Szukając dobrych ludzi


redakcja i korekta: Wydawnictwo AA
skład i łamanie: Wydawnictwo AA projekt okładki: Magdalena Nadany-Mardyła
Copyright © by Magdalena Wrocławiak
Copyright © by Wydawnictwo AA, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-8340-180-5
Wydawnictwo AA s.c. 31-574 Kraków, ul. Ciepłownicza 29
tel.: 12 345 42 00, 695 994 193
e-mail: klub@religijna.pl www.religijna.pl
Rozdział 1
Była chłodna majowa noc. Józef Ałtaj siedział przy gasnącym ognisku. Potarł o siebie zmarznięte, brudne dłonie, próbując jeszcze ogrzać się od ledwie tlącego się żaru. Zza pleców dobiegał go szum morza, czyste niebo musnął od czasu do czasu cień mewy. Mężczyzna okrył się szczelniej podziurawionym, burym płaszczem.
Podniósł do ust butelkę, upił łyk mocnego piwa, siąkając przy tym nosem. Odstawił trunek na piasek, butelka przewróciła się, piwo po części wylało się na plażę. Ałtaj przeklął pod nosem i mocniejszym uderzeniem wbił butelkę głębiej. Westchnął cicho, zaniósł się krótkim, charczącym, kaszlem i przetarł pomarszczoną twarz zgrabiałą dłonią.
Józef Ałtaj był dobiegającym pięćdziesiątki mężczyzną z długimi, skołtunionymi, tłustymi włosami, gęstą siwo-burą brodą, twarzą nalaną, policzkami czerwonymi od zimna i alkoholu, oczami przekrwionymi od czarnego dymu tytoniowego, którego kłęby, wdychane z najtańszych papierosów, oblepiały również jego płuca smołą – stąd ten kaszel. Ubrany był w wiekowe, wytarte dżinsy, trampki bez sznurówek, koszulę, sweter i ów stary płaszcz, który swego czasu, to jest pięć lat temu, dostał w noclegowni.
Mężczyzna wyjął z kieszeni trzy niedopałki papierosów i skrzywił się na ich widok. Był bezdomny, pijany, ale nadal się brzydził. W obecnym położeniu starał się zachować godność: mył się dość często, przynajmniej raz na tydzień, nie kradł, nie kłócił się ani nie zaczepiał nikogo po pijaku. Jednak ludzie często schodzili mu z drogi, mijając szerokim łukiem, rzucali pogardliwe spojrzenia, czasem nawet komentarze, a czasem… zwyczajnie się go bali. Jak to mówią, nigdy nie wiadomo co takiemu strzeli do głowy…. Przecież to pijak, stoczył się, wódka pomieszała mu w głowie.
Ałtaj o tym nie myślał. Można by rzec, że zatracił gdzieś przez te wszystkie lata uczucia smutku i żalu… Właściwie większość z nich przepadła wraz z kolejnym spojrzeniem, łykiem, słowem… Pozostało jedynie obrzydzenie… Do tego jak żył w tej nadmorskiej mieścinie, na brudnych ulicach, sypiając na obskurnych, zaśmieconych podwórkach za starymi kamienicami. Do tego nie mógł przywyknąć nigdy.
Jednak mimo to podniósł niedopałek do ust, nachylił się nad niemal już całkiem zgasłym ogniskiem i zaciągnął całą pojemnością płuc. A przynajmniej tym, co z nich zostało. Od niedopałka odpalił kolejny i tak po kolei wypalił wszystkie pięć, które miał w kieszeni. Głód nie minął, ale nic więcej mu nie zostało.
Wiatr się wzmagał, a mężczyzna trząsł się z zimna jeszcze bardziej. Dopił resztę piwa, podniósł z ziemi i zataczając nieco, ruszył w kierunku miasta z nadzieją znalezienia czegoś do jedzenia. Przemierzał ciemne ulice, mijając po drodze roześmianych przechodniów, których usta momentalnie wykrzywiały się w grymasie na jego widok. Wielu z nich nie robiło tego celowo. Ot, odruch warunkowy, tak ich nauczono.
Stawiając ciężkie kroki, dotarł wreszcie na tył całodobowej knajpy, z której resztki, często w stanie jeszcze nie najgorszym,
lądowały w śmieciach. Chwycił za klapę kubła i usłyszał za plecami:
– Jakiś pijak, strach o tej godzinie wyjść na ulicę.
Westchnął i chciał się odwrócić, żeby zobaczyć, kto to powiedział, ale tylko zwiesił głowę. Jaki to miało sens…? Zresztą, nie miał do tych ludzi pretensji. Sam niektórych typów omijał z daleka. Byli agresywni, niebezpieczni i nie zdziwiłby się, gdyby rozbili komuś butelkę na głowie za krzywe spojrzenie. A ich wszystkich wrzucało się do jednego worka, razem z Józefem. Czemuż miałby okazać się kimś innym? Przecież był pijakiem, bezdomnym i… to był już koniec. To była droga, z której nie było powrotu.
– Wziąłbyś się za siebie, a nie żebrał.
Ałtaj, nie mogąc po raz drugi uniknąć konfrontacji, spojrzał za siebie. Ku jego zdziwieniu komentarze nie były kierowane do niego. Na ulicy leżał jakiś mężczyzna, na pierwszy rzut oka wyglądający na bezdomnego. Ałtaj wahał się, czy podejść do niego, czy nie. Wyglądał faktycznie marnie, ale jeżeli był pijany, to jedyne, co można było zrobić, to siedzieć z nim aż wytrzeźwieje, żeby nie zadławił się własnymi wymiocinami. A to nie bardzo mu się uśmiechało. Już miał odejść, ale coś go tknęło. Cokolwiek mu jest, to jednak człowiek, leżący na ulicy sam i proszący o pomoc. Fakt, że kiedy Ałtaj tak leżał, nie znalazł się nikt…
Bo prawdą było, że starał się zachować jakieś okruszyny godności, ale czasem rezygnował. Upijał się do nieprzytomności, budził we własnych wymiocinach, a nawet gorzej…, nie mył miesiąc, śmierdział i już nawet tego nie czuł. Upadł zbyt nisko i leżał zbyt długo, żeby jeszcze czuć wstyd. Zresztą przed kim…? Obchodził cały świat tylko kiedy mu przeszkadzał. Więc dlaczego miałby się tymi ludźmi przejmować? Z biegiem czasu wzniosła się między nim a społeczeństwem bariera zbudowana
z wzajemnej nienawiści, pogardy i braku zrozumienia. Ludzie stali się dla niego obcy, miał wrażenie, że żyją w rzeczywistości, do której on nie należy. Czasem czuł się tak, jakby w ogóle nie był człowiekiem…
Spojrzał ponownie na tego leżącego mężczyznę i uderzyły w niego wspomnienia tamtej nocy. Wypił bardzo dużo alkoholu niewiadomego pochodzenia, leżał sam na brudnej ulicy i myślał, że zaraz umrze. To było straszne.
Podszedł do bezdomnego i kucnął przy nim.
– Pijany pan? – spytał dość głośno, przekrzykując uliczny hałas.
Mężczyzna w odpowiedzi pokręcił głową. Był sporo starszy od Józefa, miał siwe włosy i ogoloną twarz, a na sobie znoszoną, ale czystą kurtkę.
– Źle panu? Do domu pana zabrać?
Mężczyznę znów nie było stać na wiele więcej niż pokiwanie głową, tym razem twierdząco.
Józef spróbował go posadzić, co nie było takie łatwe ze względu na dość tęgą posturę mężczyzny, wprost przeciwnie do wątłej sylwetki Ałtaja. Kiedy jednak udało mu się starca oprzeć o mur, zaczął on oddychać nieco głębiej, choć nadal szybko i nierównomiernie. Wskazał ręką na kieszeń i coś wyszeptał. Kiedy Józef nachylił się bliżej, usłyszał słabe „lek”. Wyjął z kieszeni niewielki flakonik z tabletkami i jedną podał mężczyźnie do ust. Ten kiwnął głową z wdzięcznością i przymknął oczy, czekając, aż medykament zacznie działać. Józef obserwował mężczyznę niepewnie, nie bardzo wiedząc co robić ani jak się zachować. Kazać nie zasypiać czy pozwolić odpocząć, a może po prostu wezwać pomoc. Nim się na coś zdecydował, oddech mężczyzny zaczął się wyrównywać i sam otworzył oczy.
– Dziękuję – wyszeptał, po czym zasłonił usta dłonią i zakaszlał. Na ręce została spora ilość krwi.
– Pana trzeba do szpitala.
– Nie, nie… to nic. Proszę, gdyby pan był łaskaw… do domu – rzęził ciężko, zachrypłym głosem. – Na końcu ulicy… to blisko.
Ałtaj przerzucił sobie rękę mężczyzny przez ramię i z trudem go podniósł. Na szczęście odzyskał na tyle siły, żeby nie opierać się całym ciężarem na Józefie, więc ten był w stanie prowadzić go do domu. Szli powoli, w milczeniu, zataczając się nieco.
Ałtaj liczył, że kiedy odeskortuje mężczyznę do domu, zajmie się nim rodzina, a on będzie mógł wrócić do… swoich spraw. Jednak ku jego rozczarowaniu starszy człowiek wskazał ruchem ręki na naprawdę małą ruderę, zbitą ze starych desek. Domek znajdował się na uboczu, swoim obskurnym wyglądem przypominając prędzej pustostan lub starą szopę niż rodzinny dom. Mężczyzna otworzył stare drzwi pchnięciem ręki, a te ustąpiły z głuchym zawodzeniem. Wnętrza niewielkiej chatki nie oświetlało żadne światło, ale Józef śmiał przypuszczać, że było równie prymitywne jak fasada. Posadził gospodarza na krześle przy stole, pozbywając się w końcu tego niezręcznego balastu. Nie podobało mu się, że musiał go niemal nieść, nie znał go i nie darzył sympatią. Poczucie sympatii do kogokolwiek uleciało również dawno temu.
– Pan sobie poradzi – bardziej stwierdził, niż zapytał i już skierował kroki do wyjścia, ale obejrzał się przez ramię na starego człowieka, który ledwo, ostatkiem sił trzymał się na krześle. – Bardzo proszę… ja nikogo nie mam – powiedział mężczyzna cicho, zwłaszcza drugą połowę zdania.
Józef wahał się. Nie był bezdusznym człowiekiem, ale nie ufał ludziom i nie utrzymywał z nimi relacji. Był zawsze zdany na siebie i nikt go jeszcze o pomoc nie prosił. A pomaganie nie jest takie proste, nie wie się jak…
– Tam na komodzie stoi lampa. Jakby pan raczył… nie mam siły.
Ałtaj znalazł po omacku starą lampę naftową, zapalił ją i postawił na stole. W jej słabym blasku dostrzegł jeszcze wyraźniej nędzę domu. Jednoizbowa chatka zionęła biedą i brakiem wszelkich wygód. Wydawało się, jakby czas zatrzymał się w niej dawno temu. Na środku stał stary, drewniany, okrągły stół, a przy nim dwa krzesła z wypłowiałego drewna. Ściany bez farby, z surowych desek. W rogu prycza, obok niej obdarta komoda z niedomkniętymi drzwiczkami, a obok stołu po prawej stronie kominek bez szyby. W chacie było zimno, ciemno i ponuro. Brakowało elektryczności, a pod przeciwległą ścianą
Józef zauważył stary jak wszystko pozostałe zlew, a pod nim spore blaszane wiadro. Kiedy jego spojrzenie spoczęło wreszcie na gospodarzu, zmarszczył brwi. Mężczyzna miał zniszczoną i poszarzałą, ale dokładnie ogoloną twarz, siwe włosy i lekką nadwagę. Był dość postawny, ale trudno było to zauważyć, gdyż siedział przygarbiony i ledwie oddychał. – Niech pan rozpali ogień. Zimno tu.
Mężczyzna wskazał ruchem ręki na kominek, przy którym leżała niewielka sterta opału.
Józef z ociąganiem klęknął, ułożył gazety, na nich drewno i podpalił wszystko ostatnią zapałką, którą znalazł w pudełku leżącym na płycie kominka. Wydawało się, że ogień zaraz zgaśnie. W chacie panowała wilgoć, jedna zapałka to również nie było zbyt wiele, ale powoli zajęły się cieńsze patyczki, a od nich reszta drewna. Po pewnym czasie płonął już żywo cały kominek, a pomieszczenie napełniło się ciepłym blaskiem ognia.
Ałtaj, który sam porządnie zmarzł, bo majowe noce potrafiły człowieka wyziębić, nagle nabrał ochoty, żeby posiedzieć choć chwilę przy kominku. Zerknął na mężczyznę, który wydawał
się wyglądać nieco lepiej… jednak do stanu dobrego było mu daleko.
– Mogę coś dla pana zrobić? – spytał w porywie chęci, które zatliły się w nim, jakby jedna iskra ognia spadła na jego zimną duszę.
– Dla mnie już niewiele można zrobić, ale gdyby pan zechciał dotrzymać mi towarzystwa… – powiedział nadal chrypiącym głosem, ale już bez przerw na złapanie oddechu. Ruchem ręki wskazał krzesło po przeciwnej stronie niewielkiego stołu.
Ałtaja zdumiała ta prośba. Był osobą, której towarzystwa każdy unikał. Być może mężczyzna był w tak złym stanie, że nie spostrzegł, kim jest Józef. Patrzył na Ałtaja spokojnymi, jasnymi oczami. Biła z nich jakaś mądrość i dobroć, jakby wcale nie brała go odraza na jego widok. Józef zajął wskazane mu miejsce i spojrzał pobieżnie na swój strój. Nic się co prawda nie zmieniło, ale nagle po raz pierwszy od bardzo dawna poczuł się zawstydzony.
– Dziękuję panu za pomoc, bez pana pewnie bym się tam udusił. Mogę poznać pana godność?
Józefa zaskakiwały kolejne aspekty spotkania, takie jak choćby szacunek w głosie i słowach jego rozmówcy, a także jego nietypowy akcent.
– Józef Ałtaj – powiedział, zastanawiając się czy uścisnąć rękę gospodarzowi, czy może jednak ten sobie nie życzył, żeby dotykał go człowiek pokroju Józefa.
– Kyle Ellsworth – powiedział, po czym podał dłoń swojemu gościowi.
– Pan nie stąd – orzekł Ałtaj.
Kyle jedynie pokręcił głową z uśmiechem, za którym kryło się wiele raczej niedobrych wspomnień.
– Z Ameryki – odparł lakonicznie i wydobywszy chustkę z kieszeni, zakaszlał, a na białym materiale powstały kolejne czerwone plamy krwi.
– Co panu dolega?
Ellsworth podniósł głowę i znów uśmiechnął się niewesoło do swojego rozmówcy.
– Rak płuc, mówiąc oględnie. Ale że pan pali, to opowiem panu szczegółowo. Obecnie mam już przerzuty do wątroby, kości, szpiku i właściwie nie wiem, gdzie ich nie mam, do mózgu też już dotarły. Cierpię na zapalenie płuc, które wciąż nawraca, a gorączka utrzymuje się już od kilku dni. Rozrastający się guz sprawia mi ogromny ból, który nasila się przy kaszlu, a ów dręczy mnie odkąd pamiętam. Ostatnio zacząłem też pluć krwią. Powoduje też duszności, które dopadły mnie na ulicy, kiedy mnie pan znalazł. Bark rwie niemiłosiernie, ostatnio każda noc to niekończące się godziny, podczas których leżę ze wzrokiem utkwionym w ścianie i czekam… Mógłbym powiedzieć, że na to aż będzie lepiej. Ale ja wiem, że nie będzie lepiej. Mam kłopoty z przełykaniem, czasem cały dzień jestem głodny, bo nie mogę przełknąć kęsa chleba. Przez przerzuty mam za sobą kilka złamań, które nawet nie chcą się zrastać. Często kręci mi się w głowie tak, że nie mogę wstać z łóżka, wymiotuję kilka razy dziennie, mam drgawki i… Boli mnie głowa, brzuch, czasem nie mogę w ogóle ruszać rękami czy nogami, co również dopadło mnie dziś na ulicy, nie mogę oddychać i… wiem, że nie będzie lepiej. I wiem, że szanse na wyleczenie stanowiły dziesięć procent, a teraz spadły do zera. I wiem dlaczego jestem chory. Bo wiele lat temu zapaliłem pierwszego papierosa. Który pchnął mnie do wszystkich następnych, w objęcia śmierci. Mówiłem: kiedyś rzucę, na coś trzeba umrzeć, rak nie spotyka każdego. Nie rzuciłem, na coś trzeba umrzeć, ale niekoniecznie
po czterdziestce na raka, który jednak mnie spotkał. I dlaczego to panu mówię? Bo dla mnie już nie ma ratunku, ale pan może się uratować. A skoro pochylił się pan nade mną, to tyle mogę dla pana zrobić – powiedzieć, co wiem, żeby pana ocalić.
Skończył mówić. Oddychał ciężko, a z każdym zdaniem chrypiał coraz bardziej. Józef patrzył na niego podejrzliwie.
Nie spodziewał się takiej odpowiedzi, tak obszernej i emocjonalnej. Spytał po trosze z ciekawości, po części z grzeczności. Przez myśl by mu nie przeszło, że ów dziwny człowiek będzie do niego mówił w taki sposób, jakby go znał, jakby prosił o jakąkolwiek radę. A jednocześnie w głosie Ellswortha nie było słychać wyrzutów, nie dało się też słyszeć jakiejś wyższości albo sztucznej mądrości, która Ałtaja, jako mniej doświadczonego czy rozumnego, miałaby oświecić. Można było za to słyszeć autentyczną troskę, jakby mu naprawdę zależało na słuchaczu. Osobie całkowicie obcej i nieznanej, a jednak przez zrządzenie losu w pewien wyjątkowy sposób bliskiej. Ałtaj nie doświadczył troski od, nie przymierzając, nigdy, nikt też nie próbował go w żaden sposób wesprzeć. Nikt się nim do tej chłodnej majowej nocy nie przejął. I to wywołało w nim poruszenie. Jakby nie musiał sam chcieć, jakby nagle komuś zależało na jego życiu. Bo Józef Ałtaj przestał już nawet zauważać, że kiedy człowiek jest sam, to jest bardzo samotny. Tylko dlaczego komuś obcemu miałoby nagle na nim zależeć? Niektórzy tak mają, że im zależy.
– Ja panu bardzo współczuję, ale ja od tylu lat palę, że to już za późno, żeby coś zmienić.
– A ja ci powiem, że nigdy nie jest za późno, żeby zacząć walczyć o swoje życie. Życie to ciągła walka. Nigdy nie jest łatwo, każdego dnia trzeba wstawać i walczyć. I wtedy tylko człowiek ma satysfakcję z życia, kiedy tę walkę podejmuje.
– Nie wiesz, kim jestem – powiedział Józef, zarzucając zarówno „panowanie”, jak i ugrzeczniony ton. – Palenie to nałóg. – Żaden nałóg. Chcą, żebyś tak myślał. Bo przecież państwa wydają tysiące na kampanie antynikotynowe, a czerpią miliardy z przemysłu tytoniowego. Papieros wytwarza w twoim organizmie potrzebę, którą później zaspokaja. Nie potrzebowałeś papierosów zanim nie zacząłeś palić. I nadal ich do niczego nie potrzebujesz. Dlaczego jesteś przekonany, że uspokajają, dlaczego ludzie myślą, że są czymś ładnym? Bo tak się przedstawia papierosy w mediach, co nie ma nic wspólnego z prawdą. Widzisz jak na filmie facet, któremu niejednego byś pozazdrościł, w półmroku zapala papierosa, zbliżenie na dym unoszący się w ciemną noc. Później wyciąga broń i wartka akcja toczy się dalej. Z czym kojarzy ci się papieros? Z kwintesencją męskości, siły, szacunku. A dlaczego nie pokażą tego faceta za kilkanaście lat, jak dusi się z obturacyjną chorobą płuc? Ty się nad tym nie zastanawiasz, ale twoja podświadomość zapamiętuje te obrazy i tworzy z nich jedną całość, którą wysyła do świadomości jako pewny fakt.
Papierosy nie uspokajają, same wywołują cierpienie, żeby potem na kilka sekund je uśmierzyć i nie są nawet w stanie zrobić tego do końca. Przez całe życie nakupisz ich tyle, że stać by cię było na mieszkanie. I to nieprawda, że trudno je rzucić, bo silnie uzależniają. Fizyczne uzależnienie jest praktycznie niewyczuwalne. To w przekonaniu, że ta jedna magiczna czynność czyni twoje życie lepszym… – to tutaj tkwi problem. Papierosy nie są takie, jakie ci się wydają, że są. Te z twojej wyobraźni nie istnieją. Są tylko takie papierosy, które wszystko zabierają, trzymają cię w ciągłym niepokoju, zostawiają bez pieniędzy i zdrowia… Myślisz sobie: po co ja to robię? Możesz przestać, tylko musisz przyjąć, że wszystko, co o nich wiesz, to nieprawda.
Jedna z wielu manipulacji tego świata. Spójrz z boku na to, co mówi świat, a okaże się, że wszystko, co wiesz, to iluzja.
Józef wstał od stołu, żeby dorzucić drewna do kominka i jakoś przetrawić te słowa. Okoliczności były dość nietypowe, a teorie, które głosił mężczyzna, dość nieprawdopodobne. Przecież wszyscy wiedzą, że palenie to nałóg. I trudno jest rzucić. Ałtaj słyszał kiedyś, że szanse na wyjście z nałogu nie przekraczają parunastu procent. Uczepił się tej pseudonaukowej informacji i trzymał kurczowo, żeby czasem nie musieć próbować rzucać. A teraz ten człowiek twierdzi, że jest zupełnie inaczej. Inaczej niż w opinii publicznej. Cała ta rozmowa wydawała mu się dziwna, ale jednocześnie od mężczyzny biła szczerość, której się poddał.
– Mówisz, że to co wiem, to kłamstwo. Skąd możesz to wiedzieć? Jak nazywając moją wiedzę kłamstwem, możesz być pewien swojej?
– Ty wiesz to, co ci powiedziano. Zapomnij o tym, o wszystkim, co wiesz i pomyśl sam. A skąd ja to wiem…? Nie dziwi cię umierający Amerykanin w ruderze nad Bałtykiem? Nie uwierzyłbyś komuś, kto opowiedziałby ci moją historię.
– A kim ty jesteś?
Kyle zasępił się na to pytanie, jednak zdawało się, że tak bardzo jak sobie go nie życzył, tak samo bardzo na nie czekał.
– Mieszkałem kiedyś na Manhattanie, miałem prywatny odrzutowiec i ochroniarzy. Brzmi nieprawdopodobnie? I o to chodzi, tak powinno brzmieć. Zasiadałem w rządzie światowym, nie byłem śmiesznym premierem jakiegoś małego państewka, które nie ma żadnego znaczenia. Pociągałem za sznurki w naprawdę istotnych kwestiach. Było nas kilkunastu. Najbogatszych, najważniejszych, o których nikt, kto miał nie wiedzieć, nie wiedział, a z którymi każdy, kto wiedział, musiał się liczyć.
Nie masz pojęcia, co naprawdę dzieje się w polityce, w państwowych laboratoriach. Myślisz, że w wieczornym dzienniku powiedzą o nieudanej próbie jądrowej? Wspomną o nowych wirusach, które tylko czekają, aby zostać użyte jako broń biologiczna? Nie. A jeszcze każdego, kto o takie rzeczy podejrzewa państwo, nazwą spiskowcem i wariatem.
Miałem pieniądze, władzę, wpływy… Wszystko, co ten świat może zaoferować. Wszystko, co da się kupić. Jednak, mówiąc bardzo oględnie, pewnego dnia okazało się, że zawsze jest ktoś ważniejszy. W tej machinie zawsze chcesz być najwyżej, ale ktoś zawsze ma więcej pieniędzy od ciebie, większe wpływy… Wyrzucili mnie, usunęli z dokumentów, jakbym nie istniał.
I faktycznie istnieć przestałem. Zesłali mnie tu, do Polski. Dali tą… dziurę. Kazali nauczyć się polskiego, żebym nie zwracał na siebie uwagi. Straciłem wszystko, co materialne, a tego, co niematerialne, nigdy nie posiadałem.
Mam na swoich rękach dużo krwi, a na sumieniu wiele decyzji podjętych dla większego dobra. Ale wtedy się tym nie przejmowałem. Nie obchodzili mnie ci nic nieznaczący ludzie. Za to teraz… Mam wrażenie, że nawet gdybym wtedy tego wszystkiego nie stracił i tak niczego bym teraz nie miał. Bo tak naprawdę na końcu liczy się tylko to, żeby ktoś trzymał cię za rękę.
Może brzmi to jak banał. Sam kiedyś uważałem, że inni ludzie nie są mi potrzebni, że przecież można być samemu. A teraz spójrz… Mam pięćdziesiąt osiem lat, wszystko mnie tak boli, że wyczekuję śmierci, a jednocześnie tak bardzo się jej boję… I nie mam nikogo, kto by przy mnie był. Wsparł ciepłym słowem, zwyczajnie wziął za rękę, kiedy jest najgorzej.
Doszło do tego, że zatrzymałem cię tu, choć jesteś mi obcym człowiekiem, żeby chociaż mieć z kim porozmawiać. Choć to
głównie ja mówię, proszę, wybacz mi, dziwnie się czuję. A ty?
Dlaczego spotkałem cię na tamtej ulicy?
Kyle utkwił w Józefie wyczekujące spojrzenie, a ten, poczuwszy nagle jakąś sympatię i jakby zrozumienie dla swojego rozmówcy, zdecydował się powiedzieć prawdę. Od wielu lat z nikim nie rozmawiał i ten nagły, życzliwy, niemalże serdeczny kontakt z drugim człowiekiem obudził w nim emocje. Coś go tu zakłuło, tam ścisnęło, jakby zaczynał budzić się ze swojej emocjonalnej i życiowej drętwoty, jakby znów, po tak długim czasie dopuścił do siebie myśli o swoim życiu – i tą myśl najważniejszą, że przecież nadal żyje. Spojrzał na świat i zobaczył go, a przecież ostatnimi czasy jedynie mijał bez zastanowienia, ignorując jego szare jestestwo, a razem z nim również swoje własne.
– Bo żyję na ulicy. Jestem bezdomny. Nie tylko palę, ale mam też problem z alkoholem. Od tak dawna, że niemal nie pamiętam innego życia.
Ellsworth zamyślił się chwilę, choć przecież Józef nie powiedział niczego, czego sam nie zdążył już zauważyć.
– Musisz pamiętać dawne czasy, człowiek tak po prostu nie zapomina.
– Owszem, ale nie wiem, czy te inne były zgoła lepsze.
– Hm… rozumiem. A przyszłość?
Ałtaj spojrzał na niego zaskoczony.
– Jaka przyszłość? Ja nie mam przyszłości. Piję, nie mam dachu nad głową, a po tych szlugach, z których dym czarniejszy niż z opon, pewnie rzuci się na mnie to samo, co na ciebie.
– I zamierzasz już tak to swoje życie przekreślić?
– Niewiele go zostało.
– A ile ty masz lat?
– Czterdzieści siedem.
– To jeszcze niemal drugie tyle przed tobą.
– Co ty gadasz? Zaleję się, jak nie tej zimy, to kolejnej. Znajdą mnie na ławce w parku, zamarzniętego, z butelką w ręce –i tyle będzie.
– A czemu tak ma być?
– Bo tak będzie.
– Ty decydujesz, co będzie.
Józef zamilkł i przez chwilę patrzył Ellsworthowi prosto w oczy, w których odbijały się spokój i pewność. Wierzył w to, co mówił.
– Jesteś przekonany, że z bezdomności się nie wychodzi, że sobie na to zasłużyłeś, albo jesteś tak niezaradny i beznadziejny, że to, z czym normalni ludzie dają sobie radę, ciebie przerosło, albo że takie jest twoje przeznaczenie. Wiesz to, bo tak ci powiedziano. Usłyszałeś za plecami, prosto w twarz, z telewizji czy innych mediów.
Wiesz to, co ci powiedziano, a wszyscy kłamią. Miałeś trudne sytuacje, to zacząłeś pić i palić, bo przecież w trudnych sytuacjach właśnie po alkohol i papierosy się sięga. Ale powiedz mi, po co? One w niczym nie pomagają, jedynie twoja wiara w to, że pomagają, daje ten złudny efekt. W tym świecie pełnym iluzji nie liczy się prawda, tylko to, co ci się wydaje. Zewsząd jesteś otoczony manipulacjami i żeby poznać prawdę, musisz poszukać jej na własną rękę. Nie wierzyć opinii publicznej, mediom, światu, ale w końcu zacząć wierzyć sobie. I w siebie.
A prawda jest taka, że możesz zmienić swoje życie. Wszystko zależy od ciebie, od twojego sposobu postrzegania rzeczywistości. Twoje myśli kształtują twoje czyny. Jesteś w takiej sytuacji, bo uwierzyłeś w to, co nie jest prawdą. Nie musisz zdawać się na los, nie musisz być bierny i przyjmować to, co przychodzi, ale możesz pójść po to, czego chcesz. Wcale nie musi być tak, jak
jest. Nikt nie musi być pijakiem, nie ma ludzi do tego przeznaczonych. Nie ma ludzi przeznaczonych do śmierci. Wszystko zależy od ciebie, to ty podejmujesz wszystkie decyzje. Kyle zamilkł, a po chwili zaniósł się kaszlem, znów pozostawiając plamy krwi na chustce. Z jego przekrwionych, nieco załzawionych oczu biła siła, której nikt by się tam nie spodziewał znaleźć. Choć był starszym, schorowanym człowiekiem, jego twarz wykrzywiał grymas bólu, a dłoń zaciskana na piersi drżała, to zachował jasność i bystrość umysłu. Choć wielu przez wzgląd na stan fizyczny mogłoby go zlekceważyć, to Ałtaj nie zamierzał tego robić. Być może słowa mężczyzny nie trafiały z całą swoją mocą do jego serca, ale zatrzymywały się gdzieś na obrzeżach świadomości, dając jasną nadzieję, na to, że kiedyś mogą wykiełkować. Wszystko jednak zależało od Józefa. – Józefie, trzeba ci zrozumieć jeszcze jedno, a mianowicie to, że jesteś człowiekiem. – Wychrypiał, a powietrze, który przeciskało się przez jego zniszczone płuca i oskrzela, zaczynało świszczeć. – Wiesz, co to oznacza? Że jesteś taki sam jak my wszyscy. Nie lepszy, nie gorszy, nie inny, ale taki sam. Tyle się teraz mówi o tym, że każdy jest wyjątkowy, a moim zdaniem za mało mówi się o tym, że wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi. Mamy te same problemy, pragnienia, obawy. Boimy się innych ludzi, boimy się tego, czego nie znamy. A jeżeliby spojrzeć na nich jak na własne lustrzane odbicia, ten strach mógłby zniknąć. Owszem jedni są podli, inni szlachetni, mamy wrogów i przyjaciół, nie brakuje ludzi zakłamanych i toksycznych, ale każdy z nas ma w świecie sobie podobnych. Trzeba tylko ich znaleźć. A nie znajdzie się, dopóki nie zacznie się szukać. Szukajcie, a znajdziecie. Tyle się teraz mówi o wybaczaniu, a moim zdaniem za mało mówi się o przepraszaniu. Bóg wybacza tym, którzy Go o to wybaczenie proszą, a nie
tym, którzy robiąc źle, uważają, że Go nie potrzebują. Proście, a otrzymacie.
– Nie zawsze otrzymuje się to, co się chce.
– Oczywiście, że nie. Myślisz, że chciałem kiedyś być chory i tak kończyć? Ale wypalałem papierosa za papierosem, powtarzając, że kiedyś przecież rzucę. Nie zawsze jest tak, jak chcemy, żeby było, bo nie na wszystko mamy wpływ. Ale jeżeli weźmiemy w ręce ster naszego życia, na który składają się wszystkie sprawy, które od nas zależą, okaże się, że możemy kierować statkiem, pomimo wichrów, sztormów, rzeczy od nas niezależnych.
Tylko musisz przestać w końcu myśleć, że się nie da, że to nie dla ciebie i że nie dasz rady. Zacznij wreszcie marzyć. Spójrz na świat, jakbyś widział go po raz pierwszy. Zastanów się w końcu nad swoim życiem. Pomyśl czego pragniesz. O czym myślisz, że byłoby najlepszą rzeczą na świecie, ale to przecież niemożliwe?
Zacznij marzyć tak, jakby wszystko było możliwe. Obierz sobie cel. Punkt na horyzoncie. Chwyć ster i płyń tam, nawet przez największy sztorm. I nigdy nie zakładaj, że się nie uda. Wierz. Czasem wiara czyni rzeczy niemożliwe rzeczywistymi. Czasem wiara jest silniejsza od prawdy. Kiedy wierzysz kłamstwu, że nie dasz rady, nie dostrzegasz prawdy, a twoje przekonania podcinają ci skrzydła. Wznieś się na nich ponad ten świat i spójrz na niego z góry. Zobaczysz prawdę, a nie nagminnie powtarzane kłamstwa. Choćby wszyscy uwierzyli w kłamstwo, nie stanie się ono prawdą. I choćby nikt nie wierzył w prawdę, ona prawdą pozostanie.
– Od dawna nie zastanawiałem się nad swoim życiem. Wolałem tego nie robić, żeby nie zobaczyć, jakie naprawdę jest.
Mówisz w pięknych słowach, że mógłbym to zmienić… Nie mów mi, co mam robić, ale jak… – Ależ przecież mówię ci jak.
– Jak mam przestać pić?
– Byłbym ignorantem, gdybym powiedział: po prostu przestań to robić. Zrozum, że alkohol nie jest taki, jakim wydawał ci się być. Spójrz szerzej na to, co wiesz, podważ to, poszukaj prawdy.
Też kiedyś zaglądałem do kieliszka, praca była stresująca. Ale czy szkocka wieczorem mnie uspokajała? Nie. Chciałem w to wierzyć i nie było to w obecnym społeczeństwie trudne. Ludzie piją często i dużo, ale po co? Każdy chciałby mieć magiczną rzecz dostępną na wyciągnięcie ręki, która czyni życie lepszym. Coś, co, kiedy jest źle, robisz bez wysiłku – i od razu jest lepiej. Ale taka rzecz nie istnieje. A już na pewno nie jest nią alkohol. Czujesz się szczęśliwy przez to, że pijesz? Pijesz go pomimo smaku, a nie dla niego. Czujesz się po nim źle. Magiczna rzecz, która miała rozwiązać wszystkie twoje problemy, stała się największym z nich. Jesteś po nim otępiały, a pomyśl, ile rzeczy zrobiłeś, powiedziałeś pod jego wpływem.
Ludzie myślą, że życie towarzyskie nie istniałoby bez alkoholu, ale co to za przyjaciele… Żeby z nimi porozmawiać, musisz stracić kontakt z rzeczywistością. I znów widzisz w filmach, jak ludzie piją i świetnie się bawią, piją często i bez okazji – i z czym ci się podświadomie alkohol zaczyna kojarzyć? Z czymś, co daje szczęście i jest niezbędne do życia. Ale spójrz na to tak, jakbyś patrzył po raz pierwszy. Powiedziałbyś, że to normalne, odurzać się do tego stopnia, żeby wymiotować, budzić się obok obcej osoby, nie pamiętać ostatniej nocy, a potem w kolejny piątek robić to samo? I to ludzie nazywają dobrą zabawą? Sobotę, podczas której zastanawiają się, czy przypadkiem nie zniszczyli sobie życia, a w rozważaniach przeszkadzają im mdłości i ból głowy?
Przecież wszyscy piją. Zatem skoro robią to wszyscy, automatycznie staje się to normalne. Ale zastanów się, czy ty tak
chcesz. Bo wcale nie musisz tak żyć. A „wszyscy” często oznacza „mniej niż połowa”. Ludzi z massmediów nie można utożsamiać z całą ludzkością – Ellsworth westchnął ciężko i nie tyle z bólu, co bardziej z wewnętrznego rozżalenia, które naraz go ogarnęło. – Nie myśl, że mówię to wszystko, żeby cię pouczyć. Mówię tylko to, co mi leży na sercu i boję się, że nie będziesz chciał tego słuchać. Ale ja nie robię tego dla siebie. Owszem, sprawia mi pewną radość, że to zrozumiałem, ale nie moja w tym zasługa. Chcę… Chcę dla ciebie jak najlepiej, choć przecież jesteś dla mnie obcym człowiekiem. Ale czuję taką powinność. Powiedzieć ci to wszystko. – W oczach Kyle’a płonął ogień, choć Józef miał jednocześnie wrażenie, że życie w nim gaśnie. Słowa mężczyzny pełne były pasji i, tak jak sam powiedział, w jego postawie czuć było powinność, spuścił jednak głowę i czekał na odpowiedź Józefa, ażeby mu się zbytnio nie narzucać.
Ałtaj spojrzał na tego człowieka wyrozumiale i dostrzegł w nim nie tyle pychę, co wielkie pragnienie podzielenia się z nim tym, co wiedział.
– Od lat z nikim nie rozmawiałem, nigdy nie rozmawiałem tak… Mów proszę. – Odparł życzliwie. Czas spędzany w tej małej nadmorskiej chacie przestał mu się dłużyć. Ogrzał się ogniem trzaskającym w kominku, oparł wygodniej na krześle i słuchał tego człowieka, którego żywa obecność zaczęła wypełniać każdy fragment przestrzeni zimnego domu. Ałtaj cieszył się tą obecnością, którą tak dokładnie zdążył zapomnieć. Obecnością drugiego człowieka, którą niemal namacalnie można było wyczuć. Powietrze zdawało się jakieś cieplejsze, świat życzliwszy, a i cichy dom spokojny, bezpieczny. Dom… Pierwszy dom od trzydziestu lat, w którym był Józef.
– Panie Ałtaj, przecież nie musi pan tak żyć. Proszę mi wybaczyć tą śmiałość, ale widzę w panu naprawdę dobrego
człowieka. Tyle pan by mógł dać innym od siebie, ale najpierw musiałby pan dać sobie szansę na lepsze życie. Alkohol nie jest panu potrzebny, uśmierza ból, który przecież sam powoduje. Tak samo papierosy. Lepiej byłoby dla świata, gdyby alkoholu nigdy nie wyprodukowano. Tyle ludzkich istnień by ocalało… Tylu dobrych i mądrych ludzi, wrażliwych, czasem zbyt wrażliwych… Ludziom, którzy czują za dużo, jest trudniej, ale proszę pomyśleć jaki to dar. Widzieć, słyszeć, czuć to, czego inni nie widzą, nie słyszą, nie czują. Jakby miało się wgląd za kulisy tego niezwykłego przedstawienia, jakim jest życie. – Kyle westchnął płytko i przetarł oczy ręką. – Przepraszam cię, jakoś dziwnie… Słabo mi.
– Może się położysz? – W głosie Józefa słychać było cień troski. Jego samego zaskoczyło to nie mniej niż Ellswortha. Ale w rzeczy samej Ałtaj nabrał sympatii do tego człowieka, który zdawał się go rozumieć, a przynajmniej nie oceniać jego postępowania. Nie powiedział, że Józef jest głupi, skoro tak żyje. Z jego słów Ałtaj wywnioskował raczej, że rozumie, dlaczego tak żyje, ale że nie jest to dobre.
– Nie trzeba, doprawdy… O, już trochę mi lżej. To pewnie te oskrzela, ale mniejsza… O czym ja to…, a tak. Widzisz, w naszym społeczeństwie tkwi głębokie przekonanie, że alkohol jest nam niezbędny. Musi być na weselu, kolacji, chrzcinach. Musi nam towarzyszyć we wszystkich ważnych wydarzeniach, wieńczy je, jest jakby wisienką na torcie. Kieliszkiem szampana wznosimy toast, szklanką brandy rozluźniamy się wieczorem, a wódka pomaga nawiązywać nowe znajomości. Ale w rzeczywistości alkohol to tylko toksyczna substancja chemiczna otępiająca ośrodkowy układ nerwowy. Chcę przez to powiedzieć, że ta niezwykle ważna i ekskluzywna rzecz, jest taka tylko dlatego, że tak ją postrzegamy. Co wcale nie oznacza, że jest taka naprawdę.
Widzisz, dla naszego samopoczucia liczy się tylko to, w co wierzymy, bo to uznajemy za rzeczywistość, ale dla realnego świata liczy się tylko prawda, bo to jej podlegamy, nawet kiedy w nią nie wierzymy. Rozumiesz, co chcę powiedzieć? Na prostym przykładzie papierosów, możesz wierzyć, że cię uspokajają i nie szkodzą, co da ci chwilowe złudne uczucie spokoju, ale nie zmieni faktu, że smoła będzie oblepiać twoje pęcherzyki płucne, a kancerogenne związki karmić pierwsze komórki rakowe. Jednak działa to też w drugą stronę. Wierzysz, że papierosy trudno rzucić, ale prawda jest taka, że uzależnienie fizyczne jest znikome i jedyne, co palaczy trzyma w nałogu, to wiara, że im te papierosy pomagają.
Chcę cię przekonać do tego, żebyś spojrzał na świat jeszcze raz i zobaczył, jaki jest naprawdę. Nawet jeżeli będzie to oznaczało, że będziesz musiał pożegnać się ze swoimi wyobrażeniami. Ale nie ma czego żałować. Prawda zawsze wychodzi na dobre.
Spójrz na to, co do tej pory wydawało ci się normalne i zastanów się, czy według ciebie naprawdę takie jest. Czy, zgodnie z twoim sumieniem, powinno właśnie tak być. Nie mówię, że masz zbawiać świat, ale możesz dobrze żyć. Józefie, spójrz… –Kyle spuścił nieco głowę, a jego oczy uciekły pod powieki. Wydawało się, że mówi z wielkim trudem, a jednak pasja go nie opuszczała. Walczył ze sobą, z rzeczywistością, ze wszystkim, co stało mu na przeszkodzie – a przez całe życie nazbierało się tego niemało – żeby mówić. Podniósł głowę i spojrzał na Ałtaja zmęczonym, ale niepozbawionym woli walki wzrokiem. – Świat stworzył wiele iluzji. Zbyt wiele z nich wciąż prowadzi na manowce. Gdyby ktoś mi to kiedyś powiedział i gdybym prawdzie uwierzył… Może bym teraz był zupełnie innym człowiekiem.
Ach, Józefie, gdybyś wiedział, ile zła wniosłem na ten świat, gdybyś tylko wiedział… Kim ja jestem, żeby ci to wszystko mówić… Ale podkreślę jeszcze raz, to nie z pretensji do ludzi, to z troski o nich. Wielu jest dobrych, wielu złych, ale wszyscy jesteśmy ludźmi. – Mężczyzna urwał i zakaszlał przeciągle, jakby miał wypluć płuca. Ale kiedy tylko złapał na nowo oddech, kontynuował. – Tylko potraktuj mnie poważnie. Tylko o to proszę, żebyś mną z lekceważeniem nie wzgardził. Spójrz na to… Czy czujesz, że to właściwe, czy twoje sumienie pozostaje spokojne, czy uważasz, że tak powinno być? Czy gdybyś usłyszał o tym po raz pierwszy, nie oburzyłbyś się, że ludzie zabijają innych ludzi w zgodzie z prawem? Nie zdziwiłbyś się, że ludzi sadza się na krześle i razi prądem, że zamyka w spartańskich warunkach i ich niszczy, że kiedy kobieta nie chce swojego dziecka, dopóki jest wystarczająco małe, to może je zabić, że starszych ludzi też można zabić, bo już nie są potrzebni?
Ale o tym nikt tak nie mówi. Nikt nie mówi, a to niemówienie nazywa się poprawnością polityczną. Na to są nic nieznaczące eufemizmy: aborcja, eutanazja, egzekucja… I powiedz mi, Józefie, gdzie ten świat zmierza?
A czy jest gorzej niż było? Bo przecież kiedy słuchamy o podłościach przeszłości, to się oburzamy, ale kiedy dzieją się one na naszych oczach, milczymy. I mówię w liczbie mnogiej, bo ja też milczę. I milczałem. Bo człowiek boi się, że kiedy powie, co myśli, to wszyscy go znienawidzą. Kiedy powie prawdę. Zwłaszcza, że prawda często brzmi nieprawdopodobnie. Ale po tym też można ją czasem rozpoznać. W to, co prawdziwe, ludzie zawsze wątpią. Wątpią w Boga, co nie zmienia faktu, że On istnieje. Nauka, postęp… Ludzie chcą być bogami. Czy brzmię teraz dla ciebie jak fanatyk, spiskowiec? Bo tak właśnie powinienem brzmieć.
Wybacz mi moją chaotyczną mowę, jestem już zmęczony, a tego wszystkiego jest tyle… Nie chcę cię zniechęcić, mówiąc zbyt długo. Eh, Józefie, wybacz mi, że tak to ubiorę w słowa, ale gardzę poprawnością polityczną. Czy kiedy byłeś młody, szedłeś ulicą i widziałeś żebraka, to było ci go szkoda? A będąc dzieckiem, kiedy znajdowałeś rannego gołębia, nie chciałeś go uratować? Czy nie wierzyłeś, że kiedyś będziesz szczęśliwy?
I co się stało z tym dzieckiem? Dlaczego teraz wierzysz, że chorego ptaka nie wolno ruszać, bo roznosi zarazki, ludzie na ulicy są obrzydliwi i sami sobie zasłużyli na taki los, a szczęście to już tylko dobry żart? Dlaczego teraz potrzebujesz alkoholu, żeby kogoś poznać czy przetrwać gorszy dzień, a w przedszkolu wystarczała brudna dłoń wyciągnięta ze szczerym uśmiechem i kilka łez? Dlaczego nie wierzysz, że wciąż możesz być niewinny?
Ellsworth urwał i utkwił wyczekujące spojrzenie w swoim rozmówcy. A on, uciekając wzrokiem na wszystkie strony, postanowił się wreszcie zmierzyć ze spojrzeniem starca. A kiedy spojrzał w jego oczy, wiedział, że zapamięta je na długo. Biło z tych przygaszonych, zielonych oczu życie, tak autentyczne i prawdziwe, jakby już miało odejść od tego mężczyzny, jakby jego cała moc skupiła się w tym jednym spojrzeniu. Pełnym nadziei, ale nie dla siebie, wiary, ale w coś więcej, coś poza tym, co znane. Są takie spojrzenia, które pamięta się całe życie – i to właśnie do nich się zaliczało, bo poruszyło sercem Józefa, jakby jedynie tym, że to serce dostrzegło.
– Wiesz, czym jest siła? Taka prawdziwa? Być może uważasz, że jesteś słaby, ale jeżeli tak, to może nie wiesz czym jest prawdziwa siła. Świat uważa, że silni są superbohaterowie, osoby odważne, pewne siebie, silne fizycznie, odporne psychicznie, sarkastyczne, które zawsze wiedzą co odpowiedzieć, bogate, które potrafią się w życiu ustawić, imponujące swoim
wyglądem, władcze, bezwzględne, niepokonane, zawsze pierwsze i najlepsze.
Jednak to, co w oczach ludzi uchodzi za siłę, w oczach Boga jest przejawem słabości. Czyż nie łatwiej jest wygrywać, być bogatym, lubianym, szanowanym? Czy nie każdy by tego chciał? I wielu przecież to ma. Trudno jest ponieść porażkę, przyjąć swoje ograniczenia i słabości, pogodzić się z myślą, że nie jest się samowystarczającym i niepokonanym, przyznać do błędu i poprosić o pomoc, cięgle upadać i podnosić się mimo to, nie żywić nienawiści, kiedy jest się wyszydzanym, zrezygnować z dużych pieniędzy dla idei, dla większego dobra zgodzić się na ubóstwo, w milczeniu znieść urąganie, nie chować ręki, kiedy drży ze strachu, żeby innym dodać odwagi, zamiast mścić się – wybaczyć, zamiast się wywyższać – klęknąć przed drugim człowiekiem?
A kim są ci superbohaterowie, których tak świat podziwia?
Piękni, młodzi, sprytni, niezawodni, silni, mający super moce, o których wszyscy słyszeli. A ja ci powiem, kim są prawdziwi superbohaterowie. To na pozór zwykli ludzie, nie wyróżniający się z tłumu. Czasem ładniejsi, czasem brzydsi. Jedni pokonują każdego dnia rano kilka kilometrów biegiem, a inni dostają zadyszki, nim wejdą na pierwsze piętro. Młodsi, starsi. Czasem płaczą, często upadają. Zdarzają im się takie dni, że mają dość i odchodzą, ale zawsze nazajutrz wracają. Świat o nich nie słyszał. Więc czemu są superbohaterami? Bo mają super moce. Jedni wyróżniają się niezwykłą empatią, inni łatwością nawiązywania kontaktu, jeszcze inni darem wywoływania uśmiechu, a na widok niektórych jesteśmy po prostu szczęśliwi. Są ludzie gotowi nieść pomoc w każdych warunkach, tacy, dla których poświęcenie jest najwyższą wartością. Ludzie, którzy są w stanie poświęcić swoje serce, dusze i życie dla innych. I to jest prawdziwa super moc. To jest właśnie prawdziwa siła.
Każdy z nas może zostać superbohaterem. Każdy z nas ma w sobie super moc i całe życie, żeby z niej korzystać. Tylko musi ją odkryć. Odkryć swoje przeznaczenie, z którym ona jest nierozerwalnie związana. Super moc jest jak gwiazda na niebie naszego życia, która wskazuje nam naszą drogę.
Ellsworth umilkł i spojrzał na ogień trzaskający w kominku. Płomienie odbijały się w jego żywych oczach. Ałtaj poszedł za tym spojrzeniem. Westchnął nad słowami Kyle’a.
– Może młodzi ludzie powinni to usłyszeć. To oni stoją przed wyborem życiowej drogi. Nie ja. Mam czterdzieści siedem lat. Widzisz, kim jestem.
– Widzę – przerwał mu starzec i przeniósł na Józefa wzrok pełen determinacji. – Właśnie dlatego ci o tym wszystkim mówię.
– Chyba jednak niekoniecznie… Nie mam pracy, domu, niczego. Żyję na ulicy, z dnia na dzień. Przede mną już nie ma przyszłości.
– To ty nie widzisz, kim jesteś. Patrzysz tylko na to, co powierzchowne. Spójrz głębiej, dalej… Każdy ma jakąś przyszłość. Dłuższą bądź krótszą, ale to od ciebie zależy, czy będzie ona lepsza czy gorsza.
Kyle mówił wyraźnie, ale z coraz większym trudem. Oddychał ciężko. Resztkami sił walczył o każdy haust powietrza. Walczył o każdą minutę. Do końca.
Józef dostrzegał jego stan, jednak zwodziła go przejrzystość umysłu starca. Nie chciał przerywać rozmowy, zwłaszcza że Kyle’owi zależało na niej chyba bardziej niż Ałtajowi.
– Ja nie mam żadnej super mocy, jak to ująłeś. Jestem zwykłym człowiekiem… A gdzie tam, co ja gadam – żachnął się na swoje własne słowa. – Zwykli ludzie mają rodzinę, pracę, dom i wiążą koniec z końcem. Ja nawet normalnym człowiekiem nie
jestem, a co tu mówić o specjalnych zdolnościach. Nie radzę sobie nawet z podstawowymi sprawami życia, w ogóle z życiem… – Nie wiedział skąd wzięła się u niego ta otwartość. Nigdy nie był wylewny, tłamsił wszystko w sobie… A potem to nie było już komu się zwierzać. – Każdy ma jakiś talent. Przed każdym rozciąga się jego własna droga, do której jest przygotowany. Ty też masz jakąś super moc, tylko jeszcze jej nie odkryłeś. Dlatego jesteś nieszczęśliwy. Nie musisz pomagać innym, przecież nie każdy jest do tego uzdolniony. Ludzie mają różne talenty – analityczny umysł, odporność na stres, umiejętność działania pod dużą presją, szybkość przyswajania wiedzy, talent do języków, zdolności manualne czy intelektualne, dobrą orientacje w terenie, zmysł do biznesu, świetną pamięć, lekkie pióro, piękny głos czy dobry słuch muzyczny i jeszcze całe mnóstwo innych. Ale nikt nie ma wszystkiego. Nie ma człowieka, który potrafiłby wszystko. Dlatego właśnie potrzebujemy siebie nawzajem. Przyjmując własne ograniczenia i rozwijając swoje talenty, uzupełniamy się. – A niby co ja z tego mam? Nic mi w życiu nie wyszło –skonstatował Ałtaj, zdobywając się na szczerość kosztem dumy. – Co ja potrafię? Pić, palić i niszczyć sobie życie.
Kyle uśmiechnął się na te słowa zagadkowo i powiedział: – Moc w słabości się doskonali.
Ałtaj zmarszczył brwi, nie rozumiejąc.
Nagle twarz Ellswortha wykrzywił grymas bólu. Mężczyzna złapał się za klatkę piersiową i zaczął dusić, nie mogąc złapać tchu. Drugą ręką chwycił za krawędź stołu, żeby się przytrzymać, ale po chwili zwalił się z krzesła na podłogę.
Ałtaj doskoczył do starca i ukląkł przy nim. Kyle nie stracił przytomności, patrzył na pochylonego nad nim mężczyznę wzrokiem spokojnym, jednak za tym spojrzeniem krył się
naturalny strach, jaki towarzyszy człowiekowi przez całe życie. Który zawsze przybiera na sile, kiedy stajemy się bezsilni.
– Wezwę pomoc. Ma pan telefon?
Kyle tylko uśmiechnął się na to pytanie.
– To już nie ma sensu.
– Co ty mówisz? – zaprotestował Józef. Błądził spanikowanym wzrokiem po twarzy Ellswortha, rozpaczliwie chcąc coś zrobić, a jednocześnie nie mając pojęcia, co.
– Józefie, moja droga już dobiegła końca – wyszeptał z wielkim trudem. Zakaszlał słabo, nie mając sił nawet na to, i zakrztusił się krwią, która napłynęła mu do ust.
Ałtaj podniósł go z podłogi do pozycji siedzącej. Trzymając jednocześnie jego głowę i ramiona, próbował uratować od zakrztuszenia. Kiedy mężczyzna odzyskał oddech, Józef złapał go pod ramiona i z trudem dowlókł bezwładnego na stary tapczan stojący w rogu izby. Ułożył jego głowę na podziurawionej poduszce wypchanej nie pierzem, a szmatami. Dźwignął jeszcze nogi mężczyzny i ułożył na tak samo podziurawionym materacu. Nie było tam żadnego prześcieradła…
Józef dyszał ciężko od wysiłku. Starzec, nie dość, że był od niego wyższy, to był zdecydowanie szerszy w pasie. Kiedy Ałtaj się wyprostował, zakręciło mu się w głowie i złapawszy się wezgłowia łóżka, opadł na krzesło stojące obok.
Spojrzał na Ellswortha, który nie spuszczał z niego ledwo przytomnego wzroku. Józef chciał coś powiedzieć, ale milczenie, które zapadło w małej drewnianej izbie zdawało się być teraz najbardziej właściwe. Jedynie ogień trzaskał cicho w kominku. Józef podniósł rękę i wsunął ją pod dłoń mężczyzny. Kyle zamknął oczy, które przed chwilą zdawały się mówić „dziękuję”. Ostatni ciężki oddech uleciał z jego płuc, a razem z nim jego wolna już dusza.
Moja Droga Przyjaciółko,
piszę do Ciebie, aby zdać relację ze spraw w tej nadmorskiej mieścinie. Pracuję. I pracę tę niezwykle sobie cenię. Jest doprawdy inspirująca, trudna i wymagająca, jednak daje mi tak wiele, że aż nie śmiem tego wziąć.
Leczenie postępuje, ale w stopniu zróżnicowanym. Bywają dni kiedy jest naprawdę ciężko, ale po nich, dzięki Bogu, nastają lepsze. Lekarze mówią, że rokowania są dobre. Operację zaplanowali na przyszły miesiąc. Żywię nadzieję, że, zgodnie z obietnicą, przyjedziesz.
A jeżeli chodzi o obietnice… Zgodnie z umowę, ślę do Panienki tego chłopaka, jest w wieku Panienki, na imię ma Artur. Z pewnością pobyt w Panienki gospodarstwie dobrze mu zrobi i będzie miał działanie terapeutyczne. Proszę się nie wahać wykorzystywać go do ciężkiej pracy fizycznej. Wysiłek i wszelkie rodzaje sensownych zajęć dobrze robią na głowę. Jak się człowiek zmęczy, od razu mu się odechciewa głupio myśleć. Dokładam wszelkich starań, żeby przyspieszyć mój przyjazd. Matka mi się skarżyła, więc jakby Panienka była łaskawa do niej zajrzeć, byłbym bardzo wdzięczny. Mam w planach
wybrać się do Was najdalej za dwa tygodnie. Kupiłem samochód, więc podróż powinna przebiec szybciej.
Za każdym razem, jak prowadzę, przychodzicie mi na myśl. Kiedy jadę autem przez las, drzewa pochylają się nad drogą, wyciągając konary jak najdalej, aby się dosięgnąć. Wyglądają tak, jakby chciały się znów połączyć w jeden las. Tęskno mi do Was, jak tym dębom do siebie. Niebawem się zobaczymy, wyczekuję tego dnia.
Z wyrazami głębokiego szacunku, J. Ałtaj
Zamówienia:
tel. 12 345-42-00, 12 446-72-56, tel. kom.: 695-994-193
www.religijna.pl, klub@religijna.pl
Józef jest bezdomnym mężczyzną dobiegającym pięćdziesiątki, uzależnionym od alkoholu. Ma wiele na sumieniu, zbyt wiele… Pewnego dnia nad brzegiem morza przenika go Boże spojrzenie, znacznie łagodniejsze niż jego własne. Pod wpływem rozmowy z nieznajomym i niezwykłego tchnienia nadziei zaczyna się jego powrót – do początków, do czasów, kiedy jego życie miało sens. Kieruje nim dobre słowo i odrobina wiary, że da radę, że nie wszystko jeszcze stracone. Spod brudu i zarostu zaczyna spoglądać na świat nowy człowiek o ciepłych, brązowych oczach.
Zmierza do domu, z którego lata temu uciekł przed ojcem-sadystą, do matki, która zdążyła uznać go za zaginionego na zawsze. Jednak tu wszystko się zmieniło, a on nie zawsze potrafi za tym nadążyć… Na swojej drodze spotyka dobrych ludzi, odnajduje prawdziwą przyjaźń, która również dźwiga ciężkie brzemię trudnych wspomnień.
Powoli próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Wzięty za kogoś zupełnie innego, otrzymuje posadę w pobliskiej szkole, gdzie zdobywa szacunek uczniów. Jeden z nich również ma swoją mroczną tajemnicę. Kiedy cała prawda wychodzi na jaw, wszystko wydaje się znowu rozpadać w drobne kawałki…
Poruszająca opowieść o niełatwych relacjach, nieoczywistych przyjaźniach i nieustannych zmianach, jakie prześladują pewnie każdego z nas. Jak zjednać sobie i oswoić rzeczywistość? Jak walczyć z samym sobą, ze swoimi nałogami i ułomnym, zwichniętym myśleniem? Jak w całym tym trudzie egzystencji podtrzymać płomyk nadziei – podsycany przez Boga, dobrych ludzi i kolejny wschód słońca, który może wreszcie zapowie lepszy dzień…
Magdalena Wrocławiak z zawodu jest pedagogiem i pisarką. Jej obyczajowe powieści to historie o ludziach przeżywających swoje życie w świetle głębokich duchowych doświadczeń. Jej debiutancka powieść W górę rzeki spotkała się z ciepłym przyjęciem czytelników, ujmując formą przekazu i osobowościami bohaterów, którzy szukają i błądzą, nie są idealni, żyją tak jak my wszyscy, ale w ich życiu obecny jest inny, głębszy wymiar.
ISBN 978-83-8340-180-5
ISBN 978-83-8340-180-5
9 788383 401805
Cena: 49,90 w tym 5% VAT