Z Lourdes do Santiago. Samotne Camino - Tadeusz Kornaś

Page 1

Tadeusz Kornaś

Samotne Camino Z Lourdes do Santiago

Tadeusz Kornaś

Z Lourdes do Santiago Samotne Camino

Wydawnictwo AA Kraków

Redakcja i korekta: Maria Szarek

Skład i łamanie, projekt okładki: Wydawnictwo AA

Wykorzystano zdjęcia z archiwum autora

Copyright © by Tadeusz Kornaś

Copyright © by Wydawnictwo AA, Kraków 2024

ISBN 978-83-8340-111-9

Wydawnictwo AA s.c. 30-332 Kraków, ul. Swoboda 4 tel.: 12 345 42 00, 695 994 193

e-mail: klub@religijna.pl www.religijna.pl

Wstęp

Moja pielgrzymka do Santiago de Compostela rozpoczęła się niespodziewanie i przypadkowo. Dobrych kilka lat temu, maszerując w okolicy Krakowa, natknąłem się na drogowskaz przy szlaku, że do Santiago de Compostela jest coś około 4000 kilometrów. Poszedłem więc we wskazaną stronę zgodnie z oznaczeniem. Oczywiście nie za jednym razem doszedłem do grobu świętego Jakuba. „Sztukowałem” kolejne fragmenty drogi, zaczynając kolejny odcinek w punkcie, w którym skończyłem poprzedni. Czasem było to jednorazowo kilka dni drogi, czasem kilka tygodni. Ale byłem niesfornym pielgrzymem, nie dawałem się łatwo prowadzić żółtym znakom Camino, choć cel – że oto idę do Santiago, był dla mnie jasny. Czasem spore, kilkudniowe fragmenty drogi szedłem swoimi, a nie wytyczonymi Jakubowymi szlakami. Chciałem odwiedzić miejsca z jakiegoś powodu ważne dla mnie, znane i mniej znane.

Gdy natrafiłem za Krakowem na pierwszy znak muszli i strzałkę, podążyłem drogą ot tak, dla fantazji. Bo to przecież świetny pomysł przejść pieszo całą Europę! Że jestem pielgrzymem, zorientowałem się kilkadziesiąt kilometrów dalej. Jeszcze dalej poczułem się spadkobiercą innych pielgrzymów maszerujących tędy przez wieki. A w praktyce oznaczało to, że to ja jestem jej gospodarzem, jestem sensem tej drogi. Nie było w tym żadnej pychy, nawet krzty. Cóż to za droga pielgrzymkowa, jeśli nie idą nią pielgrzymi? A skoro ja czuję się pielgrzymem, to ona istnieje dzięki mnie, a nie jest tylko faktem historycznym. Ma to także pewien

5

religijny kontekst. Dzisiaj Camino funkcjonuje przede wszystkim jako szlak kulturowy objęty patronatem UNESCO. Jak się przekonałem, ten świecki, kulturowy aspekt prawie całkowicie zdominował drogę do Santiago. Ja natomiast poczułem się jak katolicki pielgrzym maszerujący jednym z trzech najważniejszych chrześcijańskich szlaków, a te prowadzą do Jerozolimy, Rzymu i Santiago de Compostela właśnie. Jestem więc u siebie, w wielkim europejskim Christianitas.

Oczywiście nie tylko religijny, ale także kulturowy aspekt był dla mnie bardzo ważny. Moja droga spinająca kontynent biegła wielkim zygzakiem przez miejsca kulturowo i przyrodniczo ciekawe. W trakcie pielgrzymki ugruntowała się we mnie idea, że każdy mój krok będzie modlitwą za Europę. Zwiedzając zabytki, maszerując górskimi szlakami, pielgrzymując do sanktuariów czy idąc monotonnie dziesiątkami kilometrów asfaltu – maszeruję w intencji mojego kontynentu i jego mieszkańców, zszywając przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Mam też osobisty powód. Noszę w sobie winę, z którą nie umiem sobie poradzić. Może ta droga pokutna do Santiago mi pomoże? – zastanawiałem się na szlaku. W średniowieczu w drogę do Santiago wysyłano nawet ciężkich przestępców, by dochodząc do grobu św. Jakuba, uzyskali odpust. No więc od pewnego momentu szedłem do Santiago jako pokutnik.

I jeszcze jedno. Droga do Santiago stała się też drogą mojej pamięci. Chyba w każdym etapie otwierały się we mnie zaginione – wydawało się – wspomnienia. O ludziach, o sprawach dobrych i złych. O moich zaniedbaniach i winach, ale też o szczęśliwych chwilach, o bliskich… Z tym garbem swojego życia również szedłem. Myślałem też o historii, przeszłości, kulturze. O tym, że wszystko, co mijam – nie tylko w materialnym sensie – jest moim dziedzictwem. Rzeczy dobre, które działy się w historii, i przerażające.

6 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

Zajęło mi to pielgrzymowanie na raty kilka lat. Bo wychodziłem rokrocznie w czasie urlopu to na krócej, to na dłużej. Polska, Czechy, Niemcy, Austria, znów Niemcy, znów Austria, Szwajcaria, Francja. Teraz będzie Hiszpania. O pierwszym etapie swojego pielgrzymowania napisałem i wydałem książkę Camino. Od progu. Znalazł się w niej też fragment dotyczący mojej podróży na Świętą Górę Athos – miejsca szczególnego dla prawosławnych, otaczanego wielką czcią. Niniejsza książka jest drugą. Dochodzę w niej do grobu św. Jakuba.

Dlaczego piszę o tej mojej drodze przez Europę? Przecież to tylko marsz, bez nazbyt spektakularnych zdarzeń. Wiadomo już, że wyszedłem z domu, a jak się okaże na kartach tej książki – dojdę do celu pielgrzymki.

Teraz jednak siedzę przy biurku, wróciłem do swojej pracy, obowiązków, do codziennych rutynowych działań. I pomimo że nic specjalnego na Camino de Santiago się nie wydarzyło, chciałbym opowiedzieć… Jak to robili przed wiekami pielgrzymi z Emaus: „wrócili się” i „opowiadali, co się działo w drodze” (Łk 24,33.35). Więc i ja opowiadam.

7 Wstęp

W drogę

Wszystko gotowe do drogi, spakowany plecak. W nocy mam lecieć samolotem do Lourdes. Zaplanowałem wszystko. Trzydzieści trzy dni marszu po mniej więcej 33 kilometry dziennie i dochodzę do Santiago de Compostela. A jeśli pójdę szybciej – może nad ocean. Mam też zarezerwowany samolot powrotny – więc pozostaje tylko iść. Kiedyś obok Krakowa znalazłem drogowskaz, że do Santiago jest ponad 4000 kilometrów. Idę więc od tamtego czasu – trochę na raty – od progu domu.

Wszystko zaczęło się prosto. Wyszedłem kilka lat temu z domu, bo znalazłem drogę do Santiago. Ale też wiedziałem, że pielgrzymka to nie tylko pokonywanie kilometrów. Że ci, którzy dojdą do Santiago, otrzymują odpust zupełny. Trudno mi objąć rozumem, co to odpust zupełny, ale jak wielu z nas, tak i ja potrzebowałem przebaczenia, którego sam sobie nie umiałem udzielić. Wyszedłem więc z intencją pokutną – za tych, których skrzywdziłem. Ale szybko pojawiały się kolejne powody, intencje. Z najważniejszą, którą trudno wytłumaczyć w kilku zdaniach – za Europę. Szedłem więc, zszywając drogą kolejne kraje i kolejne miejsca. Z jednej strony religijne – sanktuaria, klasztory, miejsca szczególne. Szedłem drogą, która przez tysiąclecia była drogą pielgrzymkową. Teraz stała się po prostu drogą – camino, drogą dla wszystkich. To dobrze i źle. Był jeszcze jeden aspekt drogi – nie mniej ważny – przyrodniczy. Wybierałem góry – przeszedłem na przykład przez środek Alp, teraz mam iść przez Pireneje.

9

Czytając te moje wyznania, łatwo zauważyć, że nie szedłem

najkrótszą oznaczoną muszlami drogą, czasami w ogóle szlak Jakubowy zostawał gdzieś poza polem widzenia. Często w ogóle nie szedłem drogą opisywaną w przewodnikach, lecz wybierałem własne ścieżki i kierunki, skręcałem kilkaset kilometrów w bok. To nieśpieszne wędrowanie ze wschodu na zachód, pielgrzymowanie do Santiago, miało być – jeszcze raz to powtórzę – zszywaniem Europy. Pamiętaniem o jej przeszłości i swoistą modlitwą krokami o sensowne powiązanie tej przeszłości z przyszłością. Wiedziałem, że nie potrafię dojść za jednym razem, że nie potrafię porzucić wszystkiego – pracy, zobowiązań, bliskich, wygody, wreszcie – by iść bez przerwy. Dlatego nadrabianie drogi nie było związane z poczuciem marnowania kolejnych dni, które przybliżałyby do Santiago. Po prostu szedłem tam, gdzie chciałem zobaczyć coś dla mnie interesującego. Miałem jednak ustaloną zasadę – kolejne fragmenty zawsze zaczynały się od miejsca, do którego już wcześniej doszedłem.

Teraz miało być inaczej. Minęło już prawie dziesięć lat mojej zygzakowatej pielgrzymki. Teraz mam ściśle określony początek –Lourdes – i mam dojść do celu, do Santiago de Compostela. Droga ma połączyć dwa wielkie sanktuaria katolickie, a zarazem trwać tyle a tyle dni, jest zaplanowana. Czy u celu czekać będzie odpust?

Wszyscy wiemy, jak nasze planowanie bywa ułomne. Gdy już wszystko miałem zapięte na ostatni guzik i nocą miałem pojechać na lotnisko Kraków-Balice, przyszła informacja, że mój lot jest odwołany z powodu strajku kontrolerów ruchu we Francji. I nagle cały mój plan na pierwsze cztery dni, a w konsekwencji i na kolejne posypał się. Nie planowałem bowiem iść zgodnie z wytyczonym szlakiem, ale chciałem przejść przez wysokie Pireneje. Kilka miesięcy wcześniej wymyśliłem trasę i zarezerwowałem miejsce w schroniskach w sercu gór. Za niektóre rezerwacje zapłaciłem. Natychmiast po otrzymaniu wiadomości wyszukałem

10 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

kolejne połączenie lotnicze do Lourdes – trzy dni później. Z trzydziestu trzech dni pielgrzymka skurczy się do trzydziestu. Potem odwoływałem zarezerwowane noclegi. Jeden, w Lourdes, udało się przesunąć, za jeden otrzymałem zwrot pieniędzy, a jeden po prostu przepadł.

Ta sytuacja powodowała jednak dalsze komplikacje. Nie zamierzałem bowiem tylko iść, chciałem też wybierać konkretne miejsca, w których chciałem trochę pobyć. W wyniku zmiany daty wylotu czas się skurczył, a dzienna dawka kilometrów do przejścia się zwiększyła. Są różne potrzeby pielgrzymowania –dla niektórych liczy się tylko droga. Ja chcę nie tylko iść szlakiem wytyczonym, oznaczonym żółtymi strzałkami, ale też wyznaczać własne drogi, własne warianty. I równocześnie dojść do Santiago. Czy starczy czasu?

11
W drogę

Lourdes

Jest niedziela. We Francji sklepy zamknięte, usługi, a więc i kursy autobusów są o wiele rzadsze. Po odebraniu plecaka na lotnisku przyjdzie mi czekać na autobus godzinę. Mógłbym już tu zacząć pielgrzymkę i iść do Lourdes pieszo. Ale gesty mają znaczenie. Tym razem chciałbym wyjść z sanktuarium i dojść do drugiego wielkiego sanktuarium. Dziś zresztą nie zamierzam ruszać w drogę, chcę pozostać trochę w Lourdes. Pasażerowie rozeszli się do zaparkowanych samochodów, po innych – zorganizowanych w grupy, przyjechały autobusy. Na przystanku została nas może dziesiątka. W pewnym momencie podszedł młody mężczyzna, mówiąc, że zamówił stojącego, czekającego na chętnych busa-taksówkę. Jeśli dołączy się jeszcze kilka osób, będzie tanio. Idę więc z nim. Gdy dochodzimy do busa, okazuje się, że ów chłopak, który teraz odezwał się do swojego towarzysza, to Polak. Na plecakach obu zobaczyłem muszle. Ledwie wysiadłem z samolotu, a już obok mnie Jakubowi pielgrzymi! Zaczęliśmy rozmawiać i dowiedziałem się, że nie idą jednak z Lourdes. Zbyt krótki mają urlop. Teraz jadą pociągiem do Biarritz, a stamtąd do Burgos. I tam zaczynają swoją Drogę. Po dojechaniu do Lourdes żegnamy się więc – po raz pierwszy w tej drodze – pozdrowieniem buen Camino. Jakoś tak wstydliwie, nieśmiało. Słowa brzmią nienaturalnie po obu stronach. Wiemy, że tak należy, ale to wyuczona regułka, jeszcze jednak nieukładająca się łatwo w ustach. Jak się w najbliższych dniach okaże, dla mnie jeszcze długo będzie nienaturalna.

13

Oni idą na dworzec, a ja powałęsać się po mieście. Jest dopiero dziesiąta rano, a doba hotelowa w moim hotelu zaczyna się od 15.00. Idąc od dworca ku sanktuarium, pierwsze kroki kieruję do biura informacji Jakubowej – po pierwszą pieczątkę w paszporcie pielgrzyma. Osobom, które kiedykolwiek pielgrzymowały Drogą św. Jakuba, nie trzeba tłumaczyć, jak to ważne. Paszport upoważnia do nocowania w albergach – schroniskach dla pielgrzymów. Otrzymuje się w nim kolejne pieczęcie. Ja zaopatrzyłem się w paszport już w Polsce i już jedną pieczęć miałem – Bractwa Kapłańskiego św. Piotra w Krakowie, które jak zapisano w paszporcie, prosi o opiekę nad pielgrzymem. Biuro Drogi Jakubowej w Lourdes mieści się przy głównej ulicy – łatwo więc trafić. Co zaskakujące jak na Francję, jest otwarte również w niedzielę.

Poprosiłem o pieczęć. Urzędowała tam pani mniej więcej koło pięćdziesiątki. Bardzo chciała mi pomóc i zaczęła opowiadać o kolejnych etapach. Mogę iść Camino del Piamonte do Saint-Jean-Pied-de-Port – siedem etapów, siedem dni. A tam zaczyna się główny szlak pielgrzymkowy. To najczęściej wybierana droga z Lourdes. W Hiszpanii byłbym za tydzień. Ale mogę pójść krótszą drogą – trzy dni Camino del Piamonte i skręcić Camino Tolosana na przełęcz Somport. Czyli za sześć dni byłbym na granicy hiszpańskiej, gdzie zaczyna się Droga Aragońska. Ale ja mam na dojście do Somport trzy dni – powiedziałem. Zamierzam iść przez wysokie Pireneje i zacząłem mówić którędy. Niestety, pani mnie nie pocieszyła – w najbliższe dni ma padać, więc mój plan będzie trudny do zrealizowania. Szlak jest trudny – dwie przełęcze ponad 2400 metrów. Inaczej mówiąc, wygląda to tak jakbym po drodze dwa razy wszedł na Rysy.

Ale ja chciałem iść tamtędy! Wziąłem mapy, chodziłem od młodości wiele po górach, dam radę i pójdę. Ostatecznie kupiłem jeszcze jeden credencial (paszport pielgrzyma), bo w moim polskim, jeśli dojdę do Santiago, braknie miejsca na kolejne

14 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

pieczątki. Dostałem więc paszport wydany przez Société Française des Amis de Saint-Jacques de Compostelle. W miejscu, gdzie wydający paszport ma wpisać, którą drogą pielgrzym się udaje do Santiago, pani wpisała la croisée des chemins. Na własny użytek przetłumaczyłem to sobie po swojemu – przez krzyżujące się drogi. Dowiedziałem się też, że mogę przenocować w lourdzkiej alberdze, ale grzecznie podziękowałem. Powód był prozaiczny –tę niedzielę chciałem poświęcić Lourdes. Schroniska Jakubowe zamykane są o 22.00 i wtedy obowiązuje już cisza, bo pielgrzymi zazwyczaj wychodzą bardzo wcześnie. A ja chciałem pójść na tradycyjne lourdzkie nabożeństwa, które zaczynają się późnym wieczorem.

Po tych pierwszych caminowych pogawędkach w biurze poszedłem do hotelu. Chciałem poprosić o możliwość zostawienia plecaka, okazało się jednak, że mogę od razu wprowadzić się do pokoju. Poszedłem zaraz potem do sanktuarium, które mieściło się kilkaset metrów dalej. Kościelną wieżę widziałem z okna swojego pokoju – droga była więc oczywista. Powoli, nieśpiesznie odwiedziłem wszystkie trzy bazyliki. Każda z nich jest odmienna. Pierwszej można nie zauważyć – jest jak bunkier, pod ziemią. No i jest ogromna. Gdy się wchodzi – beton. W rzucie ma kształt jaja. Ołtarz ustawiony jest centralnie, jednak nie na środku, ale w trzech czwartych sali. Surowość betonu, pewien mrok sprawiają wrażenie, że to jakaś wielka podziemna hala. Smutna i ponura. Dopiero wieczorem, gdy zobaczyłem ją wypełnioną ludźmi, światłem i śpiewem – okazało się, że to przestrzeń, którą da się oswoić.

Druga bazylika też jest „horyzontalna”. Jest jakby wbudowana we wzgórze u stóp trzeciej bazyliki – o której za chwilę. Jest równie wielka i wypełniona mozaikami. Akurat odprawiana była msza, więc tylko zaglądałem do środka. Potem poszedłem do trzeciej – dla mnie najważniejszej, najstarszej z tych trzech. Stoi na szczycie wzgórza i dominuje nad Lourdes. Neogotycka, strzelista,

15
Lourdes

zwieńczona wieżą. To ona, niejako odruchowo, zawsze kojarzyła mi się z Lourdes. Trzeba wejść do niej po stromych schodach albo wielkimi półkolistymi rampami, które prowadzą do jej bramy. Usiadłem chwilę w środku.

Później poszedłem do groty usytuowanej u stóp bazyliki, nad rzeką. Ogromna kolejka chętnych do wejścia i dotknięcia ścian póki co skutecznie mnie zniechęciła. Będę tu przecież prawie cały dzień – wejdę później. Potem poszedłem dalej, wzdłuż rzeki

Lourdes. Grota i Bazylika Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny

16 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

– można tam nabrać wody ze strumienia płynącego przez grotę. Napiłem się oczywiście. Potem są baseny, w których można odbyć kąpiel, ale nie da się do nich ot tak podejść. Dziś na to nie będzie szansy. Przeszedłem na drugą stronę rzeki i usiadłem w cieniu naprzeciw groty. Siedziałem długo. Później jeszcze poszedłem do l’Hospitalet – bo tam odprawiane są msze w tradycyjnym rycie rzymskim. Niestety, miałem pecha. Jest niedziela, a w tym dniu msza jest o 9.00. Przyleciałem do Lourdes za późno. W dni powszednie msza jest o 18.30. To jutro – a wtedy pewnie będę już wiele godzin w drodze lub nawet gdzieś, gdzie znajdę pierwszy nocleg. A tak bardzo chciałem iść na tradycyjną mszę. Poszedłem jeszcze do punktu informacji w sanktuarium – wbiłem pieczątkę do mojego francuskiego paszportu pielgrzyma, którego zamierzam użyć, gdy skończy się miejsce w moim pierwszym – polskim. Dostałem też ulotkę z godzinami mszy. A potem, zataczając łuk przez centrum miasta, obok zamku, wróciłem do hotelu. Zjadłem co nieco i poszedłem spać – przecież całą minioną noc nie spałem. Tak wyglądał mój pierwszy obchód sanktuarium w Lourdes. Jednak jak zwykle u mnie wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Rodzice wychowali mnie w tradycji katolickiej. I tak zostało, jestem katolikiem. Zawsze miałem jednak pewien problem z objawieniami. Taki dziwny problem. Z jednej strony z wiarą obchodziłem święta liturgiczne upamiętniające objawienia – z Lourdes, z Fatimy, Loreto… Ale zarazem robiłem to trochę bezrefleksyjnie, nic o tych objawieniach nie wiedząc. Nawet niespecjalnie mnie to interesowało. Dla mnie Matka Boża to Matka Boża, a nie Matka Boża z Lourdes, Fatimy czy Gwadelupy. Zresztą moje zetknięcia z sanktuariami były też szczególne. Piszę o tym szczerze i mam nadzieję, że nikogo nie urażę tą otwartością. Na przykład podróżując po Bałkanach, zajechaliśmy z Joanną, moją żoną, do Medjugorie. Idąc pośród dziesiątek straganów, doszliśmy do kościoła. Obok niego w witrynie ekran telewizyjny, a na nim komunikat, że dziś

17
Lourdes

Matka Boża powiedziała: i kilka zdań, co powiedziała. Nie chodzi mi o ekran, o zdawkowość komunikatu… Ale gdy wyobraziliśmy sobie, że Matka Boża tak co dzień ogłasza komunikat – postanowiliśmy wrócić do hotelu. Przechodząc wtedy obok amfiteatru, w którym skończyło się jakieś nabożeństwo, nagle zobaczyłem, że w grupie kilku osób przewróciła się może czterdziestoletnia kobieta. Było już prawie ciemno. Chciałem jej pomóc, podtrzymać, ale mnie powstrzymano, bo omdlała w Duchu Świętym… Wróciliśmy więc do hotelu nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.

Następnego dnia pobytu w Medjugorie poszedłem o świcie na mszę do sanktuarium. Celebrowana była bardzo nabożnie, poważnie. Wkrótce po mszy pojechaliśmy z Joanną dalej przez Bałkany, rozmawiając wiele o tym, co nas tu spotkało. Nie owijając w bawełnę, powiem o swoich odczuciach z Medjugorie. Liturgia mszy była tu – jak w każdym miejscu, gdy jest nabożnie odprawiana, prawdziwą ofiarą. Komunikat natomiast o dzisiejszych słowach Matki Bożej nic dla mnie nie znaczył. Nawet nie spojrzałem rano na ekran telewizora, czy może o świcie Matka Boża coś nowego powiedziała.

Kilka lat później byliśmy w Fatimie. To drugie wielkie miejsce objawień, w którym byłem. Sierpień, nieprawdopodobny upał, ogromny, prawie pusty plac i palące się świece – jak ognisko. W bazylice groby całej trójki – Łucji, Hiacynty i Franciszka. Wokół modlący się ludzie. Pamiętam powagę tego miejsca i dziwne napięcie, które mi towarzyszyło. Nawet nie umiem tego dobrze opisać, więc wspominam tylko, że tam byłem. W każdym razie było to dla mnie bardzo ważne miejsce.

I teraz Lourdes. Mój pomysł, by złączyć swoimi krokami Lourdes i Santiago wydawał mi się oczywisty. Ale to, czym będzie dla mnie Lourdes, pozostawało wciąż tajemnicą.

Po drzemce poszedłem na mszę – miała zacząć się o 18.30. Wybrałem mszę odprawianą po hiszpańsku, bo była w bazylice

18 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny, czyli w tym górnym kościele. Niestety, w bazylikach nie jest odprawiana msza w klasycznym rycie rzymskim. Łacina, zwrócenie się wspólne kapłana i wiernych ku Bogu były pieczęcią wspólnoty Kościoła. Przez wieki pielgrzym idący do Santiago w każdym kościele wchodził na mszę odprawianą w ten sam sposób. Teraz jest inaczej. W Lourdes na przykład francuscy wierni idą do jednego kościoła, hiszpańscy do drugiego, po kaplicach są msze po angielsku, niemiecku, portugalsku… Każdy u siebie. Jest jedna msza w największym kościele św. Piusa X – międzynarodowa. Języki brzmią podczas liturgii naprzemiennie. Ktoś, jak ja, przyzwyczajony do wspólnego dla całego kościoła rytu rzymskiego, musi teraz wybierać język. Oczywiście, to nie język we mszy jest najważniejszy…

Ale atak papieża Franciszka na tradycyjną mszę i próba wyrugowania jej z kościołów pozostaje dla mnie zupełnie niezrozumiały.

Jak można niszczyć dziedzictwo Kościoła, jego największy skarb. W imię czego? Postępu?

Wybrałem mszę hiszpańską, bo odprawiana jest w najstarszej bazylice. To dla mnie też ma znaczenie. Nie chodzi tylko o zabytki, bo w Lourdes w neogotyckiej czy każdej innej bazylice nie ma jakichś arcydzieł sztuki, więc nie przemawia przeze mnie miłość do staroci. Msza oprócz tego, że jest ofiarą, w rozumieniu

Kościoła katolickiego jest też miejscem świętych obcowania. Do głowy by mi nie przyszło, że msza w jednym kościele jest „lepsza” niż w drugim, ale bazylika jest dla mnie znakiem trwania lourdzkiego sanktuarium. Mojej religijnej wrażliwości odpowiada swą architektoniczną zwykłością. Jasnym określeniem kierunków, religijną przytulnością. Zresztą historia powstania tego kościoła jest niezwykła. Objawienia w Lourdes nie były łatwe do zaakceptowania przez Kościół hierarchiczny. Dobrą praktyką Kościoła jest bowiem to, że pozostaje sceptyczny wobec różnych przejawów życia religijnego, w tym wypadku objawień. Prosta dziewczyna

19
Lourdes

rozmawiała z Matką Bożą!? Nikt więcej Matki Bożej nie widział, choć obok stały tłumy. Coraz więcej ludzi gromadziło się bowiem, gdy Bernadetta Soubirous rozmawiała ze swoją, jak ją nazywała, Panią. Rzecz działa się w XIX wieku – wszystko było więc opisywane na bieżąco przez prasę i oglądane przez ciekawskich. W trakcie objawień w grocie pojawiło się źródło, którego wcześniej nie było. Woda, choć przebadana przez naukowców i mająca najzwyklejszy skład, powodowała liczne uzdrowienia, uznane przez lekarzy za niewątpliwe. Uzdrowione osoby badali też antyklerykalnie nastawieni lekarze, potwierdzając, że choroba ustąpiła. Jak to działa? Czy sprawia to Pani, o której mówiła Bernadetta? Kościół nie śpieszył się z orzeczeniem, trwało to dobrych kilka lat. Badane były wszelkie elementy – nie tylko przepytywani ludzie, ale prowadzone badania hydrologiczne (jak to możliwe, że źródło się w ogóle pojawiło?) oraz medyczne (jak to możliwe, że zdarzają się rzeczy uznawane za niemożliwe?). Czy rzeczywiście za takie można je uznać? W każdym razie po wielu wahaniach Kościół katolicki uznał ostatecznie prawdziwość objawień.

Na górze, u stóp której znajduje się grota, miał zostać zbudowany kościół. Gdy jeszcze trwały objawienia, Bernadetta otrzymała od Pani (tak ją nazywała) polecenie, by poszła do księdza proboszcza i powiedziała, że przy grocie ma powstać kaplica. Proboszcz z Lourdes posądzał wtedy Bernadettę o zmyślenie lub nawet psychiczną chorobę, odpowiedział więc, by Matka Boża sama zebrała pieniądze na kościół. Kilka lat później biskup wyraził zgodę na budowę świątyni na szczycie góry. Warunek był jednak prosty – pieniądze mają zebrać wierni. „To przedsięwzięcie ze względu na trudności terenowe Góry Espélugues pociągnie za sobą olbrzymie koszty”1 – napisał w swojej powieści Pieśń

1 Franciszek Werfel, Pieśń o Bernadetcie , przeł. Maria Kłos, Wydawnictwo Święty Wojciech, Poznań 2009, s. 348.

20 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

o Bernadetcie Franz Werfel. I pisze dalej: „To, co potem następuje, można też uważać za cud, do tego stopnia bowiem sprzeciwia się naturalnemu prawu zamkniętej kieszeni. W ciągu kilku tygodni około dwóch milionów franków napływa do Tarbes z całego świata. A ponieważ wpływają przeważnie od najuboższych w postaci skromnych sous, olbrzymi ten sukces wyraża się dokładnie sumą czterdziestu milionów sous”2. Przypominam tylko dla porządku, że sou to stara, wycofywana w XIX wieku moneta o bardzo niewielkiej wartości. Świadczy to, że kościół – dziś bazylika w Lourdes, rzeczywiście został ufundowany przez najuboższych. Znając tę historię, właśnie tu, do tego kościoła chciałem pójść na mszę.

Przed chwilą zacytowałem zdanie z książki Franza Werfla. Później pojawi się w moim opowiadaniu o drodze do Santiago de Compostela jeszcze trochę książek, tytułów, faktów kultury. Świat bowiem – w moim rozumieniu – to nawarstwianie się wielu poziomów, myśli ludzkich z przeszłości i teraźniejszości, nieustanne wędrowanie po faktach przeszłych i zaprzeszłych. Czasami przeszłość to źródło niezwykłych doznań. Książka Werfla jest bowiem także swoistym lourdzkim cudem. Może zacznę od tego, że Franz Werfel był praskim Żydem, przyjacielem Franza Kafki. Potem znany był jako pisarz ekspresjonistyczny. I to wybitny pisarz – jego dramat Spiegelmensch inscenizował w 1920 roku sam Max Reinhardt. Gdy wybuchła II wojna światowa, Werfel jako Żyd musiał uciekać z Rzeszy. Schronił się najpierw we Francji, a potem po zajęciu jej przez Niemców musiał uciekać dalej. Utknął jednak na wiele tygodni w Lourdes, nie mogąc z powodu braku odpowiednich dokumentów opuścić Europy. Znalazł tam jednak schronienie i tam usłyszał o objawieniach, po raz pierwszy usłyszał o Bernadetcie. We wstępie do swojej powieści napisał: „wskazano nam Lourdes jako jedyne miejsce, w którym może uda się nam znaleźć

2 Tamże, s. 349.

21
Lourdes

przytułek. […] Usłuchaliśmy i rzeczywiście zostaliśmy przygarnięci. […] Tam schroniliśmy się na długie tygodnie. Były to dla nas ciężkie dni. […] Pewnego dnia w okresie największych utrapień uczyniłem ślub. Jeśli dane mi będzie wydostać się z beznadziejnego położenia […], to przed rozpoczęciem jakiejkolwiek pracy zaśpiewam światu pieśń o Bernadetcie, najpiękniej jak potrafię. Niniejsza książka jest spełnieniem tego ślubu. […] Odważyłem się napisać Pieśń o Bernadetcie, mimo że nie jestem katolikiem”3. I tak powstała napisana przez autora żydowskiego pochodzenia jedna z najbardziej przejmujących powieści dotyczących wydarzeń w Lourdes. Cóż, mojemu niedowiarstwu potrzebna była ta powieść, tak jak cuda przebadane przez najbardziej antyklerykalnie nastawionych lekarzy i naukowców potrzebne były kościelnej komisji badającej prawdziwość objawień.

Wracam jednak do mojego Lourdes. Wszedłem do kościoła zbudowanego na szczycie góry – bazyliki Niepokalanego Poczęcia NMP. Wierni wypełniali kościół mniej więcej w połowie. Msza była dosyć skromna, recytowana, choć wierni zaśpiewali kilka pieśni. Z czytań wyłowiłem jakieś znane mi słowa, bo hiszpańskiego prawie nie znam, które pozwoliły mi się zorientować, czego dotyczą lekcje. Kazanie było dla mnie wolnym czasem do przemyśleń. Zaskakujące było tylko to, że kazanie okazało się bardzo długie, chyba dłuższe od reszty mszy. W swoim braku pokory myślałem, niech wreszcie ksiądz już skończy… Komunię większość ludzi brała na rękę, choć całkiem sporo osób wybierało komunię do ust. Księdzu było chyba wszystko jedno. Powiem otwarcie, że trochę bałem się tej mszy, tego, że pojawią się jakieś liturgiczne ekscesy, co często widywałem w kościołach na Zachodzie Europy, a także coraz częściej w naszych. Jednak kapłan trzymał się klarownie novus ordo Missae, nie zastępując liturgii swoimi

3 Tamże, s. 6-7.

22 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

improwizacjami. Cóż, może język hiszpański w Lourdes był moim dobrym wyborem – także on zszyje to francuskie sanktuarium i moją dalszą drogę przez Półwysep Iberyjski…

Pomodliłem się w różnych intencjach. I po raz pierwszy w takiej, która wiązała się ze strachem – czy ja z tej pielgrzymki wrócę? Wszedłem w wiek, w którym zaczyna się myśleć o śmierci. Przed wiekami wychodząc na Camino, trzeba było zostawić w domu testament. Przed tą drogą, choć wcześniej podejmowałem o wiele większe wyzwania, po raz pierwszy spisałem testament. Naprawdę, wyruszałem w tę drogę ze strachem – irracjonalnym, lecz bardzo realnym, że mogę nie wrócić. Moje serce, moja nadwrażliwość na słońce… Ten strach nadawał mojej pielgrzymce swoistego rytmu.

Po mszy poszedłem do groty. Moja wcześniejsza intuicja była właściwa – teraz było niewiele osób. Oczywiście chwilę musiałem postać w kolejce, ale nikt nie popędzał. Dziwne to wrażenie – dotknąć kamienia, nabrać kilka kropel ściekających po skale w ręce. Wszyscy przede mną tak robili. Moja wstrzemięźliwość wobec gestów wzbraniała się przed tego typu ekscesami. O czym ten dotyk ściany groty będzie świadczył? Co mi to da więcej poza obecnością tutaj? Ale gdy wszedłem do groty, dotknąłem ściany.

Potem znów. Przy płynącym źródle zatrzymałem się. Przede mną czarnoskóra kobieta położyła tam różę. Kwiatów tam wiele, karteczek z intencjami, pewnie z prośbami, może o zdrowie. Ja wszedłem bez intencji, lecz chyba przygnieciony wszystkim wokół, wspomniałem bliskich i bliskich zmarłych. Jak działa modlitwa? Ciągle to drugie ja pyta, co się dzieje. Kilka kroków dalej ze skały spadły na mnie krople wody. Kilka następnych kropel już celowo wziąłem na ręce. Co z nimi zrobić? Obmyłem twarz. Jakie to ma znaczenie – coś ciągle się wzbrania. Przecież sama obecność – bez tych gestów znaczy chyba tyle samo. Mógłbym w ogóle pomodlić się w domu…

23
Lourdes

Wyszedłem z groty, ciesząc się jednak z tych wszystkich moich gestów, dotknięć, wilgoci – chyba były mi potrzebne. Usiadłem za barierką na ławeczce. Wyciągnąłem różaniec, pierwszy raz w Lourdes.

A może gesty mają znaczenie? Wracam do objawień w Lourdes. Opisywano je w wielu książkach, dewocyjnych i nie tylko. Przez długi czas nie sięgałem do tych relacji – nie odczuwałem potrzeby. Przeczytałem jednak – już po powrocie z mojej drogi –powieść Werfla. Największe wrażenie zrobił na mnie opis tego, co stało się w grocie i jak pojawiło się źródło. Bo przecież, jeśli gesty są niepotrzebne, pojawiająca się Bernadetcie Matka Boża mogła zrobić ot tak, pstryknąć palcami i ze ścian jaskini wypłynęłaby woda. Werfel – opierając się na świadectwach – opisał jednak sytuację niezwykle brutalnie, bez cukierkowych wzruszeń, z całym cielesnym brudem. Pani z groty powiedziała do Bernadetty, by napiła się wody ze źródła i obmyła w nim swą twarz. Ale w grocie żadnego źródła nie było. W najdalszym kątku groty Bernadetta rozgrzebała piasek. Gdy dokopała się do wilgotnego piasku, po prostu go zjadła razem z zawartą w nim wilgocią, błotem umazała swą twarz. W chwilę potem zwymiotowała. Nic się nie stało, źródło się nie pojawiło. Tysiące ludzi było świadkami kompromitacji cudu, zgorszenia. Dla wielu była to utrata wiary w cudowność objawień, w które część z nich wierzyła czy chciała wierzyć. Gest wydawał się tak obsceniczny, żałosny. Jednak następnego dnia z miejsca wykopków zaczęła płynąć stróżka wody, a potem obfite, bardzo obfite źródło. Z pozornie żałosnego gestu narodził się zdrój, który dla wielu okazał się uzdrowieniem. Narodziło się Lourdes, jakie dzisiaj znamy. Można nie wierzyć w cuda i w objawienia w Lourdes, ale wszyscy – wierzący i niewierzący potwierdzają, źródła nie było, a teraz jest.

Różaniec to było pierwsze i stałe zdarzenie, jakie połączyło Matkę Bożą i Bernadettę. Mówiły go razem. A właściwie mówiła

24 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

Bernadetta, a Matka Boża przesuwała paciorki. Ja o tym nie wiedziałem, bo jak wspomniałem, pojechałem do Lourdes, niewiele o tym miejscu wiedząc. Pielgrzymowałem do Santiago. Lourdes było tylko częścią drogi. Wyruszyłem z domu z Krakowa, idąc przez całą Europę. Podczas pielgrzymowania przez kolejne kraje stopniowo wykształciło się we mnie pewne dewocyjne minimum, które staram się zachowywać. A więc – jeśli to możliwe – msza. Po drugie nieomijanie żadnego kościoła, a jeśli zamknięty, choć chwila przed jego bramą. No i różaniec – choć nie było tak od samego początku. Ale w pewnym momencie starałem się odmawiać go codziennie. Każda dziesiątka paciorków to modlitwa za moich bliskich, za moich znajomych, za tych, którzy prosili i przede wszystkim za tych, których skrzywdziłem. Te dziesiątki bardzo dotkliwie otwierały wspomnienia, pamięć i rany. Wcześniej nie zdawałem sobie sprawy, jak wiele można sobie przypomnieć, jak wiele chciałem wyrzucić i wyrzuciłem z pamięci. Ale też – jak wiele dobrych rzeczy mi się przypominało. Bo odmawianie różańca okazało się dla mnie nie tylko modlitwą, ale wehikułem pamięci, który w zaskakujący sposób otwierał przeszłość. Czasem bolesną, czasem zachwycającą. Wspomnienia dotyczące każdej z osób, za które się modliłem, za każdym razem pojawiały się w sposób niezwykły. Gdzie się to wszystko zapodziało przez lata? – niejednokrotnie zadawałem to pytanie.

Tutaj, siedząc przed grotą, dziesiątka po dziesiątce modliłem się za najbliższą rodzinę, nic, absolutnie nic nie wiedząc o różańcowym kontekście, jaki wiąże się z tym miejscem – z grotą w Lourdes.

O 21.00 odbywa się w Lourdes procesja ze świecami. Choć byłem już na mszy i w grocie, poszedłem jednak popatrzeć na procesję. Odbywa się na wielkim placu przed bazyliką. Stałem z boku i patrzyłem. Procesja jest bardzo precyzyjnie ustawiona. W niej dziesiątki, setki osób na wózkach ciągniętych przez

25
Lourdes

ubranych na biało wolontariuszy. Tłum ciągnie się i ciągnie. Kolejne grupy pielgrzymkowe – nierzadko na ich czele sztandary. Żadna tam częstochowska spontaniczność i pląsy, ale niebywale poważna modlitwa różańcowa – pobożna i dostojna. Znów więc różaniec. Kolejne dziesiątki na placu przed bazyliką zaczynają członkowie różnych pielgrzymek – w różnych językach (tego dnia nie było chyba żadnej polskiej grupy). Potężna procesja odpowiadała. Pomyślałem: „nie stój jak idiota”, „rusz się”. Początek procesji skręcał z powrotem ku bazylice. Ja – grzesznik – ruszyłem na sam koniec, który właśnie ruszał spod schodów bazyliki. I tak potem szedłem w lourdzkiej procesji na samym jej końcu. W rękach większości świece – moje ręce puste. Ale wreszcie poczułem

Lourdes. Procesja ze świecami

26 Z LOURDES DO SANTIAGO. SAMOTNE CAMINO

się potrzebny. Ostatnią dziesiątkę różańca zaczęto po łacinie.

Cała procesja zatrzymała się już wtedy przed bazyliką. Byłem w bardzo nielicznej mniejszości, która potrafiła odpowiadać – przynajmniej w zasięgu moich uszu. W imieniu wszystkich mówiłem, by Matka Boża modliła się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Śmierci, której zacząłem się obawiać. Stałem się częścią tego ogromnego tłumu czekającego na cud uzdrowienia.

Nie wydarzył się wtedy, a przynajmniej nic o tym nie wiem. Zresztą ja wcale nie myślałem o żadnych cudach, ale o tym, że mój sceptycyzm choć na chwilę został uleczony. Coś potężnego go uciszyło. Nie, nie chodzi o żadne mistyczne przeżycia, ale o dostojeństwo – nie umiem tego nazwać inaczej – całej tej procesji. Gdy się kończyła, gdy kończył się różaniec, gdy wybrzmiało błogosławieństwo i wyśpiewano Te Deum – zapadał zmrok. Setki świec w rękach pielgrzymów stawały się coraz bardziej wyraźne. Napięcie, że zdarzy się cud, było wręcz dotykalne… Oczywiście, skłamałbym, gdybym powiedział, że trwaliśmy w modlitewnej ekstazie. Przecież wszystko toczyło się tak po prostu. Ja byłem na samym końcu placu. Wokół mnie ludzie rozmawiali, niektórzy jedli, inni się przypatrywali. Ja też nie byłem jakoś nadzwyczaj skupiony. Główna część mnie patrzyła i analizowała. Ale ta maleńka część była nadzwyczaj przejęta. Potem napiłem się jeszcze wody ze źródła, która teraz jest udostępniana z kilkunastu kraników obok groty, poszedłem do hotelu, zrobiłem sobie kolację i poszedłem spać. Wzniosłość i zwyczajność złączyły się doskonale.

27
Lourdes

Niniejsza książka opowiada o samotnej pielgrzymce łączącej dwa wielkie sanktuaria. Tym razem Camino zaczyna się w Lourdes, by po tysiącu kilometrów skończyć się w Santiago de Compostela.

„Dlaczego piszę o mojej drodze przez Europę? Przecież to tylko marsz, bez nazbyt spektakularnych zdarzeń. Wiadomo już, że wyszedłem z domu, a jak się okaże na kartach tej książki – dojdę do celu pielgrzymki. Teraz jednak siedzę przy biurku, wróciłem do swojej pracy, obowiązków, do codziennych rutynowych działań. I pomimo że nic specjalnego na Camino de Santiago się nie wydarzyło, chciałbym opowiedzieć… Jak to robili przed wiekami pielgrzymi z Emaus: «wrócili się» i «opowiadali, co się działo w drodze» (Łk 24,33.35). Więc i ja opowiadam”.

(ze wstępu książki)

Tadeusz Kornaś – profesor w Katedrze Teatru i Dramatu Uniwersytetu Jagiellońskiego

ISBN 978-83-8340-111-9

ISBN 978-83-8340-111-9

9 788383401119

Cena: 39,90 w tym 5% VAT

Fotografia na okładce: shutterstock

Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.