Wspomnienia z pobytu w Ameryce Południowej w latach 1913–1924

Page 1

Wspomnienia z pobytu w Ameryce Południowej w latach 1913–1924


Walerian Czykiel


Walerian Czykiel

Wspomnienia z pobytu w Ameryce Południowej w latach 1913–1924

Opracowanie tekstu Zbigniew Kadłubek Barbara Maresz

Katowice 2020


© Copyright by Maria Matuła, 2020 © Copyright by Biblioteka Śląska w Katowicach, 2020

ISBN 978-83-927685-2-4 ISBN 978-83-64210-69-3

Rysunek „Słonecznik” Karol Łukasik, prawnuk Waleriana Czykla Reprodukcja fotografii Zygmunt Nater, Lesko Skład i łamanie Zdzisław Grzybowski Adiustacja Jan Baron Projekt okładki Ryszard Latusek Druk i oprawa Biblioteka Śląska w Katowicach


Niech Bóg obficie nagrodzi tych, którzy książce mego Ojca dali drugie życie literackie Maria Wanda Matuła



Spis treści WSTĘP....................................................................................................................... 9 W DRODZE . ......................................................................................................... 13 Maj 1913. Podróż do Buenos Aires . .............................................................. 15 Santos . ............................................................................................................... 23 Buenos Aires ..................................................................................................... 24 Argentyna . ........................................................................................................ 24 Patagonia ........................................................................................................... 31 Warunki emigracji dla stałego osiedlenia ..................................................... 39 Stolica Argentyny ............................................................................................. 41 Pokusy wielkiego miasta portowego . ............................................................ 44 Wyjazd do Urugwaju ....................................................................................... 45 Na gapę .............................................................................................................. 49 Upalny karnawał .............................................................................................. 56 W kierunku Piriápolis ..................................................................................... 61 Piriápolis ........................................................................................................... 67 Don Fernando de Rojas – Pan Dzikich Pól .................................................. 70 Podróż morska w 1914 roku ........................................................................... 77 Wojna! . .............................................................................................................. 80 BRAZYLIA.............................................................................................................. 87 Rio de Janeiro ................................................................................................... 93 Kurytyba . .......................................................................................................... 97 Castro . ............................................................................................................ 111


Maracana ........................................................................................................ Dalej Brazylia.................................................................................................. „Strzelec Polski w Araukarii” . ..................................................................... Araukaria (15 I 1917–15 VII 1919) ............................................................ Praca w Railway Company .......................................................................... Pierwsze embargo ......................................................................................... Drugie embargo ............................................................................................ Fanatycy. Dramat w Cruzeiro ...................................................................... Nowe embargo . ............................................................................................. Koniec robót................................................................................................... Rio do Peixe ................................................................................................... Koniec pracy w Railway Company ............................................................. Jeszcze Kurytyba . .......................................................................................... Palmeira . ........................................................................................................ Pomiar Villa do Rio do Peixe . ..................................................................... Katastrofa ....................................................................................................... Rio Uruguay . ................................................................................................. Powódź w 1922 roku . ................................................................................... São Paulo. Wizyta u pana Capelle ............................................................... Rewolucja w Rancho Grande ...................................................................... Choroba . ........................................................................................................ Powrót do domu . ..........................................................................................

130 177 188 211 237 260 262 272 285 288 291 292 298 302 315 318 321 330 331 337 347 356

NOTA BIOGRAFICZNA . ................................................................................ 371 BUENOS AIRES 80 LAT PÓŹNIEJ. ZAMIAST POSŁOWIA ..................... 375


WSTĘP Nie opuszczaj lekkomyślnie ziemi twych ojców. Nie wiesz bowiem, jaka dola cię czeka za morzem. Zastanów się dobrze, czy nie możesz tu w kraju pracą i wytrwałością dojść do znośnego bytu. Jeśli jednak powziąłeś niezłomną wolę szukania chleba za morzem, jeśli wola ta nie opiera się na karygodnej namowie złych ludzi chcących cię wyzyskać – lub na ułudnych nadziejach, lecz na głębokim zastanowieniu się, wtedy wyjeżdżając w te dalekie strony trzymaj się następujących przykazań, które życzliwie ci podajemy, pragnąc tylko zaoszczędzić tobie zbytecznych cierpień i zawodów. Taka przestroga poprzedzała 12 przykazań dla włościan emigrujących do Brazylii i została umieszczona w przewodniku dla „wychodźców” wydanym pod koniec XIX wieku we Lwowie1. Być może Walerian Czykiel (studiujący w stolicy Galicji) miał tę publikację w ręku, zanim w maju 1913 roku postanowił wsiąść na statek w Trieście i wyruszyć do Argentyny. Choć „nie wiedział, jaka dola czeka go za oceanem”, podjął trudną decyzję o emigracji, a przyśpieszyło ją dramatyczne wydarzenie – utrata oka podczas zawodów szermierczych oraz (jak sam pisał) „zniechęcenie ówczesnymi stosunkami w zaborze austriackim” i brak nadziei na odzyskanie niepodległości2. Południowoamerykańska przygoda Waleriana Czykla trwała od maja 1913 do sierpnia 1924 roku. Rozpoczęła się w Argentynie i zapewne tam by się też zakończyła, gdyby nie wybuch pierwszej wojny światowej. Po nieudanej próbie powrotu do ojczyzny na niemieckim parowcu „San Nicolas” w lipcu 1914 roku podróżnik trafił do Brazylii i dołączył do ponad stutysięcznego już wówczas grona polskich emigrantów osiadłych w stanie Parana. Kurytyba, Castro, Araucária oraz kolonie Rio Uruguay i Rancho Grande to etapy brazylijskiej wędrówki Waleriana Czykla. Wykształcenie zdobyte na Uniwersytecie Jagiellońskim (nauczyciel gimnastyki) oraz Politechnice Lwowskiej (mierniczy), a także kilkuletnia praktyka zawodowa w kraju predysponowały go do pracy w szkolM. Ferreira Correira, I. Serro Azul, Stan Parana w Brazylii wraz z informacyami dla wychodźców i mapą stanu i kolonij polskich, Lwów 1895, s. 58. 2 W. Czykiel, Curriculum vitae, rps Biblioteka Jagiellońska, Przyb. 5/82. 1

9


10

nictwie i budownictwie. Niestety, „zastój powszechny z powodu wojny” i związane z tym ogromne bezrobocie oraz „pochodzenie z zaboru austriackiego”3 wydawały się na początku przeszkodami nie do pokonania. Mimo to emigrantowi z Galicji szczęśliwym trafem udawało się znajdować kolejne posady: nauczyciela gimnastyki w prywatnej szkole polskiej Stanisława Słoniny w Kurytybie, potem administratora ziemskiego w mieście Castro i wreszcie kierownika polskiej szkoły powszechnej w Araucárii. Walerian Czykiel przebywał tam prawie dwa lata do października 1918 roku, wybudował dla polskich emigrantów Dom Ludowy, prowadził bibliotekę i założył towarzystwo pod nazwą „Strzelec Polski w Araukarii”, nawiązujące do galicyjskich organizacji paramilitarnych. Z zapałem pracował „nad wzbudzeniem ducha polskiego wśród okolicznych kolonistów”4, ale niezmiennie pragnął wrócić do ojczyzny. Zakończenie wojny oraz odzyskanie przez Polskę niepodległości skłoniły Waleriana Czykla do opuszczenia Araucárii. Aby zdobyć środki na powrót do ojczyzny, zatrudnił się najpierw jako mierniczy w „Brazil Railway Company”, potem był szefem robót kolonizacyjnych francuskiego przedsiębiorstwa „Théodore Capelle & Irmao” oraz dyrektorem kolonii Rio Uruguay i Rancho Grande. Do jego obowiązków należało zbieranie danych o konfiguracji terenu i przebywających tam mieszkańcach, a także sporządzanie odpowiednich map i wytyczanie dróg oraz granic posiadłości. Jak pisano w świadectwie pracy: „wszystkim tym czynnościom, tak administracyjnym, jak i technicznym p. Walerian Czykiel uczynił zawsze zadość w całej pełni i w całej rozciągłości, tak przez swoją energię, wytrzymałość, takt, inicjatywę, uczciwość i uzdolnienie, jakie wykazał, jako też przez dobrą wolę, którą zawsze okazywał”. Dlatego żałowano, że z powodu wyjazdu do Polski nie może nadal „spełniać funkcji wspomnianych” i „tak wysoce szacowanych”5. Wkrótce po utworzeniu konsulatu polskiego w Kurytybie Walerian Czykiel zarejestrował się jako obywatel polski6 i wreszcie 5 sierpnia 1924 roku wyruszył w daleką drogę do rodzinnego kraju. Najpierw koleją przez Serra do Mar do portu w Paranaguá, potem liniami Lloyd Brasileiro przez Santos do Rio de Janeiro i w końcu ostatni etap – podróż do Europy na pokładzie francuskiego okrętu „Eubée”. Jedenaście lat spędzonych w Ameryce Południowej to nie tylko trudy codziennego życia i ciągła walka o przetrwanie, ale także zwiedzanie kontynentu o odmiennej przyrodzie i klimacie oraz poznawanie tubylców i ich zwyczajów. Podczas licznych wędrówek Walerian Czykiel z prawdziwym zainteresowaniem oglądał miasta i ich architekturę, wioski, siedziby kolonistów oraz malownicze i dzikie krajobrazy. Starannie zapisywał swoje wrażenia oraz systematycznie zbierał okazy przyrodnicze i mineralogiczne z myślą o wzbogaceniu publicznych zbiorów polskich. Część tej kolekcji wysłał do kraju na statku „Lwów”, a resztę na własny koszt przywiózł (z niemałymi przygodami, które uszczupliły zbiór) w 1924 roku „do dyspozycji nowopowstałego Państwa Polskiego”7. Tak pierwsze miesiące pobytu w Kurytybie wspomina Walerian Czykiel. W. Czykiel, Curriculum… 5 Świadectwo pracy wystawione w Rio Uruguay 15 czerwca 1924 roku i poświadczone w polskim konsulacie w Kurytybie 2 sierpnia 1924 roku, rps ze zbiorów córki Waleriana Czykla Marii Matuły. 6 Zaświadczenie o rejestracji wydano 18 lipca 1921 roku, zob. ilustracje. 7 W. Czykiel, Opis pracy pedagogicznej wysłany do Ministerstwa Skarbu w Warszawie, rps Biblioteka Jagiellońska, Przyb. 5/82. 3 4


Szczególnie interesującym i wartościowym pokłosiem przeżyć i wrażeń Waleriana Czykla z emigracyjnej tułaczki są obszerne Wspomnienia z pobytu w Ameryce Południowej w latach 1913–1924, które oddajemy właśnie do rąk czytelników. Nigdy nie wydane8 są fascynującym świadectwem losów Polaków w Argentynie, Urugwaju, a zwłaszcza w Brazylii. Są też doskonałym, choć nieoczekiwanym uzupełnieniem wcześniejszej publikacji Biblioteki Śląskiej9 opowiadającej historię innego południowoamerykańskiego emigranta – Teofila Witolda Wierzbowskiego, budowniczego kolei brazylijskiej w latach 1909–1914 oraz działacza polonijnego, którego unikatowa spuścizna trafiła w 2005 roku do zbiorów katowickiej książnicy. Waleriana Szczepana Czykla i Teofila Witolda Wierzbowskiego łączy wiele: mieszkali w stanie Parana, wędrowali tymi samymi drogami i bezdrożami wzdłuż rzek Rio do Peixe i Rio Grande, aktywnie uczestniczyli w życiu polonijnym, wspierali polskie ruchy niepodległościowe, a nawet te same organizacje i instytucje emigracyjne, co w podzielonym środowisku brazylijskiej Polonii wcale nie było takie oczywiste10. W końcu obaj prawie w tym samym czasie powrócili do kraju. Czy spotkali się w Brazylii, czy spotkali się w Polsce? Tego nie wiemy, choć miejsca i ludzie, o których wspominają, pozwalają snuć takie przypuszczenia, a pożółkłe fotografie, pocztówki, listy oraz dokumenty spisane w języku portugalskim świadczą o podobnych emigracyjnych losach11.

11

Drobny fragment wspomnień opublikowano w serii Zmagania polonijne w Brazylii w tomie 2 pt. Pamiętniki brazylijskie, oprac. T. Dworecki, Warszawa 1987, s. 196–214. Obecne wydanie powstało na podstawie maszynopisu udostępnionego przez córkę Waleriana Czykla – Marię Matułę. 9 Jak Polak w Brazylii kolej budował… Album fotografii Teofila Witolda Wierzbowskiego, oprac. B. Maresz, T. Roszkowska, Katowice 2006. 10 W dokumentach Waleriana Czykla zachowały się dowody wpłaty na Komitet Obrony Narodowej, Związek Towarzystw Polskich w Brazylii „Kultura” oraz na Towarzystwo Szkoły Ludowej im. Józefa Piłsudskiego, rps Biblioteka Jagiellońska, Przyb. 5/82. Ze wszystkimi tymi instytucjami ściśle współpracował Teofil Witold Wierzbowski. 11 Spuścizna Waleriana Czykla znajduje się w zbiorach Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie oraz w posiadaniu córki autora Marii Matuły w Sanoku, a kolekcja rodziny Wierzbowskich została podarowana w całości Bibliotece Śląskiej w Katowicach przez Jerzego Łukę i Ewę Sońską. 8



W DRODZE



Maj 1913 Podróż do Buenos Aires Triest pod austriackim panowaniem rozwinął się w piękne i rozległe miasto z pierwszorzędnym portem. Okolica miasta jest słowiańska, wagony już na parę godzin przed przybyciem do Triestu pełne ludu słowiańskiego w malowniczych strojach. Kobiety na głowach niosą ogromne okrągłe kosze o płaskich dnach, pełne jarzyn i owoców. Głowę chroni rodzaj owalnej, płaskiej czapeczki z grubego sukna. Kobiety chodzą prosto i lekko, utrzymując zręcznie w równowadze kosze, bez podtrzymywania ręką. Miasto jest włoskie. Policjant miejski nie uznaje innego języka niż włoski. Miasto portowe, nowoczesne, o wielkiej przyszłości. Stary Triest ma ulice wąskie, cuchnące. Jest tu wiele pamiątek z czasów rzymskich. Widziałem kościół na wzgórzu, którego ściany są częściowo wzniesione z głazów pochodzących z jakichś budowli starorzymskich, może z głazów cmentarnych. W porcie i jego okolicy woda morska ma odór zgnilizny, zdaje się dlatego, że wszystkie nieczystości rzuca się tu do wody. Na ulicach portowych sprzedają pieczone frutti di mare, mięczaki morskie pieczone w piecykach, ogrzewanych węglem drzewnym. To pożywienie ubogiej ludności. Każdy kamień w morzu bliski powierzchni i fundamenty mola portowego okryte są muszlami ślimaków. Siedzą zbitą masą nawet tam, gdzie fala tylko od czasu do czasu je obmywa. Mieszkałem przez parę dni w dość tanim niemieckim hotelu, no i włóczyłem się po porcie, rynkach, targowiskach i okolicy miasta. Oglądałem z ciekawością małe parowce linii przybrzeżnej, obsługującej porty całego Quarnero1, porty dalmatyńskie i greckie. Dla szczura lądowego nowość za nowością. Ludność ruchliwa, targi gwarne, prawie wszystko mówi po włosku. Pożywić się tu można niedrogo. Na straganach ryby wędzone, figi afrykańskie, ale przede wszystkim oliwki. Figa afrykańska, owoc opuncji, wygląda jak mały ogórek, dojrzała jest żółtawa i czerwonawa, wewnątrz okrągłe płaskie ziarenka. Smak słodkawy, nic szczególnego. Oliwki sprzedaje się tylko marynowane, świeżych nie mogłem dostać. Są jedne barwy ciemnej, prawie czarne, drugie jasnozielone. Nie wiem, czy to zależy od gatunku, czy też od sposobu marynowania. Jadłem jedne i drugie z przyjemnością. Trochę słone, lekko kwaskowate, smakowały mi znakomicie i zastępowały mięso. 1 Zatoka Quarnero na Adriatyku (Quarnaro lub Carnaro, a po chorwacku: Kvarner albo Kvarnerski zaljev, dzisiaj terytorium Chorwacji).

15


16

Ulicą biegną dziewczęta, młode, rozbawione, bujne młodością i zdrowiem, idą i biegną w podskokach. Jedna trochę blada, druga tęga, rumiana przymawia pierwszej: „To ja mogę lepiej biegać, chociaż jestem grassa (gruba)”. Szedłem w stronę targu nad morzem. Kanałem umyślnie zbudowanym podjeżdżają barki rybackie, łodzie z jarzynami i owocami, gdzie się wprost z tych łodzi kupuje, wszystko najtaniej. Przez kanał prowadzi most. Rybak staje na moście, zapuszcza na sznurku przynętę i powiada, że tu można łowić kraby. Rzeczywiście, po chwili wyciąga kraba wielkiego jak czapka, tuż spod mostu. Gdy mi się znudziło miasto i ruchliwy port, wybrałem się na spacer drogą wzdłuż morza. Doszedłem do zamku Miramar2. Nie jest to budowla starożytna, budynek jednak dość piękny, w nowoczesnym baroku. Minąłem zamek i dalej brzegiem. Tu suszą się sieci rybackie, ówdzie bielizna na sznurach, to nieodzowne. Poszedłem dalej, aby dotrzeć do niezamieszkanego wybrzeża morza. Woda płytka, wyłowiłem z niej parę uszkodzonych muszli, na przykład przegrzebka, skorupę małego jeżowca i inne. Znalazłem też kawałek kości, która mi się wydawała skamieniałą, może nawet była obrobiona jako narzędzie przez człowieka paleolitu. Nadszedł wreszcie dzień odjazdu mego parowca do Argentyny. Jechałem trzecią klasą, trzeba więc było wyszukać sobie jakieś miejsce, obrać łóżko pod pokładem i umieścić tam swój bagaż. Są łóżka parterowe i nad nimi piętrowe. Trudny wybór, na dole wygodniej z pakunkami, ale w razie morskiej choroby lokator piętra może łatwo niespodziewany „chrzest” urządzić tym na dole. Uprzedził mię zresztą tłum emigrantów, trzeba było brać miejsce, jakie było, na dole, przy nieszczególnych sąsiadach. Ani się nie spostrzegłem, a już parowiec był na morzu. Wybiegłem na pokład. Wyjechaliśmy przy pięknej pogodzie, w południowym słońcu każda fala rzucała świetliste blaski, złocił się brzeg i domy osad na wybrzeżu. Kolor morza przy brzegu zielonawy, wnet zmienia się w ciemnoniebieski, a wreszcie prawie czarny, to głębia. Niedługo zmrok, wołają na wieczerzę. Zaczyna się monotonne życie pokładowe. Parowiec „Columbia”, stary, niewielki okręt liniowiec Austro-Americana, raczej towarowy niż pasażerski, w każdym razie pierwszy okręt oceaniczny, na który wstąpiłem. Miał dwie śruby, kadłub dość mocny, zapasowe kotwice. Było też i gdzie spacerować: tylny pokład, przedni pokład i mały pokład na górze, na nadbudówce przy dziobie i ten najbardziej lubiłem. Jedzenie było liche. Rano mocno rozcieńczona kawa i rodzaj białego chleba. Po południu jakaś zupa, odrobina siekanego mięsa z rosołu, czarka dalmatyńskiego czerwonego wina dobrze ochrzczonego. Mięso wołowe mrożone, które kompania Cosulich kupuje w Argentynie, wskutek długiego przechowywania traci smak i nieraz pojawiają się w nim robaki, mimo mrożenia i mimo tego, że jest trzymane w chłodni. Wieczorem też jakieś siekane mięso i czarka wina. Ratuje sytuację chleb, jest dobry i w obfitości. Od czasu do czasu zmiana, o tyle, że podają małe rybki suszone i solone, no i tańsze bakalie w miniaturowych porcjach. Na pokładzie urządzona mała stajnia dla paru sztuk bydła. Mięso tych wołów czy krów jest przeznaczone dla pasażerów pierwszej i drugiej klasy oraz dla oficerów okrętowych. 2 Castello di Miramare, Zamek Miramare, dawna rezydencja habsburska, dzisiaj muzeum, jedna z głównych atrakcji turystycznych w Trieście.


Zawinęliśmy do greckiego portu Patras3 w malowniczym położeniu wśród gór i skał. Otaczają statek łodzie przekupniów. Nie schodząc na brzeg, można było nabyć tanio pomarańcze, figi itp. Przekupień z łodzi podrzuca cienką linę, łapią ją pasażerowie i podciągają do góry drugi jej koniec z koszykiem. Wrzucało się jakąś monetę austriacką do koszyka i opuszczało ku łodzi, wykrzykując nazwę żądanego towaru. Przekupień wkładał tyle do koszyka, ile mógł dać za otrzymany pieniądz i tak handel szedł. Wsiadło w Patras na okręt kilkaset Syryjczyków. Przyjechali mniejszym parowcem z Azji i „Columbią” chcieli udać się do Argentyny. Plątał się między nimi jakiś Albańczyk i Turek, maszynista kolejowy z Konstantynopola. Syryjczycy mieli swego popa Greka, człowieka inteligentnego. On i jego żona niewielcy, szczupli, regularnych rysów twarzy. Ona drobnego wzrostu, cery ciemnej, spalonej przez słońce, ale piękna jak grecki posąg. On ubrany skromnie, czarno, ona miała strój także czarny, ale bogaty. W niedzielę lub święto ubiór jej był przeładowany koronkami i klejnotami. Nie widziałem na niej innych strojów tylko jedwabne. Syryjczycy o semickich rysach twarzy, ale wargach grubych i nosach grubych, nie tak silnie zagiętych jak u Żydów, byli natomiast brudni, niechlujni, ciemni, ordynarni i okryci robactwem. Rasowo nie są to chyba czyści Semici i budowa czaszki inna: włosy zawsze czarne, skóra silnie opalona. Nie czując nad sobą tureckiego bata, rozzuchwalili się ponad wszelką miarę i zaczęli pomiatać wszystkimi pasażerami, a chcąc wszystkim dokuczyć, obierali z siebie nawzajem wszy i rzucali po pokładzie. Doszło do tego, że na moją prośbę musiał interweniować komisarz okrętowy. Zagrożono im, że jeżeli nie będą się zachowywali przyzwoicie i nie oczyszczą się – będą odseparowani od innych pasażerów i zamknięci przez cały czas podróży pod pokładem. I to dopiero poskutkowało. Dowiedzieli się, że to ja byłem przyczyną ich poskromienia i patrzyli na mnie ze złością, ale nie mieli odwagi zaczepić. Albańczyk też nie odznaczał się czystością. Choć młody, był jednak bardzo poważny i mimo nędzy i brudu starał się dać poznać, że nie chce mieć nic wspólnego ze Syryjczykami i uważa ich za dużo niższych od siebie. Nos orli, czoło wypukłe, włosy i oczy czarne, wzrost imponujący, postawa wyniosła. Barki szerokie, znamionujące siłę, ale budowa w ogóle smukła. U emigrantów z Europy śmiech budziły spodnie Syryjczyków. U góry szerokie, ściągnięte w pasie w fałdy, poniżej kolan węższe i krótkie, nieraz były tak szerokie przy pośladkach, że zwisały jak torba. Europejscy emigranci nazywali to torbami na wszy. Turek był inteligentny i uprzejmy, był wysoki, chudy, czarnowłosy, skórę miał ciemnej barwy, ubranie nosił europejskie. Starał się ze mną nawiązać rozmowę, co było trudne, bo on i ja znaliśmy po kilka wyrazów francuskich zaledwie, a ten zapas słów wnet się wyczerpał. Pytał się mnie o to, czy tam w Ameryce znajdzie pracę jako maszynista. Odpowiadałem twierdząco, choć nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, ale i tak wytworzyło się między nami coś w rodzaju przyjaźni. Ciekawy był stosunek mojego Turka do Syryjczyków, pogardliwie przezwanych przez niego „Arabami”. Dopiero co byli pod srogim panowaniem tureckim w swojej ojczyźnie i jeszcze nie mogli się otrząsnąć z uczucia niższości wobec dotychczasowych panów. Robili wrażenie wielkich a zepsutych dzieci, którym rózga już nie grozi – a jednak wciąż się jej boją. Nie odważali się nawet zbliżać do mojego Turka, który traktował ich wyniośle. Za plecami jednak nazywali go 3

Patras lub Patra to jedno z największych miast i portów greckich, położone na Peloponezie.

17


18

„Kemal Pasza”, z drwinami, tak jak gromada żaków. Byli tak wygłodniali, że łapczywie chwytali i zjadali surowe ziemniaki, którymi rzucali w nich kuchciki, wyśmiewając się z łakomstwa tych dzikusów. Przeszli oni widocznie dobrą tresurę głodową pod tureckim panowaniem, żołądki ich mogły trawić i taki pokarm, jaki jest w ogóle niestrawny dla Europejczyka. Niektórzy twierdzą, że Syryjczyk może strawić nawet błonnik. Po paru dniach minęliśmy brzeg Kalabrii. Skały czarne, aż granatowe, ponure, strome. Do tej pory mieliśmy wiatr słaby, pogodę dobrą, teraz pojawił się wiatr silniejszy, ale jeszcze rzadko kto na pokładzie uległ chorobie morskiej. Etna! Olbrzymia stożkowata góra. Jej stok zbiegający ku morzu okryty jest małymi wulkanami pasożytniczymi. Tak wspaniałego wulkanu, o tak klasycznej sylwetce więcej nigdzie nie spotkałem. Przepływamy cieśninę między Sycylią a Kalabrią. Ogromny prom parowy przewozi całe pociągi z Reggio di Calabria do Messyny. Na pełnym morzu na północ od Sycylii silny wiatr, prawie burza. Stoję przy dziobie okrętu, trzymając się mocno żelaznych sztab ogrodzenia. Obserwuję ruchy przedniej części okrętu pod wpływem wiatru i fal. Dziób opisuje elipsę, albo też linię ósemkową, właściwie nigdy niezamkniętą. Czułem się tak, jak na huśtawce, którą wprawiono w ruch normalny, a potem trącono z boku. A więc działają tu dwa wiatry, jeden w kierunku ruchu okrętu, a drugi z boku. Przy takim ruchu dziobu okrętu zacząłem odczuwać nudności, ale postanowiłem się nie dać i zareagowałem na każde chybnięcie okrętu odpowiednim ruchem nóg i wysiłkiem muskularnym tak, jakbym był na huśtawce. Pomagało to nieźle, ale za długo nie mógłbym tej gimnastyki używać, przemogłoby mnie zmęczenie fizyczne. Zauważyłem u wszystkich pasażerów, że dopiero przy takim podwójnym kołysaniu okrętu choroba morska naprawdę występuje. Gimnastyka tylko na krótką metę może przeciwdziałać; najlepszym środkiem jest: położyć się na łóżku i przeczekać burzę. Im wyżej jakiś przedmiot wystaje ponad pokład, tym większy łuk zatacza przy chwianiu się okrętu. W pozycji leżącej chwianie się głowy jest o wiele mniejsze aniżeli w pozycji stojącej, dlatego zmysł równowagi daje lepszą orientację co do ruchów i położenia ciała – równocześnie soki trawienne i płyny w żołądku nie doznają tak gwałtownych przemieszczeń i nerwy ścian żołądka działają spokojniej. To wszystko właściwie usuwa chorobę morską. Przy tym potrzebna jest pewna dieta. Jedzenie powinno być suche, smaczne i umiarkowane. Jako napój najlepsze cierpkie wino czerwone, w skromnej ilości. Słodka kawa i tym podobne są szkodliwe. Bardzo dobre są owoce: jabłka, śliwki, gruszki, tym bardziej suszone. Natomiast wcale bym nie radził jedzenia pomarańcz lub bananów, skończyłoby się to tylko karmieniem ryb. Na morzu hiszpańskim wiatr wzmagał się coraz potężniej, ale przed przybyciem do Almerii uspokoił się i nastała ładna pogoda. Port Almeria w południowej Hiszpanii dość ruchliwy, stare to miasto z czasów jeszcze mauretańskich i jego nazwa mauretańska. Okręt zawija tu do portu, aby wziąć na pokład pewną ilość Hiszpanów. Między innymi przybywa mulnik z kilkoma mułami; zwierzęta ma rosłe i dobrze chowane, jedzie za zarobkiem do Brazylii, do portu Santos. Robotnicy hiszpańscy jeżdżą co rok na robotę do Argentyny i Urugwaju, jak nasi do Prus lub Francji. Lato w Argentynie jest wtedy, gdy w Europie panuje zima, ludzie ci mają więc niejako zawsze lato. Mogą uprawiać rolę i zebrać plon w Europie, a potem pracować na


roli w Argentynie, w europejskiej porze zimowej. Kompanie okrętowe traktują ich jako stałych gości, mają osobny, lepszy wikt. Dostają głównie wielki groch hiszpański, przyrządzony z suszonym dorszem (po portugalsku bacalhau), wino, chleb. Dorsz suszony – sztokfisz – jest zupełnie twardy, jak drzewo i czuć go zjełczałym tranem. Moczy się naprzód suche płaty mięsa rybiego i płucze, a potem łamie na małe kawałki i dopiero wtedy nadaje się to do gotowania. Korzystając z postoju, zwiedziłem Almerię. Leży ona na niewielkiej nizinie nadmorskiej, a tuż obok zaczynają się góry. Część ulic wspina się już po wzgórzach. Dzień był świąteczny. Na szerokiej ulicy wysadzonej drzewami, która z portu wiedzie do miasta, pełno ludzi odświętnie ubranych. Na placyku u zbiegu paru ulic stoi przy chodniku ogromny kocioł, a przy nim cukiernik z pomocnikiem, na stole przyrządzają wałki ciasta i smażą je w kotle na łoju. Zapach tej frytury, przenikliwy i odrażający, czułem już z daleka. Ku memu zdziwieniu elegancka publiczność obstępuje kocioł, kupuje te niby pączki i jeszcze ciepłe skwapliwie zajada. Powiedział mi potem jeden pasażer, Niemiec, że Hiszpania po uszy siedzi w długach, a głównym wierzycielem Anglia. Dlatego masło i inne co lepsze produkty idą do Anglii – Hiszpanom wystarcza łój. Niedaleko portu stoi stary moszet mauretańsky, który przebudowano na kościół. Puściłem się ulicami, żeby poznać miasto. Hala targowa obszerna, widzę jakieś wędliny, kupuję kawałek kiełbasy, bardzo czerwonej, widocznie z papryką. Piekarnie po mieście były otwarte, z ciekawością wstąpiłem do piekarni i kupiłem parę bułek, ale i tu mnie prześladował odór łoju. Pieczywo jednak wyglądało bardzo ponętnie. Ulicą od gór idzie człowiek z kozą na sznurze, sprzedaje na szklanki mleko „prosto od kozy”. Złakomiłem się i wypiłem szklankę mleka – wcale dobre, niewiele różni się smakiem od krowiego. Po powrocie na okręt przekonałem się, że pieczywo ma ten sam odór łoju, jakim trąciły owe pączki. Nikt tego nie chciał jeść, wyrzuciłem w morze. Czekolada kupiona w porcie, jakaś dziwna, kupkowata, o smaku wstrętnie nudnym. Zjadły ją łapczywie dzieci Hiszpanek na pokładzie. Pomarańcze wielkie, podłużne, jasnej barwy można było tanio kupić w porcie. To jedyne, co warto było kupić. Wieczorem wyjazd z Almerii przy pięknej pogodzie, w nocy przejazd przez Cieśninę Gibraltarską, widać było tylko oddalone światła po obu stronach, nie było mi więc dane ujrzeć Słupów Herkulesa4. Ocean Atlantycki ujrzałem dopiero nazajutrz z dala od wszelkich brzegów. W pełnej chwale jego potęgi i ogromu. Lubiłem przebywać na dziobie okrętu i przypatrywać się grze fal, stadom rybek latających i okrętom, które nas mijały. Barwa wody ciemnoszafirowa. Grek starożytny powiedziałby kúanos5, ku szczytom fali jaśniejsza, ukoronowana śnieżnobiałą pianą. Zapatrzyć się można w tę nieskończoną grę fal jak w najpiękniejszy obraz. Cząstki wody to unoszą się w górę, to opadają w dół ruchem bardzo złożonym, o zmiennej szybkości i o wiecznie zmiennym kierunku. U szczytu chwyta falę za czub wiatr – pieni się fala, a wiatr ją roztrąca i mienią się w powietrzu rozrzucone krople słonej wody. Ocean zwełniony; gdzie przed chwilą pyszniła się góra wody uwieńczona pianą, już stoki góry osuwają się w głąb, a za nimi i wierzchoStarożytna nazwa Skały Gibraltarskiej, wysokiej góry wapiennej – 426 m n.p.m. (terytorium zamorskie Wielkiej Brytanii). 5 Starogreckie słowo κυανός oznacza lapis lazuli, kolor lazurowy albo błękit ultramarynowy. 4

19


20

łek – tam teraz głęboka kotlina. I znów siła tajemna wynosi ową zapadlinę na szczyt. Po ścianach okrętu wspina się i piętrzy fala jeszcze wyżej, aż czasem strzeli jak batem po niższym pokładzie. Ale to nic, to zwyczajny wiatr. Nagle zrywa się z fali rybka latająca, za nią druga, trzecia, całe stado. Lot ich krótki, nietrwały, zależy od siły wiatru; za chwilę siadają na fali, aby znów zerwać się do lotu w ucieczce przed jakim groźnym wrogiem. Czasem nawet rzuci wiatr taką rybkę na pokład. Razu pewnego ruch się zrobił wieczorem na pokładzie, dostrzeżono stado ptaków siedzących na wodzie. Jakiś zapalony myśliwy oddał do nich kilka strzałów z pistoletu i – zdaje się – spudłował. Niełatwy taki strzał. Ptak tańczy na fali, unoszony to w górę, to w dół, a oprócz tego przesuwa się też w poziomie w różnych kierunkach. Żeby nawet strzelec dobrze obliczył ruch okrętu, to i tak kulą ptaka nie trafi. Nadzwyczaj dobrze działało na mnie powietrze morskie. Przebiegałem wciąż wszystkie dostępne dla mnie pokłady. Nauczyłem się szybko chodzić i przy silnej huśtawce, a chodziłem stale bez nakrycia głowy. Słońce i na równiku nie mogło mi zaszkodzić, gdyż stale wiał wiatr i chłodził. Oficerowie okrętowi zwracali się do mnie z ostrzeżeniami i radzili, abym koniecznie nosił czapkę. Nic ja sobie z tego gadania nie robiłem, uważałem tylko na to, aby być w ciągłym ruchu. Najmilszym był mi pobyt na wysokim pokładzie u dziobu okrętu, ale i na tylnym było co widzieć. Koło sterowe, log, zapasowe skrzydła śruby i ruch wody rozbijanej przez śruby okrętowe. Jedna była tam niedogodność, dym z komina parowca i drobne węgielki, co prawda już zimne, które osiadają na wszystkich przedmiotach. Wyspy Kanaryjskie. Palma6, gdzie zawijamy, jest to spora wyspa, charakteru wybitnie wulkanicznego. Cała prawie wyspa to olbrzymia góra stożkowata; na stokach małe wulkany pasożytnicze – podobna jest nieco do Etny, wulkan to zresztą wygasły. Kupiłem tu dziwne owoce, z wyglądu podobne do białych śliwek, ale zamiast pestki miały wewnątrz coś w rodzaju małego kasztana i kwiatostan taki jak u naszego kasztana. Liście spore, lancetowate błyszczące, o wyraźnym żyłkowaniu. Nazwano to ameixa, co oznacza po polsku „śliwka”, ale smak tego owocu do śliwki nie jest podobny, znacznie gorszy, ot, trochę kwaśnej wody i nic więcej – ani smaku, ani zapachu śliwki. Zaplątała „Columbia” tak silnie kotwicę na dnie zatoki, że żadną miarą nie można było jej wydobyć. Zapuszczanie kotwicy odbywa się w ten sposób, że po opuszczeniu jej na dno, okręt wykonuje różne małe ruchy tak długo, aż kotwica zahaczy się silnie o jakiś kamień czy coś innego. Zaczepiła się aż nadto dobrze tym razem, ani małą maszyną, która obsługuje krany i kotwicę, ani ruchami całego okrętu nie dało się jej wyrwać, wreszcie urwał się łańcuch. „Columbia” pozostawiła kotwicę na dnie zatoki, nie czekając na jej wydobycie, miała ją otrzymać w drodze powrotnej, oczywista nie za darmo. Każdy dzień pobytu w porcie opłaca się drogo, nie warto było czekać. Jedzenie na okręcie było liche, kwitnął więc zarobek kantyny okrętowej. U końca ciasnego korytarza było okienko kantyny, urządzonej prymitywnie i zaopatrzonej w liche towary, bardzo drogo sprzedawane. Nie była urządzona jak restauracja, lecz jak sklep i po zakupieniu czegoś trzeba się było zaraz stamtąd wynosić. Kupiłem tam kawałek mydła i zaraz zrobiłem doświadczenie, że w morskiej wodzie mydło nawet całkiem dobre nie daje piany i w ogóle nie działa. Prać ani myć się w tej wodzie naprawdę nie można. 6 Wyspa Palma, czyli San Miguel de la Palma, to jedna z siedmiu największych wysp archipelagu Wysp Kanaryjskich.


Były wyznaczone godziny, podczas których można było korzystać ze słodkiej wody, pochodzącej z destylacji wody morskiej. Nie wydawała mi się ta woda bardzo czystą, ale do mycia i prania wystarczała. Myję sobie ręce tą wodą słodką i widzę, że to mydło z kantyny w wodzie się nie rozpuszcza, bardzo słabo się pieni i że po myciu pozostaje obok paznokci biały osad. Dziwne było to mydło, nie plastyczne, lecz elastyczne, w zimnej wodzie całkiem nierozpuszczalne. Nasunęło mi się przypuszczenie, że do fabrykacji użyto nie sody, ale wapna, nie wiem, z czym to było połączone, bo chyba nie z tłuszczem. Kupiłem w kantynie skrzyneczkę masła roślinnego, było tanie, jednak bez smaku i zawierało dużo wody. Pętał się tam wciąż pewien młody Niemiec z Alp Austriackich, lubił popijać piwo. Opowiadał, że rodzina wysyła go do Argentyny, bo jest beznadziejnie chory na reumatyzm. Choroba postępowała powoli od stóp ku górze i jeśliby dosięgła kręgosłupa, stałby się niezdolnym do ruchu. Jechał więc w płonnej nadziei, że mu Ameryka pomoże. Dojechał jednak do Argentyny jeszcze bardziej chory. Wypchnięto go na świat, aby się go pozbyć. W takich warunkach, jak w klasie trzeciej, pod pokładem, trudno się było ustrzec przed amatorami cudzej własności. Ciasno – łóżka tuż obok siebie, a na bagaż właściwie nie ma miejsca, zwłaszcza lokator piętra nie ma co zrobić ze swym bagażem. Chcąc wydobyć coś z walizki, trzeba rozłożyć swoje skarby przed oczyma sąsiadów. Łakome oczy spenetrują wszystko, co człowiek posiada. Miałem sąsiada Rusina ze wschodniej Małopolski, który zdradzał całkiem wyraźnie pociąg do cudzego dobra. Zaczęły mi ginąć różne rzeczy, ba, posłyszałem, jak mówił do drugiego, widocznie podobnych przekonań: „Z niego można brać wszystko”. Dopytywał się i u mnie dość naiwnie: „Proszu pana, a to do Ameryki może uciekać taki, co popełni jaki zbrodni, to tam mu nic ni będzi, prawda?” Miałem wrażenie, że on właśnie coś takiego planuje i zawczasu chce się upewnić o bezkarności. Starałem się wybić mu to z głowy i odpowiedziałem: „Ale gdzież tam, policja europejska daje znać telegraficznie policji w Ameryce, że takiego a takiego poszukują i zaraz w porcie aresztują go, zanim wysiądzie”. Nie chciał wierzyć, człowiek był ciemny i głupi, pewno nie rozumiał, co to telegraf. Ale ciekawsze rzeczy działy się na pokładzie. Przechadzał się tu często z wielką powagą Żyd turecki w fezie. Towarzyszyła mu starsza kobieta, bardzo otyła, i trzy dziewczęta. Mówiono między pasażerami, że to handlarz żywym towarem. Dziwiło mię to, że ów Żyd nie wahał się handlować Żydówkami. Zauważyłem dziewczęta te niedługo po opuszczeniu wód sycylijskich. Dwie były widocznie siostrami. Rosyjskie Żydówki, niezbyt ładne, ale młode i dobrze zbudowane, przebywały często na pokładzie, nie były wcale zamykane i mimo nadzoru owej baby miały dosyć swobody ruchów. Obie miały ubiór ciemnozielony, jedna z nich szczupła i trochę starsza płakała ciągle, młodsza jednak pogodziła się widocznie ze swoim losem. Trzecia innego typu, dość zażywna, wesoła, była już w zupełnej zgodzie ze swoimi panami, a nawet zaczęła swój zawód uprawiać na pokładzie. Między Hiszpanami była grupa podobnego typu, ale już zupełnie swobodna i niekrępująca się niczym. Młody mężczyzna o twarzy zużytej, otoczony paru kobietami. Gdy była ładna pogoda, urządzały kobiety na przednim pokładzie coś w rodzaju namiotu otwartego czy gabinetu, pośrodku stawiały wygodne krzesło, na którym

21


22

zasiadał ów mężczyzna. Przypominało to sułtana i harem. Inni pasażerowie, emigranci, których nędza wypędziła z domowych pieleszy, omijali obojętnie i jedno, i drugie, u niektórych budziło to może nawet pogardę i wstręt. Nie brakło więc „atrakcji” na okręcie. Syryjczycy chcieli odegrać się jakoś po owym epizodzie z wszami. Pogoda była niezła, wiatr słaby, wszyscy zdrowi – poprosili kapitana, żeby im pozwolił urządzić przedstawienie. Urządzili na przednim pokładzie rodzaj sceny, postarali się o jakieś kostiumy i wykonali na tej scenie coś w rodzaju starożytnych pogańskich misteriów. Osią całego przedstawienia był taniec dwu chłopaków, z których jeden był przebrany za dziewczynę. Ruchy tej pary tancerzy i zaloty tworzyły wyuzdany taniec. W pewnym momencie mężczyzna chwyta kobietę wpół, obala na ziemię i tak dalej. To wszystko było poprzedzone różnymi ceremoniami, które budziły we mnie wrażenie, jakobym patrzył na pogańskie jeszcze, syryjskie czy fenickie misterium ku czci Astarte. Znamienne zresztą było to także dla obyczajowości tego ludu. Parę dni po tym, jak opuściliśmy Las Palmas, wiatr rozhulał się na dobre, chmury pokryły niebo, rozszalała się burza w całej srogości. Moim zwyczajem przebywałem na dziobie okrętu, podziwiając wspaniałość rozpętanego żywiołu. Olbrzymie fale piętrzyły się ze wszystkich stron. Od czasu do czasu przeskakiwała fala przez okręt, oblewając pokład deszczem słonej wody. Ze zbliżeniem się nocy rozszalała się burza jeszcze potężniej. Na minuty cały pokład był pokryty wodą. Oficerowie zapędzili pasażerów trzeciej klasy pod pokład, z obawy, aby który nie został porwany przez bałwan morski. Mnie na razie nie dostrzeżono. Nie chciałem siedzieć w zaduchu, wśród ludzi wystraszonych i chorych, wymiotujących i lamentujących na przemian. Leżały tam na górnym pokładzie zapasowe kotwice potężnie przymocowane i było pośrodku małe, ale silne ogrodzenie. Tam się wycofałem od samego dziobu, przyparłem całym ciałem do silnych sztab żelaznych i tak czułem się całkiem bezpieczny. Wykonywałem wraz z dziobem okrętu zawrotne ruchy, jakby na skomplikowanej huśtawce. Na dół, w lewo, w górę, na prawo i w dół znowu. Całą siłą trzymałem się żelaznych sztab, przydał się silny uchwyt rąk, wykształcony na gimnastyce. Dobrze mi tu było na tej wyżynie, z dala od przerażonego tłumu emigrantów. Nie rzucało mną morze jak bezwładnym tobołem, stałem silnie na nogach, twarzą w twarz z bezmierną potęgą Oceanu. Niedługo dano mi cieszyć się wspaniałością morza – dojrzał mię kapitan i zmusił do udania się pod pokład. Nie było co robić, położyłem się na łóżku. Nie było tu tak szalonego tańca, jak na dziobie okrętu, ale wrażenie może jeszcze silniejsze. Przychodziło nieraz stanąć prawie na nogach, to znów na głowie, bo łóżko wraz z okrętem, przechylało się tak silnie względem poziomu. W nocy wybiegłem znów na pokład, ale nie zaszedłem daleko, spadł na mnie ogromny bałwan wody i przygniótł po prostu do pokładu. Przez chwilę było na pokładzie więcej jak pół metra wody – spłynęła szybko, gdyż pokład tak jest zbudowany, że się na nim woda nie może utrzymać, w osi podłużnej okrętu jest wyższy pośrodku i opada ku bokom. Wzdłuż burty okrętu biegną rowki, zaopatrzone wylotami na zewnątrz, balustrada jest zrobiona ze sztab żelaznych, tak że woda natychmiast spływa do morza, nie napotykając przeszkody. Na pokładzie były stoły i ławy, na których jadali pasażerowie trzeciej klasy, nosiła je woda to w lewo, to w prawo i przez chwilę trochę sobie popływały, ale nie zauważyłem, aby co poszło za burtę. Przemoczony do nitki schroniłem się pod pokład.


Następnego dnia wiatr osłabł, morze się uspokoiło. Dojeżdżając do równika, mieliśmy ładną pogodę. Radość ogólna, wszystko wyległo na pokład. Marynarze zmyli starannie wszystkie ślady morskiej choroby i wnet zapomniano niedawnych strachów. Gdzieś koło południa czujemy nagle, że okręt staje w biegu. Poznać to zaraz po braku spienionych i skłębionych smug wody w morzu, które parowiec pozostawia za sobą, gdy jest w ruchu. To samo zauważyliśmy i na przodzie, a co najważniejsze, zabrakło tego rytmicznego szumu maszyn, do którego tak wszyscy nawykli, jak do regularnego tykania zegara. Sądziło wielu, że zatrzymano okręt, aby urządzić „Święto Neptuna”, była jednak inna przyczyna, trochę mniej wesoła. Maszyna się zepsuła i musiał okręt stanąć na środku Oceanu, aby wykonać potrzebne naprawki. Całe szczęście, że nie nastąpiło to podczas burzy. Zresztą okręt stary dziwnie jeszcze dobrze burzę przetrzymał, żadnych innych szkód nie było. Ilekroć śruba znalazła się w powietrzu, gdy okręt „stawał” na dziobie, mógł pęknąć wał od szalonego rozmachu śruby, która w tym momencie nie napotyka oporu wody. Po paru godzinach statek ruszył naprzód, ale znacznie wolniej niż przedtem. Następnego dnia znów statek zatrzymał się około południa i znów naprawiano maszyny. Odtąd już podróż szła wolno wprawdzie, ale gładko, przy pięknej pogodzie. Wyspy Abrolhos. „Abre os olhos” to znaczy: „Otwórz oczy”. O świcie dostrzegłem niziutki brzeg skalny pogrążony we mgle. Dużo rozbiło się tu statków, dlatego nazwano tak te wyspy. Należą one już do Brazylii. Santos Brazylia! Brzeg wysoki, górzysty, kraj pokryty zielonym płaszczem lasu. Port Santos. Powoli, przy pomocy pilota wjeżdżamy do portu, jak przez wąską rzekę. Okręt pozbywa się części pasażerów i ładunku. Handlarz żywym towarem wyładował tu swój „transport” wraz z „opiekunką”, a sam pojechał dalej do Buenos Aires. Mówiono, że tak musiał zrobić, aby go w porcie nie złapano. „Transport” przyjechał innym okrętem, to wystarczyło. Poszli wszyscy pasażerowie na spacer na wybrzeże i do miasta, okręt przybija tu do samego muru, kładzie się mały pomost i dalej. Na targu jarzyn i owoców oglądam rzeczy całkiem nieznane. Kupuję owoc łudząco podobny do sporej gruszki i przekonuję się, że to całkiem coś innego. Abacate7 ma grubą skórę zieloną, miąższ białozielonkawy, a wewnątrz wielką i miękką pestkę. Smak żaden; potem dowiedziałem się, że trzeba ów miąższ wyłożyć łyżeczką na talerz i zaprawić cukrem i cytryną, aby miał jakiś smak. Nie mniej bogaty był targ rybny. Przed wjazdem do portu zauważyłem w morzu całe ławice ryb ciągnących za okrętem, a były to ryby spore, długości jednego metra albo i większe. W Santos nasz okręt wyładowywał cukier krystaliczny w formie grubego piasku. Worki były dziurawe, sypał się z nich cukier i co kto mógł, łapał w czapkę lub kapelusz, gdy worki kranem podnoszono do góry. Montevideo (po łacinie montem video – widzę górę), ujście rzeki La Plata do Oceanu Atlantyckiego. Z daleka po prawej ręce widać wysokie wzgórze (na lewym brzegu rzeki). Na górze forty i latarnie morskie, poniżej na równinie rozłożone wielkie miasto, to Montevideo, stolica państwa Republica Oriental del Uruguay. Morze na znacz7

Awokado (Persea americana).

23


nej przestrzeni zabarwione na żółto, rzeka olbrzymia, tak szeroka, że ze środka jej żadnego brzegu nie widać. Ale po kolorze wody i po krótkiej fali oraz pewnym prądzie poznać, że to rzeka. Nazwałbym ją raczej Rzeką Żółtą, srebrzysty połysk może mieć ta woda tylko w nocy, przy księżycu. Po lewej ręce brzegu nie widać, jest niski, w przeciwieństwie do Montevideo. Buenos Aires Buenos Aires. Port obszerny, jest położony kilka godzin drogi w górę rzeki Rio de la Plata – nie jest właściwie portem morskim, lecz rzecznym. Nie traci jednak nic na tym, największe nawet okręty z całego świata przybijają tu do przystani, a zyskuje przez odsunięcie od brzegu Oceanu, bo wichry i burze z pełnego morza nie mają tu dostępu. Brzegi niskie, wszędzie widać maszyny czyszczące i pogłębiające port. Ruch ogromny, mnóstwo okrętów wszelkich kompanii nawigacyjnych, poznać to po kominach różnobarwnie znaczonych. Argentyna

24

Przy wysiadaniu nie robiono podróżnym trudności celnych. Pasażerowie trzeciej klasy udali się do Domu Emigrantów. Jest to kompleks budynków murowanych, otoczony murem. Między budynkami gazony kwiatowe, wszystko czysto utrzymane. W salach łóżko jedno nad drugim, jak na okręcie. Jedzenie proste, głównie rosół i mięso rosołowe oraz chleb. W osobnym budynku mieści się rządowe biuro pośrednictwa pracy, są tam urzędnicy władający różnymi językami, jest i Polak, widać sporo przewija się tędy naszych rodaków. Pogadałem z nim, bo coś trzeba było przedsięwziąć. Dla inteligentów nie miał żadnego zajęcia i nie robił nadziei. Były tylko oferty na ciężką pracę fizyczną – wysyłano ludzi na roboty w lasach, odległych od portu o 30 godzin drogi koleją. Robota akordowa, od ilości drzewa opałowego dostarczonego do cukrowni. Zebrało się koło mnie kilku przygodnych znajomych mówiących po polsku, widocznie mieli do mnie zaufanie. Radziliśmy nad tym, jakiej roboty się chwycić. O tej robocie w lesie nie chcieli słyszeć, liczyli na pewne oparcie o Dom Emigrantów, niektórzy może o placówki konsularne Austrii, Rosji czy Niemiec. Agenci emigracyjni w ojczyźnie obiecywali tyle dobrego w Nowym Świecie, a na pewno i opiekę po wylądowaniu. Patrzyli na morze i okręty jak na coś znanego już, jak na drogę, którą można będzie wrócić, gdyby źle było w Argentynie. Za daleko nie chciało się im odchodzić. Poszliśmy na miasto z ciekawości, a także aby się rozglądnąć za jaką inną pracą. Zaraz za bramą zaczepiali nas agenci prywatni, którym zapewne nie wolno wchodzić na teren Domu Emigrantów i niedługo nasz spacer trwał, a już zwabiono nas do agencji kolei Ferrocarril Buenos Aires al. Pacífico, to jest kolei przecinającej Argentynę i Chile, łączącej Ocean Atlantycki z Oceanem Spokojnym. Zawarłem umowę w takim sensie, że miałem jako dozorca tych parunastu ludzi skupionych koło mnie pojechać na odległość trzech godzin drogi koleją na roboty konstrukcyjne. Prawdę rzekłszy, czułem się bardzo niewyraźnie, bo takiej robocie jeszcze się nigdy nie przypatrzyłem przedtem, ale namówili mnie ci ludzie, którymi miałem kierować. Mnie też zresztą zaczynało brakować gotówki, a i z tymi wiadomościami językowymi, jakie wyniosłem z gimnazjum,


niewiele można było wskórać. Oprócz polskiego znałem dobrze język niemiecki, no i trochę francuski, którego nauczyłem się na lekcjach nadobowiązkowych. Język hiszpański nie jest łatwy, ale zaczynałem się w nim orientować, pomagałem sobie łaciną i francuskim – szło jednak kulawo i nieraz powstawały nieporozumienia, ba, nawet wybuchano śmiechem. Wiozłem ze sobą wcale niezłą nową dubeltówkę i zapas naboi, miałem wrażenie, że na stepach będzie można coś upolować i powiedziałem to agentowi. Odradził mi zaraz branie tej broni ze sobą na roboty i zapewnił, że mi się na nic nie przyda, radził, bym ją zostawił u niego w depozycie. Co do tego, że nie miałem sposobności użyć polowania, to mówił prawdę, ale poza tym miał on inne swoje wyrachowanie, chciał ją sobie po prostu przywłaszczyć. Ostatecznie dał mi za nią osiem pezów, to znaczy kupił za bezcen. Musiałem się jednak zgodzić, czułem, że mogą mi ją łatwo ukraść, taka cena była dobra. Wyprawiono nas czym prędzej w drogę, tak że niewiele tym razem widziałem ze samego miasta – odniosłem tylko wrażenie ogólne, że jest to mieścisko ogromne, ale nie bardzo ładne. Przyjechaliśmy na miejsce pracy, gdzie był już spory obóz robotników, było już tam około siedemdziesięciu ludzi różnej narodowości. Najwięcej było Syryjczyków – ale na szczęście nie tych z „Columbii” – i byli pod kierownictwem głównego nadzorcy i przedsiębiorcy małego kalibru, rodowitego Argentyńczyka, ordynarnego i chciwego zysku Metysa. Capataz – nadzorca i zarazem kierownik pomniejszych robót, rządził tu dość despotycznie i wykonywał roboty ziemne, wyznaczone przez inżyniera, brał je może w akord, a wyżywienie robotników na pewno było jego przedsiębiorstwem. Do pomocy miał paru pomniejszych dozorców i pisarza, pintador. Jedzenie dawano robotnikom wstrętne. W ogromnym kotle gotowały się kości z resztkami mięsa, a prócz tego kilka dobrych porcji ładnego mięsa dla dozorców i pisarza. Do tej zupy dawano sporo dyni, krajanej na drobne kawałki, a w ostatniej chwili, już po ugotowaniu zupy wsypywano włoski makaron; ten ostatni był właściwie tylko rozparzony, a nie ugotowany. Nawet Syryjczycy o żelaznych żołądkach pochorowali się i wyrzucali makaron z zupy. Próbowali się nawet buntować, ale nawykli w swej ojczyźnie do niewolniczego posłuszeństwa, wnet dali się uspokoić byle jakimi obiecankami capataza. Co do mnie, czułem wyraźnie, że tu długo nie wytrzymam. I praca nieciekawa i kraj nieosobliwy. Jak okiem sięgnąć, równina i równina, zaledwie gdzieś z daleka na horyzoncie niewyraźne wzniesienia. Kraj urodzajny, choć, zdaje się, sporo bagien. Rodziły się tu np. ogromne dynie długości przeszło metrowej i te właśnie zjadaliśmy w zupie; były one na pewno przeznaczone dla bydła, ale dla robotników i to wystarczało. Wszędzie glina jasnożółtawa, dobrze mi znany less, gleba urodzajna. Ze zwierząt zwróciły moją uwagę żmije, śpiące pod każdą kupą badylów lub zeschłych traw – czas był zimowy. Zastanawiał mię ich kolor cielisty, podobne były do wielkich dżdżownic, długość ich około pół metra. Nie bardzo zresztą miałem czas i ochotę na oglądanie przyrody, wnet popadłem w konflikt z capatazem. Nie znałem zwyczajów tej warstwy ludności, nie umiałem trzymać sztamy z capatazami, zanadto współczułem moim podwładnym. Trzeba było jeść razem z tą „elitą” i z nimi pić, a mógłbym i pieniądz niezgorszy zarobić i żyć sobie wygodnie, nic nie robiąc. Nie obudziłem w ten sposób wcale szacunku u moich podwładnych, przeciwnie mówiono: „Co to za capataz, kiedy z nami razem je, nam w robocie pomaga?” A ja po

25


26

prostu z nudów chętnie im pomagałem i nie żałowałem ręki, a umyślnie jadłem to, co i oni. Co prawda najgorzej wyszedł na tym mój żołądek, zacząłem z sił opadać. Z tej zupy wyjadałem dynię i skrawki mięsa, więcej może żyłem herwą i chlebem. Gotowano herbatę paragwajską czy brazylijską i podawano ją jako tako osłodzoną. Poznałem przypadkowo paru robotników Polaków, którzy tam przybyli przede mną. Powiedzieli mi, że całe szczęście, iż nie daliśmy się zwabić na robotę w lasach dla cukrowni. Oni właśnie stamtąd uciekli na piechotę, idąc o żebranym chlebie, aż tu wreszcie znaleźli pracę. Tam w lesie, przy najcięższej pracy, nie mogli więcej zarobić, jak na utrzymanie. A byli to ludzie pracowici, silni i zahartowani, tę robotę przy kolei uważali za ratunek, twierdzili, że wszędzie jest jeszcze gorzej. Dla mnie jednak tam już nie było miejsca. Capataz dawno już był na mnie wściekły, a ostatnio dowiedział się, że nazwałem jedzenie podawane robotnikom tak, jak na to zasługiwało. Rzucił się na mnie z nożem w garści, jak prawdziwy dzikus – ale udało mi się opanować go wzrokiem i zimną krwią. Otrzymałem jednak odprawę, wypłacono mi zarobek, potrącając porządnie za „świetne” wyżywienie. Wróciłem tedy do Buenos Aires i udało mi się z powrotem dostać do Domu Emigrantów. Niedługo jednak tu można było popasać, trzeba się było wnet zdecydować na jakąś pracę. Po paru dniach wyjechałem na koszt rządu argentyńskiego do Patagonii. Niewielki parowiec linii przybrzeżnej Kompanii „Mihanovic”, ale silny i dobrze zbudowany, wiózł mnie na południe. Ciągle wiał silny wicher, fala wysoka i gorsza huśtawka niż na „Columbii”, bo okręt mniejszy. Nie zawinęliśmy do ważnego portu Bahia Blanca, leżącego w kultywowanej i urodzajnej północnej części Argentyny, w miejscu, gdzie kontynent południowoamerykański odgina się ku zachodowi, aby wnet znów wrócić do swego kierunku południkowego. Płynęliśmy blisko brzegu, często między wyspami a lądem stałym, wprost ku Patagonii. Najdalej na południe wysunięta część kontynentu Ameryki należy do dwu państw: Argentyny i Chile. Granica biegnie mniej więcej według działu wód, grzbietem Andów aż do Ziemi Ognistej – Tierra del Fuego, która też jest przedzielona. Wschodnia część, pagórkowata i szersza, łagodnie schodzi do Oceanu Atlantyckiego, jest prawie pustynią z powodu bardzo skąpych opadów atmosferycznych i ona właśnie należy do Argentyny. Wpłynęliśmy do wielkiej Zatoki Bahia de San Antonio, pomijając leżące w jej głębi miasto Ravson, a wreszcie zawinęliśmy do Puerto Madryn, który leży na południowym krańcu ziem urodzajnych. Ziemie tu coraz słabiej zaludnione, wyspy zwykle jałowe i bezludne, siedziba i lęgowisko ptaków żyjących z darów morza. Wybiegłem na ląd, bo tu zaczyna się Patagonia. W pobliżu, jak mi mówiono, mają być jeszcze plantacje lucerny, ale to, co widziałem przy brzegu, to była pustynia piaszczysta, porosła z rzadka krzakami. Już tu zaczynają się pokazywać jałowe przestrzenie piasku i żwiru – morskich otoczaków – a też skamieniałych muszli, oprócz świeżych skorup mięczaków morskich. Rośnie tam trochę lichej trawy i krzaki cierniste różnych gatunków. Na wybrzeżu zebrałem sporo ładnych muszli, między nimi podobne do zebranych koło Triestu, np. przegrzebki. Są to mięczaki morza ciepłego. Puerto Madryn ma więc klimat północnych Włoch co do średnich rocznych temperatur, ale nie co do ilości opadów. Parowiec ładował tu lucernę prasowaną w bloki prostopadłościenne związane drutem. Nigdy w Europie nie myślałem, że ta roślina może mieć takie znaczenie na


drugiej półkuli. Nauczono mię zaraz jej nazwy hiszpańskiej alfalfa8. W Patagonii nie rodzi się ani zboże, ani pasza dla bydła i koni, ani żadne jarzyny, trzeba więc wszystko dowozić. Wyżywić się tam może tylko owca i koza, a dla koni policji argentyńskiej i dla krów, trzymanych tam dla rodzin bogatszych przedsiębiorców lub urzędników, paszę trzeba uzupełnić właśnie lucerną. Dlatego kwitnie w południowej Ameryce uprawa tej skromnej roślinki i handel nią jest bardzo zyskowny. Na drugi dzień wyjazd z Puerto Madryn i wreszcie etap końcowy podróży: Puerto Commodoro Rivadavia. Brzegi niewysokie, port otwarty dla wichrów oceanicznych. Pomosty drewniane wchodzą daleko w wodę, przy brzegu płytko, skaliste dno opada powoli ku głębi. Na brzegu nieobmurowanym stosy wełny i skór baranich, na prawo w głębi wieże wiertnicze – nafta! Wysiadłem na brzeg, niosąc spory mój bagaż, kazałem go zaraz odnieść do włoskiego hotelu, który mi wskazano. Ale już przy wysiadaniu zauważyłem między ludźmi, którzy się zeszli w porcie na widok okrętu, jakiegoś brodacza, dziwnie po naszemu wyglądającego. Niewiele myśląc, podszedłem prosto ku niemu i zagadnąłem po polsku – odpowiedział z radością i zdziwieniem, żem tak od razu odgadł w nim Polaka. Nazwisko: „Dziadosz” – skąd? Z Rzeszowa! I ja też z Rzeszowa, a to niespodzianka! Poszedłem z rzeczami do hotelu, ale zaraz miałem wrócić, czekał na mnie. Hotel był blisko, ulokowałem się szybko i wracam do portu. Patrzę, a tu mój nowy znajomy wychodzi z jakiegoś sklepu, niosąc tęgą kamionkę jakiegoś napoju alkoholicznego. Co gorsza, w tym krótkim czasie pochłonął widocznie sporo pocieszycielki Ginebry9, tak zwie się silna angielska wódka. Chwiał się na nogach i ledwo mógł iść. Tak się cieszyłem przed chwilą, że znajdę w nim jakieś oparcie na początek, a tu już gotowe rozczarowanie. Uparł się, żebym zaraz poszedł z nim do jego siedziby na kopalni za miasteczkiem. Szedłem z małą ochotą, a tu na dobitek pan Dziadosz co chwila przystawał z jakimś znajomym na pogawędkę. Był chłodny dzień zimowy, chmury wróżyły śnieg i wieczór nadchodził, a tu my ani rusz naprzód. Z biedą żem go wyciągnął z miasteczka, przez jakieś prawie niezabudowane uliczki, między wysokimi ogrodzeniami z drutu kolczastego taszczyliśmy się w zupełnej prawie ciemności, idąc wciąż ku górze. Nareszcie minęliśmy ogrodzenia z drutu i wyszliśmy na pustkowie, porosłe kolczastymi krzakami. Byłem prawie pewny, że mój towarzysz zgubił drogę, w dodatku śnieg prószył kupami. Nareszcie jakaś chałupa, mieszkali tam robotnicy, Rumuni z Besarabii popularnie zwani „Mołdawany”. Mój towarzysz rozgościł się tam na dobre i zabierał się do spania. Postanowiłem więc zostawić go pod opieką Rumunów, jego znajomych, a sam czym prędzej wracać do portu. Byłem pewny, że niedługo pogaszą światła w miasteczku, a widać je było całkiem dobrze z tej wyżyny. Powiedziałem to panu Dziadoszowi, od razu się pogniewał – ale bez ceremonii się z nim pożegnałem i wyszedłem z chałupy. Było tak ciemno, że nie rozpoznawałem drogi pod nogami, wpadłem na cierniste krzaki, poraniłem sobie na kolcach ręce, rozdarłem narzutę, dobrą europejską, i zacząłem kląć co się zmieści pana Dziadosza. Światła w porcie widziałem całkiem dobrze, postanowiłem iść prosto w tym kierunku aż do pierwszego drutu kolczastego. Przedarłem się do pierwszego ogrodzenia, ale nie wiedziałem, czy droga przechodzi na lewo ode mnie, czy na prawo, a wciąż obawiałem się, że zgaszą światła w porcie. Nie pierw8 9

Taksonomiczna nazwa lucerny. Genever, trunek o ponad czterdziestoprocentowej zawartości alkoholu, gin.

27


28

szyzną było dla mnie przeskakiwać przez druty kolczaste, robiłem to już w Europie, a byłem w pełni mojej gimnastycznej siły i zręczności. Poszedłem wprost przez druty. Przerzuciłem przez parkan narzutę i dalej… Tak przebyłem przez trzy ogrodzenia i ani rusz nie mogłem trafić na jakąś drogę, aż wreszcie ujrzałem światło i napotkałem dom, w którym jeszcze nie spano. Gościnny jakiś człowiek wyprowadził mię na drogę, gdzie było już trochę jaśniej i sam potem trafiłem do mego hotelu. Tak i tym razem przekonałem się, że z pijakiem nie warto zawierać przyjaźni ani na nim polegać. Musiałem go jednak odwiedzić na kopalni, zaprosił mię na obiad. Człowiek był niezły, ale nic nie miał do roboty i to go przywodziło do pijaństwa. Kopalnia należała do angielskiej kompanii, która wstrzymała roboty z jakiegoś powodu, a wiertacza z jakimś robotnikiem zostawiła na straży maszyn i budynków. Tęsknił nieborak do ojczyzny i nie mógł obejść się bez polskich potraw, na obiad przyrządził pierogi nadziewane przegotowanymi suszonymi jabłkami, bo czego innego nie mógł nabyć. Pytałem go, oczywiście, o jakieś zajęcie, ale nie mógł mi w tym nic dopomóc, twierdził, że przyjechałem w złą porę, bo wszystkie kopalnie przestały pracować z wyjątkiem rządowych. Trzeba więc było radzić sobie samemu. Na okręcie zawarłem znajomość z jakimś Niemcem, mechanikiem, czy coś w tym guście, razem obiegaliśmy wszystkie firmy, kopalnie i biura, ale bezskutecznie, dopiero przy budowie kolei można było znaleźć pracę i tam też się przyczepiłem. Mój hotel był zbudowany z blachy karbowanej, tak jak i wszystkie domy w Patagonii. Przychodziły gotowe z Buenos Aires prostokątne blachy i te przymocowywano do drewnianych rusztowań, taki sam robiono dach. W hotelu i w lepszych domach były te kawałki blachy falistej wewnątrz wykładane drzewem. Często były ze sobą źle spojone, niedopasowane, przez dom ciągnął wiatr dość swobodnie i to w klimacie chłodnym i wietrznym. Taka buda blaszana nie zasługiwała moim zdaniem na nazwę domu. Port Commodoro Rivadavia leży w zatoce obszernej10, ale nazbyt otwartej. Brzeg czasem jest piaszczysty, czasem pokryty gliną, a w miejscach, gdzie skalne podłoże podchodzi wyżej, fale burzliwego morza zmywają wszystko aż do nagiej skały. Dziwny to rodzaj skały, z dala wygląda jak pokład szarego iłu, gdy na nią wstąpić, poznać dopiero, że to kamień twardy i nader spoisty. Fale przypływu i odpływu zmywają ze skał co miększe części – i powstają wtedy nierówności i drobne cyple, wgłębienia w formie małych stawów, pełnych wody morskiej po każdym odpływie. Był to rzeczywiście w zamierzchłych czasach ił morski, który stwardniał jak cement, z zawartymi w nim muszlami mięczaków. Na wierzchu widziałem obmyte skorupy przegrzebków, trochę większych od tych dzisiejszych. Myślałem, że łatwo będzie wydobyć jakąś muszlę ze skały – ale się zawiodłem, tu by trzeba dobrych stalowych narzędzi, byle młotek tej skały nie ruszy. Z powodu stale panujących silnych wiatrów, fala ma wielką siłę. Morze wyrzuca na brzeg wszystko cokolwiek blisko lądu weń wpadnie, nawet metalowe części rozbitych statków. Niedaleko przystani osiadła na skałach barka rybacka, na poły rozbita – gdzie indziej na piaskach szkielet wieloryba, którego burza zabiła na skałach i wyrzuciła na brzeg niski i piaszczysty. Oglądałem potężne kręgi próchniejące na wolnym powietrzu, obok właściciel domku zrobił bramę ogrodzenia z dwu olbrzymich żeber. Kości te są gąbczaste – za życia zwierzęcia, zdaje mi się, przepojone tłuszczem. Długość szkieletu około 30 metrów. Skały w wielu miejscach scho10

Zatoka San Jorge, południowa Argentyna.


dzą łagodnie w morze, przy odpływie można dość daleko zapuszczać się po chropowatej pochyłości, brodząc wśród okazów flory i fauny przybrzeżnej. Fauna mięczaków tu uboższa w gatunki aniżeli w Puerto Madryn, niektórych odmian wcale już nie ma, np. przegrzebków. Najpospolitszy gatunek mięczaka, podobny nieco do naszej szczeżui, jest jadalny. Piecze się to wprost na węglach i zjada tylko niewielką część z całego mięczaka, która ma barwę czerwoną i smak przyjemny, przypominający raka. Trzeba by dużo spożyć takich mięczaków, by się nasycić. Wzdłuż wybrzeża znajdują się całe pagórki złożone ze skorup tych mięczaków i nadmorskiego iłu. Przypuszczam, że są to pozostałości po dawniejszych mieszkańcach Patagonii, Indianach patagońskich. Mogli się tu łatwo wyżywić, jedząc po trosze dzień cały. Nie ma już śladu tej ludności pierwotnej, przyniesiono mi tylko parę ostrzy z białego krzemienia, które mi jednak gdzieś zaginęły; miały charakter neolitu, może nawet dość świeżej daty. W stawkach słonej wody przy brzegu po odpływie często zostają ryby – na nie wyprawiają się z ością, podobną do trójzębu Neptuna, robotnicy z Ukrainy Naddnieprzańskiej, których tu sporo. Nazwali sobie Patagonię „ruską prowincją”. Morze tu już chłodne, zawiera jednak wiele ryb. Obok przystani wypłynął rybak na połów, oddalił się nie dalej jak sto metrów i w czasie może pół godziny zagarnął siecią tyle ryb, że prawie napełnił łódź. Najwięcej było tam ryb niewielkich, zapewne z gatunku śledzi, trochę mniejszych i szczuplejszych od naszego śledzia. Rybak – wesoły i dobroduszny Hiszpan – rozdawał je między ludzi, a mnie przyniósł nawet do pomieszczenia cały worek. Liczył na sprzedaż ryb większych, wywoził je podobno aż do miasta Ravson. Te śledziki piekłem na siatce drucianej nad żarem, bez żadnej przyprawy – smakowały mi znakomicie. Okolica portu Commodoro Rivadavia przedstawia dla Argentyny wielką wartość, jest to jedyne miejsce w Ameryce Południowej, gdzie znajduje się olej skalny. Wieże wiertnicze buduje się z żelaza, a to raz dla braku odpowiedniego drzewa, a jeszcze bardziej z powodu szalonych wichrów. Widziałem resztki żelaznej wieży, grube sztaby skręcone i połamane. Wiatr ją obalił podobno dlatego, że dla osłony robotnika przed wichrem umieszczono na pewnej wysokości blachy żelazne. Ropa, pośledniejsza od borysławskiej, zawiera głównie benzynę i gęstsze oleje, brak właściwej nafty i wosku ziemnego, barwa ciemna. Nie ma też tutaj prawdziwych szybów wybuchowych, źródła ropy, zdaje się, są ubogie. Ropę naftową odkryto tu przypadkiem. Rząd argentyński nakazał wiercenie studni artezyjskich dla uzyskania dobrej wody, albowiem woda źródeł i potoków zawiera jakąś gorzkawą sól i jest tej wody bardzo mało, deszcze skąpe. Można pić tę gorzką wodę powierzchniową, ale do maszyn niezdatna, przeżera szybko żelazo, tak że musiano starannie usuwać glinę i ziemię z nawierzchni toru kolejowego, gdyż szyny ulegały działaniu soli zawartej w glinie. Kierował robotą przy studniach artezyjskich inżynier Belg, toteż gdy ku jego zdumieniu przy wierceniu studni na równinie przymorskiej zamiast wody buchnęła ropa – rząd mianował go kierownikiem kopalni nafty. Sprowadzono, rozumie się, fachowców. Kierował potem pracą inżynier z Krakowa, pan Dernal, a przy szybach pracowało sporo maszynistów i wiertaczy Polaków. Między robotnikami było też dużo Polaków, ale i sporo Małorusów z Ukrainy, a nawet Rumunów z Besarabii. Oprócz kopalni rządowych zaczęły wiercić kompanie prywatne: angielskie, francuskie itd. Na jednej z takich był właśnie kierownikiem pan Dziadosz. Na wszystkich jednak wstrzymano roboty, kapi-

29


30

tały skupiano gdzie indziej, a na straży maszyn zostawiano zaufanych ludzi z personelu. Przyczyną, zdaje się, była pewność, że wnet wybuchnie wojna, kapitały pochowały się w bezpiecznych skrytkach. Natomiast przedsiębiorstwa rządowe pracowały całą parą. Budowano kolej z portu w głąb kraju do tak zwanej Colonia Sarmiento w odległości około 200 kilometrów. Kierowali budową inżynierowie Szwedzi i Niemcy, ale w biurze było paru pracowników technicznych Włochów. Udało mi się tam otrzymać w biurze zajęcie przy obliczeniach, ale mnie wnet wygryźli stamtąd intrygami koledzy Włosi, udawali przedtem wielkich przyjaciół. Pojechałem tedy już jako prosty robotnik do obozowiska u końca budującej się kolei. Na wieść o moim przybyciu zeszli się Polacy, Kozacy, Małoruscy z Ukrainy i rdzenni Rosjanie. Zwoływali się słowami: „prijechał Lach, nastojaszczo po polsku gawarit”. Przyjmowali mię w swoich namiotach gościnnie. Byli to ludzie nieźli – ale prości i nieokrzesani, no i zalani morzem alkoholu. Cana – kania – wódka z trzciny cukrowej niezupełnie oczyszczona, z lekka żółtawa i wino czerwone – to artykuły, którymi nadzorcy robót Włosi i przedsiębiorcy wyciągali z kieszeni owych biedaków wszystkie pieniądze. Wyjątek stanowili Polacy – prawie wyłącznie z Kijowskiego. Ci byli trzeźwi, delikatni w obejściu i oszczędni. Wszyscy umieli czytać i pisać, chociaż jedyną ich książką polską były książki modlitewne. Trzymali się też osobno i nie mieli miru u ruskich, raz dlatego, że pracowali na równi z nimi, a także bo mowa ich nie była już zupełnie czysto polską. Zapewne mówiąc z ruskimi, naginali swoją mowę do ich wymagań, ze mną mówili dość czysto, co mię rzeczywiście uradowało. Ja ze swojej strony mówiłem po polsku, ruscy po swojemu i nawzajem się rozumieliśmy. Czasem tylko musiałem się dopytywać znaczenia niektórych wyrazów. W ciężkiej pracy mijały dni i tygodnie. Traktowano tu jednak robotnika lepiej aniżeli w okolicy Buenos Aires i jedzenie było lepiej przyrządzone i obfitsze. Każdy otrzymywał niezgorszą porcję mięsa baraniego i sporo zupy, rano yerba i gallety twarde jak kamień. Smażyliśmy je nieraz na łoju baranim jako pączki, zwykle zjadało się je po uprzednim rozbiciu o szyny albo maczając je w yerbie. Czasem sprawiali sobie robociarze niezgorsze uczty z racji jakichś imienin. Kupowali mięso i przyrządzali na tłuszczu wieprzowym befsztyki, nie zapominali też o cani, okrągło litr na osobę. W namiocie Polaków imieniny oblewano tylko czerwonym winem, skromnie i mniej hucznie. Prawdziwa Wieża Babel była w tym obozie, było tu mnogo Syryjczyków i Greków z Małej Azji. Byli brudni i nieprzyzwoici nad podziw. Nieraz miałem z nimi do czynienia, aż wreszcie musieli zaapelować do mojej pomocy owi właśnie Grecy. Otrzymali listy od swoich rodziców i nie mogli ich odczytać. Długo szukali takiego, który by umiał czytać po grecku, aż ich ktoś do mnie skierował. Z trudem udało mi się odcyfrować niezdarne kulfony półanalfabetów i niewiele z tego rozumiałem, ale oni zrozumieli i to wystarczyło. Miałem odtąd u nich przydomek secretario. Podobny przypadek miałem też z analfabetami Hiszpanami na innym obozie. Ani rusz nie mogłem nic zrozumieć z listów pisanych przecież w Hiszpanii, a słuchający rozumieli wszystko. Pomału dopiero odgadłem, że w wymowie łączą często koniec jednego wyrazu z początkiem drugiego i że tak samo były pisane listy. Wtedy dopiero zacząłem rozumieć to, com czytał. Nauczyłem się znakomicie rzucać łopatą ziemię, żwir czy piasek, nauczyłem się podbijać pokłady itp. Kazano nam przerąbywać oskardami jakby kanaliki w pokładzie silnie zlepionego żwiru. Com tylko dobrze zaczął taki canaleto, a już podchodzi do mnie ruski z propozycją, abym się posunął dalej, że on moją robotę dokończy.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.