



Tytuł oryginału: Room of Marvels. A Story About Heaven that Heals the Heart
Tłumaczenie: Małgorzata Bortnowska
Redakcja i korekta: Wydawnictwo AA
Skład i łamanie: Wydawnictwo AA
Projekt okładki: Magdalena Spyrka
Originally published in English under the title: Room of Marvels: Expanded Edition by James Bryan Smith
Copyright ©2007 by James Bryan Smith, Afterword and Discussion Guide
©2020 by James Bryan Smith, Published by InterVarsity Press, 430 Plaza Drive, Westmont, IL 60559, USA. www.ivpress.com. All rights reserved.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo AA, Kraków 2024
ISBN 978-83-8340-036-5
Wydawnictwo AA s.c. 30-332 Kraków, ul. Swoboda 4 tel.: 12 345 42 00, 695 994 193 e-mail: klub@religijna.pl
www.religijna.pl
Dallas WillardSpośród wszystkich prób, które mogą nadszarpnąć ufność i nerwy chrześcijan, najtrudniejsza do zniesienia jest bez wątpienia śmierć bliskich. Zrozumiałą przyczyną tego bólu jest po prostu rozstanie. To, że teraz nie mogę już podnieść słuchawki i porozmawiać z moją siostrą albo ojcem, nie mogę spotkać się z nimi, budzi długotrwały smutek. Jednak lęk i niepewność w obliczu śmierci, będące, niestety, zasadą, a nie wyjątkiem, oparte są głównie na tym, że życie trwające poza granicą cielesnej śmierci nie ma dla nas żadnego intuicyjnego sensu.
Jako chrześcijanie znamy – albo przynajmniej słyszeliśmy – cudowne słowa Chrystusa i Jego wyznawców o przyszłym życiu w obecności Boga. Jednak, szczerze mówiąc, niewielu naprawdę w nie wierzy. Naprawdę w nie uwierzyć oznaczałoby, że spontanicznie i bezpośrednio potwierdzalibyśmy naszym działaniem, iż są prawdziwe. Wymagałoby to dogłębnej ufności, że każdy przyjaciel Jezusa po śmierci miewa się o wiele lepiej niż tutaj. Radowalibyśmy się, pośród smutków rozstania, nieopisanie lepszym
dobrostanem bliskiej osoby, która przeniosła się „dalej wzwyż i dalej w głąb”1 – w chwalebną rzeczywistość Boga i Jego świata. Jezus całkiem zasadnie powiedział do swoich uczniów: „Gdybyście Mnie miłowali, rozradowalibyście się, że idę do Ojca, bo Ojciec większy jest ode Mnie” (J 14,28).
Postawa Jezusa wobec śmierci jest, szczerze mówiąc, dość niefrasobliwa. Oto On sam kona, a nieszczęsny człowiek umierający obok Niego rozpoznaje, kim On jest. Prosi Jezusa, by wspomniał na niego, kiedy pełen mocy przybędzie do swojego królestwa. Jezus odpowiada: „Zaprawdę, powiadam ci, dziś ze Mną będziesz w raju” (Łk 23,43). Zaś „raj” rozumiano jako miejsce, w którym bardzo dobrze jest przebywać, miejsce życia w pełni.
To oświadczenie współgra z deklaracją Jezusa z ósmego rozdziału Ewangelii wg św. Jana, zgodnie z którą ten, kto zachowa Jego naukę, nie zazna śmierci na wieki (wersety 51, 52). Innymi słowy, nigdy nie doświadczy tego, czego ludzie zwykle oczekują, że się im przydarzy. Jezus mówi też przy grobie Łazarza: „Ja jestem zmartwychwstaniem i życiem. Kto we Mnie wierzy, choćby i umarł, żyć będzie. Każdy, kto żyje i wierzy we Mnie, nie umrze na wieki” (J 11, 25-26). Wśród chrześcijan pierwszego pokolenia panowało przekonanie, że Jezus w swojej osobie pokonał śmierć (Hbr 2,14-15 i Tm 1, 10).
1 C. S. Lewis, Ostatnia bitwa, w: Opowieści z Narnii, przeł. A. Polkowski, Media Rodzina Poznań 2003, s. 589.
Głównym punktem odniesienia w tym wszystkim jest Jezus, który żyje po obu stronach śmierci: zarówno Jego, jak i naszej. Dlatego też św. Paweł, bogaty w doświadczenie
Jezusa zwyciężającego śmierć, mówi z przekonaniem: „… jak długo pozostajemy w ciele, jesteśmy (…) daleko od Pana (…) i chcielibyśmy raczej opuścić nasze ciało i stanąć w obliczu Pana” (2 Kor 5, 6-8). Dzięki swoim doświadczeniom ujrzał w przelocie świat, do którego wszedł wraz z Jezusem umierający obok Niego łotr.
Kiedy św. Paweł mówi Filipianom: „z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele – to bardziej dla was konieczne” oraz: „dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk” (Flp 1, 22-24, 21), wyraża niewymuszoną, prostą ufność w trwałość swojego życia i osoby, opartą na jego doświadczeniach Bożego świata i miejsca, jakie zajmuje w nim Jezus. Dzięki jego doświadczeniom stało się to dla niego realne – łatwo i naturalnie przychodziło mu działanie w taki sposób, jakby Jezus i Jego królestwo były trwałą rzeczywistością codziennego życia tych, którzy są pod opieką Jezusa.
To zapewnienie o trwałości naszego życia w Bogu i tej Jego rzeczywistości, która uwalnia od smutku tych, którzy „nie mają nadziei” (Tes 4, 13). I właśnie w tej kwestii pomaga nam cudowna historia Jamesa Smitha. Jej kontekst biblijny i teologiczny ma całkiem solidne podstawy – chociaż dla wielu, którzy czytając Biblię i oddając się teologicznej re eksji nie wkładają w to konkretnej treści, obrazów
i działania, będzie ona zaskoczeniem. I musi być zaskoczeniem, skoro odpowiada na pewną potrzebę. A ta potrzeba jest wielka – wręcz przerażająco wielka, kiedy obserwuje się, jak żarliwi chrześcijanie cierpią w obliczu śmierci. Jezus płakał przy grobie Łazarza (J 11, 35) zapewne z powodu przytłaczającego ludzkość nieszczęścia niemożności wyraźnego ujrzenia rzeczywistości wiecznego życia w Bogu –nieszczęścia, którego poruszającym przykładem była scena rozgrywająca się w tamtej chwili.
Ważne jest też, by ta specy czna kuracja prowadzona była z wyczuciem – delikatnie i z poczuciem humoru, a jednocześnie w głęboko poruszający sposób, inteligentnie i realistycznie. Wszyscy znamy to z twórczości C. S. Lewisa i innych. James Smith osiągnął to – w sposób udany połączył wszystkie te wymogi. W rezultacie wasze odczucia podczas lektury tego tekstu będą takie, jak w przypadku każdego znakomitego dzieła literackiego. Cieszcie się nim. Jego wpływ na urealnienie prawdy i rzeczywistości życia poza granicą śmierci jest niepodważalny. To „zapewnienie o trwałości naszego życia w Bogu i tym niesamowitym wszechświecie z Nim” przeniknie do waszej duszy. Wraz z tą opowieścią wniknie do niej Słowo i Duch. Możemy tu odnaleźć prawdy zawarte w Piśmie Świętym, wyrażone w taki sposób, że chwyta nas to za serce, umacnia, prowadzi przez życie i uwalnia od brzemienia bólu i braku poczucia sensu, przytłaczającego tych, którzy nie potra ą wyobrazić sobie swojego życia jako życia istot zamieszkujących przebogaty wszechświat Boga.
Raj istnieje.
Siedziałem w samochodzie w długiej kolejce do bramki przy autostradzie w Massachusetts. Zahamowałem gwałtownie wśród deszczu mżącego na przednią szybę i nagle zatrzymałem się. Zerknąłem na broszurkę leżącą na fotelu obok i podniosłem ją prawą ręką. „Episkopalny klasztor św. Szczepana”. Pod tytułem widniało lśniące zdjęcie starego, kamiennego budynku nad rzeką. „Miejsce, gdzie można odpocząć, wzrastać duchowo, odnaleźć spokój. Dostępne rekolekcje wspólne albo prywatne”. Miałem ochotę wyjechać z tej kolejki i zawrócić, ale byłem uwięziony w kawalkadzie samochodów, które powolutku posuwały się przed siebie. Mój proboszcz dał mi tę broszurkę jakiś miesiąc temu.
– Powinieneś się trochę oderwać, Tim. Powinieneś zająć się swoją żałobą – powiedział. Miał rację. Jednak ostatnim miejscem, do którego chciałem pojechać, był jakiś wciskający głodne kawałki religijny ośrodek rekolekcyjny.
Zerknąłem na zegarek. Było jedenaście po jedenastej, kiedy moje stare volvo opuściło zwykły świat, wjeżdżając
przez kamienną bramę na żwirowy podjazd klasztoru.
Kamienny budynek wyglądał jak forteca. Przeszedłem pod sklepionym wejściem, spojrzałem po raz ostatni na mój samochód, odwróciłem się i ruszyłem naprzód. Na furcie panowała całkowita cisza. Ściany były pokryte drewnianą boazerią. Miejsce za biurkiem zajmowała kobieta o siwych włosach, nosząca kocie okulary. Podniosła wzrok znad książki i zapytała:
– Mogę w czymś pomóc?
– Tak, na to liczę. Przyjechałem tu na prywatne rekolekcje. Nazywam się Tim Hudson – przedstawiłem się, wyciągając rękę na powitanie.
– Miło pana poznać, panie Hudson. – Głos miała wystudiowany, z lekkim akcentem z Nowej Anglii. – Czy jest pan tym Timem Hudsonem, który pisze książki?
– Cóż, napisałem parę…
– Jak miło pana poznać. Czytałam kilka pańskich dzieł. Właśnie w zeszłym tygodniu skończyłam Bóg jest po twojej stronie. Bardzo mi się podobała. Moja siostra z Seattle słuchała tam pana trzy lata temu i dała mi jedną z pana książek pod choinkę w zeszłym roku. Od tego czasu przeczytałam je wszystkie. To zaszczyt, móc pana tutaj gościć. Czy będzie pan wykładał podczas pobytu tutaj?
– Nie, jestem tu, aby… Potrzebuję po prostu trochę czasu, żeby…
– Podładować duchowe baterie? – spytała, spisując krótką notatkę na kartce.
– Można by to tak nazwać. Przepraszam, nie dosłyszałem, jak ma pani na imię.
– Mam na imię Virginia. Jak miło pana poznać. Cóż, z całą pewnością przybył pan do pięknego miejsca. Z większości pokoi jest cudowny widok na rzekę. Mamy urocze ogrody, może pan też pospacerować wzdłuż brzegów – o ile pozostanie pan na brzegu! To mi przypomina, że jeśli da mi pan kluczyki od auta, poproszę któregoś z braci, żeby przestawił pański samochód na parking za klasztorem.
Wyjąłem kluczyki z kieszeni i zapatrzyłem się na nie przez chwilę, zanim wręczyłem je recepcjonistce.
– Wygląda na to, że prosił pan o pięciodniowe rekolekcje w ciszy, zgadza się? – spytała, wieszając moje kluczyki na haczyku za biurkiem.
– Tak.
– Doskonale. Posiłki są o ósmej, dwunastej i piątej po południu, i wszyscy przy nich milczą, z wyjątkiem lektora. Jeden z braci będzie czytał na głos Biblię albo jakąś religijną książkę. Jutrznia jest o wpół do siódmej rano, poranne modlitwy o dziewiątej, modlitwy popołudniowe o piętnastej, a kompleta o dziewiątej wieczorem. Spotkania z kierownikiem duchowym będzie pan odbywał każdego popołudnia o drugiej, z bratem Taylorem.
– Przepraszam, co pani powiedziała?
– Spotkania z kierownikiem duchowym będzie… – Ale ja nie prosiłem o kierownika duchowego.
– Och, wiem. To część rekolekcji w ciszy. Bez żadnych dodatkowych opłat. Oczywiście, nie musi pan na nie iść,
ale bardzo to zalecamy. Pięć dni w samotności to długi czas. A poza tym wszyscy w naszej podróży od czasu do czasu potrzebujemy trochę pomocy.
– Pewnie ma pani rację. Teraz potrzebuję tylko trochę odpocząć.
– Pana pokój ma numer 322. Wchodzi się na górę tymi schodami po lewej. Brat Taylor spotka się z panem w gabinecie, który mieści się w pokoju 111, w tamtym korytarzu.
Schody, jak prawie cały budynek, były wykonane z kamienia. Mój pokój – moja cela, jak to nazywali – miała trzy i pół metra na niecałe dwa.
– Teraz wiem, czemu nazywają to celą – wymamrotałem do siebie, stojąc w drzwiach. Skromne umeblowanie składało się z pojedynczego łóżka, małego biurka z drewnianym krzesłem i szafy. Odstawiłem walizkę i podszedłem do okna. Uniosłem roletę i przekonałem się, że wpatruję się w ceglany mur. Ale widok, pomyślałem. Ja to mam szczęście – musieć gapić się na ceglany mur przez pięć dni. Położyłem się na łóżku w moim pokoju bez widoku i szybko zasnąłem.
Obudziłem się kwadrans przed drugą, bez budzika. Powoli zszedłem na dół po schodach i ruszyłem korytarzem, szukając pokoju 111, który był na samym jego końcu. Zapukałem do drzwi i usłyszałem głos:
– Chwileczkę, jeśli można.
Drzwi wkrótce się otwarły i zobaczyłem przed sobą mężczyznę tuż po czterdziestce, niewiele starszego ode mnie.
– Jestem brat Taylor. Wejdź. A ty to pewnie Tim.
– Tak, owszem – odparłem, wchodząc do gabinetu, którego wszystkie cztery ściany zastawione były książkami. –
To wszystko twoje?
– Nie, to wspólny gabinet. Książki są własnością klasztoru. Kiedy wstępujemy do niego, rezygnujemy z wszelkiej własności.
– Ach, tak.
– Usiądź, Tim – powiedział, wskazując na wyściełane krzesło. Sam usiadł na krześle naprzeciwko mnie.
Nawet kiedy siedział, miał imponującą postać. Nie był wysoki, ale zbudowany jak zapaśnik. Pomimo wieku włosy miał gęste, chociaż siwe. Jacyż to ludzie zastanawiałem się, zostają zakonnikami? Obserwowałem go, a on obserwował mnie. Zauważyłem, że pod habitem nosił buty do joggingu i spodnie dresowe. Zauważył moje spojrzenie, kiedy zerkałem na wystrzępione obrębki jego spodni, i kąciki ust mu drgnęły. Dotarło do mnie, że się uśmiecha. Przerwałem milczenie, kiedy już nie mogłem go wytrzymać i wyjąkałem pierwszą rzecz, jaka mi przyszła do głowy:
– To cudowne miejsce.
– Tak, naprawdę?
Było tak cicho, że mogłem dosłyszeć tykanie mojego zegarka.
– Podróż tutaj zajęła mi pięć godzin. Przyjechałem z Connecticut. Jestem, hm, pisarzem.
– Tak? A jakiego rodzaju książki piszesz? – spytał, nachylając się do przodu z zaciekawionym uśmiechem.
– Nie wiedziałeś, że jestem pisarzem?
– Nie. Przykro mi. A powinienem?
– Nie. To znaczy, niekoniecznie. Piszę książki poświęcone duchowości.
I znów siedzieliśmy w ciszy. Najwyraźniej nie zrobiło na nim wrażenia, że jestem pisarzem. Siedział z dłońmi splecionymi na kolanach i nadal się we mnie wpatrywał. Cisza działała mi na nerwy. W końcu zapytał:
– Jak opisałbyś swoje obecne życie duchowe, Tim?
– Ehm, chyba z nim w porządku. Przydałoby mi się trochę odpoczynku.
– Jak opisałbyś swoją relację z Bogiem?
– Jeeezu, czy to nie nazbyt osobiste? Czy nie moglibyśmy pogadać przez parę minut o pogodzie, zanim zajrzysz mi w duszę?
– Nie jestem pewien, czy mamy tyle czasu.
– Będę tu pięć dni. Mam mnóstwo czasu.
– Naprawdę?
– Co masz na myśli?
– Tim, na pewno przyjechałeś tu z jakiegoś powodu. Ludzie zazwyczaj nie poświęcają pięciu dni swojego życia, żeby tu przyjechać i zostać z nami, jeśli nie mają ku temu powodu. Pozwól, że zapytam w inny sposób. Co ci sprawia ból?
– Cóż – powiedziałem, biorąc głęboki wdech – można by powiedzieć, że stałem się hipokrytą.
Nie dałem rady dłużej patrzeć mu w oczy. Gapiłem się więc za okno.
– Jak to?
– Mam trudności z uwierzeniem w to, co piszę.
– A co piszesz?
– Napisałem książkę o tym, że Bóg jest dobry. Mówię ludziom, żeby powierzyli swoje życie Bogu. Piszę o tym, że Bóg jest sprawiedliwy, miłosierny i dobrotliwy. Tylko że…
– Tylko że co?
– Już w to nie wierzę.
– W co nie wierzysz?
– Że Bóg jest… dobry.
– Czemuż to?
Spuściłem wzrok na moje buty i odetchnąłem głęboko.
– Bo Bóg nie jest dobry – wyrzuciłem z siebie. Twarz od razu poczerwieniała mi z wściekłości.
– Nie jest dobry?
Przymknąłem oczy i znów odetchnąłem głęboko. Serce zaczęło mi bić szybciej. Gniew, który chciałem z siebie wyrzucić, był ukryty głęboko w moim sercu, nigdy go nie wyraziłem – ani przed kimś innym, ani nawet przed samym sobą.
– Cztery lata temu wraz z żoną bardzo się ucieszyliśmy wiadomością, że jest w ciąży i ma urodzić dziewczynkę.
Mieliśmy już bystrego, zdrowego czterolatka, a moja kariera wydawała się rozwijać. Moje życie nie mogłoby być lepsze – wspaniała żona, wspaniały synek, wspaniała kariera, a teraz jeszcze mała dziewczynka. Życie było idealne. I wtedy, kilka tygodni przed narodzinami naszej córeczki, lekarka zauważyła, że Rachel nie przybiera na
wadze. Poprosiła żonę, żeby zrobiła sobie USG, chcąc się upewnić, czy wszystko jest w porządku. Podczas USG lekarze zauważyli, że dziecko ma rozszczep wargi i szereg innych wad wrodzonych. Podejrzewali, że dziecko cierpi na rzadkie zaburzenie chromosomalne i prawdopodobnie umrze podczas porodu. Lekarze powiedzieli nam, żebyśmy przygotowali się na pogrzeb dziewczynki – zanim się w ogóle urodziła. Możesz to sobie wyobrazić? Przez całe miesiące urządzaliśmy jej pokój, pomalowaliśmy go na różowo i zmontowaliśmy kołyskę, a teraz mówiono nam, żebyśmy się przygotowali na jej śmierć w izbie porodowej.
Zakryłem twarz dłońmi, wstydząc się łez, które płynęły mi po policzkach. Brat Taylor podszedł do mojego krzesła, przyklęknął przy mnie i łagodnie objął mnie ramieniem.
– Przykro mi, Tim.
Podał mi chusteczkę i wrócił na swoje krzesło. Przymknął oczy, jakby zaczął się modlić. Siedzieliśmy razem przez parę minut w ciszy. Potem wziąłem głęboki wdech i zacząłem mówić dalej.
– Cóż, nie umarła. Urodziła się z wieloma wrodzonymi wadami, a my zrobiliśmy wszystko, co się dało, żeby pomóc jej przeżyć. Polecieliśmy z nią do Nowego Jorku na operację na otwartym sercu, co, jak się zdawało, mogło pomóc. Wciąż mieliśmy nadzieję i modliliśmy się, prosząc Boga o cud. Nie mogła jeść sama, więc karmiliśmy ją przez sondę żołądkową. Miała zapewnioną całodobową opiekę medyczną mojej żony. Przez następne dwa lata spędziliśmy więcej czasu
w szpitalu niż w domu. Sypialiśmy na twardych podłogach i modliliśmy się bez końca, żeby Bóg ją uzdrowił. Udało jej się przeżyć dłużej, niż zapowiadały prognozy lekarzy – żaden z nich nie sądził, że dożyje wieku dwóch lat. Przerwałem na moment i znów odetchnąłem głęboko. – Szło nam całkiem dobrze, pomimo faktu, że nasz dom był pełen sprzętu medycznego i raz na miesiąc musieliśmy wracać do szpitala na kolejne operacje. Kiedy miała półtora roku, spadł na nas kolejny cios. Jeden z moich najbliższych przyjaciół, wierny chrześcijanin, który służył Bogu o wiele lepiej niż ja, zginął w wypadku samochodowym. Mieszkał przez dwa lata w naszym mieszkaniu na poddaszu. Kochałem go jak brata. Był autorem piosenek, napisał piękną piosenkę dla mojej córki, Madison, bo tak go wzruszała. Miał tylko czterdzieści lat, był za młody na to, żeby umrzeć. Przeżył swoje życie, oddając chwałę Bogu i służąc ubogim, a potem umarł na mokrej od deszczu jezdni. Jak Bóg mógł go zabrać? Był jednym z najbardziej wierzących ludzi, jakich znałem. Jego muzyka poruszyła mnóstwo osób. A potem nagle odszedł.
Obaj siedzieliśmy w milczeniu przez parę minut. Wiedziałem, że trudno będzie mi opowiedzieć dalszą część. – To nie wszystko. Pół roku po śmierci mojego przyjaciela Wayne’a zmarła też Madison. Wyobraź sobie – po rutynowej operacji, kiedy wydawało się, że miewa się dobrze, nagle zapadła w śpiączkę i umarła w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Nagle umysł zalało mi wspomnienie tego dnia. Przypomniałem sobie, jak wyglądałem przez okno szpitalnej sali na trzecim piętrze. Samochody jechały, hamowały, przystawały i wjeżdżały do restauracji fast-food albo na parkingi. Ludzie przechodzili przez ulicę, rozmawiali i się śmiali. Pomyślałem: Czy nie wiedzą, co się właśnie stało? Jak mogą nie wiedzieć? Jak mogą żyć dalej, jakby nic się nie stało? Oparłem się o szybę okna, a łzy ściekały mi na nią z policzka i spływały w dół jak cichy deszcz.
– Chciałby pan ją potrzymać ostatni raz? – spytała pielęgniarka. Usiadłem na krześle, przygotowując się na to, że ktoś poda mi córkę, tak jak to się działo tysiąc razy, ale ten raz miał być ostatnim. Pielęgniarka podała mi jej martwe ciało, a ja utuliłem je w ramionach. Wyglądała jak żywa, ale już jej nie było w tym małym ciałku. Czterdzieści minut wcześniej lekarze próbowali utrzymać ją przy życiu, poddając jej serce elektrowstrząsom przy pomocy maleńkich elektrod. Wpatrywaliśmy się w monitor pracy serca. Kardiogram kilka razy się zatrzymywał i ruszał. Było tak, jakby odrywano ją ode mnie, choć próbowała zostać. Po chwili dostrzegłem, że jej ciało jest zmęczone. Pochyliłem się i szepnąłem jej do ucha: „Już dobrze, córeczko, walczyłaś dzielnie, ale teraz idź z aniołkami. Tatuś niedługo się z tobą zobaczy”. Ciało zaczęło mi drżeć tak bardzo, że całe łóżko się trzęsło. Kardiogram na monitorze zatrzymał się i już nie ruszył.
Poczułem, że serce zaczyna mi bić szybciej na to wspomnienie. W gardle znowu zaczął mi wzbierać gniew. Wstałem i zawołałem:
– Gdzie był Bóg, bracie Taylor? To ja tam byłem! Gdzie był On?
Nie odpowiedział na moje pytanie. Przymknął oczy, jakby się modlił. Zobaczyłem, że w kąciku oka wzbiera mu łza.
– Już całe dwa lata próbuję żyć dalej, jakby wszystko nadal było w porządku – no wiesz, „na niebie Bóg Panem – na ziemi więc ład”2, ale w rok po śmierci Madison moja matka zmarła na atak serca. Odżywiała się dobrze i była aktywna – i nagle odeszła. Była moją gwiazdą przewodnią.
Gdziekolwiek byłem albo przez cokolwiek przechodziłem, mogłem dzięki niej odnaleźć drogę w życiu. Była dla mnie stałym punktem pośród chaosu. Kiedy odeszła, zupełnie straciłem orientację. W ciągu trzech lat straciłem ukochanego przyjaciela, córeczkę i matkę – trzy osoby, które zajmują szczególne miejsce w moim sercu. Wiem, że ludzie umierają. Wiem, że wszyscy w końcu umrzemy. Tyle że…
– Tyle że co, Tim?
– Tyle że… to się wydaje takie niesprawiedliwe – skończyłem nieprzekonująco, wiedząc, że zabrzmiało to jakbym był niezadowolonym uczniakiem.
2 R. Browning, Pieśń poranna, w: J. Pietrkiewicz, Antologia liryki angielskiej. 1300-1950, Warszawa 1987, s. 215.
– Co jest niesprawiedliwe?
W przypływie gniewu wyrzuciłem z siebie potok słów: – Bardzo się starałem zadowolić Boga, robić to, co słuszne. Wiem, że nie jestem doskonały, daleko mi do tego, ale jestem w drużynie Boga, na miłość Boską! Jestem jednym z Bożych przyjaciół. Chodzi mi o to, że widuję tych strasznych rodziców – uzależnionych od narkotyków, agresywnych rodziców – którzy mają zdrowe dzieci. Dlaczego nam musiało się urodzić dziecko z jakimś rzadkim zaburzeniem? Dlaczego, bracie Taylor? Dlaczego umarł mój przyjaciel, Wayne? Czemu moja mama zmarła tak wcześnie? Mam już dość pogrzebów!
Nie zadał sobie trudu, żeby odpowiedzieć na moje pytania. Siedział tam po prostu i patrzył na mnie.
– Dziękuję, że mi o tym opowiedziałeś, Tim. Będę się za ciebie modlił. Spotkajmy się znów jutro.
– Co? To wszystko, co masz do powiedzenia? Ja tu się wyżalam, a ty mówisz tylko: „zobaczymy się jutro”? Daj spokój, bracie Taylor, musisz mi dać coś więcej niż to. Jestem bliski porzucenia wiary. Potrzebuję twojej pomocy.
– Potrzebujesz pomilczeć, Tim. I tra łeś we właściwe miejsce. To, co powinieneś zrobić, to odprężyć się i wyciszyć na jakiś czas. Chcę, żebyś zrezygnował ze swojej potrzeby kontroli.
– Kto powiedział, że mam taką potrzebę?
– Kto jej nie ma, Tim?
– Cóż… no tak.
Siedzieliśmy w ciszy. Poirytowany, zmieniłem pozycję, krzyżowałem ramiona i je rozplatałem, i znów poczułem się troszkę jak uczniak, tym razem uwięziony w gabinecie dyrektora.
– Ale…
– Odpręż się, Tim.
– Co mam robić przez następne dwadzieścia cztery godziny?
– Nic.
– Nic? Moje zadanie to nic nie robić?
– To jest dokładnie to, czego potrzebujesz. Nie rób niczego, by czegoś dokonać. Przespaceruj się nad rzeką. Usiądź w ogrodzie. Wdychaj powietrze. Zwolnij. Stań się obecny, będąc tu. Zobaczymy się jutro, Tim. Będę się za ciebie modlił. Z Bogiem. ROZDZIAŁ
Trzy śmierci w ciągu trzech lat. Jego matka. Jego najlepszy przyjaciel. A w końcu jego dwuletnia córka. Dotknięty poczuciem ogromnej straty i krzywdy, przeżywający kryzys wiary i zaufania Bogu, zachęcony przez najbliższych Tim udaje się do odosobnionego klasztoru, aby mierzyć się ze stratą i stawić czoła trudnym pytaniom o Boga, które zadaje w obliczu cierpienia.
Jeśli kiedykolwiek czułeś się samotny, zdradzony, opuszczony – jeśli pytałeś Boga, dlaczego… – ta powieść może być źródłem twojej nadziei. A jeśli kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak wygląda niebo, to ta książka przedstawia jego piękną wizję. Wspaniała opowieść, która to, co wieczne, stawia pośrodku naszych najbardziej bolesnych ziemskich strat.
Autor maluje tu z polotem wizję nieba, gdzie żadna strata nie przemija bez echa, a żadne cierpienie bez zadośćuczynienia, wplatając swoją własną drogę ku pocieszeniu i nadziei w opowieść, która przypomina, że ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują (1 Kor 2,9).
JAMES BRYAN SMITH jest autorem wielu poradników duchowych. Wykłada teologię na Friends University w Wichita w stanie Kansas, gdzie pełni także funkcję dyrektora Instytutu Praktykantów Chrześcijańskiej Formacji Duchowej.
Wydawnictwo AA
ISBN 978-83-8340-036-5
9788383400365
Cena 39,90 zł (w tym 5%