie te sytuacje, gdy pod przykrywką przekazywania wiedzy i uczenia klientów organizuje się jednorazowe próbki wydarzeń, kursów, webinariów, podcastów czy szkoleń wideo. Głównym celem jest osiągnięcie celu marketingowego, np. zachęcenie odbiorców do pobrania oferty, ale w praktyce to bardzo szkodliwe działanie. Tak naprawdę ogromnie niebezpiecznym mitem naszych czasów jest powszechne przekonanie, że chcemy się uczyć i rozwijać. To nieprawda, prawie bez wyjątku jesteśmy leniami i potrzebujemy tylko poczucia tego, że się rozwijamy. Potrzebujemy coachów i budowania własnej wartości. Chodzimy na konferencje, oglądamy webinaria, zaliczamy MOOCs, ale uczenie się to zbyt poważny proces, aby robić to hobbystycznie, między postem na Facebooku a serialem w Internecie.

Dlatego też zależy mi, aby swoimi działaniami nie przyczyniać się do tworzenia pseudoedukacji. Ostatni grzech, najważniejszy, to brak strategii w zakresie uczenia dorosłych. Firmy potrafią mieć wizje i misje, mocno rozwinięte strategie dotyczące marketingu czy nawet CSR, ale wychodzenie na rynek z własną wiedzą wydaje się być zagadnieniem dopiero co sondowanym, na zasadzie „zobaczymy, jak to będzie”.

Co dla nas?

Rynek powoli zaczyna dostrzegać te problemy, choć tylko nieliczne firmy zgłaszają się do mnie z prośbą o pomoc na takim etapie projektu, aby możliwa była interwencja edukatora, a nie producenta wideo. Jednak multimedia nie są żadną nowością i każdy, kto wchodzi do tej rzeki, szczególnie z wizją przekazywania wiedzy innym, powinien dostrzegać, że konkurencja jest wielka. Ja do swojej własnej listy kontrolnej projektu dodaję kilka pytań opartych właśnie o doświadczenia andragogiki i często otwieram oczy klientów na te zagadnienia. I to jest obowiązek nas wszystkich, aby coś robić, a nie tylko utyskiwać na jakość i niemetodyczność treści. To my, edukatorzy, jesteśmy ogniwem najważniejszym w tym procesie. Przyjmijmy czasem założenie, że nasi klienci pracują dla nas, a nie odwrotnie.

This article is from: