SOFA(3) - grudzień 2014

Page 1

Nr 3 grudzień 2014

Dwumiesięcznik

S O FA

układamy się w słowa(ch)

Historia wigilijna DOMINIK GAC

Cisza w magicznej sukience

felieton optymistyczny

MAREK TYMOSZCZUK

DANUTA GIL-ŁOWKIS

ORAZ... Aneta Rzepka Anna Wasińska Anna Weiss Artur Wodarski blaszka Inesa Kruszka Joanna Otorowska-Duda Kasia Lankof Katarzyna Smyk Małgorzata Cyprysiak Marcin Krakowiak Monika Orłowska Wojciech Łabędź

Dołącz do sofowiczów: https://www.facebook.com/gazetasofa



WSTĘPNIAK

Coraz bliżej...

wszystkiego. Minęły ponad cztery miesiące od premiery pierwszego numeru SOFY, a ja wciąż czuję, jakby to było wczoraj. Czas mknie niczym najnowsze Pendolino (czy Wam też ta nazwa, gdyby wyciąć “n”, kojarzy się z żeńską formą pedobeara?), dlatego pora już zmienić przedział i zacząć sukcesywnie przedzierać się do wagonu restauracyjnego, gdzie czekają na nas same smakołyki. Pracujemy wytrwale nad kilkoma niespodziankami, drodzy Sofowicze, które w ciągu paru miesięcy powinny ujrzeć światło dzienne. Myślę, że jedną z nich mogę zdradzić... Sofowy numer ISSN już niedługo! Reszta niech będzie jeszcze słodką tajemnicą. W prozie jak zwykle klimatycznie, trochę świątecznie, trochę sentymentalnie. Stanowczo warto wkraść się na każde podwórko i popodglądać trochę przez okienko. W publicystyce proponujemy Wam pięć interesujących pozycji książkowych. Nie ukrywam, że większość z nich to literatura kobieca, ale niech będzie trochę feministycznie. Numer zakończymy gorzko-optymistycznie, co idealnie wpasowuje się w praktykę rozliczeń Starego Roku, bo – jak mawia klasyk – “Coś się kończy, coś się zaczyna...”. Życzymy Wam więc spokojnych Świąt, szampańskiej zabawy sylwestrowej i sukcesów wydawniczych.

SPIS TREŚCI PROZA

drabble miniatury opowiadania

5 Zapewne pomyślicie, że jestem (Joanna Otorowska-Duda) 6 Kiedy dojdę do krawędzi, czyli mruczana modlitwa o błąd (Kasia Lankof) 7 Oczy (Marcin Krakowiak) 9 Właściwy kierunek (Katarzyna Smyk) 11 Cisza w magicznej sukience (Danuta Gil- Łowkis) 15 Kadosz (Anna Weiss) 18 Z notatnika wiejskiego reportera: Dziadek Józef (Artur Wodarski) 23 Księgarnia (Inesa Kruszka) 28 Historia wigilijna (Dominik Gac)

PUBLICYSTYKA

recenzje felietony eseje 36 39 41 43 45 47 50

53

Czas w rozmarynie (Anna Wasińska) Kiedyś Cię odnajdę (Aneta Rzepka) Trójkąt wielokątny (Monika Orłowska) Noc lodu i ognia (blaszka) Przed nami niewiele (Małgorzata Cyprysiak) Felieton optymistyczny (Marek Tymoszczuk) Gorzki posmak po Rozważaniach o problemie narodu Zbigniewa Herberta (Wojciech Łabędź)

GALERIA AUTORÓW

Anna Wąsikowska

SOFA 12/2014 (3)

REDAKTOR NACZELNA

Anna Wąsikowska annawasikowska@sofa-redakcja.pl

OPRACOWANIE GRAFICZNE Anna Maria Weiss, Joanna Otorowska-Duda, Marcin Wasiński

DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofa-redakcja.pl

STAŁA WSPÓŁPRACA Paulina Siedlich, Anna Grzanek, Anna Dudało, Aneta Rzepka

DZIAŁ PUBLICYSTYKI Beata Kołodziejczyk publicystyka@sofa-redakcja.pl

DTP Anna Wąsikowska WYDAWCA Anna Wąsikowska; Kraków



Zapewne pomyślicie, że jestem

Joanna Otorowska-Duda na głodzie, bo znowu o niej gadam, biadolę i wypluwam żale niczym pestki, z nadzieją na bujne trawy – jakby to miało zmienić w jakikolwiek sposób nastawienie do owego stanu burczenia. A może, kiedy już pokonają drogę z ust na ziemię, osiądą i za kilka chwil (a chwila – nie ma się co łudzić – to pojęcie względne) pękną. Wykiełkują wiotkie frazy z polotem i metaforycznym smaczkiem. Jeszcze lekkie, jeszcze takie luźne – byleby nagle nie opadły pod naciskiem, bo przyjmą formę gniota i strawić się nie da. A gdyby tak sprawdziły się prognozy, czy też przewidywania – jak kto woli – i słońce przyprażyło, połączyłyby się w poetyckie warkocze, zachęcały do poznania piękna nad wyraz... Hmm, jednak na mój głód (najzwyklejsze ssanie trzewi) bardziej przystępną będzie ot, plecionka odczuć – nielukrowanych emocji z podskórnymi drganiami. I to byłoby na tyle. Teraz czekam, może mną trzepnie i popełnię niewiersz.

5


Kiedy dojdę do krawędzi, czyli mruczana modlitwa o błąd

Kasia Lankof Szłam powoli, noga za nogą, równymi, drobnymi krokami. Stopy ustawiałam w jednej linii; już dawno nauczono mnie, że nie wolno zbaczać ze ścieżki, bo nie wiadomo, gdzie czai się wilk. Szłam powoli, ciągnąc za sobą drewnianą ciuchcię, która nieznacznie podskakiwała na każdej nierówności, cichutko turkocząc. Nie rozglądałam się na boki, naprzód też nie patrzyłam, całkiem możliwe, że oczy miałam zatrzaśnięte. Zresztą to bez znaczenia, dookoła i tak nie było niczego. Ktoś kiedyś zapytał mnie, czego najbardziej się boję. Z niewiadomych przyczyn przypomniałam sobie drewnianą figurkę Maryi stojącą w oknie miejskiego szpitala. Było to jedyne okno, w którym światło nigdy nie gasło. Maryja stała tyłem do ulicy, pokornie pokazując przechodniom przenajświętsze plecy. Przepiękne. Niejeden zgubiony wędrowiec w drodze do pracy cicho mruczał do nich swoje modlitwy. O przenajświętsze plecy, żeby chleb i żeby zdrowie. Nie lubiłam jej, a może po prostu bałam się, że któregoś dnia się odwróci i matczynymi oczami dojrzy mój wyciągnięty język. Drewniana Maryjka siedziała w ostatnim wagonie, wciąż odwrócona, i razem z nim na każdej nierówności podskakiwały jej przenajświętsze plecy. Mój język chyba wciąż był wyciągnięty, ale nigdy się w niego nie gryzłam. Być może przez moment przeszło mi przez myśl, żeby wypuścić z dłoni sznurek i puścić się pędem w dalszą drogę, ale to byłoby tak (rozkosznie) nieroztropne. Trzeba powoli, spokojnie stawiać kroki, z wyciągniętym językiem mrucząc, żeby chleb i żeby zdrowie.

Powiedział mi, że to głupie, przecież wiem, że to niemożliwe.

Czasem myślę, że to dlatego nigdy nie otworzę oczu.

6


Oczy

Marcin Krakowiak

Wracałem późnym wieczorem z popołudniowej zmiany. Prom odbił kilka minut przed czasem, połykając jęczącą z bólu karetkę pogotowia. W jej wnętrzu jarzyło się zimne światło, w którym, być może, ktoś walczył o życie. Facet z podniesionym kołnierzem płaszcza ćmił ukradkiem papierosa, chowając go w muszli dłoni. Śmieszka przysnęła na relingu, schowała jedną z rabarbarowych nóżek w białym puchu. Motor promu mruczał przez siedem minut, a potem zawyły stery strumieniowe i klapa zjazdowa z hukiem opuściła się na drugiej stronie kanału. Karetka, wznowiwszy jęki, pomknęła przez wilgoć nocy w stronę szpitala na Jana z Kolna, garstka zmęczonych ludzi rozsypała się w niewyraźnej przestrzeni jak szklane kulki. Ruszyłem przed siebie ulicą Armii Krajowej, świetliste jęzory latarni lizały ze smakiem mokry asfalt. Byłem zmęczony, lecz szedłem dość szybkim krokiem, marząc o wannie z gorącą wodą. Wystawy sklepów przesuwały się jak jasne okna wagonu toczonego wzdłuż peronu. Było cicho, bezwietrznie, ale mroźno. Połowa listopada, jak by nie patrzeć. Pusty plac po zburzonym kinie drzemał, śniąc najbardziej kolorowe sceny z poranków bajkowych, wzdychając zagruzowaną piersią. Przeciąłem Plac Wolności i skręciłem w Grunwaldzką, jak zwykle zadzierając w tym miejscu głowę i, po raz nie wiem który, podziwiając oświetloną iglicę kościoła Chrystusa Króla. Minąłem róg Marynarzy i usłyszałem za sobą skrzypienie zawiasów, ktoś wyszedł z bramy starej poniemieckiej kamienicy. Po chwili rozległo się stukanie obcasów. „Kobieta” – pomyślałem automatycznie. Na pewno te modne teraz kozaczki z wywiniętą pod kolanem cholewką. Ładnie prezentują się na nogach, szczególnie na zgrabnych. Dochodząc do strzelistych kominów ciepłowni, zastanowiłem się nad kształtem nóg tej, która szła za moimi plecami. Rozkwitło we mnie przekonanie, że są to piękne nogi. Smukłe i silne – ich właścicielka lubi długie spacery, dokładnie jak ja. Może ma psa, który musi dużo biegać? Tak, to pewne: ma psa i wychodzi z nim codziennie na długi spacer, bez względu na pogodę – też tak robię. Przechodząc obok “zielonego rynku”, pomyślałem: jak miło byłoby wziąć nasze czworonogi i przejść razem przez całą plażę, od falochronu do granicy. Gdyby to jeszcze było pogodne sobotnie popołudnie... Moglibyśmy potem napić się na rozgrzewkę malinowej herbaty, rozmawiać o zagmatwanych teoriach filozoficznych i o ostatnim odcinku brazylijskiego serialu, słuchać przy tym piosenek Gershwina. Odbijając przed supermarketem w Wilków Morskich, nabrałem przekonania, że pasjonuje się dziełami Sorena Kierkegaarda, Barucha Spinozy i Awicenny. Wciąż słyszałem za sobą stukot obcasów, odbijał się cichym echem od balkonów i trafiał w sam środek kłębowiska moich myśli. Neon sklepu medycznego przenikał błękitem wilgoć wiszącą w powietrzu. Westchnąłem, wciągając w płuca chłodny blask, i poczułem nagle jakąś więź z dziewczyną idącą z tyłu. Przecież ona wdycha teraz to samo powietrze, patrzymy na tę samą anielską poświatę neonu. I może, tak jak ja, myśli o błękicie ciepłej zatoki, w której wodach pływamy razem leniwie, powiedzmy – rok po tym, jak się poznaliśmy. To są nasze pierwsze wspólne wakacje. Spędzamy je, włócząc się po wybrzeżu Morza

7


Śródziemnego, zaczynając na Bałkanach i posuwając się bez pośpiechu w stronę Atlantyku. Dobrze mi się z nią podróżuje, nie upiera się przy swoim, wszystko jej się podoba, ze wszystkiego jest zadowolona i potrafi zawsze znajdować dobre strony rzeczy. Błądzimy w wąskich ulicach miasteczek rozsypanych na skałach, chłoniemy półmrok małych kafejek, zapachy przypraw na straganach, słońce i siebie nawzajem. Na Kołłątaja, w okolicach rzeźni, przypomniał mi się wiersz o ulicy pachnącej cynamonem i ciepłej jak szarlotka. W tym wierszu dwoje zamyślonych ludzi idzie wzdłuż muru, tak jak my teraz. Różnica polega na tym, że oni szli razem. Poza tym dziś jest zimno i mokro, kojarzy się to bardziej z galaretą albo śledziem niż z jabłecznikiem. „Jej włosy na pewno są złote – pomyślałem, przysłuchując się krokom za plecami. – Jak promienie zachodzącego słońca pachną łąką i lasem. I potrafi upiec pyszną szarlotkę”. – Czułem to każdym atomem ciała. Takie świeże, dopiero co wyjęte z piekarnika ciasto łagodzi złość, gasi płomyki irytacji. Ale my nie będziemy się kłócić – ona jest przecież wyrozumiała, zgadza się z uśmiechem na wszystko, nie robi niepotrzebnych wyrzutów, nie potrafi się dąsać. Nasze jabłeczniki będą wolne od obowiązków mediatora, jedynym ich zadaniem będzie wspaniale pachnieć i smakować. Czasem przy śniadaniu w pracy znajdę w kawałku ciasta długi złocisty włos. Przyjrzę mu się pod światło, trzymając w dwóch palcach, i uśmiechnę do siebie. Za rzeźnią skręciłem w Poznańską, moja dziewczyna za mną. Po obu stronach kamienice z czerwonej cegły. Dużo oświetlonych okien, nie było jeszcze bardzo późno. W jednym z nich stała kobieta z dzieckiem na ręku. Pokazywała palcem czarne niebo, mówiąc mu coś do ucha. Dzieciak cieszył się i machał zaciśniętą w dłoni grzechotką. Zwolniłem, przyglądając się temu. Stukot obcasów również zmniejszył częstotliwość. Widocznie zauważyła to dziecko w oknie, obudził się w niej instynkt macierzyński. Tak, dojrzała już do tego, coraz częściej czuje tę potrzebę. Tylko że jeszcze nie spotkała nikogo, o kim mogłaby pomyśleć: „On będzie ojcem naszego dziecka, moim mężczyzną”. – Tu jestem! Idę przed tobą! – krzyczałem w myślach. – Czy nie widzisz, że pasujemy do siebie jak cynamon do szarlotki? Nie czujesz tego w każdym z miliona złotych włosów? Nie widzisz mnie, wilka wyjącego pod twoim oknem przez całą noc? Za skrzyżowaniem z Kujawską miałem już w głowie trzykołowy rowerek mknący parkową alejką i nas, wpatrzonych w małego cyklistę dumnym wzrokiem, trzymających się za ręce – po prostu szczęśliwych. Listopadowa noc stała się jakby odrobinę cieplejsza, czarne niebo wydawało się zaróżowić, jak przed wschodem słońca. Zastanawiałem się, kiedy kroki tej boskiej istoty ucichną, przerwane ponownym skrzypieniem drzwi klatki schodowej. I co mam wtedy zrobić? Zapomnieć, pogodzić się z tym, że od teraz będzie dla mnie wiecznym rozpamiętywaniem? Wytatuować sobie na piersi napis: „A co by było, gdyby” i rozdrapywać go paznokciami każdego poranka przed lustrem w łazience? Nie! Na to nie mogłem pozwolić! Skręciwszy w Gdyńską, pomyślałem: „Teraz albo nigdy!”. Zatrzymałem się i odwróciłem. Od tamtej chwili każdy listopad ma zielone oczy.

8


Właściwy kierunek Katarzyna Smyk Być może w każdym momencie życia dostajemy wskazówkę na dalszą drogę. Spotkanie, niespodziewany telefon lub wspomnienie. Jedyne, co trzeba zrobić, to zostawić torebkę, telefon, spiąć włosy i wyjść z domu. Zamek stał obok neogotyckiego kościoła, odgrodzony od niego niczym kordon graniczny czy straż oddzielająca zarażoną część miasta od zdrowej. Oderwana od pracy przy biurku, myślami krążyłam przy innym domu, który był tak samo piękny i tak samo wołający o pracę rąk ludzkich, o naprawę dachu, o dziewczynki dokarmiające na ganku sikorki. O bałwana lepionego zimą i dym z komina. Nie mogąc słuchać własnych myśli, tak bolesnych jak wspomnienia, powoli szłam w stronę parku. Obchodziłam zamek dookoła. Słońce, które od rana zapraszało na przechadzkę, powoli roztapiało śnieg na ścieżkach pełnych zbutwiałych liści. Do dziś pozostało mi owo włóczęgostwo pod pretekstem spaceru – tato od zawsze zabierał mnie na stare cmentarze, do wszystkich możliwych zamczysk i dworów. Naprawdę chciałam je odbudować, podnosić z ruin. Miałam marzenia, nauka nie sprawiała mi kłopotu, byłam dumna z miejsca, w którym żyłam. Także z ludzi, którzy otaczali mnie opieką. Byłam głodna sensu, celu każdego kroku. Myśląc o sobie z przeszłości, kucnęłam nad kładką, podpatrując dzięcioła. Przygniatało mnie milczenie świata, którego nie potrafiłam objąć wzrokiem, ramieniem, myślą. Patrzę i nie widzę. Słucham, niczego nie rozumiejąc. Powoli zawróciłam w stronę domu. Idąc ścieżką, wchodziłam pod stromą górę, wzdłuż ogromnego mostu łączącego dwa brzegi doliny. Śnieg przyprószył delikatnie kościelną wieżę. Oparta o poręcz, patrzyłam na taniec i grę lekkiej czerwieni i błękitu. Wyszłam od strony parku. Biel śniegu na moment mnie oślepiła. Wzdłuż ścieżki rosły krzewy odgradzające tory kolejowe od cudu, który mi się ukazał. Migotała, jak gdyby wszystkie gwiazdy spadły na tę jedną łąkę, rozsiewając wszędzie pomarańczowe, fiołkowe i zielone szkiełka. Wzgórze ze starym cmentarzem dziś również jaśniało. Białe trawy pod stopami z chrzęstem obwieszczały każdy krok. Za wzniesieniem rozciągał się piękny widok na pojedyncze chaty, gospodarstwa, ogromne pola. Czasem przy odrobinie szczęścia można zauważyć tu stada saren. Czułam się czysta i wolna. Za mną, nisko na drzewie, przysiadły dwa duże kłęby jemioły. Gdy podeszłam zachwycona bliżej, okazało się, że w oliwkowozielonych liściach, podobnych do śmigła, znalazły schronienie białe owoce. Wszystko tak piękne, tak białe. Otoczona słońcem, lekko zmęczona, ze spokojem szepnęłam: Odzyskałam dom. Muszę każdego poranka zbierać każdy jego element, każdy szczegół i sprawę. Wszystko ma tutaj sens. Pierwszy śnieg. Kawa do książki, ręczne przepisywanie. Drewno przynoszone w skrzynce. Termos. Kanapki. Okruszki dla ptaków, jedzenie dla psów, telefon do taty. To jest szczęście innego rodzaju. Właściwie

9


mogłaby zdarzyć się teraz śmierć, katastrofa czy utrata czegoś. Pozostałabym spokojna, jak ikona tegoż, który dostojnie strzeże mojego snu. Coraz częściej rozumiem, co oznacza bycie gotowym. Pozbawcie mnie wszystkiego – konta, wykształcenia, szafy, książek, bliskich – będę niewzruszona jak sprawiedliwość trzymającego księgę. Jeśli to wszystko nie dzieje się w tobie, spomiędzy liter, słów, niedopowiedzeń wyczytać można jakąś marną imitację dobra i piękna, którego doświadczałam. Nie wiem, jak podzielić się szczęściem, subtelnym niczym majowe konwalie. Jemioła będzie w tym roku wisiała nad stołem, przypominając mi o nadziei i byciu wyprostowaną – wzorem przodków. Będę nadal pisała, nadal zaparzała kawę i myślała o tych wszystkich mądrych ludziach, których spotkałam. W mojej rodzinie do dziś krąży legenda o miłości i wzajemnym szacunku pradziadków. Czasem myślę, że chciałabym napisać o nich książkę. Rozpoczynałaby się mniej więcej tak: Gdy w 1932 roku zboże z Sewastopola wpływało do portu w Hamburgu, a Niemcy przestawały być państwem prawa, gdzieś w galicyjskiej przygranicznej miejscowości Jan po raz kolejny przytulał swoją żonę Katarzynę. Utracili szóstkę dzieci. W 1947 roku na stacji Bełżec rozpoczynali nowe życie. Obok nich leżały zapakowane w skrzynie ikony, prawdopodobnie zakupione gdzieś na odpuście w Żółkwi. Na obu Jezus i Maria wskazują na serce. To zawsze właściwy kierunek.

10


Cisza w magicznej sukience

Danuta Gil-Łowkis

Nie będę tłumaczyć, dlaczego rodzina mieszkała na mazurskiej wsi, a ja na drugim końcu Polski. Ważne, że pozwolono mi pojechać na święta do domu. Zdecydowano tak, ponieważ mimo trzynastu lat wyglądałam na starszą, a nadto zachowywałam się rozsądnie. Co za radość! Pierwsze prawdziwe święta, jak z opowieści o zaczarowanym świecie wigilijnej nocy! Podróż trwała długo, całą noc. Rankiem dotarłam do końcowej stacji kolejowej, skąd od domu, stojącego poza wsią – wśród pól, dzieliło mnie osiem kilometrów. Szłam wiejską drogą, odkrywając inny, zasypany śniegiem świat, który znałam wyłącznie z letnich, wakacyjnych pobytów. Dom okolony białym sadem ukrył się przebiegle pod śnieżną pierzynką i drzemał, a wraz z nim przysnął Burek, nasz podwórzowy pies. W mieszkaniu też było głucho i pusto, jedynie Marianek, brat, rodzinny siłacz i pierwszy pomocnik ojca, siedział w kuchni przy stole głęboko zamyślony. Od czasu do czasu sięgał mechanicznie po kubek, popijał kawę. Gdy go znalazłam, zapytałam: – Gdzie mama? Spojrzał na mnie mało przytomnym wzrokiem, jednak po chwili się odezwał: – Co ty tu robisz? – Jestem! Nie widzisz? – uśmiechnęłam się łobuzersko. – Dlaczego nie napisałaś? – pytał nadal. – Chciałam wam na Wigilię zrobić niespodziankę. – Oni też – powiedział, kiwając głową. – Kto „oni”? – Wszyscy. Pojechali do ciebie. Mnie zostawili na dyżurze. Obustronne niespodzianki odebrały umiejętność oceny sytuacji i zburzyły układany w wyobraźni plan Wigilii z najbliższymi. Przez moment patrzyliśmy na siebie bezradnie, nie wiedząc, jak mamy przyjąć psikus losu, jak się wobec niego zachować. Po milczących uściskach przeszliśmy do pokoju, który także mnie zaskoczył. Wywarł wrażenie pomieszczenia obcego i wyjątkowo nieprzytulnego. Rozglądałam się ze łzami w oczach, w końcu zapytałam Marianka: – No to co teraz będzie? – Święta – odpowiedział. – Święta?! A gdzie choinka? – Czy musi być? – pytał, patrząc na mnie baranim wzrokiem. – Musi, musi! – mówiłam ze złością, z cicha pochlipując. – W takim razie nawet się nie rozbieraj, tylko coś zjedz, a ja wyciągnę sanki i zaprzęgnę konia. Pojedziemy po jakiś chojak. Zjadłam kromkę chleba z masłem i ruszyliśmy – na przełaj, przez zawiane pola i pagórki.

11


Baśka, klaczka zawsze skora do biegów, grzęzła w świeżym śniegu, więc jechaliśmy wolno, zanurzając się w zimową, monotonną krainę, urozmaiconą czubkami zasypanych wzniesień. Na horyzoncie majaczył biało-czarny las. – Czy ta choinka musi być duża? Nie zdążyłam odpowiedzieć. Sanki odnalazły pod śniegiem jakiś głaz, którego chyba przez złośliwość nie ominęły. Podskoczyły, wrzucając nas w głęboką zaspę, a Baśka, zadowolona, że nie musi uwzględniać widzimisię brata, zmieniła trasę na równie niewygodną, lecz samodzielnie wybraną. Do lasu brnęłam niemal wpław, a Marianek doganiał nieposłuszną kobyłkę. Po tych przygodach wycięliśmy pierwszy z brzegu świerczek, by jak najszybciej wsiąść do sanek i odpocząć. W domu było jeszcze gorzej, zimno i głodno. Choinka została wrzucona do nieopalonego, wychłodzonego pokoju. Gdy ja rozgrzewałam się w kuchni, brat zaprowadził klacz do stajni. Po powrocie, stojąc w drzwiach, zapytał: – Mała, co się gotuje na wigilię? Przymknęłam powieki i widząc świąteczny stół, zaczęłam wymieniać potrawy. Przerwał mi. – No to będą placki ziemniaczane. Zrobiłam wielkie oczy. – A jak się robi placki? – Musimy obrać ziemniaki – powiedział z przekonaniem i podał nóż. Na zydelku postawiliśmy ogromną miednicę i obieraliśmy, i obieraliśmy... Nie pamiętam, kto uznał, że dość tego obierania. Gdy zaczęło się ścieranie, zbuntowały się nawet żelazne mięśnie brata. Odsunął miednicę, umył ręce, chyba zaklął, po czym usiadł w kącie, by zebrać myśli i poszukać wyjścia z sytuacji. Tymczasem zapukał do nas wigilijny wieczór. Głodna, lecz ciekawa pierwszej gwiazdki, wyszłam do sadu. Biała, chwilami połyskująca cisza hipnotyzowała. Uszanowały ją nawet czarne, zazwyczaj przeraźliwie skrzeczące wrony, które, szukając wygodnego miejsca na gałęziach, strącały lekki, suchy śnieg. Spadające drobinki leniwy wietrzyk rozsypywał nieopodal – na krzaki agrestu lub zanosił o krok dalej, pod jabłoń. Nawet nie zauważyłam, kiedy zjawił się brat. Podał płaszcz i zarządził: – Jedziemy! Nie pytałam dokąd i po co. Urok otoczenia trzymał mnie w zachwycie jak w kleszczach. Usadowiona w saneczkach, owinięta pledem nadal podziwiałam świat, ponieważ istnienia takiego piękna dotąd nie byłam świadoma. Płozy zatarły o śnieg. Brat powoził, a ja, zapatrzona, zauważyłam, że chmury prowadzą chytrą grę z księżycem, chcąc zawładnąć całym niebem. Jechaliśmy wolno. Baśka ciągnęła saneczki poprzez pola ku kępie drzew, które ukrywały wąwóz biegnący po stromiźnie. Prowadząca tędy droga do sąsiedniej wsi miała złą sławę. W lecie nikt z niej nie korzystał, bo była pełna kamieni, a teraz zaskoczyła nas ukrytą pod śniegiem warstwą lodu. Saneczki z każdym metrem przyspieszały, poganiając konia ponad wszelką miarę. Marianek starał się zmienić tor ześlizgu, ponieważ z dużą szybkością zbliżaliśmy się do słupa sieci elektrycznej. Spinał Baśkę, szarpał w lewo, ponawiał sygnał i... nic. W taki dzień śmierć nie powinna odwiedzać ludzi. – To nie fair! – chciałam krzyknąć na pożegnanie i wtedy nasza kobyłka skoczyła w bok. Sanki jedynie otarły się o słup. Po chwili teren się wypłaszczył. Cali i uspokojeni dojeżdżaliśmy do domu przyjaciół rodziny,

12


którzy mieszkali w pobliżu jedynego w okolicy kościoła, ale widocznie tego dnia nic nie mogło być zwyczajne. Gdy chmury zdobyły przewagę nad księżycem, zabłądziliśmy. – Gdzie ten dom? – brat rozglądał się, nie dowierzając swojemu zagubieniu. – Wszystko zawiane, zasypane, ale przecież to musi być tu! Tylko gdzie się podział wysoki żywopłot? Stanęliśmy, nie wiedząc, co począć, i wtedy jak spod ziemi odezwał się głos: – Co wy robicie na dachu stodoły? Później było już tylko sympatycznie – ciepło i naprawdę wigilijnie. Gospodarze zaprosili do stołu, który oferował smakowite potrawy. Serdecznym życzeniom i rozmowom nie było końca. Od córki gospodarzy, mojej koleżanki, dostałam nawet drobny prezent. Pachniało jodłowe drzewko i palące się małe świeczki z prawdziwego wosku przymocowane do gałązek zmyślnymi uchwytami – żabkami. W świetle delikatnych płomyczków pobłyskiwały kolorowe opakowania cukierków, a nawet gwiazdki ze słomy. Wśród różnych ozdób silnym, korzennym zapachem wyróżniały się pierniczki zawieszone najniżej, by dzieci miały do nich łatwy dostęp. Tuż przed północą wyszliśmy na pasterkę. Siedziałam w ławce zapatrzona na koszyczek z figurką Dzieciątka i na ogromne papierowe anioły. Było mi wygodnie i błogo. Uznałam, że jest mi dobrze, bardzo dobrze. Anioły uśmiechały się do Jezuska i do mnie, wciąż coś śpiewały, kołysały do snu. Czasami zadźwięczały niebiańskie dzwoneczki, ale zagłuszał je chór, nucąc: lulajże, lulaj... Ktoś mnie trącił. Msza się skończyła.

13


Później było pożegnanie i sanna – powrót do domu. Przed naszym odjazdem wiatr przegonił wszystkie chmury. Pyzaty, zadowolony ze współpracy z wiatrem księżyc rozświecił się pełnym blaskiem. Z głębin nieba wyjrzały gwiazdy i pomogły okryć srebrzystą szatą przyćmione granatem pola oraz nieliczne zarośla. Marianek zasnął. Baśka, znając drogę do domu, człapała wolno i bezgłośnie. Magia... Cicha noc, święta noc... Czas kolejnego spotkania starego z nowym. Zamyślona, przegapiłam moment, w którym cisza zmieniła sukienkę.

14


Kadosz

Anna Weiss

Umysł jest swoim własnym panem i sam potrafi niebem uczynić piekło i piekłem niebo – John Milton Oto bowiem Królestwo Boże jest pośród was – Łk 17, 21b

Od kiedy Pan polubił ludzi, wszyscy polubili ich równie mocno i naturalnie. Od kiedy stał się człowiekiem, wszyscy, którzy nie wpadli na to wcześniej, jak Rafał, polubili bycie ludzkim. Nigdy tak dosłownie jak Pan, nigdy tak doskonale, ale zawsze z jakąś próbą naśladownictwa. Problemem było dobranie jakiejkolwiek płci, skoro nie posiadali żadnej, ale w myśl zasady “Nie wiesz, co zrobić – zrób to, co Pan” wszystkie dyskusje i dywagacje skończyły się na prostym przyjęciu jednej znanej wszem wobec wersji “mężów w białych szatach”, który to kolor był najprostszy do uzyskania i utrzymania, po żmudnych próbach stworzenia ludzkopodobnego wyglądu, gdy nie ma się ciała, materii, a nawet stanu skupienia. Chyba że – znów – było się Rafałem i kochało wszystkie tęczowe kolory z naciskiem na czerwień i zieleń, nie tracąc przy tym miłego uśmiechu palestyńskiego chłopaka. Metatron nie czuła się dobrze jako mężczyzna, ale w skórze kobiety było jeszcze gorzej. Wiedziała dobrze, że nie musi podążać za żadnymi modami, ale chęć upodabniania się do najbardziej kochanej osoby działała nie tylko na ludzi. Wielokrotnie przesiadywała w kościołach i kaplicach najróżniejszych obrządków. Urzekające były przedstawienia jezydów, którzy nie rozumieli nic, ale pamiętali jeszcze jej imię i nawet przedstawiali w wielu formach, w tym jako człowieka. Godzinami siedziała przed swoim wizerunkiem, przed tym marnym, nieudolnym malowidłem, dziwnie boleśnie szczęśliwa, że tak można ją ukazać. Jako człowieka, jak Pana, jak to, co Pan najbardziej kochał. Dawno już tam nie była, choć wizerunek cały czas nie zacierał się w jej umyśle i pod niematerialnymi powiekami. Przed namiastką źrenic prezentowało się za to coś innego, Ktoś inny. – Inny, inny, inny jest Pan – wołali serafini i chyba tylko oni próbowali to rozumieć. Wielka ikona Pana jako Trójcy Aniołów napełniała Metatrona namiastką szczęścia i pełnym żalu bólem. To nigdy nie miało miejsca. Nigdy. Inny, inny, inny był Pan. Spojrzenie na krucyfiks. Taki był. Metatron spuściła wzrok na swoje prawie istniejące kolana, a gdy podniosła oczy, Pan przychodził w złotym cyborium w dłoniach zamyślonego kapłana. O, tak, taki też był... Ikona jaśniała złotem. Tylko taki nie był. Nigdy. Dzień w dzień długie godziny Metatron przesiadywała przed Panem, usiłując zrozumieć, zaakceptować i pokochać swoją odrębność. Coś, co do Wcielenia było naturalne i dobre, teraz wydawało się marnością i pyłem. Na co piękno, na co wiedza, na co moc, skoro Pan wybrał cudze

15


piękno? Czy nie mógł pozostać inny, inny, inny? Tylko inny? Tysiące myśli przewijały się przez umysł Metatrona. Cały czas spędzała w tym samym miejscu – przed Panem – jak na anioła przystało, przed ikoną, którą wyobraźnia chciała wynieść do rzeczywistości. Ciągle w tej samej niematerialnej skórze, w tym samym nieistniejącym swetrze dzień i noc próbowała dostrzec jakiś sens w tym szaleństwie, dostrzegalny być może tylko z perspektywy człowieka, która aniołowi wcale się nie podobała. Nie było uwielbienia, blasku, chwały, nie było wiecznego wołania serafinów. Tęskniła – każdą drobiną esencji, każdą komórką swojego pseudociała. Ale tu Pan był również, nie mniej realny czy kochający niż w niebiańskich gloriach, więc problem był po stronie Metatrona. W związku z czym Metatron zamierzała tu siedzieć – przed Panem – aż zrozumie. – Tu jesteś! – jasny głos zawołał jej to prawie do ucha. Wzdrygnęła się w nowo wykształconym odruchu, by po chwili móc ujrzeć roześmianą twarz inkarnacji Jozjela. Uśmiechnęła się blado, odwzajemniając Jozjelowy wyszczerz. Był ledwo muśnięty kształtem, jak prześwietlony witraż, wciąż jeszcze nie do końca wyrwany z jasności Raju. Uśmiech szczęścia, uśmiech przeszłości, przenikanie sfer, które dawno nawet nie dotykały starszego z aniołów. – Jestem... Jestem przecież na swoim miejscu. Jozjel usiadła na ławce przed Metatronem, patrząc chwilę w złoto cyborium. Gdy odwróciła głowę, jej orzechowe oczy promieniały radością i spokojem. Klepnęła Metatrona w ramię. – To cały ty, Metatronie. Zakochany do reszty, całe dnie z Panem, już nawet świata poza Nim nie widzisz. Opuścić Niebiosa, by siedzieć w tej marnej kapliczce, nie widząc nikogo oprócz Pana – cały ty... Wszyscy wiedzieliśmy, że znajdziesz jakiś sposób, coś szczególnego, by przewyższyć nas w miłości. I oto siedzisz tu odosobniony, równie piękny jak ludzcy mistycy, jedyny z nas zdolny do takiego wyrzeczenia. Na pewno rozmawiacie teraz cały czas, tylko we dwóch, Metatron i Pan... Wylewane szeroko zdania anioła zataczały kręgi, jasne spirale, nienaturalne dla ludzkich słów. – Nie – szepnęła cicho starsza, przerywając monolog Jozjela. Chwilowo nazwałaby go Jazgotel. “Równie piękny jak ludzie”, wyrwane z kontekstu, obijało się jej o uszy. “Równie piękny”. Musiała tu wytrwać. Musiała być równie piękna, dla Pana. Musiała wytrzymać. – Co “nie”? – spytała wytrącona ze słowotoku Jozjel. – Nie rozmawiamy... Ja mówię, On tylko na mnie patrzy. Wstyd, coś niezrozumiałego – nie słyszeć tego głosu, którym rozbrzmiewały Niebiosa. – Ale odwiedza cię, prawda? Wiesz, że z tobą jest? Kolejne głupie pytanie. – Pan? Dawno Go u mnie nie było... – Dawno Go nie widziałeś? – Widzę przecież cały czas... – Machnęła dłonią w kierunku cyborium. – Ale nie było Go... Jozjel pokręciła głową. – Nie rozumiem, ale może po prostu rozumiesz więcej; więcej, niż ja mogę znieść. Może to dlatego. Mam z Nim kontakt cały czas, więc zapewniam cię, On cały czas woła... Metatron przytaknęła, nie odzywając się słowem. Naturalnie Jozjel zaczęła mówić dalej, tłumaczyć jej nieustannie, ile się dało, tak jak nieustannie pocieszali Pana w tych wszystkich gorzkich chwilach.

16


Dotknęła jej warkocza, ciemnego i szorstkiego, z mocno kręconych włosów, który przewieszał się przez ramię Metatrona, spadając aż na podołek. Miał fakturę, giętkość, ciężar prawdziwych splecionych ciasno loków, jakich mężczyzna o wyglądzie przyjętym przez starszego anioła mógłby się dorobić w tym właśnie wieku. Był idealny. Był jakby z materii. – Jesteś tyle doskonalszy ode mnie – szepnęła – i tyle bardziej ludzki. Może to dar? Może zabrnąłeś już tak daleko? Spojrzenia – szare i brązowe – skrzyżowały się na moment. Ileż miłości w tych młodych oczach, ileż troski o mężczyznę w szerokim białym swetrze, słuchającego bez wtrącania się i bez woli rozumienia czegokolwiek. Dwie wąskie ręce ujęły jego twarz w jednym z gestów, których ludzie wstydzili się od dawna. – Może czujesz to, co Pan? Albo to, co Jego ludzie? Może aż tyle otrzymałeś z upodobnienia? Młodsza najwyraźniej wierzyła w to coraz mocniej. Przechyliła się przez oparcie ławki, by objąć ramionami Metatrona. W ich sferach czułość zawsze była na miejscu. Naturalnym odruchem wydało się odwzajemnienie uścisku Jozjela, zanurzenie w jej potarganych, półmaterialnych włosach, mimowolne otarcie o kłujący od trzydniowego zarostu podbródek. – Jesteś dla mnie piękny. Kocham cię, Metatronie. I nasz Pan kocha cię bardzo. Wiedziała. Zawsze wiedziała, przy tysięcznych deklaracjach zawsze wiedziała, że tak rzeczywiście jest. Sam ten fakt utrzymywał jej życie, jej istnienie. Ale pomimo tysiąc pierwszego zapewnienia, nie bolało mniej, nie było mniej samotnie. Wciąż bolało za bardzo. – Też cię kocham – odpowiedziała jak zawsze. – No – skomentowała Jozjel, odsuwając się z szerokim uśmiechem – to wszystko w porządku. Jesteś wspaniały i tego się trzymaj. Idę, bo wzywają. Metatron pokiwała głową. Kroki Jozjela oddaliły się powoli, w drzwiach jeszcze raz krzyknęła: “Wspaniały jesteś, pamiętaj” i odeszła jak najbardziej po ludzku i na własnych nogach. – A mnie nie wzywasz? – szepnęła Metatron w stronę cyborium ukrytego w złocie i rozświetleniu ołtarza. – Nie chcesz mnie wezwać? Był tam, tak bezsprzecznie jak zawsze, wpatrujący się z tą uważną miłością; tyle lepszą od anielskiej – to Metatron zawsze umiała rozpoznać. Ale milczał. Dnie i noce milczał, nie odpowiadając na żadne pytanie. Myśl uciekła do Jozjela, która zawsze miała swoją odpowiedź, swoje potwierdzenie, swoje zapewnienia od Pana. Czyli Niebo istniało, tuż obok. Niebo istniało tutaj. Jozjel przebywała w nim cały czas, a Metatronowi pozostawało cieszyć się jej szczęściem, co zresztą czyniła – bezwiednie, z wrodzoną umiejętnością. Splotła ręce w modlitewnym geście i oparła je na miejscu, którego dotykała młodsza, by móc ją objąć. Po drugiej stronie ławki, po drugiej stronie braterskiego uścisku ogromna cisza w umyśle Metatrona przypominała jej o istnieniu piekła.

17


Z notatnika wiejskiego reportera: Dziadek Józef Artur Wodarski Dziadek Józef mieszkał w naszej wsi od niepamiętnych czasów. Na pytanie „od kiedy” odpowiadał: – A żebym, synek, nie skłamał, nie pamiętam. Zima wtedy była, i to nie taka jak teraz, tylko prawdziwa. Śnieg sięgał po pachy i żeby przez niego przejść, trza było deski do butów przywiązać. Pamiętam, jak szliśmy cały dzień przez las; ojciec wytyczał kierunek, patrząc na drzewa, szepcząc jakieś zaklęcia, jakby dogadywał się z diabłem, w którą stronę ma iść. Cały dobytek ojciec mój Bronisław ciągnął na saniach. Kury tam były, dwie kaczki i kogut hardy tak bardzo, że lisy bały się podchodzić blisko. Za saniami, przywiązana sznurkiem, szła krowa Duśka, największa pociecha naszej rodziny. Ojciec zajął pierwszy dom na skraju wioski. Dom nie był piękny i wyglądał gorzej od pozostałych, ale ojciec miał swoją filozofię i tak mówił do matki: – Anielka, jak przyjdzie znowu uciekać, to nie będzie żal tego porzucać. Do lasu też stąd blisko, więc ukryć się będzie łatwiej. Tak sobie mój ojciec wymyślił i tak stanęło, bo słowo ojca było święte. Nasz dom nie był może najpiękniejszy, ale za to dwupiętrowy. Mnie umieszczono na piętrze, w ciemnym pokoju, którego okna wychodziły na las. Strasznie się bałem tej pierwszej nocy, ale kiedy matka rozpaliła pod kuchnią, w domu zrobiło się ciepło i zmęczenie natychmiast wzięło górę nad strachem – zasnąłem. Nad ranem obudził mnie krzyk matki. – Bronek, Duśka zniknęła! I w jej głosie brzmiała prawdziwa rozpacz, bo Duśka dawała dużo pysznego mleka, a to, w tamtych powojennych czasach, był prawdziwy rarytas. Ojciec zerwał się na równe nogi, narzucił na siebie kożuch, na nogi walonki, które kiedyś zdjął z martwego ruskiego sołdata, i wyszedł na podwórze. Ciemno jeszcze było, więc z nosem przy ziemi wypatrywał krowich śladów, a kiedy już na nie trafił, ruszył niczym pies gończy. Brnął w śniegu tak długo, aż trop się urwał. Kiedy wrócił do domu, kożuch był cały mokry, a z jego brody zwisały sople lodu. Moja siostra Zosia, czteroletni szkrab, usiadła mu na kolana i dawaj go łapać za te sople. – Ale ślicne – sepleniła po dziecinnemu, a ojciec, mimo groźnej miny, pozwalał jej na harce ze swoją brodą. Po chwili jednak zdjął ją z kolan i poszedł do sieni. Tam z przepastnej skrzyni, którą odziedziczył po swoim ojcu, a która przeszła z nami przez pół świata, wyjął niemieckiego mausera. – Rany boskie, Bronek! Co ty chcesz zrobić? – zawołała z trwogą matka. Ojciec, nic sobie nie robiąc z jej lamentów, załadował broń, przerzucił przez ramię i wyszedł z domu, a na odchodnym odwrócił się i spokojnym, ale twardym głosem powiedział:

18


– Nikt nas, Anielka, okradać nie będzie. Bez Duśki nie przeżyjemy. Idę odebrać, co swoje. I tyleśmy go widzieli. Podbiegłem do oszronionego okna i patrzyłem, jak ojciec brnie w śniegu i coraz bardziej oddala się od domu. Matka opadła na stołek, który stał przy piecu, i schowała twarz w dłoniach. Minęło południe, a ojca nie było widać. Korciło mnie, żeby za nim pójść, ale matka jakby wyczuła, co zamierzam, bo ciągle wynajdowała mi jakieś zajęcie, byleby tylko mieć mnie na oku. Wtem drzwi otworzyły się z hukiem i w progu stanął ojciec. Ledwiem go rozpoznał, bo jego twarz utonęła w parze wylatującej… z końskiego pyska. Koń stał tuż za ojcem i próbował wsadzić łeb do środka izby, ale ojciec pociągnął za uzdę i zwierzę przestało był ciekawskie. – Aniela – rzekł ojciec uroczyście, ale jakimś dziwnym, zmienionym głosem. – Kunia przyprowadziłem. I uśmiechnął się szeroko, aż jego oszronione wąsy uniosły się do góry. Matka stała ze ścierką w dłoni. Podparła się pod boki i tonem niby zwyczajnym, ale takim, od którego mnie zmroziło, zapytała: – A Duśka gdzie? Ojciec uśmiechnął się jeszcze szczerzej i, wypuszczając z siebie powietrze, odpowiedział: – Też jest. A potem, tak jak stał, runął na posadzkę. Matka podbiegła do ojca, nachyliła się, żeby mu pomóc, ale nagle coś ją wyprostowało i wycedziła przez zęby: – Pijanyś? Ojciec z pozycji leżącej spojrzał na nią jednym okiem i, nadal się uśmiechając, potwierdził: – Pijanym. A potem położył sobie rękę pod głowę i po chwili przez chałupę przeszło miarowe dudnienie; ojciec spał, a chrapanie niosło się po okolicy niczym jednostajny szum kolei szynowej. – Józiek! – krzyknęła matka. – Bierz konia i do obory. Podbiegłem do drzwi, chwyciłem za uzdę i pociągnąłem konia za sobą. Piękny to był koń; grzywę miał długą i wyczesaną, ogon do samej ziemi, uszy wysoko postawione, a w oczach widać było radość, o ile radość da się z oczu końskich wyczytać. Pokochałem to zwierzę od pierwszej chwili i ono chyba też mnie polubiło, bo gdy prowadziłem je do stajni, delikatnie skubało mnie chrapami w tyłek. Wprowadziłem konia i podrzuciłem siana, które zalegało w kącie. Chwilę postałem, patrząc, jak pałaszuje, klepnąłem go delikatnie po pysku i wyszedłem. Tymczasem w chałupie matka próbowała rozmówić się z mężem. Ojciec siedział teraz na stołku niedaleko pieca i popijał wielkimi haustami wodę z dzbanka. Kiedy skończył, obtarł rękawem wąsy z resztek płynu i powiedział: – Duśka już do nas nie wróci. Mimo ciepła bijącego od pieca w chacie powiało chłodem. Co ja gadam, synek, mróz przeszedł przez dom taki, jakby w niej nigdy nie palono, a drzwi otwarte były całą zimę. Matka zerwała się na równe nogi. – Jak to, Bronek?! – krzyknęła. – Cicho, matka, cicho – uspokoił ją ojciec i rozpoczął opowieść. – Kiedym wyszedł z domu, odnalazłem ślady Duśki na śniegu. Szedłem tak długo, aż trop

19


się urwał. Kręciłem się wkoło, jakby mnie giez uciął w… – W tym momencie matka spojrzała na niego groźnie i porozumiewawczo wskazała na mnie głową. – No, w tyłek, oczywiście – kontynuował ojciec. – Po jakimś czasie wszedłem do wsi. Oj, Aniela! Piękna ta nasza wieś! Kościół, karczma i ludzie dobrzy, uczciwi i chętni do pomocy. Wszedłem do knajpy i od razu zwrócono na mnie uwagę, bo po chwili wszyscy umilkli i patrzyli z zaciekawieniem, ale i z odrobiną niechęci, jak to w stosunku do nowych bywa. – Ktoś mi ukradł krowę – powiedziałem głośno. Spod okna podniósł się chłop tak wielki, że głową prawie sięgał sufitu. „Marny mój los” – pomyślałem, ale stałem w miejscu niczym przybity do podłogi. Wszystkie oczy zwróciły się w stronę potężnego mężczyzny, a ten, patrząc na mnie, rzekł nad wyraz spokojnym głosem: – U nas nie ma złodziei. – Ale mnie krowa zniknęła – powiedziałem z naciskiem. – Krowa nie igła. Znajdzie się na pewno – filozoficznie odrzekł wielkolud. – Chodź, pan – powiedział i sam ruszył do wyjścia. Nie próbowałem dyskutować i poszedłem w ślad za nim. – A wy dokąd? – zapytał ostrym tonem olbrzym, widząc, że reszta gości również szykuje się do wyjścia. Nikt nie odpowiedział. Nieznajomy pokręcił głową, rozejrzał się po knajpie i już wiadomo było, że nikt nie śmie za nami ruszyć. Na dworze nachylił się do mnie i rzekł: – Wasza krowa jest u mnie. Zmroziło mnie. Wykonałem gest, jakbym chciał zdjąć mausera, ale nieznajomy spojrzał groźnie i twardo powiedział: – Nie ukradłem waszej krowy, tylko ją... adoptowałem. – Jak to „adoptowałem”? – zapytałem zdziwiony. – A tak to i już – odpowiedział krótko i rzucił: – Idziemy. Szliśmy chwilę w milczeniu, a ja zastanawiałem się, co będzie dalej. „Ubije mnie gdzieś pod lasem i wilkom podrzuci” – tak sobie myślałem i w duchu zacząłem odmawiać zdrowaśki, kiedy nieznajomy odezwał się znowu. – Motyl jestem. Heniek Motyl – przedstawił się. „Ot, pewnie po to, bym wiedział, kto mnie do świętego Piotra odesłał” – pomyślałem, ale odrzekłem: – A ja Bronek. Bronek Włodarz. I na tym skończyły się konwenanse. Szliśmy dalej, aż dotarliśmy do dużej chałupy. Motyl otworzył bramę i wpuścił mnie na podwórko. Po chwili otworzył drzwi domu i stanęliśmy w sieni. Z kuchni buchnęło ciepło od buzującego ognia. – Siadaj, Bronek – powiedział Motyl głosem nieznoszącym sprzeciwu. – Dzieciaki! – krzyknął tak, że szyby zadrżały w oknach. Przez moment w chałupie trwała cisza. Tylko pokrywka podskakiwała na garnku, który stał na rozgrzanym piecu. Nagle w sąsiednim pomieszczeniu rozległ się tumult, i to taki, jak gdyby sto koni wypuszczono z zagrody prosto na pastwiska pełne świeżej trawy. Drzwi otworzyły się z hukiem i do kuchni wtargnęło tornado w postaci ósemki dzieci. Gdy dostrzegły ojca, zamilkły, jakby ktoś głos im wyłączył, a potem, patrząc na mnie, chórem zawołały: dzień dobry!

20


Motyl, zadowolony, rozparł się na zydelku, a ja, z kolei zaskoczony, wystękałem: dobry – bo widok tej gromadki odjął mi mowę. – To moje dzieciaki – rzekł gospodarz. – Twoja krowa bardzo nam dzisiaj pomogła. Gdy zauważył, że próbuję się odezwać, pomachał ręką i kontynuował: – Po północy chrust zbierałem w lesie, żeby rano do pieca było co wrzucić. Brnę w śniegu, sanie ciągnie mój kary i nagle słyszę muczenie. Cholera, myślę, ki diabeł, krowa w lesie czy jakiś zwierz tak wyje? Idę więc dalej za głosem. Dochodzę do zabudowań, w których nikt nie mieszka, bo jeszcze nie wiedziałem, że wy już zajęliście tę chatę i… – Opowieść przerwało wejście kobiety. – A ty, Heniek, gdzie się włóczył? – zapytała gniewnie. Potem mnie dostrzegła i spąsowiała na twarzy. – Pochwalony – powiedziałem. A ona skinęła głową. Brzuch miała wielgachny i widać było, że niedługo Motylom przybędzie jeszcze jedna gęba do karmienia. – Hela, to pan Bronek Włodarz. Krowa jest jego. Kobieta spojrzała na mnie przestraszona. – Ale my nie ukradli – zapewniła. – Spokojnie, Hela. Bronek już wie. Podasz coś do wypicia i przegryzienia? – przymilnie poprosił Motyl. Kobieta skinęła głową. Spojrzała na gromadkę dzieci i wykrzyknęła: – A wy tu czego? Sio do pokoju. Dzieciaki jak jeden mąż rzuciły się do drzwi. Po chwili za nimi zniknęła też Hela Motylowa. – No, więc jak mówiłem, usłyszałem muczenie – kontynuował Motyl. – Podchodzę bliżej, otwieram drzwi obórki i zdębiałem, gdy zobaczyłem krowę. Potem przyszła radość, bo z mlekiem u nas krucho, a widziałeś, ile u mnie tego drobiazgu. Pokiwałem głową na znak, że rozumiem. Motyl kontynuował. – Pomyślałem, że uchowała się, gdy uciekali Niemcy, i teraz biedna muczy, bo nie ma kto jej wydoić. Wziąłem postronek, przywiązałem krowę do sań, które ciągnął kary, i wróciłem do domu, i powiem ci, Bronek, że dawno tyle radosnego śmiechu u nas nie było. Hela nadoiła dwa wiaderka i każdy mógł się napić do woli. O, tu jest jeszcze kaneczka – wskazał palcem. W tym momencie weszła Hela Motylowa. Na stole postawiła dwie butelki samogonu, dwie potężne pajdy chleba i grube na trzy palce kawałki solonej słoniny… – Dalej nie musisz opowiadać – raptem przerwała ojcu matka, pokazując oczami na mnie. Tato uśmiechnął się pod wąsem. – Racja, Aniela, racja – pokiwał głową. – W każdym razie tak my uradzili we dwójkę z Motylem: Duśka zostanie u niego, a my będziemy dostawać mleko dla dzieciaków i śmietanę. W zamian mamy konia, którego od czasu do czasu będziem im pożyczać – zakończył ojciec. Matka patrzyła na niego uważnie, ale głos ojca był pewny i nie czuć w nim było wahania. Ani tym bardziej pytania o zgodę. Już postanowił, że tak właśnie będzie. – Dobrze, Bronek, zrobiłeś. Niech dzieci piją mleko na zdrowie – powiedziała i wyszła z kuchni. A ojciec siedział na zydelku i uśmiechał się szeroko do siebie. Potem spojrzał na mnie i powiedział coś, co zapadło mi w pamięć na zawsze. – Pamiętaj, Józuś, że w życiu trzeba sobie pomagać. I choćby ci się wydawało, że sam sobie od gęby odbierasz, że krzywdzisz siebie i swoją rodzinę, miej na względzie innych, bo oni mogą

21


mieć znacznie gorzej od ciebie. – Zapamiętam, tatulo – odpowiedziałem, zdając sobie sprawę, że ten na co dzień srogi chłop, twardy niczym akacjowy klocek, ma jednak dobre serce. Ojciec wyjął fajkę, nabił tytoniem i, bujając się na stołku, pykał z niej, aż zmęczony zasnął. – To ta fajka, synek – powiedział dziadek Józef, wyjmując ją z ust. – Niewiele mi po ojcu zostało – rzekł w zamyśleniu – ale mam tę fajkę, którą on sam dostał od swego ojca, i mam tę zasadę, którą mi wtedy przekazał. I powiem ci, synek, że niewiele czasu było potrzeba, bym się przekonał, jak mądra to była rada… I tak, siedząc przy piecu, obaj wpadliśmy w zadumę. Po chwili dziadek Józef spał, a ja cichutko wyszedłem z izby. Na odchodne odwróciłem się, żeby sprawdzić, czy na pewno śpi i że nic mu nie jest, ale kłęby dymu, które otaczały go niczym aureola, rozproszyły moje wątpliwości.

22


Księgarnia

Inesa Kruszka

Nie chcę na końcu życia odkryć, że przeżyłam tylko jego długość. Chcę przeżyć także jego wielkość. Diane Ackerman Wnętrze przypominało trzewia wielkiego przeżuwacza. Zaglądający tu popołudniami klienci różnili się od tych, którzy przychodzili rano, po otwarciu. Sabina nie potrafiła powiedzieć, na czym dokładnie polegała różnica, ale ją czuła. Sama odwiedzała to miejsce właśnie wieczorami, niedługo przed zamknięciem. Była to pora, kiedy sklep oddychał wolniej, może ze zmęczenia, a w powietrzu unosił się zapach, jakby przeglądane od kilku godzin woluminy wydzielały woń ogrodów uśpionych między kartkami papieru. Nikt o tym nie mówił, ale przychodziło się tutaj po wolność, tak przynajmniej odczuwała Sabina, która traciła w tym miejscu poczucie czasu. A było ono szczególne, bo księgarnia zajmowała kilkupiętrowy budynek z witrażami w oknach i dużym świetlikiem w suficie widocznym z parteru. Fotele ustawione dyskretnie w miejscach, gdzie nikt nie potrąci zaczytanych, kuszące zapachem słodkiej wanilii kawiarenki na piętrach i ciszą na granicy z muzyką, jaką może tworzyć drgające nieuchwytnymi oddechami powietrze. Jeżeli realizowały się tu zamierzenia marketingu, to również i marzenia klientów. Księgarnia “Na górce” była innym światem – takim pomiędzy dobrą powieścią a filmem ze szczęśliwym zakończeniem. Gdyby ktoś chciał doszukać się w Sabinie romantyczki i marzycielki, przyszłoby mu to z łatwością, a jeśli osóbki konkretnej i zasadniczej, to też nie miałby kłopotu. Była jak księżyc o dwóch stronach, a jednak zawsze ta sama. Nawet jej imię, które dostała po cioci, wydawało się zarówno gładkie, jak i drapieżne. – Przepraszam, czy mogłabyś... Ojej, mogłaby pani przez chwilę potrzymać Badiego? – Mężczyzna ubrany w sztruksową marynarkę próbował jej wręczyć maleńkiego yorka. Dziewczyna odruchowo wyciągnęła ręce i poczuła mocny zapach męskich perfum. Psiak polizał ją po policzku, co raczej nie jest cechą nieufnych osobników tej rasy, i przypatrywał się swojemu panu. – Na ogół zastawiam go w samochodzie z kierowcą, ale tym razem jestem sam. Tu zaś nie mają nic przeciwko takim zwierzakom. Nie wiem, czy widziała pani tę blondynkę z kotem. – Tak – odpowiedziała Sabina, z zaciekawieniem przyglądając się nerwowym poszukiwaniom nieznajomego pod jednym z regałów. – Czy coś pan zgubił? – zapytała nieśmiało, oddzielając wymawiane słowa. – Jeśli powiem, że to kluczyk od sejfu, uwierzy pani? – Dlaczego mam nie uwierzyć? W tym miejscu dzieją się dziwne rzeczy... Nie zauważył pan,

23


że tu nie ma zwyczajnych ludzi? – A więc i pani tak myśli! – zawołał z radością, w tym samym momencie uderzając się o półkę sąsiedniego regału. – Niech pan będzie ostrożny, można zrobić sobie krzywdę! – Sabina wypuściła Badiego i sprawnie podtrzymała chwiejącego się mężczyznę. – Proszę usiąść – pokazała stojący obok fotel. – Przepraszam panią za kłopot... – Nagle na jego twarzy pojawiło się zaciekawienie, a dziewczyna zobaczyła, jak w uchylonych drzwiach mignął ogon yorka. – Ojej, przepraszam, zaraz go poszukam! – Szybko pobiegła w kierunku wyjścia i za chwilę znalazła się na ulicy. Badi zaraz za rogiem obszczekiwał gołębie, którym ktoś sypał ziarno. Miejskie ptaki nie przejmowały się piskliwym ujadaniem, bo wieczorna ulica przyzwyczaiła je do hałasu i dziwnych odgłosów. Dziewczyna zawołała psa. Przybiegł, szczerząc figlarnie ząbki. – I czy ty jesteś mądry? No powiedz sam! Pies nie odpowiedział, co nie jest dziwne, bo chyba nie było znanej powieści o gadającym yorku. Sabina zastanowiła się przez chwilę, czy zna jakąś, ale nie przypomniała sobie żadnej konkretnej. Kreskówki, komiksy, może jakiś film? Ostatnio wciąż przywoływała sytuacje opisywane w książkach. Wszystko, co się wydarzało, mieściło w sobie schematy, były jak bariera, poza którą nie można przeniknąć. W głowie powstawały prototypy chwil stających się rzeczywistością. – Już zamknięte, zapraszamy jutro! – Strażnik przy drzwiach księgarni uśmiechał się do Sabiny, a może to jej widok spowodował chwilową radość, bo wyglądała dziwnie z Badim na rękach i haftowaną wielką torbą na ramieniu. – Ale ja chciałam oddać psa! – Wszyscy już wyszli, nikogo nie ma. A zapewniam, że sprawdzamy dokładnie, poza tym są kamery. – Mówiąc o kamerach, znów się uśmiechnął, tym razem z dumą. – Sabina przyniosła pieska! – Dominik skakał wokół Julki, która po chwili dołączyła do brata, krzycząc znacznie głośniej. – Cicho, uspokójcie się, pies nie jest mój, muszę go oddać! – Chciała uciszyć rodzeństwo, aby nie obudzić śpiącego już o tej porze ojca. Niestety, było za późno. Pan Tomasz wyszedł z salonu z rozczochranymi brwiami i patrzył na córkę pytająco. – Zajrzałam do was tylko na chwilę, chciałam pożyczyć... – nie miała żadnego pomysłu, a nagle zabrakło jej odwagi powiedzieć, że myślała o przechowaniu psa – drabinkę, tę z biblioteki... – szybko dokończyła zdanie. – Weź ją, chyba że ci jutro podrzucę. – Tak, dziękuję, świetnie! – Sabina obdarowała wszystkich buziakami i wyszła. – Co teraz zrobimy? Pokaż obróżkę, tam coś powinno być napisane... Wewnątrz skórzanego serduszka, na równo złożonej karteczce widniał napis: “Proszę pamiętać, że nie lubi brokułów!”. Kot sąsiadki wylegiwał się na balkonie w kwiatkach, które Sabina próbowała bezskutecznie pielęgnować. Nie rosły i nie było na nie sposobu. – Zmykaj stąd prędko, bo... – W tej samej chwili podleciał Badi i zaczął radośnie merdać ogonem. Kot się przeciągnął i otarł o psa, prężąc ogon.

24


– No i masz, starzy przyjaciele, pewnie z tej samej bajki! Zostańcie tu, zajrzę do kuchni. – Absurd! Gdzie jesteś? – Głos z sąsiedniego balkonu brzmiał śpiewnym altem. Sabina wyjrzała i po raz pierwszy zobaczyła sąsiadkę, która wprowadziła się miesiąc temu. – Dobry wieczór – powiedziała nieśmiało i miała wrażenie, że skądś już zna stojącą naprzeciwko kobietę. – Dobry wieczór! – odpowiedziała, znów tym samym altem. – Przepraszam, czy to panią widziałam dziś w księgarni “Na górce”? – Tak, byliśmy tam z Absurdem, to niezwykłe miejsce, jedyne w tym mieście, gdzie podają tak pyszną kawę. – Mrugnęła porozumiewawczo. Po chwili dodała: – Proszę pamiętać, że Badi nie lubi brokułów... – I znikła, zamykając balkon. Tej nocy Sabinie śniły się afrykańskie dzieci biegające boso za czerwoną piłką. Rano słońce wdarło się przez niezasłonięte okno jak intruz. Badi, który łapał na parapecie muchę, nawet nie spojrzał na dziewczynę. – Jednak to prawda, jesteś tu! – powiedziała do zwierzaka i owinąwszy się szlafrokiem, poszła do łazienki. Dyrektor patrzył na milczącą Sabinę i cierpliwie czekał, aż wyjdzie z gabinetu. I tak uważał, że osobiste poinformowanie o redukcji kadr jest dużą uprzejmością z jego strony. “Młoda i zdolna – pomyślał. – Dostanie dobre referencje. Coś znajdzie”. – Co się stało? – spytała sąsiadka, która wyrosła jak spod ziemi. – Nie, nic takiego. Zostałam bez pracy. – Sabina odpowiedziała spokojnie, jakby mówiła o lekkim zdarciu naskórka przy otwieraniu konserwy. – Młoda jesteś, nigdy nikomu nie było lekko, a żadna warstwa nie jest pełna, w każdej czegoś brakuje, za to wszystkie razem są cudem... Dziewczyna nie miała pojęcia, o czym mówi sąsiadka, postanowiła więc uznać ją za trochę dziwną, starszą panią. – Jestem Eleonora, mówmy sobie po imieniu, Sabinko – tą propozycją przerwała monolog o warstwach i całości. – Zna pani... znasz moje imię? – poprawiła się dziewczyna. – Oczywiście! Przecież jesteśmy sąsiadkami. – Mówiąc to, kobieta spojrzała na jej ręce. Zakryte długimi rękawami sukienki, wydały się znacznie starsze od ich właścicielki. – Zapraszam cię na herbatę! Propozycja wydała się Sabinie na tyle szczera, że już po chwili siedziały na balkonie przy małym stoliczku, przykrytym ręcznie dzierganą serwetą w kolorze kasztanów. Zielone filiżanki z białym brzegiem i czajniczek od kompletu utworzyły widok, który chciałoby się utrwalić na obrazku. Dopiero teraz dziewczyna zauważyła, że sukienka, w którą była ubrana Eleonora, jest tą samą, co poprzedniego wieczoru, tylko... odwróconą na drugą stronę! Nie założoną odwrotnie, bo ona miała dwie różne strony, jak dzień i noc. Wczorajsza ciemna warstwa była teraz spodem, a na wierzchu znalazła się łąka z makami. “Piękny materiał” – pomyślała, a w głowie, jedna po drugiej, pojawiały się metafory opisujące znane przeciwieństwa, zaczynając od dobra i zła przez biel i czerń do delikatności z szorstkością. Zamyśliła się i dopiero głos Eleonory, dobiegający z pokoju, ściągnął ją do rzeczywistego

25


świata. – Pozwól do mnie na chwilę, chcę ci coś pokazać! W salonie stał biały fortepian. Eleonora otworzyła instrument i Sabina ze zdziwieniem zobaczyła czarne wnętrze. – Chciałabyś na nim zagrać? Jest stary i bardzo dobry! – Przepraszam, nie gram, nawet chyba nie mam słuchu, przykro mi. Chociaż... zawsze chciałam. – Spróbuj przynajmniej dotknąć... - Eleonora wzięła rękę dziewczyny i delikatnie położyła na klawiaturze. Sabina wcisnęła dwa klawisze, później kolejne i następne... Dźwięki brzmiały przyjemnie dla uszu, składały się w dialogi, zawieszały w harmonijną całość. Powietrze pod sufitem zaczęło falować, pokój zgarniał światło i wypuszczał niczym mydlane, kolorowe bańki... Dziewczyna czuła, jak dźwięki instrumentu przechodzą przez ciało, miała wrażenie, że mdleje. – Przepraszam, słabo mi, dziś przez ten stres nic nie jadłam... – nie skończyła. Dywan w salonie był miękki jak soczyste trawy. Eleonora wachlowała ją japońskim wachlarzem i uśmiechała się ciepło. – Widzisz, potrafisz zagrać, to tylko kwestia instrumentu i odwagi. Wszystkie warstwy pasują jak dobrze dopasowane klocki, każdy ustawia je po swojemu, ale kiedy się przyjrzysz, znajdziesz wszędzie te same elementy. Widziałam, jak wczoraj w księgarni wybierałaś książki. Ty o tym wiesz, prawda? Już dawno zauważyłaś, że każda z nich jest w istocie taka sama. Rozsypuje się słowa i sensy, aby składać marzenia, odpowiadać na pytania o szczęście. Tylko wciąż szukasz czegoś więcej. Chodź, wypijemy naszą herbatę! Czajniczek na stoliku nie ostygł, lekko dotykany płomieniem z podgrzewacza. Eleonora przyniosła talerzyk ciastek. – Te z brzegu są z wróżbą! – dodała, mrugając do dziewczyny. Znów przez całą noc śniły się Sabinie afrykańskie dzieci. Tym razem to ona grała z nimi czerwoną piłką. Rano nie musiała się śpieszyć do pracy. Włączyła komputer i odebrała pocztę. Przez kilka dni przyszło dużo reklam i już je miała skasować, kiedy jedna zwróciła jej uwagę: “Projekt Afryka – wszystko o misjach”. Biuro znajdowało się na czternastym piętrze przedwojennego wieżowca. Winda w starym stylu lekko stukała, a Sabinie wydawało się, że mruczy jak lwica. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie w odbiciu lustra. – Proszę tutaj poczekać. – Sympatyczna sekretarka wskazała miejsce przed gabinetem. – Pani Renato, czy mógłbym prosić o połączenie z firmą, która obiecała sfinansować nam szczepionki... – W tej chwili dyrektor zobaczył Sabinę i uśmiechnął się, jakby od dawna się jej spodziewał. – To pan? – Sabina podskoczyła na krześle i zaraz wstała. – Szukałam pana, chciałam oddać Badiego, nic mu nie jest! – Wiem, przerwał jej spokojnym głosem. – Przeznaczenie ma na niego oko. Chyba się zaprzyjaźniłyście? Mówiła, że jesteś dobrą sąsiadką!

26


Lista spraw, które Sabina miała załatwić przed wyjazdem, wymagała czasu. Ku jej zdziwieniu ojciec nie był przeciwny, a nawet pochwalił ją za odwagę. Opowiadał o pradziadku, który w latach dwudziestych podróżował w Andy. Album z jego zdjęciami i książkę, którą napisał przed samym wybuchem wojny, trzymał w sejfie domowej biblioteki. – Chodź, obejrzymy pamiątki dziadka Leona, tylko... Zaraz, nie widziałaś kluczyka od sejfu? – Ojciec był wyraźnie zdenerwowany. Na to wbiegł Dominik z Julką, wyrywając sobie Badiego. I wtedy Sabina zobaczyła, że Badi uśmiecha się jakoś dziwnie. – Ty nicponiu, oddawaj kluczyk! – Yorkowi tylko ogon mignął w otwartych drzwiach. – Ucieknie! Trzeba go gonić! – zawołał ojciec. – Nie ma potrzeby, Przeznaczenie się nim zajmie, tak mi powiedział Los! – tłumaczyła spokojnie Sabina, chociaż wiedziała, że i tak nikt nic nie zrozumie. – Jeszcze masz to ciasteczko z wróżbą? – Przyjaciel siedział w kuchni z Sabiną, która opowiadała całą historię. – Mam, czeka na mój powrót, muszę wiedzieć, co robić dalej. – A będziesz przychodzić do naszej księgarni “Na górce”, kiedy wyjadę? – Będę, a jak spotkam Badiego... Wiesz, chciałbym go spotkać! Czytelniku, nie pytaj o zakończenie – to, co przeczytałeś, wciąż trwa. Jeśli usłyszysz szczekanie pod drzwiami, wyjrzyj przez wizjer...

27


Historia wigilijna

Dominik Gac Tego roku święta Bożego Narodzenia miały wyglądać jak z obrazka. Ziemia przystrojona grubymi wałami śniegu, drzewa obsypane puchem jak choinkową watą. Słońce, korzystając z danego przez naturę czasu, zapalało jasność bieli wypełniającej rozległe przestrzenie, po zmierzchu oddając płótno krajobrazu we władanie księżycowi i gwiazdom. Niby naszkicowana ołówkiem i pomalowana farbami ilustracja prezentowała się również stacja kolejowa w Olesiu. Gdyby nie wysiłki starego, posiwiałego już pracownika utonęłaby pod białą mogiłą delikatnego puchu. Samotny, pozbawiony rodziny dróżnik codziennie odśnieżał peron, zamiatał plac przed wejściem do budynku i z nostalgią wpatrywał się w nadjeżdżające pociągi, z których wyłaniały się pojedyncze ludzkie kształty. W godzinach popołudniowych tego wyjątkowego grudniowego dnia ze zgrzytem hamulców nadjechał ekspres ze Stolicy. Z zatłoczonych wagonów wysypywały się powoli torby, tobołki i walizki, za nimi wychodzili spoceni i zmęczeni ściskiem podróżni. – Wracają do dom na Wigilię – pomyślał dróżnik. Wraz z nadejściem ludzi zakotłowało się na przylegającym do stacji placu. Parobkowie wespół z gospodarzami solidarnie poprawiali uprzęże przy saniach, wyglądając i nawołując znajomych oraz krewnych. Uwagę starszego mężczyzny przykuł jednak inny obraz. Jako jeden z ostatnich pociąg opuścił młody mężczyzna, ubrany w cienki, zdecydowanie zbyt chłodny jak na tę porę roku płaszcz. Kolejarz, przyglądając się z uwagą, usiłował przypomnieć sobie jego imię, był bowiem przekonany, że jest to jeden z mieszkańców leżącej opodal wsi Brzozówka, z której sam pochodził. Młodzieniec był wysoki, trzymał się prosto, sprawiając wrażenie pewnego siebie, w ręce dzierżył zniszczoną skórzaną walizkę. Jego postawa w widoczny sposób kontrastowała z biednym odzieniem. – Zimno pewnie niebodze, musi to student jaki ze Stolicy do dom na święta zjechał – zamruczał pod nosem dróżnik. Chłopiec minął posiwiałego staruszka obojętnie i podszedł do stojącego na uboczu woźnicy. – Szczęść Boże, gospodarzu! Podwieziecie do Brzozówki? – zapytał, pocierając o siebie błyskawicznie marznące dłonie. – To ty, Janek?! – krzyknął zaskoczony chłop. – A pewnie, że podwiozę, co mam nie podwieźć. Siadajcież z tyłu, tam kożuch pod ławą leży, oblecz się tylko, bo zziębniesz na amen! – Bóg zapłać – odpowiedział z uśmiechem podróżny. – Matka już doczekać się ciebie nie może, dawnoś chyba niebogiej nie odwiedzał, co? – zapytał z lekką nutą wyrzutu woźnica, po czym trzasnął batem i krzyknąwszy: „Heja, wio!”, ruszył między szpaler wierzb, gdzie wiodła droga do wsi. Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: – Młodyś, to i o rodzicach zapominasz, już i nawet do chłopa ze wsi niepodobnyś, prawdziwy z ciebie student. Hoho, kawaler z miasta jak się patrzy! Dziewki będą oczami w kościele

28


przewracać – dorzucił z uśmiechem, spoglądając przez ramię na owiniętego kożuchem pasażera. Janek nie podejmował rozmowy, zamyślony wpatrywał się w dawno niewidziany krajobraz. Przed oczami przelatywały mu pomniki drzew, a spomiędzy gałęzi wyzierała rozległa biała przestrzeń pól, zakończona gdzieś w oddali ciemną ścianą lasu. – Nic się tutaj nie zmieniło – pomyślał. – Choć nie byłem w domu od trzech lat… To tak długi czas… a ta przestrzeń rozciąga się niewzruszona, obojętna. Podróż minęła szybko, wioska nie leżała bowiem daleko. Wjechawszy między opłotki, woźnica zatrzymał sanie i powiedział: – No. Ja mieszkam tutaj, wisz sam zresztą. Do dom masz już blisko, z Bogiem, chłopcze! – Z Bogiem! – odparł, zdejmując kożuch, przybysz. Zimny powiew wiatru niemiło załomotał pomiędzy cienkim ubraniem. Janek skurczył się więc, postawił delikatny kołnierz i raźno ruszył przed siebie. Mijając kolejne kryte białymi czapami chałupy, dotarł wreszcie przed zbity z żerdzi i patyków stary płotek. Widok rodzinnego domu ożywił w młodej duszy szereg wspomnień, zastygłych na podobieństwo cmentarnych figur. Wpatrując się w niszczejące ściany, przykryty śniegiem słomiany dach i wylatujący z komina słup szarego dymu, uczuł, jak jego myśli napełniają się ciepłem i radością, dziecinnym wręcz poczuciem spokoju, za którym tak tęsknił, przechadzając się miejskimi ulicami. Zabudowania gospodarskie wyglądały o wiele gorzej niż wtedy, gdy opuszczał rodzinne gniazdo. Obórka straszyła załamanym dachem, stodoła sprawiała wrażenie, jakby po upływie tych kilku lat postarzała się i przechyliła, podparta grubą żerdzią niby staruszka laską. Janek nie zwracał jednak na to uwagi, odurzony bliską perspektywą powitania rodziny. – Czekają tam pewnie na mnie – pomyślał. – Matula przyrządza wieczerzę, pokrzykując dobrotliwie na pomagającą jej siostrę, ojciec siedzi zaś pod piecem i struga jakąś figurkę, może i Dzieciątka? – Pogrążony w tej wizji, otworzył drzwi i wszedł bez pukania. Szeroko uśmiechnięty omiótł wzrokiem izbę, w której zwracał uwagę brak jakichkolwiek sprzętów gospodarskich. Pomieszczenie zionęło pustką. Janek przystanął zaskoczony, dopiero po chwili dostrzegł siedzącą przy piecu drzemiącą kobiecinę. – Matko, to ja, Janek! Wróciłem! – zawołał donośnie. Kobieta ocknęła się, a gdy, podniósłszy głowę, zauważyła gościa, przeżegnała się z nabożnym przejęciem i rzewnie zapłakała. Syn jednym ruchem doskoczył do niej, klęknął i, objąwszy spracowane ręce, przyłożył je do ust. – Nie płaczcie, przecież to ja, na święta przyjechałem. Nie cieszycie się? – zapytał roztrzęsionym od wzruszenia głosem. W spojrzeniu, jakim obdarzyła go ta spracowana, pełna znużenia postać, było wiele emocji i uczuć. Syn dostrzegł również i radość, nieśmiałą, nie do końca wierzącą, czy rzeczywiście przyszła pora, aby znowu dała o sobie znać. Grudniowa noc nadchodzi szybko i zdecydowanie, skrada się jak pewny swych kroków złodziej. Wnika przez okna do ustawionych w rzędzie chałup, ściera się z płonącymi świecami i rozpalonym piecem. Pojedynki cienia ze światłem towarzyszą wieczornym posiłkom spracowanych ludzi, zapychających żołądki z błogim uczuciem spokoju, i prostej, najpełniejszej rozkoszy. Jest jednak pewna noc, wyjątkowa i inna niż wszystkie pozostałe. W domach zbierają się

29


wtedy całe rodziny. Wrą kłótnie i spory, a izby trzęsą się od krzyków, płaczu i złości. Potem zaś wszystkie gorące głowy, obruszone i obrażone, siadają do jednego stołu, pachnącego schowanym pod obrusem sianem i, bogobojnie spoglądając po sobie, chłoną świąteczną atmosferę. Ich myśli błądzą gdzieś po stajniach, wnikają między Łaciatą a Siwka, czekają i obserwują, wiedząc, że właśnie tutaj na świat przychodzi Pan. Dobry On i łaskawy, na pewno więc wybaczy im niedawne grzechy. Gdy w całej wsi rodziny siadały do wspólnej wieczerzy, w jednej tylko chałupie panowała dojmująca, ciężka cisza. Janek spoglądał na siedzącą po drugiej stronie stołu Matkę. Między nimi poza sianem leżał tylko talerz z kawałkami smażonej ryby. – Jedz, synku. Od Maciaszkowej za jajka kupiłam. Na nic innego nie starczyło, bieda teraz straszna, aż piszczy, dziecko, aż wrzeszczy… – rozpoczęła spokojnym głosem, który wraz z kolejnymi słowami stopniowo się załamywał. – Matulu – zaczął z litością młodzieniec – co się tutaj stało?… Gdzie jest ojciec, gdzie Marysia? – Chłop poszedł pić, jak zwykle – odparła, odzyskując spokój. – U Żyda pewnie w karczmie siedzi i żłopie gorzałkę, na kredyt. Sprzedać musiałam Krasulę i Gniadą, żeby popłacić te jego długi. Świnie też sprzedałam, nie ma już inwentarza w zagrodzie… Olaboga! – zapłakała nagle. – Toć to nigdy tak nie było, nawet za wojny, zawsze coś chodziło po podwórzu, a teraz nędza i bieda! Jezusie, za co to wszystko! – Spokojnie, Matuchno… – powiedział cicho student i, chwyciwszy jej ręce, przyłożył do policzków. – Wróciłem, najmę się do roboty jakiej i pomogę, będzie jeszcze dobrze. Jest przecież Marysia, damy radę. Nowy atak szlochu wypełnił izbę. – Jej już nie ma! – Jak to? Co się stało? – Chłopak poczuł, jak serce w nim zamiera. – Uspokój się, Matulu, i powiedz, co z nią. Jadąc do domu, cieszył się na spotkanie z każdą z tych kochanych osób, na siostrę liczył jednak najbardziej. Żyjąc w mieście, niejednokrotnie tęsknił do długich rozmów wiedzionych przy pracy na polu, łące, a i potem wieczorem podczas odpoczynku. Obraz tej jasnowłosej dziewczyny utrwalił się w jego pamięci niby wyryty dłutem w kamieniu. Teraz, podobnie jak wiele razy wcześniej, widział ją wyraźnie, niezwykle realnie, śmiejącą się, błyskającą pięknymi oczami i jasnym, pogodnym uśmiechem. – Pisałam ci do miasta – zaczęła spokojniej już Matka – że poszła ona dwa roki w tył za Grądziela. – Student, zaskoczony, próbował przypomnieć sobie jakikolwiek list, choć był pewien, iż w żadnym z otrzymanych nie było wzmianki o zamążpójściu siostry. Kobieta tymczasem kontynuowała: – Dobry to był gospodarz, gruntu mnogo, cztery ogony w stajni, obiad zawsze zajadał z okrasą. Myślelim, że dobrze jej tam będzie, w dostatek obrośnie, taka chudzinka bidna. Ale zabrali go do miasta i nie wrócił. Że to jaki prokurjator chycił, tak baby przed kościołem gadały. Prokurjator, czy choćby sam diabeł! Nie oddał już chłopa żonie, nie oddał! Dziecko tylko ostawił! – Załkała rozpaczliwie, nie mogąc się powstrzymać. – I co z nią teraz? Gdzie ona? – zapytał roztrzęsionym, pełnym niepokoju głosem, przewidując najgorsze. – U Hadziela… – A co ona u tego opoja robi? – krzyknął zaskoczony Janek. W jego umyśle miotała się ulga,

30


że siostra żyje, z oburzeniem na tę niespodziewaną wiadomość. – Gospodynią tam jest… – powiedziała cicho Matka. – Co?! Przecież on jedną kobitę już zmarnował, dlaczego tam poszła, jak jej mogliście pozwolić, Matko! – A co ja mogłam? – płaczliwie zawołała kobieta. – Sama tu jedna ostałam, bida straszliwa, za co miałam ją wykarmić?! Dziewka bez chłopa sobie nie poradzi, bez gospodarki, bez dachu nad głową, ze szczenięciem w chustce, a tylko on jeden ją zechciał… – Gdzie on teraz mieszka? – Janek, zdziwiony, zauważył, że jego głos się zmienił. Nabrał twardych, stalowych nut. Spostrzegła to również Matka, która przyjrzała się synowi uważniej, jakby wahając się, czy powinna odpowiedzieć. Wreszcie jednak rzekła: – A tamoj, gdzie i wcześniej. Niedaleko kościoła, nieduża chałupina, poznasz łatwo, płot połamany stoi. Ale czemu ty chcesz tam iść, po co? – dodała po chwili. – Odwiedzić siostrę – odpowiedział wzburzony i wyszedł, trzaskając drzwiami. Gdy opuszczał podwórko, słyszał jeszcze niewyraźny płacz, wyciekający przez szczeliny w oknach. Samotna kobieta lamentowała, prosząc Boga o zmiłowanie, zupełnie zapominając, że Jego jeszcze nie ma. Na świat przyjdzie dopiero za kilka chwil. Janek maszerował przed siebie, walcząc z wewnętrznym wzburzeniem. W jego głowie myśli układały się na podobieństwo płatków śniegu porwanych przez zimową zawieję. Miał wrażenie, że wędruje teraz przez koszmarne zagony własnej wyobraźni. Nie mógł pojąć, dlaczego nie wiedział ani o ojcu, ani o siostrze, wszak Matka wspominała o wysyłanych listach. Przypominając sobie wszelkie otrzymane wiadomości, upewnił się, że brakowało w nich choćby jednej wzmianki o tych wszystkich strasznych zmianach, które zastał po powrocie. Mijał kolejne chaty promieniujące światłem z niewielkich okien. Mieszkańcy zgodnie wieczerzali, celebrując religijną atmosferę wypełniającymi się powoli żołądkami. Zapatrzony w migotliwy ciepły blask przenikający przez mikre okna przypomniał sobie, iż poczciwa rodzicielka nigdy sama nie chadzała na pocztę. – Rzeczywiście – powiedział cicho – takie sprawy załatwiała zawsze Marysia. – Zrozumiał, że każdy otrzymany skrawek papieru musiał najpierw przejść przez te drobne, ukochane dłonie, które chciały oszczędzić mu zmartwień. Obca, żelazna ręka ścisnęła mu gardło, wyciskając napływające do oczu łzy. Młodzieniec szybko odnalazł chałupę, w której miała mieszkać jego siostra. Załomotał pięściami w odrzwia i świadom niemożliwego do opanowania sprzeciwu wszedł do środka. Zobaczył przed sobą to, czego się spodziewał. Nędza i bieda wyzierały z każdego kąta izby. Obok paleniska leżało naręcze suchych gałęzi, spośród których wyłaniały się pojedyncze łupki lichego, spróchniałego drewna, jedynego opału, na jaki można było sobie pozwolić. Wigilijny stół wyglądał niemal identycznie, jak ten u Matki. Tutaj jednak oprócz ryb znalazło się również ćwierć bochenka chleba. Siedziały przy nim trzy osoby. W chudej, zgarbionej kobiecie Janek poznał siostrę. Obok niej przycupnęła dwójka dzieci, starsza dziewczynka i młodszy chłopak, który sprawiał wrażenie, jakby nie był jeszcze pewien tego, czy potrafi siedzieć. – Maryś… - zaczął delikatnie, niepewnie, czując, że całe wzburzenie, tak potężne jeszcze przed chwilą, teraz rozpłynęło się gdzieś w zaduchu izby. – To ja, brat, na święta przyjechałem – kontynuował, widząc, jak kobieta wpatruje się w niego wzrokiem wypranym z wszelkich emocji. Jej twarz, zniszczona życiem, zatraciła już wszelkie ślady dawnej urody. Duży nabrzmiały siniak, wykwitły na lewym policzku zdawał się, mimo ewidentnej świeżości, być tam od zawsze. W całej

31


jej postawie tkwiła dawno zadana rana, niemogąca się zagoić, systematycznie, raz za razem, rozdrapywana. Wreszcie jakby go dostrzegła. Wzrok jej nabrał jasności i siły, delikatne, ledwie widoczne iskierki rozjaśniły urocze niegdyś oczy. – Janek… – szepnęła. – Dzieci, to wasz stryjek, idźcie się przywitać – dodała bardziej zdecydowanym, nieco uroczystym tonem, popychając ku niemu przestraszoną dziewczynkę i zaskoczonego chłopczyka. Sama zaś zaczęła krzątać się po izbie, kierowana wpojonym od maleńkości instynktem gospodyni. Mamrocząc pod nosem niezrozumiałe przeprosiny za biedę, za nieporządek i za całe jej życie, odnalazła wreszcie potrzebny zydelek, który podsunęła do stołu. Mężczyzna cały czas stał w drzwiach, nie mogąc zdecydować, czy siąść, czy też wyjść. Umysł wypełniała mu chłodna, uspokajająca obojętność. Nie znał tego uczucia, nie potrafił odzyskać swobody. Nareszcie wszedł do izby i usiadł na wskazanym miejscu. Czuł się nieswojo, spotkanie z dawno niewidzianą siostrą wyobrażał sobie zupełnie inaczej. Przemógł się jednak i, sam nie wiedząc kiedy, zaczął mówić głosem suchym, przełamującym spierzchnięte wargi: – Dziatki piękne, zdrowe… podobne do ciebie. – Chowają się, daj Boże – odpowiedziała. Dostrzegł w tym temacie coś na kształt przystani u brzegów marznącej, pokrytej niebezpiecznymi krami rzeki. Dzieci – oto temat spokojny i radosny. Zawsze, mimo największej biedy i złego losu, pochwała potomstwa rozjaśnia oblicze wszystkich matek. Gdy wyciągnął ręce w stronę rezolutnie spoglądającej dziewczynki, chcąc ją pochwycić i zbliżyć do siebie, zajrzeć w piękne oczy, odziedziczone po rodzicielce, usłyszał dźwięk otwieranych drzwi. Nie spojrzał jednak w ich stronę, wzrokiem omiótł izbę i zatrzymał się na siostrze, która niby żona ze starej opowieści, skamieniała. Wszystkie jej ruchy ustały, oddech przycichł, zupełnie jakby starała się wtopić w otoczenie, przestać być widoczną. Do izby wszedł wysoki, barczysty mężczyzna. Zaczerwieniona od mrozu twarz kontrastowała z czarnym, sumiastym wąsem. Wyglądał zdrowo i silnie, tak jak powinien gospodarz. Na pierwszy rzut oka sprawiał wręcz wrażenie rubasznego i dobrotliwego. Janek wiedział jednak, że jest zupełnie inaczej. Pamiętał wioskowe opowieści, z których wyłaniał się obraz potwora w ludzkiej skórze. Teraz również wystarczyło uważniejsze spojrzenie, aby pozbyć się fałszywego osądu dostatku i spokoju. Wielokrotnie poprawiany i cerowany przyodziewek oraz swoista niepewność w jego ruchach mówiły więcej niż pierwsze wrażenie. Hadziel poruszał się w dziwny, niezdecydowany sposób. Kończyny pląsały w wiecznie rozchwianych gestach, tak jakby notorycznie był pijany – a może rzeczywiście w jego żyłach ustawicznie krążyła okowita? Jej gorące strumienie szemrały tak długo, aż przestał w końcu odczuwać stan trzeźwości. Przybysz nie zauważył gościa i, nie zdejmując kożucha, podszedł do żony. – Jeść! – warknął. Kobieta posłusznie podsunęła mu talerz, drżąc przy tym niby osika. Janek, widząc jej rozchwiane ręce, poczuł nagle, jak powraca i wypełnia go wściekłość; rozbrzmiewając donośnie uporczywym dzwonieniem w uszach, rozchodziła się gorącymi strumieniami po krwiobiegu. Wstał więc, przewracając zydel. Ten dźwięk, stuknięcie stołka o podłogę, zwrócił nareszcie uwagę gospodarza, który spojrzał na wyprostowanego szwagra, stojącego z zaciśniętymi ustami. Nie podniósł się jednak, nie podał ręki, powiedział tylko tym samym tonem wściekłego psa:

32


– Czego tu?! – Do siostry przyszedłem – odrzekł, tłumiąc w sobie wzbierające masy złości, niemal wylewającej się ustami na zewnątrz. – Ta suka nie przyjmuje gości w mej chałupie. – Hadziel musiał wyczuć, że Janek ledwo nad sobą panuje, wstał bowiem i spojrzał na niego z wysokości imponującego ciała. – Wynoś się. – Nigdzie nie pójdę. – Chłopak zacisnął drżące pięści, wiedząc już, że tego nie można zatrzymać. Choćby teraz odwrócił się i wyszedł, niczego nie zmieni. To musi się zakończyć od razu, skoro już się rozpoczęło. – Ty skurwysynie! – zaryczał lekko pijanym głosem gospodarz. – Pomiocie suczy, za drzwi! Zanim wypadki potoczyły się dalej z prędkością lawiny, Janek usłyszał wzbierający płacz siostry i kwilenie dzieci. To, co wydarzyło się później, rozegrało się jakby poza jego bezpośrednim udziałem. Ręce same chwyciły stół i poderwały go, przewracając na kształt barykady, o którą potknął się zmierzający ku niemu gospodarz. Gdy później próbował odtworzyć w pamięci tę scenę, nie mógł pojąć, skąd w jego dłoni znalazł się pogrzebacz. Nie pamiętał, żeby sięgał do pieca, musiał to jednak zrobić w zamęcie, który objął chałupę. Hadziel zaś zdołałby się zapewne uchylić, gdyby nie owa pijacka chwiejność, która teraz naprowadziła go prosto na oręż Janka. Trzymając w zaciśniętej kurczowo pięści rozżarzony drut, uderzył nim, niby szpadą, celując prosto w twarz. Zwierzęcy wrzask i krzyk rozdarł powietrze. Chłop trzymał się potężnymi, czerwonymi dłońmi za poranioną twarz. Student zaś, nie panując już nad sobą, zadawał kolejne ciosy, parząc dłonie, oczy, policzki. Wyczekawszy, aż szwagier odsunie poranione ręce, cisnął pogrzebaczem prosto w rozdarte w krzyku usta. Dławiący, mdlący i pełen okropieństwa bełkot wydobywał się z gardzieli. Mężczyzna próbował zwymiotować drut, który cały czas wystawał spomiędzy warg, tkwiąc gdzieś w przełyku. Upadł na kolana i, złapawszy się konwulsyjnie za gardło, starał się uwolnić od cierpienia. Janek zaś, omiótłszy błędnym, rozgorączkowanym wzrokiem izbę, złapał stojącą przy łupkach drewna siekierę. W tym momencie Marysia rzuciła się ku niemu z niespodziewaną wręcz szybkością. – Zostaw go! Morderco! Zostaw! – Jej furiacki, zwierzęcy krzyk samicy broniącej ojca swojego dziecka rozzłościł tylko zamroczonego brata, który, nie panując nad sobą, zamachnął się i uderzył szwagra obuchem prosto w czaszkę, tak jak głuszy się świnię przed zarżnięciem. A on, na podobieństwo wieprza, sapnął jeszcze, po czym bezwładnie padł na klepisko. Janek odwrócił się, cały czas zaciskając palce na wypolerowanym trzonku siekiery. Zdumiony, jakby nie pojmując, co się przed chwilą wydarzyło, zobaczył przed sobą zmienioną przez mieszankę furii i strachu twarz siostry, spoglądającej na niego oczami zaszłymi bielmem wściekłości. – Ty zabójco! – wrzasnęła. – Maryś, co ty… Spokojnie… siostrzyczko… – odpowiedział dziwnie niepewnym, delikatnym głosem. Ona zaś, nie panując już nad sobą, zupełnie jak jej brat przed chwilą, rzuciła się na niego, wystawiając przed siebie ręce z rozczapierzonymi niby krogulcze szpony palcami. Odepchnął ją. Silniej, niż chciał, a może to ona była w rzeczywistości słabsza, niż myślał? Widział, jak ukochana przez niego kobieta zatacza się i z głuchym stuknięciem trafia potylicą w ścianę, na której wisiał duży, drewniany krzyż. Zaskoczony, nie wierząc w to, co dzieje się na jego oczach, obserwował, jak osuwa się na podłogę, a wokół jej głowy podłoga ciemnieje od gęstej cieczy.

33


Janek wybiegł przed chałupę. Jego umysł przypominał pole bitwy, na którym zabrakło dowódców. Myśli ścierały się ze sobą, rozbijały, pędziły oszalałe we wszystkich kierunkach. Młodzieniec powiódł błędnym wzrokiem po obórce, zniszczonej stodole i przykrytej śniegową czapą studni. Zapinając drżącymi dłońmi palto, starał się wewnętrzną mocą wyłączyć słuch, tak aby nie docierały doń rozpaczliwe krzyki dzieci. Wtem za plecami usłyszał nabrzmiały od łez dziewczęcy głosik: – Stryjku… Nie wytrzymał, rzucił się pędem przed siebie. Uderzył bokiem w bramę, która ustąpiła potulnie. Szosa, przysypana świeżym śniegiem, skrzyła się między opłotkami księżycowym blaskiem. Janek pobiegł w kierunku kościoła, wybrał ten kierunek mimowolnie, wiedziony nieznanym instynktem. Po chwili widział już ponurą, ciemną bryłę świątyni. Zdyszany przystanął przed potężnymi drzwiami, spragnionymi ustami chwytał powietrze jak wyciągnięta z przerębli ryba. Zza drewnianych ścian dobiegł go odgłos podmuchu przelatującego przez piszczałki organów. Melodia wypełniła nocną ciszę, potężny chór zebranych na pasterce ludzi rozpoczął śpiew: – Cicha noc, święta noc…

34



Czas w rozmar ynie

Anna Wasińska

Wiosna, lato, jesień, zima. Te cztery. Zaplątane wiatrem, słońcem i śniegiem; przytulone rozmytymi krawędziami, szukają własnych ścieżek pośród rozmigotanych łąk, „kłosów w chleb zmielonych”* i siarczystych policzków wymierzanych przez zawieruchy. Jedna bez drugiej nie byłaby sobą. Dziś zza zakrętu wyłania się Jesień, szeleszcząc życiem o ścianach „zarosłych siatką spękań”. Melancholijnym wzrokiem patrzy na „sterany dom o ślepych oczach / pozostawiony tylko sobie”, rozsiada się pośród cieni, desek w łatach i mchu na gontach, by zajrzeć w obleczone warstwą kurzu zastygłe trwanie, odkrywając, że „odchodziło rok za rokiem / w schyloną coraz bardziej ziemię”. Uśmiecha się, bo wie, że markotne lico obrazu z miejsca końca, gdzie smętek przemijania obleka ją niczym pajęczyna krokwie strychu, nie Autor: Radomiła wypełnia przestrzeni każdego kąta, jest tylko spokojnym, cichym Birkenmajer-Walczy zerknięciem na tę akurat stronę ludzkiego odchodzenia. Tytuł: nakarmić wiatr Świat wsnuty w tomik nakarmić wiatr Radomiły BirkenmajerWydawnictwo: Miniatura Walczy, bo w nim to właśnie przysiadła Jesień, przędzie opowieści Data wydania: 2013 jednak nie tylko o tym, co zasępia czoło, ale również o tym, co ISBN: 978-83-7606-485-7 upływający czas niesie ze sobą pozytywnego, jak się w nim odnaleźć, skąd czerpać energię i które ścieżki odwiedzać. Czas, pośród którego wije się życie, odgrywa niebagatelną rolę, dlatego też drugi zbiorek autorki spięty został klamrą z wierszy wolnych o przemijaniu. Życie pędzi, a bohaterka tomiku wciąż ma poczucie zostawania w tyle — w poetyckiej wędrówce za niedościgłym ideałem, za swoim alter ego. Spieszy się więc w przekonaniu, że „z przodu jest reszta / którą zobaczę by widzieć wyraźniej / idąc za sobą — już dziś bez przynagleń” (sceneria; widać tu także wyraźne nawiązanie do debiutanckiego tomiku idąc za sobą). Zdaje sobie sprawę, że nie jest wieczna, czasem dygoce, że nie zostawi po sobie żadnych śladów — „z tyłu zostawiam ślady nieistnienia” (sceneria), zanim „ścieżki torów ślady ludzi pozarasta październikiem” (akwamaryn). Jednak znajduje w sobie witalność i zapał, ażeby — jeśli tylko los pozwoli zdążyć przed zmrokiem — iść wciąż i wciąż „w miejski pejzaż gęstwy ulic / pośród ludzi rozgałęzień / w jesień zimę — ciągle w pędzie / by odnaleźć się i zgubić” (niewymierność). I nawet jeśli pobrzmiewa wśród jesiennych barw defetyzm, mżawka nasącza liście pesymizmem, a ona napomyka: „w ostateczne brnę na ugiętych nogach” (tytuł jednego z wierszy), nawet jeśli zanuci piosnkę rezygnacja czy fatalizm (sen jest niczym tylko…), to przecież furtka dla pogodności, słońca i ciepła zawsze pozostaje otwarta. Kiedy przygniata nas lawina upadków i myśl, że nic wartościowego po sobie nie zostawimy, radość zamiera. Czasem nazbyt późno przychodzi uświadomienie, aby

RECENZJA

36


uśmiechać się do tu i teraz; warto odkryć tę prostą prawdę i czerpać, czerpać, czerpać — nie tylko z lata i wiosny, ale też z jesieni. Warto w niej odnaleźć antidotum na przesadę w czarnowidztwie, nie dać mu sobą zawładnąć, spojrzeć z dystansem — nawet z gorzkim humorem, autoironią — na czas i własne w nim zaplątanie. I posłać ostatecznie skwaszone grymasy do diabła. Tematyka zbiorku odbija się w formie, w którą wiersze zostały poubierane na jesienne chłody, a w której wyczuwalna jest pewnego rodzaju sterylność, czystość, dbanie o każdy szczegół — jakby miało to uporządkować świat, pozbawić go zbędnych dziur, rozjaśnić zakręty. Bogactwo słów pieści wyczulone ucho, równocześnie sprawiając wrażenie, jakby ich przepych miał przegadać jesień z jej zasępionym obliczem i brudnymi kałużami, a z drugiej strony sprawić, by nabrała smaku i piękna, by podświetlić jej czarowną twarz, pełną refleksyjnej harmonii. Rozmyślność i trzymanie się ram nie oznacza braku eksperymentowania. Tutaj właśnie widać, jak autorka szuka, dogania, zakręca, przyprawia, jak znajomość klasyki pozwala jej na własne kroki — indywidualne, niepodporządkowane, niepoddające się rutynie. Jak ona sama, jak to, co chce przekazać. Zabawa formą pozwala na uwypuklanie i akcentowanie słów i znaczeń. Znajdziemy zatem w tomiku różne formy poetyckie: villanellę klasyczną i włoską (listnienie, sennienie), ronda (skrawki, obrazek wieczorny, obsydian), tercyny (podniebiosy), pantum i niepełne pantum (rozświetlanie, memory), jak też wiersze oparte na strofach safickich (awruk* i Safo, malowanie czasu, nakarmić wiatr, kroplomierz), a konwencję utworów rymowanych przerywa od czasu do czasu wiersz wolny. Poszukiwanie nowej formy i środków wyrazu, zabiegi poetyckie objawiające się misternością kompozycji, zmyślnością rymów i ich układu — to rarytas dla fascynatów takich zabaw. Karmienie wiatru zasnute jest wilgocią, chłodem i refleksją, ale nie jest to jedynie refleksja pochmurna. Wkraczając w świat jesieni, sięgając w babie lato, stąpamy również po wrzosowych batystach, tkanych subtelnym liryzmem, gdzie słychać srebrny świergot ptaków, a metaforyka wiedzie w jedwabną feerię kolorów, świateł i cieni (np. chłodnienie, wrześniowowść, miód i melisa, listnienie, kobiałka z bluesem, obrazek wieczorny). Mimo że szepcze melancholijnym, pachnącym ziołami, goździkiem, wanilią i cynamonem głosem przemijania (rozmarynowość), to zaprasza do wytchnienia, wzrusza, jest lekarstwem na deszczową rzeczywistość, hamakiem w chmurach ciepłym od aromatu zimowych jabłek i rozgrzewających naparów. Przełamaniem nostalgicznego rozsnucia jest buńczuczność, wigor i energia, która mgielne odcienie rozprasza kontrastem. Co pewien czas w egzystencjalną zadumę czy liryczny krajobraz, w spokój i wyciszenie wciska się dosadniejsze nazwanie rzeczy po imieniu, nieunikające przekleństw (do diabła z liryką, blues testamentalny, walkabout blues, awruk* i Safo), rozweselenie, przymrużenie oka i żartobliwość, kokieteria nawet, zalotność (przekichaniec, rondo kapelusza z woalką) czy mamrotane odczynianie jesieni bez kompromisów ze słowotwórstwem, na przekór niepogodzie (klątwiec) — mieszanka emocji i obrazów, jak samo życie. Jesień — pełna dociekań, rozliczeń, rozpamiętywań — „sięga w schyłek lata”, „zanim wrzesień zamknie bramę”, stara się pochwycić sens współistnienia z innymi porami roku, przystaje, by odetchnąć przeszłością i rozgościć się w teraźniejszości, w dzisiaj, w teraz. Omszały dom zachęca przytulną sienią z koszami wonnych ziół, z urokiem wrzosowisk wokoło. Uśpione pajęczyny zmieniają się w koronkowy obrus na stole ukwieconym astrami. Zastygłe istnienie napotyka wzrok Jesieni, odkrywa sens, widzi przytulnie zagospodarowany pokój. Już odgadło, że przeminie, gdyż taki jest naturalny bieg rzeczy, ale cóż z tego, skoro zamierza niecnie wykorzystać życie i czas do końca! Będzie podążać na przekór temu, „co pragnie kurtynę opuścić”, pozostawiając ciepło dłoni

37

RECENZJE


w szkle kieliszków, ślad stopy w starych progach, kolory rozmów w szeptach ziemi. Czasem zakręci codzienność jak słoik. Na nowej drodze… rozbija szklankę.

* Wszystkie cytaty pochodzą z tomiku nakarmić wiatr Radomiły Birkenmajer-Walczy, Wydawnictwo Miniatura, Kraków 2013.

RECENZJE

38


Kiedyś Cię odnajdę

Aneta Rzepka

Po Warszawie od wielu lat grasuje seryjny gwałciciel i zabójca. Nie działa zbyt ostrożnie. Zostawia na miejscu zbrodni materiał genetyczny, nie nosi maski, zdarza mu się darować ofierze życie. A policja? Otóż najzabawniejsze jest to, że policja, pomimo tylu śladów, nie może go znaleźć. Każde kolejne śledztwo zostaje umorzone. Brzmi znajomo? Tym razem to jedynie fikcja literacka, stanowiąca trzon powieści Małgorzaty Rogali Kiedyś cię odnajdę. Na motyw kryminalny autorka nałożyła wątek obyczajowy. Przedstawia nam Weronikę i Olgę, dwie zupełnie różne kobiety (chociaż podobne zewnętrznie), które połączyła przyjaźń. Bohaterki poznały się na studiach, postanowiły razem zamieszkać, przynajmniej do czasu, kiedy nie znajdą życiowych partnerów. Pewnego dnia Olga nie wraca na noc do domu. Okazuje się, że została Autor: Małgorzata Rogala brutalnie zgwałcona i uduszona. Śledztwo w tej sprawie prowadzi Tytuł: Kiedyś Cię odnajdę Szymon Pawelec. Oczywiście — brak motywu, punktu zaczepienia, Wydawnictwo: Replika a mordercą może być niemal każdy, od kolegów z pracy począwszy, Data wydania: 2014 a na byłym chłopaku nieżyjącej dziewczyny skończywszy. Nagle ISBN: 9788376740461 okazuje się, że niemal wszyscy znani Oldze mężczyźni mają coś do ukrycia. Policja jest bezradna, dlatego Weronika musi sama odnaleźć mordercę przyjaciółki. Nieważne, że naraża się na niebezpieczeństwo — winny musi zostać ukarany. Dlaczego? Ma swój powód. Podążając śladami komisarza Pawelca oraz Weroniki, czytelnik wielokrotnie zostaje wprowadzony w ślepy zaułek. Niemal już zna rozwiązanie zagadki, wie, kto zabił i nagle… pojawia się kolejny podejrzany. Powieść od początku do końca trzyma w napięciu. Nawet wtedy, kiedy dowiadujemy się, kto jest mordercą, bo ostateczna rozgrywka pomiędzy bohaterami odbywa się bez masek. Małgorzata Rogala, poza tym, że ofiarowała czytelnikowi naprawdę ciekawie skonstruowany kryminał, napisała też powieść psychologiczną. Pomiędzy wersy książki wplotła studium osobowości gwałciciela i mordercy, usiłując odpowiedzieć na pytanie, dlaczego krzywdził bezbronne kobiety. Bo przecież nie urodził się zabójcą i katem. Pewne zachowania oraz poglądy zostały mu wpojone. Otwartym zostaje również zagadnienie, czy jest on człowiekiem złym, skrzywdzonym przez los, czy może po prostu nieszczęśliwie zakochanym. Na te pytania czytelnik musi sobie odpowiedzieć sam. Kiedyś Cię odnajdę pokazuje również brutalną rzeczywistość polskich szkół. Tu liczą się znajomości, statystyki, efektywność pracy — niekoniecznie idąca w parze z dobrem uczniów — oraz właściwe wypełnianie rubryk w dokumentach. Autorka bardzo obrazowo przedstawiła szarość codziennego życia, nieszczęście dzieci obcujących z nieodpowiedzialnymi, żądnymi władzy, zakompleksionymi dorosłymi, którzy potrafią tylko ranić. Najgorsze jednak jest to, że nikt nie potrafi

RECENZJA

39


(a może nie chce) tym dzieciom pomóc. Rodzice są zajęci walką ze sobą. Nauczyciele mają własne życie i nie czują potrzeby angażowania się w problemy wychowanków. Dla dyrektora szkoły ważne są osiągnięcia naukowe uczniów. Ceni sobie nauczycieli skutecznych i nie interesują go stosowane metody dydaktyczne. Sprawy prywatne jednostki schodzą na dalszy plan. Trudno więc się dziwić, że w społeczeństwie były, są i będą osoby niepotrafiące sobie radzić z własnymi emocjami. Na koniec tylko wspomnę, że bardzo ciekawie zostały też skonstruowane postaci Weroniki, Szymona Pawelca, a nawet samej Olgi, która ma naprawdę wiele tajemnic. Zapraszam zatem do osobistego poznania bohaterów, rozszyfrowania wraz z nimi zagadki kryminalnej oraz szukania odpowiedzi na pytanie, co oznacza zdanie tytułowe. Bo nie jest ono przypadkowe, ma kilka ukrytych sensów. Mnie pozostaje życzyć miłej lektury.

40

RECENZJE


Trójkąt wielokątny

Monika Orłowska

Przyznam, że niechętnie sięgałam po debiutancką powieść Barbary Sęk. Zdrada małżeńska wydawała mi się tematem wyeksploatowanym do granic możliwości przez literaturę i film. Po Dlaczego ona? nie spodziewałam się niczego nowego, bo w końcu ileż można badać geometrię trójkąta? Wiadomo, trójkąt jest figurą płaską i ma niebezpiecznie ostre wierzchołki. Kto igra z trójkątem, prędzej czy później dotkliwie się pokłuje. W Dlaczego ona? nic nie jest płaskie. Przeciwnie — głębia psychologiczna postaci niekiedy przyprawia czytelnika o zawrót głowy. Podobnie trójkąt okazuje się wielokątem albo nawet wielościanem, gdyż tę konkretną zdradę można rozpatrywać na kilku płaszczyznach. Krzysztof Nowak, zamożny adwokat z prawniczej rodziny, sam tworzy bardzo udaną rodzinę z Małgorzatą, niedoszłą tancerką Autor: Barbara Sęk o znacznie skromniejszym pochodzeniu. Gośka zakończyła edukację Tytuł: Dlaczego ona? na maturze, nie pracuje zawodowo i nie bryluje w mężowskim Wydawnictwo: Replika towarzystwie z kancelarii. Przeczy jednak stereotypowi zaniedbanej Data wydania: 2012 kury domowej. Olśniewa wypielęgnowaną urodą, ma własne grono ISBN: 978-83-76742-11-3 przyjaciół, jest oczytana, a przede wszystkim zapewnia mężowi i dzieciom prawdziwy dom — zarówno w sensie fizycznym, dbając w najdrobniejszym szczególe o aranżację przestrzeni, jak i niematerialnym. Znajomi nastoletnich Nowaków zazdroszczą im wspaniałych relacji z rodzicami. W ten sympatyczny układ wkracza pewnego dnia Monika, nowa asystentka Krzysztofa. Atrakcyjna doktor prawa przewyższa swojego pracodawcę znajomością przepisów, a niewykluczone, że również inteligencją. Na dodatek doskonale wie, czego chce, i jest weteranką w budowaniu małżeńskich trójkątów. Nic dziwnego, że Krzysztof traci dla niej głowę. Czytelnik dostaje wgląd w stosunki zaistniałe między bohaterami tego dramatu, jak również w ich przeżycia i przemyślenia, przy czym do głównych postaci, poza wierzchołkami trójkąta, śmiało można zaliczyć czwórkę młodych Nowaków i dwójkę najstarszych — rodziców Krzysztofa. Jest w powieści miejsce na poczucie obowiązku, lojalność, przywiązanie, ale także namiętność, czułość, sympatię i antypatię. Nie ma za to prostej jednoznaczności. Nikt nie jest idealny, nikomu tak naprawdę czytelnik nie może, a przynajmniej nie powinien, kibicować od początku do końca. Autorka stworzyła wyraziste, prawdziwe postaci i osadziła je w znakomicie odmalowanej rzeczywistości. Co ciekawe, charakterystyka bohaterów nie pochodzi przede wszystkim od narratora. W dużej mierze czytelnik musi ją sobie sam ułożyć na podstawie bardzo naturalnie brzmiących dialogów. Głowy nie dam, że współczesna młodzież mówi dokładnie tak, jak dzieci Małgorzaty i Krzysztofa, ale przecież powieść ma prawo do pewnej stylizacji. W przypadku Dlaczego ona?

RECENZJA

41


przyjmuję tę stylizację bez zastrzeżeń. Akceptuję nawet wulgaryzmy, od których w książce aż się roi, i które zwykle uważam za zbędny balast. Jak rozwiązać sprawę trójkąta? Można, mniej lub bardziej skrycie, ciągnąć ten układ latami. Można też zdecydować się na radykalne cięcia, a potem długo lizać rany. Można wreszcie, dokonawszy wyboru, żyć długo i szczęśliwie. Bohaterowie tej powieści próbują wszystkiego, ale daleko im do szczęścia. Autorka snuje opowieść linearnie, tu i ówdzie wprowadza jednak pętle czasowe, które, niczym nowe dowody w ciągnącej się latami sprawie sądowej, stawiają całą sytuację w zupełnie innym świetle. Napisałam „snuje”? To bardzo niewłaściwe słowo. Akcja wręcz galopuje, zaskakując czytelnika (a jednocześnie bohaterów) nagłymi zwrotami akcji i niespodziewanymi wypadkami losowymi. Do ostatniego zdania tak naprawdę nie wiemy, jak się to zakończy. Czy tak dobra powieść może mieć jakieś słabe strony? Oczywiście. Dla mnie najmniej wiarygodna jest retrospekcyjna pętla opisująca drugie spotkanie Gosi i Krzysztofa, a raczej fakt, że tak mało romantyczne okoliczności mogły doprowadzić do powstania tak silnej więzi. Autorka chyba przewidziała jednak podobne zastrzeżenia, gdyż wyposażyła Nowaka w solidne poczucie odpowiedzialności i honoru, wpojone przez rodziców. Rzecz nieoczywista w środowisku prawników? I na to znajdujemy wytłumaczenie — Krzysztof został prawnikiem ze względu na spodziewane zarobki i konieczność przejęcia rodzinnej firmy. To, co uznałam za najsłabsze w powieści, jest — paradoksalnie — istotnym spoiwem w rodzinie Nowaków i odwołaniem do tradycyjnego pojmowania małżeńskiej miłości. Moja myśl biegnie od średniowiecznych małżeństw dynastycznych, przez związki ziemiańskie, kupieckie lub drobnomieszczańskie, aranżowane dla dobra rodu, po całkiem współczesne małżeństwa osób głęboko wierzących, podejmujących wyzwanie, jakie rzuca zakochanym Wojtyła w rozprawie Miłość i odpowiedzialność. Nie wiem, czy właśnie taki był zamiar Autorki, lecz w ten sposób odczytałam to, co dzieje się w końcowych scenach powieści, podczas wesela Kasi, córki Małgorzaty i Krzysztofa. Chyba miałam do tego prawo, skoro bohaterom wolno odczytywać po swojemu i odnieść do siebie powszechnie znane piosenki. To zresztą bardzo zgrabne podsumowanie, klamra spinająca powieść. Osiecka i zespół Happysad puścili w eter pewne przesłanie, które w pełni realizuje się dopiero w połączeniu z indywidualnym doświadczeniem słuchaczy. Podobnie jest z tą książką. Tak, jak bohaterowie zmuszeni są — każdy z osobna i w relacji z innymi — odnaleźć się w starym jak świat zjawisku zdrady, tak i czytelnicy powinni przepracować Dlaczego ona? po swojemu. Na koniec słówko o okładce. Pozornie odstaje od treści, sugerując kolejne banalne romansidło. Przypadkowo jednak odkryłam, iż to — zapewne równie przypadkowo — doskonała aluzja do istotnego rekwizytu z powieści. Cóż, autor okładkowego zdjęcia, Konrad Bąk, sprzedając swoje prace, musiał liczyć się z tym, że ozdobią zarówno książkę, jak i stronę internetową producenta kosmetyków. A dla mnie jest to przepiękna kropka nad i w słowach „prawdziwość” oraz „uniwersalność”, odnoszących się do Dlaczego ona?

42

RECENZJE


Noc lodu i ognia

blaszka

Eric-Emmanuel Schmitt, z wykształcenia doktor filozofii, zrezygnował z prowadzenia wykładów na francuskim uniwersytecie, by wybrać karierę pisarza. Początkowo tworzył ambitne dzieła, które czytali i rozumieli tylko jego koledzy po fachu, jednak prawdziwą pasję odkrył, gdy zaczął pisać dla „zwykłego człowieka”, ubierając filozoficzne poglądy w prosty język i ciekawą fabułę. * „Pamiętam noc, podczas której urodził się pomysł na tę książkę […] tego wieczoru pierwszy raz w życiu przeczytałem ewangelie. Wszystkie cztery. Po kolei. Bez przerwy. W kolejności, w jakiej zostały ułożone. Noc lodu i ognia. Sprzeczne uczucia”. Autor Ewangelii według Piłata metaforycznie nazywa swoje dzieło piątą ewangelią. W rzeczywistości jest ono literacką wersją Autor: Éric-Emmanuel przedstawionych na kartach Nowego Testamentu wydarzeń Schmitt związanych z życiem, śmiercią i zmartwychwstaniem Jezusa. Tytuł: Ewangelia według Piłata * Wydawnictwo: Znak Książka przyciągnęła mnie nazwiskiem twórcy Oskara i pani Róży, literanova Mojego życia z Mozartem czy wystawianych na deskach teatrów Data wydania: 2014 Małych zbrodni małżeńskich. Ponadto zbieg okoliczności sprawił, iż ISBN: 9788324025152 nieco wcześniej przeczytałam Zmartwychwstanie Josha McDowella, którego autor przeprowadza intelektualne, oparte na formule procesu sądowego, badanie wiarygodności faktu zmartwychwstania Chrystusa. Ewangelia według Piłata wydawała się być pokrewna tematycznie, a moja dociekliwość zazwyczaj sprawia, że próbuję zgłębić daną problematykę z różnych punktów widzenia. * Dzieło Schmitta składa się z trzech części. Śmiało możemy rozpocząć czytanie od ostatniej, czyli Dziennika skradzionej powieści, w interesujący sposób odkrywającej kulisy powstawania utworu, warsztat pracy pisarza i historię pewnej kradzieży, która spowodowała, że autor — w tajemnicy przed wydawcą — musiał w pośpiechu odtwarzać swój siedmioletni dorobek. Najbardziej zaskakuje finał tej opowieści, będący według osób wierzących wynikiem działania „palca Bożego”. * Pierwsza część, Prolog, to poprowadzona w narracji pierwszoosobowej relacja Jeszui (Jezusa), opowiadającego o swoim życiu cieśli, o nagłej przemianie osobowości po śmierci ojca Józefa, o czystej, odwzajemnionej miłości do pięknej Rebeki, o niespodziewanej mocy czynienia cudów i o rodzącej się powoli świadomości mesjaństwa. Istotną rolę w tekście odgrywa postać Jehudy (Judasza), którego zdrada interpretowana jest jako gest przyjaźni i miłości. Relacja Jeszui, wykraczająca mocno

RECENZJA

43


poza faktyczną treść Nowego Testamentu, pokazuje jego dzieło z ludzkiej perspektywy, pozwala czytelnikowi dość dokładnie poznać emocje przyszłego Zbawiciela. Natomiast Biblia tylko w bardzo nielicznych momentach obrazuje uczucia Jezusa, podczas gdy większą część zapisu stanowią relacje dotyczące Jego słów i czynów. * Część główna książki przybiera postać epistolarną. Piłat, namiestnik cesarza rzymskiego w Jerozolimie, pisze — w formie listów do brata „Drogiego Tytusa” — codzienne sprawozdania z wydarzeń związanych z osobą Jeszui. Tytułowy bohater jest człowiekiem wysoce racjonalnym, zręcznym politykiem, potrafiącym szybko przejrzeć intencje przeciwników i rzekomych sprzymierzeńców: „Mój umysł jest jak skalpel chirurga celujący w sam środek rany, a mylę się bardzo rzadko”. Jedyna słabość Piłata to jego żona, Klaudia Prokula, piękna, inteligentna i niezależna, a jednocześnie niezwykle uduchowiona kobieta. W tekście ma miejsce poruszająca scena, kiedy Jeszua odwiedza cierpiącą z powodu trwającego od dawna krwotoku, bladą i bardzo osłabioną Klaudię. „Ten człowiek spędził przy niej całe popołudnie. Jeszcze tego samego wieczoru krew przestała wypływać z ciała Klaudii. […] — Co on ci zrobił? — Rozmawialiśmy tylko, nic więcej. — Jak to, nie dotknął cię nawet, nie osłuchał? Nie zastosował żadnej maści czy innego smarowidła? Jak on temu zaradził? — Cały czas tylko rozmawialiśmy. I powiedzieliśmy sobie tyle rzeczy… Nie miała jeszcze siły opowiadać, ale uśmiechała się do mnie”. Któż nie zna uczucia bezradności, gdy nikt nie potrafi ulżyć naszemu cierpieniu? Uzdrawiająca wizyta najlepszego lekarza i psychoterapeuty świata była dla Klaudii wspaniałym doświadczeniem, które na zawsze odmieniło jej życie. Innym, wyjątkowo barwnym bohaterem powieści jest Kraterios, filozof-cynik, dokonujący każdego ranka jawnego aktu masturbacji jako czynności oczyszczającej ciało i umysł. Jego zachowania i wypowiedzi, leżące zawsze na pograniczu dobrego smaku, mają wydźwięk filozoficznohumorystyczny i niezwykle ożywiają akcję. Wręcz oczekuje się „występu” Krateriosa na kolejnych stronicach książki. Na uwagę zasługuje również Fabiusz. Ten młodzieniec o niezwykłej urodzie, uwodziciel kobiet „zażywający sławy rozpustnika”, jest znudzony już swoim lekkomyślnym życiem, więc podróżuje, by spotkać człowieka z przepowiedni wróżbitów: „Ukaże się nam król. Nowy władca. Młody człowiek, który zostanie królem świata. Jego królestwo obejmie całą ziemię”. Choć nie nazwałabym powieści detektywistyczną, przeważająca część akcji skupia się na prowadzeniu śledztwa. Ileż racjonalnych rozwiązań znajduje Piłat na wieść o zaginięciu ciała Jeszui, a później o jego pojawianiu się wśród ludzi. Kolejne wnikliwie sprawdzane podejrzenia okazują się być jednak nietrafne: „W każdym razie nie mam w tej chwili żadnego nowego tropu i pętam się po Jerozolimie w pościgu za rozkładającym się już trupem, którego uparłem się mimo wszystko ponownie oddać we władanie robakom, oficjalnie i spektakularnie […]”. * Z jakim przekonaniem zostaje Piłat, z jakim Klaudia, Fabiusz, Kraterios — dowiemy się, przeczytawszy powieść Schmitta. Być może jedną z tych myśli zdołamy przyjąć jako swoją w odniesieniu do wydarzeń nowotestamentowych.

44

RECENZJE


Przed nami niewiele

Małgorzata Cyprysiak

Agnieszka Bednarska urodziła się w 1973 roku w Stargardzie Szczecińskim. Jest absolwentką Uniwersytetu Szczecińskiego i matką dwóch chłopców, od 2005 roku wraz z rodziną mieszka w Wielkiej Brytanii. Debiutowała powieścią Emigracja uczuć, zainspirowaną zarówno osobistymi doświadczeniami, jak i przeżyciami innych kobiet, których mężowie „odpłynęli” na nowej fali emigracji po roku 2004.* Książka Wszystko przed nami Agnieszki Bednarskiej opowiada dalsze losy bohaterów z Emigracji uczuć. Głównymi postaciami są Agata, Ewka, Róża i Mirka. Wraz z nimi poznajemy losy ich rodzin — rozstania, powroty, śmierć dziecka i niemożność poradzenia sobie z bólem, zniknięcie oraz wartość przyjaźni i jej moc — które łączą bohaterki. Najkrócej chyba można by to nazwać życiem po, ale czytając powieść, ciągle miałam wrażenie, że te same sytuacje, dramaty czy Autor: Agnieszka dokonywane wybory mogą się zdarzyć wszędzie i każdemu, wcale nie Bednarska muszą być konsekwencją emigracyjnych rozłąk. Tytuł: Wszystko przed Autorka nie przekonała mnie, iż tak wyglądają powroty, znane mi nami z własnego doświadczenia od podszewki. Książka jest jakby pobieżnie Wydawnictwo: Replika skreślona, oparta na znanych szablonach, przewidywalna właściwie od Data wydania: 2012 początku. ISBN: 978-83-7674-204-5 Główna zaleta Wszystko przed nami to język literacki Bednarskiej. Prosty, bez zbędnych ozdobników, bez zagmatwanych zdań, sprawia, że książkę czyta się z łatwością. Do nielicznych jeszcze walorów należy wątek Mirki, którym autorka dodaje smaczku historiom pozostałych przyjaciółek. Kobieta znika z cmentarza w dniu pogrzebu swojego małego synka. Poszukiwania męża i bliskich jej osób nie przynoszą pozytywnego rezultatu. Nie zdradzę jednak, czy próby odnalezienia zakończą się sukcesem. Sporo w tej książce również patosu — Bednarska stara się poruszyć kontrowersyjny temat poczęć in vitro, ale nadmierne przejaskrawienie nie pomogło wątkowi. Nie przekonało mnie. Wydało mi się sztuczne, nadmuchane patetycznie, a jednocześnie przewidywalne. Długo zastanawiałam się, czy polecać tę pozycję, bo z jednej strony czyta się szybko (tak też niestety się zapomina), z drugiej mierzi przewidywalność fabuły i potraktowanie po łebkach tematu, który autorka zna — jak można przeczytać w nocie biograficznej — z własnego życia. Za dużo w przedstawionej historii tak stereotypowego dla polskiej mentalności biadolenia. Emigracja bywa nie tylko złem koniecznym, ale też szansą poznania innych kultur, odkrycia siebie pod nowym niebem i docenienia tego, co własne. Czuję się lekko zawiedziona, myślałam, że znajdę tu coś odkrywczego, a znalazłam… zachmurzony

RECENZJA

45


błękit w krajowym wydaniu. A żeby pojawił się jakiś promyk słońca na koniec, podzielę się starym jak świat dowcipem. Polski emigrant, przeglądając ogłoszenia z kursami językowymi, mówi do swojego znajomego, Anglika: — I must polish my English. Na co Anglik odpowiada: — Why? I think your English is Polish enough.

* Informacje o autorce zostały zaczerpnięte z wewnętrznej strony okładki Wszystko przed nami.

46

RECENZJE


Felieton optymistyczny

Marek Tymoszczuk

Bywają w życiu człowieka takie chwile, kiedy mówi: „Jest dobrze”, i z uśmiechem patrzy nie na płonącą stodołę sąsiada, a na wschodzące słońce. Fakt ten tak bardzo mnie zaintrygował, że przeprowadziłem poważne badania terenowe, starając się ustalić wpływ czynników pogodowych na wzrost pogłowia optymistów. Niestety, wniosek mój o przyznanie grantu został odrzucony przez wszystkie uczelnie i instytucje, do których wystąpiłem. Pomimo takich trudności, śmiało napiszę: jest dobrze. Skąd to stwierdzenie? Po pierwsze, molestowany jestem przez grono wielbicieli, bym radośniej pisał, co niniejszym mam zamiar uczynić. Po drugie, od moich zagorzałych przeciwników dostałem list, który można skrócić do: „Ty już, dziadu, skończ z tym jojczeniem”. Mam bardzo ugodowy charakter i gotów jestem pójść wszystkim na rękę. Proszę jedynie, by owe kończyny ułożyć w miarę nisko i płasko, najlepiej na przedłużeniu ciała. Uniknęlibyśmy w ten sposób wielu trudności technicznych. Po trzecie, ograniczone finanse zmusiły mnie do skupienia się na obszarze opiewanym już przez poetów, w szczególności tych przebywających na obczyźnie. Jak nie trudno zgadnąć, myślę o pewnej krainie od Odry do Bugu i... stop, stop, sytuacja Możejek jest niejasna. Tu przyszła refleksja — czy opiewanie ojczyzny podczas zagranicznych wojaży jest pochodną męki twórczej, czy jedynie zwykłym smęceniem w stylu: „Nikt mnie tu nie rozumie, a przecież piszę tak piękną polszczyzną…”? Pozostawię to szanownym czytelnikom do samodzielnych badań. Proszę tylko pamiętać o podstawowej zasadzie BHP: miejsce przesłuchań winno posiadać drożną kratkę ściekową, a przy zabawach z prądem używamy gumowych rękawic z atestem! Uwaga, nie udzielam instrukcji, jak upolować literata przebywającego na wyjeździe. Z poetami jest łatwiej — wystarczy siatka na motyle, czasem butelka alkoholu, a czasem butelka alkoholu lub alkoholu, ewentualnie koniak. Nim przejdę do meritum, jeszcze tylko jedna kwestia. Będę używał tak zwanych uśrednionych odpowiedzi, czyli — mówiąc po ludzku — chwilowo zostanę „głosem ludu”. Wiem, powiało grozą i amerykańskim horrorem, ale cóż mam począć, kiedy... jest dobrze! Duża krajowa spółka budowlana, która dla podkreślenia profesjonalizmu ma w nazwie obcobrzmiące „constructions”, wpadła na genialny pomysł, jak zaoszczędzić parę złotych. W tym celu zatrudniła robotników zza wschodniej granicy. Niejeden z was, drodzy czytelnicy, pomyśli: co w tym takiego genialnego, przecież masa firm postępuję w ten sposób. Tak, tylko że średnia dniówka owych pracowników wynosiła... złotówkę dziennie. Myślę, że wiele osób w zarządzie z uśmiechem patrzyło na wschód słońca, powtarzając: „Jest dobrze”. Interes kręcił się znakomicie przez dwa miesiące, do czasu, kiedy to z budowy znikli robotnicy, a wraz z nimi — samochód prezia. Życie wróciło do równowagi — byli już budowlańcy orzekli, że teraz jest dobrze. Przyłączę się do tego chóru zadowolonych, sprawiedliwości stało się zadość. I śmiało napiszę: Jest dobrze! Inna firma, budująca autostradę, też znalazła sposób na to, by zmienić „nieźle”, na „jest dobrze”. Po prostu dolomit (skała używana na podsypkę) zmieniał się nocą w zwykły piasek, a za dnia wracał

FELIETON

47


grzecznie na plac budowy, za co wystawiano już całkiem oficjalne faktury. Brak nadrzędnej kontroli i, proszę, cuda lepsze niż w Kanie Galilejskiej. Jeżeli koszt budowy kilometra autostrady może sięgać nawet pięćdziesięciu milionów euro, to aż głupio nie ukręcić kilku baniek. A ja znów radośnie kiwam głową, powtarzając: „Jest dobrze!”, bo gdyby nie czujność organów, podsypka z tłucznia mogłaby być tylko na pierwszym i ostatnim metrze. Złośliwy demon szepcze do ucha, że pewnie zapomnieli się podziałkować, ale daję odpór takiemu myśleniu — to przecież Polska, a nie jakaś bananowa republika. Na usta same cisną się słowa: Jest dobrze! Przypomniały mi się stare czasy, gdy w moim mieście budowano szpital wojewódzki. Przy konstrukcji fundamentów używano cementu o podwyższonej klasie wytrzymałości, tak zwanego niebieskiego. Szpital rósł dość leniwie, odwrotnie niż osiedla bunkrów jednorodzinnych w okolicy. W kilka lat później mogłem z radością wykrzykiwać, że jest dobrze, gdy w ramach jakiegoś remontu przyszło kuć ten zwykły, szary beton. Do niebieskiego przydałby się raczej dynamit niż młot udarowy. I jak tu się nie cieszyć? — to oczywiste szczęście, że nie starczyło na wszystkie domy. Właśnie zrozumiałem, iż nie tylko jest, ale i było dobrze. Co zresztą potwierdza popularne hasło: Najlepiej nam było przed wojną. Na koniec wieść z ostatniej chwili: „Medioznawcy twierdzą, że telewizja jest coraz bliżej młodego człowieka.” Tę informację zafundował mi ociekający seksem głos z telewizora. Wypowiedź w zupełności autentyczna i proszę tylko zwrócić uwagę na diablo sprytne użycie pierwszego rzeczownika. Któż śmie kwestionować pseudonaukowy bełkot?! W pierwszej chwili żachnąłem się na tak kategoryczne stwierdzenie, a potem założyłem wyjściowe laczki i udałem się w teren, czyli do mojego gospodarza domu. Z pewnością jest odpowiednio kompetentną osobą, by zweryfikować prawdziwość przytoczonych słów. Mój ekspert-dobroczyńca regularnie, raz w miesiącu, sprawdza stan mediów: wody i gazu, co niestety trochę boli w chwili, gdy otrzymuję rachunek. Swoją drogą, czy informacja musi aż tyle kosztować?! Nauczony doświadczeniem, że w życiu nie ma nic za darmo, stukam do drzwi mojego guru, wyposażony w gustowny „flash-ROM”.** Starożytny obyczaj, opisywany już przez Karola Maya, wybitnego kulturoznawcę, nakazuje, by prawdziwy cel wizyty ujawnić dopiero po trzeciej kolejce, co też czynię z odpowiednio kamienną twarzą: — Andrzej, mówili dzisiaj… zdrówko… że telewizja jest coraz bliżej młodego człowieka. Co o tym sądzisz? — Zdrowie! I dobrze gadają. — Tak? Gdzie zbierałeś te podgrzybki? — Tak! Mój Jaruś, na ten przykład, siada już obok mnie, gdy oglądamy film, a rok temu siadał tam. — Wskazuje kciukiem na stojący za nami fotel. — W Tesco. — No, to faktycznie mocno się zbliżył, będzie z półtora metra… zdrowie! Ale co ze starymi? — A co ma być? Ja się nigdzie nie ruszę. To miejsce jest moje, póki dam radę utrzymać pilota. — Czyli można założyć, że nastąpiło zbliżenie pokoleniowe? — A wiesz, chyba tak… Jemu też nie podoba się wąsik nowego wodza. Zdrówko! — Zdrówko! Rozumiem, dojrzewa politycznie. — No, raczej. Ostatnio pytał mnie, czy trudno jest zmienić imię. — O, to faktycznie dojrzewa. — Wiesz, nie mam pewności. Powiem ci w zaufaniu, że mruczał coś o „Maria”. — Niezły wybór. Byle nie awanturował się w samolotach.

48

FELIETON


— Hm… zdrówko… jakichś konkretnych? — Lufthansy, mają strasznie upierdliwą obsługę. Zdrówko! — Obyś miał rację, bo na żadną paradę go nie puszczę! — Nie, no co ty?! Myśl pozytywnie, jest dobrze. — Nie jesteś przekonujący… — Nie jestem? Człowieku, popatrz. Zastukał dziś do mnie kobiecy duet. Obie w sandałach i czarnych, rozpinanych swetrach. — Tylko? — Nie, ubrane były kompletnie, nawet jakąś makulaturę dźwigały, ale to, wiesz, taki jakby znak rozpoznawczy. — Jasne, umundurowanie służbowe. — Nie przerywaj. I zapytały, czy czuję się szczęśliwy. To ja tak pomilczałem z dziesięć sekund i mówię do nich: „Chwileczkę”. Zamknąłem drzwi, poszedłem do kuchni, zrobiłem kanapkę... — Z czym ta kanapka? — ...z szynką i serem. Wróciłem do drzwi i mówię: „Teraz już tak”. — Ketchup? — Też... — Poszły? — E, nie, to jakieś specjalne komando. Dwadzieścia minut jeszcze mnie nawracały. — I…? — Nic, skończyłem kanapkę i chyba jestem zatwardziały grzesznik, bo kompletnie mnie nie ruszyło. Dalej uważam, że jest dobrze. — Aha, no to… to zdroowiee grzeszników! — Zdroowijeee… Nie ukrywam, że gdy rankiem doszedłem do siebie, powiedziałem: „Jest dobrze”, skoro nawet media zbliżają ludzi i to po minimalnych kosztach. W tej chwili obawiam się tylko jakiegoś dementi ze strony rzecznika lub ostrej reakcji środowiska okulistów. Sądzę jednak, że żadna akcja promocyjna ludzi od „tym taniej, im bliżej grobu” nie odmieni trendu — zbliżamy się i już, nieważne do czego. Tym optymistycznym akcentem pożegnam państwa. Do następnego razu, wasz ziejący optymizmem Sisey. PS Wygląda na to, że przynajmniej na autora pogoda ma minimalny wpływ — gdy to pisał, lało niczym w Indiach w porze monsunów. Żeby tak jeszcze ktoś docenił jego poświęcenie — siedemnaście razy użył słowa „dobrze”. S.

** ROM — read only memory (ang.)

FELIETON

49


Gorzki posmak po Rozważaniach o problemie narodu Zbigniewa Herberta

Wojciech Łabędź

Być może zbyt często w historii bywało tak, że gdy tylko ktoś krzyknął głośno „naród!”, gdzieś padał trup. Bo naród to bardzo trudne słowo. Wiele oznacza, wymawia się je na ogół z krępującym, zmazującym uśmieszki szacunkiem, brzmi twardo i ciężko, gdyż stoi za nim poświęcenie, trud, przerażające demony przeszłości i te jeszcze straszniejsze — przyszłości. Stanowi klejnot z najwyższej półki w słowniku prawdziwego patrioty (a nawet polityka), który wkłada się na specjalne okazje, aby pięknie błyszczał w ustach. Pobrzmiewa w nim pewna nutka sacrum, podobnie jak w wyrazach ojczyzna, honor, Bóg i jeszcze w paru innych. Słychać też fałszywy zgrzyt profanum, ponieważ każda większa ideologia kłamliwie szafowała nim na lewo i prawo, z tą obłąkaną prawidłowością: tym częściej, im bardziej sama była błędna, zbrodnicza i wypaczona. Tak, naród to bardzo trudne, święte i przeklęte słowo. Prędzej czy później musiało zająć myśli tak wielkiego poety jak Herbert. Ale zacznijmy od początku. Czym jest tytułowy problem narodu? Można by sądzić, że to pewne specyficzne, jedyne w swoim rodzaju pechowe uwikłanie, geograficzne czy historyczne, które sprawiło już tyle razy, że gdy ktoś chciał zbrojnie przewędrować z Zachodu na Wschód (lub odwrotnie, a czemu nie), to wkraczał w końcu na kawałek świata zamieszkiwany przez tę właśnie udręczoną dziejowo społeczność i zapisywał krwawo jego kroniki traumatycznymi doświadczeniami. Albo że jest nim nabyte wskutek takich właśnie losów, krążące w gorącej krwi, podsycone jeszcze przemożnym umiłowaniem wolności, poczucie nieustannego zagrożenia, konieczności walki i bycia zawsze gotowym — wszędzie i na wszystko. Albo wręcz chodzi o coś zupełnie innego: o ograniczenie, ksenofobiczną ciemnotę, plemienne barbarzyństwo kultywujące archaiczne i dawno już przebrzmiałe związki, oparte na prymitywnych relacjach krwi i ziemi, nikomu już niepotrzebne w czasach puszcz elektrycznych? Może wreszcie mowa o zbiorowym szaleństwie? Psychicznym skrzywieniu, obejmującym swym zasięgiem cały naród? Na pewno problem narodu stanowią wszystkie te rzeczy razem i każda z osobna, jednak w wierszu chodzi jeszcze o subtelnie zaznaczone coś więcej. Ale o tym na końcu. Przede wszystkim da się zauważyć w utworze niezgodę na bezwarunkowe utożsamienie. Widać już w pierwszej strofie wręcz fałszywą sztuczność takiego działania. Nie jest to anarchistyczny bunt przed poczuciem ponadjednostkowej jedności, ale sprzeciw wobec traktowania tej jedności jako usprawiedliwienia dla zbyt pospiesznie popełnianych błędów. Dla zbyt pośpiesznie popełnianych zbrodni. Ani wspólny język (bo czymże innym może być używanie tych samych przekleństw i podobnych zaklęć miłosnych?), ani jednakowa kultura (a co za tym idzie — wspólna lektura szkolna), ani nawet ten sam, dobrze znany krajobraz (na szczęście nienazwany bezpośrednio ojczyzną; którego typowy, ironiczny przecież w swej schematyczności opis brzmi: wierzby piaszczysta droga łan pszenicy niebo

FELIETON

50


plus pierzaste obłoki — najlepszy jest tutaj ten plus...) nie stanowią wystarczającego powodu, dla którego można bezkarnie zabić. Nie można i już. Koniec, kropka, tak mówi prawo. I co dalej? Dalej jest wątpliwość. I przyznanie się do pewnej poznawczej bezradności. Czy naród to pojęcie, które określa prawdziwą, wewnętrzną potrzebę, czy też hasło służące pewnym skądinąd słusznym racjom (politycznym? gospodarczym? społecznym? religijnym? ideologicznym?), za pomocą którego kieruje się masami dla zaspokojenia swych interesów, morderczych żądz albo czegoś jeszcze gorszego? Rodzi się dylemat, na ile potrzeba wiązania się w narodowe społeczności jest wrodzona i niezbędna, a na ile ludziom narzucana: gdzie kończy się wmówienie a zaczyna się związek realny Podmiot liryczny przyznaje się, że nie wie. Choć bardzo by chciał. Być może nie sposób precyzyjnie określić granicy. Być może w ogóle jej nie ma. Jeśli związek jest wmówiony, to przecież zawsze wyciąga się z niego zbyt śmiałe wnioski. Z drugiej strony, jeśli związek jest jednak realny — do czego można się posunąć pod jego pretekstem? Na pewno nie do morderstwa. A przynajmniej nie może być sam tylko ten związek przesłanką wystarczającą. Zwłaszcza że rysuje się jeszcze jeden problem. Czy przez te wszystkie dramatyczne losy i narodowe dzieje, przez trudną i bolesną historię, staliśmy się (my wszyscy, my naród — podmiot liryczny niewątpliwie wypowiada się w imieniu pewnej zbiorowości) niezdolni do chłodnego, racjonalnego oglądu sytuacji? Być może reagujemy gorączkowo, z prawidłowością histeryków, nie potrafimy wyciągać już żadnych logicznych wniosków i w poczuciu zaszczucia uderzamy na oślep? Pokaleczeni tym wszystkim, chwytamy się słów-klejnotów, nerwowo unosimy sztandar i ślepo machamy szabelką na odlew? Psychicznie skrzywieni, zupełnie omamieni narzuconym odgórnie tym pięknym, silnym i zniewalającym pojęciem (a może odwrotnie — sami słabi, przy jakimkolwiek zagrożeniu śmiało szukamy wsparcia i siły pod jego majestatem?) pozwalamy ubrudzić sobie ręce mordem w myśl ideologicznych haseł. Mimo wszystko brzmi znajomo? Czy może samo to jest już właśnie istotnym problemem narodu — brak sensownego osądu sytuacji z powodu patriotycznych emocji i nerwowe, impulsywne reagowanie na wszystko, które doprowadzić może nawet do zbrodni. Niewątpliwie słychać w tym wierszu polemikę (słychać to chyba za mocne określenie — dostrzec ją można bowiem nie w słowach, ale w tych kunsztownie skonstruowanych przemilczeniach!) z tragiczną w skutkach, romantyczną tradycją bohaterskich zrywów i pięknych śmierci, z ułańską fantazją i brawurową odwagą, z ginięciem za ojczyznę zamiast racjonalnie słusznym walczeniem o nią. Nie wiadomo. Podmiot liryczny też nie wie, do czego zresztą uczciwie się przyznaje. Stawia pytania, odpowiedzi malują się, jeśli w ogóle, to w przemilczeniu. Jedno jest pewne — związek istnieje. Istnieje, bo bardzo gwałtownie się przejawia. W nagłym bladnięciu i czerwienieniu na przemian (swoją drogą ciekawa gra skojarzeń, jeśli zauważyć, że kolory biały i czerwony są naszymi barwami narodowymi...), w gwałtownych słowach i jeszcze gwałtowniejszych gestach. I jest straszny, i jest niebezpieczny. I poddanie się mu miewa tragicznie konsekwencje, gdyż może zaprowadzić do pospiesznie wykopanego dołu... No i jeszcze coś na koniec. W formie testamentu. Testament to oczywiście dziedzictwo, spadek, zapisanie czegoś komuś, ale testament stanowi także (a właściwie przede wszystkim) wyrażenie swojej ostatniej woli. Pragnienia

51

FELIETON


i potrzeby. I żeby nie było wątpliwości: buntować się trzeba. Nie można odwracać wzroku ze słowami, że to nie moja sprawa, że mnie nie dotyczy. Wyzwalać się trzeba. Bronić trzeba. Nie można uciekać. Walczyć trzeba. Być może nawet i zabijać. Ale buntować się, wyzwalać, bronić, walczyć, a może nawet i zabijać trzeba przede wszystkim skutecznie. Ponieważ: okrwawiony węzeł powinien być ostatnim jaki wyzwalający się potarga Z zimną głową, już nie krwią nawet. Raz, a dobrze. Muszą za tym iść namacalne efekty. Koniec z bohaterskim umieraniem, romantycznymi zrywami, tyleż częstymi, co nieudanymi, efektowną śmiercią na straconych barykadach, bezprzykładną, acz niewykorzystaną odwagą. Nie buntować się, a zbuntować. Nie wyzwalać się, a wyzwolić. Nie bronić, a obronić. Nie walczyć, a wywalczyć. Oczywiście, być może oznacza to cierpliwe i wydłużające się w nieskończoność czekanie w ukryciu na dogodniejszy moment i pokorne znoszenie uciążliwych obelg, terroru i okrucieństwa. Ale walka tylko wtedy ma sens, kiedy przynosi zwycięstwo. Porażka zawsze jest przede wszystkim tragedią, nawet jeśli prowadziły ją do boju szlachetne cele. Gloria victis brzmi pięknie, lecz przecież jakoś gorzko... I to jest chyba właśnie ten najważniejszy problem narodu. Przepięknie opowiedziany, bo napisany subtelnym przemilczeniem. Gorąca krew, odwaga, a wreszcie heroizm, za którym zupełnie nic nie idzie, gdy opadnie bitewny pył. Z bohaterskich czynów i patriotycznego składania ofiar na ołtarzu ojczyzny zostaje co najwyżej piękna legenda, łapiące za serca poświęcenie nie obraca się nigdy w sukces. Nie ma bowiem nikogo i nigdy nie znajdzie się nikt, kto umiałby te ofiarne zrywy, tę siłę i poświęcenie zgromadzić, skumulować i pchnąć racjonalnie w odpowiednim kierunku, na odpowiednią skalę. Bo tak trudno, oprócz bycia dobrym narodem, być jeszcze dobrym społeczeństwem. I na tym kończą się głębokie, przemyślane, świetne warsztatowo Rozważania o problemie narodu. Jak często u Herberta — postawionych jest wiele, wiele pytań, a danych tylko kilka subtelnych odpowiedzi. Ale trafiających gdzieś w samo sedno.

FELIETON

52


GALERIA AUTORÓW

Dominik Gac

Kasia La

nkof

prawie ia totrzyletn dwudzies oko b arka. Głę k le ie w a pr m kluczowy wierzy, iż ć st, by mie je iu c y ż w co inkę i nie dobrą szm . Na zabój łowie pstro w g owie a w Krak zakochan drugim oraz w co , którego człowieku . spotyka

urodzony w Kozienicach, jesienią 1990 roku. Absolwent polonistyki Uniwersytetu Marii CurieSkłodowskiej w Lublinie. Pisze poezję i prozę, zajmuje się polskim dramatem dwudziestolecia międzywojennego, publikował na łamach „Akcentu”, „Dworca Wschodniego” i „Ofensywy”. Zwycięzca konkursu „Lublin.RMX 2013”. Autor zbioru wierszy śpiewnic wydanego przez Podlaską Fundację Wspierania Talentów i Ośrodek Praktyk Teatralnych „Gardzienice”.

Katarzyna Smyk ur. 1988 w Elblągu. Studentka europeistyki o specjalności niemcoznawczej na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Odbyła roczne stypendium na francuskoniemieckim Uniwersytecie we Fryburgu szwajcarskim. Do naukowych zainteresowań należą prawne aspekty ochrony dóbr kultury i dziedzictwa, a także literatura i kultura ukraińskiego i niemieckiego pogranicza XIX i XX w. Laureatka XXX Konkursu Literackiego im. J.I. Kraszewskiego, wyróżniona w XXI Konkursie im. Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej.

Marcin Krakowiak był: sprzedawcą oranżady, producentem koszulek, barmanem, taksówkarzem, marynarzem, cieślą, operatorem żurawia, magazynierem i bezrobotnym. Jest: witrażystą, góralem niskopiennym, miłośnikiem rodziny łasicowatych. Bywa: usiłującym pisać i namalować wiatr...

53


Danuta Gil-Łowkis Urodziła się w 1940 roku nad Wilią. Od czasu powojennego mieszka na Śląsku, w Katowicach. W latach dojrzałych zajmowała się opracowywaniem projektów architektonicznych od przemysłowych po służbę zdrowia. Nadszedł dzień, gdy postanowiła poszerzyć zakres swoich umiejętności. Zdecydowała się napisać coś o ludziach, którzy zamykają wędrówkę po świecie, ponieważ wtedy, podsumowując życie, widzą je inaczej i zadają pytanie: dlaczego takie było? Uznała, że próba poszukiwania odpowiedzi może niektórym z nas, młodszych, pomóc. Jej opowiadania postanowiły opublikować: „Szafa”, „Migotania”, „Gazeta Kulturalna”.

Inesa Kruszka (1961) z wykształcenia magister inżynier ogrodnictwa, jednak czuje się humanistką. W latach 80. debiutowała wierszami drukowanymi na łamach prasy, a do pisania wróciła w roku 2008 w wierszach, tekstach piosenek i krótkich opowiadaniach, publikując na wirtualnych portalach literackich. Niektóre z wierszy ukazały się drukiem w antologii Portalu Pisarskiego Niebieskie krzesło, w Harmonii dusz – antologii poezji współczesnej, w czterech almanachach: Miejsce. Zbiór Wierszy, Zapisywanie życia, Z ogrodów przeszłości, A Duch wieje, kędy chce… Występuje jako współautorka antologii fantastyki Dziedzictwo Gwiazd, a w 2013 r. ukazał się jej debiut książkowy pt. Poskładać niebo. Jest laureatką VIII Ogólnopolskiego Konkursu Jednego Wiersza im. Wiktora Gomulickiego o Laur Błękitnej Narwi.

Joanna OtorowskaDuda

Artur Wodarski z urodzenia “krzyżak” (Malbork, rocznik 1963), z zamieszkania lubuszanin (mała wieś Wyszanowo). Jeśli poezja – to prawie zawsze “trąci” prozą (tak przynajmniej mówią); jeśli proza – to, ma nadzieję, że trochę w niej poezji.

urodziła się 1976 roku. Kiedy czas sprzyja, uwiecznia emocje w różnych formach. Żyje chwilą obecną. Towarzyszy jej motto: „Ważne jest to, co ukazuje się naszej duszy, a nie to, co widzą nasze oczy i co możemy nazwać...” (Zdzisław Beksiński).

54


Marek Tymoszczuk rocznik 64, samotnik, urodzony gdzieś na wschodzie, czemu przeczą wszystkie testy internetowe: „masz 27 lat, wyjedź do Chile, zajmij się zbawieniem ludzkości”. W pewnym sensie stara się sprostać oczekiwaniom (nie obchodzi urodzin, wciąż w podróży i nie bardzo już pamięta, gdzie zostawił kuchenkę mikrofalową, a gdzie walizkę z kaczorkiem). Wzorcowy egocentryk i egoista, co akurat może być radosną informacją, gdy weźmie się pod uwagę, jaką poezją, obrazami, prozą, rzeźbą częstuje pechowców, popularnie zwanych widownią.

An

na We mieszk iss a w Ra mat Ga jednak n w Izr ael we Wr można spotk ocławi ać ją te u, u ż , o rg a n i zacji F zwłaszcza p r e z s y ti Jej pra ce moż walu Simcha w czas opisma na przeczyta . ć ch s Kwarta lnik Li ZAFa, Cegł a, tera Portalu Pisarsk cki oraz na im. Wy dotych (Smoko czas dwie k dała i ma w łysanka, Zim siążki iele po owa n m o Na co dzień z ysłów na nas c) t a ę j pn m wycho wania uje się temat e. yk dw tłumac zeniam ujęzycznego ą , i i nau język c grafik ów oraz prac zaniem krea uje j zespoł tywny. Wraz ako em wy z mały ko m muzyk ę dawn nuje równie ż ą i styl izowan ą.

Anna Wasińska Nieumiejętnie plecie wianki i trzy po trzy, kiedy poznaje nowe płci ludzkiej. Częściej milczy. Lubi śnieg, deszcz i trawę. I boso. Z mgłą i Księżycem w wędrówce. Pełna przeciwieństw, więc i dylematów. Najmniejszy okruch obraca w palcach, by odkryć każdą stronę, co nie przysparza jej łatwości w osądach i decyzjach. Ale wartości stałe posiada. Zdarza się, że coś napisze.

Wojciech Łabędź urodzony w kraju, którego już nie ma, walczący o rzeczy i sprawy, których nigdy nie będzie. Podstępnie prześlizgnął się przez polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim, mieszka w Krakowie, pracuje dla dużej stacji telewizyjnej przy durnych serialach, publikuje teksty na Portalu Pisarskim i jest wielkim fanem własnej żony, karaibskiego rumu i papierosów z filtrem.

55


Blaszka Gdy się urodziła, babcia powiedziała nad kołyską: „Będą z niej mądrzy ludzie”. Jednak to nie nauka, a otwarty świat ją pociągał. Porzuciwszy uczelnię, na której “strasznie przynudzali”, wybrała się na swoją pierwszą wyprawę do Afryki, skąd wróciła po trzech miesiącach odmieniona. Poczuła wtedy zew opisywania wydarzeń i emocji, co z czasem przerodziło się w wielką pasję. Po drodze urodziła czworo dzieci, ma też jednego wnuka, trzy psy, kota i elegancki samochód, którym kłuje w oczy sąsiadów. W wolnych chwilach uprawia morderczego juggera, lubi obserwować motyle i jaskółki. Kocha kochać.

Monika Orłowska Urodziła się w Krakowie w drugiej połowie XX wieku, lecz tak naprawdę zaczęła żyć w pierwszej dekadzie kolejnego. Jest anglistką, ale kocha też — z mniejszą lub większą wzajemnością — inne języki obce. Od zawsze „siedzi w książkach”. Jedne czyta, drugie pisze, a ostatnio także redaguje, recenzuje i tłumaczy.

Małgosia Cyprysiak autorka tomu poetyckiego Garderoba wydanego w 2010 roku. Lubi podróżować i odkrywać nowe miejsca. Pielęgnuje w sobie Alicję, odczarowując codzienność.

56


Aneta Rzepka Mieszka w Warszawie, chociaż marzy jej się drewniana chatka w górach. Studiowała filologię polską na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Czyta odkąd pamięta. Wie, że żadnej chwili nie można zatrzymać, ale można jej nie stracić, dlatego stara się brać z życia to, co najpiękniejsze. W wolnym czasie bawi się w przelewanie na monitor wymyślonych historii. Pisze głównie teksty prozą, poezja to jednak nie jej bajka. Publikacje: Tohańska branka (2010), Na strunach marzeń (2011), Gra o duszę (2012), Świat w pastelach Ingi (2012), Sonata o marzeniach (2012), Magia kasztana (2012), Miseczka szczęścia (2013), Renisowe opowieści (2013).

Ewa Skalec Z wykształcenia prawnik i bankowiec. Zajmuje się tłumaczeniami, przede wszystkim prozy anglojęzycznej. Z zamiłowania pożeracz książek i recenzent. Marzy, by kiedyś powiedziano o niej również: pisarz. Dzięki książkom poznała Męża.

57



PATRONAT Y

Wydawnictwo Psychoskok

Portal Pisarski — wyjdź z szuflady, stań na półce!

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. W numerze użyto reprodukcji obrazów: Heidi Malott (okładka), Vincenta Van Gogha (s. 10, 22), Tadeusza Makowskiego (s. 13) oraz Ernsta Ludwiga Kirchnera (s. 34).

59


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.