Nawet szarość jaśnieje. Powieść o wyjątkowych kobietach XIX wieku

Page 1

Zdzisław Józef Kijas

Zdzisław Józef Kijas, franciszkanin, nauczyciel akademicki, pracownik watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, autor wielu poczytnych książek i artykułów. Laureat nagrody naukowej im. Włodzimierza Pietrzaka i włoskiej nagrody literackiej „Come Barbara 2011” w Rieti.

ISBN 978-83-7485-307-1

Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów

www.bratnizew.pl

SZAROŚĆ JAŚNIEJE

NAWET SZAROŚĆ JAŚNIEJE

Wcześniejsze losy Marii Luizy oraz trzech innych niezwykłych kobiet: Klary, Matyldy i Franciszki, które przyczyniły się do powstania Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, autor opisał w powieści Tam, gdzie rodzi się życie (Bratni Zew, Kraków 2016).

NAWET

Zdzisław Józef Kijas

Powieść o niezwykłej kobiecie Marii Luizie Merkert oraz osobach, których życie zmieniło się po spotkaniu z założycielką Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety. Autor przenosi czytelnika do prowincjonalnego miasta drugiej połowy XIX w., a bogate koleje życia głównej bohaterki umieszcza w szerokim kontekście historycznym ówczesnej epoki, ukazując dynamiczny rozwój przemysłu, jego skutki, proces rodzenia się ruchu socjalistycznego i kapitalistycznego, ale także następstwa ówczesnych wojen. W mistrzowski sposób ukazane są w powieści realia życia najuboższych, środowisko, w jakim przyszło im walczyć o każdy dzień, przeciwności, z jakimi się mierzą i samotność w tłumie, jaką przeżywają na co dzień. Temat jednak nie jest traktowany pierwszoplanowo, ale szeroko, niczym tło obrazu, którego postacią centralną jest wyjątkowa postać Marii Luizy, potrafiącej dostrzec każdego potrzebującego człowieka. Autor książki to ceniony teolog i znawca duchowości, nie brakuje więc w niej także analizy duchowej bohaterów, opisu ich wewnętrznych rozterek i walki, jaką każdy z nich musiał stoczyć, by stanąć na wysokości zadania przygotowanego mu przez Boga.

Patronat medialny

Posłaniec osł słan anie iec c

św. Antoniego z Padwy

Powieść o wyjątkowych kobietach XIX wieku



Nawet szarość jaśnieje



Zdzisław Józef Kijas

Nawet szarość jaśnieje Powieść o wyjątkowych kobietach XIX wieku

Kraków 2018

Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów


Copyright © 2018 by Zdzisław Józef Kijas Copyright © 2018 for Polish edition by Wydawnictwo Franciszkanów „Bratni Zew” spółka z o.o.

ISBN 978-83-7485-307-1 Wszelkie prawa zastrzeżone. Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana, ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.

Redakcja: Magdalena Maziarz

Korekta: Katarzyna Gorgoń

Fot. na okładce: Augustus Edward Mulready – A Share of the Crust Reprodukcja: Bridgeman / PhotoPower

Druk i oprawa: ABEDIK S.A.

WYDAWNICTWO FRANCISZKANÓW „Bratni Zew” spółka z o.o. ul. Grodzka 54, 31-044 Kraków tel. 12 428 32 40, fax 12 428 32 41 www.bratnizew.pl


Spis treści Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

7

Znowu razem . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

9

Maria Luiza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

23

Alfred . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

28

Pożyczka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

35

Michał . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

45

Marcin

..................................

56

Alfred spotyka się z Karoliną . . . . . . . . . . . . . . . .

67

Michał pokazuje, gdzie mieszka

..............

82

Spotkanie po latach . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

93

Wizyta w magistracie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

102

Na placu targowym . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

111

Ciągłe trudności z zatwierdzeniem . . . . . . . . . . . .

128

Na salonach w Berlinie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

136

Spotkanie socjalistów . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

151

Michał dorasta . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

169

Wielka dyskusja nad działalnością sióstr . . . . . . .

180

Choroba Marii Luizy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

192


Pierwszy piątek miesiąca . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

197

Róża wstępuje do Szarych Sióstr . . . . . . . . . . . . . .

211

Karolina przybywa do Nysy . . . . . . . . . . . . . . . . . .

234

23 maja 1864

250

.............................

Karolina spotyka Marię Luizę

...............

271

Alfred i potrzeba innego bogactwa . . . . . . . . . . . .

284

Trudności w rozeznawaniu drogi życia . . . . . . . . .

294

Ważne, aby rozmawiać . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

305

Królowa Józefina . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

320

Najlepsze lekarstwo na trudności . . . . . . . . . . . . .

331

Bliski koniec nowego początku

...............

337

....................

351

Rozmowy w dni targowe


Wstęp

Po publikacji Tam, gdzie rodzi się życie (Bratni Zew, Kraków 2016), przyjętej bardzo pozytywnie przez czytelników i przetłumaczonej na kilka języków, z różnych środowisk, z kraju i zagranicy zaczęły napływać do mnie prośby, aby kontynuować historię Marii Luizy i Franciszki. Z niemałym wahaniem podjąłem się więc zadania napisania drugiego tomu powieści, która nosi tytuł Nawet szarość jaśnieje. Niniejsza powieść zaczyna się więc w roku 1852 i kończy śmiercią Marii Luizy Merkert w 1872 roku. Obejmuje zatem dwadzieścia lat jej życia i tyleż samo lat skomplikowanej historii Europy. Podobnie jak w tomie poprzednim, również w niniejszym odwołuję się do wydarzeń historycznych, ale nie tylko. Bogate koleje życia Marii Luizy pragnę umieścić w szerokim kontekście historycznym ówczesnej epoki, czyli w kontekście dynamicznego rozwoju przemysłu wraz z jego następstwami, jakie wynikały dla rodzącej się klasy robotniczej, powstającego ruchu socjalistycznego i kapitalistycznego, filozofii oświeceniowej i liberalnej. Dynamiczny rozwój działalności dobroczynnej Marii Luizy i członkiń jej Stowarzyszenia przypadł również na czas wojny prusko-duńskiej i prusko-austriackiej, upadku Państwa Kościelnego oraz wojny prusko-francuskiej. Wtedy też widać było początek tworzenia się struktur państwowych na terenie Europy.

7


Niniejsza powieść bierze pod uwagę wszystkie te fenomeny i żadnego z nich nie lekceważy. Nie traktuje ich jednak pierwszoplanowo, ale szeroko, niczym tło obrazu, którego figurą centralną jest wyjątkowa postać Marii Luizy.


Znowu razem

U

– Już dwa dni jesteśmy razem i nadal nie mogę w to uwierzyć – odezwała się Franciszka. – Nie sądziłam, że to nam się uda… że po śmierci Klary i Matyldy… że po tym, co spotkało nas w Pradze… że będzie się nam chciało… że będziemy mieć siłę i odwagę, aby podjąć się na nowo tego, co robiłyśmy wcześniej… – A jednak to prawda! – odezwała się Maria Luiza, siedząc przy kuchennym stole i spoglądając przez okno. Przysłoniła dłonią oczy przed blaskiem majowego słońca. – Nie wiem, na jak długo nam on wystarczy – dodała, mając na myśli dom. – O to jednak nie musimy się martwić już teraz, prawda? – podjęła Franciszka i wróciła do otwierania kilku podróżnych paczek, w które spakowała swoją odzież i sprzęty, najbardziej konieczne do urządzenia nowego domu przy ul. Szkolnej. Nabyły go od pani Fiedlerowej, która posiadała tutaj swoje mieszkanie i sklep towarowy. Dwupiętrowy dom poddano przebudowie i dostosowano go do nowych potrzeb. Połączono go z drugim, tylnym, mniejszym domem, w jedną całość, co sprawiło, że powstał dom większy i bardziej okazały, właściwy dla potrzeb nowej wspólnoty, do której coraz liczniej zaczęły zgłaszać się kandydatki. Było w nim miejsce na kaplicę, wprawdzie bardzo małą, ale domową, i na dziesięć pokoi.

9


Zadowolenie rysowało się również na twarzy Augusty. Pomagała porządkować pomieszczenia, wycierała kurze, zawieszała firanki, czasem coś powiedziała, ale na ogół nuciła sobie pod nosem. Nie kryła swojej radości z bycia razem z Marią Luizą i Franciszką, chociaż jej serce trochę tęskniło. Urodziła się na wsi i tam dorastała. W Nysie brakowało jej bezmiaru zielonych pól, pięknych lasów, nie mogła rozkoszować się niebem, którego nic nie zasłaniało… W mieście było inaczej, ale chęć bycia razem z Marią Luizą okazała się większa od tęsknoty za rodzinnymi stronami. – Może wam coś potrzeba? – pytała od czasu do czasu pozostałych kobiet. – Niczego, Augusto, mamy to, co najbardziej potrzebne i jesteśmy już na swoim – odpowiadała głośno Maria Luiza. – Teraz musimy prosić Pana Boga, aby nam pomógł znaleźć pełne zrozumienie u władz kościelnych i państwowych, żeby nas zatwierdzili… – Na pewno! W urzędzie miasta patrzą na nas o wiele bardziej przychylnie niż dawniej – podjęła Franciszka – nawet dla własnej korzyści nas zaaprobują… rozwiązujemy im tyle problemów, pozwalamy im oszczędzić sporo pieniędzy. – Może i masz rację, ale teraz chodzi o zatwierdzenie przez ministerstwo, a to już większa sprawa! Nawet jeśli w urzędzie miasta nas akceptują, bez wnikania z jakich powodów, to pewnie niewiele ma to wspólnego z zatwierdzeniem naszego Stowarzyszenia przez władze wyższe… Niestety, z tego co mi wiadomo, zresztą jak i tobie, wiemy, że będą stawiać zastrzeżenia… Inne zgromadzenia prosiły o zatwierdzenie i na koniec wszystkiego zostały rozwiązane, niekoniecznie z własnej woli. – Jeśli to zatwierdzenie sprawia tyle kłopotów, to może lepiej o nie nie prosić – nagle wtrąciła Augusta,

10


reagując na ostatnie słowa Marii Luizy. Nie wyobrażała sobie, że Szare Siostry, jej siostry, przestałyby istnieć i to z powodu braku jakiegoś świeckiego zatwierdzenia… Jeżeli sprawa pochodzi od Boga, to co mają do tego władze świeckie? – zastanawiała się głośno. – Och, Augusto, nie przejmuj się… Wszystko dzieje się, jak Pan Bóg zaplanuje. Musimy prosić o zatwierdzenie Stowarzyszenia przez władze, bo nasza dalsza egzystencja i rozwój, możliwość pomagania chorym i biednym, ale także rejestracja naszego domu czy też możliwość otrzymywania jakiegoś wsparcia od naszych dobrodziejów i wiele innych jeszcze spraw są uzależnione właśnie od tego zatwierdzenia. Nasze Stowarzyszenie, chociaż nie tylko nasze, musi liczyć się z prawem, które obowiązuje. – Przecież my nic złego nie robimy – szybko zaczęła usprawiedliwiać się Augusta, wyraźnie nie rozumiejąc, o czym mówi Maria Luiza. – Nie, oczywiście, że nie! – z uśmiechem odpowiedziała Maria Luiza. – Musimy poprosić o zatwierdzenie naszego Stowarzyszenia, żeby zaistnieć prawnie… Jak już będziemy mieć taki dokument, wtedy – jak powiedziałam – bez problemu możemy i pracować, i otwierać nowe domy dla potrzebujących na terenie całego kraju. Będziemy też mogły służyć ludziom w różnych okolicznościach, otwierać szkoły czy szpitale, zakładać domy opieki i wszystko inne, co tylko okaże się konieczne, aby wyjść naprzeciw ludzkiej biedzie czy nieszczęściu… Będzie to możliwe o tyle, o ile robić to będziemy za pozwoleniem władzy, Augusto, to bardzo istotne. Tak Bóg urządził świat, że ustanowił również władzę… – To znaczy, że teraz robimy to nielegalnie? Bez pozwolenia? – zapytała Augusta nieco przestraszona całą sytuacją.

11


Maria Luiza uśmiechnęła się znowu. – Nie, droga Augusto, skądże! Teraz robimy to za pozwoleniem urzędu miasta, tutaj, w Nysie. Nabyłyśmy ten oto dom, prawda? I pomagamy potrzebującym tylko w Nysie, prawda? Ale kiedy otrzymamy owo prawne zatwierdzenie od władz wyższych, od ministerstwa, to wtedy będziemy mogły służyć potrzebującym nie tylko w Nysie, ale tam, gdzie będzie to konieczne i gdzie Pan Bóg nas pośle, w całym świecie! Już nie będziemy znane jako Szare Siostry jedynie w Nysie, lecz wszędzie! I będziemy mogły legalnie pracować zawsze i wszędzie na rzecz biednych! Rozumiesz? – Ach… tak, tak… – odpowiedziała Augusta, chociaż, jak słusznie podejrzewała Maria Luiza, nie do końca to rozumiała. Nagle Maria Luiza zerwała się gwałtownie, bo z fabryki maszyn rolniczych rozległ się trzask, potem huk i jakiś nieludzki ryk wyrwany z kilkunastu piersi. Szybko zbliżyła się do okna, lecz nic nie widziała. Patrzyła uparcie, jakby spodziewała się ujrzeć jakiegoś posłańca. Istotnie, po chwili na ścieżce od fabryki ukazała się Wiktoria, która biegła co tchu, mimo swojego wieku i rozpaczliwie machała rękami. Maria Luiza otwarła okno, aby dosłyszeć, co mówi: – Rusztowanie… Jezu… wszyscy zabici… O Jezu, o Jezu! – wołała Wiktoria, trzęsąc się ze strachu i przerażenia. *** Maria Luiza, poderwana jakąś dziwną siłą, bez namysłu wybiegła z domu i skierowała się ku fabryce. Wydawało się, że dotarła do fabryki w parę sekund, a przecież to i tak zbyt długo, kiedy takie

12


przerażenie niesie się w sercu. Przy wejściu na teren fabryki, oprócz całego tłumu gapiów, stał jakiś człowiek i nie chciał jej wpuścić, tłumacząc, że nic strasznego się nie stało, że tylko zawaliło się rusztowanie i przygniotło kilku robotników, lecz to nic poważnego. A poza tym władze zakładu zakazały mu wpuszczać obcych… bo to sprawa zarządu. Tymczasem przy wejściu do fabryki gromadziło się coraz więcej ludzi, krewnych lub znajomych robotników. Kilku ludzi z fabryki wyszło przed bramę i wymachując rękami, rozganiało tłum. – Nic się nie stało! Nic tu po was, do roboty się weźcie i dajcie ludziom pracować! Poszło rusztowanie i już… Nikogo nie przygniotło, nikt nie umarł… No, dajcie spokojnie pracować! Do domu! Maria Luiza z niemałym wysiłkiem dopchała się do jednego z nich i trzymając go za rękę, niecierpliwie zaczęła wypytywać. – Jak to możliwe? Jak to, nic się nie stało? Przecież stąd słychać jęki ludzi! Proszę mnie wpuścić! Chcę pomóc, nic więcej! Przecież tam są ranni! – i mocno trzymając się ramienia obcego człowieka, popychała go ku wejściu do fabryki. – Kobieto, uspokój się! Jak mówię, że nic się nie stało, to nic się nie stało! Nikt nie umarł! – a mówiąc to, próbował oderwać zaciśnięte na swoim ramieniu ręce Marii Luizy. Z groźną miną zwrócił się do niej – Idź lepiej domu pilnować, a nie siej tu paniki! Nikt nie umarł! Maria Luiza jednak nie ustępowała, zniecierpliwiony zaczął więc nagle wrzeszczeć. – Do chałupy wszyscy, ale już, do roboty się weźcie, a nie tutaj gapić żeście się zebrali! Nieroby jedne! Do domu, marsz! Cholerne baby, przekupki jedne!

13


Powoli ludzie zaczęli się rozchodzić. Wiadomo było, że w fabryce, tuż za bramą, są ranni, ale kto prawdę powie? Nie było nikogo, kogo można by zapytać, co naprawdę się stało, ilu jest poszkodowanych i w jakim są stanie… Maria Luiza wróciła do domu. Nie była jednak spokojna. Zdawało się jej, że nadal słyszy jęki rannych, ludzi wołających o pomoc, cierpiących… Nie wiedziała jednak, co robić. Ta niemożność przysparzała dodatkowego cierpienia. Posłała Augustę, żeby się dowiedziała szczegółów, a nie mogąc się doczekać jej powrotu, postanowiła zabrać swoją podręczną apteczkę, wypróbowaną już tyle razy, i wrócić na miejsce zdarzenia, do fabryki pana Alfreda Wolfa… Przy wejściu do fabryki nie było już nikogo z pracowników, tylko kilka kobiet o szarych i zmęczonych twarzach trzymało się kurczowo żelaznej furtki niczym błoto kół wozu… Dla każdej z nich za tą metalową bramą ojciec, syn, mąż albo brat w pocie czoła zarabiali na chleb powszedni, o który codziennie prosiły Pana Boga. Były pełne lęku, czy aby dzisiaj nie straciły swoich bliskich za cenę tego chleba powszedniego. Nikt nie chciał im niczego powiedzieć, udzielić jakiejkolwiek informacji, pocieszyć. Straszne było to trwanie w niepewności i zawieszeniu… Maria Luiza patrzyła na nie z wielką litością! „O Boże – pomyślała – niech się dzieje wola Twoja”, a po chwili dodała w sercu: „Boże, daj nam łaski, abyśmy mogli zrozumieć sens tego, co dzieje się wokół… sens cierpienia… śmierci”. Kobiety stojące przy bramie, rozsunęły się, aby zrobić miejsce Marii Luizie, która zaczęła natarczywie pukać. Było jej wszystko jedno, co się zdarzy, może nawet ktoś wyjdzie i będzie przeklinać. Człowiek,

14


który kocha, nie liczy się z żadną konsekwencją, nie widzi żadnego niebezpieczeństwa, żadnej przykrości, upokorzenia… Miłość bowiem nie rozumie, co to lęk, nawet jeśli bardzo się boi. Ona tymczasem czuła całą sobą, że za tą bramą są ludzie ranni, którzy bardzo potrzebują jej pomocy… Nie było takiej siły, która mogłaby ją powstrzymać przed dostaniem się do środka! W tym momencie obcy był jej lęk przed upokorzeniem! I jeszcze mocniej dobijała się do furty, wołając, aby ją otwarto. W końcu – jak w Ewangelii – ktoś zniecierpliwiony zbliżył się do bramy i zaczął otwierać. – No, co się pani tak dobija? Czego pani chce? Dajcie ludziom spokojnie pracować! – mówił mężczyzna, uchylając nieznacznie bramę fabryki. – Nic tu po was! Uciekać, bo inaczej wezwę policję! – i usiłował zamknąć uchyloną bramę. Maria Luiza zaczęła go jednak prosić, aby okazał litość i ją wpuścił. – Człowieku, jestem pielęgniarką. Pozwól mi wejść do środka, chcę tylko pomóc. Wiem, że są ranni! Proszę cię, pomyśl o nich, jakbyś był jednym z nich! Pozwól mi tam wejść… ja też szukam dobra tej fabryki, ale szczególnie zależy mi na ludziach… oni są najważniejsi! – Kobieto, nie mam pozwolenia! Władze zakazały wpuszczać kogokolwiek. Wysłali już po jakiegoś lekarza, aby zobaczył tych paru rannych… Powinien przyjść lada moment! Nic tu po tobie! – i zaczął przymykać bramę. – Nawet pan nie wie, kiedy przyjdzie lekarz… a liczy się każda chwila! – dodała błagalnym głosem Maria Luiza. – Niech pan mnie wpuści, proszę. Zawahał się, nie wiedząc jak zareagować na jej słowa, po czym powiedział: – A zresztą… – machnął ręką i rozglądając się, rzekł – wchodź, ale jakby co, to ja nic nie wiem, kto

15


cię tu wpuścił! – Kiedy uchylił nieco szerzej bramę, Maria Luiza pomyślała tylko „To sprawa mojego Anioła Stróża, on mnie tu wpuścił”. Kiedy znalazła się na placu fabrycznym, z niemałym zdumieniem przekonała się, że istotnie w fabryce robota idzie w dalszym ciągu, jakby nic się nie stało… Wielu robotników kręciło się w środku i na zewnątrz, zajętych swoją pracą. Szła sama. Nikt nie zwracał na nią uwagi. – Co się stało? – zapytała pierwszego napotkanego robotnika. – Jak to, co się stało? Nic! Zawaliło się rusztowanie, które i tak trzeba było rozebrać, bo było prowizorką. Zresztą to nie nasz interes… – i ocierając nos czarnym rękawem, przyglądnął się uważnie Marii Luizie. Jego wzrok powędrował na jej torbę opatrunkową i rzekł: – A co? Pani do rannych? – i po krótkiej przerwie dodał – Nikt z ważnych nie zginął! Bogu dzięki! – Nie obchodzi mnie, że nikt z ważnych, ale czy ktoś z robotników nie ucierpiał, bo słyszałam krzyk, oni też są ludźmi, czyż nie? – Tak, tak… ma pani rację… z pewnością jest tak, jak pani mówi… jest kilku połamanych, bo też słyszałem krzyki… – Gdzie oni są? – zapytała, a jej głos zdradzał zniecierpliwienie. – Muszą być tam, za rogiem, gdzie runęło rusztowanie. Nie wydarzyło się to na mojej zmianie, to nie wiem… Trzeba sprawdzić… A kim pani jest? – zagadnął ją mimochodem. – Sam pan powiedział, że ja do rannych… Jestem pielęgniarką. Odsunął się nieco i pozwolił jej przejść obok siebie i udać się we wskazane miejsce.

16


Maria Luiza dotarła do korytarza, który służył za tymczasowe schronienie dla rannych. Leżało ich kilku, może sześciu. Nie była w stanie doliczyć się od razu ich liczby. Jęki przepełniały korytarz. Krew już zastygła na jasnej podłodze, ale niektórzy wciąż krwawili, a ich krew krzepła natychmiast na skutek zimna, które dochodziło z zewnątrz. Przy rannych i poszkodowanych stały dwie osoby, ale widać było, że zajmowały się nimi zupełnie przypadkowo, nie mając najmniejszego pojęcia, jak im pomóc, jak zatamować krew. W pobliżu nie było innej opieki medycznej. Widok ten w pierwszej chwili przeraził Marię Luizę. I zaraz łzy napłynęły jej do oczu. Powstrzymała je jednak i natychmiast uklękła, aby zająć się najciężej poszkodowanymi. Ich ciała wyglądały okropnie, wszędzie było pełno krwi, a do tego płacz i jęki… Kilka razy zrobiło się jej niedobrze i musiała wyjść na zewnątrz, aby nabrać powietrza, ochłonąć, przemóc obrzydzenie… Ale szybko wracała, bo czas działał na niekorzyść poszkodowanych. Litowała się na widok rannych, okaleczonych, cierpiących, ale nie mogła tego okazać, nie mogła się rozczulać… Musiała być mocna, bo tylko tak mogła im pomóc, dać szansę na życie. Opatrując rannych, myślała o ich rodzinach, których byli jedynymi żywicielami. Przypadkowych gapiów, którzy przyglądali się jej pracy, wciągała do pomocy. Wydawała im polecenia, mówiła, co i jak robić, jak oczyszczać i opatrywać rany, usztywniać kończyny, pocieszać… Niechcący stała się odpowiedzialna za rannych. Szybko rozeszła się po fabryce wieść o jej obecności i pomocy, której udziela poszkodowanym. Uderzyła jej dobroć, odwaga i zarazem kompetencja w niesieniu pomocy. Nikt nie miał pretensji do stróża, że ją wpuścił, wręcz przeciwnie… Na swój

17


sposób robotnicy byli mu wdzięczni, bo któż inny by im pomógł? A przecież liczyła się każda chwila. Po jakimś czasie przyjechał wreszcie doktor. Zaskoczyła go obecność Marii Luizy przy rannych. Nie znał jej, ale dostrzegł, że właściwie opatrywała rany. Jej ręce poruszały się zgrabnie i pewnie, dotykały tych ran, które wymagały najpilniejszej interwencji. Nie umknęła mu jej promieniująca twarz, chociaż nosząca ślady łez. Widział też rannych, którzy słabymi rękami chcieli ją dotknąć, aby zwrócić na siebie uwagę, prosić o pomoc, pokazać zranioną część ciała… Tylko chwilę doktor trwał w takim zapatrzeniu i natychmiast zabrał się żywo do roboty. Stwierdził zaraz, że dwóch ma połamane nogi, jeden zmiażdżone ramię i obojczyk, czwarty rozbitą głowę i ostatni, młody chłopak, mający nie więcej niż trzynaście lat, złamaną nogę i na dodatek ranę na udzie, którą trzeba było zszyć, zatrzymując wciąż sączący się krwotok. Doktor postanowił odesłać go do szpitala. – Nie dajcie mnie do szpitala, nie dajcie mnie, pani…! – krzyczał chłopak, czepiając się spódnicy Marii Luizy. Pochyliła się nad nim. Pogłaskała go po głowie, otarła łzy i zaczęła pocieszać. Tłumaczyła, by się uspokoił, że w szpitalu będzie mu dobrze, że szybko wróci do zdrowia i będzie mógł na nowo podjąć pracę w fabryce… Wszystko to jednak jakby do niego nie docierało. Chłopak wydawał się przerażony, drżał ze strachu, obłąkanym wzrokiem śledził ludzi stojących przy noszach. Gdyby nie to, że noga mu nie pozwalała i ogólnie był wycieńczony, może już dawno uciekłby stąd jak najdalej, jak najszybciej… – Spokojnie… No, dobrze, ale powiedz, gdzie mieszkasz, gdzie jest twoja matka, to cię tam zaniosą – powiedziała Maria Luiza.

18


– Nie mam matki. – To gdzie mieszkasz? – Nigdzie nie mieszkam… – Musisz przecież gdzieś spać? – Trochę tu, trochę tam… – Cóż z nim zrobić? – spytała Maria Luiza. – Do szpitala pójdzie – powtórzył doktor. Jeszcze raz zobaczyła strach w oczach chłopca i zarazem błagalny wzrok, który skierował na nią. – Panie doktorze, niech go zaniosą do mnie. Mieszkam na ul. Szkolnej. Znajdzie się tam jeden wolny pokój, gdzie pozostanie, aż nie wydobrzeje. A zwracając się do chłopca, powiedziała: – Nie bój się, będziesz się leczył w domu, u mnie! Chłopak nic nie odpowiedział. Patrzył tylko na nią wzrokiem pełnym zdumienia i wdzięczności. *** Alfred przybył krótko potem. Był dyrektorem fabryki. Zjawił się zawiadomiony o wypadku w swojej fabryce. Obszedł miejsce zdarzenia, spojrzał na poszkodowanych i jego wzrok zatrzymał się na Marii Luizie. – Co pani tu robi? – zwrócił się do niej. – Jak się pani tu znalazła? Kto panią wpuścił na teren fabryki? I w ogóle, kim pani jest? Może czekałby na odpowiedź, może szukałby odpowiedzialnych, którzy wpuścili ją na teren zakładu, ale dziwnym trafem jego wzrok powędrował na chłopca, który jęczał z bólu. – Dlaczego pani zabiera tego chłopca do siebie? To jest mój pracownik! – Bał się szpitala, rodziny żadnej nie ma, sypia na ulicy, cóż innego miałam zrobić? – odpowiedziała.

19


– To nie pani sprawa! – rzekł Alfred. – Nie pracował za darmo – dodał podniesionym głosem. Maria Luiza spojrzała na niego ze zdumieniem, które graniczyło z przerażeniem. Nie spodziewała się takich słów i to z ust człowieka, jakby nie było, dobrze usytuowanego. Nie mogła więc nie zareagować: – Pan chyba żartuje! Czy rzeczywiście tak pan sądzi? Więc miałam zostawić go tutaj, w tej kałuży krwi… pozwolić mu się wykrwawić? A może miałam pozwolić, aby zabrali go do szpitala i żeby tam umarł ze strachu, skoro mdlał na samą myśl o byciu zabranym w tamto miejsce? – Niech mnie pani nie rozśmiesza… – ciągnął Alfred. – Ładne to, co pani mówi, ale zupełnie niepotrzebne. To czysty sentymentalizm, zupełnie staroświecki i nie na miejscu. Mnie, szanowna pani, interesuje w pierwszym rzędzie zysk… i ten człowiek, gdyż niezależnie od wieku przynosi mi zysk…Taka jest jego rola w mojej fabryce! Ostra ironia zamigotała w jego oczach. A Maria Luiza trochę poirytowana odpowiedziała: – Co panu to przeszkadza? Co pan traci na moim sentymentalizmie i tym, że chłopiec u mnie będzie się kurował… Przecież nie proszę o zapłatę… Wyzdrowieje i będzie znowu panu przynosił ten, jak pan go nazwał, zysk! – A niech sobie zdycha z Bogiem – rzucił ostro, dotknięty wyniosłością jej tonu. – Znajdę sobie kogoś innego na jego miejsce… wielu czeka, aby zająć jego miejsce… – Pan nie ma litości… – szepnęła ciszej z wyrzutem. – Mam litość, tylko mnie nie stać na filantropię. Szkoda, że pani wszystkich nie kazała zanieść do swojego mieszkania…

20


– Nie było takiej potrzeby, ale gdyby była, pewnie nie namyślałabym się… – A szkoda, że się tak nie stało… To może podpowiem… Może pani zamienić swoje mieszkanie w szpital, a pani zamieni się w siostrę miłosierdzia. Chciałbym to widzieć, jak długo mogłaby pani tak za darmo – i podkreślił to słowo z naciskiem – szlachetnie, bezinteresownie, sentymentalnie pomagać, co? Czemu nie? Maria Luiza chciała mu przerwać, chciała coś powiedzieć, ale on ciągnął dalej swoją mowę, jakby wygłaszał przemowę na cześć tego, co robi. Maria Luiza czuła, że on tego potrzebuje, że jego mowa jest rodzajem samoobrony, próbą szukania usprawiedliwienia przed samym sobą za to, kim jest i co robi. Pozwalała mu więc się wypowiedzieć. – Codziennie użeram się z tym motłochem… Proszę jak ludzi, tłumaczę, żeby uważali, jak pracują, gdzie łażą, ale gdzież tam! Motłoch to motłoch, robi swoje, nie posłucha! Potem lamentują, że nieszczęście, wypadek… Ale nie słuchają, jak się do jednego czy drugiego mówi, jak robić, jak się z maszyną obchodzić… Niech pani mi powie, po co mi tak się nieustannie użerać? Ano tylko, żeby mieli gdzie grosza zarobić, co do gęby włożyć, wykarmić inne głodne gęby, które są w domu! Ale pani, oczywiście, jest wspaniała! Pani za darmo opiekuje się biednym chłopczyną, który codziennie u mnie, w mojej fabryce, za moje pieniądze napełnia żołądek! Pięknie, prawda? – Gdyby to była prawda, byłoby to rzeczywiście piękne – bez wahania odpowiedziała Maria Luiza. – Tyle, że pan zajmuje się tym „motłochem”, jak pan mówi, bo ma pan w tym niezły interes! I jedyne, co ma pan na uwadze, to nie ich zdrowie ani bezpieczeństwo, tylko żeby maszyny się nie zepsuły, albo

21


żeby czasu nie tracono przy rannych… Szkoda mi pana, szczerze mówiąc! – powiedziała i już się nie odezwała. Zagryzła usta, aby ukryć drżenie i zdenerwowanie. Nie czuła gniewu wobec niego, ale raczej rozżalenie. Nie mogła uwierzyć, żeby miał serce tak twarde i zamknięte na niedolę ludzką, na cierpienie, które widział, jak wynikało to z jego mowy. Nie chciała w to wierzyć. Przykro jej było, że przyodział owczą skórę, czyniąc się niemal dobroczyńcą całego miasta. To ją głęboko zabolało. Alfred unikał tymczasem jej spojrzenia, jakby się go lękał czy wstydził. Ona jednak podeszła do niego i patrząc mu z dobrocią w oczy, powiedziała: – Proszę się nie gniewać za moje słowa. Chcemy dla tego miasta i tych ludzi tego samego, ale robimy to całkiem inaczej. Uszanujmy to… – Żegnam panią – odrzekł tylko i odszedł razem z Marcinem, z którym przyszedł na miejsce wypadku. Dosłyszała z oddali jego słowa, skierowane do Marcina, ale mówione na tyle wyraźnie, aby i ona je usłyszała. – Taka jest logika kobiet… Łatwo dają się porwać uczuciu, kaprysowi chwili… Szybko tracą głowę na rzeczy mało istotne czy wręcz zbędne. Są naiwne… Lubią uszczęśliwiać ludzkość kosztem innych.


Maria Luiza

U

Rannego chłopca kazała zanieść szybko do domu, na ul. Szkolną, sama zaś pozostała jeszcze przez chwilę wśród pozostałych rannych. Chciała pomóc lekarzowi w tym, co konieczne, opatrzyć mniej poszkodowanych i odesłać ich czym prędzej do domu. W drodze powrotnej miała okazję wrócić myślami do rozmowy z Alfredem. Uderzyły ją jego słowa o kobietach, że „łatwo dają się porwać uczuciu, kaprysowi chwili, tracąc głowę na rzeczy mało istotne, czy wręcz zbędne. Lubią uszczęśliwiać ludzkość kosztem innych…”. – Czy odnosiły się one do niej, do nich? – myślała. – Czy to, co robią, to tylko kwestia uczuć, które zanikają równie szybko, jak się rodzą? Czy współczucie, pomaganie innym jest traceniem głowy dla rzeczy mało ważnych, prozaicznych? Czy jest prawdą, że chcę uszczęśliwiać ludzi kosztem innych? Nie czuła się dobrze z tymi pytaniami. Pojawiały się już wcześniej, w latach poprzednich, ale zawsze na nowo, z nową siłą, ją uderzały. Po chwili wróciła do swoich rozważań, mówiąc sama do siebie: „Ci, którzy tak mówią, winni się przekonać, że również uczucia są ważne, nie tylko intelekt i czyste wyrachowanie, że rzeczy, na pozór małe, są równie ważne jak to, co wielkie… Miejsce kobiety nie może być wyłącznie przy piecu” – dodała niemal na głos.

23


Czuła się bardzo zmęczona. Przyczyn było wiele. W pierwszym rzędzie nieprzespane noce, ale także nadmiar pracy, trudności, przeciwności… Na dodatek była bardzo głodna, nie tylko nie miała czasu na posiłek, ale również jedzenia było w domu niewiele, a niekiedy wręcz go brakowało. Zazwyczaj więc ona i jej towarzyszki nie dojadały, wokół było tak wielu głodnych i tylu przychodziło prosić je o jedzenie, że nierzadko brakowało go im samym. Jadły więc niewiele, a nawet bardzo mało. Ona sama spała mało i kiepsko. Może dlatego, że miała na głowie za dużo, by zasnąć. Dzisiejszej nocy zasnęła dopiero nad ranem, i to na krótko przed dzwonkiem, który ogłaszał pobudkę. Męczyło ją bardzo wiele trosk, miała dużo obowiązków, tym bardziej teraz, kiedy wprowadziła się z pozostałymi do nowego domu. Nie był to jedyny czy najważniejszy powód jej nieprzespanych nocy. Wypadek w fabryce, spotkanie z dyrektorem i jego niesłuszne zarzuty. Czuła się rzeczywiście bardzo zmęczona, może nawet bardziej psychicznie niż fizycznie. Było jej smutno… Szanowała każdego, bogatego i biednego, ale bolało ją, kiedy inni pogardzali kimś tylko dlatego, że ma mniej pieniędzy… że jest biedniejszy… Ciężkim krokiem wracała na Szkolną. Zbliżając się do domu, postanowiła jednak, że nie będzie opowiadać nikomu o rozmowie z panem Alfredem, że zachowa to dla siebie. Nie widziała nawet takiej potrzeby, bo i po co. Przecież rozmowa z kimś innym nie zmieni jego nastawienia, jego przekonań. Postanowiła modlić się w jego intencji, prosić Boga o światło dla niego. Poczuła też, że musi modlić się również w swojej intencji, aby się nie poddać, nie wycofać i nie zrezygnować, kiedy przyjdą kolejne próby. „Muszę więcej się modlić” – postanowiła. – „Tylko modlitwa pomoże mi zapanować nad uczuciami, za-

24


chować duchową równowagę, inaczej rano będę spokojna i wesoła, a o zmroku będę tonąć w rozpaczy, niestety nawet bez większych powodów. Wielkość potrzeb przy równoczesnym braku pieniędzy, oczekiwania osób, przeciwności… łatwo wtrącić mnie mogą w smutek, a nawet odebrać nadzieję na dobro… Wewnętrzny spokój tymczasem, to stan bezcenny, bardzo potrzebny, wręcz nieodzowny, aby służyć dobrze Bogu i mądrze pomagać ludziom. Troski i biedy uczą ufności, szukania pomocy, bardziej u Boga niż u ludzi” – myślała. Mijała po drodze ludzi, z których wielu nie znała. Ktoś się jej kłaniał, serdecznie uśmiechał, dziękował, chciał nawet pocałować w rękę, którą jednak szybko cofała. Widziała również kobiety, w jej wieku, pięknie ubrane, w miłym towarzystwie. Zastanawiała się, czy są szczęśliwe? Jaki jest cel ich życia? Dokąd zdążają, czy idą na spacer, a może oddalają się od czegoś? Zdają się uśmiechać, rozmawiać o czymś miłym, ale czy rzeczywiście są wewnętrznie radosne? Świat jest taki ciasny, a zarazem taki ogromny! Tylu ludzi, a każdy z nich pisze własną, odmienną historię… Czasami tylko spotykają się, nachodzą na siebie, ale tylko pozornie, jakby mimochodem, bo zawsze biegną swoimi torami. Nad wszystkim tym rozmyślała, przyspieszając kroku, ciekawa sytuacji chłopca, którego kazała wcześniej zanieść na Szkolną. Sięgnęła pamięcią do osób, które znała wcześniej, do miejsc, gdzie była dawniej… Ożyły jej wspomnienia o radościach i smutkach… „Co dalej będzie? Jak potoczy się moje życie? Co będzie z nami?” – podjęła wewnętrzny dialog. Często myślała nad swoim życiem aby niczego nie przeoczyć, pominąć lub przegapić. Chciała być wrażliwa na Boży głos, zastanawiała się, czego On od niej oczekuje, gdzie ją wysyła…

25


Teraz, idąc do swojego nowego mieszkania, pytała siebie, co się w niej zmieniło w ostatnim czasie, czy postąpiła w rozwoju duchowym, a może trwała w miejscu lub wręcz się cofała? Co dobrego zrobiła dla siebie i innych? – „Czy moja wiara w dobroć ludzi jest nadal mocna? Chciałam oddać całą siebie Bogu, służyć całym sercem drugim, mieć myśli utkwione w innym porządku, nie tym materialnym, czy z tego coś wyszło? Czy nie zrobiłam się jakoś nieczuła na cierpienia innych? Czy nie powinnam jeszcze bardziej energicznie i zdecydowanie stanąć w obronie tych biednych, opuszczonych, sierot, starszych czy młodszych, których zraniło życie… A jak odkryć i pomóc rannym na duszy?”. Gdyby ktoś jej się teraz przyglądał, widziałby, jak ważne były stawiane przez nią pytania. „Naprawdę chcę kochać Boga i służyć potrzebującym, wierzę, że moje uczucia są czyste, szczere i mocne, ale… Tak, to jest pewne, lecz… Niekiedy wydaje mi się, jakbym ich już nie kochała dawnym sercem. Robię, co mogę, ale może jest to już tylko zwykłe przyzwyczajenie?”. Nie znajdowała jednoznacznej odpowiedzi na te pytania. Jedyne, co czuła, to jakąś dziwną radość z bycia blisko cierpiących i potrzebujących pomocy… Była to taka radość, która zwyciężała zmęczenie, doznane zawody, chwilowe rozczarowania… Ostatni wypadek w fabryce potwierdził jej to, co czuła już od jakiegoś czasu, czyli wielki entuzjazm, jaki nosiła w sobie przy pomaganiu w każdej sytuacji, niezależnie od miejsca, sytuacji, ludzi i warunków. Oczywiście miała go od zawsze, ale dostrzegła, że teraz jakby się on jakoś wyklarował, skupił na pragnieniu twórczej obecności bycia blisko ludzi doświadczonych przez życie. Myśli jej były chaotyczne, nie miała jednak czasu ani potrzeby, aby je porządkować, ustawiać w pew-

26


ną logiczną całość. Przychodziły w podobny sposób, w jaki życie przynosi ze sobą zdarzenia, które wybijają człowieka z rytmu codziennych przyzwyczajeń i zmuszają do konfrontacji z nimi, cieszą lub smucą, ale nigdy nie zostawiają go już takim, jakim był. Nierzadko zdarzenia te mają swoją wewnętrzną logikę, którą człowiek odkrywa znacznie później, nierzadko dopiero po latach… „Jak czuje się chłopiec?” – pytała i jeszcze bardziej przyspieszyła kroku. Myślami była przy Franciszce, którą prosiła, aby się nim zajęła na czas jej nieobecności. Kiedy raptem podniosła głowę, dostrzegła, że jakiś mężczyzna, dobrze ubrany, przygląda się jej z zainteresowaniem. „Kim on jest?” – pomyślała. – „Co robi i dlaczego tak się jej przygląda?”. Usiłowała sobie przypomnieć, czy może go skądś zna, może go już gdzieś spotkała, może zeszły się już kiedyś ich drogi. Nikogo znanego jej jednak nie przypominał. Spojrzała jeszcze przez ramię, ale już go nie dostrzegła. Pojawił się niczym anioł i znikł…


Zdzisław Józef Kijas

Zdzisław Józef Kijas, franciszkanin, nauczyciel akademicki, pracownik watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych, autor wielu poczytnych książek i artykułów. Laureat nagrody naukowej im. Włodzimierza Pietrzaka i włoskiej nagrody literackiej „Come Barbara 2011” w Rieti.

ISBN 978-83-7485-307-1

Bratni Zew Wydawnictwo Franciszkanów

www.bratnizew.pl

SZAROŚĆ JAŚNIEJE

NAWET SZAROŚĆ JAŚNIEJE

Wcześniejsze losy Marii Luizy oraz trzech innych niezwykłych kobiet: Klary, Matyldy i Franciszki, które przyczyniły się do powstania Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety, autor opisał w powieści Tam, gdzie rodzi się życie (Bratni Zew, Kraków 2016).

NAWET

Zdzisław Józef Kijas

Powieść o niezwykłej kobiecie Marii Luizie Merkert oraz osobach, których życie zmieniło się po spotkaniu z założycielką Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety. Autor przenosi czytelnika do prowincjonalnego miasta drugiej połowy XIX w., a bogate koleje życia głównej bohaterki umieszcza w szerokim kontekście historycznym ówczesnej epoki, ukazując dynamiczny rozwój przemysłu, jego skutki, proces rodzenia się ruchu socjalistycznego i kapitalistycznego, ale także następstwa ówczesnych wojen. W mistrzowski sposób ukazane są w powieści realia życia najuboższych, środowisko, w jakim przyszło im walczyć o każdy dzień, przeciwności, z jakimi się mierzą i samotność w tłumie, jaką przeżywają na co dzień. Temat jednak nie jest traktowany pierwszoplanowo, ale szeroko, niczym tło obrazu, którego postacią centralną jest wyjątkowa postać Marii Luizy, potrafiącej dostrzec każdego potrzebującego człowieka. Autor książki to ceniony teolog i znawca duchowości, nie brakuje więc w niej także analizy duchowej bohaterów, opisu ich wewnętrznych rozterek i walki, jaką każdy z nich musiał stoczyć, by stanąć na wysokości zadania przygotowanego mu przez Boga.

Patronat medialny

Posłaniec osł słan anie iec c

św. Antoniego z Padwy

Powieść o wyjątkowych kobietach XIX wieku


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.