66 minute read

jak chleb, woda i tlen

Wojtuś i bluesowa wędrówka po Tychach czyli o tym, że muzyka, architektura i wszelkie sztuki potrzebne są do życia jak chleb, woda i tlen

Szybka i szeroka droga do Tychów najpierw wiodła do góry, później opadała w dół, jechali przez rozległe lasy, mijali równie rozległe pola i schludne wsie, a już po niewielu minutach na horyzoncie ukazała się zabudowa dużego miasta. — Zaraz wjedziemy do Tychów – cicho powiedział pan Szpachelka, ciągle rozmarzony po katowickiej przygodzie w Spodku, jak to uczenie określił „psychodelicznej”, a nawet „metafizycznej”. — Nie wiem co znaczy jedno i drugie słowo – odparł Wojtuś przytomnie — ale mnie również się podobało, chociaż przestraszyłem się, że zostaniemy w tamtych czasach. — No właśnie o tym mówię – pan Szpachelka spojrzał na Wojtusia z wielkim zadowoleniem — Chyba dobrze się stało, że wyciągnąłeś mnie siłą, bracie. Tym bardziej, że późniejsze lata były nieciekawe, był stan wojenny, bieda i strach, a później trochę nadziei w osiemdziesiątym dziewiątym, i znowu bieda i strach. Tak to się plecie. Ale dość smutasów, wjeżdżamy do Tychów. — Właśnie – Wojtuś zmarszczył brwi — Do Tychów czy do Tych? Jak to jest? — Jak słyszałem specjaliści orzekli, że obydwie formy są prawidłowe, bo obydwu się używa. Zwykle „do Tychów” jeżdżą Ślązacy, a „do Tych”

Advertisement

jeżdżą ludzie spoza Śląska. Zawsze jeszcze można powiedzieć „Jadę do miasta Tychy”, OK? — OK. To od czego zaczniemy? — No jak to od czego? A z czego słyną Tychy? — Hmmm… Na przykład z piwa! — Bingo! Nie mamy wiele czasu, ale Złota Tychów nie można pominąć. — Złota Tychów? – Wojtuś uśmiechnął się szelmowsko — Ładna nazwa, ale nie pasuje do powiedzenia „Od piwa głowa się kiwa”. — Mój mały szanowny przyjacielu – rozpoczął przemowę pan Szpachelka i zmarszczył brwi — Oczywiście piwo nie jest napojem odpowiednim dla dzieci, ani nawet dla małych rycerzy. Weź jednak pod uwagę, że od głębokiego średniowiecza towarzyszy ludności całej Europy, więc ma swoją bogatą historię i było dla ludzi ważne. Oczywiście dawniej piwo było dużo słabsze niż dzisiaj i raczej służyło do gaszenia pragnienia niż dla jakichś celów, nazwijmy to, rozrywkowych. Władcy specjalnymi przywilejami zezwalali na zakładanie browarów i warzenie piwa. Na samym tylko Śląsku były w średniowieczu i w czasach nowożytnych setki browarów. W całej Europie chyba nikt ich nigdy nie policzył. Tyski Browar Książęcy był i jest jednym z najbardziej szacownych zakładów tego typu działających do dziś. A powstał czterysta lat temu i działa bez przerwy. Trochę szacunku do tego miejsca! — Już czuję szacunek – zapewnił Wojtuś skwapliwie — A chciałem jeszcze zapytać dlaczego browar nazywa się Książęcy? — Najstarszy browar wybudował ród Promnitzów, który władał rozległymi dobrami pszczyńskimi. W dziewiętnastym wieku dobra te przeszły pod władanie bogatego rodu Hochbergów i stały się Księstwem Pszczyńskim. Wkrótce potem Jan Henryk jedenasty Hochberg rozbudował dawny niewielki browar, a w zasadzie można powiedzieć, że zbu-

dował go na nowo jako wielki i nowoczesny zakład. A był to wszak książę pszczyński, wobec tego i browar stał się książęcy. A musisz wiedzieć, że w tym czasie był to jeden z największych browarów w Europie. Na pewno słyszałeś o Hochbergach, bo główną ich siedzibą był przepiękny zamek Książ koło Wałbrzycha. — Oczywiście że słyszałem! Czytałem też o księżnej Daisy, która wiele dobrego zrobiła dla poddanych Hochbergów w Wałbrzychu. — Zgadza się! – pan Szpachelka z uznaniem spojrzał na Wojtusia — Była żoną Jana Henryka piętnastego i księżną pszczyńską, a z tej przyczyny tytułowała się Hochberg von Pless. — Von Pless? — No bo Pless to była niemiecka nazwa Pszczyny. Władcy księstwa mieszkali w przepięknym barokowym pałacu pszczyńskim, który na pewno widziałeś, przynajmniej na fotografiach. — Nie tylko na fotografiach, ale byłem tam kiedyś na wycieczce szkolnej – z dumą odparł Wojtuś. — No widzisz. A teraz jesteśmy w dawnym browarze Hochbergów. Po drugiej stronie ulicy zachował się też dawny pałac z siedemnastego wieku. Wokół niego książę pszczyński kazał urządzić park nazwany Browarnianym, w którym pracownicy browaru mogli wypoczywać i nawet zażywać rozrywek kulturalnych. W dziewiętnastym wieku taka dbałość o robotników przemysłowych czy górników była wśród właścicieli kopalń i zakładów daleko posunięta, można nawet powiedzieć modna. Tak samo jak działalność charytatywna, którą na przykład prowadziła księżna Daisy. — To chyba godne pochwały? — Jasne. Ale z drugiej strony było to zrozumiałe, bo przemysł gwałtownie się rozwijał i każdy chciał do swoich zakładów przyciągnąć ludzi,

którzy będą w nich pracować. Trzeba im było zaoferować jakieś korzyści. A teraz krótka wycieczka po browarze? — Bardzo chętnie – Wojtuś rozejrzał się dookoła — Ładne te budynki i takie przyjemne, chociaż to przecież zakład przemysłowy. — Masz rację rycerzu. Dziewiętnasty wiek to taki okres, kiedy nawet fabryki czy kopalnie starano się budować stylowo i w taki sposób, żeby nie były przykre dla oka. Jak widzisz wszystko jest tutaj z cegły, ale wcale nie jest nudne, bo ściany urozmaicone są a to różnymi kształtami okien, a to ceglanymi gzymsami i innymi elementami. W sumie przedstawia to przyjemny widok. A w dawnej browarnianej kaplicy urządzone jest dzisiaj bardzo klimatyczne muzeum. W Tychach pod sam koniec dziewiętnastego wieku powstał jeszcze drugi browar, zwany Obywatelskim, tak samo ładnie zbudowany jak ten. Dzisiaj jak słyszałem są tam różne firmy i restauracja, ale i mała warzelnia w której wyrabiają piwo. Tak więc tradycja pozostaje zachowana. Wojtusiowi spodobała się wędrówka po starym browarze, a szczególnie zauroczyły go wnętrza muzeum, ceglane, tajemnicze i bardzo ciepłe. Jak objaśnił pan Szpachelka, odbywają się tam nie tylko wystawy, ale nawet koncerty rockowe. Wojtuś pilnie nadstawił ucha, ponieważ miał nadzieję na dalszy ciąg opowieści o śląskim bluesie. — Cierpliwości, dojdziemy i do tego – ostudził go szybko pan Szpachelka. — Trudno, poczekam – westchnął chłopiec i zagadnął — No a skoro Tychy miały dwa takie duże browary, to znaczy, że już w dziewiętnastym wieku były dużym miastem? — Może się zdziwisz rycerzu, ale Tychy zostały miastem dopiero w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kilka lat przed wybuchem drugiej wojny światowej. Tak zdecydowały ówczesne autonomiczne władze woje-

wództwa śląskiego. No ale już wcześniej była to znaczna osada przemysłowa. Były tutaj nie tylko dwa browary, ale też huty, papiernia czy cegielnia książęca. A od lat pięćdziesiątych, kiedy powstały tak zwane Nowe Tychy, miasto powiększało się błyskawicznie. — Nigdy bym nie pomyślał, że miasto jest takie młode. Przecież teraz to jedno z dużych polskich miast. — W każdym razie mieści się w pierwszej trzydziestce rankingu. Powiem ci też, że Nowe Tychy projektowano po wojnie jako takie miasto-sypialnię dla Górnośląskiego Okręgu Przemysłowego. Czyli miało się w nim spokojnie i przyjemnie mieszkać i odpoczywać. Jednak później losy potoczyły się inaczej. Powstał wielki przemysł, przecież to właśnie tutaj zbudowano fabrykę Fiata, gdzie produkowano te kultowe dzisiaj Maluchy, no i w efekcie urosła cała dzielnica przemysłowa. Ale ja myślę, że dobrze się stało. — Może rozwinie pan myśl, panie Anatolu – zakłopotany Wojtuś podrapał się w czubek głowy — Co się mianowicie dobrze stało? — Faktycznie – roześmiał się pan Szpachelka — Myśl pozostała jakby niedokończona. Więc dobrze się stało, że nowe miasto zaprojektowano jako sypialnię. Bo może właśnie dzięki temu jest to dzisiaj jedno z najbardziej zielonych miast w Polsce. Praktycznie wszystko stoi tutaj wśród zieleni, pełno jest parków i skwerów. No i wyobraź sobie, że razem z nowym miastem powstały specjalne drogi dla rowerów! Była to niesłychana rzadkość, żeby w tamtych czasach architekci projektujący miasto wykazali się taką trafnością w przewidywaniu przyszłości. Bo przecież musieli pomyśleć, że za ileś tam lat ruch samochodowy wielokrotnie się zwiększy, i że warto od razu zaprojektować osobne trasy dla rowerów. Mieli rację? — Oczywiście, że mieli rację!

— Dzisiaj dokonuje się różnych zabiegów, żeby wcisnąć takie ścieżki albo kosztem ulicy albo kosztem chodnika, no i oddzielone są tylko namalowaną białą linią, albo wyłożone inną kostką. A najstarsze tyskie ścieżki są bardzo porządne i bezpieczne, oddzielone pasem zieleni od jezdni dla samochodów i takim samym pasem od chodnika dla pieszych. Pojedziemy teraz na tak zwane osiedle A. — Osiedle A – Wojtuś znowu podrapał się w czubek głowy — Jakie A? Po prostu A? — Tak jest – odparł pan Szpachelka z wielkim zadowoleniem — Po prostu A. W Tychach od lat pięćdziesiątych powstawały coraz to nowe osiedla i oznaczano je kolejnymi literami alfabetu, czyli osiedle A, B, C, D i tak dalej, aż do Z. — Bardzo dużo tych osiedli! — Sam mówiłeś, że to jest duże miasto. Ale powiem ci, że chociaż projektanci nie mieli po-mysłu na jakieś nazwy dla osiedli, to jednak mieszkańcy na taki pomysł wpadli i od dawna osiedla określane są pięknymi imionami kobiecymi. Więc mamy osiedle Anna, Barbara, Celina, Danuta, Ewelina, Felicja, Genowefa, Honorata, Karolina, i tak dalej, i tak dalej, aż do Zuzanny. — Ależ to urocze! – Wojtuś aż zaklaskał w dłonie. — Prawda? A my jedziemy teraz z wizytą do Anny. Pan Szpachelka jechał powoli przez zielone miasto, pokazując Wojtusiowi coraz to inne budynki, place i ulice. Przejechali przez rynek najstarszej części miasta, zwanej Starymi Tychami, z wielkim kościołem na wzgórzu. Po drugiej stronie placu stał bardzo długi nowoczesny budynek, Teatr Mały, do którego sławny archeolog miał specjalny sentyment. — Właściwie nie był to klasyczny teatr, bo nie miał swoich aktorów, ale często odbywały się tutaj spektakle na przykład Teatru Śląskiego

z Katowic. Był to taki Dom Kultury, no i czasem w sali widowiskowej były czadowe koncerty. Jakoś tak najlepiej zapamiętałem koncert zespołu Breakout z Tadeuszem Nalepą i Mirą Kubasińską. Wyszedłem z niego prawie głuchy, bo wszyscy wrzeszczeli jak opętani. Tak się podobało. — Breakout to blues! — Jasna sprawa – pan Szpachelka zatrzymał samochód przed wielką lampą — jesteśmy na miejscu. Przed nami Anna. — A co to za wielka lampa? — To jest lampa górnicza, a właściwie pomnik lampy górniczej. Jeden z symboli osiedla A. — Bardzo fajna! – Wojtuś aż cmoknął z zachwytu — Już mi się tu podoba. Tu nawet wszystko napisali. „Osiedle A, najstarsze w Nowych Tychach – odczytywał powoli — zbudowano w latach 1951-1956 według projektu Tadeusza Teodorowicza-Todorowskiego”, a niżej „Kopia lampy górniczej w skali 10:1”. To bardzo piękne, że pamięta się o architektach, którzy to wszystko zaprojektowali. Przejdziemy się po osiedlu? — Oczywiście. Wejdziemy ulicą, która tworzy jedną z dwóch osi osiedla, krzyżujących się na Placu Świętej Anny, gdzie dzisiaj jest bardzo ładny skwer. Popatrz kawalerze na domy dookoła. Niektóre zwieńczone są attykami, na niektórych są płaskorzeźby albo rysunki wykonane tak zwaną techniką sgraffiti. No i rzeźby, które dzisiaj są już właściwie historyczne, bo powstały razem z osiedlem, tak jak stojąca na placu „Robotnica z kielnią”. Jak się tutaj czujesz? Przyjemnie tu? — Bardzo! Chociaż tak… nostalgicznie. Jakbyśmy się cofnęli w czasie. — Tak? No, może i racja. Znawcy mówią, że to jest najbardziej kompletne w Polsce osiedle w stylu socrealistycznym, czyli socjalistycznego realizmu. No a tobie z czym się kojarzą te attyki na budynkach, płaskorzeźby, rysunki na ścianach?

— Z renesansem! – wypalił Wojtuś bez zastanowienia i zupełnie się nie spodziewał natychmiastowej reakcji pana Szpachelki. — Rycerzu! – zawołał słynny archeolog, najwyraźniej zaskoczony i zachwycony — Poraża mnie twoja wiedza! Masz absolutną rację! — Tak? – zaśmiał się zdziwiony Wojtuś — Ja tylko tak sobie powiedziałem, bo akurat to mi wpadło do głowy. — Aha. No nieważne, ale trafiłeś w sedno. Architekci w latach pięćdziesiątych przyjęli właśnie architekturę renesansową jako wzór dla projektowanych przez siebie budynków, miast, dzielnic albo osiedli. Gdybyś spojrzał na to osiedle z lotu ptaka, zobaczyłbyś, że nie jest ono wielkie, ale jakże pięknie rozplanowane. Właśnie na wzór miast renesansowych. Renesans w Polsce to szesnasty i jeszcze kawał siedemnastego wieku. Ówcześni architekci w całej Europie korzystali z doświadczeń starożytnych miast greckich i rzymskich i usilnie starali się zaprojektować i zbudować miasto idealne, uporządkowane i wygodne dla mieszkańców. W Polsce też powstało takie miasto, wiesz jakie? — Nie mam zielonego pojęcia – kategorycznie stwierdził Wojtuś. — Włoski architekt Bernardo Morando zbudował dla kanclerza Jana Zamoyskiego miasto Zamość, które było chyba jedynym u nas przykładem miasta idealnego. No i po wiekach architekci powrócili do tych renesansowych idei. Chyba najlepsze przykłady tego powrotu w Polsce to podkrakowska Nowa Huta i tyskie osiedle Anna. I to tyle o architekturze. Na razie. — Wcale mnie to nie nudzi! – odparł Wojtuś. — Cieszę się bardzo. A teraz spójrz na ten budynek z attyką, zamykający Plac Świętej Anny. Tam był Dom Kultury Górnik. Kojarzy ci się to z czymś? — Z Domem Kultury Górnik – przytomnie odparł Wojtuś.

— Słusznie! Otóż tenże Dom Kultury przygarnął muzyków grupy Dżem, a było to w samych początkach ich kariery. Nie byli jeszcze wtedy sławni ani nawet szerzej znani i chyba szukali wokalisty. Pewnego dnia, przyszedł na ich próbę w Górniku młodziutki Ryszard Riedel i zaśpiewał, ponoć tak… — Że wszystkich zamurowało – dokończył Wojtuś. — Skąd wiesz? — Z filmu Skazany na bluesa – odparł skromnie chłopiec. — No tak. Zapomniałem, że musiałeś obejrzeć z panią Alicją Skazanego na bluesa. W filmie te początki Riedla w Dżemie zostały wiernie przedstawione, przynajmniej tak mi się wydaje. W każdym razie chłopaki z Dżemu przyjęli go do zespołu bez wahania – zakończył pan Szpachelka, a Wojtuś niespodziewanie zachichotał. — Powiedziałem coś śmiesznego? — Nie nie, tylko zabawnie zabrzmiało „chłopaki z Dżemu”… Tak jakby byli z dżemu. — Aha – pan Szpachelka uśmiechnął się pod wąsem — To rzeczywiście fajna zbitka słów. Jedźmy! — Są jeszcze w Tychach miejsca związane z Dżemem i Riedlem? — Oczywiście! Na przykład blok, w którym Ryszard mieszkał, budynek dawnego kina „Halka”, w którym uwielbiał oglądać filmy o Dzikim Zachodzie i inne. A dzisiaj jest nawet pomnik Riedla! Mam nadzieję, że go zobaczymy. — A bar Pod Jesionami? — No… też chyba istnieje – pan Szpachelka spojrzał na Wojtusia trochę speszony — A co ty mi takie pytania zadajesz? Skąd wiesz o barze Pod Jesionami?

— Jak to skąd! Z filmu – wyjaśnił spokojnie Wojtuś — Poza tym wiem, że układał tam czasem swoje piosenki. No i pewnie popijał Tyskie Złoto. — Dobrze już, dobrze. Skoro nie jesteś już taki malutki, to o paru rzeczach możemy sobie powiedzieć. Owszem, popijał tam Tyskie Złoto i układał piosenki, ale poza tym wpadł też w stokroć gorszą pułapkę. W Katowicach rozmawialiśmy, że nieszczęściem ruchu hippisowskiego stały się narkotyki. I tak niestety było, że ostatni hippis naszych czasów, Ryszard Riedel, też im uległ i nie mógł się od nich wyzwolić. Zmarł w Chorzowie… Tam, gdzie się urodził. To smutna historia, ale pomyśl ile wspaniałej muzyki zostawił. Sam doświadczyłem na koncertach jak potrafił zapanować nad sercami publiki. Myślę, że ludzi przyciągała do niego prawda, bo on niczego nie ukrywał i niczego nie ubarwiał. Pamiętasz może jeden z największych przebojów Riedla i Dżemu… — List do M.? — Zgadza się! List do M. To jest piosenka, która boli od samego słuchania. A po prostu wyć się chce, kiedy Rysiek śpiewa „Samotność to taka straszna trwoga/ Ogarnia mnie, przenika mnie”. Jest to okropnie prawdziwe. — Babcia zawsze płacze, kiedy tego słucha – westchnął Wojtuś — A ja pamiętam z filmu, że Riedel bawił się ze swoim synkiem w Indian, no i w ogóle uwielbiał Indian. Skąd to się wzięło? Przecież to takie dalekie od Śląska. — Dalekie? Nie powiedziałbym. W tamtych czasach nie spotkałem na Śląsku nikogo, kto by nie pożerał powieści Karola Maya, a szczególnie Winnetou … Oczywiście znasz Winnetou? — Nie miałem przyjemności – niepewnie odparł Wojtuś zerkając ukradkiem, czy pan Szpachelka nie uśmiecha się pod wąsem. Sławny

archeolog nie tylko się nie uśmiechał, ale nawet zatrzymał samochód, żeby uważnie przyjrzeć się Wojtusiowi. — Rycerzu! Nie wiesz kto to Winnetou? Old Shatterhand? Old Surehand? Nie żartuj! — Ale szybko się poprawię! – odparł Wojtuś, żeby zapobiec dalszemu marudzeniu. — Mam taką nadzieję. Oczywiście nie ma przymusu czytania Karola Maya, ale Winnetou czy Old Surehand to wspaniała zabawa. Przy okazji z tych książek dowiesz się, co to jest odwaga, godność i dobroć, a przede wszystkim braterstwo, przyjaźń i honor. Biali ludzie wytępili Indian w sposób okrutny, a w tych książkach May opowiada o wieczystej przyjaźni, która łączy białego trapera i dzielnego wodza Apaczów. Do dzisiaj jest to niesamowite i budujące. No a dla nas amerykańskie prerie to były przestrzenie wolności. Myślę, że dla Ryśka też. Puścić się konno przez te szerokie równiny, stawić czoła niebezpieczeństwom i złym ludziom, słuchać opowieści przy ogniskach. Jak myśmy kiedyś chcieli poczuć przynajmniej przez chwilę wolność prerii! Dlatego bawiliśmy się w Indian. A ja, prawdę mówiąc, do dzisiaj mam na to ochotę. — Panie Anatolu – Wojtuś nagle spoważniał — Wczoraj w Katowicach życzył pan sobie powrotu do lat swojej młodości i to się spełniło. Obawiam się, że dzisiaj może być podobnie. — Ależ skąd – zachichotał pan Szpachelka — Gdzie prerie, a gdzie Tychy? To niemożliwe! Ale w zastępstwie niedźwiedzi grizzly obejrzymy tyskie niedźwiadki. Nie tak wielkie i groźne, ale za to bardzo sympatyczne. Zatrzymali się przy wielkim zielonym skwerze, skąpanym w zieleni i barwnych kwiatach. Po drugiej stronie ulicy znajdowała się imponująca bryła nowego stadionu miejskiego, która wzbudziła podziw Wojtusia. — Piękny ten stadion.

— Bardzo piękny – potwierdził skwapliwie pan Szpachelka — Ja pamiętam stary stadion, bez dachu i nie tak ładny jak ten, ale ileż razy bywałem tutaj na meczach drużyny piłkarskiej GKS Tychy. A trzeba ci wiedzieć, że w latach siedemdziesiątych był taki sezon, kiedy GKS wywalczył wicemistrzostwo Polski! To było coś! Ale teraz chodźmy obejrzeć nasze misie. Trzy kamienne rzeźby sympatycznych niedźwiadków natychmiast urzekły Wojtusia. Stwierdził nawet, że zakochał się w nich od pierwszego wejrzenia. — One mają swoje imiona! – zawołał i odczytał z tabliczek — Misia, Tysio, Gutek. No jakie to cudowne! — Ja jestem w misiach zakochany od wielu lat – mruknął pan Szpachelka z dumą i zadowoleniem — Ale imiona nadano im chyba nie tak dawno. Słyszałem, że był nawet specjalny konkurs w sprawie imion dla niedźwiadków. — Od wielu lat? – zdziwił się Wojtuś — To one są takie stare? — Eee tam stare! – oburzył się na to słynny archeolog — Te kamienne misie są wiecznie młode. To my się starzejemy. O ile dobrze pamiętam, wylądowały w Tychach w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym drugim roku, czyli są już tutaj… — Pięćdziesiąt siedem lat! — Dobrze! A wyrzeźbił je Augustyn Dyrda, bardzo znany tyski artysta-rzeźbiarz. Podobno w Tychach stoi też wykonana przez niego rzeźba Starego Alojza. — Starego Alojza? – Wojtuś zakrył usta ręką, żeby nie parsknąć — A któż to taki? — Nie ma się co śmiać ze Starego Alojza – odparł pan Szpachelka z godnością — Nie przedstawia ona nikogo konkretnego, ale raczej

legendarnego Ślązaka, doświadczonego przez życie, takiego mądralę i ludowego filozofa. Ale bardzo sympatycznego i gotowego w każdej chwili podzielić się swoją życiową mądrością i doświadczeniem. — No przecież nie śmieję się ze Starego Alojza – bąknął Wojtuś, któremu zrobiło się trochę głupio — Fajne te imiona niedźwiadków! Misia, no to wiadomo – misia. Tysio to pewnie od Tychów. A Gucio? — Gucio to zdrobnienie od Augustyn, czyli to taki ukłon w stronę autora tych uroczych rzeźb. A teraz poproszę o zdjęcie z Misiem, Tysiem i Guciem! Wojtuś z wielką ochotą spełnił prośbę sławnego archeologa, a później pan Szpachelka uwiecznił go z każdym misiem z osobna. Po tej sesji fotograficznej nieco już zmęczeni i głodni badacze przeszłości udali się w dalszą drogę. Pan Szpachelka zaparkował pod restauracją, w której zaspokoili swoje wilcze apetyty. — Kluski śląskie, rolada, modra kapusta – zadysponował kelnerowi — No i kompot, ma się rozumieć. Wszystko razy dwa. — Dlaczego akurat to? — Bo to taki typowy śląski obiad, a w końcu jesteśmy na Śląsku. Po obiedzie pan Szpachelka zaproponował pieszą przechadzkę, na co Wojtuś chętnie się zgodził. Wkrótce weszli do wielkiego parku i szli w kierunku szerokiej ruchliwej alei, przy której stał wysoki trójskrzydłowy budynek. — To Urząd Miasta czyli ratusz – wyjaśnił pan Szpachelka — Budynek o bardzo ciekawej architekturze. Kiedyś cała jego boczna ściana była pokryta przepiękną mozaiką. — Mozaika, mozaika… – Wojtuś usiłował sobie przypomnieć co to może znaczyć, ale skapitulował — A co to takiego? — To taki obraz wykonany z bardzo wielu kolorowych płytek cera-

micznych. Na pewno gdzieś w Internecie oglądałeś starożytne rzymskie mozaiki z Pompejów i innych miejsc. W Tychach były podobne, rzecz jasna ułożone wiele wieków później, głównie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Bardzo dużo było tych mozaik, podobnie jak rzeźb. — Widzę taką rzeźbę po drugiej stronie ulicy! – zawołał Wojtuś. — No to jesteśmy – uroczyście obwieścił pan Szpachelka, kiedy znaleźli się pod wykonaną z brązu okazałą figurą — Oto pomnik Ryszarda Riedla! Mówiłem ci, że nie tak dawno powstał w Tychach. — I on rzeczywiście tak wyglądał? – zafascynowany Wojtuś przyglądał się wizerunkowi długowłosego artysty, w kowbojskim kapeluszu i wytartych dżinsach. — Przecież widziałeś go we śnie… no i w Spodku. — No tak, rzeczywiście podobny. Tylko we śnie nie miał kapelusza. — Słyszałem, że lubił chodzić w kapeluszu. Na pewno nie był to jakiś chwyt wizerunkowy, bo Rysiek chyba nie dbał o swój image, jak to się nowocześnie mówi. Mnie się wydaje, że to była ta jego tęsknota do Dzikiego Zachodu. Jak myślisz Wojtusiu? — Może ma pan rację, panie Anatolu. Ciekawe dlaczego ten pomnik stoi właśnie tutaj? — Podobno z tego przystanku, który jest tuż obok, Rysiek często odjeżdżał autobusem do Katowic. — Czyli był takim łącznikiem między bluesem tyskim i katowickim! — Hmmm… Może coś w tym jest? Śląski blues był bardzo różnorodny i nowatorski. A muzykę takich zespołów jak SBB czy Dżem trudno umieszczać w jakichś szufladkach. To była klasa sama w sobie. — Panie Anatolu – szepnął Wojtuś — Jakoś bardzo szybko pociemniało, widzi pan?

— Pociemniało? – pan Szpachelka roześmiał się beztrosko — Już niedługo słońce będzie zachodzić. — Ale to chyba nie jest zachód słońca. Boję się, że znowu spotka nas jakaś przygoda. — Głowa do góry, nic się nie dzieje – pan Szpachelka zmarszczył brwi, a po chwili całkiem niespodziewanie palnął się ręką w czoło — Ale ze mnie gapeusz! – zawołał — Przecież dzisiaj miało być częściowe zaćmienie słońca! Nawet przygotowałem dla nas specjalne okulary, żebyśmy mogli obserwować to niezwykłe zjawisko. Mam nadzieję, że wiesz co to jest zaćmienie słońca? — Oczywiście, że wiem! Zaćmienie jest wtedy, kiedy księżyc znajdzie się między słońcem i ziemią. — No… może i tak. Nigdy nie byłem w tym mocny – odparł pogodnie pan Szpachelka i podał Wojtusiowi małe przyciemnione okulary — Zakładaj i oglądajmy. Zaćmienie słońca było niewielkie ale efektowne. Słynny archeolog opowiadał Wojtusiowi, że w dawnych czasach ludzie panicznie bali się zaćmień bo miały one sprowadzać same nieszczęścia. Te mroczne historie nie zrobiły jednak na chłopcu wrażenia, bo tylko wzruszył ramionami i powiedział „Strachy na Lachy”. Wreszcie cień księżyca opuścił zupełnie tarczę słoneczną. Wojtuś zdjął okulary i przetarł zmęczone oczy, potem przetarł jeszcze raz, i jeszcze raz. — Panie Anatolu! – zapiszczał — Zdjąłem okulary i nic nie widzę! Tylko jakieś kłęby dymu albo mgły! — Ja też nic nie widzę – nerwowo zarechotał pan Szpachelka — Zaczekajmy chwilę, może to tylko reakcja na światło. Ale po dłuższej chwili nic się nie zmieniło. Wojtuś wyciągnął rękę i natrafił na coś więc natychmiast ją cofnął. W jednym momencie wyłonił

się z kłębów wielki czarny łeb i świdrującymi oczkami wpatrywał się w jego oczy. Chłopiec wrzasnął i nie wiedząc co zrobić, odruchowo pogilgotał łeb po nozdrzach. Wtedy łeb prychnął i cofnął się. — Wojtusiu! Jesteś tu? – zawołał pan Szpachelka — Co się dzieje? Przecież obydwaj jednocześnie nie mogliśmy ulec jakiejś halucynacji. Zaraz… Coś widzę! Chyba ta przeklęta mgła się rozrzedza. Lepiej nie ruszajmy się z miejsca. Mgła coraz szybciej opadała i wreszcie zupełnie zanikła, odsłaniając dwóch badaczy przeszłości zastygłych z otwartymi ustami i wyrazem wielkiego zdziwienia w szeroko otwartych oczach. Przed nimi otwierał się krajobraz wielkiej równiny, falowały trawy poruszane lekkim ciepłym wiatrem, gdzieś w oddali pasło się stado czarnych zwierząt, na horyzoncie majaczyły strome skaliste góry. Nad nimi otwierało się bezkresne niebo, słońce już zaszło i zapalały się na nim gwiazdy, ogromna tarcza księżyca wyłaniała się właśnie zza gór i rozpoczynała swoją zwykłą wędrówkę. — Gdzie… – rozpoczął pan Szpachelka, ale dalsza część wypowiedzi uwięzła mu w gardle i nie mógł już wydusić ani słowa. — Gdzie jesteśmy? – dokończył Wojtuś, który otrząsnął się z pierwszego szoku — Mam wrażenie, że znajdujemy się w środku prerii. A tam daleko pasą się bizony. — Dlaczego… – sławny archeolog powiódł nieprzytomnym wzrokiem dookoła. — Dlaczego się tutaj znaleźliśmy? Mam wrażenie, że pan wyraził takie życzenie, panie Anatolu. — A skąd wiesz, że tam są bizony? – pan Szpachelka odetchnął głęboko i głos powrócił, ale jakiś drżący i niepewny. — No bo pogilgotałem jednego w nos!

— Pogilgotałeś w nos bizona?! O mój Boże! Żeby tylko pani Alicja się nie dowiedziała! — Spokojna głowa. Ja babci nic nie powiem. No, a jeżeli nie zdołamy się stąd wyrwać, to już w ogóle nie będzie problemu. — Nie mów tak! – wykrzyknął rozpaczliwie pan Szpachelka — Zawsze jest jakieś wyjście, tylko trzeba logicznie pomyśleć. Na razie jesteśmy sami, możemy się spokojnie zastanowić. — Nie wiem czy jesteśmy sami. Proszę się obejrzeć, panie Anatolu. Śmiało! Pan Szpachelka z wielką obawą spojrzał do tyłu. Na tle rozgwieżdżonego nieba widać było czarny zarys wielkiego domu. Chybotliwy blask płonącego ogniska oświetlał długą werandę z daszkiem, a na werandzie siedział jakiś długowłosy człowiek w wielkim kapeluszu z piórkiem, zapamiętale grał na gitarze i śpiewał. Przy ognisku stał inny człowiek, przestępował z nogi na nogę w takt muzyki i akompaniował tamtemu na ustnej harmonijce. — Ciii! – słynny archeolog nagle się ożywił — To jest blues. Oni grają bluesa! I ja go chyba znam. Wojtuś pilnie zastrzygł uszami. W ciszy prerii płynęły dźwięki gitary, harmonijki i słowa piosenki.

Siedzę na ławce mego rancza, wspominam dawnych rytmów czas siedzę na ławce mego rancza, wspominam dawnych rytmów czas. Gdy na gitarze grał Joe Murzyn Blues Alabama tak go zwał.

— Przecież to Blues Alabama Dżemu! No i poznaję ten głos, wszędzie bym go poznał! To… to… – panu Szpachelce znowu słowa uwięzły w gardle i nie mógł dokończyć. — To Rysiek Riedel? – dopowiedział Wojtuś, na co sławny archeolog tylko skinął głową. Ostrożnie podeszli bliżej. Artysta na werandzie zakończył piosenkę, odłożył gitarę, wstał i ruszył w ich kierunku. — Się macie ludzie! – jego głoś brzmiał ciepło i przyjaźnie — Skąd przybywacie? — Z Tychów – odparł rezolutnie Wojtuś, ponieważ pan Szpachelka nie był w stanie wydusić słowa. — Z Tychów. No tak. Poznaję was. Jesteście Wojtuś i Anatol, zgadza się? — Skąd… – zaczął Wojtuś i nie mógł dokończyć, bo głos uwiązł mu w gardle. — Skąd was znam? Bo byłem w waszych snach, a później widziałem was w Spodku. Kochacie bluesa, jesteście moimi braćmi. — No, a gdzie… my jesteśmy? — Jak to gdzie? Na prerii! Zawsze o niej marzyłem – uśmiechnął się Riedel — Mam tu wszystko czego mi potrzeba. Bezkresne niebo nade mną, szeroką przestrzeń przede mną, ciągle gra muzyka. A tam jest Joe Blues Alabama. Zawarłem braterstwo krwi z wodzem Apaczów, czasem rozbijają tutaj swoje tipi i polują na bizony. Jest czadowo! Jestem wolny jak ptak. A co tam w moich Tychach? — W Tychach stoi teraz twój pomnik… I ludzie ciągle słuchają twojej muzyki. — Przecież wiem – mruknął Riedel — Czasem przelatuję nad Tychami i widzę, że miasto pięknieje z dnia na dzień.

— Latasz nad Tychami? – ożywił się Wojtuś — A może spotkałeś Elmera z Malmesbury? To taki mnich… — Zaprzyjaźniliśmy się z Elmerem – przerwał mu bezceremonialnie artysta — Bywa, że latamy razem. Ale on nie przepada za bluesem. Woli te swoje chorały. O! Chyba właśnie nadlatuje! Wszyscy spojrzeli w górę. Na tle pełnego gwiazd nieba kołował wielki ptak, stawał się coraz większy i większy, wreszcie wylądował obok nich. Wojtuś natychmiast rozpoznał latającego mnicha Elmera z Malmesbury. Ucieszył się tak, że wysoko podskoczył. — Elmerze! Poznajesz mnie? — Jasne. Jesteś Wojciech z Łysej Góry – odparł flegmatycznie Elmer po dłuższej chwili zastanowienia — Nie wiem tylko skąd się tu wziąłeś. — To długa historia. A zabierzesz nas z powrotem do Tychów? Opowiem ci w locie… — Nas? — Jest ze mną pan Szpachelka, sławny archeolog – Wojtuś wskazał na biednego pana Anatola, który nadal nie mógł wydobyć głosu z gardła, więc tylko podniósł rękę w geście pozdrowienia. — Aaaa, pamiętam. Opowiadałeś o panu Szpachelce, kiedy wylądowaliśmy w Krzemionkach. No dobra. Podrzucę was, chociaż zmęczony już jestem. Ale do Tychów bardzo chętnie polecę. W końcu nie tylko bluesa tam grają. — No widzicie – wtrącił Rysiek — Nie lubi bluesa! — Nie to, że nie lubię, ale co za dużo to niezdrowo – skrzywił się Elmer — Innej muzyki też trzeba posłuchać. A tam jest znakomita AUKSO Orkiestra Kameralna Miasta Tychy, klasa sama w sobie. — AUKSO? – zdziwił się Wojtuś — A cóż to za dziwna nazwa? — Nie uczyli cię na Łysej Górze greki, Wojciechu? Aukso w języku greckim

oznacza wzrastanie. To młoda orkiestra, która ciągle się doskonali i rzeczywiście z roku na rok są coraz bardziej perfekcyjni. Koniecznie wpadnijcie na ich koncert. — No i nie zapominajcie o bluesie – wtrącił Rysiek. — Jesteśmy ze Śląska! – odparł pan Szpachelka energicznie i uśmiechnął się zadowolony z odzyskanego głosu — Bluesa mamy we krwi! — Dałbym wam jakiś prezent na pożegnanie – Rysiek zastanowił się przez chwilę. — Nie mamy czasu – naglił Elmer — Zrywa się wiatr. Wsiadajcie! — No to odbierzecie prezent w Tychach – wrzeszczał z dołu Rysiek, a oni kołowali coraz wyżej w niebo. Z dołu żegnały ich dźwięki znajomej piosenki.

W drodze do nieba. Semafory gwiazd. W zapachu chleba i muzyce co gra.

Tak śpiewał Rysiek, a muzyka grała coraz ciszej, aż zanikła w szumie wiatru. — Uważajcie, będą turbulencje! – krzyknął Elmer, a potem wpadli w gęstą mgłę, trochę potrzęsło i po kilku minutach wylądowali na twardym gruncie. — Bywajcie! – Elmer rozprostował skrzydła — Lecę odpocząć. Pamiętaj o orkiestrze AUKSO Wojciechu z Łysej Góry! — Bywaj Elmerze! Powiedz mi jeszcze dlaczego lecieliśmy tak krótko? — Podróż między różnymi wymiarami rzeczywistości czasem jest krótka, a czasem bardzo długa – odparł filozoficznie Elmer i odleciał, a wraz z nim uleciała mgła odsłaniając niebo pełne gwiazd i wielki jasny księżyc.

Stali na wielkim trawniku wśród świateł miasta, a zza wysokiego żywopłotu dobiegały dźwięki bluesowej piosenki. — Chyba nie wróciliśmy na prerie – przestraszył się Wojtuś — Fajnie tam było, ale trochę… straszno. — No skąd, jesteśmy z powrotem w Tychach! Chodźmy zobaczyć kto tak gra. Przed figurą Ryśka Riedla siedział na chodniku młody grajek, zapamiętale szarpał struny gitary i śpiewał Blues Alabama. Mimo późnej pory otaczał go wianuszek ludzi kołyszących się miarowo w rytm muzyki. Kiedy skończył rozległy się burzliwe oklaski i okrzyki „Bis! Bis!”. A on wstał i podszedł do pana Szpachelki. — Pan Anatol? — Tak – bąknął słynny archeolog najwyraźniej mocno zaskoczony. — To proszę – młody bluesman wcisnął mu w rękę czarną płytę. — Co to? Dlaczego? – dukał pan Szpachelka zaszokowany. — Nie wiem! Dał mi ją jakiś facet i powiedział, że to prezent dla Anatola i Wojtusia. — Jaki facet? — Nie mam pojęcia! Kiedy się odwróciłem – zniknął. Muzyk usiadł na chodniku, chwycił gitarę i rozpoczął następną piosenkę. A pan Szpachelka stał z płytą w ręku, wytrzeszczał oczy i miał tak bardzo głupią minę, że Wojtuś mimowolnie się roześmiał. — No co się śmiejesz? – burknął sławny archeolog i odwrócił płytę, żeby obejrzeć drugą stronę okładki, w końcu zawsze się tak robi. Tam widniał odręczny napis: RYSIEK RIEDEL WOLNY PTAK PRERII. — Więc jednak Rysiek dotrzymał słowa – szepnął wzruszony Wojtuś, a pan Szpachelka nie był w stanie nic powiedzieć, tylko ukradkiem otarł łzę.

— Niestety, musimy już jechać – obwieścił łamiącym się głosem — Czeka na nas Opole. No ale przyznaj, że Tychy pięknie nas pożegnały! — Nie pożegnały, tylko powiedziały „Do widzenia” – odparł Wojtuś z przekonaniem. — Racja! – uśmiechnął się pan Szpachelka — Przecież jeszcze nie raz tutaj zajrzymy.

Tylko nocą do klubu Puls, Jam Session do rana, tam królował blues To już minęło, te czasy, ten luz Wspaniali ludzie nie powrócą Nie powrócą już.

— śpiewał uliczny bluesman, kiedy odjeżdżali w noc ciepłą i pełną gwiazd. A kiedy śpiew ucichł pan Szpachelka włożył do odtwarzacza czarną płytę CD i milczeli zasłuchani.

A gdyby tak wszyscy ludzie Mogli przeżyć taki jeden dzień Gdy wolność wszystkich, wszystkich zbudzi I powie: Idźcie tańczyć, to nie sen!

— śpiewał Rysiek Riedel, a oni uśmiechali się mimowolnie. — Jednak miałem rację, że tam gdzieś wysoko pobrzmiewa śląski blues – stwierdził sławny archeolog z wielkim zadowoleniem — Wydaje mi się, że musimy kiedyś przyjechać na koncert tej orkiestry AUKSO. Już dawno miałem na to ochotę. Wojtusiu!

Ale Wojtuś smacznie spał, uśmiechał się przez sen i mamrotał coś o wolności. — No tak… Do zobaczenia w Opolu – szepnął pan Szpachelka, a samochód płynął przez noc jak amfibia po oceanie muzyki.

Wojtuś, zgorzkniały pan Opola i wielka siła muzyki czyli o tym, że mimo wszystko życie jest piękne, trzeba się tylko otworzyć na kolory świata

Wstawał świt, słońce wynurzało się powoli zza horyzontu rozświetlając dalekie krajobrazy, pasma łagodnych wzgórz pokrytych pasmami pól, miękkimi kobiercami łąk, niewielkimi laskami. — Już niedługo będziemy w Opolu – powiedział pan Szpachelka i zerknął z ukosa na Wojtusia. Jechali przez długą chwilę w milczeniu, słuchając ciągle tej samej płyty Ryśka Riedla i Dżemu, którą załadowali do odtwarzacza w nocy. Takie wspomnienie wczorajszej wycieczki po Tychach. — Myśli pan, panie Anatolu, że Rysiek był szczęśliwy? — Myślę, że nie był ani wolny, ani szczęśliwy. Ale był prawdziwy i szczery aż do bólu, w tym co robił, w tym co śpiewał i w tym jak żył. Chyba właśnie to była przyczyna jego charyzmy i popularności wśród młodych ludzi. Sam wtedy dorastałem i pamiętam jakie przejmujące były dla mnie piosenki Dżemu. Miałem wrażenie, że Rysiek śpiewa o mnie, chociaż mnie przecież nie znał! I tak było z wieloma moimi kolegami. Nikt wcześniej ani później nie był tak szczery jak on. — Mnie się najbardziej podobało, że w ogóle nie starał się wykorzystywać swojej popularności, że ciągle był taki sam. — I to właśnie była siła Riedla, jego autentycznej osobowości nieskażonej gwiazdorstwem. To przyciągało do niego zwykłych ludzi, a on opowiadał im o swoim życiu, samotności, walce ze swoimi słabościami,

tęsknocie do wolności, chociaż tak naprawdę nikt nie wie co to jest wolność. Wojtuś westchnął głęboko i zatopił wzrok w rozległych krajobrazach. — A pan jest wolny panie Anatolu? – zapytał po chwili ni z tego ni z owego. — Dużo o tym myślę – pan Szpachelka uśmiechnął się szeroko — i przyznam, że nie wiem. Może czasem czuję się wolny, ale częściej coś nieokreślonego mnie uwiera. „W życiu piękne są tylko chwile” – śpiewał Rysiek i to jest chyba prawda. Ale na razie przerwijmy tę dyskusję o wolności, bo zbliżamy się do celu. Już niedługo zobaczymy na horyzoncie Opole. A tam zanurzymy się w dawnej historii, ale będą też rzeczy znacznie nam bliższe. Było już zupełnie jasno, ale wsie, przez które przejeżdżali nie obudziły się jeszcze ze snu. Wojtuś rozglądał się dookoła i chociaż krajobrazy nie były szczególnie zaskakujące, jakieś myśli nie dawały mu spokoju. — Zauważył pan, panie Anatolu – zagadnął wreszcie — jak tu jest czysto i porządnie? — Jasne. Czekałem aż to zauważysz i jest to jak najbardziej słuszna obserwacja. Wieś opolska, jeśli chodzi o schludność, czystość i porządek, to jest prawdziwy fenomen w skali całego naszego kraju. Nie chcę przez to powiedzieć, że gdzie indziej panuje brud i bałagan, ale tutaj zamiłowanie do czystości jest najzupełniej wyjątkowe. Chyba było tak zawsze, chociaż dzieje Śląska były burzliwe, a czasem tragiczne. W ogóle każda wojna toczona od średniowiecza w Europie Środkowej pustoszyła Śląsk, bo była to prowincja ludna, bogata, o wysokiej kulturze i rozwiniętej gospodarce. Nic więc dziwnego, że każdy chciał ją zawojować, czy to Polacy, Niemcy, Czesi czy Austriacy, nawet Węgrzy. A przy tym był to zawsze tygiel, w którym mieszali się ludzie różnych narodowości, różnych

obyczajów i religii. Mimo to Ślązacy wytworzyli własną kulturę, a jedną z jej cech jest zamiłowanie do porządku i czystości. To bardzo budujące, że te śląskie obyczaje przetrwały wszystkie burze, że przyjmowali je za swoje wszyscy, którzy tutaj osiadali, niezależnie od tego skąd przybyli. Po drugiej wojnie światowej, kiedy Śląsk znalazł się w Polsce, nastąpiła prawie całkowita wymiana ludności! A jednak przybysze z różnych stron bardzo szybko przyjęli miejscową kulturę jako swoją. Ale, ale! Widać już Opole! Postaramy się zaparkować gdzieś w śródmieściu. Zobaczysz jakie to urocze miasto. Pan Szpachelka odetchnął po długiej przemowie, a zupełnie już rozbudzony Wojtuś zajął się na powrót oglądaniem dalekich widoków. Wjechali do miasta, a niedługo potem triumfalnie zaparkowali przed wielkim nowoczesnym budynkiem. — Pięknie! – zawołał z wielkim zadowoleniem — Stoimy pod zamkiem, a po drugiej stronie tej rzeki mamy Stare Miasto. — To ma być zamek? – Wojtuś ze zdziwieniem oglądał ogromny gmach, który raczej kojarzył mu się ze szklanymi domami. — Przecież to zupełnie nowy dom. — Oczywiście nie jest to zamek, ale stoi na miejscu piastowskiego zamku z trzynastego wieku, rozebranego po pierwszej wojnie światowej. Z zamku pozostała tylko wieża, którą później odwiedzimy. Ale i ten budynek jest ciekawy i nie taki nowy, jak sądzisz. Zbudowano go w latach trzydziestych dwudziestego wieku… – tutaj pan Szpachelka przerwał, a z jego brzucha dało się słyszeć długie i głośne burczenie. — Co to? – zaśmiał się Wojtuś i ciekawie nadstawił uszy — Poproszę o bis! — Cha, cha, cha. Bardzo zabawne. Chyba jestem trochę głodny – stwierdził pogodnie słynny archeolog, a potem dodał stanowczo —

Idziemy do „Grabówki”. Po czym ruszył szybkim i zdecydowanym krokiem w stronę zielonego mostku rozpiętego nad rzeką. — Halo, halo! Panie Anatolu! – piszczał Wojtuś starając się bezskutecznie dotrzymać kroku — Niech pan poczeka na mnie! Mnie też kiszki marsza grają! Co to jest ta „Grabówka”? — To naleśnikarnia za tym zielonym mostkiem – sapał pan Szpachelka przyspieszając kroku — Serwują tam naleśniki francuskie, najlepsze w całym Opolu. Ja na przykład uwielbiam naleśniki z polewą czekoladową i kokosem, albo z wiśniami, albo z bananem i michałkami. Są to po prostu pychoty… Wojtusiu! Poczekaj na mnie, przecież cię nie dogonię. Dokąd tak pędzisz? — Do „Grabówki”! – krzyknął chłopiec i pomknął przez mostek. Na szczęście naleśnikarnia była już otwarta. Wygłodzeni badacze przeszłości zaspokoili w niej swoje wilcze apetyty, delektując się przy okazji bardzo wymyślnymi zestawami naleśników. — Nareszcie możemy spokojnie pomyśleć – mruknął leniwie pan Szpachelka — ale na razie odpocznijmy jeszcze chwilę. Zauważyłeś może jak się nazywa ten mostek, po którym tak nieprzytomnie pędziłeś? Tam jest taka tabliczka z opisem. — Nie zdążyłem przeczytać, bo spieszyłem się do naleśnikarni. — Głód to potężna siła – filozoficznie westchnął archeolog — Pokona wszystko, nawet badawczą ciekawość. No to ci powiem: to jest tak zwany Most Groszowy. — Groszowy? Dziwna nazwa. Chyba jego zbudowanie kosztowało trochę więcej? — Oczywiście, ale podobno trzeba było uiścić grosz, aby po tym mostku przejść. Ta urocza kładka powstała na początku dwudziestego wieku z ręcznie kutych elementów żelaznych i połączyła brzegi Młynówki, która

zwykle nazywana jest kanałem, ale tak naprawdę jest to stare koryto Odry. Po drugiej stronie, pomiędzy Młynówką a obecnym korytem rzeki, jest wyspa Pasieka. — To tam był zamek? — Tak. Zamek stanął w północnej części wyspy, na tak zwanym Ostrówku. Zbudowali go Piastowie opolscy, a konkretnie Kazimierz, książę Raciborza i Opola. Był murowany z cegły i zajął miejsce dawnego grodu istniejącego na Ostrówku od końca dziesiątego albo od początków jedenastego wieku. — To jednak prawda, że w Opolu był gród prasłowiański! — Tak dawniej sądzono, jednak po wielu latach badań okazało się, że gród powstał już w okresie piastowskim, no ale w niczym nie umniejsza to szacownej starożytności tego miejsca. W końcu to było tysiąc lat temu! — Trochę szkoda tego zamku – marzycielsko wyszeptał Wojtuś — Wiadomo przynajmniej jak wyglądał? — Tylko bardzo ogólnie. No, ale przynajmniej została wieża z czternastego wieku, w niej loch więzienny, a na górze ganek ze wspaniałym widokiem na miasto. — A właściwie dlaczego zamek zburzono, skoro stał jeszcze sto lat temu? — Tłumaczyli to bardzo złym stanem murów, co chyba było prawdą, ale pewnie swoje znaczenie miał fakt, że był to zamek piastowski, a Opole do końca drugiej wojny światowej znajdowało się w granicach Niemiec i nazywało się Oppeln. Zresztą, gdyby nie liczne protesty i wieża zostałaby rozebrana, ale na szczęście pozostała i dzisiaj jest prawdziwym symbolem miasta. A w miejscu zamku stanął ten wielki gmach, który tak cię zdziwił. Zaprojektował go słynny wówczas architekt Friedrich

Lehmann, a dzisiaj jest to jeden z czołowych przykładów architektury modernistycznej. Do drugiej wojny światowej była to siedziba Rejencji Opolskiej, czyli odpowiednika naszego województwa. Pamiętasz, opowiadałem ci o windach typu „pater noster” w gmachu dawnego Sejmu Śląskiego w Katowicach? Tu też jest taka winda i działa do dzisiaj! — Przejedziemy się tą windą? — Jeżeli zdążymy. Przekroczyli zielony mostek i szli ulicą wzdłuż Młynówki, w wodzie odbijały się kamienice stojące na drugim brzegu, ruch gęstniał z każdą chwilą. — No to już nie wiem – Wojtuś podrapał się w czubek głowy z miną nieco ogłupiałą — Opole było w końcu miastem polskim czy niemieckim? — Więc to cię gnębi rycerzu – zaśmiał się pan Szpachelka — Uwierz mi, nie ma się czym przejmować. Chodzi o to, że w średniowieczu i później właściwie wszystkie duże i mniejsze miasta były organizmami wielonarodowymi, jakbyśmy to dzisiaj powiedzieli. Narodowość pojmowano zupełnie inaczej niż dziś. Ważne było, czy ktoś był obywatelem miasta czy nie. Gdybyś przeszedł się ulicami Gdańska w szesnastym albo siedemnastym wieku, usłyszałbyś przede wszystkim rozmowy w języku niemieckim, ale poza tym po niderlandzku, po polsku, a przy odrobinie szczęścia również po angielsku, hiszpańsku a nawet po rosyjsku. Z całej Europy przybywano do Gdańska, aby sprzedać lub kupić różne towary, a gdański kupiec mógł się nauczyć choćby chińskiego, jeżeli tylko miał na oku zrobienie dobrego interesu. Podobnie było w miastach śląskich i polskich, zwłaszcza większych, na przykład w Krakowie język niemiecki był używany często, bo patrycjat miejski przeważnie miał korzenie niemieckie. W każdym razie w tamtych czasach nikogo to nie dziwiło.

Nie zmienia to faktu, że najstarszy gród opolski zbudowano z inicjatywy Piastów, a ostatnim piastowskim księciem Opola był Jan II Dobry, który zmarł w tysiąc pięćset trzydziestym drugim roku, czyli sto sześćdziesiąt lat po śmierci ostatniego króla dynastii piastowskiej w Polsce, Kazimierza Wielkiego. Nawiasem mówiąc, pozostałości tego najstarszego grodu zostały odkryte w latach trzydziestych ubiegłego wieku, kiedy rozpoczęto budowę gmachu Rejencji Opolskiej. O piastowskich początkach grodu zaświadcza nawet sama nazwa. Pojęcie „opole” aż do końca średniowiecza oznaczało wspólnotę sąsiedzką. — Strasznie to wszystko zagmatwane. — Ba! Dzieje takich ziem jak Śląsk, leżących na pograniczach różnych ludów i kultur, zawsze są skomplikowane. Ale z tego właśnie powodu są to regiony niezwykle ciekawe i inspirujące. My mówimy o styku albo o przenikaniu się wzajemnym różnych kultur, a przez wieki takie procesy prowadzą do wytworzenia zupełnie nowych jakości. Śledzenie tych przemian jest fascynujące, szczególnie dla antropologów i historyków. A tymczasem mamy już przed sobą pięknie odrestaurowaną Wieżę Piastowską! Dopiero teraz Wojtuś spojrzał przed siebie i oczy mu się zaświeciły z wrażenia. Wieża istotnie była imponująca, a pewnie byłaby jeszcze bardziej okazała, gdyby nie stojący tuż obok ogromny budynek dawnej Rejencji. Cała zbudowana z cegły, z wejściem wysoko nad dziedzińcem, niestety zamkniętym. — Teraz we wnętrzach jest nowa ekspozycja, którą przecież musimy zobaczyć – stwierdził stanowczo pan Szpachelka i popędził do biur muzealnych znajdujących się tuż obok. Po chwili wyszedł rozpromieniony w towarzystwie pana przewodnika i już nie było żadnych przeszkód, żeby po drewnianych schodkach

wejść do środka. Po włączeniu odpowiedniej aparatury słychać tam było odgłosy rozmów, krzyki, kroki, skrzypienie schodów. To wszystko tworzyło tajemniczą i trochę straszną atmosferę wnętrza. Wyżej stała figura księcia w ry-cerskiej zbroi, z mieczem, przemawiająca do każdego wchodzącego głosem stanowczym i dobitnym. — To Bolko I, książę opolski – szepnął Wojtusiowi do ucha pan Szpachelka. — A przemawia głosem znanego w Opolu aktora – dodał pan przewodnik. — To Bolko zbudował wieżę? — Nie, wieża powstała później. Ale Bolesław bardzo wiele dobrego zrobił dla księstwa opolskiego rozwijając jego zaludnienie i gospodarkę. Stworzył solidną podstawę silnego księstwa dla swoich następców, którą niestety zupełnie później zrujnował zdrajca i sprzedawczyk Władysław zwany Opolczykiem. — Słyszałem o nim! – wykrzyknął Wojtuś — Nasz pan od historii mówił, że chciał jako pierwszy dokonać rozbioru Polski. — To prawda. Pertraktował o tym z władcami Węgier, Czech i z Wielkim Mistrzem Zakonu Krzyżackiego, ale widać nikt mu nie dowierzał, skoro nawet zawsze wrodzy Polsce Krzyżacy odmówili udziału w tej awanturze. Był podobno człowiekiem pysznym i ambitnym, no i chyba te nadmierne ambicje go zgubiły, bo zmarł w biedzie i zapomnieniu. — Historycy do dzisiaj mają problem z postacią Władysława Opolczyka – wtrącił pan przewodnik — Z jednej strony był szalenie ambitny i rzeczywiście zrobił wiele głupstw, ale z drugiej – był bardzo skutecznym administratorem i dyplomatą, co zauważył i docenił król węgierski i polski Ludwik Andegaweński. Przez długie lata Władysław był na Węgrzech palatynem, czyli drugą osobą w państwie, po królu! Wiele

dobrego zdziałał dla rozwoju swojego dziedzicznego księstwa opolskiego, dlatego w Opolu zaczynamy znowu szanować pamięć o nim. Przy resztkach Górnego Zamku, po drugiej stronie Starego Miasta, jest nawet ulica księcia Władysława II Opolczyka, bo to najpewniej on ten zamek zbudował. — No tak. Nie można wydawać jednostronnych wyroków na postacie historyczne, bo może to być krzywdzące. W końcu wielu książąt i królów miało różne grzeszki na sumieniu, a znamy ich jako wspaniałych i mądrych władców – skromnie dodał pan Szpachelka. Tak rozmawiając weszli na ganek obiegający szczyt wieży. Roztaczał się z niego wspaniały widok we wszystkich kierunkach. Opole prezentowało się uroczo w pełnym słońcu, wieże kościołów wznosiły się wysoko ponad kwartały kamienic, na środku staromiejskiego rynku pysznił się ogromny ratusz z wieżą zwieńczoną attykami. — Ten ratusz powstał w dziewiętnastym wieku – wyjaśnił pan przewodnik na pytanie Wojtusia — a wieżę wzniesiono dopiero w latach trzydziestych dwudziestego wieku, po katastrofie jej poprzedniczki. Historia trochę zagmatwana, w każdym razie zbudowano ją na wzór ratusza włoskiej Florencji, czyli słynnego Palazzo Vecchio. Ma ona sześćdziesiąt pięć metrów wysokości, czyli jest o ponad dwadzieścia metrów wyższa od wieży zamkowej! Pan Szpachelka i pan przewodnik dyskutowali na ganku o różnych sprawach związanych z historią Opola. Wojtuś chwilę jeszcze podziwiał panoramę Opola, a potem wymknął się na drewniane schody, bo postanowił przejść je raz jeszcze, z góry w dół i z dołu do góry. Mijał właśnie figurę księcia Bolka, kiedy rozległ się jakiś cichy kaszel, tak jakby zaciął się program sterujący odgłosami. Wzruszył ramionami, odwrócił się, a wtedy usłyszał ciche, ale wyraźne: „Zbliż się chłopcze”. Obejrzał się i

zdębiał, bo figura księcia wyraźnie wlepiła w niego swoje wirtualne oczy. — No nie stój tak jak słup soli! Zbliż się, mówię! – wrzasnęły sterowane komputerem usta i wykrzywiły się jakby w grymasie gniewu. Teraz Wojtuś przestraszył się nie na żarty, ale przemknęło mu przez myśl, że to może awaria systemu sterującego, więc nie namyślając się długo chwycił oparty o ścianę topór i stuknął kilka razy w książęcy hełm. — Ała! – wrzasnął Bolko — Chcesz mnie uszkodzić barania głowo?! Masz szczęście, że nie mogę ruszyć ręką ani nogą, bo posiekałbym cię na plasterki! Dopiero teraz Wojtusia oblały zimne poty, bo zrozumiał, że kolejny raz przyszło mu się zmierzyć z historią na żywo, twarzą w twarz. Uszczypnął się porządnie w rękę, ale to nie był sen, więc zrezygnowany odłożył topór i z duszą na ramieniu zbliżył się do rozsierdzonego księcia. — Przepraszam cię książę – bąknął pod nosem, trochę zły na siebie, że tak łatwo ulega figurze, która nie może ruszyć ręką ani nogą. Przeważyła jednak ciekawość: co będzie dalej? — Wybaczam ci, ale nie rób tego więcej – odrzekła łaskawie figura — I nie nazywaj mnie Bolkiem! Jam jest Władysław Drugi, książę Opola i Wielunia, palatyn Królestwa Węgier, namiestnik Rusi et cetera, et cetera, zwany przez ludzi mi niechętnych Opolczykiem – dodał dumnie i łypnął groźnym okiem w stronę Wojtusia, zapewne oczekując jakiejś reakcji, na przykład pokłonu do samej podłogi. Ale chłopiec skłonił tylko głowę i powiedział grzecznie: — Miło mi, jestem Wojciech z Łutowca, rycerz króla Władysława Jagiełły. — Ty jesteś rycerzem tego obżartucha i półpoganina? – zagrzmiał książę gniewnie — Trzymajcie mnie Święci Pańscy, bo zdzielę mieczem przez łeb!

— Nie irytuj się książę, bo i tak nic nie możesz zrobić – stwierdził Wojtuś ze stoickim spokojem — Tak już jest i nic na to nie poradzę. — A gdzie jest ten Łutowiec? Nie znam takiej wioski. — Niedaleko Olsztyna i Częstochowy. — Toć to przecie moje księstwo wieluńskie, zatem jesteś moim poddanym! — Nie jestem niczyim poddanym – rzekł Wojtuś z godnością — Nie ma już żadnych księstw, mamy demokrację. — Demokrację? – oczy księcia zrobiły się okrągłe i takie wielkie, że wypełniły prawie całą wirtualną twarz — Żarty sobie stroisz? A cóż to za diabeł? — Demokracja to w języku greckim „władza ludu”. Nie ma teraz królów ani książąt, wszyscy ludzie są równi i wszyscy mają takie same prawa… Przynajmniej teoretycznie – dodał chłopiec po chwili zastanowienia. — No i kimże ten lud rządzi? – prychnął książę pogardliwie. — No… Sam sobą. Przynajmniej teoretycznie. — Coś zbyt wiele tej teorii. Chyba nie chcesz mi powiedzieć chłystku, że ty i ja jesteśmy sobie równi? – tu figura księcia zatrzęsła się z szyderczego śmiechu tak mocno, że przekrzywił się hełm nad wirtualną twarzą — Te twoje czasy to jakaś okropna pomyłka. — Nie będę ci tego tłumaczył, książę, bo i tak tego nie pojmiesz. W każdym razie w moich czasach demokracja jest rzeczą normalną i wszyscy są do niej przyzwyczajeni. — Jakieś to wszystko bardzo pokręcone i teoretyczne, jak sam stwierdziłeś, mój poddany rycerzu. Ale i tak zaskoczony jestem twoją ogładą – mruknął Władysław tonem nieco bardziej łaskawym — Mówisz do mnie „książę”, jesteś uprzejmy i opanowany. Gdybyś ty wiedział jakie męki już przeżywałem, wtłoczony w tę śmieszną zbroję! Ileż to razy

rozwrzeszczane i złośliwe urwipołcie pluły na moje odzienie, pokazywały język, grały na nosie, a nawet próbowały mi wyłupić oko! Byli tacy, którzy siłą wpychali mi do ust jakieś ohydne słodkie krążki ze słowami „chcesz lizaczka?”, albo „masz landrynkę i przestań już paplać”. To ma być ta twoja demokracja? — No cóż, książę, równość ma też swoje gorsze strony. Może niektórzy są mało uprzejmi, ale za to nie są zdrajcami i sprzedawczykami jak ty – wypalił Wojtuś. — Jak ja? – wirtualne oczy księcia znowu zrobiły się wielkie i okrągłe — Nie, nie, nie! To chyba jakiś koszmarny sen! A cóż ja takiego złego zrobiłem? Kogo zdradziłem? Kogo sprzedałem? — A choćby paktowałeś z Krzyżakami. Chciałeś doprowadzić do rozbioru Polski. — Wszyscy paktowali z Krzyżakami – mruknął ponuro Władysław — A poza tym to był tylko wybieg taktyczny. Musiałem się jakoś zemścić za niesłuszne oskarżenie, że niby to próbowałem uprowadzić Jagiełłę. — Uprowadzić króla Władysława? – Wojtuś zaciekawiony przystawił ucho do wirtualnej twarzy – O tym nie słyszałem. — A tak! Pewien wrogo do mnie nastawiony awanturnik, Sędziwój z Szubina, był dowódcą obrony zamku wawelskiego, kiedy wjechałem do Krakowa w całkiem zacnych zamiarach. Chciałem rozmówić się z królem, ale go nie zastałem, bo wyjechał był właśnie do Mogiły pod Krakowem. A ten hultaj z Szubina umyślił zabawić się moim kosztem, pojmał moich ludzi i ogłosił, że chciałem porwać króla i odebrać mu koronę. Co za absurd! Przecież króla nie było wtedy w zamku! — No dobrze, ale…

— Albo oskarżali mnie o próbę buntu na Rusi. Co za głupstwa. Przecież to ja podźwignąłem tamten kraj do góry, sprowadziłem osadników, rozwinąłem rzemiosła. Beze mnie tylko wiatr by tam hulał! — No dobrze, ale… — A kto sprowadził paulinów do Częstochowy? Przecież to ja ich uposażyłem i podarowałem im święty obraz, który przywiozłem z Rusi. — No dobrze, ale… — A kiedy byłem palatynem węgierskim, król Ludwik bez wahania zdawał się na moje decyzje, słuchał mnie i szanował jak brata. — No dobrze, ale… — Opole moje ukochane podniosłem w rozwoju, wybudowałem Górny Zamek, dbałem o obywateli tego miasta i traktowałem ich jak ojciec. A później moi bratankowie wydziedziczyli mnie z wszystkiego, wygnali w starym kubraku na ulicę, narazili na docinki i pośmiewisko gawiedzi. Miałem psa, najwierniejszego towarzysza łowów, kazałem go nawet umieścić na ceremonialnej pieczęci, ale i ten gdzieś uciekł. Zostałem sam jak palec. Ostatni miecz sprzedałem, żeby jakoś przeżyć zimę. Nikt mnie nigdy nie rozumiał. — No dobrze, ale… — Nigdy jakoś nie miałem pieniędzy – kontynuował płaczliwie książę — żeby utrzymywać na swym dworze kronikarza, który mógłby moje zasługi w pismach i kronikach sławić. Taki na przykład książę Ludwik, pan na Brzegu i mój daleki krewniak, trzymał uczonego kronikarza Piotra z Byczyny, a ten wychwalał go pod niebiosa w swoich pismach. A znów jeden z moich dalekich przodków Bolesław zwany Rogatką nie dbał w ogóle o pozostawienie po sobie dobrej pamięci i takoż został czarną owcą rodu piastowskiego. Prawda to, że był cynicznym okrutnikiem i lekkomyślnym wagabundą, przetracił całe swoje dziedzictwo

i tylko włóczył się po kraju w towarzystwie swego ulubionego lutnisty. Długi zaciągał gdzie mógł, a potem krył się w swoich zamkach, a ponieważ chorobliwie bał się swoich wierzycieli, wszędzie kazał budować tajne przejścia, aby w razie czego ujść z życiem. Ale gdyby miał dobrego i uczonego kronikarza, który wygładziłby i wytłumaczył jego niecne życie, to nie pamiętalibyśmy o tym wszystkim, a najpewniej byłby to dla nas wzorowy władca. — To się teraz nazywa PR – wtrącił skromnie Wojtuś, wykorzystując chwilę ciszy. — Że jak? – zaskoczony książę stracił wątek. — PR… Public relations. To z języka angielskiego – wyjaśnił chłopiec — Ogólnie chodzi o właściwe kształtowanie swojego wizerunku. No dobrze, ale… — Angielski język? A po co mi angielski! – prychnął książę — Ja nie mam żadnych relacji z angielskim królem. Wystarczy mi, że mówię po niemiecku, polsku, węgiersku, no i po łacinie. A później powrócił do wyliczania swoich zasług i żalów. Jego głos stawał się coraz bardziej ponury i płaczliwy. Wojtuś zrozumiał w końcu, że stary i złamany władca musi przed kimś wylać swoje pretensje do życia i ludzi. Zaczął mu nawet współczuć i zrobiło mu się przykro, ale nie wiedział co zrobić, żeby choć trochę ulżyć nieszczęsnemu panu Opola. Zdobył się wreszcie na odwagę i wrzasnął, przekrzykując potok wymowy księcia. — No dobrze, ale jak mogę ci pomóc, książę? — Że jak? Aha. Co to ja miałem rzec… – plątał się książę, trochę zbity z tropu nagłą reprymendą swojego słuchacza. — Przepraszam cię książę, ale nie jest tak źle jak myślisz – powiedział chłopiec cicho, jakby zawstydzony swoim poprzednim wrzaskiem —

Masz w Opolu swoją ulicę. A słyszałem nawet, że Opolanie chcą ci postawić pomnik! Tutaj nastąpiła chwila ciszy (Wojtuś już się przestraszył, że program sterujący przestał działać), a później wirtualna twarz księcia nagle się rozjaśniła i ciągle jaśniała, kąciki ust powędrowały do góry w szerokim uśmiechu, a z oczu zaczęły spływać łzy radości. Ekran stał się wilgotny, a w końcu kropelki zaczęły kapać na zbroję i na podłogę. — Spokojnie książę, bo spalą się podzespoły – szeptał Wojtuś i nerwowo wycierał wirtualną twarz jednorazową chusteczką — To jest elektronika, w każdej chwili może dojść do zwarcia. — Jestem tak wzruszony, że nie mogę nad sobą zapanować – chlipał Władysław — Nigdy wcześniej nie doznałem podobnego uczucia. Prawda to wszystko? Więc jednak moi poddani pamiętają ile dobrego zrobił dla nich dawny władca! — No może to już nie są twoi poddani, ale pamiętają. — Jestem ci niewymownie wdzięczny za to, że przywróciłeś mi wiarę w sprawiedliwość ludzką, chociażeś taki mały pędrak. — Hola, hola! Może jestem mały, ale rycerzem jestem i nie powinieneś mnie obrażać – stwierdził Wojtuś stanowczo. — Wybacz, ale nie wiesz jak mnie uradowałeś. Chcesz, oddam ci w nagrodę połowę mego księstwa wieluńskiego. Chcesz? — Nie ma już żadnego księstwa wieluńskiego – mruknął chłopiec cichutko, aby nie urazić władcy Opola, a potem dodał głośno — Jasne. Przyjmuję z wdzięcznością. — Niechże tak będzie! – potwierdził książę uroczyście i nieistniejąca darowizna stała się wirtualnym faktem. Wojtuś już otwierał usta, żeby zapytać księcia, którą to mianowicie połową został obdarowany (wschodnią czy zachodnią? północną czy

południową?), ale ugryzł się w język. Pomyślał, że i tak nie ma to znaczenia, skoro księstwa wieluńskiego już od dawna nie ma. Zapadła kłopotliwa cisza; Władysław z widocznym na wirtualnej twarzy wysiłkiem próbował sobie przypomnieć, co też miał powiedzieć, ale nie trwało to długo, bo jego oczy zaokrągliły się z wyrazem zdumienia. — Na boskie rany! – zawołał radośnie — Przecież to mój Ludwiczek! A gdzieżeś ty bywał? Chodź tu do swojego pana! Zdziwiony Wojtuś pomyślał, że może przez te łzy radości staremu księciu coś się pomieszało, a potem rozejrzał się wokoło i dopiero teraz zauważył średniej wielkości pieska z wesoło zakręconym ogonkiem, którym merdał jak oszalały, obracając się wokół własnej osi. Biegał dookoła figury i najwyraźniej szukał swego pana, którego nie mógł znaleźć, chociaż słyszał jego głos. — Ludwiczek? – prychnął Wojtuś i już miał się roześmiać, ale zagryzł usta, żeby nie urazić książęcej godności — Cóż to za imię dla psa… To znaczy dlaczego właśnie takie imię nadałeś pieskowi, książę? — To na cześć króla węgierskiego i polskiego Ludwika Wielkiego, który zawsze darzył mnie braterską sympatią i zaufaniem – odrzekł Władysław, a w jego głosie zabrzmiało zdziwienie i oburzenie, jakby chodziło o najbardziej oczywistą oczywistość. — No nie wiem czy król byłby zadowolony, że jego imieniem został nazwany pies, choćby najbardziej sympatyczny – mruknął chłopiec, ale w tym momencie wirtualny obraz Władysława zaczął migotać i zanikać. — Zbliż się Wojciechu – powiedział książę słabnącym głosem — Ludwiczek pokaże ci wszystko co masz zrobić, patrz tylko na niego i wykonuj… Głos Władysława utonął w narastającym szumie, a potem rozległ się zupełnie inny głos powtarzający tekst, który Wojtuś słyszał na samym

początku, kiedy z panem Szpachelką pięli się do góry. Chłopiec odetchnął z ulgą, kiedy jednak spojrzał w dół stwierdził, że Ludwiczek siedzi przed nim na tylnych łapkach i patrzy błagalnie, a może wyczekująco. Po chwili szczeknął cicho i popędził w dół po schodach, a Wojtuś – chcąc nie chcąc – za nim. Na dole piesek zamerdał ogonem i położył się obok kwadratowego zarysu w podłodze, który chłopiec dopiero teraz zauważył. Było tam metalowe kółko, które Wojtuś pociągnął do góry. Otworzył się przed nim ciemny otwór, od którego stroma drewniana drabina wiodła w dół, do tonącego w ciemnościach pomieszczenia. Ludwiczek podniósł się, zaskomlał i wskoczył na drabinę, a później nadspodziewanie sprawnie zaczął się po niej zsuwać. Chłopiec z obawą spojrzał w dół, ale przypomniał sobie, że przecież ma smartfon z latarką, którą natychmiast uruchomił. „To pewnie loch więzienny” – pomyślał – „Tylko spokojnie. Nie bój się”. Ostrożnie zaczął schodzić w czeluść, popędzany skomleniem Ludwiczka. Na dnie, które było bardzo głęboko, pies czekał na niego merdając wesołym ogonkiem. Potem obyczajem piesków węszył biegając wzdłuż ścian, aż wreszcie natrafił na poszukiwane miejsce i zaczął szybko kopać przednimi łapkami. Co chwilę spoglądał na Wojtusia i krótkimi szczeknięciami oraz merdaniem zachęcał go do pomocy. Chłopiec rozglądał się za jakimś narzędziem („Szkoda że nie ma tutaj pana Szpachelki ze swoją słynną szpachelką” – pomyślał), ale niczego nie znalazł, a ponieważ było mu głupio, zabrał się do wybierania ziemi gołymi rękami. Po nieskończenie długim czasie tej ciężkiej pracy coś wreszcie błysnęło w wygrzebanym dołku. Wojtuś triumfalnie wydobył znaleziony przedmiot i oniemiał z zachwytu. Był to masywny pierścień ze złotym orłem na niebieskim tle, błyszczały barwne emalie, a wszystko wyglądało tak, jakby ktoś zupełnie niedawno zakopał ten skarb w głębinie wieży.

Ludwiczek wyraźnie ożywił się i poweselał, szaleńczo biegał dookoła Wojtusia, a ogon merdał tak szybko jakby zaraz miał się urwać. Wreszcie szczeknął wesoło, wskoczył na drabinę i zaczął się wspinać tak szybko, że chłopiec nie mógł za nim nadążyć. — Wolniej szalony piesku, bo obydwaj spadniemy! – sapał zirytowany. Na dziedzińcu pies popędził jak wiatr, zawracając i obiegając Wojtusia, jakby chciał go zmusić do biegu. Ale ten kroczył dostojnie z pierścieniem w kieszeni, postanawiając tym razem nie ulegać psiej natarczywości. Ludwiczek chyba pojął o co chodzi, bo przestał szaleńczo biegać i łapa za łapą powlókł się przy nodze chłopca. Poszli przez miasto, zatrzymując się przepisowo na czerwonym świetle i wrzucając grosz do Młynówki na Moście Groszowym. Kiedy tylko Wojtuś obierał niewłaściwy kierunek, pies lizał go po ręce i łapą wskazywał, w którą stronę powinien się zwrócić. — Jaki grzeczny piesek – mówili ludzie, którzy ich mijali, a każdy chciał pogłaskać Ludwiczka albo przynajmniej słodko się do niego uśmiechnąć — Jak się wabi? — Ludwiczek – odpowiadał Wojtuś uprzejmie — To piesek księcia Władysława Opolczyka! — Chyba masz bujną fantazję chłopcze – stwierdziła pewna starsza pani, a inni tylko uśmiechali się pod nosem. Przeszli przez rynek obok ogromnego ratusza w wysoką wieżą, a potem boczną uliczką dotarli przed wielki kościół. „Kościół Świętej Trójcy” – przeczytał chłopiec na tablicy przytwierdzonej do muru. Tutaj Ludwiczek zaszczekał cicho i zapraszającym merdaniem poprowadził chłopca do wejścia. Wnętrze było wielkie, puste, ciche i tonęło w półmroku. Każdy szelest odbijał się od sklepień zwielokrotnionym echem. Wojtuś stanął na środku nawy, spojrzał na wielki ołtarz i zdębiał. Na podwyż-

szeniu stał wysoki tron, a na tronie siedział człowiek o szczupłej kościstej twarzy okolonej zmierzwioną brodą, ubrany w stary wytarty kubrak. Zimne i przenikliwe oczy świdrowały chłopca na wylot, tak że poczuł się trochę nieswojo, a nawet zaczęło mu się robić gorąco w chłodnym wnętrzu. — Zbliż się Wojciechu! – powiedziała owa postać tonem rozkazującym i nieznoszącym sprzeciwu. Wojtuś posuwał się do przodu na nogach, które nagle stały się miękkie jakby były z waty, za to Ludwiczek rzucił się do przodu i wesoło merdając ogonem położył się pod tronem. „To jest Władysław Opolczyk!” – domyślił się chłopiec, chociaż władcza i surowa postać nie pasowała mu do płaczliwych skarg, które słyszał w piastowskiej wieży – „Ale przecież znamy się, wiem o nim dużo, no i zostałem obdarowany połową księstwa wieluńskiego, więc nie powinno być źle”. Chociaż droga wzdłuż nawy ciągnęła się w nieskończoność, w końcu jednak stanął przed tronem i lekko skinął głową pamiętając, że jednak jest rycerzem króla Władysława Jagiełły i ma swoją godność. — Pierścień! – rzucił książę i wyciągnął rękę, a Wojtuś posłusznie wygrzebał z kieszeni i oddał mu znaleziony na dnie wieży skarb, chociaż z żalem i ociąganiem. Władysław uroczystym gestem włożył pierścień na palec lewej ręki, zamknął oczy, a twarz jego przybrała wyraz skupienia i wielkiego wysiłku myśli. Po chwili rozejrzał się dokoła z wielkim zdziwieniem i oburzeniem. Powtarzał tę czynność kilka razy z coraz większym niepokojem. — Dlaczego nic się nie dzieje? Gdzie jest mój dwór? Dlaczego tu jest tak pusto? – prychnął wreszcie ze złością — Znalazłem się w jakichś bliżej mi nieznanych czasach, a przecież muszę wrócić do siebie! Nie mogę tu zostać – dodał rozpaczliwie.

— Ośmielam się zauważyć, że moje czasy nie są takie złe – nieśmiało wtrącił Wojtuś — Poza tym jesteś w nich szanowany, masz w Opolu swoją ulicę, a może nawet będziesz miał swój pomnik. — Po co mi jakaś uliczka w Opolu, skoro wszystkie ulice, całe miasto i całe księstwo jest moje! – wrzasnął wściekły władca — Czy wyobrażasz sobie pędraku, że mógłbym żyć w czasach, w których lud rządzi sam sobą? — Oczywiście, że sobie wyobrażam – stwierdził Wojtuś ze stoickim spokojem. — No i co ja miałbym robić?! – wściekłość Władysława sięgała już zenitu i mało brakowało do wybuchu. — No nie wiem. Na przykład mógłbyś oprowadzać ludzi po swoim Opolu. Albo pracować w ratuszu na stanowisku… na stanowisku… no powiedzmy na stanowisku księcia! Turyści i opolscy mieszczanie wiele by dali, żeby móc uciąć sobie pogawędkę z prawdziwym żywym księciem. Mógłbyś też straszyć w wieży piastowskiej. Ludzie teraz lubią, kiedy się ich porządnie przestraszy. Wojtuś przerwał te rozważania kiedy zobaczył, że oczy władcy Opola stały się okrągłe jak wielkie monety, a ręka odruchowo szukała u pasa miecza, którego na szczęście nie było. — Te twoje czasy to jakaś horrendalna pomyłka – mruknął płaczliwie Opolczyk — Muszę mieć swój dwór, zamek, swoje księstwa, bez tego nie mam po co żyć. Co robić? Co robić? Myślałem że ten pierścień z herbem moim i mojego księstwa przeniesie mnie do lat świetności. Nie zakończyłem jeszcze tylu spraw! „Nie chcę się przenosić w czasy Władysława Opolczyka” – pomyślał Wojtuś, ale nie powiedział tego głośno, żeby nie urazić ambitnego władcy – „Gdyby tak pojawił się teraz Elmer z Malmesbury, latający mnich,

który lubi błąkać się po różnych wiekach. Może poleciałby z tym płaczliwym zrzędą do jego ukochanego czternastego stulecia”. Książę siedział na tronie skulony, z wyrazem ponurej rezygnacji na twarzy, Ludwiczek skomlał cichutko zwinięty w kłębek, a Wojtuś bał się coraz bardziej, że zostanie przeniesiony w odległą przeszłość. Przecież w tej otchłani wieków pan Szpachelka nigdy go nie znajdzie. W ten sposób atmosfera w pustym kościele Świętej Trójcy stawała się coraz bardziej nieznośna i beznadziejna. Wojtuś chciał się jakoś raczkiem wycofać z tej niezręcznej sytuacji, zrobił więc mały kroczek do tyłu. — Stój! – warknął Władysław — nie zezwoliłem na żadne ruchy! Stał więc potulnie i myślał o tym, że pan Szpachelka już go pewnie szuka, biega po mieście, wyrywa z rozpaczy włosy ze swojej sławnej brody. — Co by zrobił król Jagiełło w takiej zagmatwanej sytuacji? – zapytał siebie głośno. — Król Jagiełło?! Nie życzę sobie, abyś przede mną wspominał imię tego nadętego poganina! – wrzasnął Opolczyk, zatrząsł się razem z tronem i poczerwieniał ze złości, potem stał się prawie przeźroczysty, ale po jakimś czasie uspokoił się i powrócił do swojej postaci. Ta obserwacja nasunęła Wojtusiowi pewien pomył, który natychmiast postanowił wcielić w życie, bo czas naglił. — A właśnie król Jagiełło naradzał się z twoimi bratankami, książę – wypalił głośno i wyraźnie — Słyszałem, że mówił do nich „Trzeba tego starego durnia odsunąć od władzy”. To chyba o tobie? Na te słowa Władysław nie mógł wydobyć dźwięku poza śmiesznym piskiem, potem pozieleniał, następnie zmienił barwę na pomarańczową, czerwoną, a w końcu przybrał głęboko purpurowy kolor, jakby miał zaraz wybuchnąć. Jednocześnie wrzał tak wielkim gniewem, że zamieniał się wraz z tronem i Ludwiczkiem w chmurę wściekle czerwonego

pyłu, która unosiła się coraz wyżej i wreszcie rozpłynęła pod sklepieniami. — Mam nadzieję, że książę wrócił do swoich czasów – westchnął Wojtuś z ulgą — A co z moją połową księstwa wieluńskiego? — Jaką połową księstwa wieluńskiego? – zagrzmiała rozpływająca się czerwona chmurka. — Darowałeś mi ją w wieży, książę. — Ja? Nie pamiętam, nie pamiętam, nie pamiętam… – dotarło do Wojtusia zwielokrotnione echo słabnącego głosu Władysława, a później zapadła cisza. — Jednak nie należy zbytnio ufać władcom – stwierdził chłopiec filozoficznie i wybiegł z kościoła z mieszanymi uczuciami, bo z jednej strony stracił pierścień i połowę księstwa, ale z drugiej – pozbył się uciążliwego towarzystwa niepokornego Piasta, który z taką złością traktował jego ukochanego króla Jagiełłę — Na pewno książę miał wiele zasług, na pewno historia go skrzywdziła, ale aniołkiem to on chyba nie był. Teraz trzeba było szybko wrócić do wieży. Wojtuś z duszą na ramieniu pędził ulicami, wpadł jak wiatr na dziedziniec i wbiegał schodkami do wejścia, kiedy z wnętrza wyszli pan Szpachelka z panem przewodnikiem, obydwaj roześmiani i w doskonałych humorach. — A cóż to nasz rycerz taki zdyszany jakby właśnie obiegł dookoła całe Opole? – zaśmiał się pan Szpachelka — Mam nadzieję, że nie spotkały cię żadne przygody? — Nieeee. Tak sobie biegałem po dziedzińcu. — Tak sobie biegałem na rękach? Wojtuś dopiero teraz spojrzał na swoje ręce, mocno pobrudzone przy poszukiwaniu pierścienia na dnie wieży i szybko schował je za siebie. — Oj tam, pewnie się gdzieś przewróciłem – mruknął speszony.

— No dobrze. Przyjmijmy tę wersję, pan przewodnik pokaże ci gdzie jest łazienka, a ja tu czekam i nie ruszam się na krok. Kiedy już zostali sami, pan Szpachelka przyjrzał się uważnie Wojtusiowi. — Możesz mi powiedzieć chłopcze, dlaczego właz do lochu więziennego w wieży był otwarty? – zapytał znienacka, a Wojtusia oblały zimne poty — A może wiesz dlaczego hełm na figurze księcia Bolka był przekrzywiony, sama figura gadała coś niedorzecznego o jakimś Ludwiczku, no i w końcu pan przewodnik musiał zresetować program, żeby wszystko wróciło do normy. Wiesz coś na ten temat? — Absolutnie nic! — Naprawdę? A ja wmówiłem panu przewodnikowi, że to on sam chciał nam pokazać loch i otworzył właz, chociaż wiem przecież, że tak nie było. Byłem jednak na tyle sugestywny, że mi uwierzył! Tak czy siak muszę ci udzielić reprymendy, bo obiecałem babci, że jakaś kara musi być za fantazjowanie. — Dobrze panie Anatolu – powiedział posłusznie Wojtuś, pochylił głowę jak skazaniec idący na ścięcie i czekał w milczeniu. — Na co czekasz? — Na reprymendę. — Przecież reprymenda już była – stwierdził pogodnie pan Szpachelka — Nie zawracaj głowy. Idziemy! Jestem jednak zmartwiony, że nic dzisiaj z ciebie nie wyciągnę. Liczę, że kiedyś mi opowiesz z kim tym razem się spotkałeś. Może to był Władysław Opolczyk? Na tę uwagę Wojtuś zrobił się cały czerwony, co nie uszło uwagi pana Szpachelki. — Ha! Zgadłem! Na twoje szczęście nie mamy wiele czasu, a chciałbym jeszcze zajrzeć w jedno miejsce po drugiej stronie Starego Miasta. No, uśmiechnij się rycerzu. Niestety nie zdążymy już obejrzeć sławnego

amfiteatru ani Muzeum Polskiej Piosenki, ale przecież jeszcze tu wrócimy, prawda? Wojtuś ochoczo skinął głową, odetchnął z ulgą i z uśmiechem powędrowali przez Most Groszowy na drugą stronę Młynówki. Tam głowy automatycznie zwróciły się na lewo, w stronę naleśnikarni „Grabówka”, a stopy automatycznie skręciły i weszły do środka. Bez zbędnych słów, urzeczeni rozchodzącymi się zapachami, badacze przeszłości Opola zamówili odpowiednie do swojej postury porcje naleśników. — Intryguje mnie jeszcze jedno – powiedział pan Szpachelka z ustami wypchanymi naleśnikiem z bananem i michałkami — Kto to jest Ludwiczek? Pewnie coś o tym wiesz? Tylko tyle mi powiedz i dam ci już spokój. — No dobrze – westchnął ciężko Wojtuś z ustami wypchanymi naleśnikiem z czekoladą — To jest piesek księcia Władysława. Pan Szpachelka wybałuszył oczy i zakrztusił się. Dopiero po dłuższej chwili i przełknięciu naleśnika wrócił do siebie i głęboko odetchnął. — Czy to ten sam piesek, który jest na pieczęci konnej Władysława Opolczyka? – zapytał już spokojnie. — Ten sam – potwierdził Wojtuś melancholijnie — Zresztą bardzo wierny i sympatyczny psiak. — Dobrze, nie będę cię już dłużej męczył pytaniami – mruknął sławny archeolog, choć było widać jak pali go ciekawość — A niektórzy twierdzili, że na pieczęci jest małpka! Kiedy już nasycili się naleśnikami, powędrowali uliczkami opolskiej starówki, minęli rynek z ratuszem, Muzeum Śląska Opolskiego, wspinając się nieco pod górę doszli do wielkiego żółtego gmachu wśród pięknej zieleni.

— Jesteśmy na Wzgórzu Uniwersyteckim, a to jest główny budynek Uniwersytetu Opolskiego – objaśnił pan Szpachelka — Bardzo ładny i szacowny gmach, stoi na miejscu klasztoru dominikanów założonego pod koniec trzynastego wieku. Jest piękna legenda, że na tym wzgórzu święty Wojciech nawracał pogan. Podobno uderzył laską w ziemię i w tym miejscu trysnęło źródło, a święty wodą z tego źródła chrzcił nawróconych. Jest tam teraz urocza studnia świętego Wojciecha. Później był tutaj przez długi czas szpital. — A zobaczymy ten klasztor? — Najstarszego klasztoru już dawno nie ma, pozostały niektóre jego części z osiemnastego wieku, a wśród nich kaplica świętego Wojciecha. Zwiedzimy sobie tyle ile można, a później pójdziemy na Skwer Artystów, OK.? — Brzmi ciekawie. OK. – stwierdził Wojtuś pogodnie zadowolony, że pan Szpachelka nie wraca już do tematu rozmowy z Władysławem Opolczykiem — A cóż to takiego ten Skwer Artystów? — Zobaczysz. To specjalna niespodzianka… Przynajmniej dla mnie. Obeszli niespiesznie wielki budynek i wyszli z niego zupełnie innymi drzwiami, za którymi znajdował się niewielki skwer z alejkami, latarniami i ławeczkami, na których usadowione były nieruchome postacie. Dopiero po chwili Wojtuś zrozumiał, że są to rzeźby i już otwierał usta, żeby zapytać o nie pana Szpachelkę, ale sławny archeolog zaczął mówić sam, a wyglądał przy tym jak natchniony wieszcz. — Oto Skwer Artystów. Są tutaj rzeźby idoli mojej młodości, ludzi, którzy z piosenki zrobili dzieło sztuki. Na tej ławeczce siedzi Marek Grechuta, na tamtej, zapatrzona w dal, Agnieszka Osiecka. Naprzeciwko niej, na krzesełku, Wojciech Młynarski, a tam – Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski, czyli słynni Starsi Panowie. Ze schodków schodzi Jonasz Kofta.

Oni ukształtowali mój świat słowem i muzyką. Zgromadzeni są tutaj, bo nie darmo Opole nazywane jest do dzisiaj stolicą polskiej piosenki. A tam jest rzeźba Jerzego Grotowskiego, twórcy teatralnego o światowym formacie. Ale największy i najwspanialszy mój idol stoi tam! Pan Szpachelka uroczystym gestem wskazał na rzeźbę stojącą w głębi skweru, przedstawiającą brodacza w kapeluszu z szerokim rondem, wspartego na gitarze, z oczami skierowanymi w górę, jakby szukającymi natchnienia. — To Czesław Niemen. Jeden z najwybitniejszych polskich muzyków, o niepowtarzalnym i niemożliwym do naśladowania głosie i stylu. Zatarł różnice między muzyką tak zwaną klasyczną i tak zwaną popularną, z piosenki zrobił wielką sztukę, a ze sztuki piosenkę, był geniuszem niezrozumianym i niedocenianym do dziś. Nigdy nie kłamał i nigdy nie ulegał modom, a jego piosenka Dziwny jest ten świat do dzisiaj jest hymnem niepokornych. Nagrał może niezbyt wiele płyt, ale każda z nich była jak kamień milowy dla muzyki. Komponował dla teatru i dla filmu, ale dla mnie najważniejsze są jego utwory do wierszy Cypriana Kamila Norwida i innych poetów. Słucham tego geniusza od wielu lat i nigdy nie będę miał dosyć. Tutaj głos pana Szpachelki załamał się ze wzruszenia, a Wojtuś stał z rozdziawioną buzią, jakby w ogóle nie poznawał sławnego archeologa. — Panie Anatolu, nigdy nie przemawiał pan tak uroczyście o archeologii – wybąkał wreszcie — Co się dzieje? — Mój mały przyjacielu, muzyka to moje życie! W związku z tym chciałbym, żebyś zrobił mi zdjęcie, a nawet kilka zdjęć z rzeźbą mojego idola. Zrobisz? — Oczywiście! Co to za pytanie!

— Wspaniale, dziękuję. A teraz chwilkę poczekaj, bo muszę poczynić konieczne przygotowania. To mówiąc pan Szpachelka ustawił się (z braku lustra) przed szklanymi drzwiami wiodącymi do budynku Uniwersytetu. Następnie przeszukał wszystkie kieszonki swojej sławnej kamizelki i z ostatniej z nich wydobył niewielki grzebyk, którym przeczesał czuprynę oraz zmierzwioną brodę. Wygładził nieco sfatygowany ubiór, obejrzał się w szybie z każdej możliwej strony, wyczyścił nawet okulary wydobytą z plecaka chusteczką jednorazową, a później tą samą chusteczką przetarł buty. Wojtuś zauważył, że po drugiej stronie szyby jacyś młodzi ludzie, pewnie studenci, pękali ze śmiechu patrząc na te zabiegi, ale pan Szpachelka nic sobie z tego nie robił. Wreszcie uznał, że jest gotowy i stanął w odpowiedniej pozie obok rzeźby przedstawiającej Mistrza. — Poproszę o zdjęcia – powiedział dobitnie. Wojtuś posłusznie wykonał kilkanaście fotografii za pomocą swojego tabletu, a nawet nakręcił krótki filmik. Później pan Szpachelka zażyczył sobie jeszcze kilka zdjęć w towarzystwie rzeźby Marka Grechuty. — To był delikatny powiew, zefirek polskiej piosenki poetyckiej, który genialne i urocze dzieła sztuki muzycznej potrafił stworzyć ze wszystkiego – powiedział z westchnieniem — Miał swoją piwnicę muzyczną w Krakowie, w hotelu Pod Różą. Ileż wzruszeń tam przeżywałem! — A ja czuję się tak, jakbym pana poznawał na nowo, panie Anatolu – Wojtuś wyglądał tak, jakby doznał jakiegoś szoku — w Kielcach teatr, na Śląsku muzyka i architektura… — Trzeba mieć duszę i umysł, oczy i uszy otwarte na świat, mój mały przyjacielu – stwierdził pogodnie pan Szpachelka — Czy słuchałeś choć raz Czesława Niemena? — No, chyba nie.

— To nic! Masz jeszcze czas. Wyobraź sobie, że dzięki Niemenowi zacząłem się zaczytywać w poezji Norwida. A to trudna poezja; nie da się jej czytać w tramwaju albo na spacerze w parku. W nieskończoność słuchałem wierszy tego wielkiego poety, czwartego wieszcza, w wykonaniu Niemena. Wryły mi się w pamięć tak, że mogę ci wiele z nich wyrecytować nawet teraz, w całości! Wojtuś chciał powiedzieć coś w rodzaju „Nie trzeba, panie Anatolu, wierzę panu”, ale pan Szpachelka był szybszy. Poderwał się z ławeczki Marka Grechuty, wzniósł oczy ku niebu i rozpoczął recytację.

– Czemu, cieniu, odjeżdżasz, ręce złamawszy na pancerz, Przy pochodniach, co skrami grają około twoich kolan? –Miecz wawrzynem zielony i gromnic płakaniem dziś polan, Rwie się sokół i koń twój podrywa stopę jak tancerz. – Wieją, wieją proporce i zawiewają na siebie, Jak namioty ruchome wojsk koczujących po niebie.

— Bardzo to jest piękne – powiedział Wojtuś wykorzystując chwilę ciszy — Ale… — To jest Bema pamięci żałobny rapsod, wiersz, z którego Niemen zrobił monumentalne dzieło muzyczne – stwierdził skromnie pan Szpachelka — O, albo jeden z moich najbardziej ulubionych wierszy, Marionetki.

Jak się nie nudzić? Gdy oto nad globem Milion gwiazd cichych się świeci, A każda innym jaśnieje sposobem, A wszystko stoi – i leci...

I ziemia stoi – i wieków otchłanie, I wszyscy żywi w tej chwili

— I to też jest wspaniałe, ale… – pospiesznie wtrącił Wojtuś. — O, albo Moja Ojczyzna:

Kto mi powiada, że moja ojczyzna: Pola, zieloność, okopy, Chaty i kwiaty, i sioła – niech wyzna, Że – to jej stopy. Dziecka – nikt z ramion matki nie odbiera; Pacholę – do kolan jej sięga; Syn – piersi dorósł i ramię podpiera: To – praw mych księga.

— To też bardzo ładne i trudne – wrzasnął wreszcie Wojtuś zniecierpliwiony — ale powoli zapada wieczór! — Jak to?! – pan Szpachelka opadł na ławeczkę jakby nagle się obudził i dodał zrozpaczony — Rany boskie! Wieczorem mieliśmy już być w Łutowcu! Znowu będzie bura od pani Alicji. „Ale mam dzisiaj pecha do tych sławnych postaci. Jeden zgorzkniało-płaczliwy, drugi nostalgicznopoetycki” pomyślał Wojtuś z rozbawieniem, ale nie powiedział tego głośno, żeby nie urazić wielkiego archeologa, który właśnie spłynął na skrzydłach z wyżyn muzyki i poezji. Mimo wszystko był zadowolony z tego, że miał okazję rozmawiać z księciem Opola oraz z tego, że pan Anatol odsłonił przed nim swoje kolejne pasje. Na szczęście nie wpadło mu do głowy pytanie w rodzaju: „A ty który utwór Grechuty lubisz najbardziej?”. Widocznie uważał za

rzecz oczywistą, że Wojtuś słucha Grechuty od kołyski. „Muszę posłuchać tego Niemena, no i Grechuty; może mi się spodoba?”. Tymczasem pan Szpachelka wrócił już na ziemię i popędził w kierunku zaparkowanego na wyspie Pasieka samochodu. Wojtuś ledwie za nim nadążał. Tym razem żadnemu z nich nie przyszło do głowy, żeby odwrócić głowę w stronę naleśnikarni „Grabówka”, za to wizja czekającej i denerwującej się babci stawała się coraz bardziej wyraźna. — Kto zadzwoni do pani Alicji? – rzucił wreszcie zasapany pan Szpachelka i sam sobie odpowiedział — Chyba ja, bo się tobą opiekuję. Ty zawsze możesz powiedzieć, że jesteś malutki. Wojtuś nic nie odpowiedział, tylko skwapliwie skinął głową, a pan Szpachelka odetchnął głęboko, przeżegnał się i chwycił telefon. — Dobry wieczór pani Alicjo – zagaił słodko — Jesteśmy jeszcze w Opolu, ale już wsiadamy i ruszamy do Łutowca… Wojtuś pilnie nasłuchiwał, ale słyszał tylko mało zrozumiały szmer. Z postawy „na baczność”, którą przyjął pan Szpachelka domyślał się, że nastąpiła długa tyrada babci. Jednak ze zdumieniem stwierdził, że słynny archeolog nie kurczy się z wyrazem skruchy na twarzy ale wręcz przeciwnie, coraz bardziej rośnie i promienieje. Powiedział wreszcie „Dobrze, dzięku-jemy, dobranoc”, wyłączył telefon i spojrzał na Wojtusia z triumfalnym uśmiechem. — Wyobraź sobie mój mały rycerzu – powiedział wreszcie uroczyście — że na terenie zamku Olsztyn odkryto studnię blisko wejścia do jaskini, w ruinach budynku, który już w średniowieczu dostawiono tam do skały. Powiedziała mi o tym pani Alicja, stwierdziła też, żebyśmy prosto z Opola pojechali do Olsztyna! Zjemy kolację w tym spichlerzu, który tak lubisz i niechybnie będzie to zupa pomidorowa! A spać będziemy w moich ulubionych pokojach gościnnych „Pod Aniołami”.

Wojtuś krzyknął tylko „Hura!” i zaczął biegać jak szalony dookoła samochodu. Kiedy się już porządnie wymęczył, wsiedli i szybko odjechali modląc się w duchu, aby babcia nie zmieniła zdania. Słońce schowało się już za horyzontem, bezchmurne niebo pociemniało, zamigotały pierwsze gwiazdy, jakby ktoś po kolei podłączał je do prądu. Opole wyglądało teraz pięknie i rozkosznie, jak piernikowe miasto. Wojtuś spojrzał jeszcze na wieżę kościoła Świętej Trójcy i mógłby przysiąc, że zobaczył nad nią chmurkę czerwonego pyłu. „Czyżby książę Władysław nie wrócił jeszcze do swoich czasów?” – pomyślał nieco zaniepokojony – „A może tak spodobało mu się dzisiejsze Opole, że postanowił zostać i patrzeć z góry na stolicę swego dawnego księstwa, ładniejszą niż kiedykolwiek?”. A potem przyleciał leciutki wietrzyk i rozgonił czerwoną chmurkę. Wojtuś dyskretnie pomachał ręką starając się mocno, żeby nie zauważył tego pan Szpachelka. „Żegnaj książę! Chyba jednak najlepiej będzie ci w tym twoim czternastym wieku”.