SOFA(5) - kwiecień 2015

Page 1

IZABELA KUDASIK

Dwumiesięcznik

SOFA układamy się w słowa(ch)

NA HAMAKU 50 twarzy antyrecenzji

Paulina Siedlich

Trzy dewoty i kłopoty Grzegorz Bryk

JAKUB ŻURAW

Isabelle

Ewa Król

LOŻA TWÓRCY

Dołącz do sofowiczów: www.facebook.com/sofadwumiesiecznik

Nr 5 kwiecień 2015


Regulamin akcji na stronie: www.sofadwumiesiecznik.pl


WSTĘPNIAK

SPIS TREŚCI

Kwiecień plecień Idealny miesiąc na wydanie zwariowanego numeru, a zaczęło się od ptaka... hipnotyzującego w z rok i e m n a ok ł a d c e, m i e s z aj ą c e go w zmysłach. No i wpadliśmy jak śliwki w kompocik. Ostatnio trzymają się nas takie psychodeliczne klimaty, ale któż SOFIE zabroni. W prozie znajdziecie mozaikę ułożoną z przeróżnych emocji. Polecamy wsiąknąć w każdy tekst bez ograniczeń, acz na własną odpowiedzialność. Na przystawkę kilka soczystych miniatur – Kudasik, Cyprysiak, Żuraw i wielu innych. Drugie danie zaserwuje nam Radomiła Birkenmajer-Walczy, zapraszając przy okazji do tęsknej opowieści w ogrodzie, Mateusz Lamch, by umilić czytelnikom czas, zafunduje trochę częstoskurczy, a Artur Żebga pomoże Wam w ustaleniu tożsamości. Brzmi ciekawie i wariacko, prawda? Cóż, kwiecień. W publicystyce znajdziecie aż cztery recenzje z organizowanej przez SOFĘ akcji ZZZ (notabene cieszy nas niezmiernie, że coraz więcej oficyn decyduje się na współpracę z nami - ostatnio Wydawnictwo GMORK i Wydawnictwo Poznańskie). Będzie co nieco o poezji i spiskowcu. Trafi się również antyrecenzja, ale na to też mamy wytłumaczenie – cóż, kwiecień. Zapraszam na emocjonalny rollercoaster. Ja już mam go za sobą, dlatego siedzę i piję herbatkę z sofowego kubka, który mieliście okazję podziwiać na naszym fanpage’u. Kto nie widział, niech się zainteresuje! Anna Wąsikowska

PROZA

drabble miniatury opowiadania

6 Na hamaku (Izabela Kudasik) 7 Loża twórcy (Jakub Żuraw) 9 Gdybyś mogła nie gasnąć (Anna Wąsikowska) 10 Naleśniki są zbyt słodkie (Sabina Waszut) 11 Ogród. Opowieść o tęsknocie (Radomiła Birkenmajer-Walczy) 14 ja i ja (Małgorzata Cyprysiak) 15 Felieton z ukrycia (Marek Tymoszczuk) 17 Wieczór muśnięty różem (Beata Pytel) 22 Tożsamość (Artur Żebga) 27 Tachykardia (Mateusz Lamch)

PUBLICYSTYKA

recenzje felietony eseje

46 50 twarzy antyrecenzji (Paulina Siedlich) 48 Trzy dewoty i kłopoty (Grzegorz Bryk) 50 Isabelle (Ewa Król) 52 Wieża, która szybko runęła (Mikołaj Maria Manicki) 53 Inżynier Dusz (Anna Karowicz) 55 Kurs na nieistnienie (blaszka) 59 Spiskowiec - ministudium przypadku (Jan Kowalski)

61

GALERIA AUTORÓW

SOFA 04/2015 (5)

REDAKTOR NACZELNA/DTP

Anna Wąsikowska annawasikowska@sofa-redakcja.pl

OPRACOWANIE GRAFICZNE Anna Maria Weiss, Joanna Otorowska-Duda, Leszek Kostuj, Marcin Wasiński

DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofa-redakcja.pl

SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofa-redakcja.pl

DZIAŁ PUBLICYSTYKI Beata Kołodziejczyk publicystyka@sofa-redakcja.pl

STAŁA WSPÓŁPRACA Anna Dudało, Aneta Rzepka

WYDAWCA

Anna Wąsikowska, Kraków




Na hamaku Izabela Kudasik Jeśli nie leżeliście jeszcze z nikim na wysoko zawieszonym hamaku, nic nie wiecie o prawdziwym bujaniu. Izabela Kudasik (Przeklęta) Podobno przeciwieństwa się przyciągają, ale oni przywarli do siebie podobieństwami. Przylgnęli jak odbicie w lustrze do właściciela. Byli symetryczni i komplementarni; i mogliby tak trwać, gdyby nie rysa, którą dostrzegli któregoś dnia prawie równocześnie. Może zawiał wtedy niespodziewanie wiatr i jedno z nich uniósł do góry. A może spadł świeży śnieg i to drugie zapadało się w miękkim puchu o wiele głębiej. Już nie pamiętają. Dość, że odkryli niezrównoważenie. I jeszcze coś – że nie umieją razem stać na ziemi. Wtedy on – umysł, bądź co bądź, bardziej techniczny – wpadł na pomysł i od razu go zrealizował. Jej, łatwopalnej, nie trzeba było wcale namawiać. Zamieszkali na hamaku. Oderwali się od ziemi i było im z tym dobrze. Hamak nie był w paski, jak to często bywa, ani z dziurawej siateczki; właściwie każdy człowiek widział go inaczej i przed czym innym ich ostrzegał, przechodząc w pobliżu. Nie wsłuchiwali się w porady, wypróbowując z zapamiętaniem uroki unoszenia się na wysokości. Początkowo leżeli spokojnie. Może nie umieli rozbujać hamaka, nie dosięgali w końcu ani do gałęzi, ani do ziemi, więc nie mieli się od czego odepchnąć. Może nie czuli potrzeby huśtania, bo bliskość ciał wystarczała za wszystko. Po jakimś czasie jednak przytulanie przestało wystarczać, leżenie w bezruchu zaczęło nudzić. Spontanicznie wpadli na pomysł balansowania biodrami, by wprawić hamak w ruch. Najpierw drgania były bardzo przyjemne, sprawiały, że zaciągali się powietrzem i byli bezpieczni mimo wysokości, na której wisiał hamak. Wciąż mogli patrzeć w oczy. Kiedy huśtawkę stopniowo rozbujała siła ich ciężaru i fruwali już całkiem wysoko, rozkładali odruchowo na boki ręce i garściami chwytali wiatr. Potem odpychali się od gałęzi, do których wreszcie dosięgali, żeby latać jeszcze wyżej, z prędkością, przy której obraz twarzy się rozmywał, a w głowie wirowało. Aż odkryli coś niekoniecznie zabawnego. Zaczęli się nawzajem przygniatać. Osoba szybująca wyżej spychała z hamaka tę leżącą bliżej ziemi. Bronili się przed upadkiem, podtrzymywali na różne sposoby. Wczepiali w siebie, wbijali palce w różne części ciała, kurczowo przytrzymywali materiału. Im wyżej się huśtali, tym trudniej było przestać, w końcu niemożliwym stało się zatrzymać hamak. Wyglądało na to, że już nigdy nie wrócą do równowagi. Ona bała się wysokości i z lękiem spoglądała w dół. On miał coraz mniej siły, by utrzymywać ją blisko. Każde myślało już tylko o sobie i przestało zwracać uwagę na bezpieczeństwo osoby obok. Pewnego nieszczęsnego wahnięcia... spadli na ziemię. Potłukli się. Żyli. Wreszcie naprawdę żyli. Drzewo szumiało jak zawsze.

6


L oża twórc y Jakub Żuraw Kiedy już dźwięcznie dopasował swoją szczękę do chodnika – a wybrał miejsce łączenia betonowych płyt, co zapowiadało sporego pecha – zaczęliśmy kopać go po żebrach. W zasadzie powinienem był mu pomóc. Miał odznakę, odblaskową kamizelkę i poruszającą gadkę, a przynajmniej na początku. Szkoda tylko, że w tym brutalnym koncercie każdy z nas dysponował odrębnym zestawem nut. Mój repertuar dramatycznie różnił się od jego. To była przepaść jak pomiędzy rock’n’rollem a muzyką poważną, cholerny discopolowy fałsz. Podczas gdy ja dyrygowałem bólem, on przygrywał nieco babskim, piskliwym chórkiem, przyprawiając mnie o rytmiczne drgawki. Leżał, krwawił i kwilił, co wspaniale komponowało się z moim zamiarem umocnienia pozycji w gangu Fantomów. Pragnąłem pochwycić pierwsze skrzypce, uniezależnić się od ruchów batuty i zacząć… występować solo. Szło mi nieźle. Nasze relacje – to znaczy moje i gangsterów, bo obijanego raczej wykluczałem właśnie z kręgu prawdopodobnych znajomych – zacieśniały się z każdym wyprowadzonym przeze mnie lewym sierpowym czy kopniakiem, ocenianymi tym lepiej, im donioślej dzień witał krzyk ofiary. Wiedziałem, że ciosy są punktowane uważnie, że osoby moich dwóch łysych współtowarzyszy są sędziami ringowymi klasy światowej, snobami zdobywającymi się na oklaski wyłącznie w sytuacjach autentycznego spełnienia. Rozczulały uderzenia mocne, wyraźne; te słabo zarysowane natomiast, cóż, budziły raczej kąśliwe komentarze, w przypadku braku poprawy mogły grozić grupowym potępieniem, rzuceniem pomidora, problemami w ciemnej uliczce znaczy. Najpierw żółtą, dwoma żółtymi, a w efekcie – czerwoną kartką. A tej nie otrzymuje się dwa razy. Uprawialiśmy kickboxing, nie floret. – Cierpienie uszlachetnia – zanuciłem, może do siebie, a może do katowanego policjanta. Chyba chciałem go wesprzeć. – Co, kurwa? – zapytał zdziwiony Sufler. Konsternacja. Zaalarmowany Kurtyna odwrócił głowę. Nie powinien był tego robić. Miał pilnować sceny. – Nic. Kurwa. – Uspokajająco przywitałem żuchwę leżącego czubkiem adidasa. Facet pożegnał parę zębów. Zaśpiewał jak niesprawny silnik, uderzył w wyższe tony i wypluł trochę szkarłatnego oleju. Moja wina. Gwiazda wieczoru dobrze się spisała, choć oberwała zdecydowanie zbyt zdrowo. Facet mógł porządniej chronić nerki, ale dowie się o tym najwcześniej za kilka lat, kiedy zaczną odtwarzać dzisiejszą melodię. Miło, że nastrój czy podniosłość chwili nie zachęciły chłopaków do poderżnięcia mu gardła, że nie poszedł sygnał od Maestra, aby kontynuować, poddać się magii wydarzenia. Wtedy to ja musiałbym posprzątać, rozdzielić jeden czarny worek od drugiego, rozewrzeć końcówkę

7


reprezentującą otwór i nakarmić ją rozbabranymi zwłokami, następnie z bólem zatargać tak spreparowany sarkofag na sam skrawek portu, urządzając cichy morski pogrzeb. W tym akcie tak nie postąpimy. Oddamy gościowi wszystkie rzeczy i pozwolimy odpełznąć w stronę pobliskiej stacji benzynowej. Odbierzemy mu chwilowo głos i wybijemy z życiowego rytmu, lecz następnym razem… już nie wiadomo. Komendanci i inni oficjele pomyślą przynajmniej na te dwa, trzy ruchy do przodu, zanim spróbują znowu straszyć Fantomów barytonem. Dobrze orientuję się w temacie. Dysponuję wiedzą. Wiedzą, którą niełatwo było zdobyć. Dwa lata i opary półświatka zdążyły już zarysować mój umysł, upstrzyć go bezpowrotnie w białe plamy, jednak wkrótce nadejdzie czas braw i bukietów; okaże się, kto jest kim. Jutro mnie odwołują. W końcu – ile taki gość jak ja może występować w roli kreta? Zepchnięty do intelektualnego podziemia, dusząc się bez światła reflektorów i dopływu kulturalnego tlenu? Każda aria ma swój koniec. Zastąpi mnie ktoś inny. Żona, dzieci, emerytura. ***

Przerwałem pisanie. Laptop i tak nie chciał już słuchać. Było późno, kac cumował do zalanego spirytusem mózgu. Mętnym wzrokiem przespacerowałem się po wirującym otoczeniu. W mojej komodzie na książki książek nie było. Zwyczajnie. Po prostu. W biblioteczce składowałem za to puste egzemplarze opróżnionych butelek whiskey, koniecznie etykietami na zewnątrz, żeby widać je było już od progu. Dzień w dzień pragnąłem sobie przypominać, jaki to ze mnie wyjątkowy psychol i pechowiec. Poza tym... to chyba całkiem dobre ostrzeżenie, czyż nie? Ludzki odpowiednik tabliczki „zły pies” dyndającej na bramie, zapowiedź mieszkania tej cholernej depresyjnej istoty, co to jej nie stać na fascynujące dysputy – w grę wchodzi co najwyżej chlanie do rana, gadanie bzdur albo głośne, zapętlone skargi mierzące w policzek świata. Biurko cuchnęło alkoholem, jakby zakupiono je na wyprzedaży garażowej najpodlejszej destylarni. Nie przeszkadzało mi to specjalnie. Pasowało zarówno do wydzielanego przeze mnie zapachu, jak i humoru. A ten był podły. Podły jak posmak taniego bimbru. Dobrze, że chociaż skończyłem swoją operę. Lubiłem głównego bohatera. Wydawał się być w porządku. Mógłbym mu nawet podać rękę, gdybym go spotkał na ulicy. Do tego ta muzyka! Ciągle brzęczała w mojej głowie. Raz przyjemnie, a raz… szaleńczo. Szybko i wolno, krążąc i krążąc nieprzerwanie. W kącie dostrzegłem koszulę. Wstałem niechętnie od biurka. Ból w krzyżu skomentowałem przekleństwem. Pijackie echo powtórzyło je jeszcze kilkukrotnie, dokładając nowe zwrotki do uwertury zwanej starością. Ostrożnie podniosłem pognieciony materiał. Niestety. Myślałem, że nie ubarwiłem go krwią, jednak cały rękaw przypominał poligon zabaw jakiegoś przedszkola w dzień czerwonej farby. Jak po barszczu, tylko gorzej. Rozpaliłem kominek. W jeszcze niewyraźny płomień cisnąłem nieszczęsną koszulę w krwistą kratę. W ogniu dostrzegłem nadtopiony fragment policyjnej odznaki. Nie pamiętałem, jak tutaj trafiła. Dolałem rozpałki. Szkoda, że nie mogę być jak mój bohater. Muzyka wciąż gra...

8


Gdybyś mogła nie gasnąć

Anna Wąsikowska

Nocą, gdy zabierasz mi sny, włączam lampkę przy łóżku i wpatruję się w nią uporczywie. Zamykam na chwilę oczy. Jasna plama porusza się nieśmiało w ciemności, lecz gaśnie, zanim zdążę mrugnąć. Jest zbyt słaba. Słyszę, jak oddychasz, odwrócony do mnie plecami, i przeraża mnie ta regularność. Boję się spojrzeć, boję zgasić światło. Czy tak musi być? Co dzień uwiesza się na mnie tona płytkich oddechów. Praca, dom, dzieci, praca, dom, dzieci – chęci więcej niż przymusu. Wiesz, nigdy nie przypuszczałam, że pragnienia mnie zabiją. Zawsze chciałam być idealna, perfekcyjnie dążyłam do zapewnienia nam poczucia bezpieczeństwa w niedużym trzydziestometrowym światku na drugim piętrze, w którym, prócz wzniosłych haseł o szczęściu i miłości, wszystko byłoby logiczne i poukładane. Nie rozumiem. Wisi nade mną cień. Odznacza się rozmazanym kształtem na ścianie i mam wrażenie, jakbym znów ugniatała się na nowo. Lepiła z nowych myśli, zasłyszanych poglądów i przeczytanych teorii psychologicznych. I tylko czuję, jak się duszę, że mam drgawki i zimne dreszcze; i nie potrafię, i nie umiem, i nie czuję normalnie, i… To wcale nie tak. Chciałabym wiedzieć. Pozbierać się jakoś, lecz śpisz. A w dzień nie potrafię… Tak twarzą w twarz. Odliczam tylko sekundy do pobieżnych kulminacji i odchodzę z blizną. Czasami jest dobrze, wtedy jestem sobą, emocjonalnie nasyconą kobietą, wrażliwą i pełną miłości. Kiedy chwytasz mnie w pasie, przyciągając do siebie, rozumiem bardzo dużo, a twoja reakcja jest dla mnie największą nagrodą. Powinnam ci to mówić. Nie wiem, czemu tak jest. Nie pytaj. Św. Paweł powiedział kiedyś: „Nie daj się zwyciężyć złu, ale zło dobrem zwyciężaj”, więc światłem ciemność, dniem noc. Patrzę na zegarek. Jest punkt druga. Jeszcze kilka godzin i wzejdzie słońce. Chyba nie zgaszę lampy, znowu.

9


Naleśniki są zbyt słodkie

Sabina Waszut

Kochany, wczoraj była niedziela, jak zwykle zaraz po wieczornych Faktach poszłam z nim do łóżka. Kochaliśmy się (powinnam użyć innego słowa, ale ja wciąż nie potrafię być wulgarna). Bolało, bo nie te dłonie zaciskały się na moich piersiach. Nie te palce przekraczały granice intymności. Ciało wie, do kogo należy. Nic na to nie można poradzić. A więc rozsuwam nogi, zagryzam wargi i czekam. Mówiłeś, że wszystko skończy się dobrze. Że to przejdzie. Wyleczę się z ciebie jak z kataru. Chciałabym, żebyś miał rację. Dziś od rana wpadam w poniedziałkowy wir. Nastawiam pranie, jeszcze zanim udaje mi się otworzyć zaspane oczy. Odprowadzam dziecko do szkoły. Zamieniam kilka słów ze sprzedawcą w piekarni. Potem śniadanie. Jego skarpetki, jak zwykle nie do pary. Zgubiona igła. Sucha ziemia w doniczce. Przebiegam przez dzień z uśmiechem. Już wiem, że oczy również muszą się śmiać. A więc mrużę je lekko, unosząc w górę zewnętrzne kąciki. Mam wtedy naprawdę radosną twarz. Każdy się nabiera. Czasem nawet ja. Bądź spokojny. Przetrwam, bo owinęłam się ciasno sznurem obowiązków. Rozluźniam go tylko na chwilę. Siadam w fotelu, obejmuję rękoma kolana i pozwalam uciec emocjom. Szybko wypływa ich nadmiar. Byle nie za wiele. Byle nie poczuć, że w środku nie mam już nic. Dziś na obiad będą naleśniki. Nie smakowałyby ci. Są zbyt słodkie. A we wtorek znów pójdę z nim do łóżka. Zaraz po Faktach.

10


Ogród. Opowieść o tęsknocie

Radomiła Birkenmajer-Walczy (Miladora)

Świat łez jest taki tajemniczy... A.de Saint-Exupery (Mały książę) Zobaczyła go któregoś dnia rano. Małą dziecięcą główkę wystającą znad krzaków i prześwitujące przez liście szczupłe blade kolanka. Stał i patrzył na nią, gotowy w każdej chwili do ucieczki, lecz może także i do uśmiechu, zależnie od tego, jaka będzie reakcja. – Witaj – powiedziała niepewnie, nie przerywając pielenia. Przez chwilę panowała cisza. Uniosła głowę, spróbowała się uśmiechnąć i wróciła do roboty. W końcu Mały poruszył się. – Cześć – odparł cichutko. Postał tam jeszcze jakiś czas, przestępując z nóżki na nóżkę, potem kucnął, przeczołgał się pod krzakiem i usiadł na trawie. Patrzył na grządkę kwiatów, którą pieliła, na jej ręce, i milczał. Ona także. Nie była wścibska. Rozmowna też nie. I chociaż nigdy nie dążyła do kontaktów z dziećmi, nie przeszkadzało jej, że tam sobie siedzi. Zastanowiło ją wprawdzie przelotnie, skąd się wziął w cudzym ogrodzie, nikt tu zazwyczaj nie przychodził, nie zapraszała też nikogo, uznała jednak, że nie warto pytać. Niech sobie siedzi, jeśli chce – pomyślała. – Pewnie nic o mnie nie wie i dlatego. Jakiś wakacyjny dzieciak po prostu… We wsi, na skraju której stał domek, miała opinię kobiety oschłej i nieprzystępnej. Stara panna z Willi Pod Różami – mówiono, gdy po paru latach pobytu nadal nie nawiązała z nikim znajomości. Zresztą przebywała tutaj tylko okresowo – od wczesnej wiosny do końca lata, czasem trochę dłużej, opiekując się posiadłością należącą do kuzyna z tytułu spadku po babce. Kuzyn, ze względów zarówno sentymentalnych, jak i całkowicie praktycznych, nie chciał jej sprzedawać. Wioska, malutka enklawa staroświeckich domków, miała piękne położenie, dogodny dojazd, była czysta i cicha. Dlatego też sporo ludzi z pobliskiego miasta wynajmowało tam kwatery, przyjeżdżając bądź całymi rodzinami, bądź też wysyłając dzieci na lato. Domek leżał na uboczu, a otaczający go ogród, okolony wysokim żywopłotem, skutecznie chronił przed ciekawością zarówno miejscowych, jak i różnych gości. Może powinna była się zastanowić, którędy ten dzieciak przemknął, ale zbyła to wzruszeniem ramion. Słońce grzało łagodnie, ziemia pachniała, dobrze jej szło pielenie, a Mały nie wyrządzał żadnych szkód. Siedział, patrzył i milczał. Nie przepadała za dziećmi. Za ludźmi także. Nie byli jej potrzebni. Stąd opinia oschłej. Ale tkwiła w tym również pewna uczciwość – nie dając niczego, niczego też nie pragnęła dostawać. Z kuzynem był prosty układ, gdyż kochała ogród – właściwie jedyną rzecz, którą kochała naprawdę – a jego nie obchodziło, co robi, byleby dom miał opiekę. Bał się wynajmowania i kłopotów z tym związanych, tak więc jeździła tutaj rokrocznie i odpoczywała przy pracy w ogrodzie, stroniąc swoim zwyczajem od jakichkolwiek kontaktów. Zawsze dziwiło ją, że ludzie mają tyle do powiedzenia. Ona nie miała. Może więc rzeczywiście była nieprzystępna?

11


W zamyśleniu nie zauważyła nawet, gdy dotarła do końca grządki, podniosła się więc z kolan i rozglądnęła za Małym. Ale Małego nie było. Znudził się i poszedł – uznała. Nie zawracając sobie dłużej głowy, sprzątnęła narzędzia, umyła ręce i zaparzyła herbatę. Wkrótce też zdarzenie umknęło jej z pamięci. Do czasu, gdy znowu się zjawił. Siedział w tym samym miejscu – blady chłopczyk z piegami na nosku, jakby czekając, czy się uśmiechnie. Co miała zrobić? Uśmiechnęła się oczywiście. Chyba uznał to za powitanie, bo popatrzył na sadzonkę, którą trzymała w ręce, potem rozejrzał się dookoła i pokazał paluszkiem. – Tutaj... – powiedział szeptem. Przyjrzała się sceptycznie, bo nie lubiła, gdy ktoś jej cokolwiek narzucał, ale Mały miał rację. To było dobre miejsce. – Potrzymasz? – spytała, dziwiąc się, czemu go pyta. Mały wstał i wyciągnął rączkę. No i posadzili wspólnie tę różę. Potem odszedł parę kroków, spojrzał na ścieżkę, jakby chciał pobiegać, ale zawahał się i w końcu usiadł pod drzewem. Gdy po chwili podniosła głowę, już go nie było. Tego dnia sprawdziła jednak ogród, żywopłot przylegający do siatki i zamknięcia furtek, a nie znajdując niczego, machnęła ręką na incydent mimo ciekawości, skąd przyszedł. Wszystko jedno – pomyślała. – Zapewne przypadek... Ogród kwitł tymczasem i na drzewach pojawiły się zawiązki owoców. Strzygła właśnie trawnik, gdy przez szum kosiarki usłyszała tupot nóżek na ścieżce. Mały biegał. Zatrzymał się wreszcie z uśmiechem, ona też, popatrzyli na siebie, skinęła głową i weszła do domu. Wróciła ze szklanką soku, stawiając ją na niskiej ławeczce, po czym zabrała się ponownie do koszenia. Widziała kątem oka, jak Mały podniósł szklankę. I to jej wystarczyło. Jemu widocznie także, chociaż tym razem, zanim zniknął za drzewem, usłyszała cichutkie: Cześć. – Cześć – odparła, ale nie przyglądała się, dokąd zmierza. Po co? Może też nie lubił ludzi i chciał być sam przez chwilę? Mimo to obeszła całą posiadłość. Okrążyła ją z zewnątrz, blisko płotu, ale nadal nie dostrzegła niczego, co mogło mu służyć za przejście. Więc którędy przechodził? Nie dostrzegła też, co uświadomiła sobie nagle, żadnych śladów na jego ubranku – plam z trawy czy z ziemi... A może nie rzucały się w oczy? Zresztą nie była specjalnie spostrzegawcza i wiedziała, że ludzi, pewnie dzieci także, peszy nadmierne przyglądanie. Sama też tego nie lubiła. Jak również uwag na temat czyjegoś wyglądu. Pamiętała, że kiedyś, dawno temu, któraś z ciotek wytknęła jej wygląd. No i co z tego, ten dzieciak też miał bladą cerę. Rzeczywiście... bladziutką, choć trwała pełnia lata. Przebiegła myślą przez wszystkie spotkania... Czego jeszcze nie dostrzegła, zajęta sobą? Był grzeczny i nieśmiały. Cichy, zbyt cichy nawet jak na dziecko – przyszło jej do głowy. – Co jeszcze? Czysty. Dbają o niego widocznie... ale jeżeli dbają, to dlaczego pojawia się sam, dlaczego nikt go nie szuka? Nic nie mówi, ale czy ja pytam o cokolwiek? Czasem biega po ścieżce, jakby nie wierzył, że potrafi, a ostatnio próbował wspiąć się na drzewo... Dobry Boże, przecież mógł spaść, a ja go nawet nie ostrzegłam... nie pomogłam... Czasem potrzebna jest pomoc, jak chociażby wtedy, gdy dziecko pluska rączką w ogrodowej sadzawce i wychyla się przez krawędź, żeby dosięgnąć polnego konika, który wpadł do wody... Co ja wtedy robiłam? Przesadzałam kwiaty czy coś podobnego?... Ponownie okrążyła ogród. Prawdę mówiąc, już któryś raz z rzędu przez ostatni tydzień. Schylała się pod żywopłotem, rozgarniała krzaki i nagle uderzyło ją, że myśli o sprawach, które nigdy przedtem nie zaprzątały jej głowy. O czym w ogóle myślała przez te wszystkie lata? O życiu? Chyba tylko, że trzeba zapłacić rachunki... O ludziach? Żeby przypadkiem ktoś jej nie zaczepił,

12


zmuszając do rozmów... O przyszłości? Właśnie! Czy myślała o przyszłości? O Boże! Przecież ona w ogóle nie myślała! Nie umiała myśleć! Podniosła się z klęczek, gdy nagle, jak obuchem, uderzyło ją ostatnie pytanie: Czy w ogóle żyła?! Następnego dnia poszła do wioski. Zrobiła zakupy, nawet zatrzymała się, żeby komuś wskazać drogę, a potem wróciła do domu i upiekła bułeczki. Zaczęła czekać... Grabiła trawnik i w myślach rozmawiała z Małym. Rozmawiała nadal, zbierając owoce, wyrywając chwasty, ucinając zwiędłe kwiaty... patrzyła na różę, którą posadzili wspólnie, a potem spoglądała za siebie – ścieżka była pusta... w sadzawce zbierały się opadające liście... Trzeba je wyłowić... – myślała i znowu patrzyła na trawnik. Ogród stał się jakby za ciasny, a może to ona nie umiała znaleźć sobie miejsca? Rozmawiała z nim nawet po wyjeździe. Zamykając domek na zimę, rozejrzała się ostatni raz i zapytała w myślach, dlaczego nie przyszedł. Pytała tak wielokrotnie podczas miesięcy dzielących ją od następnego lata. I nie potrafiła odpowiedzieć. Zastanawiała się też, dlaczego nie mogła go odszukać. Wioska była niewielka, a jednak nigdy nie natknęła się na niego, mimo że częściej niż kiedykolwiek odwiedzała sklepy. Tylko pytać się nie odważyła. Jaki zresztą mogła podać powód? Stara panna, której uroiło się dziecko – pewnie by mówiono. I kogo miałaby zagadnąć? A potem, na wiosnę, jak zwykle spakowała rzeczy i przyjechała. Ogród wymagał gruntownego sprzątania, więc zabrała się do pracy i niepokój ostatnich miesięcy przygasł nieco. A może to nie był niepokój, bo czym w końcu mogła się niepokoić? Nie miała pojęcia, nie potrafiła tego nazwać, wiedziała jedynie, że chce być nadal tu, w ogrodzie... Może to była nadzieja? To, co odczuła, naciskając klamkę? Zaczęło się lato, ogród wyglądał piękniej niż kiedykolwiek, a ona piekła bułeczki z owocami. Jakby na pamiątkę... Czy to zresztą wiadomo, nie rozumiała dlaczego, choć potem czuła się lepiej. Stygły właśnie, gdy ktoś zawołał od furtki. Podeszła nieufnie. W cieniu żywopłotu stał mężczyzna. Wysoki, spokojny, dobrze ubrany. Trzymał za rękę chłopczyka o szczupłej twarzyczce... Spojrzała uważniej. To był Mały! Mężczyzna mówił coś, prosząc, a może przepraszał... Nie słyszała, wpatrzona w dziecko. Otworzyła furtkę. Mały zajrzał, rozglądnął się i pociągnął mężczyznę za rękaw. – To ten ogród, co mi się śnił... – szepnął cichutko, a potem pobiegł prosto przez trawnik na ścieżkę. – Proszę nam wybaczyć – równie cicho powiedział mężczyzna. – Mieliśmy wypadek w tamtym roku. Mały przez długi czas był w śpiączce, a kiedy się wybudził, zaczął opowiadać o jakimś ogrodzie... Przyjechaliśmy tutaj, bo jest spokojnie, no i przechodząc, Mały zobaczył tę posiadłość. Bardzo chciał wejść, dlatego zawołałem... – Niech pan też wejdzie – powiedziała jak we śnie. Mężczyzna przeszedł przez trawnik, usiadł na ławeczce i zapatrzył się w ogród. Tak jakby witał się z czymś znajomym, czego nie widział wprawdzie, lecz znał z opowiadań. A ona poszła do kuchni po bułeczki i… rozpłakała się. Dla Lucy Maud Montgomery.

13


ja i ja

Małgorzata Cyprysiak

jeszcze żyjemy. chwilami ogrzewamy słońce czerwone od mrozu, by w wolne dni rosnąć jak drzewa na ulicach, bezludni. my – dzieci srogich pór roku. coraz dalej obczyzna, nie pachnie pomarańczami. w chłodzie przemierzam bulwary, obojętnie mijam. jedynym świadectwem mojego istnienia drobne dłonie, zimne jak chodnik, na którym sypiasz.

Małgorzata Krupińska-Cyprysiak (dystans z tomiku garderoba)

Obczyzna nie pachnie już dobrobytem. Jest życiem. Pomarańcze zdewaluowały swój zapach i smak. Już nie kuszą kolorem na straganach różności z całego świata – przegrywają chociażby z granatami. Te są piękniejsze. Lepiej smakują. To nic, że mają pestki. Są cudne i czerwone jak serca, które zostały tam, skąd przybyliśmy. Zhardziałam. Jestem tu i już nie płaczę. Oswoiłam nowy świat, pokryty szarym niebem deszczowych chmur. Nie umiem jeszcze okiełznać wiatru, jest zbyt silny. Za to lubię krajobraz i trawę. Są wiecznie zielone jak wyspa, na której mieszkam. Jestem tu. Wśród ulic, samochodów i piętrowych żółto-niebieskich autobusów, ludzi różnych ras i wyznań. Jestem anonimowa i jestem częścią tego miasta. Jest duże. Przedzielone rzeką na dwie połowy. Podzielone jak ja. Z tym kiedyś i tym całkiem nowym życiem. Z nikłą nadzieją, że znajdzie się kładka, która scali dwie mnie – taka mała schizofrenia. Ja tamta, ja ta. Czasami jeszcze pamiętam, miewam ataki. Budzę się wtedy w środku nocy zlana potem. Wyjmuję stare zdjęcia – byliśmy chyba szczęśliwi. Uśmiechaliśmy się do świata. Do siebie. Była miłość, miała trwać wiecznie. Jak wszystkie. Zapewne. Już nie chcę pamiętać. O świcie przychodzi opamiętanie. Chowam walizkę, zamykam stronę z biletami, zdjęcia na dnie szafy. Jestem tu, tak wybrałam. Wyruszam w moje miasto. Idę z podniesioną głową. Jak wszyscy, którym się udało. Pewnym krokiem przemierzam ulice. Prawie wszystkie. Właściwie oprócz tej jednej. Taka moja karma. Żebym jednak nie zapomniała, a ataki stawały się częstsze. Ośrodek pomocy emigrantom – takim jak... Widzę cię czasami – brudnego, śmierdzącego. Jak z innymi czekasz pod drzwiami. Odwracam wzrok. Nie chcę, żebyś mnie poznał. Nie chcę patrzeć na żal w oczach. Twoich. Zapominam: kiedyś kochałam. Tak też można. Mijam domy i otwieram drzwi do swojego świata. Chuj z tym wszystkim. Jestem tu. Zgubiłam rękawiczki. Jak zawsze.

14


Felieton z ukr ycia Marek Tymoszczuk Lekarz do pacjenta po kilku minutach w gabinecie: – Niestety musi pan przestać się onanizować. – Dlaczego? – Przeszkadza mi pan w badaniu. Dowcip znany, ale dobrze oddający mój stan ducha, gdy w piątek odwiedzałem świątynię handlu – świeżo otwarte szydło i powidło ze Wschodu, Dalekiego Wschodu. Na dzień dobry mijam się przy kasie z Wokulskim. Nieco niższy, z pół metra, nieco młodszy i oczy bardziej skośne, jakby życie spędził, wypatrując na stepie, czemu tato nie wraca ranki i wieczory, ale uśmiech zadowolonej łasicy ten sam. Nasze spotkanie to zaledwie migawka, tak jak i odkrycie, że znam chiński! Całkiem wyraźnie słyszałem chłopaka z personelu wołającego: „Zouułłsja”, a Zosia – brunetka, szczupła, gotowa na konsolację – odkrzykuje: „Zaraa” i spokojnie wystawia na półce elektryczne pasterki z kadzidełkami, albo coś podobnego. Chodzę raczej bezmyślnie i ktoś z boku, a właściwie patrzący z tyłu, mógłby pomyśleć, że “centrum” właśnie się dorobiło pierwszej galerianki. Podziwiam ceratę w belach, stos filcowych wkładek do butów prawie skórzanych, pięciolatka zachwyconego metrowym zielonym koniem, który śpiewa (nie dzieciak, zwierzak) po angielsku, że słodko jest wrócić do domu obgryzać kanapę. Chwytam jakieś kable, które łączą coś z czym opisanym po chińsku, i zapadam w trans przed regałem pełnym migających kul, bulgoczących lamp, brzęczących wodospadzików, egzotycznych rybek unoszących się w szklanej rurze i opadających, i wznoszących się, i... Szczęśliwie potrąca mnie krajan, rzekłbym nawet – włościanin, który z pożądaniem w oczach i wyciągniętymi jak zombie kończynami, woła: – Ewa, Ewa! Patrz, to jest fajne! Weźmiemy? Chcę czy nie, obracam się za moim wybawcą, a ten, właśnie pochylony, drżącą ręką dotyka obrazu, jaki prześladuje mnie od dzieciństwa. Wisiała na ścianie w pokoju służącym mi za sypialnię Święta Rodzina – na tekturze, ale za to w złoconych obficie ramach. Cała trójca noc w noc przyglądała mi się pilnie w migających zza okna światłach aut z Moskwy. Autor nieznany, kompozycja na dykcie utrzymana w stylu późnego renesansu, cena wywoławcza 100 zł. Tak bym to dziś określił. Zjawia się Ewa, drobna blondynka w czarnych legginsach, traperach, z pryszczatym, zakapturzonym potomkiem u boku. Rzuca się w oczy, jak nie pasują do siebie. On, dalej cały zachwycony, sprawdza autentyczność podróbki podróbki i namawia ją do kupna. A ja podziwiam talent kopisty. Święty Józef jak żywy – rudy, gniewny, zezem patrzy na Jezuska. Może zły, że kobietę utracił? Ona z chustą błękitną na głowie, opalona niemożliwie, ma wyraźny wąsik pod nosem niczym Włoszki czy Hiszpanki po czterdziestce. Trzyma dziecko w ramionach. Mały głowę wykręca, zezem patrzy na mnie, nos rozpłaszczył na szybie autobusu, którego przecież tu nie ma. W babcinym oryginale, na prawo od rodziny, gołąb biały siedział na

15


ogrodzeniu. Tu znikł. Odfrunął na chwilę? – To co, bierzemy? – pyta on. – No a gdzie my go powiesimy? – Kobieta rozgląda się, skrępowana hałaśliwym małżonkiem. – Nad wersalką! Przyglądam się obrazowi, dostrzegam aureole zrobione z wierzbowych witek i dociera do mnie, że autor nie miał pojęcia o symbolice europejskiej sztuki sakralnej. To jak zabawa w głuchy telefon – kopia entej kopii. Niewielkie szanse, że rozpoznasz pierwotny komunikat. Jest zabawnie i smutno; i jeszcze mi te wodospady szumią nad uchem, kiedy kobieta sprytnie kieruje uwagę pana domu na zupełnie inny obraz. W metrowych ramach dumnie stroszy piórka butelka Jacka Daniel’sa. Zupełnie jak żywa. Mój wybawca nawet próbuje jej dotknąć i nieco rozczarowany, pyta pryszczatego: – Co to? – A to taki trójwymiar. Dwa de, tato. Coś tam mówią jeszcze, gdy cichcem opuszczam scenę. Mijam kasy i czytam: “Przepraszamy, winda tylko dla inwalidów, osób starszych, matek z wózkami”. A zszokowanych klientów to już nie łaska zwieźć? Nikt nie pomyślał, jak ciężko wychodzi się na miękkich nogach?! Skandal!

16


Wieczór muśnięty różem

Beata Pytel

Pociągnięty majowym różem jak grubą warstwą farby wieczór palił się blado i smutno. Nad zarumienionymi niebiosami mewy nawoływały się do snu, krążąc pomiędzy jednym a drugim szarpnięciem wiatru. Ulica Niebieska, obsadzona hojnie krzewami lilaku, hortensji i psinki, sennie przywoływała mieszkańców, obsypując każdego przechodnia gęsto opadającymi płatkami błękitnych kwiatów. Po obu stronach drogi stały leciwe kamienice, dyskretnie oświetlone latarniami jak obrazy flamandzkich mistrzów. Gąszcze wieżyczek, urokliwych okienek i balkonów jakby wprost z Werony, w dziennym świetle nielitościwie atakowane przez azjatyckie flesze aparatów, wieczorami zapadały się w sobie, obnażając tkwiącą w nich samotność. Jak świece zapalały się i gasły w nich ludzkie nieszczęścia. Choć wiatr był ciepły, wracający na poddasze Lemna skulił się w sobie. Wąską dłonią o długich nieproporcjonalnych palcach przytrzymywał poły brązowego surduta. Drugą ręką przyciskał do głowy granatowy cylinder. Duże trójkątne okno odbijało blask włączonego światła. Kiedy wszedł, zaskrzypiały stare deski podłogi, zadźwięczały poruszone garnki i naczynia. Rozległ się bulgot wody i nerwowy trzask zapałki. Esox od razu zauważył, że Lemna jest nie w humorze. – Kiepski dzień? – zagaił. – Nieszczególny. Oj, nieszczególny – odparł Lemna, kucając przy piecyku i zapalając imponującej wielkości fajkę. Czekał na herbatę. – Nie wiedzie ci się ostatnio. – Szczerze? Ta robota to jest jedna wielka katorga. Gdyby nie ten na górze, już dawno bym się stąd zabrał i został jakimś wieszczbą albo zaklinaczem deszczu. Lemna wstał, żeby ściągnąć z ognia czerwony czajniczek w niezapominajki. Naparzył herbaty i nalał do porcelanowej filiżanki. Za oknem przesłoniętym kremową firanką z falbankami zadziwiająco szybko zmierzchało. Zaczął padać drobny deszcz i przyciągnięte przez wiatr turkusowe kwiaty kleiły się do szyby. Mężczyzna usiadł w bujanym fotelu i westchnął. – Muszę się zrelaksować. Trzeba mi muzyki, Esox. Włącz mi, do licha, Mozarta. Esox skrzywił się na tak nieeleganckie słownictwo i nieśmiało zauważył: – Bardzo bym chciał spełnić twoją prośbę, przyjacielu. Ale... ekhem... chyba zapomniałeś, że mogę mieć z tym kłopoty natury czysto technicznej. – Że co? – Lemna otworzył zmęczone oczy o dziwnym żółto-miodowym kolorze. – Jestem jeżem, a co za tym idzie, nie mam rąk. Jak mam nastawić płytę gramofonową? Lemna poruszył brwiami i powtórnie zamknął oczy. – Fakt. Obejdzie się. – Machnął ręką. – Muszę zainwestować w ten jajpod, czy jak to się tam nazywa... Siedzieli w ciszy. Lemna bujał się, popijając lipową herbatę. Dym z odstawionej niewypalonej fajki otaczał mu chmurą bladą twarz i czarne, ścięte na pazia włosy.

17


Esox chciał zerknąć za okno, czuł w kolcach taką potrzebę, ale doskonale wiedział, że do wdrapania się na parapet potrzebuje pomocy przyjaciela. A nie chciał mu przeszkadzać. Trącał więc wilgotnym noskiem nogę stolika i czekał, kiedy przywoływaczowi snów przejdzie zniechęcenie. No bo Lemna miał to parszywe szczęście, że był właśnie porzywoływaczem snów. A kto śni świadomie? Ludzie. A tam, gdzie są ludzie, generalnie nic nie idzie tak, jak powinno. – Powiedz mi, Esox, po co On dał im instynkt, wpisał w dusze wszystko, co powinni wiedzieć, skoro oni dalej nic nie kumają, panicznie się boją i dupy nie ruszą, jeśli ktoś ich siłą nie zmusi? – odezwał się wreszcie Lemna. – Może im to wszystko daje, ale nakłada jednocześnie klapki na oczy. – To bez sensu. Esox poruszył pyszczkiem. Bardzo chciał dostać się na okno. – Wiesz, Lemna, moje znajome wierzby mówią: „Gdzie nie ma sensu, tam jest Bóg”. Nie sądzisz, że coś w tym jest? – Czy to nie było czasem obraźliwe dla Szefa? Esox zaczął pocierać kolce o nogę stolika. – Obraźliwe? Co za nonsens! On jest Bogiem, a Boga nie można obrazić. Co najwyżej rozbawić swoim zacietrzewieniem. Lemna westchnął. – Mniejsza z tym. Ale gdyby nie dawał im tych klapek, miałbym znacznie łatwiejszą robotę. – Gdyby nie dawał im tych klapek, to byłbyś bezrobotny. Opowiedz mi, co się stało. Lemna wstał i podsadził przyjaciela na parapet. Esox błyszczącymi oczkami patrzył w ciemniejącą dal i słuchał. – Przez ostatnie dwa miesiące chodziło o miłość. Nienawidzę, kiedy muszę się za to zabierać. Już wolę, gdy mam się zająć przebaczeniem, chorobą, strachem. Wszystkim, tylko nie miłością. Lemna westchnął ciężko, wyciągnął złoty zegarek zapięty na łańcuszku pod brodową kamizelką i zerknął na godzinę. – To dla ludzi strasznie delikatna sprawa – kontynuował. – Wszyscy jej pragną, a jak przychodzi co do czego, to każdy okazuje się tchórzem trzęsidupą. I co ja mogę wtedy załatwić? Jak zmienić im los? Mogę tylko pchnąć snem, a jak wiesz, to nie te czasy, kiedy sen miał dla ludzi jakiekolwiek znaczenie. Esox kiwnął głową, odczuwając małe napięcie w kolcach. – Kim się opiekowałeś? Mężczyzną? – Dziewczyną, dwadzieścia cztery lata. Raczej mało kochliwa, być może dzięki bujnej wyobraźni, bo... no, cóż, powiedzmy, że sny bardzo dobrze zastępowały jej rzeczywistość i zaspokajały szeroki wachlarz potrzeb. Esox zaczął słuchać uważniej. – O, naprawdę? Lemna z lekka się zaczerwienił i poszedł nalać sobie drugą filiżankę lipowego naparu. – No tak. Z mojego doświadczenia wynika, że ludzie raczej wycofani i zamknięci w sobie mają najbardziej rozbudowane i najciekawsze sny. Czasami aż ocierające się o rzeczywistość. – I ona takie miała? – No, nie powiem, żeby były bezbarwne. Ale mniejsza o to, skoro nie potrafiła swoich uczuć przełożyć na rzeczywistość. Spalała i marnotrawiła się w tych snach. Sprawdziłem wszystko. Była zakochana tylko dwa razy i za każdym kończyło się na wzdychaniu w ukryciu. Nigdy żadnemu z tych mężczyzn nie powiedziała, co czuje. – Dlaczego? Miała blokadę?

18


– Jej natura była w pewnym sensie blokadą. Wiesz, nieśmiałość, ale z tym człowiek sobie radzi. Uważała, że jest brzydka, ale takie myślenie u ludzkich istot płci żeńskiej jest naturalne. Ona dodatkowo miała kompleks zdrowotny. Kulała na jedną nogę. – To aż taki problem? – zdziwił się Esox. – Jeśli od małego słyszy się, jak inne dzieci się z ciebie śmieją, a w dalszych latach nastolatki obmawiają w szkolnych ubikacjach, to tak, jest to problem. Lemna upił łyk herbaty i doszedł do wniosku, że jest za mało słodka. Wyjął z lodówki rzepakowy miód z dodatkiem imbiru i posłodził płyn. – Nauczyła się więc żyć samotnie. Z rodzicami i rodzeństwem, ale samotnie. Bo jak wiesz, człowiek nie osiągnie pełni, jeśli będzie jedynie córką, synem, siostrą czy ciotką. Płakała czasem w poduszkę, ale rano zawsze zbierała się w sobie i było okej. Mówię ci, jakie to przygnębiające siedzieć w nocy przy łóżkach tych stworzeń i patrzeć, jak się męczą zupełnie bez powodu. Depresji można, cholera, dostać. Esox wpatrywał się w ciemność, która szybko gęstniała. – No i nadszedł dzień, kiedy znowu to do niej przylazło. Po trzech latach posuchy zakochała się. Była zaskoczona, bo gość był łysy, wytatuowany, palił i nie przebierał w słowach. Nie takiego księcia się spodziewała, ale cóż mogła zrobić. Mnie też, jak go zobaczyłem, szczęka opadła. Nie rozumiem, jaką logiką kieruje się On, łącząc pary. – Wiesz, znajome koty mówią: „Gdzie nie ma logiki, tam jest Bóg” – rzekł Esox. Lemna sceptycznie podniósł brew do góry i ciągnął opowieść dalej: – Jak już się zakochała, to wyznaczyli mnie, żebym pomógł tej niedorajdzie. Chyba już nawet sam Szef stracił nadzieję, że dziewczę poradzi sobie bez pomocy z góry. – I co, pomogłeś? – Gdyby to było takie łatwe! Ona ani myślała, żeby podejść i wyznać uczucia. Wodziła tylko za nim wzrokiem jak to cielę. Tyle że dyskretnie. Nawet nie wiesz, jaką panikę czuła na samą myśl, że mógłby się o niej dowiedzieć. – Ale czego tak się bała? – Bała się nie tylko odrzucenia. Przerażała ją opcja obnażenia siebie i swoich uczuć. Gdyby mu o sobie powiedziała, to całkowicie by się odsłoniła. Stałaby się bezbronna. A to wzbudzało w niej wręcz panikę. Poza tym była na sto procent pewna, że taki super gość jak on nigdy nie zwróciłby na nią uwagi. – Lemna przewrócił oczami na znak beznadziei. Esox naelektryzował kolce. – A nie zwróciłby? Lemna westchnął, wyciągnął haftowaną chusteczkę i otarł usta. – Och, tu jest kwestia otwarta. Wszystko zależałoby od tego, co by zrobiła. Istnieją dwie ścieżki, którymi jej przeznaczenie mogłoby pójść. Samo oświadczenie mu o swoim uczuciu niczego by jeszcze nie rozstrzygnęło. Istniała jednak duża możliwość, że odwzajemniłby uczucie. Ja bym wszystkim elegancko pokierował. Jej się to jednak w głowie nie mieściło, że może się spodobać. I dlatego sprawa stanęła w martwym punkcie. – Wpływałeś na nią jakoś? – Próbowałem wszystkiego! Nie tylko akcentowałem pewne rzeczy, ale zmieniałem jej całe sny. Całe! Kawa na ławę normalnie! Nawet pokazałem, jak mogłaby wyglądać ich wspólna przyszłość, gdyby się, psiakrew, zdecydowała wszystko wyznać. Zyskałem tylko tyle, że wysłała mu raz tego… no… w telefonie można to napisać… – SMS? – podpowiedział jeż. – Właśnie! Taki niewinny, z którego nic nie wynikało. Nawet nie wiesz, jak później strasznie

19


żałowała i się wstydziła! Głupia, nie dostrzegła, że on nawet milszy się dla niej po tym zrobił! – Lemna pokiwał głową ze zniecierpliwieniem. – I co w takim razie dalej? – zapytał Esox, już prawie nie słuchając przyjaciela, zatopiony wzrokiem w ciemności nocy. – Sprawa jest w zawieszeniu. Gość wyjechał, ale ma wrócić do pracy za rok. Wiesz, to było jakieś sezonowe zlecenie. I ona głupia czeka! Ale nie po to, żeby mu wreszcie powiedzieć, że się w nim bujnęła, tylko po to, żeby go jeszcze raz zobaczyć. Tylko zobaczyć, rozumiesz?! Ręce opadają! Nawet modli się do Szefa o… Esox, co z tobą? Lemna podszedł do przyjaciela, który nagle zaczął się gwałtownie telepać. – Wyczułeś coś? Wilgotny nosek Esoxa zesztywniał i jeż wyszeptał: – Odsuń się od okna! Szybko! Lemna nauczył się ufać towarzyszowi, więc nie pytając o nic więcej, chwycił go mocno i pobiegł w kierunku drzwi. Nie zdążył jednak do nich dobiec. Usłyszał huk tłuczonego szkła i siła podmuchu rzuciła nim na meblościankę. Talerze posypały mu się na głowę. Stojący obok zabytkowy samowar, jeszcze z czasów carskiej Rosji, przechylił się niebezpiecznie, zakołysał i z rosyjską gracją runął na podłogę. Lemna nawet nie zwrócił na to uwagi, zafascynowany rozgrywającym się w jego małym mieszkanku spektaklem. Na środku pomieszczenia w gwałtownym uścisku kotłowały się dwie postacie. Jasna i czarna smuga wirowały przez chwilę, strącając, co tylko było jeszcze możliwe. Po chwili czarna smuga podążyła w stronę okna. Zatrzymała się na moment, ukazując nieforemną, obrzydliwą twarz. Postać wykrzywiła nienaturalnie rysy, wysunęła długi jęzor, zaryczała i zniknęła. Jasną smugą, która próbowała niezdarnie powstać z podłogi, był rosły mężczyzna z wielkimi skrzydłami, które z trudem mieściły się w ciasnej przestrzeni. Otrzepywał ubranie z mokrych kwiatów hortensji. Siwe, prawie białe oczy omiotły cały pokój, zatrzymując się na jego właścicielach. – Najmocniej przepraszam za wtargnięcie – oznajmił. – Ależ nic się nie stało – odpowiedział uprzejmie Lemna, zbierając resztki porcelany. Skrzydlaty gość dopiero teraz zauważył ogrom zniszczeń, jakie spowodowało jego najście. Załamał ręce. – Oj, oj! Przepraszam za szkody! Bardzo mi przykro! Ojej, ile zniszczeń! – Odwrócił się, zahaczając o żółtą pelargonię. Kwiat z łoskotem spadł na podłogę, co spowodowało kolejną lawinę lamentów. – Proszę się nie przejmować – próbował uspokoić gościa Lemna. – I co teraz?! Co teraz?! Ja muszę już znikać! Nie mogę pozwolić uciec temu gargulcowi. Taką mam beznadziejną robotę!

20


– A kim ty właściwie jesteś? Esox odpowiedział za skrzydlatego: – Nie wiesz? On sprząta całe to demoniczne dziadostwo. Skrzydlaty westchnął. – Niestety. Nawet panowie sobie nie wyobrażacie, co to za paskudna robota! Czy śnieg, czy deszcz, czy kłopoty rodzinne, muszę uganiać się po całym świecie za tymi poczwarami, i to przy nienormowanym czasie pracy! Niszcząc przy okazji cudze mienie. Już bym wolał być stróżem czy przywoływaczem snów. Siedzieć przy jednym człowieku i mieć święty spokój! Esox znacząco spojrzał na przyjaciela. – Proszę się nie martwić tym bałaganem. Mamy dość środków, by wszystko naprawić. Lemna nie skomentował wzmianki o przywoływaczu snów. Nastawił ocalały jakimś cudem czajniczek i zaproponował: – Może herbaty? Lipowa, z dodatkiem imbiru. – O, bardzo chętnie, ale nie mogę, nie mogę! Ta paskuda już ma nade mną przewagę. W ciemnościach i deszczu ciężko będzie ją znaleźć. A muszę to zrobić jak najszybciej. Gość ukłonił się, przeprosił jeszcze raz za zniszczenia i zniknął. Esox i Lemna zbliżyli się do okna, w którym powiewał strzęp firanki. Podmuch wiatru sprawił, że zadrżeli z zimna. – Wiesz co, Esox? – Trzeba kupić nową porcelanę? – Nie o to mi chodzi, aczkolwiek to też trzeba zrobić. Pomyślałem tylko, że może ta moja robota nie jest taka zła. – Tak myślisz? – Mhmm… Niech dzieweczka poczeka jeszcze rok. Jeśli nie połączę jej z tym łysym dryblasem, to mogą mnie oddelegować do pilnowania krowich placków. Nawet, cholera, nie będę protestował!

21


Tożsamość

Artur Żebga

Zasiedliśmy w ławkach i odurzeni rannym lenistwem oczekiwaliśmy na rozpoczęcie ćwiczeń z fizyki. Powoli rozbieraliśmy myśli z wczorajszych wrażeń i przeżyć, by móc przebrać je w studenckie uniformy; na nielicznych twarzach było jeszcze widać niedający się w żaden sposób ujarzmić ani zreformować efekt wieczornych popijawek za matczyny grosz. Sam miałem stosunkowo proste zadanie – wystarczyło we wspomnieniach zapiąć ostatni guzik w koszuli otulającej zmęczone ciało Marii i nosem zagarnąć resztki kobiecych perfum, które osiadły na szyi. Głęboki wdech, klatka piersiowa osiągnęła ekstremum i na chwilę zastygła w tej wymuszonej pozycji. Za oknem panowało czystoniebo ze wschodzącym wiosennym słońcem. Chyże promienie świetlne rozbudzały ławice drobnych listków, w które przyozdobiona była kolumna przydrożnych topól. Świergoczący powietrzni akrobaci, kryjący się chwilowo w krzakach, ostatecznie rozbudzili nasze niemrawe umysły. Duża wskazówka na ściennym zegarze poruszała się w zwolnionym tempie. Prędkość kątowa jednostajnie opóźniona – w pewnym momencie zauważyliśmy, że pręcik stanął w miejscu. Był to tylko pozór – wskazówka dążyła w nieskończoności do zera, nigdy go jednak nie osiągając. Przeżyliśmy dwie prawie-wieczności, zanim drzwi otworzyły się na oścież, dokładnie o godzinie ósmej. Do sali wkroczył nasz profesor Torzecki. Nigdy nie dowiedziałem się, czy zdawał sobie sprawę z tego, że posiadał krecią aparycję (wybaczcie, ale nigdy nie miałem odwagi spytać). Pewnie w głowie czytelnika rodzi się w tym momencie pytanie: „Czemu taką-a-nie-inną?”. Odpowiedź jest trywialna: bo za każdym razem był ubrany w czarne spodnie i grafitową marynarkę. Bo był niskiego wzrostu, walczył z otyłością i nosił okulary z mocnymi, grubymi szkłami, które tysiąckrotnie pomniejszały gałki oczne. Bo jego grube dłonie miały łopatowaty kształt i były zwieńczone rzadko obcinanymi paznokciami. Ziemisty odcień cery stawia kropkę nad i. Profesor zajął miejsce przy biurku, otworzył antracytową teczkę i wyjął listę z naszymi nazwiskami oraz plik zadań. Szybko wertował stronice zapełnione wzorami tajemnymi, wzorami będącymi dziwnym ciągiem trzydziestowiorstowych wyrażeń tworzących nieprzenikniony labirynt, by w końcu zawiesić wzrok na losowo wybranym zadaniu i podejść z nim do tablicy. Kredą kreślił na zielonej płaszczyźnie białe krzywe, proste, wypisywał wszystkie dane, które zamiast ułatwiać, to jeszcze bardziej komplikowały rozwiązanie zadania; objaśniał enigmatycznie, co krok po kroku należy zrobić, by przeciąć tę specyficzną wersję węzła gordyjskiego. Niestety, nigdy nie zdołaliśmy profesorskiego szyfru złamać, więc byliśmy zmuszeni do korzystania z własnej kulawej intuicji. Następnym etapem było postawienie nam sakramentalnego pytania: „Czy jest może jakiś ochotnik do tego przykładu?”. Nasz wzrok nerwowo krzyżował się pomiędzy sobą; wysyłał wkoło błagalne sygnały, swą mizernością usiłował przekupić chwiejącego się w duszy potencjalnego ochotnika, który mierzył jeszcze z przerażeniem ciężar fizycznego krzyża. Niestety, jak w większości przypadków, musiało się to wszystko skończyć łapanką. Gdy profesor

22


wodził swym krótkowzrokiem po uporządkowanych alfabetycznie zbitkach imion i nazwisk, myśmy kulili swoje dusze, swoje ciała, st a raliśmy się b y ć p u n k ta mi o pomijalnie małych rozmiarach i masach oraz wytężaliśmy słuch. Wszystkie mięśnie spięte; każdy w myślach błagał swego boga, aby go oszczędził. Czasem nawet uciekano się do próby przekupstwa absolutu, ale trudno stwierdzić, czy ta metoda w ogóle działała… Im bardziej profesor się prostował, tym bardziej chowaliśmy nasze wyrośnięte ciała pod stolikami. – Pani Karolina Febić. Czy jest taka pani? Ach, jest? W takim razie zapraszam do zadania. Nasze ciała wyprostowały się, odprężyły, z ulgą ułożyły wygodnie na siedzeniach. Pierwsza męczennica dnia wykonywała przytabliczne akrobacje, a my, członkowie loży szyderców ostatniego rzędu, podrażnieni jej kobiecymi kształtami, pozwalaliśmy sobie na sprośne komentarze – posyłane w dal, przynosiły odzew w postaci tłumionego śmiechu okolicznych kompanów. Zadanie w bólach rozwiązane, zadanie skończone, więc kolejnych ofiar zażądał tablicowy szafot. Tym razem pobledliśmy ze strachu – linie nakreślone przez profesora na ciemnozielonej płaszczyźnie przypominały jakiś dawno umarły język; z góry, z dołu, od prawej do lewej – z żadnej strony nie dało się rozszyfrować powykręcanych fikuśnie symboli. Wtem stała się rzecz niesłychana. Kolega siedzący obok mnie podniósł rękę i ogłosił wszem wobec, że podejmie się rozwiązania fizycznej łamigłówki. Nasze miny momentalnie powykręcały się ze zdziwienia i z podziwem odprowadzaliśmy go pod tablicę. – Jak się pan nazywa? – Torzecki. – Słucham? – Profesor z lekko agresywnym zdziwieniem otaksował wyrywnego studenta. – Nazywam się Piotr Torzecki. Zawsze mieliśmy ubaw z tej zbieżności nazwisk. Profesor zwykł niekiedy na wykładach wyjaśniać różne problemy, wykorzystując własną osobę: „Teraz wyobraźcie sobie, że pan Torzecki wsiada do rakiety”, „Pan Torzecki porusza się z prędkością zbliżoną do prędkości światła”, „Drodzy studenci, przyjmijcie w tym momencie, że pan Torzecki porusza się w windzie ruchem…”. Zawsze po tego rodzaju tekstach tarzaliśmy się wzajemnie w swoich śmiechach, a nasz biedny kolega musiał przeżyć fakt, że on także jest obiektem chichów. Tym razem nie było wyjątku – przystopowaliśmy tylko z głośnością, ponieważ profesor miał w tej chwili o wiele większą władzę nad nami. Bardziej bolesną. – Widzicie, drodzy państwo, że w tym przypadku prawie jakbym sam rozwiązywał to zadanie. – W sali wybuchła niekontrolowana salwa śmiechu. – Proszę, niech pan weźmie do ręki kredę i zacznie robić stosowne obliczenia. Z każdym kolejnym zubożeniem kredy o tablicę na twarzy naszego straceńca pojawiały się kolejne strumyki potu, tworząc w ostatecznym rozrachunku jeden słony potok. Ręka zaczynała mu drżeć coraz bardziej; zjawisko interferencji nerwów uprzykrzyło w pewnym momencie pisanie w stopniu znacznym. Kolega przerwał więc i odwrócił się do profesora, zadając pytanie:

23


– Czy przypadkiem nie powinniśmy przyjąć podczas obustronnego całkowania równania, że stała „m” ma ujemną wartość? Profesor powoli wstał i nieśpiesznym krokiem przywędrował pod tablicę. Zmrużył oczy tak, że przez okulary było widać zaledwie dwie cienkie czarne kreski, chwilę wpatrywał się w dokonane obliczenia i wreszcie orzekł: – Nie, proszę pana. Kolega odetchnął z ulgą – wszystko, co do tej pory zrobił, było najwidoczniej poprawnie wykonane. Kolejno nastał czas wielkich przekształceń; co rusz powstawały nowe nawiasy, część tablicowych bazgrołów znikała pod gąbczastą powierzchnią, by znów powstać w zmienionej formie. Nawiasy redukowały się wzajemnie i zwolnione ze swego obowiązku podążały zgodnym krokiem na piwo. Czuć było podniosłość chwili, gdy wszystkie ślimaki znikały kolejno w następnych ruchach, szach i… – Niestety, muszę przyznać, że miał pan rację – odezwał się na moment przed kodą profesor. – „M” winno mieć znak minus. Jak widzimy, student tym razem przerósł wykładowcę. – Proszę wybaczyć, ale to tylko kwestia przypadku… – kolega żywo zaprotestował. – Niech pan uwierzy w siebie i przyjmie to za pochwałę. – Musi mi pan wybaczyć, ale nie potrafię. Dla mnie jest to po prostu wyolbrzymienie prostego spostrzeżenia. Wiara w siebie nie ma tu nic do gadania. – Owszem, ma, młody człowieku… Profesor powrócił na swoje miejsce za biurkiem, rozsiadł się wygodnie i kontynuował: – Bez wiary w siebie każde rozwiązanie będzie złe. – Jak to, przecież zawsze najważniejszy jest wynik. – Czy uważa pan, że człowiek upodlony, gdy zdobędzie szczyt, będzie szczęśliwy z powodu tego, czego dokonał? W tym momencie wywiązała się szermierka wzroczna. Profesor dzięki swym okularom miał wielokrotną, stosowną do mocy szkieł przewagę. Nasz kolega starał się parować ciosy poprzez otwarcie ust i próbę wydania głosu, jednakże wszelkie zamiary zostały zduszone w zarodku. Profesor zadał ostateczne, przeszywające duszę kłucie, upewnił się, czy osiągnął zamierzony efekt, a następnie sam odpowiedział na pytanie: – Nie, proszę pana. Nie będzie szczęśliwy. Przejdzie szczyt, nawet go nie zauważy i ze zgiętym karkiem będzie kroczył dalej, by próbować zdobyć kolejne wzniesienie. Będzie uważał, że to, co zdobył, jest nie-wy-star-cza-ją-ce. Że szczęście jest gdzieś wyżej. – Ale…? – Od pierwszych ćwiczeń uważnie pana obserwowałem i wyciągnąłem następujące wnioski: pomiędzy panem a mną istnieje coś gorszego niż zbieżność nazwisk. Pan jest dokładnie taki sam, jak ja za młodu. Zgarbione karnie plecy, z przestrachu podkulona głowa, łamliwy głos… Zadam jeszcze tylko pytanie, by się doszczętnie upewnić: co i w jaki sposób chce pan w życiu zdobyć, osiągnąć? W tym momencie na sali widzieliśmy tylko jednego Torzeckiego. Torzeckiego rozszczepionego przez pryzmat naszej jaźni na dwa odrębne byty, różniące się przebiegiem czasowym. Różniące się doświadczeniem – ach, ta gorycz świadomości popełnionych błędów, które młody byt dopiero co ma doświadczyć. Starszy byt znający każdą odpowiedź na pytania młodszego bytu. Nie da się jednak złączyć ich w jeden doskonały twór; nie udaje się naszej percepcji wyciągnąć tego, co w nich najlepsze – młodości i doświadczenia, by przekuć je w jeden rdzeń cielisty. Najgorsze było to, że wcześniej nie zdołaliśmy wychwycić skrajnego podobieństwa w wyglądzie, gdzie jedyną różnicą był czas. Taka hańba dla naszej spostrzegawczości!

24


– Ja… pragnę tylko prawdy – niepewnie ogłosił Piotr. – Ha, no właśnie! I tu popełnia pan karygodny błąd – zagrzmiał profesor, akcentując koniec zdania uderzeniem pięścią w stół. W tym momencie my, studenci, zgodnie ustaliliśmy, że nie możemy tak dłużej siedzieć nieposegregowani. Nie można naraz popierać młodej i starej wersji Torzeckiego. Chwila wymagała od nas ustalenia wyraźnej granicy frontu. Trzeba było koniecznie zorganizować szyki, by znać, kto swój, a komu można dać w gębę. Uzgodniliśmy, że profesorszczycy zasiądą w lewym rzędzie, a zwolennicy młodziaka – w prawym. Bardzo chciałem stanąć po stronie kolegi, ale… ale wrodzona karność i posłuszeństwo względem starszych nie wręczyły mi przepustki w drodze wyjątku. Gdy już kurz obudzony przez powstały harmider opadł, profesor kontynuował ofensywę: – Pańskie ramiona są aktualnie zbyt wątłe, by unieść ten ciężar. Życie samo pana chroni przed popełnieniem tej nieodwracalnej pomyłki. Pan musi siebie stracić, żeby siebie zyskać 1 . – Klaskaniem staraliśmy się zagłuszyć buczenie naszych oponentów. Stary Torzecki wstał i ukłonił się w podzięce za te wierne owacje. – Od razu uprzedzam, że dwudziestoczterogodzinne tępe szczęście, także nie jest najlepszym rozwiązaniem, ponieważ i tego próbowałem; i nic pozytywnego nie powstało. Będąc cały czas szczęśliwym, nie jest się zdolnym do zauważenia rzeczy naprawdę ważnych. Hm, przez całe życie starałem się znaleźć punkt wyjścia, a rozwiązanie jest takie proste… i musiało zostać wykrystalizowane przez moje młodsze ja. Zwyczajna wiara w siebie. Phi. Obscenicznymi gestami oraz skandowaniem pro-profesorkich haseł oznajmialiśmy studenciakom, że czeka ich nieunikniona sromota. Czując się bezkarnymi, ciskaliśmy także w nieprzyjaciół krzesłami antysemickich haseł. – Może nie wiara w siebie, tylko w wyznawane wartości? Nie jesteśmy w podstawówce, więc proszę takie rzeczy uściślać – zagrzmiał młody Torzecki, a nasz rząd aż zaniemówił z wrażenia. Takie chamstwo względem profesora, który starał się sztubakowi w dobrej wierze wyjaśnić… – Jeśli już mam coś uznać, to tylko wiarę w wyznawane wartości! – Oczywiście, i może jeszcze na dodatek w krzywe poglądy? Spróbuję wyjaśnić „wiarę w siebie”, żeby coś dotarło do pańskiego zakutego rozumu. – Gwizdom z prawego rzędu nie było końca; staraliśmy się zatamować niekończące się dźwięki wydawane przez oponentów, ale w końcu przerosło to nasze możliwości. – Wiara w siebie oznacza po prostu wiarę w to, co robię, w sens swojego działania. – I tak nie przyjmę pańskiego punktu widzenia. Hektolitry słów mogą zostać przelane, a ja wciąż będę wierzył w swoją rację. – Skoro jest pan taki uparty… – profesor wsunął rękę do teczki i czegoś usilnie szukał – to pozostaje nam tylko jedno wyjście. – Pewnym ruchem wyciągnął rewolwer, na widok którego kręgosłupy nam momentalnie zesztywniały z przerażenia. – Zagramy w rosyjską ruletkę. W bębenku są trzy naboje. – Pokazał zaciekawionej widowni trzy błyszczące się łuski śpiące w bębenku. – Zasady są w miarę proste i wyprowadzone z faktu, że to, co się dzieje w tej sali, jest pewną anomalią fizyczną, ponieważ nie istnieje racjonalne wytłumaczenie, czemu przede mną stoi moja młodość. Wytłuszczę więc reguły: jeśli ja zginę, to pan będzie wiódł spokojne życie do momentu, kiedy osiągnie pan dokładnie taki sam wiek jak ja dzisiaj. Jeśli natomiast pan zginie, to i przy okazji ja, ponieważ wtedy stare „ja” nie ma racji bytu. Jaka moja będzie korzyść z tego? Będę cieszyć się w nicości, że przynajmniej taki głąb jak pan, moja niepokorna młodość, nie będzie dalej kroczył po ziemi, gdy przez całe życie zbierałem dla pana doświadczenie, którym tak pan jednak raczył pogardzić. Przyjmuje pan moje warunki? 1 Stanisław Ignacy Witkiewicz w: 622 upadki Bunga.

25


– Ależ oczywiście. – A więc – niech pan zaczyna! Student podszedł do biurka, wziął rewolwer i zakręcił magazynkiem. Dźwięk wirującej masy staliwa świdrował nam uszy i w milczeniu oczekiwaliśmy na wynik. Drżący kciuk naciągnął kurek, otwór wylotowy lufy zmroził skórę czaszki. Ptaki za oknem ściszyły trele. Zegar głośno klekotał mechanizmem. W końcu… suchy trzask. Gramy dalej. Profesor się nie cackał. Zakręcił magazynkiem niczym kowboj ze starego westernu, mechanicznym ruchem przygotował broń do strzału. Lufa zawędrowała na swoje miejsce, bez momentu zastanowienia pociągnął za spust i… znowu nic. Student ledwo trzymał się na nogach. Drżał jak śledziona z węgorza wyrwana 2. Magazynek obrócił się kilka razy. Młody Torzecki gapił się na broń niczym sroka w gnat. Oczy jak idealne kwadraty. Chyba chciał zrezygnować, ale profesor podszedł do niego i go spoliczkował. Duch przywrócony do pionu, student odciągnął kurek, broń przygotowana i ustawiona. Pociągnięcie za spust. Strzał. Zatrzęsło nami podwójnie. Pierwszy wstrząs wynikał z przerażenia hukiem, drugi wynikał z tego, co ujrzeliśmy. Młody Torzecki stał. Żył. Żadnej rany prócz czerwonej strużki krwi wydobywającej się z ucha. – Idioto, naprawdę myślałeś, że dałbym ci rewolwer nabity prawdziwymi nabojami? A teraz won, możesz się już więcej nie pokazywać na uczelni! Słyszysz?! Won! Bo zaraz wymienię ślepaki na prawdziwe naboje! Młodemu Torzeckiemu nie trzeba było pięć razy tłumaczyć. Wybiegł z sali z prędkością zbliżoną do prędkości światła. Zrobiliśmy nawet zaraz zadanie oparte na jego przypadku, związane z dylatacją czasu. Więcej go już nikt z nas nie ujrzał nigdy – przynajmniej nie można mu zarzucić nieposłuszeństwa. Wieczorem, odsuwając twarz od świeżych piersi Marii, zastanowiłem się przez chwilę, co stałoby się, gdyby jednak młody Torzecki się zastrzelił? I jak zdobędzie wyższe wykształcenie, aby nas uczyć?

2 Autoportret Witkacego – słowa: Jacek Kaczmarski; muzyka: Przemysław Gintrowski.

26


Tachykardia

Mateusz Lamch

Uczucia zbledną, serce zaleje beton nie oszaleje, znormalnieję poniekąd

Holdcut (Seconds; gościnnie z Dużym Pe)

Ja pierdolę... Krztusi się błotem, w którym leży. Co? Kurwa… Udaje się jej podnieść na łokcie, rękawem próbuje pozbyć się z twarzy brązowej brei. Włosy sklejone szlamem, sukienka przylega do ciała rzucanego drgawkami. Jak po wyjściu spod prysznica, tylko brudno. Kurwa! Wstaje na nogi, telepie się i szczęka zębami. Kawałki błota odrywają się od niej, z pluskiem wpadają w kałuże. Co ja tu… Strumyki brązowej papki spływają powoli po jej udach. Jest zimno, mokro, piasek chrzęści w zębach. Rozbite wargi smakują jak zardzewiała blacha. Gdzie ja… Odgarnia oślizgłe robaki włosów z twarzy, przeciera oczy dłonią przemytą w lepkiej, czerwonej kałuży. Niebo, pokryte prążkami w odcieniach szarości, śnieży jak stary telewizor. Co jakiś czas bura i matowa błyskawica biegnie poziomo nad warstwami chmur. Nigdy nie dotyka ziemi, nigdy nie błyska. Nie słychać grzmotów, powietrze wibruje tylko niespokojnie. Wokół wyrastają bezlistne drzewa, grube sznury niebieskich i czerwonych żył oplatają pnie. Pulsują delikatnie, organicznie. Przeciera wściekle oczy, ale bezlitosne niebo mruga dalej, zaburza zmysł równowagi, gubi i niepokoi. To mi się na pewno tylko… Drży i kaszle. Chce się skulić w pozycji embrionalnej i usnąć, ułożyć w kałuży o temperaturze trzydzieści sześć i sześć stopni; i odpłynąć. Zamyka powieki, a kiedy je otwiera, wszystko wygląda tak samo. Znowu przeciera oczy, szczypie się w rękę. Musi być przecież racjonalne… Nie musi. Człapie w stronę najbliższego drzewa, przygląda się z bliska żyłom opasającym pień. Dotyka jednej z nich, jest miękka i ciepła. Taka ciepła… Nie, nie przytuli się do drzewa za żadne skarby. Musi się gdzieś ogrzać, gdzieś indziej. Podąża w głąb lasu rozgałęzionych słupów. Weź się w garść, Coerzi.

27


Horyzont z każdej strony pocięty ciemnymi linijkami. Stoją od siebie w odstępach wystarczająco dużych, żeby nie zapewniać ochrony, i na tyle małych, że sprawiają wrażenie więzienia. Gałęzie lśnią metalicznym granatem i brudną purpurą. Coerzi idzie niepewnie od drzewa do drzewa, starając się je omijać łukiem. Błysk telewizora, kilka kroków, ciemność. Czekanie, matowa jasność, znów do przodu. Czy za tym drzewem... Coś porusza się między błyskami. Sylwetka wygląda jak pękata dynia nabita na suche patyki. Zaczekaj! Kształt się oddala. Ma ogromną, napuchniętą klatkę piersiową, z której zwisa sponiewierany płaszcz. Chudziutkie nogi niezdarnie kuśtykają między drzewami. Coerzi śledzi tajemniczy kontur, co chwilę musi podbiegać. Podarte trampki mlaszczą w głębokim po kostki błocie. Po jakiejś godzinie kształt zatrzymuje się w końcu przed jednym z wyglądających identycznie drzew i staje bez ruchu, zapatrzony w nisko wiszącą gałąź. Postać jest okropnie zdeformowana, wydaje się być pokracznym cieniem kobiety. Rozbuchana klatka piersiowa, niemal dwa razy większa niż u normalnego człowieka, zdaje się być ohydną naroślą na resztkach ciała. Nogi, ręce i głowa wyglądają, jakby na oczyszczone kości narzucono obwisłą skórę. Kobieta niewidzącymi oczyma gapi się na maleńki czarno-biały kwiatek wyrastający z końca gałęzi. Pieści go wysuszonymi palcami, delikatnie głaszcząc czarne płatki. Uniesione w uśmiechu wargi składają się z posklejanych białych strupów i popękanych resztek skóry. Przepraszam bardzo… Kobieta gapi się na kwiatek, gładzi płatki, uśmiecha się do siebie. Coerzi macha jej ręką przed oczyma. Sucha skóra marszczy się w grymasie zdziwienia i pęka cichutko wzdłuż linii zmarszczek. Słychać szelest dartego papieru. Oczy niewzruszenie obserwują kwiat. Chciałam tylko… Coerzi przestaje machać, twarz kobiety wygładza się, mgliste oczy nie mrugają nawet. Uśmiech powraca, zasychająca w kącikach ropa tworzy sypiące się warstwy, biało-przezroczyste jak ciasto francuskie. W końcu kobieta przestaje pieścić kwiat o czarnych płatkach i kuśtykając koślawo, pełna determinacji rusza przed siebie. Coerzi idzie za nią jak cień, pełna pogardy i odrazy dla otaczającego ją świata. Już zdążyła znienawidzić tętniące podejrzanym życiem rośliny, co chwilę przeklina mrugające niebo, a od patrzenia na kobietę-przewodniczkę zbiera jej się na wymioty. Przemoczone i zabłocone ubranie ciąży na każdym kroku, w butach nieustannie chlupocze brudna ciecz, brzuch drży z głodu i zimna. Las rozrzedza się powoli, drzewa stają się tu wyższe, bardziej mięsiste, potężniejsze. Jest ich jednak coraz mniej, powstałą przestrzeń wypełnia powietrze o zapachu ozonu. W oddali rysują się niewyraźne kształty, pełne krzywizn zarysy budowli. Koślawe, ale dziwnie znajome, wypełniają mózg Coerzi tylko jedną dudniącą myślą. Wioska. Nareszcie… Kształty gęstnieją i ciemnieją. Okrągły plac otaczają dość prymitywne lepianki, umacniane kamieniami i suchym drewnem. Na jego środku stoi studnia, w oddali widać wysoką palisadę, na jej tle – kolejne różnokształtne budynki. Ciepło, sucho, jedzenie… Sama podstawa piramidy, czysty Maslow. Suchy Maslow, najedzony Maslow. Rozmarzona Coerzi przyspiesza kroku. A jeśli wszyscy mieszkańcy… Boi się, lęk walczy z instynktami. Waha się, nie zwalniając kroku, nie mogą być przecież tacy straszni. Przełamuje się w końcu, szybki marsz przechodzi w bieg.

28


Teraz już z… Coerzi biega gorączkowo od drzwi do drzwi, stuka i krzyczy rozpaczliwie. Dopiero w piątym domu otwiera jej elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku. Wygląda zupełnie normalnie, a widząc wlokącą się za Coerzi kobietę, odgania ją pełnymi pogardy krzykami, jak wściekłego psa. W lepiance jest ciepło i sucho. Błotniste ślady Coerzi stanowią jedyną skazę na wypłowiałym, zielonym dywaniku. Witam, nazywam się… Może się do niego zwracać „Nauczycielu”. Jest jedynym nauczycielem w wiosce, ciężka robota; ani satysfakcjonująca, ani prestiżowa. Ogromna odpowiedzialność, wdzięczność prawie żadna. Ale trzeba jakoś żyć, szczególnie że tych psów mnoży się ostatnio na cholerę. Jakich… Nie słyszała o Wrażliwych? Opowie jej później. Trwa to już od dawna, ale ostatnio jest coraz gorzej. Skurczybyki nauczyły się jakoś z tym żyć, a normalni mieszkańcy kupują jeszcze te ich bohomazy, dają im pieniądze na przedłużanie gnicia. Ohyda, widział, że jedna ją zaczepiała. Mówią, że przez dotyk nie zarażają, ale on woli być ostrożny. Czy byłby pan łaskaw… Oczywiście, że byłby. Może mieszkać u niego przez tydzień, potem musi znaleźć sobie pożyteczne zajęcie. Niech lepiej trzyma się z dala od Wrażliwych. Może umyć się w balii, akurat przed chwilą przyniósł świeżej wody z Kościoła. Ciekawe, jak bardzo… Nauczyciel traci cierpliwość, pogania ją do kąpieli. Niech Coerzi przebierze się w jego koszulę i spodnie, może i będą za duże, ale na pewno lepsze niż te zabłocone łachy. Nauczyciel odwraca się po purytańsku, zaczyna czyścić dywanik. Coerzi zdrapuje z siebie ubranie i zanurza stopy w letniej wodzie. Ach… Śpi długo i niespokojnie. We śnie widzi te same drzewa pod tym samym mrugającym telewizyjnie niebem. Żyły otaczające pnie gną się szaleńczo, oplatają ją, otumaniają ciepłem i wilgocią. Śnieg z nieba staje się grubszy i miga coraz szybciej, zbliża się w nerwowym łopocie. Tuż nad nią okazuje się być chaotyczną mieszaniną walczących ze sobą mew i kruków, wypełniającą powietrze biało-czarnym tańcem. Jak na rozkaz mewy wzlatują nagle w górę, skrzecząc przeraźliwie. Eleganckie i szlachetne kruki rozsiadają się na powykręcanych gałęziach, rozcięte szponami konary przeciekają krwią. Dzioby i pazury świecą śliską czerwienią, upierzenie jest tak czarne, że aż fioletowe. Kiedy Coerzi budzi się z rękoma zaciśniętymi na kocu, zbielałe pięści są zimne i zdrętwiałe. Wstaje i narzuca na siebie koszulę Nauczyciela ze sztywnym kołnierzykiem. Mocując się z guzikami zapinanymi na prawą stronę, wodzi wzrokiem po lepiance – prosta kuchnia, komoda na ubrania, duże biurko i kilka regałów wypchanych po brzegi książkami. Mill, Kant, Popper… Lekko przyblakłe złocenia grzbietów cuchną krochmalem. Jak otaczający szyję kołnierzyk. Znane nazwiska rozsądnych ludzi podbudowują Coerzi, dają jej solidne oparcie i pocieszenie. Wszystko, co wczoraj, na pewno mi się tylko… Pewna siebie, z rozmachem otwiera drzwi wejściowe i wychodzi na okrągły plac. A może jednak… Tak czy inaczej – musi wyjaśnić ten nonsens. Lepianki wyglądają jak wczoraj, choć w nieco rozjaśnionym powietrzu są jeszcze smutniejsze i brzydsze. Kawałek dalej widać szereg większych

29


budowli. Coerzi idzie w ich stronę, mając nadzieję znaleźć tam Szkołę i Nauczyciela. Musi go zapytać o tyle rzeczy… Tuż przed nią wyrasta wysoki, zwężający się ku górze budynek. Jego gładkie ściany roją się od sterczących drewnianych belek, nadając mu wygląd przygnębionego glinianego jeża. Jeszcze przed progiem uderza ją zapach kadzidła i zgniłych winogron. Czy to Kościół, o którym… Wnętrze jest ciemne, ciężkie powietrze nie pozwala oddychać. Coerzi po omacku wyszukuje drogę pośród odepchniętych pod ścianę ław i wszechobecnych beczek. Te drugie wypełniają niemal cały Kościół – ustawione jedna na drugiej, przykryte stertami miednic, kanistrów, wiader i dzbanów, zostawiają jedynie wąski przesmyk wiodący do ołtarza. Oczy Coerzi powoli przyzwyczajają się do półmroku, dostrzega biegnące wzdłuż ścian rury. Dwie najgrubsze z nich spotykają się pod kątem prostym tuż za ołtarzem, tworząc ogromny krzyż. Przepraszam, że przeszkadzam… Jest tu Kościelnym, nikogo innego akurat nie ma. Przeprasza za ten bałagan, ale ani Księdza, ani Ministrantów nie było tu od wczoraj. Jeśli przyszła po wodę,

będzie musiała poczekać, być może nawet do jutra. Nie, nie, ja tylko… Mięsista i pulchna twarz Kościelnego trzęsie się w nerwowym śmiechu pełnym niezrozumienia. Jeśli szuka rozrywki, niech się lepiej wybierze do Szkoły, tam chociaż mają telewizję. Rechocze szyderczo, rozsiewając zapach przetrawionego alkoholu. Tylko niech panienka nikomu nie mówi, panienka widzi przecież te wszystkie beczki, komu by się chciało chodzić… Co jest w… Kościelny musi opierać się o ławkę, żeby nie upaść ze śmiechu. Tłuste ramiona podskakują pod zapoconym odzieniem, rybie usta ledwo łapią powietrze. Jak jest taka ciekawa, niech pójdzie sama do studni i się napije, zamiast żerować na tym, co przynieśli inni. Kretyn. Nikt jej nie przegoni, nie jest przecież jedną z tych pieprzonych chudzielców. Ma ładne, zdrowe ciało, takiej jak ona na pewno nikt nie przegoni. Jeśli chce, może pójść z nią, pomóc… Nie trzeba, poradzi… Jeśliby czegoś potrzebowała, on tu będzie. Kościelny gapi się na Coerzi, mięsisty język krąży nerwowo wokół warg. Pierdolony zboczeniec.

30


Przed studnią stoi mała kolejka, każdy ma ze sobą jakiś pojemnik. Coerzi ustawia się za kobietą w szarej garsonce i butach na obcasach, trzymającą na głowie blaszaną miskę. Każdy po kolei kręci potężną korbą i wciąga wiadro czerwonej, skwaśniałej cieczy, którą przelewa do swojego naczynia. Jeden za drugim, znudzonym i niechętnym krokiem, idą w stronę Kościoła, by dołożyć pojemniki do kupy piętrzących się tam już gratów. Gdy przychodzi jej kolej, Coerzi zaciąga się głęboko zapachem dolatującym ze studni. Pachnie tak samo jak w Kościele – mieszanką fermentujących owoców i żelaznego posmaku. Coerzi kręci korbą, która skrzypi i zacina się co chwilę. Zanurza palec w brudnym burgundzie, oblizuje go ostrożnie. Jakim cudem w studni… Panienko! Pomoże panienka w potrzebie? Dobra panienko! Znowu ci… Nikt nie widzi, panienko, tylko kubek, nie prosi o więcej… Coerzi rozgląda się dookoła, faktycznie jest ostatnia w kolejce. Studnia rzuca nieregularne cienie na pustym placu. Wrażliwa zbliża się powoli, zgarbiona, niepewna i pokorna. Tylko kubek… Nikt nie widzi… Dobra, chodź tu… Dziękuje panience, panienka jest taka dobra… Jeśli będzie czegoś potrzebowała, niech przyjdzie do niej za palisadę, nie ma dużo, ale zawsze jakoś może pomóc. Dobre chęci wystarczą, widzi, że panienka nie jest taka jak inni, może będzie jej lepiej u nich, za palisadą… Za palisadą? Tam mieszkają wszyscy Wrażliwi, pomagają sobie i dzielą się wszystkim, co mają. Wszyscy są tam szczęśliwi, piękno wykwita na każdym kroku. Wie, że jej się tam spodoba, jest tak cudnie, panienka na pewno by się zgodziła, gdyby tylko sama zobaczyła. Coerzi marszczy niechętnie czoło, pełna pogardy walczy ze sobą, żeby nie kopnąć tego rozmoczonego stwora, płaszczącego się przed nią za kubek zatęchłego wina z brudnej studni. Pierdolona ćpunka. Coerzi oddala się pospiesznie od studni. Nie odwraca się mimo skomleń i podziękowań Wrażliwej. Idzie do Szkoły, musi zrozumieć zasady rządzące tym idiotycznym światem, zanim zacznie się ślinić i gadać do siebie jak pieprzona Wrażliwa. Mija identyczne lepianki, będące prawdopodobnie zwykłymi mieszkaniami, i kieruje się w stronę większych i nieco ciekawszych budynków. Ze wszystkich wystają drewniane belki, niektóre mają okna i balkony. Żadnych zdobień i niepotrzebnych kształtów, nic nie przeszkadza utylitarnemu brązowi gliny. Coerzi popycha ciężkie wrota jednego z budynków i wchodzi w szeroki korytarz. Co… Przyszła do Sali Telewizyjnej? Lekcje już trwają, więc nie radzi przerywać. Głos wydobywa się zza ogromnego biurka, wokół którego piętrzą się góry papierzysk. Stróż jest stary i skrzekliwy, co chwilę poprawia krzywe, posklejane oprawki. Szukam… Przecież tłumaczył jej, że lekcje już trwają, jak myśli – kto je prowadzi? Musi poczekać jakąś godzinę, w tym czasie może sobie pooglądać telewizję. Ostrzega, że na dzisiejszą wieczorną audycję przyszło wiele osób. Dziwne, w końcu dzisiaj nie niedziela. A mówią, że społeczeństwo nowocześnieje, że dzisiaj ludzie nie potrzebują już telewizji… Jak… Korytarzem prosto i w lewo. Duże drewniane drzwi, trudno przeoczyć. Sala Telewizyjna jest niskim, ciemnym pokojem, rozświetlanym jedynie przez łunę odbiorników. Na masywnych podwyższeniach górują nad rzędami ławek bez oparcia, zalewając je lepkim dźwiękiem i epileptycznym obrazem. Wszystkie ławki są zajęte, siedzący w rzędach mieszkańcy

31


całą uwagę poświęcają emitowanym programom popularno-naukowym i opiniotwórczym. Kiedy próbuje wejść do pokoju, siedząca najbliżej kobieta syczy z wściekłością. O co… Buty, panienko! Nie jesteś w Kościele! Coerzi zdejmuje buty bez słowa i ustawia je koło długiego rzędu trzewików pod ścianą. Co za dziwny… Drzwi! Ludzie, co za niewychowana pannica! Coerzi znajduje wolne miejsce na brzegu ławki i dosiada się. Każdy z widzów trzyma oburącz pilota i powoli przesuwa palce po przyciskach. Klawisze numeryczne rozłożone są równomiernie po całym pilocie, pięć grup po dziesięć rozdzielonych pojedynczymi zielonymi przyciskami. Niepewna właściwego zachowania, również chwyta leżący przed nią pilot i zaczyna bawić się jednym z przycisków. Ogląda wywiad z profesorem ekonomii tłumaczącym zjawisko racjonalnych oczekiwań. Profesor mówi bardzo ciekawie, Coerzi zostaje do końca programu, uspokojona czymś znajomym. Kiedy wychodzi w końcu z Sali, Nauczyciela już nie ma. Czy wie pan, gdzie… Pewnie do domu. Nie widzi powodu, żeby miał iść gdzieś indziej, jest przecież rozsądnym człowiekiem. A w jakiej sprawie go szuka? Muszę z nim… Cóż, najlepiej będzie, jak odwiedzi go w domu. Albo przyjdzie jutro, podczas przerwy w zajęciach. Dziękuję za… Nie ma za co. Stróż podsuwa jej kartę odwiedzin, gdzie zapisany jest czas, jaki spędziła, oglądając telewizję, i cel wizyty. Czy byłaby łaskawa podpisać czytelnie tu, gdzie wskazuje długopisem? Jest łaskawa, po czym wychodzi, wyrzucając z siebie szorstkie „do widzenia”. Przed Kościołem panuje wyraźne ożywienie. Tłum ludzi faluje w przepychankach i krzykach. Pan się wpycha, przecież on tam stał, przytargał swoją beczkę już rano, to nie jego wina, że ten leniwy klecha dopiero teraz raczył się pojawić ze swoją bandą nierobów. Jeśli o niego chodzi, powinni zostawić tylko jednego, który by się wziął solidnie za robotę, a nie utrzymywać całą armię podobnych darmozjadów. Coerzi zbliża się do wejścia, ciekawa poruszenia wywołanego przybyciem Księdza. Ciekawe, czy też jest takim oblechem jak… Jeśli szuka miejsca w kolejce, on jest ostatni. Czy nie uważa, że cała ta farsa to skandal? Żony i dzieci czekają w domu głodne i brudne tylko dlatego, że bandzie leni nie chce się przychodzić do pracy na czas. Ale co… To, co zawsze, to, po co stoi tu ta cholerna kupa gliny. Gdyby on wymyślał świat, woda byłaby normalnie dostępna w studniach jak wino, łatwiej by było bez całego tego cyrku. Przepuści mnie… Tak, tylko zajrzeć, każdy tak gada. Niech idzie, ale jak zobaczy, że niesie wodę, to już zadba, żeby wszyscy się dowiedzieli. Dziękuję, przepraszam, przepraszam, ja tylko… Przepraszam, przepraszam pana bardzo… Coerzi toruje sobie drogę wśród niechętnych pomruków i jawnej nienawiści. Kościół jest jeszcze bardziej zagracony niż wcześniej, przeróżne naczynia piętrzą się pod sam sufit. Na tle gigantycznego krzyża stoi starzec ubrany w biało-czerwoną szatę i czterech młodych chłopców.

32


Każdy z nich ma bordową komżę, przykrytą białym kołnierzykiem – stanowią jakby lustrzane odbicia starucha. Chłopcy trzymają w dłoniach kubki i miski. Wpatrują się w Księdza, z pasją deklamując łacińską poezję. Starzec opiera się brzuchem o stojącą na środku ołtarza chrzcielnicę, mamrocząc coś pod nosem. Z uniesionych nad głową rąk zwisają bezwładnie pulchne palce, wstrząsane co chwilę spazmami świszczącego kaszlu. Z bulwiastego nosa sączy się gęsta biaława ciecz, która powoli odrywa się od sopla i spada z pluskiem do chrzcielnicy, w której Ministranci opróżniają naczynia. Chrzcielnica zasysa stojącą w niej mętną wodę, rozlega się ciche szemranie rur. Stojący centralnie przed ołtarzem mężczyzna pobożnie klęka na obydwa kolana i sięga kubkiem do wyżłobienia w podłodze, gdzie nacieka powoli woda sącząca się z metalowych przewodów. Odchodzi szybko, napełniwszy miskę, a kapłan opuszcza ręce i charczy: następny. Ministranci nalewają do naczyń pełne dzbany śmierdzącego burgunda z jednej z beczek, chrzcielnica wypełnia się po brzegi zapachem gnijących winogron. Kolejne beznamiętne, rytualne inkantacje, święte rzężenie i rutynowy cud przemiany. Chrzcielnica siorbie, metalowy krzyż buzuje, rury wypluwają z siebie strumienie mętnej wody. Coerzi w zdumieniu przygląda się tej przedziwnej procesji spragnionych, myśląc o wczorajszej kąpieli. Wszyscy zdają się być poirytowani powstałym opóźnieniem, odbierają kanistry i wazy obrażonym gestem i przeciskają się do wyjścia. W chaotycznym tłumie siedzących na bocznej ławce Coerzi dostrzega głowę Nauczyciela. Pan tutaj? Szukałam… Miał zajęcia. A teraz gdzie indziej ma być? Balia, którą zużyła wczoraj, wystarczyłaby na cały tydzień. Był oszczędnym człowiekiem, a nade wszystko nie cierpiał tłoczyć się w zatęchłym Kościele i słuchać wciąż tych samych komunałów. Czy może jakoś… Nie, niech lepiej idzie do domu. Spotkają się tam za chwilę. Ona może pozmywać naczynia, on, jak wróci, przygotuje kolację. Jest zwolennikiem sprawiedliwego podziału ról. Zmywając naczynia rozmyśla o Kościele i Szkole, jak dziwne jest to wszystko. Nie czuje się najlepiej, coś uciska ją w klatce piersiowej, a serce wali jak po kilku kawach. Myśli krążą bezładnie, ciężko jest jej się na czymś dłużej skupić. Dla zabicia czasu wybiera jedną z książek z regału i zaczyna przerzucać kartki. Znajome słowa uwalniają ją od bólu i strachu, czuje się odporna na cały otaczający ją bezsens. Nauczyciel zastaje ją pogrążoną w lekturze Rozprawy o metodzie. Znakomita… Zgadza się, tak jak wszystkie książki w jego biblioteczce. Nie ma sensu trzymać w domu bezsensownej kupy papieru. Zdziwiłaby się, gdyby zobaczyła, ile makulatury Rimbauda wala się po chatach Wrażliwych. Jak minął jej dzień? Bardzo ciekawie, byłam… Prawda, że to piękna rzecz? On osobiście odwiedza Salę co najmniej kilka razy w tygodniu. Nigdy nie mógł zrozumieć tych ateistów, którzy twierdzą, że mogą sobie bez niej poradzić, że nie pomaga im w życiu. Zazwyczaj kończą po drugiej stronie palisady, gapiąc się na liście i strugając w korze. Cały czas powtarza swoim uczniom, żeby nie zaniedbywali religijnej powinności. Telewizja i solidna edukacja to właściwie jedyny sposób, żeby pozostać tu normalnym. Czego… Różnych przedmiotów utrwalających przede wszystkim rozsądny pogląd na świat. Matematyka, fizyka, logika, sensowne działy filozofii… Czuje się osobiście odpowiedzialny za uczniów, całe szczęście na razie odnosił głównie sukcesy dydaktyczne. Mam jeszcze jedno…

33


Kościół? Faktycznie, paskudne miejsce. Nie ma nic do alkoholików, ale nie może znieść lenistwa i partactwa. Żeby jeszcze uzyskiwali czystą, mineralną wodę, a nie te mętne siki. Cwaniaki twierdzą, że do tego trzeba im bordeaux, ale je można znaleźć tylko w górach… Banda skorumpowanych żuli. A czy mógłby… Nie wie, czemu tak interesują ją Wrażliwi. Póki trzymają się swojej części palisady i nie przeszkadzają normalnym mieszkańcom, najlepiej o nich w ogóle zapomnieć. Grupa społecznych wyrzutków nieakceptujących przyjętych reguł. Są tacy, którzy twierdzą, że wielka wrażliwość może przynieść jakieś korzyści, ale on ich nie widzi. Widzi za to, jak zżera ich ta choroba, jak nadyma klatki piersiowe, jak wysusza ciała, jak czyni z nich kaleki. Serce, które robi coś takiego właścicielowi, nie może być czymś dobrym. Zapewne to wciąż są ich komórki, ale walczą z własnym ciałem, w międzyczasie pozbawiając właściwie zupełnie władz umysłowych. Po pewnym czasie zdolni są jedynie wydawać z siebie okrzyki radości i płakać, zazwyczaj na zmianę i bez większej przyczyny. W jaki sposób… Starczy tych pytań na teraz, właśnie skończył przygotowywać kolację. Niech nakryje stół, to zjedzą spokojnie. Wino, które piją do posiłku, smakuje jak śmierdzące beaujolais. Śni jej się, że czyta Spinozę, zagłębiając się w jakiś szczególnie skomplikowany aspekt wywodu. Nagle słowa zaczynają przeszkadzać, zamiast znaczeń czuje dźwięk sylab, zachwycają ją kształty starodawnej czcionki. Bierze ze stołu kuchenny nóż i zaczyna wycinać fragmenty książki, układa je w barwne kolaże i zestawia ze sobą. Śpiewa melodyjnie, kolorowymi kredkami zakreśla wyjątkowo dźwięczne sylaby, które w nowych konstelacjach tworzą piękne, pozbawione sensu wersy. Pełną uniesienia twórczość przerywa wejście Nauczyciela, wściekle wkraczającego na scenę i rwącego włosy z głowy. Człowiekowi o wyrobionych poglądach i z odpowiedzią na każdą sytuację równie łatwo przychodzi wyrzucenie jej na zbity pysk, co przyjęcie kiedyś w potrzebie. Po długim błąkaniu się po okolicy Coerzi układa się pod drzewem, jej tętno jest identyczne z rytmem lasu. Drgające błyskawice rzucają miękkie światło, w którym las wygląda przyjemnie i zachęcająco. Nabiera pełne dłonie mokrej, pulchnej ziemi i zasypia na usypanej poduszce. Auu! Kłujący ból pod mostkiem wyrywa ją z błogiego snu. Jest w tej pieprzonej glinianej budzie, Nauczyciel pewnie już męczy uczniów. Przykrywa się kocem i wciska twarz w poduszkę, chcąc wrócić do błogiego spokoju. Jest zła na świat za to, że boli, i za to, że nie daje jej spać. Kurrr… Niemożliwe, zbyt pobudzone oczy nie chcą się zamknąć, czuje, że musi coś zrobić. Zrezygnowana, ulega ciału – szybko się ubiera i wychodzi na plac. Dzień jest wyjątkowo ładny. W szarym powietrzu roznosi się fioletowy zapach wrzosów, migające niebo, zamiast drażnić, ciekawi przeróżnymi wzorami, które tworzą się między jednym rozbłyskiem a drugim. Błyskawice biegnące tuż nad warstwami nitkowatych chmur rzucają wielokształtne cienie. Nawet żylaste drzewa wydają się mniej straszne niż wcześniej, emanują rozłożystym spokojem. Coerzi od razu czuje się lepiej. Wioska nie oferuje jej ciekawszych atrakcji, pewnym krokiem kieruje się więc w stronę lasu.

34


Jak mogłam tego wcześniej nie… Czarne kwiatki, które mijała z taką obojętnością, okazują się mienić metalicznymi odcieniami czerni, od fioletu do zieleni. Urywane światło tańczy na ich lśniącej powierzchni, sprawia, że płatki zdają się ożywać, giąć i kręcić. Teraz już rozumiem tamtą… Zostawia kwiatek w spokoju i idzie dalej powoli, przypatrując się drzewom. Każde z nich ma własną osobowość, wyrażaną układem gałęzi czy deseniem kory. Biologiczne kable są naturalne i sensowne, ona przecież też je ma. Przytulić się do drzewa, czym to się różni od… Nawet nie orientuje się, gdzie idzie ani jak trafi z powrotem do wioski. Przejścia między drzewami są naturalne i oczywiste. Idea mapy czy wskazówek wydaje jej się nagle niepojęta. Jak można nie widzieć dobrej drogi? Pewna siebie mija kolejne pnie, wzrok wędruje od korony do korony, nie zniża się do patrzenia pod nogi. Kilka kroków od niej rozlega się straszny łomot, jakby coś wielkiego runęło na ziemię. Grunt drży pod stopami, Coerzi przystaje zaskoczona i rozgląda się dookoła. Powoli idzie w stronę hałasu. Po kilku krokach zatrzymuje się tak gwałtownie, że musi przytrzymać się drzewa, żeby nie upaść. Co to… Przeciera oczy, marszczy czoło, nie dowierza. Między dwoma ogromnymi pniami rozciąga się skomplikowana konstrukcja, zbudowana z obdartych z kory martwych bali. Zbite ze sobą gwoździami, połączone długimi szynami i nitami tworzą strukturę tak masywną, że Coerzi tylko czeka, aż cały szkielet runie, zostawiając po sobie nieskładną kupę drzazg i obłok trocin. Wśród masy drewna krząta się gruby facet o chudziutkich rękach, najwyraźniej Wrażliwy. Przepraszam, po co… Facet odwraca się gwałtownie i patrzy, marszcząc niechętnie czoło. Ma długą brodę i brudną koszulkę, zielone spodnie trzymają się razem tylko dzięki pokrywającej je warstwie błota. W jednej ręce trzyma siekierę, w drugiej – młotek, zza uszu wystają zakrzywione gwoździe. Warczy, wciąż gapiąc się na Coerzi. To piękna konstrukcja, tylko w jakim… Mężczyzna spogląda podejrzliwie jeszcze chwilę, po czym ignoruje ją, wraca do pracy. Podnosi z ziemi drewniany klocek i próbuje dopasować do reszty szkieletu. Przyglądając się dokładniej, Coerzi widzi, że konstrukcja składa się z kilku drewnianych linii zbiegających się w środku. Wokół otaczają je koncentryczne kręgi, niektóre dokończone tylko do połowy. Całość wygląda jak wielka karykaturalna… Pajęczyna? Co ma niby łapać i jak? Widoczna z daleka, gruba i przeciążona nie ma najmniejszych szans na sukces. Trochę jak zagubiony idealista pajęczy Don Kichot urasta w oczach Coerzi do rangi geniusza i wizjonera. Siada pod drzewem i z fascynacją obserwuje drewnianą pajęczynę i krzątającego się wokół grubasa. Co za piękna… Pod grzbietem delikatnie pulsujące drzewo, przed nią monstrualna pajęczyna rzucająca tysiące niepewnych cieni. Fantastyczna geometria, pełna znaczeń i budząca uczucia, po prostu sztuka. Las pachnie mokrym drewnem i mchem, Coerzi mruży oczy i uśmiecha się błogo. Kiedy wstaje, zaczyna robić się ciemno. Zła na siebie, że zasnęła, idzie szybkim krokiem w stronę wioski. Po kilku chwilach błądzenia i paru zwątpieniach ukazuje jej się w końcu pusty plac ze studnią i otaczające go domy. Przemądrzałe książki nie wydają się teraz zbyt interesujące,

35


trzeba jej tylko ciepłego i suchego pomieszczenia. Czy istnieje lepiej do tego się nadające miejsce niż Sala? Dzień dobry, chciałam… O, wróciła panienka. Był pewien, że wróci, ale nie spodziewał się, że tak wychudnie… Musi powiedzieć Nauczycielowi, żeby lepiej ją karmił, kto to widział, żeby zdrowa dziewczyna tak wyglądała… Co on sobie… Bierze szybko pióro i wpisuje się do księgi. Oddając ją stróżowi, rzuca mu pełne wyrzutu spojrzenie. Skąd w ogóle… To mała wioska, wieści szybko się rozchodzą. Rozmawiał z Nauczycielem, dowiedział się, że mieszkają razem. Jemu tam nic do tego, ale to naganne ze strony Nauczyciela, żeby dopuścić do takiej sytuacji. Niech się nie martwi, on z nim porozmawia. Nie trzeba, poradzę sobie, a pan niech się lepiej zajmie… Skąd tyle złości, panienko? On ma tylko dobre zamiary, zresztą… Coerzi odwraca się na pięcie i marszowym krokiem pełnym urazy idzie w stronę Sali. Tym razem grzecznie zdejmuje buty i ustawia je w równiutkim rządku pod ścianą. Jak Mathieu, odwiedzając Marcelle, odzywa się wspomnienie Sartre’a w jej głowie. Zdejmowanie butów i wstydliwe wbieganie do pokoju kochanki, żeby nie budzić matki… Wstyd i niepewność, strach, a nie pobożność. Myśli, jak czuli się właściciele pozostałych par, zmuszonych zostawić je w karnym szeregu. Pewnie się nie czuli. Siedzą teraz tak samo, jak poprzedniego dnia, gapiąc się w ekrany, z półotwartymi ustami i palcami na przyciskach. Coerzi wyobraża sobie, jak ich gałki oczne nasiąkają obrazami niczym bibuła atramentem, potem farba przecieka głębiej, zabarwia mózgi, które mlaskają głośno, żując mentalną gumę do żucia. Powstrzymuje uśmiech i przysiada w jednej z ławek. Nie będę brała tego pilota, nawet nie wiem… Siedzi z rękami skrzyżowanymi na piersiach, czuje na sobie oburzone spojrzenie widza obok. Drażni się z nim jeszcze chwilę, trącając pilot gołą stopą, obracając go na podłodze. Mężczyzna czerwieni się, widać, że zaraz nie wytrzyma. No niech wam będzie… Z rozbawieniem sięga po pilot i naśladuje pozycję siedzących wokół. Próbuje oglądać program o nowej strategii NATO, ale nie może się skupić. Zresztą, w ogóle jej to nie interesuje. Puste słowa pełne ponczu i hotelowych ciastek. Perfumowana starość, śmierdząca młoda ambicja. Nadmuchiwanie złotych baniek i całowanie rozpadających się od łuszczycy dłoni. Dłoni… Patrzy uważnie na swoje ręce. W świetle telewizorów faktycznie wydają się trochę chudsze, wystające żyły rzucają niepokojące cienie na suchą skórę. Ale żeby aż obcy… Skoro oni zauważyli, musi być z nią naprawdę coś nie w porządku. Jak w bajce o Jasiu i Małgosi, tyle że Jaś podawał kostkę. Nie chce mieć kostek zamiast rąk. Przepraszam pana, czy zna pan… Cii, inni oglądają. Ale tak, mają w wiosce lekarza, przyjmuje w chacie niedaleko Kościoła, bliżej palisady. Teraz już go nie zastanie, musi pójść jutro rano. Jeśli nie ma więcej pytań, chce posłuchać o nowej strategii, to naprawdę może być przełom. Na pewno… Dziękuję. Nie może dłużej patrzeć na flesze odbijające się w nieskazitelnie białych uśmiechach

36


i platynowych spinkach do krawatów. Wstaje, zabiera buty i wychodzi. Zakładając trampki, czuje, jakby odzyskała wolność i niezależność. Podpisuje szybko kartę u stróża (tak szybko? nie podobało się?) i wybiega bez słowa. Co ja teraz będę… W domu jest cicho i nudno. Złote tłoczenia na książkach kojarzą się z telewizyjnym programem, szczerzą się do niej z wyższością. Jeszcze ten ból między żebrami, jakby coś naciskało na nie od środka… Jak mogłam zapomnieć… Zrywa się z krzesła, bierze wiadro stojące pod ścianą i na wpół idzie, na wpół biegnie do studni. Nabiera pełne wiadro wina i zadowolona z siebie taszczy je do domu Nauczyciela. Nalewa sobie do szklanki i wychyla ją jednym haustem; smak jest okropny. Druga szklanka smakuje już lepiej, Coerzi siedzi przy stole i analizuje krzywizny słojów w drewnie. Wino poprawia jej humor, zapomina o bólu i zaczyna bazgrać po jednej z czystych kartek leżących na biurku. Czarne pajęczyny łączą gałęzie drzew, rozciągają między nimi grube kreski, na które nadziewają się ślepi wędrowcy, wielbiciele rozsądku, nieuznający irracjonalnych bytów. I jeszcze… Nie bez satysfakcji na najwyższej belce kanciastej konstrukcji umieszcza Kościelnego, dorysowując mu wyłupiaste oczy i wygięte w spazmie usta. Kiedy otwierają się drzwi, chowa szybko do kieszeni kartkę i wychodzi na spotkanie gospodarzowi. Nauczyciel garbi się pod ciężarem skórzanej teczki. Wygląda na zmęczonego, przekrwione oczy, otoczone bruzdami zmarszczek, podnoszą się na Coerzi, usta układają się w coś na kształt uśmiechu. Pada na krzesło i ruchem ręki każe nalać sobie szklankę wina. Pije powoli, oddychając głęboko. Kiedy po chwili się przeciąga, wygląda dużo lepiej. Winko każdemu… Oj, tak, żeby wiedziała. Szczególnie gdy ktoś jest alkoholikiem jak on. Wypowiada to z niejaką dumą, jakby należał do wywyższonej kasty w społeczeństwie. Zdziwiona Coerzi milczy tak długo, aż Nauczyciel ulega i zaczyna tłumaczyć. Na wrażliwość nie ma jednego lekarstwa, ale połączenie dobrego wykształcenia, częstych wizyt w Sali i alkoholizmu zdecydowanie zmniejsza szanse na zachorowanie. Przynajmniej na początku, bo w późnych stadiach choroby alkohol może nawet sprzyjać jej rozwojowi. Wrażliwi często przychodzą kraść lub żebrać o wino ze studni, którego oczywiście nie wolno im pić. Trzeba się było pilnować wcześniej. Ale ktoś pijący regularnie, mający swoje zasady, na tyle otępia wszelkie zmysły mogące pomóc chorobie, że jest właściwie nietykalny. Dlatego radzi jej pić jak najwięcej i jak najczęściej, no i oczywiście chodzić do Sali. Szczególnie że wygląda jakoś nieswojo, wszystko z nią w porządku? Właśnie nie jestem pewna, planuję jutro… Niech idzie do niego koniecznie. Nie wiadomo do końca, w jaki sposób dochodzi do zakażenia, a przecież włóczyła się za nią jakaś Wrażliwa, sam przecież widział… A wrażliwość to najgorsza choroba, ciało zwraca się przeciwko sobie, coś okropnego, okropnego. Spotkałam dzisiaj niezwykłego… Niezwykłego, dobre sobie. Stary brudas, dziwi się, że jeszcze go stamtąd nie przegonili. A te jego konstrukcje, przecież to może być niebezpieczne. Słyszał, że Wrażliwi mówią na niego Pająk, jemu bardziej przypomina jakiegoś ohydnie przerośniętego żuka. Dziwi się, że jeszcze może nosić drewno tymi wychudzonymi łapskami. Powinien mieszkać z resztą obdartusów za palisadą, a nie zapuszczać się do lasu, z którego korzystają przecież mieszkańcy wioski. Skąd tyle…

37


To nie nienawiść, to rozsądek. Jest Nauczycielem, całe życie poświęca wpajaniu młodym zasad i reguł, chce zbudować zdrowe i rozsądne społeczeństwo. Społeczeństwo odporne na zarazy wrażliwości i irracjonalności, społeczeństwo, w którym nie ma miejsca na rozbuchaną indywidualność i chaos. Chce porządku, to wszystko, a cała ta epidemia, konieczność tworzenia getta dla wyrzutków i zachwianie wartości zaprzecza wszystkiemu, co robi i w co wierzy. Rozumiem… Trzeci i czwarty kubek wina kręcą Coerzi w głowie, mglą spojrzenie i usypiają. Z półotwartymi oczami słucha reszty gadania Nauczyciela o pracy, społeczeństwie i wysiłku. Co za bzdury, zresztą ci Wrażliwi nie mogą być tacy źli, jutro pójdzie i odwiedzi ich wioskę. Tak zrobi, pójdzie za palisadę i nie będzie się nikogo pytać. Nic jej nie obchodzą opinie reszty. Ją mają obchodzić? Ją? Poradziła sobie już w tym debilnym świecie, poradziła sobie, nie? Tak zrobi, pójdzie do nich za palisadę, pogada z nimi o Pająku i jego pajęczynie, pogada o życiu i tym, jak oni patrzą na resztę. Już nieraz tak robiła, pójdzie za palisadę i pogada z nimi. A teraz spać, miękko, ciepło, mmm… Po co tyle myśleć, kiedy można spać w ciepłej kołderce wina, pójdzie za palisadę, nie powie Nauczycielowi, po prostu pójdzie. I już. Z sennej mgiełki wyłania się brudna i śmierdząca rzeka. Po drugiej stronie majaczą kolorowe domy i czarno-szara trawa. Między brzegami rozpięty jest most zbudowany z wielkich szlifowanych kamieni, złączonych grubymi linami. Coerzi ślizga się na spoconych kamulcach, zimno przenika przez podeszwy i łapie za kark. Rzeka burczy pod kładką, głodna i niezadowolona. Z mostu prowadzi ścieżka, wzdłuż której rozkracza się kilka parciejących chat. Ubabrane smołą i gęstą burą farbą, ślinią się benzynowymi plamami. Na kraciastej ceracie rozłożonej przy dróżce leżą obrazy i rysunki przedstawiające koty i drzewa, obok nich unosi się duch małego suchego człowieczka w czerwonej czapce. Jest on jedyną postacią w wiosce. Nagle zrywa się i zaczyna krzyczeć na Coerzi w nieznanym języku, wygania ją na most, machając wściekle lewą ręką. Rozczapierzone palce usilnie coś wskazują. Tym razem budzi ją własny język, suchy kołek pokryty tynkiem. Pieprzony kac… Wstaje z siennika, masując obolałą głowę. W domu znowu nie ma wody, na stole stoi jedynie wczorajszy dzban wina. Jest kolorowy i śmierdzący, Coerzi zatyka nos i wychyla szklankę napitku, krzywiąc się przeraźliwie. Być alkoholikiem, też mi rozwiązanie… Wyobraża sobie zmierzwionego i poszarzałego Nauczyciela, który każdego ranka doprowadza się do ładu tajemnymi rytuałami. Widzi, jak przeciera szmatką brudne okulary, wygładza spodnie, myje zęby i wychodzi do Szkoły. Coerzi uśmiecha się do swoich myśli, ale powoduje to tylko ból. Jej ręce są zdrętwiałe i bezsilne, zwisają bezwładnie wzdłuż tułowia. Łokcie grają na perkusji żeber. Do lekarza… Przychodnia jest równie błotnista i źle oświetlona, co reszta budynków w wiosce. Nad drzwiami wisiała pewnie kiedyś laska Asklepiosa, teraz została jedynie pionowa bruzda. Sam wąż rozpełzł się po całej frontowej ścianie, pokrywając ją czerwonym bluszczem. W poczekalni stoją krzesła, z trudem mieszczące powykrzywiane ciała chorych. Niektórzy mają charakterystyczne dla Wrażliwych ogromne klatki piersiowe, inni chorują na maziste i nekrotyczne choroby. Niewiele brakuje, żeby zaczęli kapać na podłogę. Kalejdoskopowe twarze porośnięte krostami patrzą na nią nieufnie.

38


Doktor przyjmie panią za jakiś czas, proszę usiąść i poczekać. Siada pod ścianą i łapie się za kolana. Dwie skrzynie biegów, dwie laski z gałką, przestraszone serce bije mocno i szybko. Powietrze jest żółte i łuszczy się obleśnie, zostawiając pożółkły fetor. Panie doktorze… Prosi, żeby się uspokoiła, doskonale wie, co jej jest. Objawów nie da się pomylić z żadną inną chorobą, szczególnie w tej wiosce. Wrażliwość to jeszcze nie wyrok śmierci, w jej stadium może uda się to jeszcze wyleczyć. Jak… Jest wyraźnie wystraszona. Przed oczami majaczą jej setki napęczniałych sylwetek, kasztanowych ludzików o kończynach z zapałek. Przeczuwała to już wcześniej, od kiedy zobaczyła swoje wychudzone ręce, ale wtedy jakoś się pocieszała, głęboko wierzyła w paradoks, jak Abraham wyciągający nóż. Przestała się nawet brzydzić tymi ludźmi, zrozumiała ich odmienne podejście, zobaczyła piękno pajęczyny, ale teraz strach i wstręt wrócił, razem z armią kasztanowych zmor. Da się… No cóż, na pewno musi dużo czasu spędzać w Sali Telewizyjnej, na leczenie alkoholem może być już za późno. Od pewnego momentu mimo otępiającego działania zaczyna być stymulujący, widział, jak mieszkańcy zza palisady… Piękny eufemizm, jakby nie mógł mówić prosto w… Jak mieszkańcy zza palisady kradną wino, żeby lepiej malować swoje obrazy. Na pewno pomogłaby jej stała praca, szczególnie jakaś niewymagająca umysłowo, polegająca na wykonywaniu powtarzalnych czynności. Poza tym absolutna abstynencja od książek, chyba że podręczniki i instrukcje, no i kategoryczny zakaz obcowania z jakąkolwiek sztuką, szczególnie tą autorstwa Wrażliwych. Nie mów tak, doktorku, teraz jestem jedną z nich, jedną ze skazanych, jedną z wyklętych, chyba kpisz sobie, jeśli myślisz, że będę oglądała ten pieprzony… Nie ma więcej wskazań, może jej co najwyżej zapisać jakieś usypiające i uspokajające tabletki. Dziękuję bardzo, wypchaj się tymi swoimi tabletkami i oglądaj te wasze uśmiechnięte mordy, już wolę pójść sobie za palisadę niż ogłupiać się tu z… Zaleca też, żeby rozmawiała dużo z normalnymi… Dobra, pójdę i z nimi porozmawiam, w tej wiosce takich nie… Normalnymi ludźmi. Ostrzega też, że jeśli nie będzie się leczyć, choroba będzie postępowała, zostaje jej kilka miesięcy życia. Kilka miesięcy? Tylko kilka… Uchodzi z niej cała buta, boi się znów, kilka miesięcy, tylko kilka miesięcy. Tak, ma tylko kilka miesięcy, chyba że zastosuje się do jego rad. Lekarz beznamiętnie podbija pieczątkę, Coerzi zakrywa oczy rękawem i wybiega z gabinetu, słyszy tylko suche „Następny!” i charczenie chorych, przed oczami miga jej pierwsza spotkana Wrażliwa, w strugach deszczu. Kolejka przed studnią, żebrząca o kubek wina, biegnie do lasu, siada pod drzewem, opiera się o suche kolana, płacze, łzy kapią na wysuszoną skórę, nie wsiąkają, spadają niżej, drzewo pulsuje, serce bije szybciej, coraz szybciej. Budzą ją dreszcze. Las mruga nieprzyjaźnie, jest głodna i rozkojarzona. Nie może teraz wrócić do Nauczyciela, nie w tym stanie. Pełna naiwnej wiary idzie w stronę rzeki, chce przejść na drugą stronę. Tam dadzą jej schronienie, tam będzie ciepło, tam ją zrozumieją. Rzeka jest

39


mętna i brązowa, powolny nurt pokrywa powierzchnię milionami ślinowych bąbelków. Most z wielkich szlifowanych kamieni, połączonych uczuciem déjà vu. Ma ostre krawędzie i czarną bramę zakończoną kolcami, wszystko w Coerzi buntuje się przeciwko niemu. Zły most, takim mostem nie ma po co przechodzić, tak jak nie ma sensu zawracać lub sprawdzać, czy zamknęło się drzwi. Most niechciany przez lewą rękę, a wiadomo, że ona ma rację. Wlecze się dalej wzdłuż rzeki, aż w mokrych brązach dostrzega żółtawe ślady. Z pozoru luźna słoma ograniczona jest dwoma sznurkami, stoi cały czas w jednym miejscu, nieporywana przez nurt. Wypełnia wodę od brzegu do brzegu, rzeka przesiąka przez nią, przepływa przez puste rurki, nurkuje pod, czasem ślini się ponad. Coerzi robi krok w słomę, trampek zapada się, zatrzymując na czymś twardszym. Drugi krok, trzeci, słoma mlaska i sprężynuje. Powoli i ostrożnie, czwarty i piąty, aż do końca, do drugiego brzegu, gdzie wszystkie domy są kolorowe, a na drzewach wiszą dzwoneczki. Ich dźwięk oznajmia mieszkańcom jej przybycie, na nieregularnym placu zbiera się tłumek zdeformowanych postaci. Hej, czy mogłabym… Ludzie otaczają ją kołem, łapią za ręce, przytulają i prowadzą gdzieś. Mijają kolorowe pasy rozmazanych kolorów, ręce są kościste i pełne kantów. W pokoju jest ciepło, gorący kubek parzy usta, sucha pościel pachnie pomarańczami. Pod powiekami wiruje mrugająca ciemność. Dopiero rano świadomie rozgląda się po miejscu, w którym ją usadowiono. Niebieskie ściany, obklejone rysunkami i reprodukcjami, otaczają łagodnie stół, krzesła i duży kawałek wolnej przestrzeni. Z trudem podnosi się z łóżka, każdy krok to lekkie skrzypnięcie. Obrazy są piękne, głos jest pomarańczowy. Nazywa się Meke, zrobiła jej śniadanie. Lepiej się już czuje? Bardzo się cieszy, że do nich przyszła, już nie będzie musiała tam wracać, tu się nią zajmą. Zresztą ona pewnie też im pomoże, jest młoda i silna, przyda się tu. Dziękuję, z chęcią… Widzi, że jest świeżo po Oświeceniu, pewnie nikt jej jeszcze o tym nie opowiadał? Lekarz z wioski… Nafaszerował ją pewnie prochami i kazał oglądać te ich otępiacze. Drogie dziecko, jak dobrze, że tu trafiła. Jej ciało może być trochę słabe, ale mają na to wszystko sposoby, naturalne i nieogłupiające. Ba, mają nawet specyfiki pozwalające kroczyć po ścieżkach dotąd niepoznanych, ścieżkach w głąb, prowadzących do wnętrza… Ale teraz niech je, później przejdą się po wiosce. To naprawdę… Ziarna z miodem i świeżym białym serem są najlepszą rzeczą, jaką jadła od dawna. Mocna herbata drażni zęby, niebieskie ściany chcą szumieć i pienić się radośnie. Tak, dobrze, że tu trafiła. Od samego rana osada tętni życiem. Na placu i uliczkach mieszkańcy malują obrazy, szkicują, rzeźbią, kleją, w bałaganie sznurków i połamanych pędzli słychać dźwięki gitary. Każdy sam wybiera sobie zajęcie, ale zawsze jakoś tak wychodzi, że mają wszystko, czego im trzeba, głos Meke przebija się przez gwar. Jeśli chce coś robić, niech tylko da jej znać, a ona zrobi wszystko, żeby jej pomóc. Właściwie to… Wspomnienie misternej konstrukcji budzi w niej dziwne wzruszenie. To cudownie, że chce mu pomóc, nie jest może zbyt otwarty, ale kiedy już kogoś pozna, potrafi być najlepszym przyjacielem. Szczególnie że ostatnio trochę osłabł, na pewno przyda mu się ktoś, kto będzie z nim nosił ciężkie bale i pomagał przy budowie. Poza tym to praca w lesie, w miłym środowisku – piękny pomysł, widzi, że nie trafiła tu przypadkiem. Hej, niech Mipt pozna Coerzi, ich nową

40


siostrę! Mipt uśmiecha się szeroko i odrzuca z głowy zielony kaptur. Pachnie mchem i runem. Witam, miło… Jest tu zielarzem i lekarzem, jeśliby ją coś bolało albo chciała spojrzeć na świat z trochę innej perspektywy, niech nie wstydzi się przyjść do jego domu. Siwa broda i oczy jak szparki, mimo zaawansowanej choroby budzi jakąś nieopisaną sympatię. Ma chropowate, popękane dłonie, ich uścisk to tarcie papieru ściernego o tynk. Właściwie… Nie ma sprawy, zawsze na początku jest się ciężko przyzwyczaić. Ma dla niej coś, co powinno pomóc. Brązowy woreczek pełen jest podłużnych, poszarpanych liści. Niech pali to w tej fajce, powinna poczuć się dużo lepiej. Ukośne nacięcia pokrywają cały cybuch, ogień wybucha gwałtownie i liście skręcają się czernią. Dym gryzie płuca, ale rozluźnia nogi i ręce. Po kilku pociągnięciach Coerzi uśmiecha się radośnie do Mipta i długo gadają o głupotach. Drzewa majaczą w oddali, pojawiają się i znikają w potłuczonym świetle stroboskopu. Z daleka tworzą złożony wzór, niezależną od ludzi i pająków koronkę, gałęzie łączą się z cudzymi pniami. Gdyby tylko krew mogła między nimi krążyć, stworzyłyby jeden organizm, jeden krwiobieg, jedne fraktalne płuca. A może pod ziemią… Podczas gdy wyobraźnia kluczy wśród podziemnych kanałów, stopy niosą ją w stronę polany. Pająk nosi niestrudzenie drwa, uważnie i metodycznie. Przepraszam, chciałam ci… To samo zimne spojrzenie, nieufne prychnięcie. Wraca do pracy, nie ma czasu na zajmowanie się głupotami. Coerzi bierze ze stosu duży odrąbany kawał i podaje go Pająkowi. Podziwiam to, co… Usta wykrzywiają się, zmarszczki są głębsze niż zawsze. Siekiera waha się jak odwrotny metronom, jak niepewna kukułka. Rozmawiałam z Meke, powiedziała… Dziękuje, bierze od niej drewno, twarz wygładza się nieznacznie. Nic więcej nie mówi, ale pozwala Coerzi ze sobą pracować. Ona nosi i podaje, on wizjonerskim okiem ocenia, szacuje i dopasowuje w odpowiednie miejsca. Absurdalna pajęczyna zyskuje kolejne kręgi, sklejana przez osiem współpracujących kończyn. Wraca do osady wycieńczona. Kiedyś kazali jej biegać, pamięta to dobrze, zawsze była przedostatnia, zbyt ambitna, żeby dać się zupełnie pokonać, zwymiotowała wtedy całe śniadanie. Ledwo łapie oddech, co chwilę musi się zatrzymywać. Serce wali tak mocno, że niemal trzęsie jej klatką piersiową. Czuje jego dudnienie przy każdym wdechu i wydechu, dyktuje rytm całemu ciału, wyznacza tempo kroków. Zbawienny dom pachnie jedzeniem. Gdzie się tak długo podziewała? Naprawdę ma szczęście, że jest tu kucharką, mogła trafić do jakiejś obsesyjnej malarki, która by się o nią wcale nie troszczyła, śmiech Meke przebija się przez kłęby pary. Nie ma siły śmiać się z nią, czuje tylko ulgę, po kolacji pójdzie do Mipta, może serce przestanie w końcu tak szaleć. Na razie bum, bum, szczęka zębami o widelec, bum, bum, sztorm herbaty w filiżance. Mipt, czy to normalne… Hmm, raczej tak, kiepska sprawa, wie. Każdy przez to przechodzi, za jakiś czas będzie już oczyszczona i nie powinna mieć z tym więcej problemów.

41


Co to… Oczyszczona, osuszona, pozbędzie się tej niepotrzebnej mokrej waty wypełniającej jej ciało, która teraz tak przeszkadza. Jeszcze kilka dni i powinno być po wszystkim, na razie może jej tyle zaoferować. Dym wypełnia pokój, słodki zapach skleja oczy, przypływ powiek, im mniej świata przecieka przez soczewki, tym lepiej. Mipt, dobrze… O to chodzi dziecinko, o to chodzi. Głaszcze ją po szyi, dotyka płatków uszu, przeczesuje włosy. Suche palce są cienkie jak zęby grzebienia. Kiedy się ostatnio czesała? Dobrze jej, oddycha swobodnie, uspokojone serce pozwala dojść do głosu myślom. Pragnie, brakuje jej. Mipt, zagraj mi… Nie umie, ale intonuje swoją ulubioną piosenkę, wybijając dłońmi rytm na stole. Ma lekko zachrypnięty głos, ale Coerzi siedzi zasłuchana, they call her smokey taboo1 … Bum bach, stół dudni. I got your name tattooed 2, głos przeplata się z drewnianym echem, płomień świeczki ścieka lśniącym woskiem, kropelki obracają się wewnątrz siebie, w woskowej kuli widać zwichrzoną przyszłość. Patrzy na dziesięć srebrnych krążków leżących na kawałku niebieskiego materiału. To pierścionki, które zrobiła dla niej Rinn, miejscowa jubilerka. Coerzi lubi nosić je na palcach, ale jeszcze bardziej zdejmować i układać w geometryczne wzory, przesuwać po stole w rytm muzyki w dziwnym tańcu okręgów. Idzie z tłumem w stronę lasu. Co chwilę ktoś wybucha płaczem, Coerzi też pociąga nosem i ociera cieknące powoli łzy. Ma czerwone oczy, na lewym ramieniu ręka Mipta próbuje ją pocieszyć. Prawa dłoń tarmosi brzeg sukienki, palce chodzą nerwowo zaciskane imadłami bezsilności. To część naturalnego cyklu, rozumie, że to dla niej pierwszy raz i może być trochę szokujący, ale musi się po prostu uspokoić. Gorący dym parzy gardło, łzy parują, zostawiając na policzkach lśniące kryształki soli. Co teraz się z nią… Pochowają ją, oddadzą drzewom. Kiedy krew odpływa z mózgu, osoba umiera, ale serce żyje jeszcze przez jakiś czas. Jeśli zakopią je w dobrym miejscu, wyrośnie z niego parę, może nawet kilka nowych drzew. Ale po co… Tradycja, jak zawsze. Poza tym to jedyny sposób. Coerzi przygryza mocno dolną wargę, pomarszczoną starą mandarynkę. Ciekawe, czy granitowe płyty nie pozwalają zwykłym cmentarzom stać się lasami pompujących drzew. Dużo myśli i pisze. Fascynują ją symbole, rozrastająca się z dnia na dzień pajęczyna pobudza wszystkie zmysły. Marginesy każdego zeszytu pokryte są obsesyjnymi nitkami, niewiele brakuje, żeby zaczęła je rozplatać między nogami krzeseł jak nieszczęsny Oliveira, siedzący na parapecie i gapiący się na grę w klasy. To dopiero był koleś, ciekawe, jak by się tu czuł. Maleńka, musi zrozumieć, bez tego ani rusz. Ale ja… Czas to długa rzeka, ale to nie jest jakaś głupia metafora. Ludzie nie pojmują po prostu, że to nie jest wspólny kawał płynącej wody, każdy ma swój strumyk, dopiero one się łączą, ale nie 1 CocoRosie – Smokey taboo lyrics. 2 5 Seconds of Summer – She looks so perfect.

42


o to chodzi. Tak, słyszałam już te wszystkie… Nie chodzi o czas jako koło, chodzi o czas prywatny, czas subiektywnie plastyczny. Z każdą sekundą coś w nas umiera, starość nie jest nagłym skokiem. Ale sekunda jest tylko sztucznym konceptem, porażką w zrozumieniu ciągłości. Leży na podłodze, Mipt siedzi obok po turecku. Dym pod sufitem kręci się w dziwne spirale. A może czas jest dymem? Mipt, a jeśli czas… Nie ma różnicy, mała. Szczególnie lubi przechadzać się po lesie i przytulać do drzew, spływa na nią wtedy odwieczna mądrość i spokój, czuje, jak razem z nimi wrasta w ziemię i łączy te dwa pozornie odmienne światy – podziemne królestwo piasków i chmurną elektryczność. Stoi teraz przed swoim ulubionym, nazywa go Paziem. Na popękanym jak świeży chleb pniu Pazia widnieje mnóstwo twarzy – młodych, starych, nieznanych. Przychodzą i odchodzą z najmniejszą zmianą światła, różne z każdej strony. Nieznane głowy ludzi, do których już się przyzwyczaiła, których odwiedza, jak grób babci, jak Mipta. Ciekawe, czy Paź widzi w jej twarzy fakturę znajomej kory, czy włosy pachną ulubionym mchem. Czy kiedy dotyka go czule, jej linie papilarne udają cudze krwiobiegi, czy w jej szepcie słychać szum dalekich liści. Ale przecież czyste idee… Co rozumie przez czyste idee? Ludzkie mózgi są ograniczone przez własne formy i schematy. Jedni chcą wrócić do dzieciństwa, inni próbują oderwać słowa od znaczeń. Coerzi patrzy na stojący na szafce dzbanek, dzióbek jest dziwnie wywinięty, przypomina obrażony język. Po powierzchni krążą wypukłe cienie, niewyraźne i płochliwe. Na uchu wisi kluczyk, do tego w końcu służy dzbanek. Oderwać przedmioty od przeznaczeń. Co to ma do… Ogranicza nas forma, myślimy słowami. Język wyznacza ścieżki, przestawia słowa w ogólnie przyjęte miejsca. Zna na pewno tę anegdotkę o Eskimosach, iluś tam słowach na śnieg. Czy zdaje jej się, że miałaby szanse opisać śnieg z taką dokładnością jak oni? Może dodawać przymiotniki, porównywać, ale każdy przymiotnik ma swoje zabarwienie, zamiast śnieżnej bieli wychodzi co najwyżej bury lód. Czyli dla nas, posługujących się tym językiem, są idee… Nie nazwałby ich aż zabronionymi, ale tak, są niemal niedostępne. Muskają je może z brzegu, na tyle, na ile pozwala im ich zabarwienie, ale w środku, w czystym środku czai się większe zrozumienie, może nawet ścieżka do idei zupełnie na razie niedostępnych. Nie dałoby się w takim razie… Stworzyć nowy język. Ścisły i czysty, najlepiej złożony z samych liczb. Do tego zakaz używania publicznie, żeby nie nadawać półtonów i kontekstów. Język do samodzielnego myślenia, język-droga do idei, które później ewentualnie można by było publikować w jednym z dostępnych dialektów. Za dużo tego, daj mi… Słoik z winem przechodzi z ręki do ręki, kubek z urwanym uchem robi za doniczkę. Oderwać słowa od znaczeń, co za bzdura. Gotuje z Meke. Lubi bulgoczącą wodę i pękające bąbelki. Dzieli warzywa na bliźniaki ostrym lusterkiem noża. Gilotyna nie mogła być zbyt błyszcząca, kat widziałby wtedy głowę ofiary, i to

43


z niekorzystnej perspektywy. Linie zbiegu, skosy – tłumaczył jej to kiedyś Mato, lokalny malarz. I tak już nie szkicuje, poszedł kilka kroków dalej. Musi mu opowiedzieć o drzewach, na pewno będzie umiał coś z tym zrobić. Ufam ci, Mipt, ale nie rozumiem… Nie nalega, ale radzi, żeby to wzięła. Czuje, że to już niedługo, naprawdę lepiej będzie, jeśli przeżyje to głęboko i świadomie. W ręce drobinki białego proszku, po prostu pod język i już. Gorzkie, piecze i płonie w ustach. Gorąco, gorzko! Blee, ohyda, coś ty mi… Spokojnie, niech popije i siedzi spokojnie. Zostawi ją teraz samą, niech niczego się nie boi – to, co się stanie, jest naturalne, każdy przez to kiedyś przechodzi. Ale… Cii, dziecinko, nie może z nią zostać. Ciemność gęstnieje w miejscu, gdzie stał, pokój jest pusty, mruga lampą, gorzkie światło, zamknięte oczy. Ręce szumią, dziwne drgawki przebiegają wzdłuż ramion, coś szepce wewnątrz. Patrzy po raz kolejny w dół, tam, gdzie patrzyła ostatnio bardzo często. Dłonie obklejone kablami żył, tak wypukłych i zewnętrznych, tak obcych i zielonych. Dłonie wychudzone, jakby całą ich żywą substancję wchłonęły te bladochore narośle, które ssały tak długo, aż wygięły palce, pokurczyły stawy. Paznokcie bezsilnie wbijają się we wnętrze dłoni, w tę kiedyś mięsistą górkę tuż za nadgarstkiem. Rozcięta skóra nie krwawi, wszystko, co ciepłe, czerwone i żywe, dawno już zostało wysiorbane, wypróżnione, odwodnione, wyciśnięte jak z tubki. Pozostał tylko szkielet dłoni, ostre i kruche palce, na każdym z nich srebrny pierścień od Rinn. Srebrne krążki zaciskają się, wiją, kręcą i trą o przesuszoną skórę. Walczą o ostatnie kropelki, chcą je zatrzymać choćby na tym krótkim odcinku, w desperackim akcie zamknąć malutki obieg skazany na porażkę bez dostępu do serca. Żyły nadymają się i pulsują, próbują wyciągnąć nieposłuszne kropelki, przepchnąć je przez zbyt wąskie tunele. Nie mają dość siły, srebrzyste gardło jest zbyt ciasne, dusząc i naciskając, powstrzymuje dalszy ruch krwinek, które zaczynają płynąć w drugą stronę, do koniuszków. Wszystkie krople gromadzą się w opuszkach, spływają tam z każdego paliczka, ścięgna i włókna. Malutkie strumyczki ściekają do paznokci, wylewają się na ich powierzchnię i pokrywają lśniącą ciemnoczerwoną emalią. Rzadka krew kapie na podłogę, rozbijając się o nią bezgłośnie; po chwili zastyga. W przyćmionym świetle widać cienie grubych żył na bladej skórze, zmatowiałe srebro pierścieni i połyskliwe, świeżo czerwone paznokcie. Jest Oczyszczona.

44



50 twarzy antyrecenzji Paulina

Siedlich

Wieści zza oceanu wstrząsnęły Europą. Zahuczało, zagrzmiało, pewnie coś się nawet zatrzęsło. Takie reakcje wywołują tylko afery finansowe i seksualne. Nie inaczej jest tym razem. Opowieści o Kopciuszku są w tej historii dwie: ta opisana w książce, o której mowa, i druga — brzmiąca jak zabawna anegdota, autentyczna opowieść o karierze autorki. E.L. James, a właściwie Erika Mitchell, przez prawie pięćdziesiąt lat wiodła spokojne, zwyczajne życie — czas dzieliła między pracę i zajmowanie się domem. Jej los odmienił się dopiero wówczas, gdy od męża otrzymała książki S. Meyer — serię o wampirach. Wtedy, jak wiele polskich nastolatek, postanowiła napisać fan fiction ulubionej sagi. Blog cieszył się ponoć ogromnym zainteresowaniem, a z czasem amerykańska wersja blog.onet.pl odeszła niejako w zapomnienie, zaś Erika, wciąż pisząc pod pseudonimem, Tytuł: Pięćdziesiąt przelała swe myśli farbą drukarską na papier. Oto historia narodzin twarzy Greya bestsellera, jakim okazała się książka 50 twarzy Greya i dwie kolejne części sagi. Autor: E.L. James I tak, z lekkością motyla, przechodzimy do meritum oraz Wydawnictwo: Sonia poznajemy główną bohaterkę, a zarazem narratorkę powieści. Anastasia Draga Steel, zwana dalej Aną, ani na chwilę nie ukrywa przed nami, że będzie Rok wydania: 2015 infantylnie do bólu. Narzeka na włosy, mówi do siebie, nadużywa ISBN: 9788379991655 zwrotów: „do diaska” i „o święty Barnabo!”. Z czasem uczy się też kolejnego zwrotu: „rozpadać się na milion małych kawałków”. To jej ulubione określenie orgazmu, które na razie trzeba stosownie przemilczeć, ponieważ — gdy ją poznajemy — Anastasia nie wie o orgazmach zbyt wiele. Jest studentką literatury angielskiej, oczywiście błogo nieświadomą swojej oszałamiającej urody. Ups, to nie miało brzmieć tak złośliwie... Wracając do Any: dziewczę w pierwszym rozdziale poznaje drugiego z głównych bohaterów, Christiana Greya. Na początku wiemy o nim niewiele, jedynie że jest zabójczo bogaty, przystojny, pewny siebie, młody. Po pierwszej rozmowie studentki i miliardera wzbogacają nam się w głowach ich życiorysy. Każdy wprawiony czytelnik romansów wie już, że tak, to ta para będzie szukać siebie i gubić się w miłości okraszonej mroczną tajemnicą. Mrokiem, który ich owija, jest świat dominacji i uległości. Teoretycznie. Czekają nas opisy gorących seksualnych odkryć, które będziemy czytać z wypiekami na twarzy. Teoretycznie. Czeka nas intryga, a jakże, jej nie może zabraknąć... Do samego końca nie wiemy, czy Ana i Grey są ślepi, głusi, czy aż tak nieprzystosowani do życia, że nie mogą się zdecydować, czy mają być razem. To już czysta praktyka. W książce zakochają się miłośnicy absurdu, jestem w stanie to wywróżyć bez stawiania kart. Mnożą się jak króliki i z rozbawieniem możemy oglądać konfiguracje, w jakich się znajdują. I tak mamy seks-maszynę, Christiana, który nie dość, że jest pewnym siebie, młodym miliarderem,

RECENZJA

46


doskonale gra na fortepianie, który — oczywiście — ma w domu, jest pilotem helikoptera, ma czas na ciągłe treningi i utrzymuje ciało w doskonałej kondycji, mimo że cały czas spędza z Aną. Ona nie zostaje mu dłużna: nic nie wie o seksie, nigdy się nie masturbowała, źle odczytuje niemal wszystkie sygnały od płci przeciwnej, ma zupełnie wyłączone filtrowanie docierających do niej wiadomości i nigdy nie odczytuje podtekstów, zaskakuje ją niezmiernie wzorek ze śmietany na kawie i chyba_jest_ uległa. Bo w 50 jest przecież BDSM. Nie byle jaki. Świadomy, za obopólną zgodą... a nie, to nie ta książka. Tu jest niby jakaś mniej normatywna seksualnie relacja, która w zamyśle Pana (celowo zaczęłam od wielkiej litery — przyp. aut.) Greya opierać się ma o kontrakt niewolniczy, w nim zaś opisane są wszelkie prawa i obowiązki, ekhem, uległej. Ma nawet rozpisane treningi. Oczywiście Ana nie wie, co oznacza połowa określeń w tej skomplikowanej nomenklaturze. Co więcej, myśli, że podpisany dokument ma skutki prawne. Czytając ten fragment, wyobraziłam sobie sytuację, gdy do drzwi studentki puka policja: „Zostaje pani zatrzymana z powodu odmowy uprawiania seksu analnego. Ma pani prawo zachować milczenie”. Anastasia do końca książki nie podpisuje jednak „kontraktu”, ale wchodzi w relację z Szarym. Odkrywa swoją seksualność, a „wewnętrzna bogini” co jakiś czas robi radosne salta i szepcze jej do ucha. Tak, nie brzmi to zdrowo. Sielanka trwa do momentu, gdy pojawia się prawdziwe, fizyczne odczucie bólu. Ana ma niby hasła bezpieczeństwa, których może użyć, jeśli nie będzie podobało jej się to, co dzieje się w Czerwonym Pokoju Bólu (sic!). Ale nie używa ich, a potem ma żal do siebie, Christiana i świata o to, że bicie paskiem po tyłku jednak boli... Ominęłam jakieś 69% fabuły, gdy Anastasia ciągle się rumieni, zawstydza i rozmawia z „boginką”. Ominęłam również mroczne tajemnice dzieciństwa Greya, aby nie zdradzić w tej antyrecenzji zbyt wiele. Rodzi się w głowie pytanie: „Co jest w tej książce takiego, że sięgnęły po nią miliony?”. Cóż, przede wszystkim to pierwsza wydawnicza pozycja o erotyce rozpromowana na tak szeroką skalę. Podobno sprawiła, że miliony kobiet odkryły swoje upodobania łóżkowe, rozwinęły skrzydła i nauczyły się „rozpadać na miliony małych kawałków”. Ale nie jest to przecież pierwsza powieść o takiej tematyce — były i Historia O, i W jego dłoniach, i saga o śpiącej królewnie (A. Rice), a nawet, by nie szukać w pamięci zbyt długo, był Markiz de Sade! Technicznie saga E.L. James również nie powala, jest napisana lekkim, infantylnym językiem, seks jakiś tam jest, ale ile można czytać o rozpadaniu i jękach? Kopciuszek jest jedną z ulubionych bajek małych dziewczynek. Te większe znalazły sobie Greya. Bo co może poprawić zwyczajnej kobiecie humor bardziej niż wyobrażenie, że może być pożądana, uwielbiana i kochana przez księcia z bajki? Że, zamiast seksu pod kołdrą w małżeńskim łożu, może uprawiać go w przestworzach? 50 twarzy Greya jest czytadłem. I tym razem, absolutnie, odbieram temu słowu negatywne znaczenie. Można poczytać z ciekawości, za czym idą miliony (bo przecież miliony much nie mogą się mylić1), można być zainteresowanym tematyką BDSM i w końcu można być literackim masochistą. Nie ukrywam jednak, że spragnionym pisaniny dopracowanej technicznie, czy pisanej z polotem, powieść podana w tej formie może się nie spodobać.

1słowa Waldemara Łysiaka

47

RECENZJE


Trzy dewoty i kłopoty

Grzegorz Bryk

Ależ sobie ten Przemek Krajewski (pod karą gilotyny nie mylić z Markiem, o Sewerynie już nawet nie wspominając!) w najlepsze figluje. Na każdej stronie psoci i stroi niewybredne miny, jak z rękawa sypie żarcikami, a w usta bohaterów wpycha przekleństwa takiego kalibru, że aż się człowiekowi uszy ze wstydu czerwienią, choć niejedno przecież w życiu słyszał. Bo kto to widział, żeby babulinka, pamiętająca jeszcze zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda, bez zająknięcia wrzeszczała: Gdzie się pchasz, w dupsko ruchany dybidzbanie?![s.108]? Mówi się, że papier przyjmie wszystko, ale tak się przecież nie godzi, choć trzeba przyznać, że lingwistyczna finezja Krajewskiego w rzucaniu mięsem zdaje się być nieograniczona. Autor ze Słownikiem polskich przekleństw i wulgaryzmów profesora Grochowskiego (na którego wykłady niżej Tytuł: Trzy dewoty podpisany recenzent miał nota bene przyjemność uczęszczać), niczym pierwszorzędny huncwot i ancymon, zdaje się być za pan brat. A jest i kłopoty Autor: Przemek Krajewski Przemek Krajewski niezgorszym ziółkiem i oryginałem — to się już od pierwszej strony jego debiutanckiej powieści Trzy dewoty i kłopoty Wydawnictwo: Novae Res czuje. Rok wydania: 2014 Wystarczy wspomnieć bohaterów, istną galerię osobowości. Trzy ISBN: 9788379424351 staruszki, w tym: weteranka dwóch wojen, cyrkowa miotaczka noży i exprofesor politechniki; płatny zabójca Caldarrosta z problemami psychicznymi; trójka sanitariuszy zwanych pieszczotliwie Muszkieterami Śmierci, z czego największym fachowcem jest doktór (ortografia za Krajewskim) Janusz, z przenikliwością wytrawnego medyka diagnozujący: Zero. Zero uderzeń serca na minutę! Życie pani męża jest w poważnym niebezpieczeństwie![s.94]; aż wreszcie domowy szczurek Franek i szczur kanałowy Gorwin. Skąd szczury? W tym sęk opowieści. Oto bowiem w świecie Krajewskiego gryzonie potrafią mówić (ba! nawet zdaniami wielokrotnie złożonymi!), są inteligentne, a jak to zwykle bywa z istotami mądrymi — pragną zapanować na światem. Na drodze inwazji stają trzy emerytki i morderca. Pachnie groteskową głupotką? W istocie, Trzy dewoty i kłopoty bez wątpienia nie jest literaturą wysokiej próby, ale swoistym dziwadełkiem, literacką ciekawostką. To oczywiście nie zarzut, wystarczy wspomnieć choćby mistrzowskie Fatalne jaja Bułhakowa, kultowe opowiadanie eksponujące równie groteskową fabułę z gatunku lekkiej fantastyki. Tyle że Krajewski cierpi przede wszystkim na niedostatki warsztatowe. Przez historię prowadzi czytelnika drogą, na której nieustannie potykamy się o kiepsko wyrzeźbione zdania, a im dalej w las, tym ciemniej. Szczególnie kiepsko to wygląda, gdy autor stara się budować zdania wielokrotnie złożone (gdyby zobaczył je Marquez, bez wątpienia srogo by się na Krajewskiego pogniewał). Forma kuleje, przez co i treść wydaje się niezbyt wyszukanym teatrem absurdu. Autor dwoi się i troi, by było zabawowo i beztrosko, tymczasem dowcipy serwuje raczej szkolne, oparte na przekleństwach

RECENZJA

48


i niespecjalnie celnych szyderstwach, głównie skierowanych (skądinąd słusznie) w stronę staruszek, na co dzień psujących nerwy korzystającym z usług komunikacji miejskiej. Krajewski też ma z nimi wyraźnie problem, ale nie wykorzystuje potencjału rozrywkowego konceptu, bo już na samym początku prezentuje potwornie zgrany motyw staruszek, z nadludzką mocą walczących o miejsca siedzące w autobusie i w najlepsze licytujących się, która ma większe problemy zdrowotne. Bywają oczywiście wyjątki, więc można się na chwilę uśmiechnąć, ale to kropla w morzu nieudanych gagów. Ostatecznie treść utworu sprowadza się do bluzgów rodem spod budki z piwem, przeważnie kiepskich dowcipów o emerytkach oraz permanentnej masakrze, gdzie wnętrzności i posoka chlapią naokoło niczym w exploitation movie. Są jeszcze treści bardziej zaangażowane, jak choćby do bólu dyletancki i mało przemyślany monolog Caldarrosta na temat płatnych zabójców, żołnierzy i polityków — autor wyraźnie daje się ponieść emocjom i srodze karci klasę polityczną. Szkoda tylko, że jest to krytyka niczym z biesiadnych pokrzykiwań u cioci na imieninach. Fakt, autor figluje w najlepsze, bez opamiętania rozrabia i psoci, ale zupełnie też bez polotu. Puszcza oczko do czytelnika bezpośrednimi zwrotami, chcąc zaskarbić sobie sympatię, ale niespecjalnie tym ujmuje. Jego groteska trąci banałem, absurdy interesują raczej średnio, a komedia, którą stara się ciągnąć, dość szybko przestaje bawić i staje się toporna. Trzy dewoty i kłopoty to, niestety, jeden z literackich półamatorskich ćwierćproduktów, jakich pełno na blogach początkujących pisarzy, gdzie chyba ich miejsce, bo tam najłatwiej znajdą swoją niszę. Niezobowiązująca powieść do autobusu, którą po ostatniej kropce można bez wyrzutów sumienia zostawić na siedzeniu — tym bardziej, że okładka (bardzo zresztą estetyczna) potrafi przykuć uwagę. Niech ktoś inny uśmiechnie się pod nosem, złorzecząc w duchu tej babince, która z siłą tura właśnie wepchała się do pojazdu, szukając miejsca siedzącego. Przemkowi Krajewskiemu zaś wypada życzyć powodzenia i przypomnieć — bo ponoć zaczął tworzyć pierwsze opowieści w wieku czterech lat — że wpierw trzeba swoje w życiu przeczytać, aby coś porządnego napisać. Tego się nie przeskoczy.

49

RECENZJE


Isabelle

Ewa Król

Spontaniczne odczuwanie — tak opisuje proces powstawania powieści Isabelle jeden z autorów, Mariusz Wieteska. I są to chyba słowa najbliższe istocie tej historii. Owszem, mamy tu romans, pełen zapierających dech w piersiach scenerii i prowansalskich zapachów, ale też, zgodnie ze słowami Ernesta Brylla: Autorzy udowodnili, że w romansach nie ma nic banalnego. Jeżeli historie miłosne zasługują na uznanie, Isabelle jest najlepszym tego dowodem. To takie proste: wrzucić kobietę i mężczyznę (dotychczas sobie obcych) w sam środek idyllicznego krajobrazu, w piękne prowansalskie Antibes, pachnące winem, lawendą i ziołami. Do scenerii dołączyć impuls, który tylko bratnie dusze mogą ze sobą dzielić, a jego konsekwencją niech będą dni i noce pełne uniesień. Nie to jest jednak istotą Isabelle, nie to stanowi jej największy walor i wyróżnik na tle historii miłosnych. Tutaj miłość jest raczej tłem Tytuł: Isabelle dla charakterów ludzkich, aniżeli uczuciem odbierającym owe Autor: Mariusz Wieteska, charaktery. Miłość stanowi konsekwencję życia, została opisana Sabina Waszut w sposób zróżnicowany, ale rozważny — bez zbędnego cukru Wydawnictwo: Anagram i mdłych wzruszeń. I w tym przypadku nie wstyd czytać o tym, co Rok wydania: 2013 nam w duszy gra, nie musimy się obawiać, że nasze uczucia zostaną ISBN: 9788360422304 spłycone nierozważnym piórem. Na przestrzeni wieków o uczuciach napisano wiele. Była miłość średniowieczna, przymusowa, wynikająca z obowiązku. W opozycji do niej, naturalnie, stała miłość zakazana, niejednokrotnie naznaczona cierpieniem, stratą i śmiercią. Z biegiem czasu, kiedy obyczaje stały się łaskawsze dla zakochanych, opisywano inne przeszkody: duchowe, religijne, światopoglądowe czy nawet cielesne. Miłość była brana na warsztat i rozkładana na czynniki pierwsze wielokrotnie, co spowodowało, że niegdyś wzniosłe uczucia stały się dla nas miałkie. Problemu — i zagrożenia zarazem — nie stanowiły same próby zrozumienia i opisania uczuć, ale ogromna popularność tematu: o miłości chciał pisać każdy, podobnie jak każdy chciał sprawiać, że kobiety — z wypiekami na twarzach — będą strona po stronie czytały zawiłą historię, a niemożnością stanie się wyrwanie z rąk pełnego namiętnych opisów tekstu, który niejednokrotnie miałby dostarczyć nam więcej emocji niż rzeczywistość. W końcu miłość stała się produktem popkulturowym, w efekcie sprowadzając się do cukierkowego obrazka, pełnego górnolotnych wyznań i błahych finałów. Biorąc pod uwagę tak przykry los najpotężniejszego uczucia w historii ludzkości, z pewną obawą sięgałam po Isabelle. Dziś ze spokojem sumienia mogę powiedzieć, że trzymam w dłoni perełkę, która nie tylko nie zaburzyła mojego sposobu odbierania uczuć, ale też pokazała mi realistyczny obraz relacji damsko-męskich — przebiegających w sposób absolutnie zróżnicowany, aczkolwiek prowadzących do tego samego. Gael i Yasmine — obcy sobie ludzie, których los zaprowadził do Antibes, idealnego (w ich

RECENZJA

50


odczuciu) miejsca do wypoczynku i odnajdywania życiowej drogi. Kiedy się spotykają, a życie niechybnie skłania ich ku sobie, na oczach czytelnika rozgrywa się niesamowity spektakl: oto mamy okazję zajrzeć do świata wewnętrznego dwojga bohaterów (których więcej dzieli niż łączy), przekonać się, jak odbierają rzeczywistość i drugiego człowieka, a wreszcie — co oznacza dla nich miłość. Wrażenie dodatkowo wzmacniają autorzy, dzieląc się fragmentami składanego świata i każdy z nich opisując na swój indywidualny sposób. Ta podwójna, oddzielająca wnętrze postaci narracja dobitnie przypomina o odrębności jednostki, uwrażliwia czytelnika na ten fakt, a przede wszystkim tworzy historię jeszcze bardziej fascynującą niż zewnętrzny obraz związku Gaela i Yasmine. Kim więc jest Isabelle, skoro wciąż mówimy tylko o Gaelu i Yasmin? Niech to zostanie tajemnicą, bo tytułowa bohaterka to nie tylko zwrot akcji, który musi towarzyszyć każdej dobrej powieści. Jest ona przede wszystkim uosobieniem tego, co niejednokrotnie spotyka nas w życiu — koniecznością wyboru, ułudą mieszającą się z prawdą, przeszłością, teraźniejszością i przyszłością. Jeśli tkwi w Was zatem, Drodzy Czytelnicy, choć nutka romantyzmu, oto historia dla Was — o tym, co maluje życie, a nie o tym, co chcielibyśmy do naszego życia domalować. Przyjemnej lektury.

51

RECENZJE


Wieża, która szybko runęła

Mikołaj Maria Manicki

Obowiązkowa lektura dla każdego, kto ceni sobie fabułę wciągającą od pierwszego zdania, plastyczny styl, zaskakujące pomysły, słowem — dobrą literaturę […] Wyłącznie dla ambitnego czytelnika. Tak wydawca reklamuje Wieżę Ahsana Ridha Hassana. Serpentynom, kolorowym ejakulatom i tańcu objedzonych niziołków, jak państwo widzą, nie ma końca. Niestety, tylko w redakcyjnych murach. Autor wspomina, że inspiruje się twórcą słynnego Procesu i Metamorfozy, ale jego przekonania o sobie są bardzo przedwczesne. Gdybyśmy błądzili w kwerendzie między półkami pełnymi książek, zastanawiając się, co też kupić i umilić sobie kilka zimowych wieczorów, nie znaleźlibyśmy w Wieży nic, co pozwoliłoby nam powiedzieć: Tak! To jest to, co niczym boja wypływa ponad ocean przeciętności. I może byłbym w swoich ocenach zbyt surowy, gdyby nie owe zapowiedzi, że oto teraz, wraz z pierwszym zdaniem, wyłania Tytuł: Wieża mi się nowy, szaleńczy geniusz grozy, albowiem są to zapowiedzi po Autor: Ahsan Ridha prostu chybione, są efektem przeładowanego optymizmem marketingu, Hassan który sprowadza czytelnika na manowce. Wydawnictwo: Novae Res Zbiór zaczerpnął swój tytuł z pierwszego tekstu, w którym zgłębiamy Rok wydania: 2014 historię młodego, targanego nieporozumieniami małżeństwa. Utwór ISBN: 9788379425068 nie budziłby większych zastrzeżeń, gdyby nie mieli oni rozmów rodem z kiepskiego harlequina. Przeładowanie „tygrysków”, „dziubdziusiów” i sformułowań takich jak: postaw włócznię swojemu hoplicie (jak zdrowia pragnę, to cytat!), sprawiały, że na każdą kolejną szpaltę przechodziłem coraz bardziej ogłupiały, znużony i bliższy tym samym uwierzenia, że politycy może jednak wiedzą coś o rządzeniu. Nie przemówiły do mnie również bardzo szczegółowe, długie opisy pomieszczeń nowego domu bohaterów, ani nawet ich kot. Potem jest wyłącznie gorzej. Czytamy o współczesnym nekromancie, który — takiż on inteligentny — zauważa, że ślady pozostawione w Internecie nie ulegają naturalnemu rozkładowi, o nawiedzającym stolicę Śląska demonie likantropii, procesie dziwacznych, mrocznych istot i duchu Romana Polańskiego. Mozaika różnorodnych — w zamierzeniu Hassana — postaci zlewa się niestety w czarną masę, wiedzioną motywacjami wyłowionymi wprost z liceum: alkohol, narkotyki, seks i problemy z akceptacją — ma to swój urok tylko taki, że niedojrzałe pisanie stara się pisać o dojrzałości. Trochę — przyznam szczerze — chce mi się śmiać, gdy sobie to wszystko przypominam. Jednakowoż nie zamierzam Hassana dyskredytować. Fabuła nie chybocze mu się z lewa na prawo, nie wypada spod pióra. Jest prosta jak pion murarski biegnący pomiędzy ścianami marzeń sennych i urojeń, ale jest. Mam nadzieję, że się rozwinie. Czy sięgnę po następne jego książki? Możliwe, lecz pod warunkiem, że przedwcześnie przypięta mu etykieta będzie miała odzwierciedlenie w rzeczywistości.

RECENZJA

52


Inżynier dusz

Anna Karowicz

Kim są inżynierowie dusz? Według Stalina są nimi pisarze, jednak czy rozwiązanie tej zagadki może być tak proste? Czy Magdalena Flera sama jest inżynierem dusz i chciała w jakiś sposób zmienić wnętrze swoich czytelników? Muszę przyznać, iż mam za sobą bardzo szczególną lekturę, która jednak nie jest przeznaczona dla pierwszego lepszego czytelnika. Nie lekką powieść, idealną przed snem, nie banalny romans czy kryminał, a książkę wyjątkową, tego samego wymagającą od swoich odbiorców. Dla mnie tytułowym inżynierem dusz wcale nie jest główny bohater (makijażysta zmarłych) ani żadna z postaci, lecz sama autorka, która własnym talentem porusza czułe struny czytelnika, otwierając przed nim zupełnie nowy świat. Akcja powieści toczy się we współczesnych Niemczech, a o wszystkich wydarzeniach dowiadujemy się z ust Niclasa, Tytuł: Inżynier dusz opowiadającego Davidowi najmroczniejsze wydarzenia ze swojego Autor: Magdalena Flera życia. David jest psychologiem i — korzystając ze swojej wiedzy Wydawnictwo: Novae Res — próbuje zrozumieć mrocznego gospodarza. Całe cztery doby Rok wydania: 2015 mężczyźni spędzają razem (przy migotliwym świetle świec) ISBN: 9788379425129 w zatęchłym, pełnym szczurów i karaluchów mieszkaniu Niclasa. Mogłoby się wydawać, iż taki ponad pięciusetstronicowy monolog będzie nudny i monotonny — nic bardziej mylnego! Magdalena Flera, mimo młodego wieku, potrafi porwać czytelnika nie tylko fabułą debiutanckiej książki, ale przede wszystkim nietypowym stylem. Każde zdanie wypowiadane przez głównego bohatera przepełnione jest patetycznością i poetyckimi opisami, wymaga od czytelnika pełnego zaangażowania oraz wyobraźni. Świadczyć może o tym chociażby poniższy fragment: Kolejna salwa plucia śmiercią z wnętrza rewolweru poderwała do lotu grzbiety kilku książek. Spadały niczym zestrzelone ptaki, rozsypując wokół pył podartych stronic. Nathanel chyba nawet mnie nie widział, za to ja dostrzegłem w nim coś najgorszego. Na twarzy miał wyraz niezadowolenia rozsierdzonego, malutkiego chłopca, który pragnie zniszczyć babkę z piasku.1 Z każdą linijką tekstu byłam coraz bardziej zachwycona i zadziwiona, iż tak makabryczne, przepełnione brutalnością wydarzenia można opisać w tak piękny sposób (książka bowiem często opowiada o rzeczach niewyobrażalnie drastycznych); z każdym słowem coraz bardziej zazdrościłam autorce talentu, w duchu prosząc, aby książka jeszcze się nie kończyła. Siedząc do późna, oddawałam się lekturze, zupełnie zatracając poczucie czasu. Dodatkowo, z upodobaniem czytałam na głos całe fragmenty, które w moich uszach brzmiały jak poezja, nie proza. Przez cały czas miałam również nieodparte wrażenie, że Niclas gra ze mną (oraz z Davidem) w kotka i myszkę. Podrzuca mimochodem tropy, naprowadzając na wnioski, które chce, abyśmy 1Magdalena Flera, Inżynier dusz, s.185

RECENZJA

53


wyciągnęli. Wszystko, co robi, jest przemyślane — każde słowo, gest czy morderstwo. Jako człowiek o ponadprzeciętnej inteligencji, zawsze używa wysublimowanego słownictwa. Dla niego nic nigdy nie jest proste i oczywiste — wszystko może mieć ukryte dno i skrywać kolejną mroczną tajemnicę, co stanowi dodatkowy atut książki. Inżynier dusz jest thrillerem dla czytelników, którzy oczekują od książki czegoś więcej niż tylko wciągającej fabuły i ciekawych bohaterów. Ktoś, kto szuka lekkiej lektury przed snem lub miłej rozrywki na wakacje raczej nie będzie zadowolony. Niezbędna jest koncentracja, w przeciwnym razie łatwo zagubić się w wydarzeniach z życia głównego bohatera lub (co gorsza) nie docenić kunsztu literackiego autorki. Książka ta jest przeznaczona dla osób o mocnych nerwach — brutalne i naturalistyczne opisy, krwawe sceny, agresywny seks i drastyczne zbrodnie mogą wywoływać niesmak, przerażenie, jak również gęsią skórkę. Pewnych trudności może również (mimo wszystko) przysporzyć dość trudny, specyficzny język, jednak właśnie dzięki niemu Inżynier dusz ma swój własny, niepowtarzalny klimat. Ja wiem, że jeszcze wrócę do tej lektury, by — znając zakończenie — dokładniej przyjrzeć się światu Niclasa oraz innych ludzi jego pokroju. Książka bowiem otwiera drzwi do świata ludzi o odmiennym niż nasze sposobie życia — pełnym wyuzdania, krwi, agresji, niespełnionej miłości, a czasem również biedy, przestępstw i cwaniactwa. Polecam tę książkę każdemu, kto lubi być szokowany, zaskakiwany, kto chętnie sięga po psychodeliczną, mroczną i pełną tajemnic literaturę. Może, podobnie jak ja, zadacie sobie pytanie, kim tak naprawdę jest psychopata i co musi się stać, aby nasza dusza uległa nieodwracalnym zmianom.

54

RECENZJE


Kurs na nieistnienie

Tytuł: Błąd w nawigacji Autor: Justyna Lipińska Wydawnictwo: Miniatura Rok wydania: 2014 ISBN: 978-83-7606-799-5

blaszka

Nie jestem poetką ani nawet znawczynią reguł rządzących rymem i metaforą. Jestem jedynie laikiem, który przyznaje sobie prawo do odczuwania, interpretowania i wyrażania subiektywnych opinii na tematy związane z poezją. Dzisiaj sięgam po tomik Justyny Lipińskiej, pozycję pod — zdawałoby się — marynistycznym tytułem Błąd w nawigacji. Tytuł nie wróży radosnej lektury, pomyłka w kierowaniu statkiem kończy się najczęściej zagubieniem lub katastrofą, o ile w porę nie nadejdzie ratunek… * Zakładam odświętną sukienkę, zapalam świece, na przykrytym ażurową serwetą stoliku stawiam lampkę czerwonego wina i otwieram srebrnoszary tomik. Pierwsze wersy, wyjaśniając znaczenie tytułu, potwierdzają wcześniejsze przeczucia: jestem błędem w nawigacji skręć w lewo — powiedział głos męski skręć w prawo — sprzeciwił się damski ruszyłam prosto w kierunku obłędu

Ponadto peelka1 — uwięziona w niewłaściwym funkcjonowaniu — nie widzi nadziei na zmianę: nie ma jutra a tylko jutro mogę mieć szczęście Dalej jest jeszcze smutniej — pojawia się bowiem fascynacja śmiercią: umieram po raz czterdziesty pierwszy przechodząc przez czasy które kiedyś były ważne […] mam dni kiedy marzę o śmierci 1podmiot liryczny

RECENZJA

55


takiej ładnej która zakłada suknię w kwiaty i tańczy wśród ptaków a szczególnie jej samobójczą odmianą: gdybym dziś powiesiła się na drzewie nie zauważyłoby niczego by następnie oddać hołd nieistnieniu: na bezdomnych skrzyżowaniach mieszkają ci którzy zgubili siebie nadzy z ledwo widocznym zarysem Podmiot liryczny najczęściej określa siebie jako postać niewyraźną, pozbawioną kolorów: wyblakłam za pierwszym razem zmieniłam konsystencję na bardziej mglistą […] wkrótce nie odróżnię się od reszty tego co niewidzialne Ból nieistnienia, nieustanne poszukiwanie tożsamości jest dominującym motywem w utworach poetki: ja nie jestem i krzyczę ratunku […] bez odbicia w oczach innych nigdy nie stałaby się ciałem Kwintesencję przesłania lirycznego można odnaleźć w czterech prostych, acz niezwykle wymownych wersach: najlepsze pięć minut człowiek przeżywa gdy umiera albo się rodzi pozostały czas nie istnieje czuwa tylko nad snami które śni jako życie Słowa: śmierć, sen, złudzenie, mglistość, brak, chłód, a przede wszystkim cząstka nie dodawana

56

RECENZJE


do wyrazów jako negacja wszelkiej obecności, to wyznaczniki charakterystyczne dla poezji Justyny Lipińskiej. Poezji dość hermetycznej, nigdy dosłownej, której prawdziwe znaczenie otwiera się dopiero przy dłuższym z nią obcowaniu. Szukając nut optymizmu, trafiam na rozczulające wiersze adresowane do córeczki. Peelka odnosi się do postaci zewnętrznej, a jednocześnie — jakby podświadomie — do dziecka zamkniętego w sobie, dając mu nadzieję na zaistnienie: jesteś mną choć wydajesz się być kimś innym jakbyś była kroplą oddzieloną od deszczu […] gdybyś wiedziała ile znaczysz wpleciona w warkocze traw mijanych niewidzialnie dźwięczę i tulę byś nie zniknęła w sobie To niknięcie, skrywanie się w sobie, ucieczka od życia w kierunku śmierci ma swoją przyczynę. Przyczynę, której podstawą jest lęk: unikając siebie mamy pewność że żaden ruch nie przeszyje nas na wylot Lęk przed zranieniem, niszczącym poczucie własnej tożsamości odrzuceniem: śniła mu się jeszcze przed zaśnięciem głaskał słowa wśród światłowodów zaciskając niekontrolowane więzi nie zdążyli podać sobie rąk zmienił się front jak kapryśna pogoda zdeptał ją rozsypaną na podłodze W utworze Stagnacja — podmiot liryczny, czując się nierozumiany przez otoczenie, sugeruje: zamieńmy się miejscami na chwilę dam ci to co przeżuwam codziennie zaczniesz szukać dróg ewakuacji jak ja bez jutra bez twarzy bez puenty2 2wszystkie cytaty pochodzą z tomiku Błąd w nawigacji Justyny Lipińskiej, Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2014

RECENZJE

57


Dopijam wino, gaszę świece, zamykam tomik, lecz przeczytane wiersze wciąż mam pod skórą i nie wiem, czy odczuwam własny ból egzystencjalny, czy wciąż jestem nieakceptowaną przez rodziców małą dziewczynką, mieszkającą w duszy czterdziestojednoletniej peelki, codziennie umierającej z tęsknoty za miłością. Na szczęście pies wraca ze spaceru, trąca mnie czarnym, mokrym nosem, domagając się pieszczot. Zanurzam dłonie w pachnącym wiatrem futrze i życie odzyskuje swój realny wymiar. Małe radości. * Gdyby ktoś zapytał, czy podobają mi się wiersze Justyny, odpowiedziałabym, że nie potrafię o nich mówić w tych kategoriach. Są jak gorzkie migdały, których smak na długo pozostaje w ustach, w większej ilości niemal toksyczne, w umiarkowanej — mają niezwykłą wartość. Stylistyka poetki opiera się na zręcznym wykorzystywaniu wieloznaczności słów i wyrażeń w celu wydobywania ich nowego sensu. Mnogość metafor początkowo może utrudniać odbiór merytorycznej warstwy utworów, jednak po osiągnięciu pewnego stopnia wtajemniczenia — wręcz zaskakuje ich celność. Miejscami zdarzają się pewne niezgrabności, co sugeruje, iż Justyna — pisząc emocjami — nie poświęca długich chwil na dopieszczanie swoich utworów. Zatem w wierszach można dostrzec jej naturalny talent, który przy lekkim oszlifowaniu ma szansę zmienić się w brylant.

58

RECENZJE


Spiskowiec — ministudium przypadku

Jan Kowalski

To, co mamy za podłogę Świątyni Głupoty, okazuje się jej sufitem. (zasłyszane) O, jakie dziwne formy może przybierać szaleństwo ludzi zdrowych. Stanisław Ignacy Witkiewicz

Szczyt głupoty jest dnem mądrości, ale i głupota ma dno, do którego stopa mądrego nie dosięga. Jego oko również nie jest zdolne oglądać dróg, po jakich przechadzają się najwięksi kretyni. Dzieje się tak dlatego, ponieważ do tych ostatnich nie dochodzi światło wiedzy. Badacze oceanicznych głębin mogliby pomóc w zrozumieniu najniższego poziomu ludzkiej mądrości, bowiem odkryli oni ryby zamieszkujące najgłębsze miejsca. Rybom tym brak światła nie przeszkadza. Nie potrzebują zewnętrznej oświaty, ponieważ same ją generują. Mechanizm powstawania teorii spiskowych oparty jest na ciekawym zjawisku. Mam możliwość obserwowania przypadku skrajnego, dlatego temat rysuje mi się bardzo wyraźnie i w zasadzie można rzec, że odmalowuję go z natury. Plenerem moim jest żywa relacja z człowiekiem opętanym myślą katastroficzną, w której role dominujące odgrywają Żydzi, masoni i Kościół rzymskokatolicki. Dla tego człowieka są to synonimy oznaczające jednolitą siłę, pierwsze princeps movens popychające świat ku przepaści. Tok myślenia opanowanego przez teorię tłumaczącą wszystko, nad czym oficjalna nauka zawiesza sąd albo po prostu nie widzi podstaw do wydawania ostatecznego werdyktu, polega na luźnym traktowaniu związku przyczynowo-skutkowego. Gdyby spiskowca uparcie ciągnąć za język, oczekując od niego dowodów na poparcie tezy, jaką głosi, okazałoby się, iż u niego skutek bywa przyczyną. Znaczy to, że dowodem na potwierdzenie znaczenia jakiegoś historycznego wydarzenia jest założenie zbudowane na tym właśnie dowodzie. Może to się wydać nieco zagmatwane dla kogoś, kto nie miał styczności z ludźmi pokroju mojego „pacjenta” (nazwijmy go tak na potrzeby tekstu i dla łatwiejszego pisania). Dla przykładu, pacjent twierdzi, że Mein Kampf napisali żydo-masoni, a dowodem jest zagłada Żydów (Holokaust), dzięki czemu zyskali oni status narodu pokrzywdzonego, któremu należy się specjalny szacunek. Widać tutaj odwrotny kierunek dowodzenia historycznego, kiedy to przyszłość tłumaczy przeszłość. I pozornie nie byłoby w tym nic szczególnie niepoprawnego, gdyby nie fakt, że w ten sposób wyklucza się przypadek. W każde wydarzenie wkłada się intencję sprawców, jakby byli oni jasnowidzami wiedzącymi, co się wydarzy w przyszłości. Każdy skutek byłby uprzednio zaprojektowany, a kształt dzisiejszego świata wisiał już pół wieku temu, jako obraz w gabinecie projektanta New World Organization. To oczywisty absurd i o ile żadnych hipotez nie należy z góry wykluczać, to jednak nie można dopuszczać możliwości bezbłędnego budowania przyszłości, wraz z przewidywaniem rozwoju nauki, kierowaniem losami wybitnych jednostek i tym podobnych

FELIETON

59


świeckich cudów. Wracając do mechanizmu psychicznego pacjenta, to jest on stricte logiczny. Racjonalne myślenie całkowicie włada człowiekiem opętanym; nie dopuszcza dwuznaczności, relatywizmu i paradoksów. Głupotę, podobnie jak mądrość, rozwija myślenie. Wszystko zależy od posianego ziarna, ale nie tylko. Głupota jest jak kłącze i wymaga czegoś stabilnego, wokół czego mogłaby się piąć. Tym czymś jest rdzeń logiczny. Po nim, jak po drabinie, człowiek głupi szczebluje w górę i w dół, podczas gdy ona (logika), owszem, organizuje teorię, ale jako opis wydarzeń zaistniałych i nie ma mocy przepowiadania przyszłości. Teoria zawsze jest tylko opisem podpierającym tezy, a jeśli dotyczy przyszłości — zamienia się w hipotezy. Pacjent najpierw uwierzył w hipotezę, a potem, dzięki niej dopiero zainteresował się wydarzeniami historycznymi, o których prawdziwości przekonywała go zgodność z ową hipotezą, jaką uznał za pewną bez dowodów. Widać więc wyraźnie pętlę błędu opartą na osobistym pragnieniu, żeby było tak, jak się chce żeby było. Innym jaskrawym absurdem jest charakter owego Centrum Sterowania, które niby od zarania dziejów prowadziło świat do tego punktu, w jakim obecnie znajduje się jego kultura. Nie wiadomo, czy to jest mobilne biuro, statek kosmiczny, niezwykle szybko biegający przedstawiciele władzy czy nieznany system błyskawicznej komunikacji pomiędzy centrami wydarzeń. Kreatorzy Porządku Światowego napisali Biblię, wylansowali Mahometa, sponsorowali geniuszów myśli (nawet tych najbiedniejszych!!!) i z każdego zwycięstwa oraz klęski wyciągali same korzyści, jakby się ich spodziewali. Pacjent i jemu podobni gardzą cudami oraz Biblią, ale Apokalipsa św. Jana jest dla nich najbardziej wiarygodnym dokumentem na to, co się dzisiaj wydarza: znak Bestii, Jeźdźcy Apokalipsy, Wielka Nierządnica, etc... — to niezaprzeczalne dowody. Wiem, że niepoważnie jest wdawać się szczegóły, jakie zacząłem wypisywać w powyższym akapicie. Warto jednak zaznaczyć, że bez fundamentów, na które składa się podstawowa wiedza, nie tak trudno wpaść w opętanie teoriami spiskowymi. Materiały internetowe typu Zeitgeist zdobywają popularność wśród ludzi niedouczonych i zupełnych ignorantów niemających w sobie konstrukcji organizującej fakty. Wiedza obiegowa, oficjalna jest niezbędna chociażby jako punkt odniesienia, materia porównawcza, pierwsze sito przesiewające idiotyzmy, a zatrzymujące prawdopodobieństwo. Kult racjonalnego myślenia wraz z pigułkami wiedzy pod postacią filmików i wpisów na blogach tworzą współczesnego... w zasadzie nie wiadomo kogo. Ma on własne poglądy czy cudze? Może tylko pamięta cudze poglądy (że są), ale aby o nich rozmawiać, musi je cytować. W efekcie cytuje wiedzę, którą niby posiada. Zaproponuję diagnozę: taki ktoś nie ma żadnej wiedzy, a tylko bezpodstawną wiarę w poglądy, jakie mu się podobają. Ot tak po prostu.

60

FELIETON


GALERIA AUTORÓW

Izabela Kudasik

Jakub Ż

uraw

ny oztargnio Czasem r , a czasem romantyk omantyk. ny r roztargnio je myślami ędru Często w alnych po tropik o wpada przez c wyspach, ty przedmio na różne i. c wistoś w rzeczy an klusek Oddany f j raz dobre śląskich o . prozy

Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce – podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO w Nowym Targu, studia pedagogiczne we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. Wydawnictwo Harmonia opublikowała serię jej Suwaków terapeutycznych. Nomadyczna, czyli cygańska dusza, żyje dla wakacji; zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę.

Sabina Waszut Ur. 1979 r. Laureatka konkursów poetyckich, m.in. XXI OKP im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Wyróżniona w I Otwartym Turnieju Jednego Wiersza im. Barbary Dziekańskiej. Związana z Grupą Literyczną NA KRECHĘ. Publikowała między innymi w Magazynie Materiałów Literackich Cegła oraz w Śląskiej Strefie Gender. Recenzentka. W styczniu 2013 nakładem wydawnictwa Anagram weszła na rynek książka Isabelle, której jest współautorką, a w 2014 r. – Rozdroża (wydawnictwo Muza), nominowane do Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus. Meldunkiem i sercem chorzowianka.

Artur Rzepka (Żebga) Studiuje lotnictwo i kosmonautykę oraz cały czas się waha pomiędzy zostaniem astronautą a kosmonautą. Gdyby nie praca jako bileter w teatrze, to dawno by zapomniał o sztuce. Uważa, że jego najpiękniejszym portretem jest Saturn pożerający własne dzieci Goi. W wolnych chwilach zbiera archaiczne lutownice.

61


Mikołaj Maria Manicki Rocznik 1992. Urodził się w Poznaniu, debiutował w 2013 roku opowiadaniem Syntetycznie organiczni. Fascynuje się fizyką, antropologią, psychologią i filozofią. Pisząc, nie przywiązuje się do jednego sztafażu gatunkowego. Posiada również doświadczenie dziennikarskie; jego publicystyka pojawiała się dotychczas w kilku lokalnych dziennikach i literackich gazetach internetowych.

Grzegorz Bryk Ur. 1988 r. w Sandomierzu absolwent filologii polskiej ze specjalnością nauczycielską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Specjalizacje: filmoznawstwo oraz tekstologia i edytorstwo. Stały współpracownik magazynu Gitarzysta. Autor bloga poświęconego polskiej muzyce z gatunku art- i progresywnego rocka — www.polkazwinylami.blogspot.com. Za literackich mistrzów uważa Marqueza i Myśliwskiego. Poddaje ostatnim szlifom powieściowy debiut Pierwsza przyczyna.

Anna Karowicz

Ewa Król

W centrum swoich zainteresowań stawia rozum i jego potęgę. Jako pedagoga zajmuje ją proces uczenia się i przede wszystkim to, jak się uczyć, żeby się nauczyć, a przy tym nie zmęczyć. W wolnym czasie połyka książki, a później pasjami pisuje recenzje. Lubi leniwe wieczory przy świecach, gorącym kakao i ciekawej lekturze. Nie wyobraża sobie życia bez muzyki.

Studentka filologii słowiańskiej na Uniwersytecie Śląskim. Fascynuje ją Chorwacja, bałkańska kultura i tamtejsze języki. Lubi muzykę z lat 80. i dobrą literaturę — tej drugiej poświęca mnóstwo wolnego czasu: czytając i o niej pisząc. Cały rok potrafi marzyć o wakacyjnym wyjeździe nad Adriatyk.

62


Marek Tymoszczuk rocznik 64, samotnik, urodzony gdzieś na wschodzie, czemu przeczą wszystkie testy internetowe: „masz 27 lat, wyjedź do Chile, zajmij się zbawieniem ludzkości”. W pewnym sensie stara się sprostać oczekiwaniom (nie obchodzi urodzin, wciąż w podróży i nie bardzo już pamięta, gdzie zostawił kuchenkę mikrofalową, a gdzie walizkę z kaczorkiem). Wzorcowy egocentryk i egoista, co akurat może być radosną informacją, gdy weźmie się pod uwagę, jaką poezją, obrazami, prozą, rzeźbą częstuje pechowców, popularnie zwanych widownią.

Radom iła Bir ken Walcz y (Mil majeradora) K

rakowi ank wolnom a, humanistk a, yślic z wyks ztałcen ielka – ia peda Były s portow go i ec. Lub g. bawić i l iteratu się muzyk ą i mal rą, poezją, ars koncie dwie w twem. Ma na yd (Ciotka , my i r ane książki eszta ś oraz O wi p i dwa t owieści wier ata u omiki wiersz tne) za sob y ą ( idąc i naka Ulubio ne mot rmić wiatr) . to: „Za we mn wsze t ie coś, k w co nie się uśm przesta i i e c j h e a ć” (Ro Gary). main Zamie rz i szczę a żyć długo śliwie.

Mateusz Lamch Młody, w fioletowych dresach i czapeczce jak z reklamy ZTM. Esgieh i Iber; obecnie pracuje jako informatyk. Nie lubi samochodów, warzyw ani small talku; lubi rap i literaturę latynoamerykańską. Obecne związki z pisaniem: raczej pasywnoserwetkowe z domieszką okolicznościowych laurek i prób tłumaczeń z hiszpańskiego.

Paulina Siedlich Urodziła się w Ciechanowie, zakotwiczyła w Warszawie, a po cichu marzy o stałym adresie w Nangijali. W Sofie zajmuje się promocją. Ostatnimi czasy znacznie więcej czyta niż pisze, najbezpieczniej czuje się z książką na hamaku rozwieszonym we własnym mieszkaniu.

63


blaszka Gdy się urodziła, babcia powiedziała nad kołyską: „Będą z niej mądrzy ludzie”. Jednak to nie nauka, a otwarty świat ją pociągał. Porzuciwszy uczelnię, na której “strasznie przynudzali”, wybrała się na swoją pierwszą wyprawę do Afryki, skąd wróciła po trzech miesiącach odmieniona. Poczuła wtedy zew opisywania wydarzeń i emocji, co z czasem przerodziło się w wielką pasję. Po drodze urodziła czworo dzieci, ma też jednego wnuka, trzy psy, kota i elegancki samochód, którym kłuje w oczy sąsiadów. W wolnych chwilach uprawia morderczego juggera, lubi obserwować motyle i jaskółki. Kocha kochać.

Anna Wąsikowska Założycielka i redaktor naczelna SOFY. Oddana całym sercem literaturze i pomaganiu. Najczęściej sięga po fantastykę i powieści psychologiczne. Intreresują ją koncepcje rozwoju osobistego i techniki motywacyjne. Chciałaby wydłużyć dzień o parę godzin.

Małgosia Cyprysiak Autorka tomiku poetyckiego Garderoba, wydanego w 2010 roku. Lubi podróżować i odkrywać nowe miejsca. Pielęgnuje w sobie Alicję, odczarowując codzienność.

64


Beata Pytel Urodzona jesienią 1986 roku. Ukończyła studia licencjackie o kierunku turystyka i rekreacja. Kocha ciężką muzykę, malarstwo prerafaelitów i kino irlandzkie. W wolnych chwilach maluje, pisze, słucha Black Rebel Society i gapi się w gwiazdy.

Jan Kowalski Zaczął pisać pod koniec wieku XX, należy więc do pisarzy schyłkowych, dekadentów na wesoło. Każdy dzień spędza, żyjąc. Uprawia wiele dziedzin, ale nie dla siebie, tylko dla nich, żeby istniały tak, jak same tego chcą. Żadnym zajęciem nie włada, jedynie ulega, oddając siebie. Jednak nie bez reszty. Pozostawia tę odrobinkę świadomości, która pozwala mu na zdawanie sobie z tego wszystkiego sprawy.

65


PATRONAT Y

Wydawnictwo Psychoskok

Portal Pisarski — wyjdź z szuflady, stań na półce!

* Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.