Joanna Kanicka - Bagno szaleńców (fragment)

Page 1



Ilustracje

Paweł Zaręba


Towarzyszom wypraw – za to, że z Wami mogę się poczuć jak w Zonie

Michał Gołkowski – Ołowiany świt Michał Gołkowski – Drugi Brzeg Michał Gołkowski – Droga donikąd Michał Gołkowski – Sztywny Wiktor Noczkin – Ślepa plama Wiktor Noczkin – Czerep mutanta Wiktor Noczkin – Łańcuch pokarmowy Krzysztof Haladyn – Na skraju strefy – tom 1 Krzysztof Haladyn – Na skraju strefy – tom 2 Sławomir Nieściur – Wedle zasług Sławomir Nieściur – Ostatniego zeżrą psy Joanna Kanicka – Bagno szaleńców


Część I

Rozdział 1

A

rtefakty nie latają. Wiadomo, spotyka się takie wiszące w powietrzu, unoszone podmuchami anomalii. Czasami przerażony żółtodziób wypuści z dłoni cenne znalezisko, gdy dotknięcie niezwykłej powłoki przypomni mu, że niektórych artefaktów jednak nie powinno się podnosić gołymi rękami. Ale ogólnie artefakty nie latają. Zazwyczaj.  Dlatego kiedy nad ranem „księżycówka” wleciała nam przez okno, w pierwszej chwili rzuciliśmy się na podłogę przekonani, że to granat. To tyle ze śniadania, pomyślałem aż dziwnie spokojnie, z osłoniętą ramionami głową czekając na wybuch.  Na szczęście artefakty również nie wybuchają. Na ile zawsze, na ile tylko zazwyczaj, tego póki co nie udało mi się ustalić. W każdym razie minęło parę sekund, a ten nie wybuchł. I chwała mu za to.  – Co jest, do cholery? – mruknąłem, nie bardzo dowierzając własnym oczom. Podniosłem się i otrzepałem


6

Bagno szaleńców

upaprany pyłem kombinezon. – Łazik, ty też to widzisz czy jakiś kontroler grzebie mi w głowie?  Chłopak wydawał się nie mniej zaskoczony niż ja. Wpatrywał się w lśniący twór Zony, marszcząc brwi.  – Na dole nic nie ma – powiedział powoli, jakby chciał się utwierdzić w tym przekonaniu.  Też dałbym głowę, że na zewnątrz nie ma żadnej anomalii. Poprzedniego wieczoru dokładnie zbadaliśmy teren, a emisji w nocy nie było. Poza tym obiekt znaliśmy od dawna. Niewielki jednopiętrowy budynek, będący kiedyś prawdopodobnie jakimś zakładem. Trzy godziny piechotą od naszej stałej bazy. Właściwie nie planowaliśmy się w nim zatrzymywać, to miało być jednodniowe wyjście po parę artefaktów. Taa, jednodniowe wyjścia, niech je chimera rozszarpie... Zawsze to samo. Nawet śpiwora nie wziąłem i tyłek przez noc prawie przymarzł mi do posadzki.  Łazik podszedł do okna i ostrożnie wyjrzał na dwór. Przez chwilę kucał, wpatrując się w poranną szarówkę.  – I co? – nie wytrzymałem.  Wzruszył ramionami, wciąż skanując wzrokiem okolicę.  – Niczego nie widzę.  – Niczego nie widzisz czy niczego nie ma? To spora różnica.  – A idź, Zielony. Ktoś ci broni też popatrzeć?  Podszedłem do niego i zerknąłem na teren. Krzaki, trochę powyginanych drzew. Trawa, w niektórych miejscach niezdrowo pożółkła, w innych spalona lub dziwnie wygięta przez anomalie. Ale to już znacznie dalej i artefakt nie mógłby z nich dolecieć. Trochę bar-


Część I • Rozdział 1

7

dziej na prawo cztery ruchome kształty, prawdopodobnie ślepe psy. To też odpada.  – No cóż – mruknąłem – wygląda na to, że Zona zrobiła nam prezent.  Łazik popatrzył na mnie tak, jakbym palnął coś wyjątkowo głupiego, i właściwie mogłem go zrozumieć – mimo wszystko siedział w Zonie krócej ode mnie. Od początku wiedział, że aby tu przeżyć, musi być ostrożny. Takie podejście oczywiście nie dawało żadnej gwarancji, ale było znacznie lepsze niż brawura początkujących stalkerów, z których większość ginęła, zanim zdążyła rzeczywiście stać się stalkerami. To nie tak, że ja byłem nieostrożny. Ale, paradoksalnie, im więcej czasu człowiek spędzał w Zonie, tym bardziej ­docierało do niego, że obok wszelkich okropieństw czasami zdecyduje się ona przygotować też miłą niespodziankę.  – Nie patrz tak na mnie. Sprzedamy to i zaraz ci się gęba uśmiechnie. Sam wiesz, ile możemy za to dostać.  Wziąłem z plecaka pusty pojemnik i ostrożnie, pomagając sobie wieczkiem, zgarnąłem artefakt do środka. Niezwykła kula lśniła intensywnym blaskiem. Wewnątrz, głęboko pod twardą powierzchnią, strzelały cieniutkie białe błyskawice. Patrząc na nie, miało się wrażenie, że artefakt żyje. Kto wie, może i żył, trudno zrozumieć wytwory Zony. My, maluczcy, wiedzieliśmy tylko, że jest w nich coś hipnotyzującego, co sprawia, że chce się w nie wpatrywać bez końca.  Akurat teraz wcale nie zamierzałem wpatrywać się bez końca, ale i tak przerwałem znacznie wcześniej, niżbym chciał. Z dołu dobiegł jakiś szmer.


8

Bagno szaleńców

W ułamku sekundy przeszliśmy w tryb pełnej gotowości. Zmysły wytężone, broń w pogotowiu, oczekiwanie w napięciu na kolejne bodźce.  Za drugim razem odgłos był inny, głośniejszy, i nie mieliśmy już wątpliwości, że ktoś jest na parterze.  – Cholera – szepnąłem – chyba wyjdzie na to, że miałeś rację.  Po cichu, ważąc każdy krok, ruszyłem w kierunku wyjścia. Drzwi dawno wyleciały z zawiasów, więc na starcie miałem w polu widzenia sporą część piętra, w tym fragment połamanej balustrady przy schodach. Szczerze wątpiłem, by na tym poziomie ktoś był, ale i tak rozejrzeliśmy się z Łazikiem po dwóch sąsiednich pomieszczeniach. Pusto. Pozostawał tylko parter.  Poleciłem gestem kumplowi, żeby został, a sam ostrożnie postawiłem nogę na stopniu i kucnąłem, modląc się tylko, by schodek nie skrzypnął pod moim ciężarem. Nie miałem oczywiście zamiaru schodzić na sam dół i wystawiać się potencjalnemu wrogowi, chciałem po prostu sprawdzić, czy nikogo nie ma w korytarzu.  Kolejny krok. Praktycznie wstrzymałem oddech, wciąż nasłuchując, po czym jeszcze trochę przechyliłem się w bok.  Teraz w prześwicie schodów widziałem już więcej. Na pierwszy rzut oka czysto. Gdybyśmy wcześniej nie usłyszeli szmerów, prawdopodobnie zszedłbym wesoło na dół i być może byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobiłbym w życiu.  Z jednego z pomieszczeń dobiegł odgłos kroków. Wydawały się ludzkie, ale w Zonie nigdy niczego nie było się pewnym. Ścisnąłem mocniej moje LR-300 i cze-


Część I • Rozdział 1

9

kałem, aż w otworze drzwiowym pojawi się konkretna sylwetka.  Człowiek, pomyślałem z ulgą, gdy go zobaczyłem. Na bandytę nie wyglądał, więc pewnie zwykły stalker, choć raczej nie od nas z Farmy.  – Nie ru... – zacząłem, na wszelki wypadek trzymając go na linii strzału, ale mój głos został zagłuszony serią z automatu. Ma refleks, skubany. Albo po prostu słabe nerwy. Dobrze chociaż, że z celnością kiepsko i całość poleciała w ścianę jakieś pół metra dalej. Przekląłem pod nosem i wskoczyłem z powrotem na piętro, na tyle głęboko, by nie mógł mnie dosięgnąć nawet wzrokiem. Przez chwilę staliśmy w milczeniu.  – Dobra, tak się bawić nie będziemy – stwierdziłem w końcu, pozostając w ukryciu. – Ty kto?  – Ja tak odruchowo, nie chciałem – burknął nieznajomy nieco zmieszanym głosem. – Myślałem, że...  – Co myślałeś? – dopytałem ze złością. – Ja przez twoje urojenia nie chcę trafić do piachu.  – No mówię, że przepraszam. Klękać nie będę.  – Zadano ci pytanie – przypomniał Łazik. Jego ton utwierdził mnie w przekonaniu, że on też nie kojarzy głosu naszego niespodziewanego gościa. A skoro nawet Łazik go nie znał, to na pewno nie był od nas z bazy. – Kim jesteś?  – No przecież zwykłym stalkerem, takim jak wy. – W głosie faceta dało się słyszeć zniecierpliwienie i jakby niepokój. – Chłopaki, bądźcie ciszej, co? Tu może być burer.  Spojrzałem na Łazika, on na mnie. Co ten gościu pierdzielił? Na tych terenach nikt nigdy burera nie


10

Bagno szaleńców

­ idział, wolały jakieś podziemia lub tunele. W dodatw ku tym szkaradnym karłom raczej nie zależało, by nie robić hałasu, i pewnie już dawno usłyszelibyśmy, jak beztrosko przerzuca swoje graty.  – Artefakt – szepnął nagle Łazik z taką miną, jakby doznał olśnienia.  No tak, artefakt! Burer, dzięki swoim telekinetycznym mocom, mógł bez trudu włożyć przez okno „księżycówkę”. Tylko niby po co? Poza tym kula wleciała do pokoju z dużym impetem, a burery, jeśli akurat kogoś nie atakowały, zwykle przenosiły przedmioty powoli i precyzyjnie. Nie, bzdura, koleś pieprzył głupoty.  – Na piętrze go nie ma – oznajmiłem. – Schodzimy na dół. Tylko bez numerów.  Wyglądało na to, że rzekomy stalker rzeczywiście nie ma zamiaru nas pozabijać. Broń trzymał opuszczoną, a gdy już byliśmy na parterze, kiwnął nam głową – właściwie nie wiadomo, czy na powitanie, czy żeby podkreślić swoje pokojowe nastawienie.  – Kosa jestem – przedstawił się. – Poszukacie go ze mną, co?  Kosa, hmm. Jakaś taka pretensjonalna ksywka, jakby wymyślona przez niego samego. Przyjrzałem mu się uważniej. Na oko trochę starszy ode mnie. Dobrze zbudowany, nieszczególnie wysoki, ale i niskim trudno było go nazwać. Twarz kwadratowa, o dość wyraźnych rysach, lekki zarost. Nie wyglądał na delikatnego elegancika, któremu zachciało się nagle iść do Zony. Tylko ten strój... Dobrana na szybko mieszanka ubrań, w dodatku czystych, jeszcze nie łatanych. I wyposażenie podejrzanie skromne.


Część I • Rozdział 1

11

Sytuacja była raczej jasna.  – Burera, tak? – upewniłem się z rosnącym rozbawieniem. – Chcesz tu szukać burera? Ale wiesz, że to może trochę potrwać?  – Kto ci naopowiadał takich bzdur? – zapytał wprost Łazik.  Nasz nowy znajomy popatrzył na niego podejrzliwie.  – Na bazie gadali.  – Na jakiej bazie? Nie jesteś z Farmy.  – Nie jestem – przyznał Kosa. – Chociaż o tym akurat na Farmie słyszałem.  –  Od kogo?  Kosa lekceważąco wzruszył ramionami i spojrzał na nas z wyższością.  – Nie tak łatwo zdobyć takie informacje.  – Kolego – odezwałem się do Kosy, zanim Łazik zdążył cokolwiek odpowiedzieć – nie wiem, jak długo jesteś w Zonie, ale jeśli burer byłby tu w tym momencie, zapewne padłbyś z łbem rozwalonym jakąś deską, zanim jeszcze nas zobaczyłeś.  Usta faceta rozciągnęły się w dziwnie zadowolonym uśmiechu.  – W takim razie udało mi się go załatwić.  Uniosłem brwi, czekając na dalsze wyjaśnienia. Od Kosy biła niezachwiana pewność siebie i widać było, że zadawanie pytań nie będzie konieczne. Nasze niezrozumienie wyraźnie go cieszyło i chyba napawało dumą.  – Przygotowałem się i podstępem go wziąłem. Na piętro jest już wrzucona „księżycówka”.  – „Księży...”? – Ze zdumienia praktycznie odebrało mi mowę. To on ją wrzucił?! Przecież tu się nic kupy


12

Bagno szaleńców

nie trzymało. – Czekaj, czekaj, wyjaśnij wszystko od początku.  – Nowi w Zonie? – uśmiechnął się ze zrozumieniem Kosa. – Cóż, ja też się wciąż wielu przydatnych rzeczy dowiaduję. Ten burer ma tu kryjówkę, chowa w niej artefakty. A ja akurat parę dni temu na wyprawie znalazłem „księżycówkę”.  – I co? – zapytał Łazik, najwyraźniej też nic nie rozumiejąc.  – Naprawdę nie słyszeliście? Przecież burer może oddziaływać na wszystko tymi swoimi mocami, nie? W środku „księżycówki” szaleje prąd, więc gdy tylko mutant spróbuje ją ruszyć, zostanie porządnie porażony. Wygląda na to, że już podziałało. Teraz wystarczy znaleźć miejsce, gdzie magazynował artefakty.  – Chcesz powiedzieć – zacząłem z nadzieją, że się przesłyszałem – że wrzuciłeś przez okno „księżycówkę”... nie żadne tanie gówno, a „księżycówkę”... żeby zabić burera? – Usłyszałem, jak Łazik prycha z niedowierzaniem. – Człowieku, ty nią możesz burera najwyżej lekko napromieniować! Jeżeli oczywiście jakiegoś tu znajdziesz, bo to też byłby nie lada wyczyn.  – Kłamiecie – warknął ze złością Kosa i, bezceremonialnie przepchnąwszy się między nami, polazł na piętro, by je przeszukać.  Wrócił dość szybko, z miną bardzo nietęgą. Starał się nie patrzeć nam bezpośrednio w oczy.  – Słuchaj, Kosa – odezwał się Łazik. – Tych wszystkich bajek naopowiadał ci barman z Farmy? Taki z rudą brodą?


Część I • Rozdział 1

13

– Aha – przyznał mężczyzna niechętnie. – Nie jestem tu szczególnie długo. Spytałem, za ile powinienem sprzedać ten artefakt, a on mi wtedy nagadał o kryjówce burera. Której nigdy nie było – dodał ponuro, rozumiejąc wreszcie, że nie miał racji. – I że najlepiej przyjść nad ranem, że dobrze wziąć też... Kurwa.  – Wiking. – Pokiwałem głową. Nasz barman był świetnym facetem, ale uwielbiał wrabiać żółtodziobów. Takie coś zdarzyło się nie pierwszy raz i zapewne nie ostatni. Chociaż pierwszy raz byłem świadkiem, że ktoś do tego stopnia daje się nabrać. Hmm, ciekawe, czy Wiking planował przyjść później po ten artefakt. – Chyba jednak przegina.  – Zaraz – ogarnął się nagle Kosa i znów z zapałem ruszył na górę. – Ale skoro wrzuciłem „księżycówkę” na piętro, powinna wciąż gdzieś tam być.  R zuciłem szybkie spojrzenie Łazikowi, a potem chrząknąłem znacząco, by Kosa się zatrzymał. Nie było sensu grać głupa, prędzej czy później by się zoriento­ wał.  – Na górze nie ma artefaktu – poinformowałem.  – Nie? A... Ach. Więc wy... Nie no, słuchajcie, chłopaki, nie bądźcie tacy. Wszyscy stalkerzy to takie sukinsyny?  – Sprzedamy i podzielimy się po równo we trzech – zaproponowałem.  – Połowę wam dam. Przecież wystarczy, i tak nie musieliście nawet palcem kiwnąć, żeby go zdobyć. Albo... – Kosa zmarszczył brwi, przez chwilę się nad czymś ­zastanawiał. – Albo nie, dam wam ­całość. I ­jeszcze coś


14

Bagno szaleńców

mogę dołożyć. Mam propozycję. Do dłuższego obgadania.  Oho, kot chyba chciał poważnie podyskutować. No, ciekawe, co mądrego wymyślił.  – Dobra, chłopaki, dawajcie na górę. – Miałem już dosyć stania w holu z giwerami w dłoniach, jakbyśmy wciąż spodziewali się burera. Na razie można było uznać, że nasz nowy znajomy zagrożenia nie stanowi. – Skończymy śniadanie. Nie uwierzysz, Kosa, ale gdy spokojnie jedliśmy, ktoś przerwał nam, wrzucając przez okno „księżycówkę”.

– Jak już mówiłem, nie jestem tu długo – zaczął Kosa, gdy już się wygodnie rozsiedliśmy i każdy zabrał się do nowo otwartej konserwy. Zawartość poprzednich wylądowała na podłodze po tym, jak odskoczyliśmy od domniemanego granatu. – Dwa tygodnie, głównie na bazach, żeby się poorientować. Dobrze wiem, jak patrzycie na nowych. Myślicie, że dlaczego wszyscy kłamią, kiedy się ich pyta, ile siedzą w Zonie? – Słowa początkującego stalkera nie były nawet wyrzutem, raczej ponurym zwróceniem uwagi na fakt, z którym nie sposób było się kłócić. – O mnie też zapewne nie macie zbyt dobrego zdania po tym, co dzisiaj odwaliłem. Ale to nie tak. Nie jestem idiotą, który z pustej ciekawości podejdzie do anomalii i zostanie rozszarpany na strzępy. Nie zacznę płakać, że mam ubłocone buty. Jasne, ten świat jest dla mnie obcy, ale przed tym, co choć trochę


Część I • Rozdział 1

15

znam, potrafię się bronić, a to chyba na początek ważne. I strzelam nieźle.  – Widziałem – mruknąłem, świetnie pamiętając pokaz jego umiejętności.  – Mówiłem już, że niechcący. – Kosa się skrzywił. – Nie wiem, jak szybki jest burer, wolałem od razu...  – Dobra, dobra, ja tak tylko. Wracaj do swojej litanii.  Wzruszył ramionami i przeżuł to, co miał w ustach.  – Koniec litanii, to był tylko taki wstęp. Po prostu wiedzcie, że jestem tu nowy i nie zamierzam zostawać na dłużej. Chcę dojść do pewnego miejsca, a potem od razu się stąd zabieram. Wam proponuję mnie tam zaprowadzić.  – No nie – westchnąłem. – Jeśli powiesz, że przyszedłeś tu z powodu Życzeniospełniacza, to cały wstęp o tym, że nie jesteś idiotą, diabli wezmą.  – A gdzie tam. – Kosa uśmiechnął się. – W takie rzeczy przestałem wierzyć, gdy miałem pięć lat. Swoją drogą, wy naprawdę uważacie, że on istnieje?  Wzruszyłem ramionami.  – Kto go tam wie. W każdym razie ci, którym marzy się wizyta w Sarkofagu, mają nierówno pod sufitem.  Kosa skończył jeść konserwę, wytarł rękawem usta. Pogrzebał chwilę w swoim podejrzanie luźnym plecaku, po czym z nadzieją popatrzył na nas.  – Macie coś jeszcze?  – To było wszystko, na bazie se kupisz. Lepiej powiedz, gdzie mielibyśmy cię zaprowadzić.  – Przed tym, jak trzepnął Reaktor, w Prypeci mieszkał mój wujek. – Kociak zaczął opowieść. – Kiepsko go


16

Bagno szaleńców

już pamiętam, ale gość był w porządku. Tylko ówczesną władzę nie bardzo lubił i nieraz to okazywał. A wiecie przecież, jakie były czasy: w każdej chwili mógł się spodziewać jakiejś przyjemnej wizyty. Bał się, że potem może zostać z niczym.  – I co z tym wujkiem? – ponagliłem, gdy przerwał na dłuższą chwilę, by napić się wody. Przynajmniej tego wziął odpowiedni zapas.  – Już, już. Miał kolekcję zegarków. Zabytkowych, drogocennych zegarków, niektóre nawet były ze złota. To o nie najbardziej się martwił. Nie chciał trzymać ich w domu i znalazł kryjówkę daleko za miastem.  – A teraz wujkowi zachciało się odzyskać kolekcję?  – Wujkowi nie, wujek już nie żyje. Ale mnie się zachciało, mam spore problemy finansowe. Wuj przed śmiercią zaznaczył mi na mapie, gdzie te zegarki są. Mapa oczywiście stara, nie stalkerska, ale powinniście się połapać, przecież nic tu nowego od lat nie budowali.  Kosa długo grzebał w plecaku, w końcu wyjął z niego lekko pogniecioną mapę. Podał mi ją i wskazał palcem zaznaczone czarnym markerem miejsce. Łazik przysunął się bliżej i nachylił, by lepiej widzieć.  Mały okrąg widniał na skraju rozległego płaskowyżu. W okolicy prawie nie było zabudowań, tylko na północny zachód od rzekomego schowka stał jeden większy obiekt.  – Dolina Mroku – rozpoznał Łazik niemal od razu.  Ja też bym się zorientował, jednak Łazik mnie ubiegł. Wiedziałem, że nigdy nie był w tamtych okolicach, w ogóle rzadko oddalał się od bazy, ale mapy


Część I • Rozdział 1

17

Zony miał przestudiowane bardzo dokładnie. Sporo osób wynajmowało go zresztą jako przewodnika po najbliższej okolicy.  – Przyjemna nazwa – zauważył ironicznie Kosa.  – Miejsce jak miejsce. – Łazik wzruszył ramionami. – Chłopaki nigdy nie wspominali, żeby było bardziej niebezpieczne od innych. Tylko trzeba uważać na bandytów, mają tam teraz swoją bazę.  – Tak, o tym akurat słyszałem. Zresztą dlatego mam już jednego chętnego na wyprawę. Od was.  – Kogo? – zapytałem z zaciekawieniem. – Pewnie znamy, Farma nie taka duża.  – Kojarzycie Dyszkę? Taki wysoki, podobno kiedyś był snajperem.  Bez zastanowienia skinąłem głową.  – Pewnie, że kojarzymy – powiedział Łazik. – Tylko... on miał nieprzyjemną przygodę niedawno. Z bandytami... ale to przecież jakiś tydzień temu było. Kulkę dostał w brzuch. Myślisz, że da radę już iść na wyprawę?  – A skąd mam wiedzieć, jak szybko działa ta wasza wspomagana medycyna? – Kosa miał zapewne na myśli używane czasami w leczeniu ran artefakty. – Ja mu za matkę robić nie będę. Rozmawiałem z nim wczoraj, mówił, że idzie. Broń mu zabrali i chce ją jak najszybciej odzyskać.  – Dobra, została jeszcze jedna istotna kwestia do obgadania – przypomniałem. – Idziemy z tobą i co z tego mamy?  – Bierzecie sobie ten artefakt, to raz. Dodatkowo za usługę płacę wam po dziesięć tysięcy rubli.


18

Bagno szaleńców

– Płacisz z góry, przed wyjściem – uściśliłem. Tak naprawdę wcale nie oczekiwałem, że zgodzi się na taki układ, chciałem raczej sprawdzić, jak zareaguje.  Kosa zawahał się.  – Nie – powiedział w końcu. Ostrożnie, ale zdecydowanie. – Praktycznie was nie znam, a chciałbym jednak mieć pewność, że bezpiecznie wrócę na bazę. Teraz dam wam po dwójce, a resztę, gdy mnie odprowadzicie z powrotem. Niezależnie od tego, czy znajdę zegarki, czy nie.  Jego opór wzbudził we mnie nawet coś w rodzaju uznania, a w każdym razie przestałem uważać, że nasz potencjalny klient jest głupi jak but. W Zonie znalazłoby się wiele osób, które na naszym miejscu po prostu wzięłyby kasę i z nią zniknęły. Poza tym większość kotów skupiała się tylko na tym, by dostać się w konkretne miejsce, a o powrocie już nie myśleli. Dlatego zresztą początkujący stalkerzy tak często ginęli tuż po dotarciu do celu, gdy pozwolili sobie na rozluźnienie.  – Stoi. Kiedy byśmy wychodzili?  – Jeśli się wyrobicie, najlepiej jutro rano.  Na chwilę zapadła cisza. Nadszedł czas, by podjąć decyzję. Nie sądziłem, by ta wyprawa miała okazać się interesem mojego życia, ale i tak nie miałem nic lepszego do roboty. Poza tym z Łazikiem po Zonie chodziło się dobrze, a i Dyszka był sensownym kompanem.  – To jak? – zwróciłem się do towarzysza. – Ja chybabym się przeszedł, dawno nie byłem w tamtym rejonie.  Chłopakowi najwyraźniej trudno było podjąć decyzję. Długo milczał, zapewne rozważając wszystkie za i przeciw.


Część I • Rozdział 1

19

– Nie jestem pewien, Zielony – powiedział w końcu. – Raczej pójdę, ale dajcie mi jeszcze trochę czasu na zastanowienie.  – Zaraz, chwileczkę – wtrącił się nagle Kosa. – Zielony? Ale to nie znaczy, że ty też jesteś nowy? Bo wiesz, trochę bez sensu iść grupą, w której jeden z przewodników nie ma pojęcia o Zonie. Zwłaszcza jeśli drugi to dzieciak, a co do stanu trzeciego macie wątpliwości.  – Łazik to nie dzieciak – oznajmiłem twardo. Często zdarzało się, że mojego przyjaciela, bo chyba mogłem go tak nazwać, na początku nie traktowano poważnie. Miał dwadzieścia dwa lata, przy czym wyglądał jeszcze sporo młodziej. Ale przez jakiś rok naszej znajomości zdążyłem się przekonać, ile jest wart. – A ja Zonę znam, o to się nie martw.  Żółtodziób przez chwilę w skupieniu przyglądał się nam obu. Potem wyraźnie coś sobie przypomniał.  – A, już wiem! – krzyknął nagle, gdy jego skojarzenia wybiegły trochę dalej. – Jesteś z tej całej Wolności! Ale, cholera, to też niedobrze... Jeśli spotkamy...  Chrząknąłem z lekkim zniecierpliwieniem.  – Czy to ci wygląda na symbol Wolności? – zapytałem, wskazując palcem naszyte na ramieniu logo samotników.  – No... nie. – Kosa niechętnie pokręcił głową.  – Właśnie – powiedziałem zdecydowanie.  I kątem oka dostrzegłem, że Łazik się uśmiechnął.

Polub

Fabryczną Zonę

Kliknij

i przejdź do sklepu, by kupić książkę



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.