69 minute read

czyli o tym, że z wszystkich czasów najlepsze są nasze własne

Wojtuś i ciekawy przypadek Mistrza Jana Długosza czyli o tym, że z wszystkich czasów najlepsze są nasze własne

— Mamy dużo czasu – mruknął pan Szpachelka — i nie musimy jeszcze wyjeżdżać z Kielc. Możemy na przykład zajrzeć na rynek i obejrzeć kościół świętego Wojciecha. Niektórzy twierdzą, że stała tam najstarsza świątynia po tej stronie Łysogór, chociaż ten kościół, który dzisiaj istnieje zbudowano dopiero w osiemnastym, a znacznie rozbudowano w dziewiętnastym wieku. — Jestem za! – wtrącił szybko Wojtuś. — Ja również! – podchwyciła babcia — Jesteśmy jednomyślni, jakie to wspaniałe! — Wobec tego – stwierdził uroczyście pan Szpachelka — nie zastanawiajmy się już więcej, tylko marsz na rynek! Ale proponuję, żebyśmy udali się trochę inną drogą, bo chciałem wam coś pokazać. Szli teraz szeroką ulicą wzdłuż torów, a naprzeciwko dworca kolejowego otworzył się szeroki widok na piękny deptak, który najpierw opadał w dół, a później wznosił się do góry, aż po horyzont. — To ulica… — Żeromskiego! – zawołał Wojtuś. — No właśnie nie Żeromskiego, tylko Sienkiewicza. Główna ulica dawnych Kielc. Tak została nazwana, bo Henryk Sienkiewicz też był związany z tymi stronami. W Oblęgorku pod Kielcami otrzymał piękny

Advertisement

pałac, jako dar od narodu, w podziękowaniu za Nagrodę Nobla, za Trylogię, za podtrzymywanie polskiego ducha w czasie niewoli. A któż nie czytał Ogniem i mieczem, Potopu albo Pana Wołodyjowskiego? — Na przykład ja nie czytałem – wyrwało się Wojtusiowi. — Jestem zdumiony! – pan Szpachelka stanął i wybałuszył oczy tak, że o mało co nie wypadły z orbit — Przecież znajomość Trylogii to podstawowe zadanie, a nawet święty obowiązek każdego rycerza! No to na co jeszcze czekasz chłopcze? — Ale ja jestem jeszcze malutki! – zakwilił Wojtuś, trochę zdziwiony i przestraszony niespodziewaną reprymendą. — Więc zadanie na rok, do następnych wakacji jest jasne! Trylogia przeczytana! Za rok odpytam z podstawowych rzeczy. Czy rycerz zrozumiał? — Tak jest! – potwierdził Wojtuś potulnie. — A ja już tego dopilnuję – dodała babcia — No i nie przejmuj się Wojtusiu. Trylogię czyta się wspaniale. Sam nie będziesz wiedział, kiedy skończyłeś. Tak rozmawiając dotarli do wielkiego skrzyżowania ulic, za którym wznosiła się okrągła budowla, przykryta półkulistą czapką. — A co to? Wygląda jak UFO! – zdziwił się Wojtuś. — Twoje skojarzenia są słuszne, rycerzu – stwierdził pan Szpachelka marszcząc brwi — Ten budynek miał przypominać UFO, podobnie jak słynna hala widowiskowa w Katowicach, nazywana już w trakcie jej budowy Spodkiem. A to kieleckie UFO to dworzec autobusowy, zbudowany nie tak dawno, bo niewiele ponad czterdzieści lat temu. — Znam ten dworzec – wtrąciła babcia — Kiedyś jechałam stąd do Częstochowy i muszę powiedzieć, że zrobił na mnie wtedy wielkie wrażenie. — No właśnie! To był kiedyś najbardziej znany dworzec autobusowy

w Polsce. A to z racji nietypowej formy i pięknej architektury, podobnie jak Spodek był najsłynniejszą halą widowiskową w naszym kraju. Teraz na szczęście zaczynamy dostrzegać, że wiele jest w Polsce wspaniałych dzieł nowoczesnej architektury, a to nie zawsze było doceniane. Ale z drugiej strony mistrzowskie dzieła same się obronią, bo i ten kielecki UFO-dworzec i katowicki Spodek, który był świadkiem tylu wspaniałych mistrzostw sportowych i koncertów, od razu po zbudowaniu wrosły w panoramę Kielc i Katowic. Teraz nikt sobie nie wyobraża, że w jakimś momencie mogłyby zniknąć, bo byłoby to tak, jakby pozbawić Kraków wzgórza wawelskiego. Po tym długim wywodzie pan Szpachelka odetchnął głęboko, a Wojtuś mógł się zająć oglądaniem mijanych ulic i budynków. Babcia z sentymentem patrzyła na miasto, które odwiedziła dawno temu, ulice, po których biegał w gimnazjalnym mundurku jej ukochany pisarz, ślady pamięci zapisane na brukach, ścianach kamienic, zawieszone w nostalgicznej atmosferze dawnych Kielc. — Jesteśmy tutaj u siebie – wyrwało się Wojtusiowi ni z tego ni z owego, aż trochę speszony zakrył usta ręką. Ale babcia i pan Szpachelka uśmiechnęli się tylko i pogodnie rozglądali dookoła. Oni też byli u siebie. „Ciekawe czy Stefek też czuł się w Kielcach tak swojsko i przyjemnie, mimo zaborów i konieczności nudzenia się w kozie” – pomyślał Wojtuś z rozrzewnieniem. — Żeromski chyba czuł się w Kielcach jak w domu, chociaż niechętnie to okazywał – szepnęła babcia, jakby czytała Wojtusiowi w myślach i chciała zaspokoić jego ciekawość — Ten sentyment widać w jego książkach. Wreszcie którąś z bocznych ulic dotarli do rynku, który przywitał ich leniwą atmosferą ciepłego popołudnia i kawiarnianymi parasolami.

Nie pozostawało nic innego, jak usiąść przy okrągłym stoliku, pod wielkim parasolem, no i – rzecz oczywista – zamówić lody. — W kamienicy, pod którą siedzimy – snuła swoje romantyczne wspomnienia babcia — mieściła się kiedyś najbardziej znana w Kielcach cukiernia. — To jedna z najładniejszych kamienic na rynku – stwierdził fachowo pan Szpachelka — nazywana Sołtyki, od biskupa krakowskiego Kajetana Sołtyka, chociaż tak naprawdę zbudował ją dla siebie w osiemnastym wieku kucharz biskupa! — Kucharz? – zdziwił się Wojtuś. — A tak! Widzicie teraz, jak bogaty i wspaniały był dwór biskupi, skoro kucharza stać było na postawienie kamienicy w rynku, a nie każdy mieszczanin, nawet bogaty, mógł sobie na to pozwolić. W ogóle jest tutaj kilka bardzo starych i ładnych kamienic. Na przykład ta po drugiej stronie, z podcieniem, należała niegdyś do rodziny Tomkiewiczów. Od dawna mieści się w niej muzeum. Obok kamienicy Tomkiewiczów była podobno kiedyś oberża, a jej straszny właściciel miał mordować co bogatszych gości, aby przywłaszczać sobie ich kosztowne bagaże. Tak mówi czarna miejska legenda. A w tej kamienicy obok Sołtyków, z piękną fasadą, mieściła się najstarsza w Kielcach apteka. — Ileż opowieści można snuć o każdym miejscu na rynku – babcia z uznaniem spojrzała na pana Szpachelkę, a Wojtuś ziewnął dyskretnie. — Opowiadam wam to, co kiedyś słyszałem – powiedział skromnie słynny archeolog — Jeżeli obojętnie jakie miasto porównamy do organizmu człowieka, to z pewnością rynek jest jego sercem. Gdziekolwiek byśmy nie byli, zawsze z rynkiem kojarzy nam się obraz miasta, choćby były w nim nie wiadomo jakie cuda. Przyznacie, że rynek w Kielcach jest niezbyt duży, ale bardzo przyjemny, prawda? Niegdyś na środku

stał okazały ratusz z wysoką wieżą, a obok ratusza był pręgierz, który dzisiaj, jak widzę, też stoi. — Pręgierz? – Wojtuś nastawił uszy, bo o czymś takim jeszcze nie słyszał. — To był taki słup, najczęściej kamienny, do którego przykuwano łańcuchami człowieka winnego jakiegoś wykroczenia wobec praw panujących w mieście. — No i co? – Wojtuś wzruszył ramionami — I on sobie tylko tam stał? I to była cała kara? — Wbrew pozorom, Wojtusiu, to była straszna kara. Człowiek przykuty do pręgierza był pozbawiony wszelkich praw. Każdy mógł go zelżyć, rzucić w niego kamieniem albo napluć mu w twarz. Był bezsilny, napiętnowany, wystawiony na wstyd i zemstę gawiedzi. A wszystko to na oczach całego miasta. Pod tym względem kara pręgierza była jedną z najbardziej okrutnych kar, które mogły spotkać mieszczanina. W społeczeństwach demokratycznych taka kara w ogóle jest nie do pomyślenia, prawda? Dlatego od dawna w Europie pręgierze, o ile się zachowały, są jedynie zabytkami dawnych praw i obyczajów. Nikt już nie myśli, żeby karać ludzi utratą godności. — A tam, obok tego pręgierza, stoi taka śliczna budka z drewna. To kiosk? — Masz rację – powiedział kelner, który przyniósł dla całego towarzystwa lody — To kiosk, ale taki, który ma swoją historię! — Tak? – zainteresował się pan Szpachelka — A jaką? — Taki kiosk stał na rynku od tysiąc dziewięćset dziesiątego aż do tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku. A był własnością pochodzącej z Armenii rodziny Kiebabczy, której dwa pokolenia handlowały w Kielcach gazetami. Mieli oni kilka punktów sprzedaży prasy, w tym kiosk na rynku. A ostatnio postanowiono wykonać kopię tego kiosku, no i znowu kiosk Kiebabczego stanął na rynku, i znowu można w nim kupić gazetę.

— Pyszna historia – pan Szpachelka z zadowoleniem pogładził brodę — Dziękujemy za opowieść! Tymczasem lody zostały zjedzone i nic nie stało na przeszkodzie, aby udać się w kierunku kościoła świętego Wojciecha, do którego często biegał Stefek, to znaczy Stefan Żeromski, chociaż nie był w najlepszych stosunkach z jego proboszczem. Mógł za to dyskretnie wpatrywać się w swoją Ludwinię. Kościół, jak objaśnił pan Szpachelka, stanął w miejscu bardzo starej świątyni drewnianej, którą opisał w piętnastym wieku Jan Długosz. — Długosz… Długosz… – zastanawiał się Wojtuś — Czy to nie ten facet, który ukazał się nam przez chwilę na Łysej Górze? — Mój drogi mały przyjacielu – pan Szpachelka zmarszczył brwi, ale tym razem poważnie i nawet trochę groźnie, a później tłumaczył łagodnie — Jan Długosz był historykiem, kanonikiem krakowskim, człowiekiem niebywałej wiedzy i wychowawcą synów króla Kazimierza Jagiellończyka. Spod jego pióra wyszły przełomowe rękopisy, w tym Roczniki czyli kroniki Królestwa Polskiego, w dwunastu księgach, które do dzisiaj są najbardziej znanym i najpilniej czytanym dziełem polskiej nauki historycznej. Należał do absolutnej elity intelektualnej średniowiecznej Europy. Dlatego bardzo cię proszę, abyś wyrażał się o nim z należytym szacunkiem. To nie był „facet”, z którym pokłóciłeś się w piaskownicy o wiaderko. Czy dobrze się rozumiemy? — Oczywiście, panie Anatolu! Przepraszam pana… no i Jana Długosza ma się rozumieć. — No dobrze. Przeprosiny przyjęte, możemy wejść do wnętrza. Kiedy będziemy w środku, zwróćcie uwagę na obrazy, a przynajmniej na obraz w głównym ołtarzu. Namalował go Jan Styka, który między innymi wsławił się tym, że wspólnie z Wojciechem Kossakiem stworzył Panoramę Racławicką…

— Widziałem! – zawołał Wojtuś, podnosząc rękę jak w szkole — To wielkie malowidło przedstawiające bitwę pod Racławicami, pomiędzy wojskiem polskim pod wodzą Tadeusza Kościuszki, a armią rosyjską. — Tak, tak. Teraz znajduje się w specjalnym pawilonie we Wrocławiu. Zresztą sam pawilon też należy do wspaniałych dzieł architektury nowoczesnej w Polsce. Chodźmy. W kościele panowała cisza, każdy szmer odbijał się echem o sklepienia i wydawał się potężnym grzmotem. Wojtuś obszedł wnętrze nawy dookoła, stawiając stopy ostrożnie, żeby nie zaburzyć uroczystego spokoju tego miejsca. Obejrzał obraz Jana Styki, wszystkie inne obrazy i piękne sklepienie, a później wymknął się do kruchty. Babcia i pan Szpachelka stali przed ołtarzem szeptem wymieniając uwagi. W kruchcie panował półmrok i jakaś niepokojąca atmosfera czegoś, co zaraz się wydarzy, a może to tylko głupie przeczucia, ale Wojtuś był już na nie wyczulony, więc rozejrzał się dookoła dokładnie i podejrzliwie. W kącie dostrzegł ciemny zarys nieruchomej postaci. „To rzeźba?” – przemknęło mu przez głowę, ale kiedy się zbliżył dostrzegł bladą szczupłą twarz i błyszczące oczy, które spoglądały na niego ze strachem, a nawet panicznym przerażeniem. Małego rycerza trochę zamurowało, ale po chwili odzyskał przytomność umysłu i chrząknął, bo właściwie nie wiedział, co ma powiedzieć w takiej sytuacji. Postać drgnęła nerwowo, a przerażone oczy zrobiły się niemal okrągłe. Panowała zupełna cisza. — Tak – wydukał wreszcie Wojtuś, trochę skrępowany przedłużającym się milczeniem — Piękną mamy dzisiaj pogodę, nieprawdaż. Nic, tylko pełne strachu oczy. — Pan turysta? Ja też! Cisza. — Ja nazywam się Wojtuś, to znaczy Wojciech, a w kościele jest moja

babcia i pan Szpachelka, sławny archeolog… Tak sobie oglądamy. Absolutna cisza, aż Wojtuś poczuł się nieswojo. „Może to niemowa, a ja go męczę?” – pomyślał i zaczął się raczkiem wycofywać w stronę wyjścia. — Gdzie… – przemówiła, a raczej wydusiła z siebie postać. — Słucham pana? — Gdzież ja jestem? – wyjęczane przez zaciśnięte zęby. — Jeśli chodzi panu o to, gdzie się pan znajduje, to chętnie pomogę. Jest pan w Kielcach, w kościele świętego Wojciecha. — Nie może być! – wyduszone ostatkiem sił. — Jestem pewny proszę pana. Zresztą przyprowadzę pana Szpachelkę, on wszystko wyjaśni. — Nie! – jęknęła postać — Ja chcę na powietrze! — Bardzo proszę – Wojtuś uprzejmie uchylił drzwi. Do kruchty wlał się ciepły blask słońca i dopiero teraz można się było przyjrzeć przerażonemu rozmówcy. Miał twarz szczupłą i kościstą, z wysokim czołem i haczykowatym nosem. Uwagę przyciągały ciemne błyszczące oczy, płonące teraz przerażeniem, ale też mądrością i ciekawością świata. Ubrany był w długi płaszcz albo sutannę koloru purpury, a na głowie miał wielki czarny beret. Ostrożnie wyjrzał na zewnątrz i natychmiast wskoczył do kąta kruchty, tuląc się do ściany tak, jakby chciał się w niej rozpłynąć. — Cóż to jest? – bełkotał — Gdzież ja jestem? Cóż to jest? — Jesteśmy w Kielcach – cierpliwie tłumaczył Wojtuś — W kościele świętego Wojciecha. — Znam przecie kościółek Wojciecha. Stoi za murami miasta, z drewna jest postawiony, stary i bliski ruiny. A ten wielki jest i wspaniały jak katedra moja na Wawelu. — Pan Szpachelka mówił, że w średniowieczu ten kościół był drew-

niany, ale w osiemnastym i dziewiętnastym wieku na miejscu tamtego powstała ta wspaniała murowana świątynia. — W jakim dziewiętnastym wieku? Nie pojmuję co prawisz! To w którym roku po narodzeniu Chrystusa? — No, w tysiąc osiemset którymś tam… — Tysiąc osiemset? – zajęczał tajemniczy jegomość — Czy to być może? Przecie mamy rok pański tysiąc czterysta pięćdziesiąty drugi, piąty rok miłościwego panowania króla Kazimierza! — Absolutnie muszę zaprzeczyć, proszę pana – powiedział Wojtuś stanowczo, choć zrobiło mu się trochę słabo — Mamy rok dwa tysiące dziewiętnasty. Dla pewności jednak dyskretnie uchylił drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Przez plac przykościelny przejeżdżały samochody, gdzieś daleko słychać było sygnał karetki pogotowia ratunkowego. Gwar miasta wdarł się do kruchty i uspokoił go, więc cofnął się do środka. A tymczasem twarz jego rozmówcy stała się biała jakby cała krew z niej odpłynęła i niewiele różniła się od jasno pomalowanej ściany. — Jakże to? Przecie to jakieś czary! Nie, to nie może tak być! – bełkotał patrząc gdzieś w dal — Przecie ja opisuję dawne polskie wypadki, a nie błąkam się po przyszłych dziejach! Choć znam legendy i mam wyobraźnię nielichą, to nie wiem jak to może być w jakichś czasach dwa tysiące. Przybysz odetchnął głęboko, napięcie trochę zelżało, ale rozpacz i bezradność nadal odbijały się w jego oczach, pomieszane z mądrością i ciekawością tego przyszłego świata. — Proszę się nie martwić – Wojtuś spojrzał nań ze współczuciem — Ja też błądzę po różnych czasach i też mam z tym problem. Mam propozycję: mogę panu pokazać Kielce w dwa tysiące dziewiętnastym roku. Ale musimy wyjść na zewnątrz.

— Nigdy nie bałem się świata, ale teraz mam obawy. A tyżeś tak dziwnie ubrany Wojciechu, czyś ty aby nie jaki stwór diabelski? Nie wiem, nie wiem, choć myślałem, że wiem wiele. — Jestem Wojtuś, a nie żaden stwór diabelski. A tak w ogóle… z kim mam przyjemność? – Wojtuś wydusił z siebie pytanie, które od początku chciał jakoś zadać. Odpowiedziało mu milczenie i pytające spojrzenie ciemnych oczu. — To znaczy… Kim pan jest? — Jam jest Jan Długosz herbu Wieniawa, kanonik katedry na Wawelu. Spisuję kroniki naszego Królestwa – powiedział przybysz dostojnie i jakby z lekkim zdziwieniem, że można tego nie wiedzieć — A ty żeś mieszczanin, kmieć czy rycerz? Mały jeszcze jesteś. — Jestem rycerzem króla Władysława Jagiełły – stwierdził Wojtuś dumnie — herbu Zielona Strzała. No i strażnikiem zamku w Łutowcu. — Herbu Zielona Strzała? Jako żywo nie słyszałem o takim herbie, choć znam wszystkie herby królestwa naszego… Jeśliś rycerz króla Władysława, świeć Panie nad jego duszą, to nie możesz być z roku dwa tysiące ileś! Czy chcesz mnie omamić chłystku? — Nie potrafię tego wyjaśnić – Wojtuś zarumienił się aż po czubki uszu, na szczęście w krypcie panował półmrok i kronikarz z piętnastego wieku tego nie dostrzegł — ale król Władysław Jagiełło pasował mnie na rycerza! A było to w zamku Olsztyn… — Przecie dobrze znam zamek Olsztyn – z niespodziewaną energią wykrzyknął kronikarz — To największa warownia na śląskiej granicy, zbudowana przez Kazimierza ostatniego Piasta, a ten już za życia miał przydomek Wielkiego. — No właśnie pan Szpachelka mówił, że Olsztyn wznieśli biskupi krakowscy, a Kazimierz Wielki go rozbudował.

— Nie może być! — Może, może – powiedział Wojtuś ze stoickim spokojem, ale nie chciał się kłócić z największym polskim kronikarzem, więc postanowił zmienić temat — Czy mogę ci zaproponować, Mistrzu, przechadzkę po Kielcach? — Cóż – Jan Długosz skromnie spuścił oczy, widocznie podłechtał go nieco ten „Mistrz” — Zatem chodźmy, ale i tak obawiam się co dalej będzie. Muszę kroniki dokończyć, a opisałem dopiero wypadki z czasów Władysława zwanego Łokietkiem, co zjednoczył był na powrót Królestwo Polskie. Wielki to był władca, choć posturę miał niedużą… — Dobrze, dobrze Mistrzu, ale jeśli mamy iść to chodźmy – wtrącił Wojtuś niezbyt uprzejmie, ale skutecznie, bo Długosz stracił wątek i zamilkł, trochę zdziwiony, że byle rycerz śmie tak przerywać wywód historyczny. Z drugiej jednak strony podobało mu się, że taki mały chłystek uznaje jego wielkość i zwraca się do niego per „Mistrzu”, wobec tego westchnął tylko z rezygnacją i kiwnął głową łaskawie. Wojtuś wyszedł przed kościół i głęboko odetchnął ciepłym powietrzem popołudnia, a Jan Długosz najpierw wystawił jedną nogę, potem głowę, rozejrzał się ostrożnie i wysunął całą swoją postać, przylepiając się do ściany i szeroko otwartymi oczami badając dziwny świat przyszłości. Po kilku głębszych oddechach zdecydował się wreszcie oderwać od ściany i chwiejnym krokiem podążył za Wojtusiem. Na obszernym placu przed świętym Wojciechem przystanął i odwrócił się. — Jakaż piękna świątynia – wymamrotał — Jakaż wielka! A gdzie cmentarz? — Nie ma teraz cmentarzy przy kościołach – powiedział Wojtuś ze stoickim spokojem — cmentarz jest daleko, za miastem.

— Za miastem powiadasz. Nic tu nie poznaję. Przecie tam był kościółek z drewna, wkoło groby, a tu stało parę lichych domków, też drzewianych. Gdzie się to podziało? – Długoszowi głowa kręciła się dookoła, a Wojtuś zaczął się bać, że koniec końców Mistrz skręci sobie kark, no i kto wtedy dokończy kroniki Królestwa Polskiego? A teraz jednak był trochę odpowiedzialny za najświetniejszego z polskich kronikarzy. — Spokojnie Mistrzu – wyszeptał — Ja Mistrza poprowadzę. Nie wszystko się zmieniło od twoich czasów. Na przykład ludzie są tacy sami, chociaż może troszkę inaczej się ubierają. — Troszkę inaczej? – zajęczał Długosz, wskazując na grupę dziewczyn w sukienkach mini – W moich czasach nie do pomyślenia było, żeby niewiasta odsłoniła dużo więcej niż szyję! Rozwiązłe te twoje wieki Wojciechu, chyba was Bóg pokara jak Sodomę i Gomorę! — No cóż, nie jesteśmy teraz tacy pruderyjni jak wy – wypalił Wojtuś, ale zaraz się zreflektował („Przecież mówię do samego Mistrza Jana Długosza!”) i dodał uspokajająco — To nic Mistrzu, to dopiero początek. Najsławniejszy polski kronikarz westchnął tylko boleśnie na te słowa. Szli powoli, a mijający ich ludzie przystawali zdumieni, oglądając z otwartymi ustami ubiór kanonika i jego całą posturę. Jedni zakrywali usta ręką, żeby nie parsknąć śmiechem, inni z niedowierzaniem kręcili głowami i rozglądali się, czy aby w głębi placu nie ma kamery, która kręci tutaj film. Dotarli wreszcie do brukowanej ulicy wiodącej w stronę rynku. — To ulica Bodzentyńska. Pan Szpachelka mówił, że to dawny trakt do Bodzentyna, gdzie był piękny zamek biskupów krakowskich. — Trakt Bożęcki? – zapytał niepewnie kronikarz, na co Wojtuś skinął głową, dumny ze swej wiedzy — Przecie w tym miejscu potok płynął, co go Sielnica nazywali. Za potokiem już miasteczko Kielce było z piękną

kolegiatą. A ta rzeczka tak była nazwana, bo sił dodała księciu Mieszkowi, synowi Bolesława zwanego Śmiałym, kiedy zasłabł był na łowach w tutejszych lasach… — No w każdym razie teraz jest tu ulica – stwierdził Wojtuś zdecydowanie — Pan Szpachelka nic nie mówił o rzece. — A któż to taki pan Szpachelka? – odburknął Mistrz najwyraźniej zły, że tak bez ceremonii przerywa mu się po raz kolejny wywód historyczny — Nie znam kronikarza o takim imieniu! — Bo to nie kronikarz tylko sławny archeolog. — Archeolog – zamyślił się Długosz — Czyli odczytuje starożytne księgi? Domyślam się tak, bo z greckiego archeologos oznacza naukę o starożytności! — Archeolog prowadzi wykopaliska w ziemi, znajduje w niej różne przedmioty i na ich podstawie dowiaduje się, jak wyglądało życie w dawnych czasach, gdzie ludzie mieszkali, co jedli, jak zarabiali na życie. — Tak? I co on na przykład znajduje? — No, na przykład kości albo garnki… — Garnki? – powtórzył Mistrz zdumiony — Ja takie garnki widziałem i wiem, że one same z siebie rosną w ziemi, a to jest wielka osobliwość naszych obszarów. Zapisałem to spostrzeżenie w moich kronikach – dodał z dumą. Kiedy tak szli powoli ulicą Bodzentyńską, nagle wypadł z bocznej uliczki samochód i przemknął obok Jana Długosza, który w tym momencie zamienił się w słup soli, później przeżegnał się trzy razy, a następnie padł na kolana i zaczął się głośno modlić. Spowodował tym małą sensację wśród przechodniów, ale Wojtuś dzielnie stał obok Mistrza, nie odpowiadał na żadne pytania i tylko głupkowato się uśmiechał. — Co… co… co to było? – wymamrotał kronikarz, kiedy już zakończył

modły — Widziałem tylko dwa ślepia płonące, okropną gębę wielką, ale nóg nie widziałem! Czy to jaki rydwan piekielny? Czy diabły najechały Kielce? — To tylko samochód – mruknął Wojtuś dosyć niechętnie, bo był przekonany, że nie wytłumaczy Mistrzowi, co to jest samochód, podobnie jak nie wytłumaczył tego Stefkowi, to jest Stefanowi Żeromskiemu — Jeżeli chcemy gdzieś się dostać, to wsiadamy w samochód i jedziemy. — Ale, na boskie rany, jak to się porusza??? Nie widzę, żeby to coś ciągnęły konie, jak porządny wóz. — No bo ma taki silnik i koła, no i wozi ludzi. Trzeba się tylko z tym oswoić. Mistrza najwyraźniej nie przekonało to tłumaczenie, ale nie miał już czasu na dalsze pytania, bo na ulicę wyjeżdżały kolejne samochody, jechał też wielki autobus, który tak go przeraził, że zamilkł, śledząc z bojaźnią i przerażeniem poruszające się na kołach stwory. — O! Właśnie wchodzimy na rynek! – zawołał Wojtuś uradowany, że może zmienić temat — Podoba ci się Mistrzu rynek w Kielcach w moich czasach? — Jestem zdumiony – wybełkotał Długosz wytrzeszczając oczy — Przecie rynek to plac zawsze pełen błota, obudowany lichymi domkami z drewna, a tu widzę coś, co bardziej przypomina mi Rzym, Florencję albo Pragę, bo nawet nie mój Kraków. A jakie te domy mieszczan wspaniałe, wszystkie murowane! — Nareszcie coś ci się podoba – mruknął Wojtuś, ale tak, żeby nie usłyszał tego kronikarz, bo mógłby się obrazić. — A te wielkie okna w domach? — To są sklepy…

— Sklepy? – zdziwił się Mistrz – Nie widzę tam w środku sklepień jeno zwykłe powały. — Sklepy. Miejsca gdzie się kupuje i sprzedaje różne towary. — Aha, kramy! — O! Tutaj na przykład jest sklep z telewizorami. — Z czym? – Długosz spojrzał na wielką wystawę z ekranami telewizorów, które były włączone i emitowały programy na różnych kanałach — Boże mój! Co to za ludzie? – jęknął z przerażeniem — Dlaczego oni są tacy mali? Czy te t e w e l i z o r y ich uwięziły i trzymają w niewoli? — Chyba nie wytłumaczę ci Mistrzu co to jest telewizor – stwierdził Wojtuś z wyrazem rezygnacji na twarzy — To nie są prawdziwi ludzie, tylko takie obrazy, ale ruchome. — Jakżeż nie są prawdziwi, kiedy ruszają się, mówią, a nawet coś jedzą! Boże mój! Co to za czasy?! — Mogę cię jeszcze Mistrzu zaprowadzić pod twoją kolegiatę – zaproponował Wojtuś, ale bez przekonania, tylko po to, aby zmienić temat. — Nigdzie już nie pójdę! – stanowczo stwierdził kronikarz — Prowadź mnie z powrotem do Wojciecha! Muszę się pomodlić, żeby na powrót znaleźć się w moich czasach! Kiedy znaleźli się w kruchcie Mistrz padł na kolana i zaczął się gorąco modlić. Tymczasem Wojtuś ostrożnie zajrzał do wnętrza nawy i stwierdził z ulgą, że babcia i pan Szpachelka nadal stoją pod ołtarzem i zawzięcie o czymś dyskutują. Kiedy się odwrócił nie zobaczył już kronikarza. Kruchta była pusta. „Mistrz Jan Długosz powrócił do swoich czasów” – pomyślał z ulgą i uśmiechnął się pod nosem. Nawet nie musiał nic tłumaczyć babci, kiedy wreszcie cała trójka zgromadziła się pod kościołem. — Po drodze do naszego samochodu możemy jeszcze odwiedzić teatr – zaproponował pan Szpachelka.

Propozycja została przyjęta entuzjastycznie, zwłaszcza przez babcię, która miała nadzieję, że zobaczy salę teatralną i usiądzie na krzesełku, które może niegdyś zajmował Żeromski. Wkrótce stanęli pod budynkiem teatru, a Wojtuś pomyślał, że wygląda on jeszcze ładniej niż w czasach Stefka, chociaż wtedy był nowy, dopiero co zbudowany. — Oto teatr imienia Stefana Żeromskiego – powiedział uroczyście pan Szpachelka i mrugnął porozumiewawczo do Wojtusia — Fajny? — Piękna kamienica – westchnęła babcia. — Stefek pokazywał mi ten teatr – Wojtuś dyskretnie pociągnął połę słynnej kamizelki znanego archeologa. — A byłeś w środku? — No… nie. — Widzisz! A może babcia chciałaby zobaczyć widownię, na której siadywał jej ukochany pisarz. — Rzeczywiście! O tym nie pomyślałem. Chociaż o tej porze nie było żadnego przedstawienia, jednak sam pan dyrektor pozwolił miłośnikom wielkiego pisarza i patrona teatru obejrzeć widownię i scenę. Babcia była tak wzruszona, że zaniemówiła i odzyskała głos dopiero wtedy, kiedy znaleźli się wśród rzędów krzeseł obitych czerwoną tkaniną. Skorzystała z okazji i usiadła w trzecim rzędzie od końca. — Może to właśnie tutaj siadywał Żeromski, uczeń gimnazjum rządowego – szepnęła jakby na usprawiedliwienie. — Żeromski zawsze wkręcił się do jakiejś loży – wypalił Wojtuś, ale zaraz zreflektował się i dodał potulnie — Gdzieś czytałem… — Ja teatr uwielbiam, ubóstwiam – powiedział szybko pan Szpachelka widząc zdziwienie babci, która już otwierała usta, żeby zadać Wojtusiowi pytanie w rodzaju „A skąd to wiesz? Rozmawiałeś z Żeromskim?”

— Tutaj pewnie wystawiają różne przedstawienia, czasem głębokie i mądre, czasem głupie i płytkie, śmieszne albo wzruszające do łez. Ale w każdym teatrze, kiedy rozpoczyna się sztuka, kiedy zapada cisza i unosi się kurtyna, czujesz się tak, jakbyś lewitował do innego świata, na inną planetę. Wszystko to, co zostawiłeś poza teatrem wydaje ci się miałkie i marne, unosisz się w przestrzenie, których nigdy byś nie dostrzegł, gdybyś do tego budynku nie zajrzał. — Jakbym to już słyszał – powiedział Wojtuś i zmarszczył brwi. — Gdzie to słyszałeś Wojtusiu? – zapytała babcia cała pąsowa z dumy, że jej kochany wnuk wykazuje tak niesamowitą wrażliwość i wiedzę. — No nie wiem. Może mi się tylko tak zdawało. — Żeromski też ubóstwiał teatr. Nawet poważnie myślał czy by nie zostać aktorem. Pewnie sprawdziłby się jako aktor, ale czy powstały by wtedy „Popioły”? Chyba jednak lepiej, że wybrał pisarstwo. Wojtuś rozglądał się po wysokiej sali, lożach na zawieszonych dookoła balkonach, czarnych reflektorach skierowanych na scenę. Przyćmione światła rozjaśniały tylko środek widowni, a po bokach czaiły się głębokie cienie. Panowała zupełna cisza, jakby całe to tajemnicze wnętrze odpoczywało i czekało na wieczór, kiedy napełni się gwarem widowni, a później, po trzecim dzwonku, zapadnie cisza, rozsunie się kurtyna, błysną reflektory i rozpocznie się magiczny spektakl, który przeniesie ten budynek daleko w kosmos, osiągalny dla człowieka tylko tu, w teatrze. — Oho! Chyba nasz rycerz trochę się rozmarzył – roześmiała się babcia, a Wojtuś dopiero wtedy zorientował się, że leży na podłodze i wpatruje się w te wielkie magiczne przestrzenie, o których myślał jeszcze przed chwilą. — A gdzie marzyć – westchnął pan Szpachelka — jak nie w teatrze? Co prawda ta sala nie jest tak wielka i wspaniale ozdobiona, jak na

przykład sala teatru Słowackiego w Krakowie, ale przyznacie, że ma swój klimat i historia wyłazi tu z każdego kąta. Wyobraźnia wzlatuje wysoko i człowiek czuje się tak, jakby nie był ograniczony ani czasem ani miejscem. W takich magicznych miejscach zawsze nabieram wielkiej mocy i zaczynam wierzyć, że wszystko mogę i wszystko jeszcze przede mną. — Jest pan romantykiem, panie Anatolu – stwierdziła babcia z uśmiechem — Wobec tego myślę, że nie może pan nie lubić Żeromskiego. Jak to jest? — No dobrze – pan Szpachelka oblał się leciutkim rumieńcem, co nie uszło uwagi Wojtusia, a babcię rozczuliło prawie do łez — Przyznaję! Uwielbiam Żeromskiego i myślę poniekąd, że właśnie dlatego tak dobrze czuję się w Kielcach. Kiedy wyszli na ruchliwą o tej porze ulicę Sienkiewicza słońce chyliło się już powoli ku zachodowi i trzeba było myśleć o powrocie do Łutowca, choć wszyscy chcieli jeszcze przeciągnąć te ostatnie chwile w Kielcach. Jeszcze raz obejrzeli wspaniałą fasadę teatru, która tak podobała się Stefkowi, to znaczy Stefanowi Żeromskiemu, a pan Szpachelka przyjrzał się dokładnie wystawionym w oknach afiszom i fotografiom z aktualnie wystawianych sztuk. — Widzę, że na afiszu jest przedstawienie, które nazywa się 1946 – mruknął zaciekawiony — Chętnie bym je obejrzał, ale niestety będzie wystawiane jutro, a my już dzisiaj wieczorem będziemy w Łutowcu. Domyślam się, że chodzi w nim o tak zwany pogrom kielecki… — Pogrom? – podchwycił Wojtuś — A co to takiego? Nigdy jeszcze nie słyszałem tego słowa. — I obyś już nigdy nie usłyszał! Po zakończeniu drugiej wojny światowej wróciła do Kielc część mieszkających tu dawniej Żydów, przeważnie

ocalałych z niemieckich obozów zagłady. Zamieszkali oni w jednej kamienicy przy ulicy Planty, nad rzeczką. W lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego szóstego roku wielu z nich zostało zamordowanych w wyniku jakiejś podłej plotki, niesprawdzonego oskarżenia czy może prowokacji ówczesnych władz. To właśnie był pogrom. Zresztą podobne wypadki wydarzyły się wówczas także w innych miastach, ale te kieleckie były najbardziej tragiczne. Pewnie właśnie o tym traktuje sztuka teatralna. — Nic o tym nie wiedziałem – Wojtuś zrobił zdziwioną minę, ale widać było, że jest mu przykro — Ale co to ma wspólnego z dzisiejszym pięknym miastem? — Chyba nic! Każdy naród i każde miasto, a zwłaszcza wiele wieków istniejące, miały w swojej historii długie okresy jasne i pełne chwały, ale też dni ciemne, naznaczone niesprawiedliwością i przemocą. Pamięć o tych dniach hańby i o ich ofiarach trzeba szanować, tak jak pomniki i miejsca związane z tragicznymi wydarzeniami. Ale miasto czy naród nie mogą wiecznie żyć napiętnowane, w ciągłym poczuciu winy za okrucieństwo i bezmyślność przodków. Zobacz, taki Napoleon Bonaparte utopił we krwi własny kraj i połowę Europy, ale czy mamy dziś to za złe współczesnym Francuzom? No nie, bo byłby to zupełny nonsens. Młodzi Niemcy też nie są winni temu, że ich pradziadowie rozpętali dwie najbardziej okrutne wojny w dziejach świata. My poznaliśmy jasne i sympatyczne oblicze Kielc, historię górniczej pracy i wielkich ludzi, którzy tutaj stawiali pierwsze kroki w dorosłe życie, aby później być sumieniem narodu. I takie to miasto jest. Czujemy się tu wspaniale, jesteśmy tutaj u siebie. Nie możemy winić współczesnych za ciemne karty historii, której nie zmienimy, bo to już się wydarzyło. Ale nie zwalnia nas to z obowiązku pamiętania o tych tragicznych wydarzeniach, badania ich przyczyn i skutków, bo ten dramatyczny epizod to również kawałek dziejów miasta i dziejów Polski.

— Na szczęście smutne dni i tragiczne wydarzenia zawsze mijają jak zły sen – szepnęła babcia, zapatrzona w daleką perspektywę ulicy — A potem wraca słońce i możemy się rozkoszować ciepłem jego promieni, widokiem ślicznego miasta, naszym wspaniałym czasem bez wojny i nienawiści. — I tak trzymać! – powiedział pan Szpachelka z zadowoleniem gładząc brodę — A teraz pozwolicie, że wpadnę na chwilę do kiosku. Muszę kupić chusteczki, żeby otrzeć łzy wzruszenia – mrugnął porozumiewawczo do Wojtusia, który zaśmiał się wesoło, chociaż musiał sam przed sobą przyznać, że i jemu udzielił się wzruszający romantyzm teatru. Kiedy po chwili pan Szpachelka wyszedł z kiosku po drugiej stronie ulicy, trzymał w ręku gazetę, studiował ją zapamiętale i o mały włos nie wyrżnął głową o bruk, potykając się o krawężnik. Ale był tak pochłonięty lekturą, że zupełnie nie zwrócił na to uwagi, choć babci zrobiło się słabo, a Wojtuś zakrył sobie dłonią usta, żeby głośno nie krzyknąć. — Zwykle nie kupuję gazet – zawołał sławny archeolog z wypiekami na twarzy — ale teraz zrobiłem wyjątek, bo od razu zauważyłem tytuł na czołówce! Sami zobaczcie! „Odnaleziono rękopis z nieznanym fragmentem kronik Jana Długosza” – przeczytał Wojtuś i od razu zrobiło mu się gorąco. — Słuchajcie dalej – pan Szpachelka rozłożył gazetę i czytał powoli, jakby z namaszczeniem — „Pergaminową kartę znaleziono w niszy, odkrytej w czasie prac remontowych w jednym z pomieszczeń zamku na Wawelu. Była ona zapełniona tekstem w języku łacińskim. Tekst ten przetłumaczono, a naukowcy stwierdzili bez cienia wątpliwości, że został on własnoręcznie spisany przez największego kronikarza naszego średniowiecza. Sama treść dotyczy opisu Kielc i jest bardzo zagadkowa. Nie wiadomo też kto i dlaczego schował pergamin w niszy, która praw-

dopodobnie została wykuta specjalnie w tym celu, a później od razu zamurowana”. To niesamowite! – krzyknął pan Szpachelka tak głośno, że słyszała go chyba połowa ulicy – A niżej zacytowany jest tekst z pergaminu. Posłuchajcie. Archeolog na chwilę zamilkł, szybko przelatując treść oczami, a potem spojrzał jakoś dziwnie na Wojtusia, który wzniósł oczy ku niebu i zamrugał niewinnie powiekami. — Proszę czytać panie Anatolu – niecierpliwiła się babcia — Takie rzeczy nie zdarzają się codziennie. — OK., usiądźmy sobie tutaj na ławeczce i już czytam. „Zdarzyło się roku pańskiego tysiąc czterysta pięćdziesiątego drugiego, piątego roku panowania miłościwego króla Kazimierza czwartego. Kraków nawiedziła w ów czas wielka epidemia, mnóstwo ludzi pomarło. W Moguncji Johannes Guttenberg wynalazł czcionkę ruchomą i z jej pomocą wydrukował biblię, którą można było w wielu egzemplarzach powielać. A ja przebywałem w Kielcach, mieście biskupim, aby jego położenie opisać i dochody do katedry naszej krakowskiej płynące. Miasteczko to znajduje się niedaleko naszego ukochanego klasztoru świętokrzyskiego. Tutaj odwiedziłem kościółek świętego Wojciecha, za miastem stojący, stary i drewniany, ku upadkowi się chylący. A w tym kościółku dziwne mnie spotkały przypadki i do dziś nie wiem czy była to jawa czy tylko sen, ale postanowiłem je spisać na tym pergaminie, ku pamięci i przestrodze potomnych. Kiedy już opuścić miałem ów kościółek, świat wokół mnie uległ wielkiej zmianie. Zamiast małej i lichej świątyńki zobaczyłem ogromny murowany kościół, tylko trochę mniejszy od naszej katedry na Wawelu. A później spotkałem małego chłopca o imieniu Wojciech, ale nie był to święty Wojciech. Twierdził, że jest rycerzem króla Władysława Jagiełły, świeć Panie nad jego duszą, ale nie dałem mu wiary, bo

był za mały i nie miał miecza, a ten jak wiadomo wyróżnia stan rycerski. W każdym razie oprowadził mnie po mieście. Według tego chłopca był rok dwa tysiące dziewiętnasty po narodzeniu Chrystusa, a więc znalazłem się w głębokiej przyszłości, czego nigdy wcześniej ani później nie doświadczyłem. Miasto było piękne, całe murowane, wszystkie okna miały szklane powłoki, a domy mieszczan były zdobione niczym pałace. Rynek i ulice wszystkie pokryte były brukiem albo czarną masą, której nie znam, a tak równą i gładką, że strach było po niej chodzić. Po placach i ulicach kręciło się mnóstwo ludzi, ubranych dość dziwacznie i kolorowo, a niewiasty chodziły tak skąpo odziane, że ciągle się potykałem, bo musiałem przymykać oczy. Ale nie to było najgorsze. Najbardziej okropne wydały mi się stworzenia, które same z siebie, bez widocznej przyczyny, poruszały się po ulicach, niektóre mniejsze, inne ogromne. Mój mały przewodnik objaśnił mi, że nazywają je s a m o c h o d a m i. Potwory te miały jasno świecące ślepia i poruszały się z wielką szybkością na kołach, albo bezgłośnie, albo z rykiem straszliwym. W swoim wnętrzu trzymały ludzi na uwięzi, czasem pojedynczo, a czasem całe gromady. Co dziwne, często ich wypuszczały, ale ludzie zawsze do nich wracali, choć nie byli przywiązani żadnymi powrozami. Zdaje mi się, że te diabelskie stworzenia wydawały ludziom rozkazy z pomocą małych czarnych tabliczek, bo nie widziałem człowieka, który by nie miał takiej tabliczki. Wszyscy wpatrywali się w nie jakby byli w jakimś transie i albo coś do nich mówili, albo słuchali i zupełnie nie zwracali uwagi co się dzieje dookoła, tak byli zniewoleni.” Pan Szpachelka przerwał aby trochę odpocząć i bardzo uważnie przypatrzeć się Wojtusiowi, który błądził oczami tu i tam, gorączkowo szukał jakiejś wymówki, uśmiechał się głupkowato i nie wiedział co zrobić z rękami. Najchętniej schowałby się w jakąś niszę w ścianie, ale nie było

gdzie się ukryć i zaczęło się mu wydawać, że wszyscy ludzie na ulicy Sienkiewicza czekają na to, co też powie albo zrobi mały Wojtuś. A babcia milczała i tylko przenosiła pełne zdziwienia spojrzenie z wnuka na archeologa i na powrót. — Może to jakieś opowiadanie? – wykrzyknął mały rycerz, siląc się na wesoły uśmiech — Jakieś science fiction? A może taki żart? — To najprawdziwsza prawda – powiedział łagodnie pan Szpachelka — Jest to gazeta codzienna, a nie pismo literackie. A ta wiadomość to news dnia. — Ciekawe co to za Wojciech – mały rycerz zarechotał nerwowo — To nie ja! Ja jestem Wojtuś! Jak dorosnę będę Wojciechem. — No cóż, może jakieś wyjaśnienia będą dalej. Zobaczmy. „Prócz tego widziałem w domach mieszczan wiele kramów z wielkimi oknami, które nazywali sklepami, choć nie były przykryte żadnymi sklepieniami. W jednym takim sklepie było wiele mniejszych i większych tablic, w których widać było ludzi zmniejszonych do nienaturalnych rozmiarów. Ludzie ci byli żywi, rozmawiali, jedli, śmiali się albo płakali, próbowali się z tych tablic uwolnić, ale nie mogli, tylko miotali się w nich i było to przerażające. Wojciech tłumaczył mi, że to nie są żywi ludzie, tylko obrazy, tyle że ruchome, ale ja nie dawałem temu wiary, bo widziałem żywych ludzi uwięzionych przez te tablice. On je nazywał t e l e w i z o r a m i. Do dziś nie wiem, co o tamtym świecie myśleć, ale wydał mi się jakiś straszny, dziwny i niezrozumiały. Jeśli taka czeka nas przyszłość, to mam wiele szczęścia, że mogę żyć teraz, w czasach miłościwego króla Kazimierza, gdzie wszystko jest uporządkowane, a ludzie nie są niewolnikami jakichś okropnych potworów i nie noszą żadnych tabliczek, tylko rozmawiają z sobą… Tutaj rękopis się urywa – czytał dalej pan Szpachelka – i nie wiadomo, czy był dalszy ciąg czy to już koniec.

Według naukowców można być pewnym, że jest to jeden z najbardziej zagadkowych rękopisów w historii świata i jeszcze długo badana będzie sprawa jego autentyczności”. Sławny archeolog złożył gazetę i głęboko się zamyślił, a babcia mrugała powiekami i wyglądała tak, jakby jeszcze nie dotarła do niej treść artykułu. — Czy chciałbyś się z nami podzielić jakimiś wiadomościami, rycerzu? – zapytał pan Szpachelka niby od niechcenia. — Nieee… – Wojtuś pokręcił głową i wzruszył ramionami — Nic mi nie przychodzi do głowy. — No dobrze. To zapytam wprost. Oprowadzałeś po Kielcach Jana Długosza? — Panie Anatolu! – babcia parsknęła śmiechem — Myślałam, że jest pan człowiekiem, który rozumuje ściśle i logicznie. Przecież pan wie, że to jest niemożliwe! — No tak – pan Szpachelka bezradnie podrapał się po głowie i porozumiewawczo zamrugał do Wojtusia — Ma pani rację, pani Alicjo. Właściwie nie wiem dlaczego zadałem takie pytanie. — Niestety, chyba musimy już ruszać w stronę samochodu – babcia bardzo się starała, żeby to zdanie brzmiało wesoło, ale i tak wszystkich ogarnęła mała melancholia, bo najchętniej siedzieliby na tej ławeczce jeszcze co najmniej do wieczora. — No to ruszajmy, skoro musimy – sławny archeolog podniósł się z ociąganiem i powlókł noga za nogą w stronę parku, a za nim babcia, pilnie rozglądając się dookoła, jakby nie chciała uronić żadnego z tych szczegółów, którymi kiedyś będzie się rozkoszować, wspominając dawne czasy. Wojtuś jeszcze chwilę zamarudził na ławeczce, bo postanowił ostatni raz ogarnąć wzrokiem dolną część ulicy. Odwrócił się więc i zdębiał, bo po

drugiej stronie placu, który nazywany jest Placem Artystów, stała taka sama ławeczka. Siedzieli na niej rzędem Stefek, to znaczy Stefan Żeromski, górnik Hilary Mala i Elmer z Malmesbury, mnich, który postanowił zgłębić tajemnicę latania. Elmer prostował skrzydła, najwyraźniej odpoczywał i zbierał siły do dalszego lotu. Hilary też odpoczywał po ciężkiej pracy i uśmiechał się pod nosem, rozmyślając o wielkich bryłach ołowianych, a może o pięknej rzeźbie świętej Barbary. A Stefek, w czarnym mundurze gimnazjalnym z błyszczącymi guzikami, siedział niedbale ze wzrokiem utkwionym gdzieś w błękicie nieba, pewnie marząc o swojej Ludwini albo szukając odpowiednich fraz do nowego wiersza. Wojtuś zamachał do nich, ale żaden nie odpowiedział, jakby ten świat w ogóle dla nich nie istniał. „Dam im już spokój – pomyślał – Niech sobie żyją w swoich czasach, może nasze drogi kiedyś znowu się skrzyżują”. Uśmiechnął się pogodnie i poczuł dziwną lekkość, jakby sam unosił się w powietrzu. Potem podniósł się i szybko pobiegł do parku. — Dziwna rzecz mnie spotkała Wojtusiu – pan Szpachelka wyglądał na człowieka w ciężkim szoku, tak samo jak przed kościołem na Karczówce — Wyobraź sobie, podszedł do mnie żebrak albo bezdomny, wyciągnął rękę i poprosił o jakiś datek. Dałem mu te dwa złote, które gołąb zostawił przed pomnikiem Hilarego Mali, a żebrak uśmiechnął się, podziękował i powiedział: „No, teraz ta monetka mi się przyda”. Co ja mam o tym myśleć? Czy to był ten żebrak spod karczówkowskiego kościoła? Jak ja mam to pojąć? — Proszę się już nie dręczyć pytaniami panie Anatolu – odparł Wojtuś uśmiechając się pogodnie — Rozkoszujmy się pięknym popołudniem. No i nie możemy zapomnieć o wrzuceniu grosika do źródełka Biruty! Przecież musimy tu kiedyś wrócić!

Wojtuś i chęcińska tajemnica Bony Sforza czyli o tym, że historia jest zawsze bardziej zagmatwana niż to sobie wyobrażamy

— A co to za trzy kominy? – zaśmiał się Wojtuś wskazując palcem wzgórze, które powoli wyłaniało się przed nimi, kiedy samochód wjeżdżał na rozległe pokryte lasem pasmo. — Przede wszystkim młodzi rycerze nie powinni niczego wskazywać palcem – odparł z godnością pan Szpachelka — A po wtóre te kominy to jedno z najbardziej znanych polskich zamczysk, mianowicie ruina zamku w… — Chęcinach – dokończył Wojtuś szybko — Przecież wiem. Tylko tak żartuję. — Wiem, że wiesz, dlatego nie doznałem żadnego szoku. Ale pewnie nie wiesz, że to chyba najbardziej popularny zamek-dojutrek. — Zamek-dojutrek? A cóż to znaczy? — Otóż pod Chęcinami przebiega jedna z najbardziej zatłoczonych tras w naszym kraju czyli popularna siódemka. Zaraz zresztą na nią wjedziemy. Można by więc pomyśleć, że to wymarzone położenie dla takiego zamczyska i że tłumy turystów będą tam walić drzwiami i oknami. — A ja tu czytam na tablecie – wtrąciła babcia — że bardzo wielu turystów odwiedza Chęciny, szczególnie po rewitalizacji zamczyska i miasteczka. Więc jak to jest?

— Pewnie tak, ale mogłoby być tych turystów dwa albo trzy razy więcej, gdyby nie wygodna filozofia dojutrków. — Dalej nie wiem o co chodzi – jęknął Wojtuś — Co to jest ten dojutrek, a teraz jeszcze doszła jakaś r e t a w i z i l a c j a… Co to jest na Boga? — Ten uczony termin – objaśnił pan Szpachelka ledwo tłumiąc śmiech — oznacza ożywienie czyli przywrócenie do życia obszarów albo obiektów, które były puste, smutne i zaniedbane. No i szczęście, że Chęciny doczekały takiej rewitalizacji. W końcu, w czasach Królestwa Polskiego było to miasto niepospolite, nie tylko siedziba rozległego starostwa, ale też wielkie centrum górnictwa kruszcowego oraz ośrodek kamieniarski i rzeźbiarski, gdzie wydobywano i obrabiano tak zwane chęcińskie marmury, znane w całym kraju. Żeromski też tu bywał, prawda pani Alicjo? — Bywał, pisał nawet o zamku w swoich Dziennikach, no i wspomniał o nim w Popiołach. Ale, ale… Przypomniałam sobie, że nawet nasz noblista Henryk Sienkiewicz opublikował list w obronie ruin zamkowych! — Wydaje mi się, że oglądałem kiedyś oryginał tego listu w Muzeum Sienkiewicza w Oblęgorku – odparł pan Szpachelka — W każdym razie wielkim pisarzom ochrona zamczyska leżała na sercu. A tak przy okazji rewitalizacji, przypomniałem sobie czarną miejską legendę o pewnym Angliku, do którego dotarła sława „marmurowego miasta” Chęcin, chyba dzięki tym tak zwanym marmurom. Pewnie wyobrażał sobie coś w rodzaju antycznych miast greckich albo rzymskich, więc postanowił zobaczyć Chęciny na własne oczy. Po wielu perypetiach dotarł do miasta i cóż zobaczył? Rozpadające się domki, brudne ulice, cuchnące rynsztoki i wszechobecną biedę. Wobec tego zakręcił się na pięcie i nigdy już tu nie wrócił. Dzisiaj pewnie nie byłby rozczarowany. — Nie wyjaśnił mi pan, panie Anatolu – zagadał uprzejmie Wojtuś — co to jest ten dojutrek.

— Oooo, to proste! Wiele razy jeździłem siódemką, do Krakowa albo z Krakowa, no i z daleka oglądałem zamczysko. Za każdym razem mówiłem sobie „Jutro będę wracał i na pewno już wjadę do Chęcin i pójdę zwiedzić zamek!”. A następnego dnia było podobnie. Mówiłem sobie „Następnym razem już na pewno zajadę do Chęcin!”, i tak dalej, i tak dalej. Sprawa ociera się o psychologię, przynajmniej tak myślę. Kiedy się przejeżdża wygodną i szybką trasą, to nawet gdybyśmy zobaczyli na horyzoncie siedem cudów świata w jednym miejscu, to i tak nie chciałoby się nam skręcić, bo przecież zawsze możemy to zrobić jutro! W psychologii istnieje na to nawet specjalny termin: prokrastynacja, czyli odkładanie wszystkiego na jutro! Zdaje się, że cierpiał na tę przypadłość król Zygmunt August, którego nazywano „król dojutrek”. — Chyba nie chce pan powiedzieć, że nigdy nie zwiedzał pan zamczyska – babcia parsknęła śmiechem — Panie Anatolu! Wstyd! — Byłem tam tylko raz – westchnął boleśnie pan Szpachelka — I to bardzo dawno temu. Dzisiaj zapewne wszystko tam wygląda znacznie lepiej. — Coś mi się zdaje, że wszystkie te skargi są tylko po to, abyśmy zaraz skręcili do Chęcin – babcia pogroziła palcem i dodała z uśmiechem — Ale nie mam nic przeciwko temu! Sama chętnie odwiedzę miasteczko i zamczysko. Mamy przecież trochę czasu. — Naprawdę? – Wojtuś podskoczył z radości — Babciu, jesteś cudowna! Kierunek Chęciny! A pan Szpachelka nic nie powiedział, puścił oko do Wojtusia uśmiechając się pod wąsem i pomknął ochoczo w kierunku zamczyska i rozłożonego na stoku góry miasteczka. — Tym razem moi drodzy panowie będziemy wszędzie chodzić razem – stwierdziła babcia stanowczo — W Kielcach odniosłam wrażenie, że

momentami byliście jacyś bardzo zakręceni. Widocznie nie można was zbyt często wypuszczać samopas. Zgoda? — Zgoda – wyszeptali z ociąganiem obydwaj badacze i pokornie pochylili głowy. — Przed nami Góra Zamkowa w całej okazałości! Cała trójka podróżników z zachwytem wpatrywała się w potężny masyw, z przylepioną do północnego stoku zabudową miasta skąpaną w barwach wczesnej jesieni. Na całym wydłużonym szczycie rozsiadły się wyniosłe mury zamczyska zwieńczone dumnie strzelającymi w niebo trzema wieżami. Już sam ich widok zmuszał do pokory i podziwu. — Ale potęga! – szepnął zachwycony Wojtuś — Czy ten zamek w ogóle możliwy był do zdobycia? — Szturmowano go dwa razy. Zdobyły zamek wojska Władysława Łokietka w tysiąc trzysta siódmym roku, a później, na początku siedemnastego wieku został częściowo spalony podczas tak zwanego rokoszu Zebrzydowskiego. O ile się orientuję, nie było innych prób zdobycia warowni. Tak więc w tej konkurencji zamek niestety przegrał zero do dwóch. — Wojska Łokietka zdobyły zamek? To kto się w nim bronił? — Oddział biskupa Jana Muskaty i króla Wacława II Przemyślidy, bo to z ich inspiracji zbudowano zamek w Chęcinach. — Muskaty? – powtórzył zdumiony Wojtuś — To tak samo jak zamek Olsztyn. — Można powiedzieć, że podobnie, chociaż tutaj nie do końca wiadomo, czy wzniesiono zamek siłami biskupa czy króla. W każdym razie wiadomo, że około tysiąc trzechsetnego roku zamek już stał. Oczywiście nie był jeszcze tak długi jak to widać teraz, wtedy istniał zamek nazwany później górnym, ten pomiędzy dwiema okrągłymi wieżami. A w czasach

Kazimierza Wielkiego dobudowano od zachodu część gospodarczą czyli zamek dolny, który miał własną czworokątną wieżę. — Ten biskup Muskata bardzo dużo budował. — Twoje spostrzeżenie jest słuszne rycerzu. Co prawda współcześni nie bardzo go lubili, bo też charakter miał dosyć podły, był okrutnikiem i intrygantem, ogniem i mieczem tępił zwolenników Władysława Łokietka, z pomocą brutalnych oddziałów najemników. Jednak z drugiej strony to on, wespół z królem Wacławem II rozpoczął budowę murowanych zamków w Małopolsce. Przed tą jego akcją budowlaną takie obiekty można było policzyć na palcach jednej ręki. Kontynuował to później król Kazimierz Wielki. Czyli można powiedzieć, że Muskata miał swój wielki udział w dziele nowoczesnego fortyfikowania Małopolski. No ale dosyć tego ględzenia, kierunek zamek! Droga do zamczyska nie była łatwa, co stało się przedmiotem narzekań babci i pana Szpachelki. Wojtuś nareszcie mógł się ponabijać z dwójki swoich starszaków, którzy sapiąc, jęcząc i podtrzymując się nawzajem pokonywali ostatnie metry stromego podejścia. Kiedy stanęli na zamkowym dziedzińcu pan Szpachelka natychmiast zapomniał o zmęczeniu i z wielką werwą oglądał drewniane ganki wiodące do czworokątnej wieży, dach nad studnią i inne dziwy, których nie było jeszcze w zamierzchłych czasach jego jedynej wizyty w Chęcinach. — Pięknie tu teraz – mamrotał — Wszystko uporządkowane no i przyjemnie wygląda, aż miło wejść. — Przeczytałam, że można na murach zamku zobaczyć Białą Damę – rzuciła babcia od niechcenia. — Czy zobaczymy Białą Damę? – zapytał pan Szpachelka kasjerki, która wydała całej trójce bilety wstępu. — Biała Dama dzisiaj nie pracuje – zakomunikowała sucho kasjerka

— Można ją będzie zobaczyć w najbliższy weekend. — OK, dziękujemy. Niestety już nas tu nie będzie. — Trudno, ale zapraszamy. — O co chodzi z tą Białą Damą? – zapytał Wojtuś szeptem, szarpiąc babcię za rękę — Możecie mi objaśnić? To jakiś szyfr? — Nie, to nie jest żaden szyfr – zaśmiała się babcia — Biała Dama czasami ukazuje się na murach zamczyska. Zdaje się, że ma to być królowa Bona, która kiedyś tu mieszkała. To prawda, panie Anatolu? — Nic podobnego! Królowa Bona nigdy tu nie mieszkała, wątpię nawet czy wiedziała, że istnieją jakieś Chęciny, chociaż opowiadają tu o niej niestworzone historie. A to, że Bona mieszkała w zamku kiedy została wdową po śmierci króla Zygmunta Starego. A to, że przechowywała tutaj swój skarb, dwadzieścia cztery wozy pełne różnych kosztowności, które chciała zabrać do Włoch. Kiedy już te obładowane skarbami wozy ruszyły kierując się w stronę Italii, załamał się pod ich ciężarem most nad Nidą, a legendarne bogactwa pogrążyły się w nurtach rzeki. Wtedy królowa wysłała do zamku posłańca z prośbą o pomoc, załoga nie wpuściła go jednak na dziedziniec licząc na to, że choć część tych skarbów pozostanie w Polsce. Odtąd można czasem usłyszeć u stóp zamku tętent konia, którym ów posłaniec galopował. Tak opowiadają. Według innych opowieści, od czasu tego nieszczęśliwego zdarzenia duch Bony ma się snuć po zamku poszukując resztek swoich skarbów. Kiedy znika, słychać oddalający się stukot kół jej karety. Ludzka wyobraźnia jest nieograniczona, ale te wszystkie opowieści nie mają nic wspólnego z prawdą. — Czy ktoś mi wreszcie łaskawie objaśni – zapytał Wojtuś siląc się na bardzo wielką uprzejmość — kim była królowa Bona i co miała wspólnego z Chęcinami?

— Ależ rycerzu! – przytomnie odparł pan Szpachelka — Naprawdę doceniam twoją szczerość i odwagę. No bo przyznać się, i to przed babcią, że się nie wie kto to była królowa Bona, to jest coś! Czyżbyś nie był na tej lekcji w szkole? — Może i byłem – bąknął zmieszany Wojtuś — ale widocznie miałem jakieś inne ważne sprawy. — OK. No to ci krótko objaśnię. Otóż Bona pochodziła ze znanego włoskiego rodu Sforzów, książąt Mediolanu. Jej matką była Izabela, potomkini starożytnej hiszpańskiej dynastii Aragonów, władającej Neapolem. Sama zaś Bona otrzymała niewielkie księstwa Bari i Rossano w południowej Italii, pełne słońca i ciepła. Po różnych zabiegach swojej matki w tysiąc pięćset osiemnastym roku poślubiła króla Zygmunta Starego i w ten sposób stała się królową Polski. A kiedy król umarł, wyjechała z Polski i wróciła do swoich włoskich księstw. Tak to wygląda w skrócie. — Nie widzę w tym nic ciekawego – odparł Wojtuś wzruszając ramionami — Nic dziwnego, że zupełnie o tym zapomniałem. — No bo nie znasz szczegółów! A one nadają pewien dramatyczny smak tej historii. Zazdrościmy księżniczkom albo królewnom tego, że są księżniczkami albo królewnami. Ale los takich księżniczek często bywał okrutny, szczególnie w tamtych czasach. Ich własna wola zupełnie się nie liczyła, szczególnie jeśli chodziło o małżeństwa. Bona była tutaj świetnym przykładem. Kiedy poślubiła naszego króla Zygmunta miała dwadzieścia dwa lata, a on był od niej starszy o ponad ćwierć wieku, a więc w zasadzie mógłby być jej ojcem, w każdym razie dla niej był starcem. Wyobraź sobie młodą i piękną Włoszkę, która musiała opuścić słoneczną Italię i przenieść się do dalekiego, zimnego i rozległego kraju po to, żeby poślubić staruszka. Czy to nie dramat dla młodej dziewczyny?

— Mimo wszystko nie było jej chyba tak źle w Polsce – stwierdziła babcia pojednawczo — Jednak wywiozła stąd wielkie skarby, o których plotkowała cała Europa. Nie mówiąc już o tym, że była to chyba jedyna królowa Polski, która mogła o sobie powiedzieć, że razem z mężem sprawuje rządy. — Bo to była silna kobieta, świetnie wykształcona i przygotowana do władzy. We Włoszech było to normalne, często bywało że kobiety sprawowały rządy, a nawet dowodziły wojskiem i nikogo to nie dziwiło. Ale w Polsce ówczesnej był to szok. Królowa miała być mężowi posłuszna i miała urodzić następców tronu. Tak widziano jej rolę. No a Bona aniołkiem nie była, potrafiła twardo dopominać się o swoje, a król jej ulegał, tym bardziej że był człowiekiem mało stanowczym i raczej lubił święty spokój. Podobny charakter miał zresztą Zygmunt August, syn Zygmunta Starego i Bony, osławiony król-dojutrek. — No a te skarby Bony były w Chęcinach czy nie? — Nikt nie wie jaka była ich droga, kiedy opuszczały Polskę. Legendy chęcińskie mówią, że jakiś czas złożone były właśnie w tym zamku, ale to są chyba tylko legendy. No dobrze, dość ględzenia, bo nasz rycerz się zanudzi. Chodźmy obejrzeć to i owo. — Wejdziemy na wieżę? – Wojtuś aż podskoczył z emocji. — Oczywiście. Wejdziemy nawet na dwie wieże, bo widzę, że na wysoką wieżę koło dawnej bramy też można wchodzić. W drogę! Zwiedzanie zamczyska było bardzo przyjemne, a z wież rozciągały się we wszystkich kierunkach oszałamiające widoki. Wojtuś był uszczęśliwiony tym bardziej, że mógł sobie oglądać do woli rozległe krajobrazy. — W średniowieczu zamek był położony w okolicy raczej bezpiecznej, w każdym razie z dala od głównych traktów – objaśniał pan Szpachelka — dlatego na przykład kiedy w Krakowie wybuchła zaraza, twój ukochany

król Jagiełło przysłał tu królową Zofię Holszańską z małym królewiczem Władysławem, aby uchronić ich przed chorobą. — A zachowały się jakieś ślady górnictwa ołowiu, jak na Karczówce w Kielcach? — Jasne. Bardzo dużo jest takich śladów na tych wszystkich wzgórzach dookoła. Nawet na stokach Góry Zamkowej są ślady dawnych szybów górniczych. Swego czasu zasypaną sztolnię górniczą odkryto nawet pod średniowiecznym kościołem świętego Bartłomieja, który stoi pomiędzy zamkiem i miastem. Zagrażała ona murom kościoła, dlatego w dziewiętnastym wieku sprowadzono do Chęcin geologa, który opisał to znalezisko. Kto wie, może właśnie ta sztolnia stała u narodzin opowieści o lochach łączących zamek z kościołem, na przykład legendy o złym biskupie Muskacie i mistrzu Marcinie. — Oooo! O Muskacie – zapiszczał Wojtuś — To musi być ciekawe! — No nareszcie coś cię bardzo zaciekawiło. Opowiedzieć? — Jasne że opowiedzieć! Na razie jest bardzo spokojnie i nic się nie dzieje, a mnie trochę zaczyna brakować… — Zanurzenia się w historii? Lepiej się przeżegnaj i spluń za siebie trzy razy, żeby nie spotkały nas żadne przygody w rodzaju tej na Karczówce. Weź pod uwagę, że pilnuje nas tutaj babcia, a nie wiem jak pani Alicja zareagowałaby na jakieś tajemnicze wędrówki po przeszłych czasach. — No to przynajmniej poproszę o legendę! — Już służę. Otóż niejaki mistrz Marcin na polecenie biskupa Muskaty zaprojektował i zbudował zamek w Chęcinach. Tuż przed zakończeniem budowy zawalił się jednak dach zamkowej kaplicy. Porywczy biskup wpadł w szał i zapowiedział Marcinowi, że zapłaci za jego pracę dopiero wówczas, gdy ten wykuje w skale loch łączący zamek i kościół świętego Bartłomieja. Było to zadanie niewykonalne, jako że biskup dał

Marcinowi termin trzech miesięcy na jego realizację. Którejś nocy przyszedł do budowniczego diabeł i zaproponował mu wykucie lochu w zamian za duszę pierwszego, który przejdzie nowy korytarz. Tej samej nocy przyśnił się Marcinowi tabun koni pędzących wprost na niego przez chęcińskie wzgórze, nagle jednak przewodnik stada zatrzymał się, spojrzał figlarnie i odwrócił się muskając Marcina ogonem. Wieczorem następnego dnia mistrz Marcin podpisał cyrograf, a diabeł szybko wywiązał się ze swej obietnicy i wkrótce loch był gotowy. Aby nikt nie podejrzewał Marcina o diabelskie konszachty rozpowiadał on, że wynajął do wykuwania korytarza kamieniarzy z Karczówki. W dniu, w którym upływał termin wyznaczony przez biskupa zapowiadała się wielka uroczystość. Muskata, któremu żal było rozstać się ze skrzynką cennych monet zapytał Marcina czy aby przejście na pewno jest bezpieczne. Budowniczy odparł, że korytarzem mogą przechodzić nie tylko ludzie ale również konie. Na dowód wziął najpiękniejszego rumaka z biskupiego zaprzęgu i wszedł z nim do lochu. Kiedy zbliżał się już do wyjścia zgasił łuczywo i zdzielił konia batem. Rumak pognał do przodu, a diabeł, który czekał w kruchcie u wylotu tunelu na swą zdobycz natychmiast złapał konia i odleciał. Dopiero na zewnątrz zorientował się, że trzyma końską grzywę i wypuścił ze szponów przerażone zwierzę. Podobno odtąd można u podnóża zamku zobaczyć galopującego białego konia. — No fajna opowieść, chociaż trochę szkoda tego konia. — Cóż, legendy bywają okrutne. Nic na to nie poradzimy. Takie już były przekazywane z pokolenia na pokolenie. — Panie Anatolu – Wojtuś uważnie przyglądał się widokom z wieży — Tam za lasem widzę jakąś dziwną pomarańczową poświatę. Co to może być?

— To chyba jakieś refleksy zachodzącego słońca – stwierdził stanowczo pan Szpachelka po krótkiej analizie zjawiska — Ale rzeczywiście wygląda to dziwnie. Tam są łąki nad rzeką Nidą, jak mi się zdaje, i to chyba nawet w miejscu dawnego mostu. — Tego który załamał się pod ciężarem skarbów królowej Bony? — Nawet nie myśl o żadnych cudach, przyjacielu! Schodzimy. Tylko powoli, bo w głowie może się zakręcić. Na dole zajrzymy jeszcze do skarbca. — Więc jednak był tu skarbiec? – Wojtuś żartobliwie pogroził panu Szpachelce — Nic pan nie mówił. Tam schowano skarby królowej Bony? — Nie, nie, nie. Ta nazwa nie ma związku z królową tylko z czasami znacznie wcześniejszymi. Otóż są przypuszczenia, że w tysiąc trzysta osiemnastym roku, kiedy zamek był już własnością Łokietka, arcybiskup gnieźnieński Janisław ukrył tutaj skarbiec katedry w Gnieźnie. Po prostu obawiał się najazdu krzyżackiego i chciał go umieścić w bezpiecznym miejscu. Oto cała tajemnica. A teraz skarbcem nazywa się ten budynek tuż koło wschodniej wieży, z której już prawie zeszliśmy. Widzę, że ta budowla też została ładnie wyremontowana. Skarbiec okazał się bardzo efektownie urządzonym budynkiem, z widokiem na wysokie dolne pomieszczenie, w którym znajdowały się skrzynie wypełnione czymś, co wyglądało na kosztowną biżuterię, srebrne naczynia, monety i inne tego typu przedmioty pożądania. — To są oczywiście repliki – stwierdził fachowo pan Szpachelka — Ale i tak bardzo fajnie to wygląda i robi wrażenie, nieprawdaż? — Prawdaż, prawdaż – oznajmiła babcia, która zwiedziła już cały zamek — Mam nadzieję, że nic zagadkowego nie spotkało was na wieży? Spójrzcie na mnie. Obydwaj! — Ależ skąd! – zakrzyknęli chóralnie badacze przeszłości.

— Zdaje się, że niedługo będą zamykać bramę, więc pożegnajcie się z zamkiem czule. Na pewno jeszcze tu wrócimy. Może jutro panie Anatolu? — Dla mnie zamczysko przestało być dzisiaj dojutrkiem – stwierdził pogodnie pan Szpachelka — Jestem pod pełnym urokiem tego wspaniałego miejsca. No cóż, skoro trzeba to wracajmy. — Nadal nie wiem, czy królowa Bona miała coś wspólnego z Chęcinami czy nie – Wojtuś westchnął ciężko — Czy ktoś mi łaskawie to wyjaśni? — A nie mówiłem ci o tym? – zdziwił się pan Szpachelka — Otóż jak wiesz, Chęciny były ośrodkiem dużego i bogatego okręgu, tak zwanego starostwa chęcińskiego. Każde starostwo przynosiło jakieś dochody, które wpływały do kasy Królestwa. No i właśnie część dochodów starostwa chęcińskiego tradycyjnie, od czasów średniowiecza, przeznaczona była na utrzymanie wdów królewskich. A więc Chęciny, a zwłaszcza dochody z nich płynące, były dla Bony ważne po śmierci jej męża, króla Zygmunta Starego. Ale wcale nie musiała wiedzieć gdzie te Chęciny leżą, bo otrzymywała stąd tylko pieniądze, dzięki którym mogła żyć na odpowiednim poziomie. W końcu była to jednak królowa. — No dobrze, chociaż trochę to nudne. — Ale za to prawdziwe. Prawda jest zawsze trochę nudna, podobnie jak praca. A jednak ani bez pracy, ani bez prawdy nie możemy się obejść. — Pięknie powiedziane panie Anatolu – uśmiechnęła się babcia — Jestem dokładnie tego samego zdania. Kiedy znaleźli się z powrotem na rynku, słońce zbliżało się już do horyzontu, oblewając miasto i zamczysko ciepłym miodowym blaskiem. — Szkoda, że nie zobaczymy Białej Damy – westchnęła babcia — Ale trudno, nie wszystko na raz. Zresztą, w Chęcinach jest dużo więcej

ciekawych miejsc. Jest średniowieczny klasztor franciszkanów, klasztor sióstr klarysek, jest synagoga z szesnastego wieku, a w najstarszej zachowanej kamienicy z tego samego okresu, tak zwanej Niemczówce, mieści się dzisiaj muzeum. Trzeba by chodzić cały dzień, żeby to wszystko zwiedzić. — A może pojedziemy na chwilę nad Nidę? – rzucił Wojtuś od niechcenia. — Myślisz zapewne o tej tajemniczej pomarańczowej poświacie – pan Szpachelka zmarszczył brwi — Nie wiem czy to dobry pomysł. — Ależ nie. Wcale nie myślę o poświacie. — O czym wy mówicie, drodzy panowie? – zainteresowała się babcia. — Nic, nic! Takie tam! – chóralnie odpowiedzieli badacze historii. — No ale w sumie… – babcia zastanowiła się przez chwilę — Nigdy nie byłam nad Nidą, a to podobno bardzo piękna rzeka. Może więc spojrzymy chociaż przez moment? — No dobrze – zgodził się z ociąganiem pan Szpachelka, który trochę się bał sprzeciwiać pani Alicji, z czego w tym wypadku Wojtuś był bardzo zadowolony — W takim razie musimy pojechać starą drogą obok siódemki. Przejechali tym razem po zachodniej stronie Góry Zamkowej, gdzie był wielki parking dla turystów. Za parkingiem droga zaczęła opadać w dół, a później asfalt się skończył i dalej wiodły tylko płytsze i głębsze koleiny. — Pamiętam, że była tutaj droga asfaltowa – zdumiał się pan Szpachelka — Co się stało? Przecież nie rozebrali jej w związku z budową nowej siódemki. Na szczęście mój kochany samochodzik, wierny towarzysz podróży, nie takie trudności już pokonywał. — Aha – wydukał Wojtuś, który pilnie przyglądał się widokom i zauważył, że od pewnego czasu wszystko dookoła zabarwione jest pomarańczową poświatą.

Dotarli do niewielkiego lasku, a zaraz za nim do brzegu rzeki, która toczyła swoje wody bystro, szeroko rozlewając się po łąkach. Nie było możliwości dalszej jazdy, toteż pan Szpachelka skręcił w bok i stanął, żeby wszyscy mogli wysiąść i rozejrzeć się. Gęste chaszcze kłębiły się na obydwu brzegach, a tuż obok widać było pogrążone w wodzie przęsła drewnianego mostu, sterczące w górę drewniane podpory, połamane belki wystające z szybkiego nurtu, obraz jakieś nielichej katastrofy. — Jaka piękna rzeka, jaka dzika, jaka pierwotna! – zachwycała się babcia — Nie przypuszczałam, że Nida jest taka szeroka! Zobaczcie! Woda zniosła most. — Nie uważasz Wojtusiu, że coś jest nie tak? – szepnął do ucha pan Szpachelka — Pamiętam Nidę jako niewielką rzeczkę, a tutaj ma prawie szerokość Wisły. No i ten krajobraz! Poza tym daję sobie uciąć rękę, że wiodła tędy porządna asfaltowa szosa i był betonowy most. Nie podoba mi się to! Oczywiście jest pięknie, ale co będzie dalej? W tym momencie, zanim Wojtuś zdążył cokolwiek odpowiedzieć, usłyszeli huk, trzask, chwilę ciszy, a później jakiś kobiecy głos zaczął wykrzykiwać cienkim dyszkantem, z wielką szybkością niezrozumiałe słowa. Po chwili odezwał się męski głos, ale natychmiast zagłuszył go ten kobiecy, ze zdwojoną siłą i szybkością. W końcu słychać było tylko głośny jazgot. — Co to? Jakiś wypadek? – przestraszyła się babcia — Chodźmy tam! Może ktoś potrzebuje pomocy! I nie czekając pobiegła w górę drogi, skąd dochodziły straszne i niepokojące odgłosy, a za nią dreptali posłusznie pan Szpachelka i Wojtuś, pełni nienajlepszych przeczuć. W niewielkim zagłębieniu pośród bujnych krzewów ujrzeli wielki wóz i leżące obok drewniane koło. Wóz nakryty był skórą, spod której wyglądała leciwa kobieta w czepcu na głowie,

nieustannie rugająca stojącego przed nią człowieka, który zapewne był woźnicą i kierował wozem. Cztery białe konie ciągnące ten dziwny pojazd spokojnie skubały trawę, korzystając z chwili wypoczynku. — Chyba znaleźliśmy się w innej rzeczywistości – mamrotał sławny archeolog — Żeby tylko pani Alicja nie doznała zbyt wielkiego szoku. — Ale w jakim języku ona mówi? – szepnął Wojtuś — Nic nie rozumiem. — Wydaje mi się, że po włosku – jęknął pan Szpachelka — Nie chcę nawet myśleć kto to jest. — A ja chyba wiem… — Tylko nie mów tego głośno. Tymczasem babcia nie zastanawiając się ani chwili podbiegła do dziwnego pojazdu, który wyładowany był wielkimi skrzyniami, kuframi i dziesiątkami różnych drobiazgów. Pan Szpachelka i Wojtuś nie widzieli innego wyjścia jak tylko pobiec za nią. Kiedy woźnica dostrzegł całą trójkę, obrzucił ich wzrokiem pełnym strachu i paniki, wybałuszył oczy i szybko przeżegnał się trzy razy. Z wozu wyjrzała leciwa rozwrzeszczana dama w czarnych koronkowych sukniach, z włosami szczelnie schowanymi pod wielki czarny czepiec. Widocznie wrażenie było piorunujące, bo dama od razu zamilkła i tylko przerzucała wzrok z babci na pana Szpachelkę, z pana Szpachelki na Wojtusia. — Mamma mia! Che diavolo! – wyszeptała po chwili drżącym głosikiem i, tak jak woźnica, przeżegnała się trzy razy — Chi siete? Kim jesteście? – dodała po polsku, ale z wyraźnym obcym akcentem. — Babcia…, to znaczy pani Alicja, Wojtuś i ja, czyli Anatol Szpachelka – przedstawił całą trójkę sławny archeolog, siląc się na spokój, chociaż głos drżał i załamywał się w każdym słowie.

— Pierwszy raz słyszę takie dziwne przezwiska – dama powoli odzyskiwała pewność siebie, widząc strach i zakłopotanie pana Szpachelki — A nie jesteście jakimś pomiotem diabelskim? Dziwne są wasze szaty, więc chyba z dalekiego kraju przyszliście. A może w mojej Italii taka moda nastała? Wybaczcie, nie jestem na bieżąco. — My… tak podróżujemy – bąknął Wojtuś patrząc z niepokojem na babcię, która nie mogła wydobyć głosu ze ściśniętego gardła, tylko wytrzeszczała oczy i łapała powietrze jak ryba. — Ty jesteś Wojtuś, czyli Wojciech. Adalberto w moim języku ojczystym. Alice, Anatolio i Adalberto, ładna mi trójka komediantów w dziwnych strojach. A wiecie kim ja jestem? – zapytała dama groźnie. — Ja wiem – pan Szpachelka głośno przełknął ślinę, zerwał z głowy kapelusz i ukłonił się dwornie, prawie do samej ziemi — Jesteś Bona Sforza, królowa Polski, księżniczka Bari i Rossano. Na te słowa babcia przeniosła wytrzeszczone oczy na pana Szpachelkę. — Czy… czy to jest jakiś film? – wydukała i dodała z nadzieją — Kręcą tutaj film? — Oh mio Dio! – wrzasnęła Bona piskliwym głosikiem — Co ta kobieta wygaduje? I w ogóle jak ona wygląda? Co to za suknie? A może wy jesteście wędrowną trupą komedii dell’arte, co to teraz w moim ukochanym Neapolu rozkwita? Ale tutaj, w Polsce? A w ogóle w twoim wieku moja droga wypada przykrywać włosy jakimś czepcem! I ta kolorowa suknia! Przecież to jakiś upadek obyczajów. Terribile! Terribile! Nieustający potok wymowy spowodował, że babcia najpierw się przestraszyła, później poczerwieniała aż po czubki uszu, wreszcie widać było, że zaczęła w niej wzbierać wściekłość. — Chyba musimy wkroczyć, bo będzie niedobrze – szepnął pan Szpachelka do Wojtusia.

Na szczęście furia królowej na chwilę zwróciła się w kierunku biednego woźnicy. — Co tak stoisz jak kołek? – zapiała — Biegnij do zamku po pomoc, bo nas tu noc zastanie! A żywo bo każę wychłostać! Woźnica ukłonił się niezdarnie i wziął nogi za pas, pozostał po nim tylko tuman kurzu. A Bona przeniosła na powrót wściekłe spojrzenie na babcię i już otwierała usta, aby wykrzyczeć kolejne uwagi. Nie przewidziała jednak, że tym razem trafiła na godną siebie przeciwniczkę. — Ja jestem z komedii dell’arte? – babcia podparła rękami biodra i widać było, że przelewa się w niej wściekłość — Spójrz lepiej na siebie, królowo. Założyłaś nie wiem ile sukien, wszystkie czarne jak noc, włosy schowałaś pod jakimś koszmarnym czepkiem, wyglądasz jak chodzący obraz nieszczęścia. Ja przynajmniej nie poddaję się i staram się żyć pełnią życia, ubieram kolorowe sukienki i gwiżdżę na to, czy innym się to podoba czy nie! — Jestem wdową – bąknęła Bona, która zupełnie osłupiała po tym słownym ataku babci i nie wiedziała jak się zachować, bo nigdy żadna kobieta nie odważyła się jeszcze tak bezczelnie nakrzyczeć na królową. — Król Zygmunt odszedł osiem lat temu, królowo! Może już czas zakończyć żałobę i na powrót zacząć żyć! Jesteś piękną kobietą, a w tych wszystkich sukniach wyglądasz na starą babę, która ma co najmniej sto lat! — Chyba już nic nie poradzimy – szepnął pan Szpachelka zbielałymi ze strachu wargami —Wejść między dwie kobiety dyskutujące o modzie, to tak jakby położyć się na ulicy przed walcem drogowym. Potem zaczął się dyskretnie rozglądać za jakimiś zaroślami, w które można by czmychnąć w razie zaognienia konfliktu. Tymczasem jednak nastąpiło coś zupełnie nieoczekiwanego. Bona zmarszczyła brwi i spojrzała na babcię uważnie.

— Naprawdę uważasz Alice, że jestem jeszcze piękna? – zapytała cicho. — Oczywiście! – zawołała babcia — Zdejmij czepek królowo. O tak! Masz wspaniałe włosy, trochę przyprószone siwizną, ale to ci tylko dodaje uroku. Trzeba je tylko uwolnić spod tych okropnych czepców, rozpuścić, może założyć na nie jakiś modny kapelusz, albo przyozdobić sznurami korali. — Nie wiem czy nie byłaby to zbytnia ekstrawagancja – zaszczebiotała Bona niepewnie — Chociaż z modą jestem na bieżąco, bo moje serdeczne przyjaciółki cały czas przysyłały mi z Italii wskazówki o najnowszych krojach sukni i czepków. Kiedy jako młoda dziewczyna i świeżo poślubiona małżonka króla Zygmunta wjeżdżałam do Krakowa, wśród wielu budziłam zachwyt swoimi kolorowymi strojami. Ale równie wielu patrzyło na mnie z oburzeniem sądząc, że taka swoboda nie przystoi polskiej królowej. Pod tym względem to bardzo zacofany kraj. — No i dlaczego się tym przejmujesz, królowo? Słuchaj tylko tych, którzy są tobą zachwyceni! A poza tym czasy się zmieniają i ci, którzy cię krytykowali, pewnie już inaczej patrzą na modę. — Z pewnością masz rację, moja droga Alice – powiedziała Bona ciepło, obejmując babcię ramieniem — Jaka szkoda, że nie znałam cię wcześniej! Uczyniłabym cię ochmistrzynią mojego dworu. Niestety, już za późno! Wracam do mojej słonecznej Italii, wreszcie po latach zobaczę mój ukochany Neapol, urocze Bari i słodkie Rossano. — Będziesz tu mądry? – szepnął do Wojtusia pan Szpachelka — Dopiero co wzięły się za łby i wydawało się, że mogą się wzajemnie pozabijać za suknie i czepki. A teraz są najlepszymi przyjaciółkami i słodko sobie gawędzą. A propos. Zniknął nasz samochód! Zauważyłeś? — Zniknął, bo jesteśmy w innych czasach – spokojnie odszepnął Wojtuś

— To przecież logiczne. Kiedy wrócimy do naszych czasów, samochód będzie stał tam, gdzie go zostawiliśmy. — Właśnie! A jak my wrócimy? — Spokojnie, coś się wymyśli. Tymczasem wrócił wylękniony woźnica w towarzystwie dwóch kołodziejów z zamku, zaopatrzonych w niezbędne narzędzia. Wszyscy natychmiast zabrali się do naprawy roztrzaskanego koła. Królowa wygramoliła się z wozu, a później przechadzała się po łące w towarzystwie babci. Rozprawiały o modzie, sukniach i obyczajach, polskich i włoskich, zaśmiewały się i troszkę plotkowały, a Bona zwracała się do babci per „moja droga Alice”. Wojtuś i pan Szpachelka nieśmiało dreptali za obiema paniami i byli zbyt zakłopotani, żeby wtrącić się do rozmowy, a zresztą nawet nie wypadało. W końcu babcia gawędziła z samą królową Polski. Ale w jakimś momencie Bona zwróciła na nich swoją królewską uwagę. — Czym się zajmujesz Anatolio? – zagadnęła życzliwie — Wyglądasz na człowieka obeznanego z naukami. — Jestem archeologiem – wybąkał pan Szpachelka, nieco zaskoczony i speszony. — Archeologiem! Wprawdzie nie wiem co to może oznaczać, ale budzi szacunek. A gdzie takich rzeczy nauczają? — Ja studiowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim… to jest w Akademii Krakowskiej, Wasza Królewska Mość. — W Akademii Krakowskiej! – uradowała się Bona — To szacowny uniwersytet, najlepszy w tej części Europy. Bardzo to chwalebne Anatolio. A ty, mój mały Adalberto? Pobierasz nauki? — Tak, tak – wydukał Wojtuś i spłonął rumieńcem — Uczę się w szkole.

— To pięknie! – rozpromieniła się królowa — Pamiętaj Adalberto, że wiedza to klucz do lepszego życia i do szczęścia. Ja uczyłam się niegdyś od najlepszych, moja Italia to w końcu kraj najstarszych uniwersytetów. Wychowywali mnie najznamienitsi członkowie Akademii Neapolitańskiej, ale ja najbardziej czule wspominam mojego ukochanego pedagoga Chryzostoma Colonnę. Jakież on mi wystawił świadectwo po latach nauki! Napisał: „umie na pamięć cztery księgi Wergiliusza, dużo dzieł włoskich, a także poezje Petrarki, pisze i wysławia się w sposób niezwykle uczony”. Ha! – Bona otarła łzę — Jakież to były czasy. W Polsce niestety wielu nie rozumie potęgi nauki i wiedzy. Pamiętaj Adalberto, nauka zaprowadzi cię do doskonałości. — Jasne… Wasza Królewska Mość – odparł Wojtuś i ziewnął dyskretnie. — A może pojedziesz ze mną do Italii, moja droga Alice? – Bona zwróciła się z nagła do babci — Na niczym nie będzie ci zbywało. No i będziesz mogła zapomnieć o srogich zimach i okropnych śnieżycach. — Jestem zaszczycona propozycją, królowo, ale muszę się opiekować tymi dwoma panami – wskazała na Wojtusia i pana Szpachelkę, którzy nie wiedzieli co na to odpowiedzieć, więc grzecznie dygnęli. — No tak. Szkoda! – westchnęła królowa — Ale rozumiem, bo wiem, że mężczyźni nie poradzą sobie bez nas. — Moi drodzy panowie – zwróciła się do zakłopotanych badaczy babcia — Może pomoglibyście zacnym kołodziejom przy naprawie koła? Drodzy panowie nie widzieli innego wyjścia, jak tylko grzecznie się ukłonić i podreptać w stronę wozu, a królowa i babcia spacerowały dalej po nadnidziańskich błoniach, zaśmiewając się i gawędząc. — Wyobraź sobie, moja droga Alice, że kiedy przybyłam do Krakowa, istniało w nim towarzystwo „opilców i ożralców”, założone przez dworzan mojego świeżo poślubionego króla Zygmunta – śmiała się Bona — Rej

w nim wodził Andrzej Krzycki, znamienity historyk. A byli to rozpustnicy, którzy bimbali sobie ze wszystkiego, intrygowali gdzie się da, no i zgodnie z nazwą mogli pożreć wszystko i napoić się niezmierzonymi ilościami piwa i wina. Zadziwili mnie, bo nie przypuszczałam, że takie rzeczy spotkam w tym wielkim i zimnym kraju, a takie obyczaje bliższe są raczej mojej Italii. — A dlaczego wracasz do Bari, królowo – dopytywała babcia — Źle ci w Polsce? — Nikt mnie tu już nie rozumie – odparła Bona ponuro — Nawet mój własny syn, Zygmunt August. A ja zostałam wychowana dla władzy, a jeżeli nie mogę rządzić, to nic tu po mnie. Ale dosyć tych smutków. Mówisz zatem, że modne są teraz suknie w kolorowe kwiaty? A czepki? Kolorowe czy białe? Panie rozmawiały w najlepsze, a tymczasem wóz został naprawiony. Woźnica bał się przerywać królowej konwersację i za wszelką cenę starał się, aby ktoś inny zaniósł jej wiadomość. O dziwo pan Szpachelka również się ociągał i tylko spoglądał błagalnym wzrokiem na Wojtusia. — No dobrze! Pójdę – stwierdził Wojtuś z ciężkim westchnieniem. Misja przebiegła nadspodziewanie gładko i po chwili Bona już gramoliła się z powrotem na wielki wóz. Później zaczęła czegoś szukać wśród niezliczonych skrzyń, kufrów i kuferków, aż wreszcie usiadła na swoim wygodnym siedzisku. W ręku trzymała wielkie zwierciadło w kunsztownej srebrnej oprawie. Przeglądała się w nim co rusz to poprawiając włosy. — Zwierciadło to dar mojej kochanej matki, księżnej Izabeli Aragońskiej – powiedziała widząc pełne ciekawości spojrzenie pana Szpachelki

— Mam głęboką nadzieję, że kiedy przyjdzie mój czas, spocznę przy niej w moim ukochanym Neapolu, w sławnym kościele San Domenico Maggiore. Moja droga Alice, masz rację. Chociaż mam swoje lata to zachowałam jeszcze dużo wdzięku i uroku! A później nastał czas pożegnań. Bona serdecznie uściskała „swoją drogą Alice” zapewniając, że zawsze będzie ją miała w pamięci. W podarunku babcia otrzymała inne zwierciadło, mniejsze ale również kunsztownie wykonane. Na koniec królowa podała łaskawie rękę do pocałowania panu Szpachelce i Wojtusiowi, życząc im sukcesów w zdobywaniu wiedzy. — A pozostałe dwadzieścia trzy wozy już pojechały? – zapytał z głupia frant Wojtuś, powodując lekką konsternację królowej. — Jakie dwadzieścia trzy wozy? – zapytała zdziwiona. — No… wozy ze skarbami. — Kochany Adalberto. Nie wierz w te bajki. Rozpuszczają takie wieści moi wrogowie, których w Polsce nie brakuje. Wyjeżdżam tylko tym jednym wozem, a jest na nim tylko to, co należy do mnie – stwierdziła dumnie Bona — Proszę was jeszcze o jedno: ani słowa nikomu o moim pobycie w Chęcinach. Nikt nie może wiedzieć, że wyjeżdżam właśnie tędy! A ja musiałam jeszcze raz zobaczyć ten uroczy zamek i te piękne krajobrazy. Zgoda? Urok tego miasta zabiorę z sobą do Italii. — Zgoda! – potwierdzili chóralnie zagubieni w czasie podróżnicy. Woźnica wskoczył na swoje siedzisko, zaciął batem i konie ruszyły. — Arrivederci! Arrivederci Alice! – wołała Bona, która wychyliła się jeszcze raz aby pożegnać swoją przyjaciółkę — Będę o tobie pamiętać! Ty też o mnie pamiętaj, a kiedy zapragniesz mnie zobaczyć, przyjedź do Chęcin. Mój duch zawsze tu będzie! Arrivederci ragazzi!

Chybotały się latarnie zawieszone na wozie, aż wreszcie wszystko przykrył tuman kurzu. Zapadał zmrok i pan Szpachelka bacznie rozglądał się dookoła w poszukiwaniu samochodu. — No i w których jesteśmy czasach? – jęknął — Wróciliśmy już do siebie? — Spokojnie panie Anatolu – uśmiechnął się Wojtuś — Pomarańczowa poświata zniknęła razem z wozem królowej. — Jest moje autko! – krzyknął radośnie sławny archeolog — Jesteśmy uratowani! — Co ma być to będzie, panie Anatolu – westchnęła łagodnie babcia — Ach jaka cudowna ta królowa Bona. Szkoda że nie mogła zostać dłużej. Tak wspaniale nam się rozmawiało. A właściwie gdzie my jesteśmy? – rozejrzała się, jakby właśnie ktoś ją obudził z głębokiego snu. — Zdaje się, że babcia jest jeszcze w czasach królowej Bony – stwierdził trzeźwo Wojtuś — Jedźmy już, może w drodze się obudzi. — Co to jest? – zapytała babcia ze zdziwieniem, oglądając samochód pana Szpachelki — Gdzie jesteśmy? Gdzie jest moja droga Bona? — Babciu, Bona już odjechała do Włoch – tłumaczył Wojtuś, który zaczął się niepokoić, że czar tego spotkania w dawnych wiekach trwa zbyt długo — Jesteśmy już u siebie, pan Szpachelka zaraz uruchomi samochód i pojedziemy do Łutowca. — Dokąd? Aha! Do Łutowca – babcia przejrzała się w zwierciadle i poprawiła włosy — No to jedźmy, już prawie ciemno. A dlaczego ty jesteś taki wylękniony chłopcze? Wyluzuj, wracamy do domu. Piękne to zwierciadełko. Wojtuś odetchnął z ulgą. Babcia wróciła. Trochę oszołomiona i rozmarzona, ale jednak. Przejeżdżali przez Chęciny w stronę zatłoczonego rynku, gdzie właśnie rozpoczynał się koncert na pożegnanie wakacji.

— Chętnie posłuchałbym co tu będą grać, ale już chyba wszyscy jesteśmy trochę zmęczeni – pan Szpachelka jechał powoli i ostrożnie, aby nie spowodować jakiejś kolizji — Zobaczcie jak pięknie jest oświetlony zamek! Teraz widać, że naprawdę panował nad miastem. — Panie Anatolu, proszę się zatrzymać – Wojtuś złożył błagalnie ręce — Możemy trochę popatrzeć na ten wspaniały widok? — Jasne – ochoczo i z wielkim zadowoleniem stwierdził pan Szpachelka — Właśnie miałem to zaproponować. Zrobię przy okazji parę fotek. — A właściwie jak zakończyła się historia Bony? – zapytała babcia, ciągle odrobinę zamyślona. — Właśnie – rzucił Wojtuś — też chciałem o to zapytać. — Skończyła się dosyć smutno – pan Szpachelka spojrzał uważnie na babcię — No i nie wiem, czy wam o tym teraz opowiadać… — Przecież i tak się dowiemy. — Racja. No to wam opowiem. W Polsce pożegnano ją co prawda chłodno, ale w drodze powrotnej przyjmowano królową wspaniale. Najpierw w Wiedniu, potem w Padwie i Wenecji. Stamtąd do Bari popłynęła już statkiem. W rodowym księstwie wszyscy ludzie witali ją z niekłamanym entuzjazmem i radością. Tam naprawdę ją kochano. Była zresztą władczynią sprawiedliwą i wiele zrobiła dla pomyślności poddanych. Niestety pieniądze, które wywiozła z Polski obróciły się, jak w bajce, przeciwko niej. Wielką sumę pożyczyła władcy Neapolu Filipowi Drugiemu, w chwilach zagrożenia tego miasta przez najazd francuski. Długu tego nigdy nie zwrócono i stąd pojęcie „sumy neapolitańskie” stało się przysłowiowym synonimem długu niemożliwego do odzyskania. A później zawistni i chciwi ludzie sfałszowali testament Bony i w końcu doprowadzili do jej otrucia, rok po powrocie z Polski. — Ach mój Boże! – zapłakała babcia — Cóż za nieszczęśliwa kobieta.

— Wielu przodków Bony z rodu Sforzów pożegnało się w ten sposób z życiem. Była to zresztą popularna metoda eliminowania przeciwników, stosowana w całej Italii. — Spoczęła w Neapolu, tak jak sobie życzyła? — Niestety, nie uszanowano woli Bony. Chciała spocząć obok swojej matki, Izabeli Aragońskiej, w kościele San Domenico Maggiore, który teraz jest trochę na uboczu, ale kiedyś był jednym z centralnych punktów Neapolu. Jest tam czterdzieści pięć sarkofagów członków starej dynastii Aragonów, ustawionych wysoko nad nawą, na emporach. Rzeczywiście ten widok sprawia niesamowite wrażenie. Ale Bonę ostatecznie pochowano w kościele świętego Mikołaja w jej ukochanym Bari. Ma dzisiaj bardzo ładny nagrobek w zaszczytnym miejscu, za wielkim ołtarzem. — Oglądał pan ten nagrobek, panie Anatolu? – zapytał Wojtuś z nieukrywaną ciekawością. — Tak, byłem kiedyś w Bari, obejrzałem nagrobek polskiej królowej i złożyłem pod nim wiązankę biało-czerwonych kwiatów. Niech Bona wie, że do dzisiaj pamięta się o niej w dalekiej Polsce. — Dziękuję panie Anatolu – szepnęła babcia ocierając łzy. — Nie ma sprawy – skromnie odparł wielki archeolog — Czułem, że jestem to winien naszej największej królowej. — Patrzcie! – zawołał Wojtuś — Na murach zamku tańczy Biała Dama! — Więc jedna Biała Dama dzisiaj pracuje – z przekąsem stwierdził pan Szpachelka i z największej kieszeni swojej słynnej kamizelki wydobył wielką lornetkę — Zobaczmy! — No i co? No i co? — Sam popatrz – pan Szpachelka podał lornetkę Wojtusiowi, a na jego twarzy widać było wielkie zdziwienie. — I co tam widzisz Wojtusiu? – dopytywała zaintrygowana babcia.

— Co widzę? Ta Biała Dama jest jakoś dziwnie podobna do królowej Bony. I wcale nie jest biała. Ma suknię w bajecznie kolorowe wielkie kwiaty. Tylko czepek ma biały. I macha do nas ręką! — Nie wierzę! Pokaż! — Rzeczywiście! – rozczuliła się babcia — Wygląda identycznie jak moja droga Bona! A najważniejsze, że posłuchała swojej Alice w kwestii mody. — Było smętnie, ale koniec wycieczki jest słodki i optymistyczny – stwierdził pan Szpachelka z wielkim zadowoleniem — Zapraszam do Łutowca! Usadowili się już wygodnie w samochodzie, kiedy na masce usiadł gołąb. Trzymał w dziobie coś ciemnego. Po chwili figlarnie przekrzywił łepek i odleciał, zostawiając to coś tuż przed szybą. — No nie! – pan Szpachelka błyskawicznie wyskoczył na zewnątrz, dłuższą chwilę przyglądał się podarunkowi gołębia, a potem zabrał go i z ogłupiałą miną usiadł za kierownicą. — Co to? – zapytał Wojtuś — Jakaś przesyłka przyniesiona przez gołębia pocztowego? — W pewnym sensie masz rację chłopcze – pan Szpachelka spojrzał na Wojtusia szklanymi oczami — To jest, jak mi się wydaje, czarny czepek królowej Bony. Jestem nawet pewien, że to ten czepek. Przyjrzałem mu się dokładnie, kiedy królowa przechadzała się po łąkach z panią Alicją. — Tak! To ten czepek – fachowo oceniła babcia — Kochana Bona! Posłuchała rad oddanej przyjaciółki i postanowiła żyć kolorowo. — Niewiele z tego pojmuję, ale nie będę się daremnie katował próbami rozgryzienia tej sytuacji – stwierdził pan Szpachelka tonem pełnym rezygnacji — Historia jest tak pogmatwana i zaskakująca, że nigdy nie dotrzemy do większości zakamarków, które przed nami ukrywa.

Popatrzcie, byłem święcie przekonany, że Bona nigdy nie była w Chęcinach i nawet nie wiedziała gdzie to jest. Okazało się, że nie tylko mieszkała w zamku, ale wręcz kochała Chęciny i zachowała je w pamięci do końca. — O tak! – potwierdził Wojtuś. — Do jakiego końca, panie Anatolu? – zapytała babcia filozoficznie. — Właśnie. Czy jest jakiś koniec? — O nie! – zawołał Wojtuś po krótkim namyśle. — Jak by nie było, zapamiętaj chłopcze co ci teraz powiem – pan Szpachelka spojrzał na Wojtusia wzrokiem całkiem poważnym, ale z jakimś figlarnym błyskiem — Możemy rozszyfrowywać po kolei zagadki historii, rozpoznawać tajemnice kosmosu albo naszej pogmatwanej rzeczywistości, dokonywać przełomowych wynalazków i ciągle odkrywać nowe światy. Zgadza się? — O tak! – potwierdził Wojtuś. — Ale nigdy, przenigdy nie pojmiemy skomplikowanej natury kobiet i nigdy nie zrozumiemy ich tajemnic. Jest to obszar wiedzy zupełnie niedostępny naszemu umysłowi. A to właśnie one, czy będzie to matka, babcia, żona czy królowa, nadają życiu sens. — O tak! – potwierdziła babcia, a po chwili dodała głosem sennym i rozmarzonym — Moi drodzy panowie, przed nami jeszcze kilka dni wakacji. Możecie je wykorzystać jak chcecie, odwieźcie mnie tylko do Łutowca, gdzie będę mogła odpocząć i pomarzyć o dawnych dobrych czasach. Zgoda? Pan Szpachelka i Wojtuś spojrzeli na siebie i widocznie obydwaj mieli miny tak głupawe, że parsknęli śmiechem. — Czy powiedziałam coś śmiesznego?

— Droga pani Alicjo – uroczyście odparł pan Szpachelka — Jestem tak wzruszony, że muszę się zatrzymać, aby nie spowodować wypadku. A te kilka dni wystarczy na podróż śladami mojej młodości. Wojtusiu, co o tym myślisz? — A dokąd pojedziemy? — To niespodzianka. Ale będzie ciekawie! To mogę obiecać. — Więc postanowione – babcia smacznie ziewnęła i zapadła w sen, a pan Szpachelka i Wojtuś w szampańskich nastrojach śpiewali wesołe piosenki. — Dokąd pojedziemy? – dopytywał Wojtuś z wypiekami na twarzy. — No dobrze. Uchylę rąbka tajemnicy. Pojutrze obierzemy kierunek Katowice, a po drodze może jeszcze coś odwiedzimy. Wojtuś był tak podekscytowany, że nie mógł słowa wydusić, tylko śmiesznie zapiszczał. Wyjechali z Chęcin i pomknęli w ciemną noc. Bardzo długo żegnały ich dumne wieże zamku, jasno oświetlone, zawieszone w mroku jak gigantyczny obraz oraz tańcząca na murach królowa w bajecznie kolorowej sukni.