34 minute read

jak bardzo popłaca wiara i wytrwałość

Wojtuś i bryły ołowiu na górze Karczówce czyli o tym, jak bardzo popłaca wiara i wytrwałość

Park przedstawiał się pysznie, ubrany w różne odcienie zieleni, którą przetykały barwy zbliżającej się jesieni, żółte, czerwone i brązowe. Na szeroką aleję obsadzoną wielkimi drzewami weszli przez bramę, którą – jak objaśnił pan Szpachelka – w dziewiętnastym wieku przeniesiono z ogrodzenia dawnego cmentarza przy katedrze. Na końcu tej alei, trochę w bok, stało popiersie Stefana Żeromskiego, na które Wojtuś spoglądał z pewnym zdziwieniem, bo ten wizerunek dojrzałego mężczyzny o surowym spojrzeniu nijak nie przystawał do Stefka, który pewnie dalej nudził się w kozie. Przy popiersiu babcia koniecznie chciała sobie zrobić zdjęcie. — Wojtusiu, masz ten swój tablet? — Stań koło babci, a ja was sfotografuję – zaofiarował się pan Szpachelka — W końcu ty też należysz już do miłośników Żeromskiego. Pan Szpachelka uruchomił tablet, wykonał na wszelki wypadek kilka fotografii babci i Wojtusia przy pomniku, a później oczy mu się wyraźnie zaokrągliły i z wielką uwagą zaczął się wpatrywać w ekran. — Tutaj otworzyło mi się jakieś dziwne zdjęcie. W tle widzę katedrę kielecką, ale wszystko wygląda trochę inaczej niż dziś. I ten chłopak na pierwszym planie! Ubrany jak gimnazjalista z dziewiętnastego wieku, w czarny mundur. A dookoła ludzie w ubiorach z tego samego czasu, nawet widzę carskiego policjanta. Co to takiego? – dopytywał zdumiony.

Advertisement

— Jaki ten chłopak podobny do Żeromskiego w czasach szkolnych! Identyczny! – zawołała babcia jeszcze bardziej zdziwiona — Ejże, Wojtusiu! Gdzie ty zrobiłeś to zdjęcie? — Nie wiem co to jest – powiedział Wojtuś drżącym głosikiem, a przez głowę przelatywały mu szybko pomysły, co powiedzieć, co wymyślić — Nie robiłem takiego zdjęcia. Może zaplątało się z Internetu! — No nie wiem. Tutaj wyświetla mi się dzisiejsza data. Tak jakbyś zrobił to zdjęcie dzisiaj. — Tak? – Wojtuś niewinnie zamrugał powiekami, gorączkowo szukając wymówki — To chyba jest jakaś fotografia fotografii. Pewnie gdzieś wisiało takie zdjęcie i spodobało mi się – dodał z ulgą. — No, może! Poza tym niestety bateria się rozładowała. Później się nad tym zastanowimy – stwierdził pan Szpachelka z uśmiechem, ale bacznie przyglądając się Wojtusiowi — Podobno w czasach Żeromskiego w miejscu tego popiersia stała parkowa restauracja, a główną aleję oświetlały latarnie gazowe. — To wszystko prawda – westchnęła babcia — Jaka romantyczna atmosfera musiała tu wtedy panować! Wyobrażacie to sobie? Żeromski spaceruje alejkami ze swoją Ludwinią, a później ze swoją Heleną, wkoło panowie w eleganckich surdutach i cylindrach, panie w jasnych powłóczystych sukniach… — To Żeromski miał dwie dziewczyny naraz? – zapytał Wojtuś mocno zdziwiony, na co pan Szpachelka i babcia jak na komendę parsknęli śmiechem. — No może nie jednocześnie – dukała babcia dusząc się jeszcze ze śmiechu — Najpierw podkochiwał się w Ludwice Borkowskiej, a później jego wielką młodzieńczą miłością była Helena z Zetheimów Radziszewska. Ale cóż, skoro była to siostra jego macochy, poza tym – o zgrozo – była

mężatką! Widocznie Stefanowi trudno było zapanować nad tą namiętnością. Musiała być bardzo silna. „Więc jednak romantyczny Stefek nie wytrwał przy swojej Ludwini, swoim aniele!” – dopowiedział sobie w myślach Wojtuś i pokręcił głową z niedowierzaniem, no i trochę z rozczarowaniem – „Ale koniec końców może to i lepiej? Cóż ona biedna przeżyłaby z wiecznie nieszczęśliwym poetą? Musiałaby chyba dzielić z nim to nieszczęście przez całe życie”. — A ja słyszałem, że w muzeum Żeromskiego jest portret Heleny. Czy to prawda? — Owszem, ale to portret namalowany znacznie później, już wówczas kiedy muzeum istniało. I to na podstawie zapisków Stefana w Dziennikach, bo nie zachowała się niestety żadna jej fotografia. A szkoda, bo z tego co pisał Żeromski wynikało, że była to bardzo piękna kobieta. — Nie wiedziałem babciu, że jesteś taka… romantyczna – stwierdził Wojtuś z powagą, wywołując u pana Szpachelki mały atak kaszlu. — A jestem! Może dlatego zawsze uwielbiałam Żeromskiego. On tak pięknie opisywał miłość… O! A tam po lewej stronie za ulicą, to chyba browar Ludwika Stumpfa! — To ten facet, który wybudował teatr w Kielcach! – wykrzyknął Wojtuś i natychmiast dodał – Czytałem w Internecie! Dlatego nazwali go teatrem Ludwika. Czy on nadal istnieje? — Owszem, istnieje – zaszczebiotała babcia, rozpromieniona i najwyraźniej dumna z wiedzy swojego wnuka – Tylko nosi teraz imię Stefana Żeromskiego, który zresztą często tam biegał na różne przedstawienia i koncerty. „Więc jednak spełniło się twoje marzenie. Ozłociłeś te mury blaskiem swojego imienia!” – wyszeptał Wojtuś do samego siebie, myśląc cieplutko o Stefku – „Ty to masz szczęście, chociaż starałeś się być taki nieszczęśliwy”.

Tymczasem pan Szpachelka coraz uważniej przyglądał się Wojtusiowi, jakby zaczął podejrzewać, że mały rycerz miał jednak jakieś przygody, którymi nie chce się z nim podzielić. Ale Wojtuś nic sobie z tego nie robił, a przynajmniej sprawiał takie wrażenie. Przechodzili właśnie obok wielkiego stawu, po którym niegdyś pływały łódki z romantycznymi paniami w powłóczystych sukniach i panami w cylindrach. Jeszcze wcześniej stał tam młyn, a staw był pełen ryb, które zasilały biskupi stół w pałacu. — Tutaj każde miejsce ma swoją ciekawą historię – bajdurzył pan Szpachelka, ni to do siebie, ni to do Wojtusia – Na przykład tam pod murem dawnego pałacowego ogrodu włoskiego był browar, a wodę do browaru brano może ze źródełka, o którym pani Alicja powinna wiedzieć więcej ode mnie. — Biruta? — Biruta! Tam Żeromski zostawił swój następny ślad, bo przecież kielczanie nazwali je tak od przezwiska tej ślicznej gimnazjalistki z Syzyfowych prac, w której podkochiwał się Marcin Borowicz. Dzisiaj stoi nad tym źródełkiem piękna rzeźba, ale w tamtych czasach było to chyba zwykłe dzikie źródło. A tamtą figurę świętego Jana Nepomucena, po drugiej stronie stawu, przywieziono z klasztoru cystersów w Jędrzejowie w dziewiętnastym wieku, kiedy urządzano park miejski. — Stefek… – wypalił Wojtuś, ale natychmiast się zreflektował — To znaczy Stefan Żeromski podobno nazywał Birutą swoją Ludwinię… No, tak gdzieś czytałem – dodał niepewnie widząc zdziwienie w oczach babci. — Tak? Nie słyszałam o tym, ale jestem trochę zaszokowana twoim zainteresowaniem dla Żeromskiego! Brawo! — Ejże! Czy aby nie spotkała cię jakaś przygoda kiedy oglądałeś pomnik Armii Krajowej? – zapytał podejrzliwie pan Szpachelka, który

postanowił doprowadzić do rozwiązania zagadki, ponieważ nie mógł znieść swojej niezaspokojonej ciekawości — Wiem rycerzu, że lubisz się czasem błąkać po różnych czasach. — Ja byłem grzeczny! – stwierdził Wojtuś stanowczo. — No nie wątpię, nie wątpię. Szli powoli ulicą ocienioną szpalerami drzew, minęli dawną cerkiew, wzorowaną podobno na wielkim soborze w Sankt Petersburgu, ale mniejszą, a potem przeszli kładką nad torami kolejowymi, które budowano właśnie wówczas, kiedy Żeromski z upodobaniem chadzał kilka razy w tygodniu na Karczówkę. — Teraz trudno to sobie wyobrazić, ale podobno w tamtych czasach przy tej drodze stały domki letniskowe, bo powietrze było tu bardzo czyste, chociaż niedaleko dymiły wapienniki na wzgórzu Kadzielnia – objaśniał pan Szpachelka — Wydobywano tam kamień wapienny do budowy domów i gmachów publicznych. — A teraz jest tam śliczny głęboki kamieniołom i amfiteatr, chyba najpiękniejszy w Polsce – dodała babcia, która kiedyś tam była i oglądała szmaragdowe jeziorko na dnie kamieniołomu. — A tutaj jest jakiś obelisk z napisem! „Moja aleja ku Karczówce” – odczytał Wojtuś — Przecież to słowa Stefka… To znaczy Stefana Żeromskiego! Gdzieś tak czytałem – dodał natychmiast, spoglądając ukradkiem na pana Szpachelkę, który głęboko się zamyślił na te słowa. — Tak! – krzyknęła babcia, nie wiedzieć czemu bardzo uradowana — To cytat z Ludzi bezdomnych. Wzruszające jest, że w tylu miejscach widać, jak kielczanie pamiętają o wielkim pisarzu, który tutaj dojrzewał! — No i mamy już przed sobą Karczówkę – z zadowoleniem stwierdził pan Szpachelka, kiedy przeszli wielkie skrzyżowanie, za którym droga zaczęła się lekko piąć do góry.

— Jakaś taka niepozorna ta góra – Wojtuś wyglądał na nieco rozczarowanego — Chociaż całkiem ładna. — Za to zobaczysz jaki pyszny widok na miasto i okolicę będzie spod klasztoru! W czasach Żeromskiego kielczanie w ogóle znajdowali dużą przyjemność w spacerowaniu tą aleją, chodzeniu po lesie karczówkowskim, słuchaniu legend o tym uroczym miejscu. Niektórzy twierdzą, że jeśli kto nie był na Karczówce, to tak jakby w ogóle w Kielcach nie był. — Stefek też tak mówił! – zawołał Wojtuś i natychmiast zatkał sobie ręką usta — To znaczy mój kolega, ze szkoły! A Żeromski pewnie też tak myślał o Karczówce, skoro tak bardzo lubił tu przychodzić. — Jakoś często naszemu kawalerowi wyrywa się imię Stefek – pan Szpachelka zmarszczył brwi — Wydaje mi się, że nie jest to przypadek. Nigdy nie mówiłeś, że masz w szkole kolegę Stefka, hę? — Ale teraz mówię… Chodźmy już na szczyt, bo nie mogę się doczekać. Wkrótce stanęli pod klasztorem, a Wojtuś mógł się naocznie przekonać, że pan Szpachelka nic a nic nie zmyślał, kiedy mówił o widokach z Karczówki. Całe miasto rozpościerało się u ich stóp, w rozległej kotlinie okolonej niewysokimi górami, a w środku tej kotliny, na wzgórzu, bieliły się ściany i wieże pałacu, zwieńczone wysmukłymi hełmami. Po prawej i lewej pasma zalesionych wzgórz, a na wprost, na horyzoncie majaczyły Łysogóry z klasztorem świętokrzyskim, który opuścili kilka godzin temu. — W czasach Żeromskiego nie było oczywiście tych wszystkich osiedli, Karczówka była obok Kielc, a nie w Kielcach, jak teraz, a wokół były pola, lasy i kilka wiosek – mówił pan Szpachelka wpatrzony w krajobraz — No ale wyraźniej było widać tę jego aleję ku Karczówce. — No to dlaczego Stefek… to znaczy dlaczego wszyscy mówią, że Karczówka to dusza tego miasta?

— Może dlatego, że Kielce na górnictwie wyrosły, bo od dawien dawna gwarkowie wydobywali tutaj rudę ołowiu. — Gwarkowie? Chyba już słyszałem to słowo… To górnicy? — Tak! Bardzo dobrze – pan Szpachelka z zadowoleniem pogładził brodę — To górnicy! — No to dlaczego mówimy „gwarkowie”, zamiast po prostu „górnicy”? – zastanawiał się Wojtuś. — Chyba dlatego, że tak ich dawniej określano, ale to skomplikowana historia. — Czyli nie zrozumiem tego? — Ależ nie to miałem na myśli Wojtusiu! Ja też mam z tym problem, zresztą pewnie nie do końca wiadomo, kiedy zaczęto u nas używać określenia „gwarek”. Chyba już w średniowieczu, bo podobno pochodzi ono od niemieckiego określenia „Gewerk”, czyli dosłownie zawód, rzemiosło. U nas odnosiło się to do ludzi, którzy otrzymali od króla prawo do wydobywania z ziemi różnych kopalin, na przykład soli czy rud metali, no i z tego tytułu płacili królowi specjalny czynsz. Od tego „Gewerk” zwano ich gwarkami. W szesnastym wieku gwarkowie sami już właściwie nie pracowali przy kopaniu, tylko organizowali wydobycie, czyli każdy z nich miał takie swoje małe przedsiębiorstwo. A później rozpowszechniło się określenie „górnik”. — Jakoś ten „górnik” nie bardzo mi pasuje do ludzi, którzy schodzili w głąb ziemi, no a góra to góra, a nie dół — Wojtuś zmarszczył brwi, ale nic mądrego nie chciało mu przyjść do głowy. — No właśnie w tym rzecz, że język ma w sobie wiele niespodzianek, a nawet pułapek. A już szczególnie język naszych przodków. Kiedy w średniowieczu zaczęto u nas wydobywać różne surowce mineralne, takie jak sól czy rudy metali, wykopywano je przede wszystkim na zboczach

gór, bo tam były najłatwiej dostępne. No i w różnych opisach zarówno góry, jak i kopalnie, które na nich powstawały określano jako góry solne, srebrne, miedziane, ołowiane i tak dalej. Czyli i góry i kopalnie miały właściwie jedno określenie; nazywano je „górami”. A od tego już prosta droga do „górnika”, czyli człowieka, który rozkopuje góry w poszukiwaniu różnych cennych surowców. — Czyli Karczówka to była góra ołowiana? – domyślił się Wojtuś, dumny ze swego odkrycia — Jednego tylko nie rozumiem. Dlaczego tyle trudu gwarkowie wkładali w poszukiwania ołowiu, skoro to jest tak niezdrowy metal? Nie wiedzieli o tym? — Przypuszczam, że nie wiedzieli, skoro z ołowiu wyrabiano nawet naczynia stołowe. Ale wielkie znaczenie ołowiu polegało na czymś innym. Otóż złoża rud ołowiu towarzyszyły często złożom rud srebra. Średniowieczni hutnicy zauważyli, że kiedy wytapia się srebro razem z ołowiem, to w czasie wytopu w piecach hutniczych ołów uwalnia srebro od niepożądanych zanieczyszczeń, a wiadomo że im bardziej było ono czyste, tym było więcej warte. A musisz wiedzieć, że srebro było w tamtych czasach najcenniejszym metalem szlachetnym, bo służyło do produkcji monet. Niektórzy nawet nazywają srebro „złotem średniowiecza” i twierdzą, że wówczas ogarnęła Europę prawdziwa gorączka srebra. No i właśnie z tego powodu poszukiwano wtedy złóż ołowianych, a jeżeli je gdzieś znaleziono, no to wtedy sprawnie organizowano ich wydobycie i przetapianie. Wtedy powstawały kopalnie, czyli góry ołowiane, a także huty ołowiu. Tak by to w skrócie wyglądało. Nie zasnąłeś jeszcze, Wojtusiu? — Ależ skąd! To bardzo ciekawe – stwierdził Wojtuś i głęboko ziewnął, na co pan Szpachelka pokiwał głową ze zrozumieniem — Ale ta góra jest naprawdę świetna!

— Taka góra w mieście to prawdziwy skarb – wtrąciła babcia. — W Kielcach jest więcej skarbów natury. Na przykład są cztery dawno już nieczynne wielkie kamieniołomy, które są dzisiaj rezerwatami geologicznymi i przyrodniczymi. Pani Alicja była kiedyś w kamieniołomie Kadzielnia. Muszę się przyznać, że ja też oglądałem Kadzielnię dawno temu. Byłem wtedy w Kielcach po raz pierwszy, ale do dzisiaj, kiedy zamknę oczy, widzę te bajeczne ściany skalne i szmaragdowe jezioro na dnie. A dzisiaj są tam również jaskinie, które można zwiedzać. W kamieniołomie nazywanym Wietrznią jest dzisiaj odlotowe muzeum poświęcone historii naszej planety i geologii, a w kamieniołomie Ślichowice jest odkrywka warstw skalnych, na widok której mdleją wszyscy geolodzy, oczywiście z zachwytu! Tak rozmawiając weszli przez sklepioną bramę na uroczy dziedziniec klasztorny ze skwerem, a właściwie wyrównaną wapienną skałą, którą porastały płaty zielonej trawy. Był to bardzo przyjemny widok, bo przypomniał wszystkim skały Łutowca, chociaż – jak zaznaczył pan Szpachelka – skały w okolicach Kielc są dużo starsze od tych w Łutowcu. — To są tak zwane wapienie dewońskie, które powstały około czterysta milionów lat temu, a te jurajskie w Łutowcu mają zaledwie sto pięćdziesiąt do dwustu milionów lat! — Czterysta milionów lat? – Wojtuś podrapał się w czubek nosa — Ile to jest? — Prawdę mówiąc nie wiem, chociaż nazywają mnie specjalistą od przeszłości, ale historia człowieka jako gatunku to zaledwie drobny ułamek tych ogromnych liczb. W ogóle często współpracuję z geologami i trudno mi jest czasem zrozumieć, co oni do mnie mówią – westchnął pan Szpachelka i pokiwał głową ze smutkiem — Te ich sedymentacje, erozje, mineralizacje, orogenezy, i tak dalej i tak dalej. Oni się wściekają,

że najprostszych rzeczy nie rozumiem, a ja nic na to nie poradzę. To baaardzo trudna, ale też niezwykle ciekawa i odkrywcza specjalność! — Ale chyba nie popada pan w kompleksy? Panie Anatolu! – zaśmiała się babcia. — O nie! Ja im wtedy zaczynam opowiadać na przykład o fazach rozwoju kultury łużyckiej, a oni na ogół po kilku zdaniach wymiękają i przestają się czepiać. Ale to tylko takie przekomarzanie. Było ciepło i przyjemnie. Podróżnicy z ciekawością obejrzeli zabudowania klasztorne i wspaniały hełm na kościelnej wieży, podobno wykonany na wzór hełmu wieży zegarowej wawelskiej katedry. Później babcia postanowiła odpocząć na ławeczce i pospacerować trochę po dziedzińcu, a pan Szpachelka z Wojtusiem poszli wzdłuż klasztoru, a wkrótce zanurzyli się w las. Był to luźny i świetlisty las, promienie słońca przenikały przez korony drzew spadając żółtymi plamami na zielone kobierce traw oraz szarobiałe skały i głazy, którymi usiane było zbocze. Tworzyło to niesamowitą scenerię, na poły rzeczywistą, na poły bajeczną. Jak okiem sięgnąć stoki góry pokrywały większe i mniejsze zagłębienia, czasem okrągłe, czasem układające się w podłużne rowy. „Czuję, że zaraz wydarzy się coś niezwykłego” – pomyślał Wojtuś, ale nie powiedział ani słowa, bo pan Szpachelka pewnie nieźle by się ubawił z takich przeczuć. Ale teraz nie słuchałby Wojtusia, jako że z wielkim zainteresowaniem chłonął wyłaniające się przed nimi widoki. — Wyobraź sobie rycerzu – mówił wolno — że wszystkie te zagłębienia, nierówności, rowy, leje, małe i duże, krótsze i dłuższe, to widoczne do dzisiaj ślady działalności średniowiecznych i nowożytnych górników. Kiedyś geolodzy je policzyli i okazało się, że takich śladów dawnych kopalń jest na Karczówce i w najbliższej okolicy ponad trzy tysiące! A były to szyby i szczeliny (czyli jak to mówili górnicy „szpary”), których głębokość przekraczała nawet pięćdziesiąt metrów.

— A dzisiaj są takie płytkie? — No cóż, czas zrobił swoje. Kiedy już z tych szczelin i szybów wydobyto całą rudę ołowianą, zostawiano je swojemu losowi, a one powoli wypełniały się ziemią i kamieniami, bo natura zawsze stara się spłaszczyć wszystkie nierówności, chociaż oczywiście przebiega to bardzo powoli, przez setki, tysiące i miliony lat. Popatrz, stare Góry Świętokrzyskie były na początku wysokie i urwiste jak Tatry, a teraz są niskie i łagodne. Pan Szpachelka z zadowoleniem gładził swoją brodę i pokazywał Wojtusiowi coraz to inne pozostałości po szybach i szczelinach górniczych. — Widzisz te niewielkie wypukłości wokół dołów? To są tak zwane warpie czyli pozostałości dawnych hałd, które powstawały przy kopaniu szybów. Przyznaj, że takie pole górnicze ze śladami dawnych kopalni ma swój niepowtarzalny urok. Ileż ciężkiej i mozolnej pracy wykonały tutaj pokolenia dawnych gwarków. Dzisiaj pozostała po nich pamięć, nazwy, no i piękna figura świętej Barbary w kościele. Mam nadzieję, że niedługo ją zobaczymy! U podnóża góry wyszli z lasu na asfaltową drogę. W dolinie rozciągało się osiedle niewielkich domków pośród sadów, łąk i pól, a wokół nich wyrastały łańcuchy łagodnych wzgórz pokrytych lasami. Był to bardzo spokojny i sielski krajobraz. Tuż pod górą stał niewielki prosty pomnik z pięknego czerwonego piaskowca, zwieńczony małym kamiennym krzyżykiem, z paroma tablicami po bokach. — „Z szybu w tym punkcie zagłębionego – odczytywał głośno Wojtuś — wydobyto w dniu 7 grudnia 1646 roku trzy bryły kruszcu ołowianego, z których wyrobiono figury: Panny Maryi, świętej Barbary i świętego Antoniego, umieszczone w kościołach: w Kielcach, na Karczówce i w Borkowicach”. Tu wszystko pisze! To pomnik górników. O! A tutaj jest jakiś wiersz o górniku, który się nazywał Hilary Mala.

— No bo to właśnie on wykopał te trzy wielkie bryły ołowiane, z których zrobiono rzeźby – pan Szpachelka z wielkim zadowoleniem gładził swoją brodę — A to jest tak zwana kapliczka gwarków. Powstała całkiem niedawno, ale gdzieś tutaj stał pomnik zbudowany w dziewiętnastym wieku, tylko że tamten został zniszczony. To piękne, że znowu dba się o pamięć kieleckich górników. — A ten Hilary Mala istniał naprawdę? — Myślę że tak, chociaż jego imię przechowało się wyłącznie w pięknej legendzie. Opowiem ci ją w drodze powrotnej, bo musimy już wracać. Pani Alicja pewnie już się niepokoi. — Panie Anatolu! Proszę spojrzeć na ten las na Karczówce – zawołał Wojtuś — Wygląda zupełnie tak, jak sobie wyobrażam pierwotną puszczę! — Rzeczywiście! Piękny widok – pan Szpachelka odetchnął głęboko, a potem zaczęli na powrót piąć się ku górze — Powiedz mi Wojtusiu czy nie nudzą cię takie wycieczki? Albo takie rozmowy o przeszłości, o śladach które zostawili dawni ludzie? — Ależ panie Anatolu! Co to za pytanie – oburzył się Wojtuś — Przecież odkrywanie historii różnych miejsc, nawet całkiem niepozornych, to pasjonująca sprawa! Gdybyśmy nie wiedzieli, że te wszystkie doły i rowy to pozostałości po dawnych kopalniach ołowiu, to pewnie chodzenie tutaj byłoby nudne. Ale wiemy i możemy sobie wyobrażać górników z przeszłości i te głębokie szczeliny, szyby górnicze. Albo Hilarego Malę i jego radość, kiedy odkrył wielkie bryły rudy ołowianej. — Pięknie powiedziane – pan Szpachelka z uznaniem spojrzał na Wojtusia — No to w nagrodę opowiem ci legendę o Hilarym Mali. Otóż… – rozpoczął, ale natychmiast przerwał, bo spostrzegł u dołu stoku ludzi ubranych dość dziwacznie, w szare albo białe płócienne sukmany i koszule,

przepasane sznurami. Szli boso, niektórzy nieśli w ręku skórzane buty z rzemieniami, a inni proste drewniane chodaki. Wszyscy mieli twarze ogorzałe i poorane bruzdami, byli wśród nich młodzieńcy, ale też starcy z długimi siwymi włosami. Posuwając się wolno do góry śpiewali jakąś niezrozumiałą starożytną pieśń. — To chyba jakaś grupa rekonstrukcyjna – szepnął pan Szpachelka i uśmiechnął się szeroko — W takim razie czekają nas dodatkowe atrakcje na Karczówce! Poczekajmy na nich. — Dlaczego oni idą boso? – Wojtuś zdziwił się i zakrył dłonią usta, żeby nie parsknąć śmiechem — A buty niosą w rękach! — Widocznie dbają o tak zwane realia historyczne – stwierdził pan Szpachelka z podziwem — Nasze dzieje są piękne i wspaniałe, ale prawda jest też taka, że większość ludzi we wszystkich okresach historycznych żyła w ogromnej biedzie. Chłopi przeważnie chodzili boso, a buty zakładali jedynie w szczególnie uroczystych okazjach, czy to na msze niedzielne, czy to na różne święta. Zresztą Polska nie była wyjątkiem. W całej Europie większość ludzi żyła w biedzie, a i głód nie był im obcy. Dopiero rozpowszechnienie uprawy ziemniaka doprowadziło do likwidacji wielkich klęsk głodu. Tak było i nic na to nie poradzimy. Tajemniczy ludzie w sukmanach mijali ich, pnąc się powoli po stoku. Przechodząc obok pana Szpachelki zdejmowali z głów czapki i kłaniali się do ziemi, zerkając nań z pokorą, a nawet z pewną obawą. „Może to broda, a może słynna kamizelka tak ich onieśmiela” – pomyślał rozbawiony Wojtuś. Śpiew ucichł. — Przepraszam, dokąd idziecie? – zagadnął pan Szpachelka uprzejmie jednego ze starszych wędrowców. Ten natychmiast zdjął czapkę i ukłonił się głęboko. Pan Szpachelka również się ukłonił, choć nie tak głęboko.

Spowodowało to lekki popłoch wśród całej grupy, a zagadnięty człowiek przez dłuższą chwilę nie mógł wydobyć głosu z gardła. — Do klasztoru idziemy panie. Na nabożeństwo – wydukał wreszcie — Dziś będziemy świętą Barbarę wprowadzać do kościoła, co to ją biskup rozkazał wyrobić z jednej bryły ołowiu. Wielki dziś dzień, bo to patronka nasza. — Będą odtwarzać uroczystość wprowadzenia do kościoła figury świętej Barbary – szepnął pan Szpachelka do Wojtusia, wyraźnie uradowany — A kim wy jesteście? — My zwykłe kopacze, panie. A tamten to Hilary Mala… To ten co wykopał wielkie bryły ołowiane, a z jednej ta święta Barbara jest zrobiona. Wojtuś spojrzał we wskazanym przez kopacza kierunku, w dół stoku, gdzie na czele kolejnej grupy szedł mizerny człowieczek, boso i w podniszczonym mocno kaftanie. Kosmyki siwych włosów opadały spod czapki na ramiona, a oczy skierowane miał ku górze, jakby niebiosa prosił o pomoc. Kiedy pan Szpachelka zwrócił się do niego, spojrzał spłoszonym wzrokiem, szybko zdjął czapkę i pokłonił się do ziemi, ale nic nie powiedział. — On mało mówi, panie – rzekł człowiek idący za Hilarym — To kopacz jako i my, ale z nas wszystkich najlepszy i najbardziej pracowity. Chodźcie z nami, panie, to opowiem jego historię. Pan Szpachelka zatarł ręce z radości i podążył za kopaczami, a Wojtuś rozejrzał się dookoła. „Miałem rację – pomyślał – dzieje się coś niezwykłego”. Wąskie i płytkie jeszcze przed chwilą szczeliny górnicze nagle stały się głębokie i groźne. Wokół nich wyrosły wysokie hałdy urobku, wszędzie leżały pnie ściętych drzew, po lesie snuły się dymy ognisk, które płonęły tu i tam. Zajrzał ostrożnie w głąb okrągłego szybu i cofnął się natychmiast, bo wykute w skale ściany głęboko pod powierzchnią ziemi

tonęły w ciemności i nie było widać dna. Nie pozostało nic innego, jak tylko pobiec za panem Szpachelką, który na nic nie zwracał uwagi, pochłonięty opowieścią kopacza. — Hilary mieszka w wiosce Niewachlów, jako i ja – mówił górnik powoli i jakby z namaszczeniem — Kopał kruszec na tej górze zwanej Machnowska, zaraz obok Karczówki, ale szczęścia to on nie miał i z wielką biedą rodzinę utrzymywał. Wszystko żonie oddawał, ale ona widziała, że inni kopacze więcej na robocie zarabiają, więc wymyślała mężowi od głupców i próżniaków. Aż raz Hilaremu przyśniła się święta Barbara (tu górnik zdjął czapkę i przeżegnał się), a ta pokazała mu we śnie miejsce, gdzie była pod skałą szpara z wielkim skarbem ołowianym. Zrozumiał on, że skałę trzeba przebić, żeby się do wielkich brył rudy dostać. Całe tygodnie i miesiące kruszył twardą skałę i nic. Wszyscy już, panie, drwić z niego poczęli, bo znajdowali ołów raczej w miękkiej glinie niż w twardej skale, ale on nic sobie z tego nie robił i pracował ciężko dalej. Ostatnią kurę sprzedał, żeby mieć na kawałek chleba, już sił mu zaczęło brakować, bo przebijał skałę tylko młotkiem i klinem. Wreszcie dnia pewnego przebił ją i otwarła się przed nim niższa szpara, a tam prawdziwy skarb, wielkie bryły ołowiane. Wtedy dopiero opowiedział o śnie i o świętej Barbarze, wtedy dopiero wszyscy zobaczyli jaka silna była jego wiara, że pod skałą znajdzie ołowiany skarb. Dowiedział się o tym wszystkim biskup dobrodziej, kazał bryły wyciągnąć, a Hilarego wynagrodzić, by mu do końca życia nie zbywało. — Biskup kazał z trzech brył wyrzeźbić trzy figury – dodał pan Szpachelka, wykorzystując chwilę ciszy — A z największej powstała święta Barbara dla kościoła na Karczówce. — Tak było, panie – powiedział górnik, kłaniając się głęboko. — Pięknie pan opowiedział tę legendę! Jestem pod wrażeniem.

— Ja nie żaden pan… Zwykły kopacz jestem, panie – wykrztusił górnik, najwyraźniej zmieszany — Prawdę powiedziałem. — Ta grupa rekonstrukcyjna to prawdziwi profesjonaliści. Niczym się nie zdradzą – szepnął pan Szpachelka z uznaniem i zwrócił się do górnika — A w jaki sposób trafiacie na złoża ołowiane? Macie jakieś metody? — Tylko swoje siły mamy, panie. Kopiemy szyb, a jak trafimy na skałę, to kopiemy następny, aż uda nam się na szparę trafić, wtedy wybieramy glinę głęboko i szukamy ołowianki. Czasem uda się trafić – powiedział górnik z ciężkim westchnieniem — To ciężka i niewdzięczna robota, panie. Stanęli przed kościołem i Wojtuś od razu zauważył, że dookoła jest jakoś inaczej. Budynki klasztorne jakby mniejsze, na wieży nie było wspaniałego hełmu, który tak podziwiali z klasztornego dziedzińca, tylko zwykły daszek. Mury lśniły białością tynków i wszystko wyglądało tak, jakby dopiero co zostało zbudowane. Po obydwu stronach skromnych schodków, które wiodły do kościoła, siedzieli ludzie ubrani w podarte i brudne łachmany, niektórzy z obwiązanymi szmatami kikutami rąk albo nóg. Otwierali bezzębne usta albo błagalnie wpatrywali się we wchodzący do świątyni tłum i potrząsali pustymi drewnianymi miseczkami. Był to okropny widok i Wojtuś musiał się siłą powstrzymywać, żeby nie zamknąć oczu. Pan Szpachelka z rozbawieniem wrzucił monetę dwuzłotową do jednej miseczki, a jej właściciel natychmiast chwycił monetę i zaczął ją z wielkim zaciekawieniem oglądać. „Pewnie pierwszy raz w życiu widzisz taki pieniążek” – pomyślał Wojtuś. — Jesteś rycerzu? – pan Szpachelka z wielkim zadowoleniem gładził brodę — Zobacz! Zadbali nawet o to, żeby usadzić żebraków przed kościołem, tak jak to rzeczywiście było w tamtych czasach. Ta grupa rekonstrukcyjna jest po prostu perfekcyjna, że tak powiem do rymu!

W kościele panowała absolutna cisza. Niewielka nawa oświetlona była blaskiem płonących świec, których dym drażnił oczy. Wszyscy od razu klękali na surowej kamiennej posadzce, a pan Szpachelka i Wojtuś przycupnęli z boku, żeby obserwować uroczystość. Wkrótce usłyszeli ciche dźwięki dzwoneczków, a do wnętrza wkroczyli rzędem zakonnicy w brązowych habitach, każdy z wielką świecą w ręku. Ludzie rozstępowali się przed nimi z szacunkiem, a oni usiedli na ławach ustawionych w prezbiterium. Wtedy rozpoczęła się msza, ale zupełnie inna od tych, które znał Wojtuś. Kapłan odwrócony był cały czas w stronę ołtarza i modlił się w niezrozumiałym języku. Wszyscy klęczeli na posadzce, pod sklepienia unosił się szmer cichutkich modłów. Panowała atmosfera pełna skupienia i powagi. — Nic nie rozumiem – szepnął Wojtuś bezradnie — W jakim języku on mówi? — Po łacinie – odszepnął pan Szpachelka, który wyglądał na szczerze zachwyconego — To jest msza w tak zwanym rycie trydenckim. Cały czas kapłan jest odwrócony w stronę ołtarza i modli się w języku łacińskim, tylko kazanie powinno być po polsku. Niesamowite! Nie wiedziałem, że będziemy mogli uczestniczyć w odtworzeniu cichej mszy trydenckiej. Niesamowite! Wojtusia zaczęły już trochę boleć kolana, chociaż przyznał sam przed sobą, że taka msza to jest duże przeżycie i doświadczenie, natomiast pan Szpachelka był tak zachwycony, że fruwałby pod sklepieniem, gdyby tylko ktoś dał mu skrzydła. Po dłuższej chwili ciszy znowu odezwały się dzwonki i wszyscy rozsunęli się na boki. Do nawy wkroczyło czterech górników, dźwigając na ramionach w specjalnych nosidłach figurę świętej Barbary z ołowianej bryły. Kiedy ustawiono ją przed ołtarzem przez cały kościół przeszedł szmer zachwytu. Bo też przepiękna to była rzeźba,

pełna ciepła i dobroci, choć wykonana z zimnego metalu. Każdy fałd szaty, loki włosów, pełna wyrazu smutku i skupienia twarz, wszystko wyrzeźbione z najwyższym uczuciem i precyzją. Znać w niej było rękę wielkiego mistrza. — To figura świętej Barbary – szepnął pan Szpachelka, tak samo zachwycony jak wszyscy dookoła — Jaka ona piękna! Podobno wyrzeźbił ją włoski artysta Sebastian Sala, który pracował w Krakowie w połowie siedemnastego wieku, a wzorem była antyczna rzeźba rzymskiej bogini Flory, która znajdowała się w kolekcji arystokratycznego włoskiego rodu Farnese, a dzisiaj można ją obejrzeć w Muzeum Archeologicznym w Neapolu. — Rzeczywiście jest przepiękna – przyznał Wojtuś, chociaż mocno bolały go kolana od długiego klęczenia — W jednej ręce trzyma miecz, a w drugiej? — A w drugiej kielich z hostią. Święta Barbara istniała naprawdę i pochodziła z miasta Heliopolis, które położone jest w delcie Nilu. Żyła w czasach, kiedy chrześcijanie byli prześladowani przez cesarzy rzymskich, ale przyjęła tę religię i nie chciała się jej wyrzec, toteż za karę zamknięto ją w wysokiej wieży i tam zmarła. Podobno przed śmiercią pojawił się u niej anioł i udzielił komunii, stąd ten kielich w jej ręku i wieża u stóp. No i z tego powodu została patronką umierających, a także górników, bo górnicy schodząc pod ziemię zanurzają się w świecie zmarłych. We wszystkich kulturach świata podziemie kojarzone jest z krainą zmarłych… — Ciii… – syknął człowiek klęczący obok Wojtusia i pan Szpachelka zamilkł, spojrzawszy nań przepraszająco. Tymczasem na ambonę wszedł najstarszy zakonnik i zwrócił się do wszystkich zgromadzonych ludzi. Mówił po polsku, ale była to

polszczyzna, z której Wojtuś rozumiał tylko pojedyncze słowa. Pan Szpachelka słuchał kazania z zachwytem, rozkoszując się brzmieniem tego dziwnego języka. A kapłan mówił o życiu świętej Barbary, o ciężkiej pracy gwarków i o rzeźbie, którą właśnie wprowadzono do kościoła. — Tę piękną figurę zrobić kazał biskup Krakowa i pan nasz Piotr Gembicki – wołał z ambony — za co winniśmy mu dozgonną wdzięczność. Tak samo wdzięczność mamy w sercu dla sławnego mistrza Giovanniego Francesco de Rossi za to, że tak piękną nam wyrobił rzeźbę. A na koniec zwrócę się do Hilarego, naszego brata z wioski Niewachlów. Zbliż się Hilary. Wszyscy rozstąpili się z szacunkiem na boki, a Hilary, onieśmielony, na drżących nogach, stanął przed ołtarzem. — Chwała ci Hilary, że wiara twoja jest niezłomna i choć wszyscy zwątpili, ty pracowałeś dalej. Niech więc imię twoje na zawsze pozostanie legendą Karczówki i niech na zawsze będzie związane z tą piękną figurą. Każdy kto tu przyjdzie za sto, dwieście albo trzysta lat usłyszy o Hilarym Mali i o świętej Barbarze, która powstała z wydobytej przez niego bryły ołowiu. Amen. Wszyscy górnicy potwierdzili słowa kapłana głośnym „Amen”. Msza zbliżała się już do końca, gdy nagle w kościele pociemniało i tylko blask świec rozjaśniał mroki. Niebo za oknami zrobiło się niemal czarne, jakby w jednej chwili zapadła głęboka noc. Wojtuś i pan Szpachelka wymknęli się na zewnątrz aby zobaczyć co się stało. Ale niebo było czyste, świeciło słońce, tylko na schodach nie było już żebraków. Kiedy wrócili do wnętrza zastali kościół zupełnie pusty. — Gdzie się podziała święta Barbara? – wymamrotał pan Szpachelka, kiedy już mógł wydobyć głos ze ściśniętego gardła — A… Jest tutaj, gdzie powinna być. W kaplicy pod wieżą… Co się stało? – zawołał, jakby właśnie oprzytomniał – Gdzie jest ta grupa rekonstrukcyjna?

— To nie była żadna grupa rekonstrukcyjna panie Anatolu – westchnął Wojtuś, patrząc na pana Szpachelkę ze współczuciem. — No to kto to był? Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że n a p r a w d ę przenieśliśmy się w czasie do siedemnastego wieku!? — Tak właśnie było! — Nie wierzę! — Już wcześniej próbowałem to panu powiedzieć, ale był pan tak zachwycony perfekcjonizmem grupy rekonstrukcyjnej, że na nic nie zwracał pan uwagi. — Dalej nie wierzę! — A pamięta pan jak wyglądała wieża kościelna? Proszę sobie przypomnieć! Panie Anatolu! — Wieża… wieża… – pan Szpachelka zmarszczył brwi i bardzo intensywnie próbował wrócić myślą do momentu, kiedy wszyscy wchodzili do kościoła, a on wrzucił pieniążek do drewnianej miski żebraka i podniósł na chwilę głowę, żeby spojrzeć na kościół — Pamiętam! Wieża błyszczała bielą i była nakryta małym daszkiem! – tutaj wskazał na wieżę i oniemiał – A przecież teraz przykrywa ją wspaniały hełm! Co się dzieje!? Więc… to nie była grupa rekonstrukcyjna? — Mmmm, mmm – Wojtuś pokręcił głową przecząco. — Naprawdę przenieśliśmy się w czasie do siedemnastego wieku?! — Aha – Wojtuś skinął głową twierdząco. Pan Szpachelka podrapał się w zadumie w czubek nosa, później usiadł na schodkach, następnie wstał, znowu usiadł i podrapał się w czubek głowy, a na koniec ukrył twarz w dłoniach i zagłębił się w zadumie. A potem na przemian głupkowato się uśmiechał i popadał w ponure przygnębienie. — Do stu tysięcy odłupków z pasiastego krzemienia! – jęknął głosem

pełnym rozpaczy — Dlaczego ja nie miałem przy sobie aparatu fotograficznego? Chociaż… Przynajmniej wiem już, że świętą Barbarę wyrzeźbił Giovanni Francesco de Rossi, a nie Sebastian Sala! No ale co z tego, że wiem? Przecież i tak nie potrafię tego udowodnić! Do stu tysięcy wiórków z krzemienia czekoladowego! Wojtuś obserwował to wszystko z wielką troską, ale milczał, żeby nie urazić słynnego archeologa. „Poczekam, aż wreszcie dotrze do pana Anatola świadomość, że był w tamtych czasach i rozmawiał z ludźmi z przeszłości” – pomyślał. Trwało to długo, ale wreszcie się doczekał. Pan Anatol uspokoił się, spojrzał w pogodne niebo, a później na Wojtusia. — Zrobiłeś dzisiaj zdjęcie Stefanowi Żeromskiemu? – zapytał całkiem już przytomnie. — Aha – Wojtuś twierdząco skinął głową. — A skąd wiedziałeś, że to był Żeromski? — Długo rozmawialiśmy. A poza tym Stefek… to znaczy Stefan Żeromski oprowadził mnie po Kielcach. Były inne niż teraz! — Daj mi chociaż jeden dowód, że tak było. — No, na przykład skąd miałbym wiedzieć, że Żeromski nazywał w myślach Birutą swoją ukochaną Ludwinię? I że nie lubił geometrii? Aha, pamiętam, że był rok tysiąc osiemset osiemdziesiąty drugi. — A jak wyglądały wtedy Kielce? Pamiętasz? — Tak! Właściwie miasto kończyło się przed tą małą rzeczką… — Silnicą? — Właśnie! A dalej były pola, a na horyzoncie budowano wielki gmach. Stefek mówił, że to dworzec… kolei dąbrowskiej? — No i teraz ci wierzę! – wykrzyknął pan Szpachelka — nie mogłeś wiedzieć, że właśnie wtedy Żeromski męczył się w gimnazjum i powstawała kolej dąbrowska. Jednego tylko nie rozumiem. Byliśmy z panią Alicją

w kościele Świętej Trójcy ledwie kilka minut, a kiedy wyszliśmy, ty już na nas czekałeś. Jak to jest możliwe, żeby Stefek… to znaczy Żeromski oprowadził cię w kilka minut po Kielcach? — Nie wiem – stwierdził Wojtuś po krótkim namyśle — Obawiam się, że tego nie ogarnie nawet umysł dziecka! — Wojtusiu! Panie Anatolu! – u dołu schodów prowadzących do kościoła stała babcia, machała ręką i przypatrywała się ze zdziwieniem zagubionym w czasie podróżnikom — Halo! Już dłuższą chwilę tutaj stoję i wołam, a wy zachowujecie się tak, jakbyście mnie w ogóle nie widzieli! Co się dzieje? — Nic nic – zawołał Wojtuś — To tylko… taka zabawa! — Zabawa? Nie byliście w lesie? Poszliście ledwie trzy minuty temu, a zastaję was pod zamkniętymi drzwiami kościoła. — Zamkniętymi? – zdziwił się pan Szpachelka i nacisnął klamkę — Rzeczywiście są zamknięte! Ale jak to? Minęły trzy minuty? To chyba niemożliwe! — Oj, wydaje mi się, że trochę straciliście poczucie upływu czasu, moi drodzy rycerze. Obejrzeliście chociaż tę słynną rzeźbę świętej Barbary? — Tak tak – powiedział Wojtuś szybko – Obejrzeliśmy, obejrzeliśmy. — Przecież miałem w kieszeni smartfona! Mogłem robić zdjęcia! – jęknął pan Szpachelka, a później bezmyślnie wpatrywał się w ekran, nie mogąc zrozumieć, dlaczego czas ruszył zaledwie kilka minut do przodu od momentu, kiedy z Wojtusiem opuścili klasztorny dziedziniec. — Jakoś dziwnie się obydwaj zachowujecie – babcia wzruszyła ramionami — A ja znowu mam pecha. Gdziekolwiek przyjdę, zastaję zamknięte drzwi. Ale nie narzekam, i tak jest pięknie! Pan Szpachelka i Wojtuś zeszli ze schodów poruszając się tak, jakby mieli drewniane szczudła zamiast nóg, co bardzo rozbawiło babcię,

która nie wygłosiła jednak żadnej śmiesznej uwagi tylko stwierdziła, że trzeba już chyba wracać. — Słyszałam, że jest tutaj niedaleko rzeźba przedstawiająca Hilarego Malę, tego górnika… Co się stało? Wyglądacie tak, jakbyście nagle doznali jakiegoś szoku! — Nic się nie stało pani Alicjo – powiedział pan Szpachelka łapiąc powietrze jak ryba — Bardzo chętnie obejrzymy tę rzeźbę, prawda Wojtusiu? — Tak tak – Wojtuś uśmiechnął się trochę głupawo, ale natychmiast się opanował — No to chodźmy. — Kiedy bawiliście się na schodach – mówiła pani Alicja uważnie przyglądając się dziwnym minom Wojtusia i pana Szpachelki — dowiedziałam się, że ta rzeźba stoi niedaleko Karczówki, przy ulicy Szkolnej. „Dziwny jest ten czas” – rozmyślał Wojtuś, kiedy schodził z ukochanej góry Żeromskiego, mając po jednej stronie rozbawioną babcię, a po drugiej pana Szpachelkę z wyrazem zdziwienia na twarzy, zmagającego się jeszcze z ciężkim szokiem – „Raz płynie wolno jak wysychający strumyk, innym razem pędzi jak szalony z prędkością światła, nagle się cofa albo przyspiesza, migają daty, wieki i godziny, ludzie z różnych miejsc i z różnych okresów przeszłości. Oni błąkają się w naszych czasach, my czasem zabłądzimy w ich czasach. Chyba nigdy nie uda się tego logicznie wytłumaczyć. Któż to zrozumie? Ciekawe czy Stefek ciągle nudzi się w kozie?” — Chyba musimy tutaj skręcić – usłyszał głos babci i trochę oprzytomniał — Ulica Szkolna! Dopiero teraz Wojtuś rozejrzał się i stwierdził, że już dawno zeszli z góry, minęli obelisk, na którym były wyryte słowa Stefana Żeromskiego o jego alei ku Karczówce, a teraz znajdowali się na niewielkim skrzyżowaniu.

— No to chodźmy – pan Szpachelka, który już chyba opanował szok, ochoczo skręcił w ulicę biegnącą lekko w górę — Ciekawy jestem tej rzeźby. W ogóle w Kielcach zauważyłem wiele współczesnych rzeźb i obelisków, w parkach, na skwerach i przy ulicach. To fajna sprawa, bo one upiększają miasto, a przy okazji wiele z nich przypomina o ludziach i epizodach z historii miasta. Pomnik stał na skwerze, zupełnie niedaleko, był wyrzeźbiony z wielkiego wapiennego głazu, a na dole znajdowała się stosowna tablica z wyrytym napisem. „Hilary Mala, górnik świętokrzyski z pierwszej połowy XVII w., wydobywał rudę ołowiu na górze Karczówce. Rzeźbę wykonał Gustaw Hadyna” – odczytał powoli Wojtuś. — To znany rzeźbiarz – stwierdził pan Szpachelka — Słyszałem o nim. A ta figura powstała chyba około tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego siódmego roku. — To pięknie, że tak uhonorowano górników ołowiu – wtrąciła babcia z podziwem — Ktoś mi mówił, że pod Karczówką jest nawet ulica Hilarego Mali. Pójdę na chwilkę do sklepu… Nie ruszajcie się stąd! – przykazała surowym tonem. — Nie uważasz Wojtusiu, że ten wyrzeźbiony Hilary ma twarz niezwykle podobną do prawdziwego Hilarego Mali? – zapytał szeptem pan Szpachelka, kiedy babcia oddaliła się na bezpieczną odległość. — Uważam, że ma identyczną twarz! To samo surowe i jednocześnie zdziwione spojrzenie, poorane bruzdami policzki, długie włosy pod czapką… Jak to jest możliwe? — Może nie tylko my wędrujemy po różnych czasach? Wojtuś w głębokim namyśle wzniósł oczy ku niebu i mocno chwycił pana Szpachelkę za rękę. — Tam! Tam leci Elmer z Malmesbury! Ten benedyktyński mnich, który

postanowił zgłębić tajemnicę latania! – wyciągnął rękę w górę, wskazując na wielkiego ni to ptaka, ni to człowieka ze skrzydłami, kołującego nad nimi wysoko na bezchmurnym niebie — Przecież znam go dobrze z Łysej Góry! On też błąka się po różnych czasach. Może lubi przelatywać nad Karczówką? Kiedy człowiek-ptak zniknął za horyzontem, Wojtuś i pan Szpachelka z westchnieniem opuścili głowy. Na tablicy z napisem usiadł właśnie gołąb, nastroszył piórka i po krótkiej chwili odleciał w stronę Karczówki. — Ten gołąb coś zostawił na tablicy – Wojtuś schylił się i zdumiony podał panu Szpachelce monetę dwuzłotową — Co to? Dlaczego? — Nie wiem! Nic już nie wiem – jęknął archeolog — A wydawało mi się, że wiem już prawie wszystko! Rusz głową chłopcze, chyba tylko dziecko może coś poradzić w tej sytuacji. — A ja chyba wiem – Wojtuś zmarszczył brwi — To jest moneta, którą pan wrzucił, panie Anatolu, do miski żebraka przed kościołem na Karczówce. Widocznie na nic mu się nie przydała, więc ją zwrócił! — O rany! Chyba masz rację – pan Szpachelka wytrzeszczył oczy i oblał się rumieńcem aż po czubki uszu — Ale co ja na to poradzę? Mam tylko takie monety, a w siedemnastym wieku nie było jeszcze papierowych pieniędzy. Gdybym mu dał sto złotych w papierku, to chyba obraziłby się na śmierć i życie! Zresztą chętnie bym go przeprosił. Co robić? Co robić? — Przede wszystkim trzeba zachować spokój – mruknął Wojtuś nadspodziewanie dojrzale — On pewnie to zrozumiał i dlatego zwrócił pieniążek, co bardzo dobrze o nim świadczy. Był to po prostu solidny i szanujący się żebrak. Głowa do góry panie Anatolu! Najważniejsze co możemy dać górnikom i ludziom z tamtych czasów to pamięć o nich. Ona jest przecież dużo więcej warta od monety dwuzłotowej, a nawet

banknotu stuzłotowego… Prawda Hilary? – spojrzał na pomnik i oniemiał — Panie Anatolu! Hilary ma uśmiech na twarzy! Niech pan popatrzy, naprawdę uśmiecha się! Przecież był taki surowy i zdziwiony, kiedy tutaj przyszliśmy. A pan Szpachelka zakrył dłońmi oczy, później spojrzał na uśmiechniętą rzeźbę, znowu zakrył oczy i tak kilka razy na przemian. Nic nie pomogło. Uśmiech skamieniał na wyrzeźbionych w wapiennym głazie rysach Hilarego Mali. W końcu na twarzy słynnego archeologa pojawił się wyraz łagodnej rezygnacji. — Boże! Jak ja żałuję, że nie jestem dzieckiem – westchnął i uśmiechnął się do Hilarego. Najchętniej wyściskałby tę figurę w wielkiej bryle wapienia, gdyby nie obawa, że nie wszyscy mogliby zrozumieć, o co mu właściwie chodzi.