SOFA(9) - grudzień 2015

Page 1

nr 9 • grudzień 2015 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

引き篭り Hikikomori Beata Żuk

Homo Bliteum JaN Kowalski

Miłość, cukier i choinka Radomiła Birkenmajer-Walczy

publicystyka Mutacje czasu – Dariusz Zajączkowski



wstępniak

C

zy grudniowy numer zawsze musi kojarzyć się stricte ze świętami Bożego Narodzenia? Zawierać w sobie mnóstwo wigilijnych opowieści, światełek, choinek i prezentów? „SOFA” odpowiada – niekoniecznie (!), choć niewątpliwie każde wydanie naszego dwumiesięcznika jest starannie przygotowaną dla Was paczuszką pełną niespodzianek, by nie tylko opakowanie cieszyło oczy, ale także sama zawartość. Z grudniowym numerem będziecie niedookreśleni, będą Wami miotały ambiwalentne uczucia. Stawiamy mocno na refleksyjność, bo to ona jest impulsem, który skłania nas do tego, aby patrzeć na świat inaczej – wyciągać wnioski, doceniać, poszukiwać – widzieć więcej. Oprócz tego mamy dla Was niespodziankę! Wejdźcie z okładkowym aniołem do wieży, zwiedźcie każde piętro, a dotrzecie do miejsca, gdzie osobiście wraz ze specjalnymi gośćmi uraczymy Was lampką czegoś wysokoskokowego. Tak, tak, mili Czytelnicy – będzie dodatek do grudniowego wydania „SOFY”. Obserwujcie nas na Facebooku, by być na bieżąco i cóż… Z tego miejsca redakcja życzy niebanalnych wrażeń na „wieżowych” poziomach, czyli wrażeń na poziomie, za to w dodatku będziemy bardziej ludzcy… przynajmniej na początku.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

SIĘ

W

s i ę

SŁOWA(CH)

w

Anna Wąsikowska

spis treści

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 05/2015 (6) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofadwumiesiecznik.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofadwumiesiecznik.pl WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Przemek Kijowski, Arek Kikulski, Magda Kwasik (Madee), Izabela Szymczak, Magdalena Wielgosz OKŁADKA Leszek Kostuj SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl WSPÓŁPRACA Anna Dudało, Dariusz Zajączkowski, Grzegorz Bryk, Anna Karowicz, Sylwia Kępa

5 Przystanek – aleja Pokoju – Barbara Marszałek 9 Chleba naszego... – Andrzej Chodacki 12 Bądź wolny – Sebastian Marks 17 Żal – Izabela Kudasik 19 Homo bliteum – Jan Kowalski 21 Miłość, cukier i choinka – Radomiła Birkenmajer-Walczy 25 引き篭り Hikikomori – Beata Żuk 28 Przenikając ściany – Zofia Aleksandra Dubiel 32 Coś się czai – Krystyna Habrat 35 Święto zmarłych dusz – Beata Pytel

publicystyka 41 Mutacje czasu – Dariusz Zajączkowski 42 Nie całkiem bajka o Misiu – Justyna Sikora 43 W obcym domu – Weronika Tomala 45 Podróż do wnętrza kobiecości – blaszka 49 Oblicza wolności – Sylwia Kępa

SOFA patronuje! 51 No coś ty! – Monika Skrzypek 52 Galeria autorów 54 patronaty

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Barbara Marszałek

Przystanek

– aleja Pokoju

J

est śnieżny zimowy poranek. Mróz od trzech tygodni kreśli malowidła ze szronu na oknach w całym mieście – od piwnic aż do górnych pięter bloków. Można dostać zawrotu głowy od spoglądania na korale sopli zwisające z rynien, schodów czy poręczy. Ludzie, zmuszeni przez rytuał codzienności, wysuwają nosy spod wygrzanych nocnym oddechem kołder. Po porannej toalecie wychodzą z domów, zachłystując się mroźnym powietrzem, i za pomocą kilku piruetów, zatańczonych na lodowej tafli ulicy, dostają się pod zamrożone dachy przystanków autobusowych. Stoję zgnieciona między nimi. Balansując na granicy dobrego tonu, przytulam się do sąsiada, wpatrzonego w rozkład jazdy jak w wyrocznię. Autobus się spóźnia. Sąsiad wypuszcza opary bluźnierstw w mroźną przestrzeń ulicy.

Dziś obchodzę trzydzieste urodziny. Popołudnie najprawdopodobniej spędzę sama. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Kaśki, być może będzie miała wolny wieczór, choć tak naprawdę w to wątpię. Kaśka mocno trzyma za ogony całe „stado srok”: praca w firmie, kurs na przewodnika wycieczek, korepetycje z francuskiego. Do wypełnienia grafiku brakuje jej jeszcze tylko wolontariatu w hospicjum. Biega po całym mieście z wywieszonym językiem i czarnymi plamami po kawie na jego powierzchni. Jęzor ten od dobrych dziesięciu lat jest jej znakiem rozpoznawczym, który spowodował, że (choć bardzo tego pragnie) nie może spotkać żadnego normalnego mężczyzny, z którym mogłaby ułożyć sobie życie, urodzić mu dwójkę dzieci i żyć długo i szczęśliwie. Kaśka to jedyna osoba, którą znam w tym mieście (nie wliczając kolegów z pracy). O tym, że po studiach

5


opowiadania • miniatury • prozA

przeniosła się do Krakowa, dowiedziałam się od koleżanki i przez nitkę, a raczej łącze internetowe, dotarłam do kłębka, czyli do Katarzyny we własnej osobie. Spotkałyśmy się w knajpce ulokowanej w bocznej uliczce Rynku Głównego. Lokal był w stylu lat trzydziestych minionego wieku. Na pożółkłych ścianach wisiały stare obrazy oraz nadgryzione przez korniki półki, na których wylegiwały się zakurzone książki. Duszną salę wypełniały drewniane półkoliste stoliki, ozdobione lampkami naftowymi żarzącymi się szklanym, czerwonym światłem. Cena piwa była oszałamiająca: dziewięć złotych za pół litra! „Chryste, kto w naszym kraju ma tyle pieniędzy, żeby móc nimi szastać na prawo i lewo w tak drogich pubach?” – spytałam siebie w myślach i nie mogłam się nadziwić, że gośćmi nie byli turyści z Ameryki lub Wielkiej Brytanii, tylko młodzi, lekko już podchmieleni Polacy, sprawiający wrażenie stałych bywalców. „Pewnie ukradkiem przelewają do kufli piwo kupione wcześniej w sklepie” – stwierdziłam i chyba nie byłam daleka od prawdy. Przecież to miasto wykańcza finansowo swych mieszkańców. Wszyscy narzekają na brak pieniędzy i na zarobki niewspółmierne do cen. Kaśki nie widziałam dziesięć lat. Nasze drogi rozeszły się po ukończeniu liceum, kiedy to większość klasy IVC po otrzymaniu świadectw dojrzałości w białych wykrochmalonych koszulach ruszyła w stronę klubu „Atmosfera”. Był upalny czerwcowy dzień. W jednej ręce trzymaliśmy mokre od potu marynarki, a w drugiej – teczki, które chroniły nasze „przepustki na studia”. Jakże byliśmy naiwni, snując plany na przyszłość: prawo na UJ, psychologia na UŚ, studia dzienne, kolekcjonowanie tytułów, rozwijanie horyzontów myślowych i wreszcie… wspaniała kariera zawodowa. Myśleliśmy, że od tej chwili nasze możliwości są nieograniczone, że przyszłość potoczy się zgodnie z naszymi planami: bez poślizgów, bez upadków, bez wątpliwości. I oto jesteśmy. Ja i Kaśka. Z utraconymi w swoim rodzinnym otoczeniu imionami na rzecz przydomku „stara panna”. Z pełzającym tasiemcem depresji od tułowia w kierunku mózgu. Z pracą, która przyczynia się do wzrostu czynnika stresowego i nie wypełnia naszych kieszeni nawet do połowy. Wspominamy klasową wycieczkę do Rycerki, dociekając, kto zwymiotował do pudła rezonansowego UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

gitary katechety. Po długiej debacie stwierdzamy, że najprawdopodobniej był to Piotrek, ponieważ jego kurtka przez dwa dni po balandze w schronisku nosiła zapach wymiocin. Na koniec spotkania, choć nigdy nie byłyśmy sobie bliskie, ściskamy się serdecznie. W głowach pulsuje nam pozytywna myśl: lepszy stary znajomy niż żaden. Trzy dychy na karku powracają do mnie jak bumerang. Czekam na autobus do domu. Skończyłam pracę wyjątkowo wcześnie, dlatego też o tej porze dnia jestem jedynym żywym organizmem ogrzewającym teren przystanku. Głęboko wdycham surowe powietrze, przecinające gardło jak ostry sztylet. Jest jeszcze jasno, choć gdzieniegdzie zauważam skrawki ciemnych chmur na niebie. Zmarzniętą dłonią wyciągam papierosa, a po uporaniu się ze skostniałą zapalniczką całymi płucami, a nawet żołądkiem, wciągam nikotynowy dym. Niewielka iskrząca się pochodnia przyciąga w moją stronę człowieka. Ma około pięćdziesięciu lat, a jego przerzedzoną czuprynę przysłania czarna czapka. Zbliża się chwiejnym krokiem i pyta, czy mogę go poczęstować papierosem. Podaję mu zwinięty w rulon markowy tytoń. – Ślicznie pani dziękuję – mamrocze. – Nie paliłem dwie godziny. W ułamku sekundy uderza w mój słaby punkt. Wiem już: nie wysłucham historii o tym, że kiedyś jego życie wyglądało inaczej. Mogę się domyślić, że gdy miał dwadzieścia lat czuł się jak młody bóg. Mogło się zdarzyć i tak, że pewnego wieczoru na urodzinach znajomego zobaczył siedzącą w kącie pokoju młodą dziewczynę. Przez chwilę pomyślał, że Marilyn Monroe przyjechała z Hollywood do Nowej Huty, aby wyskoczyć z tortu i zaśpiewać Happy Birthday. Mocno uderzył się w twarz, szybko zanalizował zaistniałą sytuację i zdecydował się na rozmowę z tajemniczą ślicznotką. Owa osobliwa piękność miała na imię Marlena. Dwa lata później została jego żoną, a następnie urodziła mu kilkoro dzieci. Rozpił się nie wiadomo kiedy. Nie wiadomo też, kiedy stracił pracę i obudził się na klatce schodowej, mając lat pięćdziesiąt. Bijąc głową w ścianę, krzyczał z całych sił: „Jak mogłem się tak pomylić!?… Moja Marilyn Monroe to nikt inny jak Marilyn Manson! Widziałem go ostatnio na zdjęciu, które pokazał mi najmłodszy syn”. Nie nadstawiam ucha, aby posłuchać jego opowieści.


Tym razem to ja potrzebuję pięciu minut monologu – jak rześkiego wdechu. – Proszę pana, ja nie paliłam siedem godzin, ponieważ moi koledzy z pracy są niepalący, a zapach nikotyny budzi w nich wstręt. Nasza ekipa składa się z czterech osób: trzech elegancików i mnie. Pracuję w niewielkim wydawnictwie… Sprzedajemy książki psychologiczne, parapsychologiczne, wykonujemy korekty. Ostatnio napisałam artykuł do naszej gazety o arbuzoterapii. Czy pan wie, że arbuz oczyszcza organizm z toksyn i pomaga w leczeniu Parkinsona? Mogę panu podać przepis na kruszon lub sorbet arbuzowy, lub na drink z arbuza, to pana bardziej zainteresuje… Spogląda zdziwiony i dostrzegam lekkie otrzeźwienie na jego brudnej twarzy oraz naznaczoną mrozem czerwoną dłoń wyciągniętą w górę na znak, że potrzebuje papierosa. Naturalną koleją rzeczy wykonuję to, czego oczekuje. Mniemam, że ma jeszcze trochę czasu, zanim pojedzie na dworzec, a tam stanie w nierównym rzędzie wraz z Włodkiem, Zbyszkiem i Jaśkiem przy głównym wejściu do Galerii Krakowskiej, tuż przy koszach z niedopałkami. Biorę głęboki oddech. – Przepis na drinka z arbuza jest bardzo prosty: do czystego naczynia dajemy miąższ owocu, rum, brązowy cukier, sok z cytryny, szklankę wytrawnego białego wina i szklankę półsłodkiego wina musującego. – No, to może być dobre – powiedział, niewzruszony. Zauważyłam, że jego wąsy nie są siwe, tylko pokryte grudkami szronu. – Wie pan... Praca w wydawnictwie przydarzyła się właściwie niespodziewanie, a mieszkanie przy alei Pokoju wynajęłam od kuzyna, który wyjechał do Belfastu. Równowaga w polskiej przyrodzie została zachowana: ja wróciłam z wyspy, a kuzyn nań wyjechał. Moi koledzy z pracy ukończyli kursy automasażu i samoleczenia, brali udział w marszu zdrowia, a na ich biurkach piętrzą się stosy zestawów ćwiczeń na każdą porę roku. Nasz szef jest Rosjaninem. Przyjeżdża do Krakowa dwa razy w miesiącu. Mam pewne przypuszczenia, że to stary Kaszpirowski – wyszeptałam. – Dotarły do mnie informacje, że powrócił ze Stanów i rozpoczął swoje (jak to sam nazwał) „drugie przyjście” na Litwie. Być może to właśnie on (bo wiadomo – z Litwy nie jest daleko do Polski). A mój szef, proszę sobie wyobrazić, potrafi chodzić po rozżarzonych węglach, wykłada na kursach ABC

dobrego kontaktu naturalne techniki relaksacji, jogę dla oczu, zajmuje się również słowiańską szkołą hipnozy i jeszcze tysiącami innych rzeczy. Natomiast my, oprócz sprzedawania książek i pisania nawiedzonych przez ducha samoleczenia artykułów, zamieszczamy w gazecie antynikotynowe reklamy. Wie pan, propaganda w stylu działania obrazem na ludzkie emocje – na pierwszym planie paromiesięczne dziecko, a pod zdjęciem napis: „Znowu mleko będzie śmierdzieć papierosami. Nie truj mnie, mamusiu. Rzuć palenie!”. Lub odbite na mokrym piasku ludzkie stopy z nagłówkiem: „Wielcy pozostawiają po sobie ślad, a palacze – smród”. Rozumie pan, podejmując tę pracę, musiałam oznajmić, że jestem osobą niepalącą. – Eee tam… – Drwiąco machnął ręką. – Dzisiaj żyją same świry, skurwysyny i suki. – Podniósł się, skręcając głowę w stronę nadjeżdżającego autobusu. Drzwi pojazdu sapnęły i połknęły mojego słuchacza. – Szkoda, że już odjechał – westchnęłam. Chciałam mu opowiedzieć jeszcze wiele rzeczy, a przede wszystkim nie zdążyłam wspomnieć o tym, że zarabiam psie pieniądze. Żeby utrzymać się w tym mieście, rozmieniam w kantorach funty na złotówki. Z każdym kolejnym dniem dostrzegam, że z przestarzałym idealizmem i chorą dumą nie dotrę daleko. Godzinami przesiaduję nad stosem kartek: literówka – znaczek, wycięcie wyrazu – znaczek, błąd ortograficzny – znaczek. Następnie dokańczam tekst typu: „Jak walczyć ze stresem?”. Co ja mogę powiedzieć małej grupie naszych czytelników na ten temat? Już dawno odłożyłam w przytulny kąt wszelkie zamiary bicia się ze swoimi nerwami. Przyzwyczaiłam się do stresu. Nie pytając mnie o zgodę, wszył mi się pod skórę i przy pomocy kropel potu ściera z twarzy warstwy pudru. Bawi się mną jak kukiełką z teatrzyku lalek. Porusza kolanami w takt nieznanego mi rytmu, a jego władcze pazury dziergają pod oczami serwetkę z kurzych łapek. Czas wziąć się w garść, przestać narzekać i coś zmienić. Najlepiej pracę, idealnie – dziś, najpóźniej – jutro. Autobus nadal nie przyjeżdża. Decyduję się iść na tramwaj, ufając, że ten środek transportu mnie nie zawiedzie. W tramwaju jest bardzo ciepło. Spróbuję przekonać się do tego miasta. Przecież cała Polska, a nawet cała Europa kocha Kraków; jego

7


opowiadania • miniatury • prozA

zapierający dech w piersiach rynek, zabytki sakralne stanowiące narodowe dziedzictwo, uliczki, którym uroku dodają stare kamienice. Mieszkać w Krakowie to już jest coś! Nie na jakimś zadupiu niedaleko Łodzi, Płocka czy Kalisza, tylko w stolicy polskiej myśli intelektualnej i historii. Obawiam się, że znów przysiądzie się do mnie któraś z kobiet ze szlachetnej stali. Dlatego też wolę jeździć autobusami, tramwaje omijam szerokim łukiem, bo tylko w nich je spotykam. Siadają obok mnie, a ja nie widzę w nich staruszek ubranych w rude futra i kapelusze niczym z teatralnej garderoby. Nie zdaję sobie sprawy, że od osiemdziesięciu lat śpią z gorącą cegłą pod kołdrą. Widzę czternastoletnie dziewczyny z dumnie uniesioną głową i oczami czujnie wytrzeszczonymi w przyszłość. Każda z nich ma długi złoty warkocz. Kołysząc nim, porządkuje świat, wymiatając z życia wojnę, łzy, morderstwa, gwałty, śmierć. Uciekam przed nimi. Przed zrzucaniem na mnie całego ciężaru historii ludzkości. Bo jest mi wstyd. Wstyd za siebie i za swoje pokolenie. Urodziliśmy się słabi psychicznie. Z nierozpoznaną przy porodzie depresją i nerwicą. Z blizną niezadowolenia na twarzy. Rośliśmy zdrowo – ku radości rodziców, dziadków i pradziadków, którzy w naszych narodzinach dopatrzyli się zwycięstwa życia nad śmiercią. Bez otarcia się o wojnę, kojarząc komunizm jedynie z syfonem na wodę i bajką o wilku i zającu, doczekaliśmy się własnej dorosłości. Stojąc teraz naprzeciw przyszłości, nie mamy bladego pojęcia, co zrobić z darowanym nam życiem. Dziś los był łaskawy. Żadna staruszka nie zagrzała miejsca obok mnie. Przystanek: aleja Pokoju. Wysiadam. W drodze odbieram telefony z życzeniami od znajomych i rodziny. Wchodząc do domu, podkręcam kaloryfer i wyjmuję z plecaka butelkę wina. W doborowym towarzystwie ciszy wypijam lampkę. Chcę wyglądać pięknie. Biorę prysznic, smaruję ciało brzoskwiniowym balsamem. Wkładam koronkową, śnieżnobiałą bieliznę. Na nogi z trudem naciągam czarne rajstopy. Ubieram się w ulubioną brązową sukienką, która odsłania znaczną część pleców. Rozczesuję włosy i spinam je w kok. Do ukoronowania ceremonii upiększania pozostał mi najważniejszy akt: stworzenie idealnej, dynamicznej maski, zakrywającej mankamenty urody. Za pomocą pudru kamufluję grudki małych krostek, które zadomowiły się w suchych kącikach warg. Na powieki UKŁADAMY

u k ł a d a m y

8

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

nakładam brązowy cień, czarną kredką podkreślam cienkie brwi. Przesuwając lusterko, patrzę sobie głęboko w oczy, zastanawiając się, jakiego właściwie są koloru. Pora zimowa przyozdobiła je w barwę brzozowych liści, a latem staną się ciemnoniebieskie niczym tafla jeziora o zachodzie słońca. Obrysowuję kontury ust czerwoną kredką, po czym jeszcze raz zerkam w lustrzane odbicie, spoglądając na całą swoją postać. Gdybym postarała się trochę schudnąć i wyprostowała zęby, wyglądałabym jak Greta Garbo. Z przyśpieszonym łomotem serca myślę o momencie, w którym bezpowrotnie utracę możliwość odmłodzenia się za pomocą kilku prostych tricków. Lecz to jeszcze nie jest dziś, nie jutro, nie za pięć lat. Wyciągam z szuflady stare zdjęcia, kartkę papieru i długopis. Stawiam na podłodze butelkę wina i zapadam się w fotel. Zaczynam pisać wiersz, bo przecież od dziecka marzyłam o tym, by zostać poetką. Po przeczytaniu napisanego przed chwilą wiersza wydaje mi się, że łka kołysane przez matkę dziecko, a jego wersy zdają się być podobne do tych kilku spisanych przed laty, mimo że moje uczucia, niczym różnobarwne szkiełka kalejdoskopu, z każdym ruchem komponują się w inne figury. Oglądam stare zdjęcia. Niewątpliwie gdzieś na płaszczyźnie życia utraciłam niewinność, która niegdyś wypełniała moje oczy. Wiersz jest bańką mydlaną, nabrzmiałą od wspomnień. Mały poeta opisuje to, co ma w sercu, To, co czuje, to, co wie. Opisuje łzy i radość swoją i innych ludzi, wiedząc, że weźmie to do ręki jako stara kobieta, która nie ma już sił pisać wierszy.

Na tym kończę mój wiersz wesoły, a zarazem smutny. Ada K. (lat 9) 


Andrzej Chodacki

CHLEBA

NASZEGO…

Opowieść oparta na faktach.

P

ociąg miał stać jeszcze wiele godzin. Pan Stanisław, który z racji swoich częstych przed wojną wizyt za wschodnią granicą znał dobrze rosyjski, już po raz trzeci wracał od maszynisty z zapewnieniem, że do piętnastej pociąg na pewno nie ruszy. Przed nimi transporty wojskowe na pół dnia zablokowały przejazd na południowy wschód, w kierunku Uzbekistanu. W innych okolicznościach rzekłbyś, że dzień był piękny. Słońce o barwie pomarańczowej stało nisko nad lasem, malując śnieg na przedziwny różowawy kolor. Czarna gąsienica pociągu wdarła się w ten spokojny zakątek, rozdzielając torami połacie nieskazitelnie czystego śniegu. Ludzie spacerowali obok swoich wagonów, rozmawiali, zaglądali w czeluście rozsuwanych drzwi, z których gdzieniegdzie podnosiła się para gotowanej

na piecykach wody. Zimowe popołudnie było mroźne, choć nie mogło się równać z ciemniejącym niebezpieczeństwem zimowego wieczoru czy nocy. – Stoimy do piętnastej – oznajmił głośno Stanisław, gdy zbliżał się ku rozsuniętym do połowy drzwiom swojego wagonu. Z środka z wyrazem zatroskania na twarzy wyglądała żona Barbara. Za stojącą w drzwiach kobietą na żelaznej pryczy siedziała matka Stanisława – pani Helena, zasuszona staruszka w grubej chustce na głowie. Do kompletu rodzinie brakowało tylko siedemnastoletniej Katarzyny – córki Stanisława i Barbary. Dziewczyna wcześnie rano, po otrzymaniu informacji o wielogodzinnym postoju pociągu, wybrała się do odległej o około trzy kilometry wioski, by wymienić pierścionek na coś do jedzenia. Dochodził kwadrans po trzynastej i pan Stanisław

9


opowiadania • miniatury • prozA

uświadomił sobie, że stwierdza to już piąty raz z rzędu. Tak jakby częste spoglądanie na zegarek miało dać córce więcej czasu na powrót. Pozostali towarzysze podróży, znajomi z rodzinnej miejscowości, z której zostali wywleczeni siłą przez NKWD i pod bronią wepchnięci do bydlęcych wagonów, zajmowali się wyczesywaniem wszy lub tępo patrzyli w kierunku odległego widnokręgu. W tamtą też stronę spoglądała pani Barbara, wypatrując poniżej pomarańczowej słonecznej kuli postaci wychodzącej z lasu na równinę. Stała tak już dwie godziny, ale żaden, nawet najmniejszy czarny kształt nie zakłócił bieli bezkresnej przestrzeni. Córka nie wracała, choć z obliczeń wynikało, że o tej porze powinna już wyjść z lasu. – Maszynista mówił, że tu nie ma wilków – pan Stanisław próbował złagodzić jej obawy – zdąży wrócić, to mądra dziewczyna. – Basiu! – zawołała z środka starsza pani. – Słucham, mamo. – Barbara niechętnie odwróciła wzrok od lasu. – Czy my mamy jeszcze jedzenie? – Głos pani Heleny był cichy, nie chciała niepokoić sąsiadów. Barbara milczała jakiś czas. – Może Kasia coś dostanie we wsi – odezwała się po chwili i wróciła do obserwacji. Teraz wolałaby tu swoją córkę całą i zdrową zamiast worków najlepszych frykasów. Rozum podpowiadał jej, że nie mieli wyboru. Mąż z powodu chorych stawów nie przebrnąłby przez wysoki po kolana śnieg. Ale mimo to do głosu coraz częściej dochodziła rodząca się w sercu wątpliwość, czy dobrze zrobiła, zezwalając córce na marsz do wsi. Wtem pod linią lasu pojawił się maleńki kształt. Barbara zmrużyła oczy, by lepiej widzieć. Drobny, ciemny punkt wyraźnie się poruszał, więc zeskoczyła z progu wagonu i zrobiła kilka kroków w tamtą stronę. – Popatrz, Stasiu, może to Kasia wraca? – Wskazała ręką las i spojrzała do tyłu na męża. – Basiu, tego krzyża nie sprzedawaj, to pamiątka po dziadku – kobieta usłyszała z tyłu głos swojej teściowej, która stała teraz w drzwiach wagonu. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Jakiego krzyża, mamo? – rzuciła nerwowo, nawet nie odwracając głowy od niedużej sylwetki, poruszającej się wolno na widnokręgu. Odległość pomiędzy lasem a pociągiem topniała bardzo powoli, ale gdy po kilkunastu minutach wypatrywania oczu zmalała odrobinę, widać już było, że postać niesie coś na plecach. W pewnym momencie ludzki kształt zniknął w śniegu. – To Kasia! – krzyknęła Barbara. – Idę po nią! – Sama nie dasz rady! – zawołał Stanisław i zaczął zapinać kożuch pod brodą. – Pamiętaj, Basiu, to pamiątka po dziadku – doleciał do nich jeszcze niknący szept starszej pani, ale nie mieli już czasu, by się zastanowić, dlaczego było w nim tyle żalu. Brnęli przez wysoki śnieg, podczas gdy drobna postać próbowała powstać na nogi. Dystans między nimi stopniowo się zmniejszał. Słońce dotknęło już pomarańczową tarczą linii lasu i śnieg zrobił się jeszcze bardziej różowy. Cień towarzyszący wyraźnie teraz widocznej Kasi wydłużył się jeszcze, gdy udało jej się wstać o własnych siłach. Kolejne kilkanaście minut zeszło na gorączkowej walce z wstrzymującym ruchy sypkim śniegiem. Barbara i Stanisław byli już pewni, że to ich córka. Obciążona czymś, nie miała już sił, by iść dalej. Ona także ich poznała i machała z daleka ręką. Z każdą minutą dało się rozróżnić więcej szczegółów jej filigranowej sylwetki, a wreszcie zapłakaną twarz. Z ulgą padli sobie w objęcia. Oblepiona zamarzniętym śniegiem dziewczyna wskazała worek, który tak mocno obciążył jej słabe ramiona. – Mam ziemniaki – mówiła do nich przez łzy. – Mamo, mamy ziemniaki! – Wracamy, kochana – pani Barbara wzięła osłabioną dziewczynę pod rękę – trzeba cię ogrzać, szybko! Pan Stanisław dźwignął worek na plecy i dopiero teraz dotarło do niego, że bezcenny pakunek ważył pewnie ze czterdzieści kilogramów. – Jak ona go tu przywlekła? – zastanowił się, ale nie zdążył wypowiedzieć na głos swojego zdumienia, bo z oddali doleciał przeciągły gwizd lokomotywy. Mężczyzna nerwowo spojrzał na zegarek. Czternasta


pięć. Bez słowa przyspieszyli kroku. W oddali niewielkie postacie, rozsiane w czerwieniejącym teraz śniegu, zaczęły niknąć w ciemnych otworach wagonów. – Matko Przenajświętsza – jęknęła Barbara, walcząc ze spowalniającym ruchy śnieniem. Stanisław, obciążony niemiłosiernie, został wyraźnie z tyłu. – Rzuć to, Stasiu! – krzyknęła kobieta, gdy obejrzała się za siebie. Mężczyźnie przemknęło po głowie takie rozwiązanie. Ale pociąg ciągle przecież stał i tylko ich wagon, coraz lepiej widoczny z machającymi z wnętrza ludźmi, miał jeszcze otwarte drzwi. Od ratunku dzieliło trójkę ludzi kilkadziesiąt kroków. Drugi gwizd lokomotywy oznajmił gotowość do odjazdu. Znajomi machali teraz zawzięcie, mobilizując ich do przyśpieszenia kroku. Stanisław miał coraz większe kłopoty z nabraniem w płuca powietrza. Każdy oddech palił piersi żywym ogniem. Nagle z lokomotywy zeskoczył rosyjski żołnierz i ruszył w stronę biegnących ludzi. Stanisław z przerażeniem dostrzegł, że sołdat się zatrzymuje, ściąga z ramienia karabin i mierzy w ich kierunku. – Wilki! – Krzyk od strony pociągu dotarł do biegnących na ułamek sekundy przez hukiem wystrzału, który wstrząsnął równiną. Skowyt za plecami Stanisława uświadomił mu nowe zagrożenie. Sołdat podniósł do góry rękę i zaczął się gromko śmiać. Z lokomotywy odpowiedziały mu krzyki po rosyjsku. Rodzina dopadła do pociągu i dopiero teraz odważyła się odwrócić głowy. Kilka ciemnych kształtów czmychało w stronę lasu, a sołdat wracał zadowolony do lokomotywy, podśpiewując wesoło: Как-то летом на рассвете Заглянул в соседний сад Там смуглянка-молдаванка Собирает виноград1 Stanisław pomógł córce i żonie wejść do wagonu, potem wrzucił tam worek i sam wdrapał się do środka. – Boże drogi, dobrze, że jesteście – usłyszał głos Janka, przyjaciela w wagonowej niedoli, który otrzepywał go teraz ze śniegu. Stanisław upewnił się, że żonie i córce nic nie jest, uśmiechnął się do nich, wyrównał oddech, po czym

zdjął rękawicę i włożył rękę do worka. We wnętrzu natrafił na zamarzniętą breję, z której na oślep wyłuskał coś, co w dotyku wydawało się okrągłe. Rozgniótł zmarzniętą bulwę dłonią. Z boków palców wyciekła brudna ciecz. Spojrzał na Kasię i nadal starał się uśmiechać. Barbara okryła dziewczynę kocem i energicznie nacierała jej ramiona. Teraz dopiero dotarło do Stanisława, że na pryczy kogoś brakuje. Nerwowo rozejrzał się po wagonie. – Gdzie mama? – zapytał, z trudem podnosząc się na nogi. – Czy ktoś widział moją matkę?! Kolejny gwizd lokomotywy poprzedził szarpnięcie, po którym rozpoczął się wolny ruch pociągu. Stanisław dopadł do drzwi i otworzył je szeroko. – Mamo!!! – krzyknął, mocno się wychylając, i ogarnął przerażonym spojrzeniem szarzejące przedpole. Ani jednej postaci, tylko martwy wilk tam, gdzie dopadła go rosyjska kula. – Zatrzymać pociąg!!! – ryknął w stronę lokomotywy, ale nikt go nie słyszał. Świat poruszał się powoli, panika zaciskała palce na gardle mężczyzny. – Stanisław – odezwał się ktoś z tyłu. Spojrzał, przerażony. – Stanisław, ona odeszła, powiedziała, że i tak nie macie co jeść… Żeby jej nie szukać. – Co!? – Złapał za ramiona stojącego przed nim człowieka, ale dostrzegł tylko smutek wynędzniałych głodem oczu. Odwrócił się i jeszcze raz przeczesał wzrokiem ciemniejący zmierzchem ocean śniegu. Padł na kolana obok drzwi, które mężczyźni cicho domknęli z obawy przed zimnem. – Tato! – wołała zapłakana Kasia. – Tato! Stanisław popatrzył na worek przemarzniętych ziemniaków, potem na żonę i córkę. Obraz gęstniejącego wnętrza wagonu rozmył się, gdy łzy wypełniły oczy. – Mówiła, żeby nie sprzedawać jej krzyża – powiedział ktoś z boku. – Tak prosiła. Zmierzch zapadł szybko, a wraz z nim przestrzeń wypełniły cicho szeptane modlitwy. O łagodną śmierć dla osamotnionej wśród nieludzkiej ziemi Heleny. O powrót do Ojczyzny. O chleb powszedni, którego jutro także nie będą mieli.  1

Fragment skocznej pieśni rosyjskiej pt. Смуглянка.

11


opowiadania • miniatury • prozA Sebastian Marks

wolny

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


T

elefon zadzwonił koło trzynastej. Tosia wieszała właśnie pranie, stojąc na chwiejącym się stołku. – Kogo cholera niesie – zaklęła pod nosem i wyskoczyła z łazienki. – Halo – powiedziała, nadstawiając ucha. – Pani Antonina Biłgorajowa? – Teraz już Tokaj. – Słucham? – Teraz już Tokaj. Biłgoraj to moje panieńskie. – Czy pani ojciec to Konstanty? – Tak, ale nie widziałam go od bardzo dawna. Matka od niego odeszła… – Pani ojciec jest w Uleczalni. – No i co z nim? – Ma poważny uraz mózgu. – Tak? – Jego leczenie niedługo dobiegnie końca, ale nie dotarliśmy do żadnego członka rodziny. Dopiero do pani. – Nie ma do kogo dzwonić. Jestem jedynaczką, co chyba jasne, a matka umarła jakiś czas temu. Ojciec, z tego, co wiem, też nie ma żadnej żyjącej rodziny. – Co pani zamierza? – Jak to? – Pani ojciec będzie do odebrania pojutrze. – Ale ja go nie chcę. – Jako jedyny żyjący członek rodziny ma pani obowiązek odebrać ojca z Uleczalni. – A jeśli go nie odbiorę? – Prawdopodobnie przyjedzie do pani w towarzystwie straży przybocznej. – A z jakiej racji? – Przypominam, że u nas w królestwie rodzina darzona jest szczególną czcią, a kultywowanie tradycji… – A idź w diabły z tym cholernym prawem. Mój ojciec jest dorosły. Sam o siebie zadba. – Nie byłbym taki pewien. – Nie rozumiem. – Pani ojciec jest, że tak powiem, nie do końca dysponowany. – Wciąż nie rozumiem. – Może inaczej. Pani ojciec wymaga teraz stałej opieki. Jego mózg był pozbawiony tlenu przez ponad pięć minut. – Czyli co? Jest teraz rośliną? Chcecie mi go wcisnąć, bo wam zasrał za dużo prześcieradeł? Myślicie, że ja nie mam swoich zmartwień? – Jeszcze jedno słowo, a twój ordynarny pysk wpadnie do koszyka razem z głową. Nie po to dzwonię osobiście, ty wiejska kurwo, żebyś mi tu fochy stroiła. Antonina przymrużyła oczy, jakby ktoś zamachnął się na nią kijem. Przedobrzyła. Nie powinna była tyle pyskować.

– Dobrze, już dobrze. O której będzie można go zabrać? – spytała polubownie. – I nie można było tak od razu? O dwunastej, droga pani. Do zobaczenia. – Do widzenia – odparła i odłożyła słuchawkę na widełki. Antonina nie pamiętała nawet twarzy ojca. Kilkanaście lat temu udało jej się całkowicie wyprzeć go ze świadomości. Nie było ciężko. Konstanty wcale nie zabiegał o uwagę córki. Był dla niej zjawą z poprzedniego życia. Czasami tylko spotykali się w koszmarach. Miał czarne krążki zamiast oczu, a zamiast skóry – łuski. Chciał ją dopaść, ale nigdy nie dopadał. Mąż Antoniny miał na imię Anastazy. Był wysoki, barczysty i brodaty. Wydatna szczęka, pokryta ciemnym zarostem, skrywała piękny uśmiech, który od czasu do czasu wychodził na światło dziennie. Antonina mówiła najwolniej, jak umiała. W ten sposób przekonywała samą siebie, że jest spokojna, że wcale się nie denerwuje. Anastazy słuchał w milczeniu. Co jakiś czas kiwał głową ze zrozumieniem. – Trudno – odezwał się w końcu. – Jeśli będzie trzeba, to się nim zajmiemy. – Ty nie rozumiesz, ja nie będę mogła usnąć, jak ten diabeł będzie w pobliżu. – Przesadzasz. Przecież sama powiedziałaś, że jest rośliną. – Jak sobie pomyślę, że on tu będzie, zaczynam się trząść. Zobacz, jak drżę. – Antonina wysunęła rękę przed oczy Anastazego. – Patrz. Dłoń naprawdę drżała. To zrobiło na Anastazym wrażenie. Żona nie należała do tych porcelanowych księżniczek, co to same nie mogą się sobą zająć. Antonina była kobietą na schwał – silną i zaradną. Praca w polu nauczyła ją wytrwałości i zahartowała ciało. Nerwy zaś miała ze stali. Mały Xawery wrócił właśnie z Oświatówki. Całe szczęście, że Oświatowid kilka lat temu zadekretował obowiązek powszechnej edukacji po szóstym roku życia. Dzięki temu każde dziecko mogło dużo wcześniej

13


opowiadania • miniatury • prozA

osiągnąć pewność, że nasz Pan jest dobry i sprawiedliwy. Że Oświatowid jest ojcem wszystkich poddanych i pochodzi z gwiazd, tak samo jak wszyscy jego poprzednicy – od Oświatowida Wielkiego począwszy. – Ojcze, matko. – Ukłonił się każdemu z osobna. – Na kuchni masz podpłomyki. Weź sobie jeszcze smalcu z parapetu, tam masz, w misce. Xawery ukłonił się po raz drugi i zniknął w przyległej izbie. Pojutrze nastąpiło tak szybko, że Antonina nie zdążyła się nawet psychicznie przygoUKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

tować. Jadąc zdezelowanym autem ciągniętym przez dwa krępe konie, starała się przypomnieć sobie dzieciństwo, ale jedyne, co widziała, to krwawe pręgi na matczynych plecach i trzask pękającej skóry. Uleczalnia była ogromnym murowanym budynkiem stanowiącym schyłek ciemnej ery. Pomyśleć, że jeszcze kilkanaście lat temu ludzie umierali z byle powodu. Ciała spływały rzekami niczym spuchnięte gałęzie. Użyźniały ziemię. Czasem układano z nich wały przeciwpowodziowe, ale były nieszczelne. Świat poszedł naprzód. Co do tego nie ma wątpliwości. – Przyszłam po Konstantego Biłgoraja – rzekła do rudego mężczyzny siedzącego za ladą. – Taaaaak – powiedział, przeglądając papiery – oczekują pani w pokoju omikron. Antonina spojrzała na męża. Z jego pustego spojrzenia wypływała dezorientacja. – Kto oczekuje? – spytał. – Nie wydaje mi się, żebym mówił do ciebie – warknął recepcjonista. Tosia zostawiła chłopców w poczekalni i ruszyła korytarzem. Alfa, beta, gamma, delta, mijała pokoje. Jej ojciec jest Noblinem – wysoko urodzonym, pewnie dlatego każą się nim zająć. Noblini mają w sobie iskrę Oświatowida. Antonina też była kiedyś Noblinką, ale popełniła mezalians. Pierwszy, kiedy wraz z matką uciekła z domu, drugi, wychodząc za mąż za człowieka niskiej czci, czyli Drakina. W pokoju było widno, sztuczne światło sączyło się ze szczelin pod sufitem. Antonina spojrzała na dwóch mężczyzn siedzących przy długim wąskim stole, pomalowanym na niebiesko. – Niech siada – rzekł jeden z nich, wskazując krzesło naprzeciwko biurka. Antonina usiadła posłusznie. Starała się nie patrzeć im w oczy, by wyglądać skromnie i służalczo.


– Czy wie, że opieka, nawet nad dalekim krewnym, jest obowiązkiem każdego obywatela Zembli? Cieszymy się z wysokiego ucywilizowania naszych poddanych i dołożymy wszelkich starań, by wszystko szło w dobrym kierunku. Czy rozumie? Antonina lekko kiwnęła głową. – A czy wie, że bluźnierstwa pod adresem Noblinów są karalne? Wszystko zapisane jest w Księdze Praw i Obyczajów. Może chce, żebym przeczytał odpowiedni ustęp? Antonina nie odpowiedziała, jej oczy wciąż wpatrywały się w drewnianą posadzkę. – Czy ma język? – Tak, rozumiem – odparła, drżąc. – Upomnienie wystarczy czy trzeba będzie wytłumaczyć inaczej? – Wy… wystarczy. – Co powiedziała? – Że wystarczy.

dzieścia trzy – zwrócił się do drugiego mężczyzny. – Niech chwyci go pod rękę i mocno trzyma. Pan Konstanty jest jeszcze słaby, ale z czasem odzyska siłę. – Czy mogę już iść? – spytała Antonina, chwytając ojca pod rękę. – Niech idzie. Zdrowia, panie Konstanty. Poruszała się powoli, tak by Konstanty mógł nadążyć. Czuła kruchość jego watowatego ramienia. Prawdopodobnie mocniejsze szarpnięcie wyrwałoby mu rękę ze stawów. Antonina odczuwała jednak obezwładniający strach. Bała się choćby spojrzeć w jego stronę. Anastazy poderwał się z krzesła.

– Wobec tego niech poda kartę. Antonina wyciągnęła z torebki elektroniczną wizytówkę i ostrożnie podała jednemu z mężczyzn. Zaczął obracać ją w dłoni. Czerwony kolor identyfikatora wywołał w nich zniesmaczenie. Tak jakby samo dotykanie go mogło odebrać im iskrę Oświatowida. Jeden z mężczyzn wsunął plakietkę w otwór gdzieś pod blatem stołu. Uszu Antoniny dobiegła seria głośnych piknięć i skrzypnięć. Potem beznamiętny metaliczny głos powiedział: „Antonina Tokaj-Biłgoraj. Własność Zembli. Drakin. Brak kartoteki. Brak zaległych podatków. Liczba potomstwa uregulowana”. Antonina wykrzywiła usta. Ona tego nie zrobiła. Nie mogłaby. Anastazy utopił ponadprogramową córkę w misce. Przez następne miesiące nie odezwał się prawie słowem. Całował ją tylko na powitanie, ale jego pocałunki wypalały jej dziury w policzkach. Wiedziała, że w innych okolicznościach nigdy by tego nie zrobił, ale dziura w sercu nigdy do końca się nie zasklepiła. Mężczyzna siedzący po prawej podniósł się i odsłonił białą kotarę. Tuż za nią znajdowało się białe metalowe łóżko, a na nim dziwacznie powykrzywiany twór, który tylko na zasadzie luźnych skojarzeń mógł przypominać człowieka. – Panie Konstanty – ton mężczyzny się zmienił, teraz był miły i przepraszający – panie Konstanty, proszę podać mi rękę. Antonina nie od razu rozpoznała ojca. Tamten, który zagnieździł się w jej podświadomości, był czystym złem. Ogromnym potworem z batem zaczepionym przy pasku z twardej brązowej skóry. A to? To była kpina z jej lęków. Chimeryczny twór, który wyglądał, jakby za chwilę miał się rozsypać. Aż dziw, że mógł utrzymać się na nogach. Jego głowa była połowicznie pozbawiona włosów, a wygolone miejsce szpeciła gruba różowa blizna w kształcie podkowy. – Zapisz, że Konstanty Biłgoraj został wydany o dwunastej dwa-

– Daj, pomogę ci – rzekł, łapiąc Konstantego pod rękę. Po kilku długich i mozolnych minutach znaleźli się w pojeździe. Xawery długo przyglądał się dziwnemu stworkowi siedzącemu obok niego na tylnym siedzeniu. – Mamo, czy to jakieś zwierzę? – spytał. Antonina rzuciła mężowi przelotne spojrzenie. Chwilę milczała, układając odpowiedź w głowie. – Tak, synu, Uleczacze poprosili nas, byśmy wypuścili je na wolność. – Gdzie? – W lesie. Tam, gdzie jego naturalne środowisko. Anastazy pociągnął gwałtownie za lejce przeciągnięte przez wybitą przednią szybę auta. Konie prychnęły z wyrzutem. – Chyba nie zamierzasz… – Miejsce zwierząt jest w lesie. Wyrządzilibyśmy mu wielką krzywdę, trzymając go w zamknięciu – powiedziała stanowczo. Konstanty siedział spokojnie, wpatrzony w zagłówek kierowcy. Jego zdeformowana głowa była lekko przekrzywiona, a z kącika ust ściekała błyszcząca strużka śliny. – Hej, słyszysz? Hej! – Xawery pstryknął palcami. – Jak on się wabi? – Nie ma imienia. 

15


opowiadania • miniatury • prozA

– A mogę go nazwać? – Nie. To nie jest nasze zwierzątko. Mamy je tylko wypuścić na wolność – odparła. Xawery był niepocieszony. Anastazy rozumiał żonę bez słów i bezgranicznie ufał jej osądom. Jeśli postanowiła porzucić ojca w lesie, nie zamierzał stawać jej na drodze. Tym bardziej że w domu się nie przelewało, a Konstanty zdawał się być zawieszonym w próżni golemem. Niewiele myśląc, popędził konie na leśną drogę odchodzącą od szosy. Antonina zamknęła oczy i wciągnęła powietrze do płuc. Zobaczyła Konstantego, który wparowuje do domu. Z jego dłoni zwisa bicz. – Gdzie jesteś, ty kurwo?! – krzyczy. Matka Antoniny, Ludmiła, kładzie się na brzuchu i z głową ukrytą w ramionach piszczy: – Nie bij, nie bij. – Będziesz? – pyta Konstanty. – Nie będę – odpiskuje Ludmiła. – A czego nie będziesz? – Uśmiecha się. – Niczego nie będę. – Niczego nie będziesz? – Trzask bata, a później przewlekły, pełen bólu krzyk. – Nie drzyj mordy! – Znów trzask i krzyk. – Nie drzyj mordy, mówię. Mała Antonina czuje wibracje podłogi. Stąd wie, że mama drży. – Przestań! – krzyczy. – Nie bij mamusi! – Milcz, bękarcie! – warczy Konstanty i sprzedaje jej soczystego kopniaka. Mała Antonina nie wie, co znaczy słowo „bękart”, ale nagły ból brzucha rozpędza jej ciekawość. Antonina otworzyła oczy i odwróciła się. Konstanty wciąż spoglądał w jeden punkt, ale nie była pewna, czy widzi cokolwiek. Zrozumiała natomiast, że jej ojciec od zawsze był zwierzęciem, tylko ona tego nie dostrzegała. Zmyliła ją jego powierzchowność. Las się zagęszczał, a droga powoli dobiegała końca. Kobieta wysiadła z auta i rozejrzała się. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Najbliższa ulica była kilka kilometrów za nimi, a wokoło – ani żywej duszy. Anastazy otworzył tylne drzwi i wyciągnął Konstantego z auta. Nie opierał się. – Puść go – powiedziała Antonina, ale Anastazy najwyraźniej jej nie zrozumiał. – Puść go, mówię! – powtórzyła z większą zaciekłością. Mężczyzna puścił kościstą dłoń jej ojca, a ten runął twarzą na leśną ściółkę. – Mamo, on się chyba przewrócił. Może trzeba go jeszcze trochę podleczyć? – zaszczebiotał Xawery. – Nie, synku, on tylko obwąchuje teren. Konstanty się nie ruszał. Od paru minut leżał z rękami przylegającymi do tułowia. – Idziemy? – spytał Anastazy. – Poczekaj jeszcze chwilę – powstrzymała go Antonina. Podeszła do ojca, złapała za owłosioną stronę głowy i podciągnęła ją do góry. Konstanty pustym wzrokiem patrzył przed siebie. Tam, gdzie do niedawna lśniła strużka śliny, teraz wykwitł szpetny ziemisty zaciek. – Szukaj – Antonina wydała komendę i na powrót przytknęła jego twarz do ziemi. Z początku nic się nie działo, ale z czasem Konstanty zaczął miarowo pociągać nosem. – Mamo, on chyba węszy – powiedział uradowany Xawery. – Oczywiście. Musimy tylko dać mu chwilę, żeby otrząsnął się z szoku. Konstanty poderwał nagle łeb i zawiesił wzrok na jakimś odległym punkcie. Antonina spojrzała w tym samym kierunku. Jej oczom ukazało się małe stadko takich samych jak on człekokształtnych istot. – Uciekaj, powiedziała Antonina, bądź wolny! Konstanty poderwał się raptownie i na czworaka pobiegł w stronę pobratymców. Z początku obwąchiwali się wzajemnie, jak gdyby szukając porozumienia. Po chwili jedna z suk polizała go po pysku, a zaraz potem całe stado zniknęło za kurtyną z zachodzących na siebie drzew. To był piękny widok. Natura w pełnej krasie. Trójka Tokajów odprowadziła ich wzrokiem. – Widziałeś, ile ich tam było? – Antonina zwróciła się do chłopca. – Tak – odparł z uśmiechem Xawery – z nimi będzie mu dobrze. 


Izabela Kudasik

Żal P

rzyszedł czas na Władka. Opukali, pomierzyli, zajrzeli i rozłożyli ręce. Tyle, ile się dało, zrobione, teraz do domu. Naszykowała Hela paradne pościele. Władek zległ. Do jednego znachora jeszcze Helę sąsiady wysłali, na ziółka dla Władka ostatni grosz wydała, wszystko zgodnie z przykazaniami uwarzyła. Z chłopem źle i co dnia gorzej. Nie odzywał się ani do Heli, ani do dzieci, co każdego dnia na zmianę do domu zaglądały, ani do śwagra, który go przy niedzieli odwiedzał. Siadała Helka przy łóżku Władka, chciała wydusić, jak się ma, co go boli, czego by chciał, ale ino na płaczu Helcynym się kończyło, bo głowę skręcał do ściany.

Kiedy jo se póde na hańtom strone na hańtom strone, zapłace miłej serdusko młode*. Tylko radia Helce nie dawał gasić, musiało na okrągło grać. Jak się rozgadywali, to chrząkał dotąd, aż Helka nie zmieniła stacji. Chodziła koło niego na palcach, gotowała wszystko, co kiedyś lubił. Nie chciał jeść, skubnął dwa kęsy i odstawiał. Ukradkiem w oczy mu zaglądała, sprawdzała, ile życia jeszcze w nim zostało. Wyczytać chciała, co by jej powiedział, gdyby chciał, gdyby mógł, gdyby się tak nie zaparł. Władek wodził oczami za babą swoją, ale gdy spotkali się wzrokiem, zaraz go odwracał.

17


opowiadania • miniatury • prozA

Kie póde stela, bedzie mnie skoda bedzie mnie skoda po syćkich górak zapłace woda*. Poszła Helka dać na mszę jedną i drugą, klepała nocą różańce, żeby jej Matusia chłopca nie zabierała, słuchała po wsi rad wszelkich, zwykłych i uczonych. Nacierała smalcami, maściami, paliła kadzidła i świeczki, pod łóżko wsuwała skorupki i kasztany, gorące opary wdychał Władek przez sen. Pijawek sobie przystawić nie dał, naczynie z woskiem przewrócił, okład z piersi zdarł i cisnął pod łóżko. Nawet butelki z gorącą wodą, co z nią w nogach tyle lat sypiał, nie pozwolił pod pierzynę wsadzić. Poddał się. W sufit tępo zaczął patrzeć. Płaccie ocka, płaccie, łzy nie puscojcie, coście pokochały, dziś poniechojcie*. Bezradna Hela z Pon Jezu na ustach chodziła z kąta w kąt, oczy wypłakiwała, nigdzie z chałupy nie chciała się ruszyć, choć córki ją do ludzi wyganiały, że z ojcem posiedzą, a jej, matce, powietrza więcej trzeba. Raz poszła. Na cmentarz – rodziców prosić, żeby się za Władkiem wstawiali. Więcej od łóżka Władcynego odciągnąć jej nie mogli. Syn na gospodarkę zaglądał, bydło karmił, bo Hela tylko Władka oporządzać chciała. Aż przyszedł dzień, że się w końcu mąż na żonę tak spojrzał, tak ją do łóżka głową przywołał, że podbiegła jak młoda sarna, przysiadła przy nim z jasnym wzrokiem, wzięła go za rękę, do ust przyłożyła i patrzyła, patrzyła, patrzyła. A Władek czytał z oczu Heli. Ej, ludzie, ludziska, wy nie wiecie, ze nopiykniyjso jest miłość przecie, ze nie zno granic i syćko może, boś tak jom stworzył, nas mocny Boze**. I tyle tam zobaczył piękna, jakiego przez życie całe nie dostrzegał, i tak mu duszę przygniotło, że dopiero teraz Helkę docenił. Pożałował, że ją samą zostawić musi, przestał się gniewać na Pana Boga, za swoją złość go przepraszać począł. A i Hela się pozbierała, poobcierała oczy i ciepło serce jej otuliło, głaskała rękę Władka i nie chciała od niego na krok iść. I tak patrzyli w źrenice, i tak żegnali się ze sobą, pogodzeni z losem. Nad ranem Władek stracił UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przytomność, ale słyszała wciąż charczący oddech. Póde jo, póde, kochanie moje, kochanie moje, płacom potoki, lasy i goje*. Wezwała znajomego medyka, żeby jej co poradził, choć wiedziała, że na nic to już się zda. Chciał Władka do szpitala brać, ale go spytała wprost, czy to jeszcze pomoże. Ano nic. To niech w domu umiera, po cóż mu ta cała stukająca maszyna przy łóżku. Helka wystarczy. Wezwała księdza ze świętymi olejami, zapaliła gromnice i czekała. Wspominała, a przed oczami przelatywały fotografie, których nie ma w żadnym albumie. Jak jej Władek kółeczko bez oczka na palec przyniósł, gdy do wojska szedł; jak ją na rękach nosił, gdy mu syna urodziła; jak pijany pod chałupą spał, bo się w domu nie chciał pokazać. przecie to miłość na całe zycie (…) płace bystro woda, miłości zol** Kołysała się na krześle w przód i w tył, ale już nie płakała, niech sobie teraz inni płaczą. Żyła ostatnim wspomnieniem przytomnego Władka, jego wzrokiem, który mówił wszystko, i łzą, co mu się stoczyła po policzku, którą Helka obtarła ścierką leżącą na podorędziu. Teraz tę samą ściereczkę trzyma jak relikwię, na kolanach złożyła i już jej nie wypierze. Nie zawołała nikogo, sama z Władkiem chciała być. Żeby jej nikt za uszami nie lamentował, żeby spokoju Władka nie mącił. Pod wieczór charczenie się zmieniło, szarpało, zamierało. Pies zaczął ujadać, a koń w stajni rżeć. Długo Hela nie myślała, poduchę i pierzynę zabrała, coby Władkowi pomóc odchodzić, nakryła go jego cuchą i za rękę ścisnęła. Otworzył oczy, popatrzył w powałę i wydał ostatnie tchnienie. Zabierzże mnie, Właduś z sobą, zabierz. Ej, ludzie, ludziska, cemu przecie sama dziś ostajem na tym świecie, dejciez mi, pójde za moim kochaniem, droge mu wyłoze swoim śpiwaniem**.  * Kiedy se póde, wyk. Zakopower, sł. Sebastian Karpiel-Bułecka, Bartłomiej Kudasik. ** Zol miłości, wyk. Zakopower, sł. Wanda Szado-Kudasikowa.


Homo bliteum

Jan Kowalski

B

iurko było solidne i nadal takie jest. Nie może być inaczej, przecież nie żyje. Trochę zużyte, ale się nie wywraca i nie łamie pod obciążeniem. Fotel obrotowy ma swoje lata i nabrał chybotliwości, labilny jest w swej fotelowej naturze. Jednak gdy na nim zasiadam, siedzę bezpiecznie aż do samego powstania. Meble przyjmują mnie milcząco, a ja też do nich nie gadam. To się dzieje w małym pokoiku o zielonych ścianach. Rozjaśniam go świeczkami zapachowymi i napełniam muzyką pasującą do projektu, który zamierzam zrealizować. Biurko, fotel i ściany czekają, a wraz z nimi czeka dywan, sufit i szafka. A może one nie czekają, tylko cierpliwie znoszą moje poruszanie się. Ja jeden w tym pokoju się poruszam i przez to zużywam moich zrównoważonych współlokatorów. Wieczne ze swej natury biurko przy każdym spotkaniu ze mną coś traci, podczas gdy ja zawsze zyskuję. Nazywam się Grzech Ludski i nie jestem fotografem. Robię zdjęcia, przekształcam je i pokazuję szerszej publiczności, ale nie jestem fotografem. Fotograf to ktoś, kogo cechuje pewna zażyłość z aparatem fotograficznym, cicha umowa, zbudowana na życzliwości i zaufaniu. Ja jestem alfonsem, przedmiotowym pasożytem. Dla mnie cyknięcie zdjęcia to punkt zero na osi tworzenia. Aparatem, niczym łopatą, nabieram kupkę rzeczywistości

i dorzucam ją do wcześniej nagromadzonej. Zdjęcia leżą w szufladzie jak czyste kartki o różnych właściwościach stricto fizycznych; nawet ludzie albo sceny są tam nieważne. To znaczy ważne w sensie charakteru obrazu, a nie imiennie (ludzie), konkretnie (sceny, wydarzenia). Liczy się tylko jakość cyfrowa, podatność na ingerencję i charakter. Mając je zawsze w pamięci (że są i w jakim stopniu są obrabialne), wychodzę z aparatem do świata i gromadzę kolejne, łącząc je w myśli z tamtymi we wspólnym koncepcie. Nie ma tu pracy w konkretnym celu, nie ma determinacji ze strony własnych oczekiwań, spełnienia, rychłego wykonania, jest za to ciągła praca twórcza; harmonizowanie obrazów, wojna pomysłów, naginanie percepcji w celu sprostania wymogom koncepcji… Te swoiste halucynacje, wirtualna praca i rzadko kiedy zrealizowany pomysł składają się na jedno wielkie nieukończone dzieło, wiecznie dające nadzieję na ostateczną realizację. W położoną na biurku świeczkę tchnąłem życie, inicjując zarazem jej rychłą śmierć. Biurko też żyje tylko wtedy, kiedy go używam. To żółw długowieczny świata przedmiotów. Używanie jest powołaniem do życia, wprzęgnięciem w tryby czasu. Przedmiot nieużywany nie ma racji bytu, ale człowiek nieużywany byłby wiecznym?

19


opowiadania • miniatury • prozA

Nie wiem, po co mi te myśli. Głupota nie ma dna, a drabina logiki końca. Kontekst do moich fotoobrazów tworzy się w tle doświadczeń, a zielone ściany słuchają i patrzą na mnie jak mądry człowiek na Paulo Coelho. Obraz, czyli prostokątna kompozycja wszystkiego z niczym na konkretny temat, to jest moja tymczasowa definicja obrazu. Harmonizowanie rzeczy nie-zbędnych w coś treściwego. W zasadzie nie poświęcam wiele czasu na szukanie pomysłów do zdjęć, ale na wygięcie percepcji w celu zobaczenia świata inaczej. To taka obsesja szukania wspólnego mianownika wśród wielości i różności. Wspólny mianownik byłby płaszczyzną, niewidzialną warstwą, którą bym potem próbował wytworzyć (obróbka) z normalności (zdjęcie). Mam w sobie jakiś bodziec każący komponować obraz. Każdą dziedzinę w funkcji czasu traktuję nie jak fabułę (sumę faktów), ale jak wypełniający się obraz, i przez to nie skupiam się na faktach, tylko na spójności – harmonii wynikającej z kompozycji całokształtu. Czas też nigdy mi nie ucieka, bo obraz jest niedokańczalny z założenia, a fakt to szczegół, banał, zawsze niekonieczny przypadek, półprodukt czegoś donioślejszego i niewiadomego. Każdy przypadek mogę potem obrobić i przekształcić, żeby komponował się z resztą. Dużo tu działania, a jeszcze więcej interpretacji. Przytłacza mnie prostokątność szafki, biurka, dywanu, ścian, kolumn głośnikowych, monitora i większości pozostałych przedmiotów w pokoju. Tyle ram wypełnionych kompozycją podyktowaną względami użytkowymi ośmiesza moje wzniosłe plany. Najgłośniej chichocze biurko. Sam utworzyłem na jego blacie kompozycję z klawiatury, myszki, monitora, świeczki oraz innych rzeczy. Patrząc z góry, widać uczciwe bezguście twórcy. Powinienem wykonać serię fotoobrazów pod tytułem Prostokąty mojego życia i sfotografować bez ingerencji postprodukcyjnej wszystkie płaszczyzny czworoboczne mebli i sprzętów pokojowych. Prostokątność materaca, tekturowego pudełka, koca, zasilacza do laptopa, każdej książki z osobna i wzorów na dywanie nie daje zapomnieć o wypełnianiu kadru. Prostokątne okno w dużym pokoju jest jak wizjer w aparacie. Patrząc na nie, przemieszczam się do czasu, aż widok nabierze cech spójnej kompozycji. Gaudi rozumiał ideę jedności formy, jej nieregularność i niepodzielność. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

20

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Oko mieszkańca osiedla blokowego pracuje nie inaczej, jak oko robota niezdolnego do całościowego, syntetycznego odbioru. W świecie wycinankowym (bo do tego dochodzi narzucająca się pstrokatość każdego klocka-prostokąta z osobna) trudno samemu nie być kanciastym. Kulkowatość świata podpowiada, że kwadratem prawdy nie dojdziesz. Nie dość, że domy-klocki i sklepy-klocki następują po sobie równo w szeregu, to jeszcze jadący samochód zlicza je, dudniąc rytmicznym basem. Absolutne podzielenie i fragmentacja mózgu wbrew woli. Ratuję się muzyką klasyczną, rozrzedzającą rzeczywistość i działającą jak malarska technika sfumato na kreskę. Postanowiłem nie wywyższać się nad przedmiotami. Potraktować ich wartość użyteczną jako swoisty środek wyrazu. W ten sposób zhomogenizowały się w mojej głowie oddzielnie: podłoga, dywan, materac, fotel – jako byty dźwigające, a szafy, półki, szuflady –jako zawierające. Podobnie postąpiłem z pozostałymi rodzinami przedmiotów, a po kilku dniach fragmentacja głowy zmniejszyła się o ponad połowę. Biorąc aparat do ręki – już jako wspólnika, a nie martwe narzędzie – widzę dużo więcej. Dostrzegam kompleksy funkcjonalne, rodziny nierozdzieralne. Pokoik przekształcił się w coś na kształt ekosystemu, nazwijmy to syntetykosystemem. Droga do jednoczenia sprzętów elektronicznych okazała się dużo bardziej użyteczna. Całkowicie wyparłem z pamięci nazwy podzespołów komputerowych. Kolumny głośnikowe przekształciłem wysiłkiem intelektualnym w narządy mowy, monitor – w twarz, a kable – w korzenie dające życie. Komputer z kilkudziesięcioelementowego martwego potwora, jakim był dla mnie do tej pory, stał się jednostką spójną. Problem wymieniania podzespołów i wiecznej troski o powtarzalną wydajność zniknął, bo przecież, mając kota, nie myślimy o wymianie pęcherza moczowego, jeśli raz zdarzy mu się nasikać w pościel. Daję więc takie samo prawo błędu martwym przedmiotom, a przy tym spada ogromny ciężar materii wiedzy i pojęć specjalistycznych. Wypłukany z nadmiaru terminów, odzyskałem zdolność komponowania obrazu, operując jedynie grą sił, tworzących wrażenie napięcia i rozluźnienia formy. Nazywam się Grzech Ludski i jestem fotografem, czyli tym, który wyciąga na wierzch mechanizm rządzący pozorem. 


Radomiła Birkenmajer-Walczy

Miłość, cukier

i choinka Czasem warto spojrzeć na życie jak na niekończącą się opowieść.

K

iedy Babcia związała się z Dziadkiem, była już kobietą w dość zaawansowanych latach, chociaż po długowieczności rodziny sądząc, miała przed sobą jeszcze prawie połowę życia.W każdym razie ta jesienna, biorąc pod uwagę wiek, przygoda Babci zaczęła się w jakiś czas po odejściu jej Męża, co zważywszy na płomienność uczucia, które ich kiedyś połączyło, Babcia zniosła zdumiewająco spokojnie. – Ja już chyba byłam strasznie zmęczona – wyznała później z lekkim zawstydzeniem, odpowiadając na zadane jej, wprawdzie nie wprost, ale mimo wszystko pytanie.

W pewnym sensie miała prawo być zmęczona. Mąż, dusza artystyczna, szalenie zdolny i inteligentny człowiek, miał rozliczne talenty, złote ręce, rzadko spotykaną wszechstronność i całkowitą nieumiejętność robienia pieniędzy. Wszystko to sprawiało, że chociaż życie z nim było niezmiernie ciekawe i nie mieli czasu się znudzić, gdyż – jak stwierdziła Babcia – zbyt rzadko przebywał w domu, to jednak upływające lata zrobiły swoje i w końcu „bieda ich zjadła”. Mąż Babci uświadomił sobie własne zmęczenie po prostu trochę wcześniej i to właściwie była jedyna różnica. Pożeglował więc w siną dal, usiłując na własną rękę borykać się z losem, a Babcia ujęła opuszczony ster domu i przez następny rok bohatersko zmagała się z długami, stertą niezapłaconych rachunków i wyprowadzaniem rodzinnego statku na czyste wody. Jakoś jej się to nawet zaczęło udawać i chociaż schudła nieco, odzyskała w końcu

21


opowiadania • miniatury • prozA

spokój i pogodę ducha. A potem do głosu doszedł temperament, no i wtedy zjawił się Dziadek. Dziadek był całkowitym przeciwieństwem Babcinego Męża. Spokojny, trochę jakby zagubiony, trochę jakby nieprzystosowany stary kawaler, zdawał się być także całkowitym przeciwieństwem Babci. A jednak zgadzali się zdumiewająco dobrze. Może niebagatelną rolę w tym związku zaczęła odgrywać tęsknota Babci za bezpiecznym i stabilnym życiem, spychając na dalszy plan tak zawsze ceniony przez nią polot i błyskotliwość, a może odnalazła się jako kobieta znowu przez kogoś kochana i upragniona, dość że związek ten trwał, rozwijał się i cementował, chociaż Dziadek, skądinąd niezdolny do spektakularnych wyczynów, nieraz wystawiał na próbę zarówno cierpliwość, jak i tolerancję Babci. – Jakim cudem on jest tak niewychowany?! – dziwiła się w takich momentach z akcentem zrozumiałego oburzenia w głosie. A potem, leżąc w łóżku z głową na ramieniu Dziadka, prowadziła szeptem długie uświadamiające pogadanki na temat tego, co Dziadek powinien albo nie powinien czynić. – Dobrodziejstwo inwentarza... – mruczała niekiedy i wszystko wracało do normy. Oczywiście, pomijając kolejne przypadki, gdy znowu Dziadkowi udawało się wprawić ją w osłupienie popełnionym w podobnym stylu błędem. – To niemożliwe! – mówiła wtedy. – Czy ja cię niczego nie zdołałam nauczyć?! I zmywała mu głowę. A Dziadek dreptał niespokojnie i chcąc udobruchać Babcię, przynosił następny kilogram cukru. Importował – jak mówiła Babcia. Z tym cukrem to właściwie była osobna historia. W początkach swoich konkurów Dziadek, o ile nie zapominał, starał się być niesłychanie użyteczny i Babcia, uwielbiająca słodycze, napomknęła mu kiedyś, że byłoby miło, gdyby czasem przyniósł coś słodkiego. No i Dziadek przyniósł cukier. Napór dobrej woli Dziadka okazał się jednak na dłuższą metę niesłychanie skuteczny i powoli, bo powoli, ale Babcia zaczęła kruszeć. W kwestii ślubu, rzecz jasna, gdyż ze zdobyciem nieślubnym, jeśli można to tak określić, Dziadek od początku nie miał specjalnych problemów. Może nawet – wręcz przeciwnie – to Babcia natrudziła się bardziej. W każdym UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

razie Dziadek coraz częściej zaczął napomykać o uprawomocnieniu związku, a Babcia protestowała stanowczo. – Misiu – mówiła – źle ci? A potem ładowała się na kolana naburmuszonego nieco Dziadka i coś mu tam dalej tłumaczyła szeptem. – Ale Miś chce! – upierał się Dziadek, konsekwentnie mimo napomykań reszty rodziny mówiący w trzeciej osobie. – Kogoś takiego jak ja? – dziwiła się kokieteryjnie Babcia, czochrając Dziadkową bródkę. Cóż, Miś chciał. I Babcia stopniowo miękła. Stopniowo też nabrała zwyczaju obwieszczania swojej decyzji wszem wobec, gdy tylko jakieś sprawy wymykały się spod kontroli. – Wychodzę za mąż! – oznajmiała wtedy z ponurą determinacją, po czym natychmiast poprawiał jej się humor. Na razie jednak nie kwapiła się zbytnio, by ów stan rzeczy szybko zmienić. Poza tym sprawa była prosta. Babcia nie miała pieniędzy na rozwód i każdorazowe napomknięcie Dziadka typu: „Miś da” zbywała najczęściej milczeniem. A tymczasem wprowadziła Dziadkowi, według własnego określenia, przyspieszony kurs przysposobienia do życia w rodzinie. Ze zmiennym oczywiście skutkiem, bo Dziadek, aczkolwiek pełen dobrej woli, w niektórych przypadkach okazywał się zadziwiająco spóźniony w rozwoju, co Babcię nieodmiennie wprawiało w stan bliski osłupienia. – I ja mam cię tak wychowywać już do końca życia?! – pytała ze zgrozą, a Dziadek robił skruszoną minę i obiecywał poprawę. – Ja się zmienię, Milusiu – powtarzał. – Tylko kiedy, do diabła, to nastąpi – mówiła Babcia zupełnie bez złości, dosadnością wyrażenia podkreślając wagę problemu. A potem, sadowiąc się wygodnie na jego kolanach, prowadziła dalszą indoktrynację Dziadka, któremu taka pozycja najwyraźniej przypadła do gustu. Cóż, Dziadek był typowym (a może nietypowym?) mężczyzną i właściwie od tego wszystko wzięło swój początek. Otóż po paru latach niewidzenia Dziadek – stary przyjaciel rodziny – złożył Babci wizytę noworoczną. Właściwie został zaproszony w okresie świąt, ale z jakichś tam powodów z zaproszenia tego nie mógł skorzystać, zjawiając się dopiero w pierwszy dzień nowego roku. Do tego czasu Babcia zdążyła już zapomnieć o chęci ugoszczenia Dziadka, a w dodatku miała niezłego


kaca po spędzonej z przyjaciółką nocy sylwestrowej, tak więc dość niechętnie zgodziła się na ową wizytę, mając w głębi duszy nadzieję, że Dziadek jednak nie przyjdzie. Ale Dziadek przyszedł i mało tego, już w korytarzu, nie zdejmując nawet okrycia, wziął Babcię w ramiona, całując ją namiętnie. Babcia zgłupiała. Zgłupiała także przyjaciółka Babci, wprowadzona przez nią wcześniej w tajniki tej znajomości, prawdę mówiąc – żadne. Oszołomiona Babcia przypaliła swoją słynną szarlotkę i nie mogąc wyjść ze zdumienia, postanowiła przeprowadzić stosowny eksperyment. Cóż, Babcia zawsze była niepoprawną empirystką. Dlatego w pewnym momencie wizyty, uznając, że rozmowa z Dziadkiem będzie łatwiejsza z nieco bliższej odległości, usadowiła mu się bez zbędnych namysłów na kolanach i tak się wszystko zaczęło. Babcia przesiedziała w ten sposób całą długą noworoczną noc, w jeszcze innym momencie stwierdziła, że jest to zaskakująco przyjemne, i postanowiła rzecz wyjaśnić do końca. A że Dziadek podzielał jej odczucia, sprawy nabrały tempa. Od tego czasu był to ich ulubiony rodzaj prowadzenia wszelkich dyskusji. A kiedy jeszcze, ulegając błagalnym podszeptom Dziadka, Babcia miała na sobie koronkowy paseczek z podwiązkami, Dziadek, niezmiernie czuły na kobiece fatałaszki, miękł jak wosk i skłonny był nawet, on, wówczas jeszcze zdeklarowany katolik, obiecać Babci pielgrzymkę do samego piekła, gdyby tylko wyraziła ochotę. Babcia świetnie zdawała sobie z tego sprawę i kierowana kobiecą intuicją, nie nadużywała przewagi, słowem, nie rozpieszczała zbytnio Dziadka, chociaż także dlatego, że będąc typem dżinsowej abnegatki, odczuwała żywiołową niechęć do wszelkiego rodzaju krępujących damskich ograniczeń ruchu. Mówiąc krótko, Babcia preferowała przez całe życie luźny sposób bycia i ubioru, co stanowiło, nawiasem mówiąc, nieustanny powód do zmartwień najpierw jej Matki, potem Męża, a wreszcie bardzo kobiecej Córki. Mimo wszystko jednak, od czasu do czasu, Babcia, permanentnie zaopatrywana przez Dziadka w różnego rodzaju wymyślne koszulki nocne i inne koronkowo-atłasowe figielki, nakładała swój, jak mówiła, rynsztunek i Dziadek promieniał z dumy, nie przepuszczając żadnej okazji, by choć przelotnie nie

musnąć Babcinej nogi, gdy przechodziła, dotknąć podwiązek lub nie zagłębić dłoni w fałdach haleczki. W miesiącach, które nastąpiły po tej, jakże brzemiennej w skutki, noworocznej nocy, nasi spóźnieni kochankowie przyzwyczajali się do siebie bez specjalnych zakłóceń, zwłaszcza że Babcia sprawiedliwie starała się dzielić czas i energię pomiędzy dwa mieszkania. Było to jednak na dłuższą metę niesłychanie męczące, tak więc oboje z pewną ulgą potraktowali zderzenie Dziadka z samochodem, przez co wylądował on z nogą w gipsie i pod stałą opieką Babci, u niej, w domu. Zadowolony z zaistniałej sytuacji, zajął się czytaniem książek, słuchaniem ulubionych symfonii Beethovena i dalszym molestowaniem w sprawie zalegalizowania ich związku. Nie mając wyjścia, Babcia spotkała się ze swoim byłym, choć jeszcze nie w świetle prawa, Mężem i zagadnęła go nieśmiało, czy nie ma nic przeciwko temu, by wyszła za Dziadka. Mąż, czego zresztą mogła się spodziewać, najpierw wybuchnął śmiechem, a potem udzielił jej swojego błogosławieństwa, wobec czego Babcia usiadła i napisała wreszcie ów tak długo wyczekiwany przez Dziadka pozew rozwodowy. Całkiem możliwe, że był to najkrótszy pozew w historii prawa. Nie wdając się bowiem w żadne szczegóły, Babcia, powodowana uczuciem wdzięczności do Męża za uwolnienie jej od trudów dalszego pożycia, ujęła to mniej więcej w ten sposób, że mając dla siebie zbyt wiele przyjaźni, by nadal pozostać małżeństwem, po prostu proszą o rozwód. No a potem nadeszły święta. Oczywiście zamierzali spędzić je razem i Dziadek w błogim przeświadczeniu o Babcinej zaradności przekazał jej nie tylko bony, które dostał w pracy, lecz i wyasygnował potrzebną na zakupy kwotę. Święta bowiem, na gorącą prośbę Córki Babci, miały być takie „jak zawsze”. Na parę już dni przed Wigilią Babcia i Córka krzątały się więc pracowicie, sprzątając, gotując i piekąc, gromadząc prezenty i strojąc choinkę, gdy tymczasem Dziadek przebywał u siebie, z ulgą chyba przyjąwszy do wiadomości, że jego obecność w rozgardiaszu świątecznym jest, jak na razie, zupełnie zbyteczna. Wreszcie nadszedł wieczór wigilijny, wszystko przebiegło znakomicie i nawet Mąż Babci, zaproszony w imię dawnej i obecnej przyjaźni, nie spóźnił się więcej niż godzinę. Płonęły świeczki, rozbrzmiewały kolędy, pod choinką, jak za dawnych dobrych lat, piętrzył się stos różnobarwnych prezentów, a potem, po skończonej

23


opowiadania • miniatury • prozA

wieczerzy, Dziadek z zadowoloną miną podreptał za Babcią i doganiając ją w ciemnym korytarzu, zapytał głośnym szeptem: – Miś był grzeczny? – Nie! – oschle odparła Babcia, kierując się w stronę kuchni. Dziadkowi uśmiech zwiało z twarzy. – Ależ…– zająknął się – co ja takiego zrobiłem?! – Nie chodzi o to, co zrobiłeś, tylko czego nie zrobiłeś! – surowo powiedziała Babcia i dodała z naciskiem: – Nie dałeś mi żadnego prezentu pod choinkę! Z kuchni wyjrzała Córka Babci. – To prawda! – uświadomiła sobie ze zdumieniem. – Od wszystkich coś dostałaś, tylko nie od niego. – I popatrzyła z niechęcią na Dziadka. – Zabić misia! – twardo orzekła Babcia, nawiązując do przeprowadzonej we wczesnym dzieciństwie wiwisekcji, o czym Dziadek doskonale wiedział, po czym zniknęła w kuchni. Dziadkowi zrzedła mina. – Ale przecież – próbował się bronić – wyraźnie zakazałaś mi kupowania następnej koszulki. Więc myślałem… – Nie myślałeś! Na świecie są nie tylko koszulki! – wyrąbała Babcia prosto z mostu, bo w głowie jej się nie chciało pomieścić, że Dziadek, który na dwa dni przed Wigilią potrafił przejechać pół miasta tylko po to, by wręczyć jej cukier, mógł teraz tak zwyczajnie zapomnieć o samym prezencie. A ponieważ zapobiegliwie w jego imieniu kupiła upominki dla

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

innych, nie przewidziała, że wyręczony w ten sposób Dziadek beztrosko spocznie na laurach. Nagle Babcia z osłupiałą miną opadła na krzesło. – O cholera! – szepnęła do Córki. – Nie mogę zrobić mu awantury! Ja przecież zapomniałam, że ma urodziny! I to wtedy, gdy przyjechał z tym cukrem... – Misiu – rzuciła się w stronę tapczanu, na który z nieszczęśliwą miną gramolił się Dziadek – tak cię strasznie przepraszam... – Nie szkodzi, Milusiu – łagodził Dziadek. – Każdemu może się zdarzyć, byłaś zalatana, mógł też Aniołek pomylić adres, podłożyć nie pod tę choinkę… I rzeczywiście. Zaraz po świętach, gdy Dziadek wrócił do domu, zadzwonił do Babci z radosnym oznajmieniem, że to była pomyłka, że prezent jest i że ją zaprasza na opłatek do siebie. Babcia pojechała. Pod drzewkiem, na którym Dziadek zapalił prawdziwe woskowe świeczki, tkwiła kolorowa paczuszka. Babcia dotknęła jej podejrzliwie najpierw jednym palcem, potem dwoma, a później wzięła do ręki. – Och, nie, Misiu – westchnęła z rezygnacją. – Znowu?! Dziadek uśmiechnął się radośnie i przytaknął głową. Czy tak trudno odgadnąć, jaki prezent dostała od niego? Oczywiście koronkowy paseczek wraz z majteczkami! Tudzież pończoszki, rzecz jasna. A co było potem? Potem Babcia włożyła majteczki, pończoszki i paseczek, Dziadek zapiął podwiązki, otworzył wino i… Ale to już całkiem inna historia. 


引き篭り

Beata Żuk

Hikikomori

F

acet siedzący przy biurku jest mlecznobiałą plamą. Prawdopodobnie wbija we mnie uważne spojrzenie. Opuszczam głowę niżej, badam kafelkowy wzór podłogi. Niedobrze, muszę się postarać. Chrząka, a potem szeleści jakimiś papierami. Podnoszę wzrok i spostrzegam zarys męskich dłoni, odbity w chromowanej tafli biurka. Nie chcę ich oglądać. Wracam do kafelków. Świat jest niebezpieczny, kontakt jest niebezpieczny, ludzie są niebezpieczni. Nieustannie czegoś chcą, jak krety drążą sieć wymagań. Wrzucają w tunele granaty oczekiwań, schematów, kanonów, które wybuchają, ranią, rozrywają. Wciąż drążą nowe i nowe. Tresują jak zwierzę. Chcę do siebie, do łagodnego światła ekranu komputera i kojącego dotyku klawiatury. Dlatego muszę się postarać. Z największym wysiłkiem odrywam spojrzenie od podłogi i kieruję na mężczyznę. Próbuję rozciągnąć usta w kształt podstawowej formy komunikacji społecznej – uśmiechu. Muszę utrzymać ten grymas, przynajmniej przez kilka sekund. To jedyna droga powrotu. Raz, dwa… Trzy… *** – Pamiętasz, co napisałeś o sobie?

– Tak. – Chciałbyś coś dodać? – Chyba nie. – Wiesz, o czym będziemy rozmawiać? – O mnie. I hikikomori. – Zgadza się. Jesteś gotowy? – Tak. – Dobrze. Zobaczmy, co tu mamy… „Nazywam się Takahiro Yasuko. Od dwóch lat nie wychodzę z pokoju. Nie pamiętam, jak wyglądają ulice miasta. Ich zgiełk, światła połyskliwych neonów, szum silników samochodowych, gwar ludzkich głosów i nieustannie dźwięczących telefonów dawno pozostały za mną. Wyrzuciłem to z siebie. Nie istnieje. Ostatni raz widziałem człowieka dwa lata temu. To była moja matka. Spotkaliśmy się przed łazienką w gorącą letnią noc. Poczułem pełznące po stopach macki lęku zmieszanego z obrzydzeniem, które pojmały mnie, oplotły zimnym uściskiem i stanąłem w bezruchu, patrząc, jak na przemian zamyka i otwiera usta. Wylewała z siebie potok bezgłośnych słów, a jej twarz traciła kontury, rozpływała się, aż w końcu znikła. To dobrze. Nadal jestem winien matce bezwzględny szacunek i będę go celebrował do końca życia, mimo że nigdy matki nie miałem. Przynajmniej takiej, jak europejskie – pełnej łagodności, czułości i oddania, zapewniającej syna, że jest dobrym, wartościowym człowiekiem. Takie matki kochają bezwarunkowo. Moim udziałem stała się kyōiku mama*, twór, którego bogiem jest edukacja. Ona, jego niewolnica, drobna kobieta o włosach tak ciemnych, że aż wpadających w granat, po której

25


opowiadania • miniatury • prozA

spodziewałbym się łagodności subtelniejszej niż trzepot motylich skrzydeł i delikatności równej kwiatom wiśni, z nieubłaganym uporem ćwiczyła mnie, bym został wzorowym żołnierzem kyōiku shakai** – armii społeczeństwa opartego na edukacji. Słabość umysłu dziecka godzi w honor rodziny. Sprowadza ukradkowe, wymowne spojrzenia, sączy wyrazy współczucia, otula smutkiem równym żałobie. Wyrzuca poza nawias. Nie chodzi o to, by zdać. Trzeba być najlepszym lub przynajmniej utrzymać się w pierwszej piątce. Wszyscy tak robią, to oczywiste, dlatego każda chwila życia musi być wykorzystana. Musisz uzyskiwać wysokie noty, by dostać się na studia. Studia są po to, by zakończyć je świetnym wynikiem, to gwarantuje dobrą pracę. Praca zaś – by być w niej najlepszym. Nie ma marnotrawstwa czasu ani chwil wytchnienia. Kyōiku mama jest zawsze pomocna w planowaniu przyszłości. Nigdy nie odpuszcza. Dwa lata temu, w wieku osiemnastu lat, ukończyłem kōtōgakkō, szkołę średnią wyższego stopnia. Pamiętam ją jako wyczerpującą drogę, składającą się z nieustannej dyscypliny, niezliczonych powtórek materiału, ciągnących się zajęć szkolnych, popołudniowych treningów w klubach artystycznych i sportowych, a w końcu – wieczornych lekcji w prywatnym juku, szkole uczącej strategii rozwiązywania testów egzaminacyjnych na studia. To rodzaj przygotowania do obrzędu, podobnego do praktykowanego przez afrykańskie plemiona, zmieniającego chłopca w mężczyznę – z tą różnicą, że przerażonego, ledwie piśmiennego dzieciaka zastępuje wyedukowany uczeń, a ból fizyczny towarzyszący rytuałowi zamieniono na cierpienie umysłu zmuszanego do wysiłku powyżej jego uzdolnień. Matka konsekwentnie prowadziła mnie ku męskości. Codziennie rano wręczała mi ōbento – pudełko z laki z drugim śniadaniem, składającym się z kilku potraw starannie skomponowanych kolorystycznie według obowiązującego kanonu: biały, brązowy, zielony i różowy. Rzygam tymi kolorami, ale wtedy nie zwracałem na nie uwagi, zresztą ōbento wszystkich uczniów wyglądało podobnie. Tak samo jak szkolne mundurki. Byłem częścią jednorodnej potężnej masy: żadnych odstępstw od schematu, żadnego indywidualizmu godzącego w dobro grupy, która powinna być dla młodego człowieka jedynym punktem odniesienia. Dzień po dniu, jak w zapętlonej rzeczywistości, wychodziłem z domu przed ósmą i wtapiałem się w nurt UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

płynących ulicą identycznych białych koszulek, granatowych płóciennych spodenek, dziewczęcych plisowanych spódniczek oraz podkolanówek. Potem, w szkole średniej, zamieniłem białą koszulkę na formalny gaku ran, szkolny mundurek – ciemny, ze sztywnym kołnierzykiem i srebrnymi guzikami. Poza tym nic się nie zmieniło, więc nosiłem go z szacunkiem, mimo że wysysał ze mnie życie, zmuszając do powrotu z juku po północy, i przypominał, że pozostały jeszcze do odrobienia prace domowe na dzień następny. Gdy byłem tak wyczerpany, że zasypiałem na stojąco, mogłem rano zostać w domu, a matka szła do szkoły. W trosce o moją przyszłość siadała w osobnej ławce na końcu sali lekcyjnej i cierpliwie notowała treść wszystkich zajęć. To samo robiła, kiedy byłem chory, i zapewne postępowałaby podobnie, gdybym nagle w akcie szaleństwa odmówił chodzenia do szkoły. W domu pilnowała, by nic nie zakłócało ciszy podczas uczenia się do egzaminów na studia. Jej obsesja nie sięgnęła tak daleko, jak pewnej matki, która zabiła córkę sąsiada ćwiczącą nieustannie na skrzypcach, bo przeszkadzała synowi w nauce, chociaż sądzę, że byłaby do tego zdolna. W końcu stanąłem na progu męskości. Nie przypadkiem mówią o nim shiken jigoku – piekło egzaminów. Niewiele pamiętam z tego okresu, choć wiem, że na pewno byłem w piekle. Zawiodłem. Nie zdałem. Stałem się tym, co nazywają rōnin – samurajem bez swojego pana, niezasługującym na większy szacunek niż zwykły włóczęga; człowiekiem fali, która uniosła go z dala od uczęszczanych szlaków, bo nie umiał jej pokonać. Wyrzutkiem. Różnie ludzie reagują. Niektórzy popełniają samobójstwo. Ja zamknąłem na klucz drzwi swojego pokoju. Początkowo wychodziłem tylko na posiłki i do łazienki. Unikałem spotkań z matką. Nie miałem jej nic do powiedzenia. Całymi dniami surfowałem po Internecie, czytałem, oglądałem filmy i słuchałem muzyki. Odkryłem inny, lepszy świat. Rozkwitałem w nim, zapadałem się w ciepłym bezpieczeństwie braku oczekiwań. Prawdziwe życie nie było mi już potrzebne. W końcu odmówiłem uczestniczenia w posiłkach. Wtedy matka zaczęła podstawiać mi pod drzwi tacę z jedzeniem. Zabierałem ją nocą, gdy byłem pewien, że z cienia korytarza nie dobiegnie melodyjny głos, przypominający, że w ciągu najbliższego roku powinienem uczęszczać


na specjalne kursy doszkalające, których zaliczenie jest warunkiem ponownego przystąpienia do egzaminów. Skutkowało. Czułem się bezpieczny do czasu, kiedy spotkałem matkę przed łazienką. Nigdy więcej nie odebrałem przyniesionej przez nią tacy. Przestałem wychodzić z pokoju. Zasłoniłem okno i widok na rozciągający się za nim idealny ogród w stylu karesansui – surową przestrzeń bez drzew, kwiatów czy krzewów, zapełnioną rzadkimi, imitującymi wyspy płaszczyznami mchu, na które narzucono głazy opływane przez fale starannie zagrabionego piaskowego morza. Gdy na nie patrzyłem, czułem się jednym z niezliczonych ziaren kwarcu. Od tamtej pory uchylałem okno tylko wieczorem, by zabrać z tarasu torby z jedzeniem zamówionym przez Internet. W moim pokoju zaczęły piętrzyć się sterty kartonowych pudełek, butelek po napojach, plastikowych kubełków, tworząc swoistą przestrzeń, w której w końcu poczułem się u siebie. Z czasem powietrze przeniknęła kwaśno-mdląca woń, będąca mieszaniną odoru rozkładających się resztek żywności, brudnych ubrań, bielizny, niemytego ciała i fekaliów, którymi zapełniałem opakowania po jedzeniu i napojach. Wieczorem uchylałem okno tarasowe tylko na czas potrzebny do wykonania dwóch szybkich ruchów: wciągnięcia do środka torby z jedzeniem jedną ręką, podczas gdy druga w tym czasie usuwała nieczystości. Zawsze znikały, pewnie sprzątane przez matkę. Czasem obok torby

z jedzeniem leżał stos równo ułożonych czystych ubrań. Starałem się ich nie dotykać, bo to oznaczałoby kontakt. W upalne dni chłodziłem się wodą butelkową wylewaną wprost na ciało. Jakakolwiek higiena była mi zbędna, ale z konieczności nauczyłem się obgryzać paznokcie. Te u nóg też, gdy zaczęły wrastać w skórę. Czas przestał płynąć. Istniałem. Po prostu. Potem odkryłem, że nie jestem w pokoju sam. Pojawiły się głosy. To musiały być demony. Zakleiłem szyby kolorowymi gazetami, bo demony nienawidzą barw. Uwielbiają odcienie gaku ran. Zmuszały mnie do wyjścia. Odmówiłem. Za karę zrobiły coś z moim ciałem. Stało się cienkie, wręcz pergaminowo białe, swędzące. Siedząc w kucki w kącie pokoju, całymi godzinami drapałem się po nogach, plecach, tułowiu, twarzy, aż skóra naznaczała się czerwonymi pręgami. Opierałem się demonom, lecz w końcu przegrałem. Dopadły mnie. Rozwaliły drzwi i porwały. Straciłem przytomność. Gdy ją odzyskałem, powiedziano mi, że jestem w londyńskiej klinice. Przebywam tu od dwunastu miesięcy. Nie ma już demonów, wróciła przestrzeń i słowa. Jestem zdrowy”. *** – Dobrze. – Lekarz z namysłem odkłada kartki. Patrzy. Wiem, że chce spenetrować moje myśli. Uśmiechnąć się. Raz, dwa, trzy… – Pisałeś o przeszłości – mówi cichym, równym głosem, brzmiącym jak śpiew wody spływającej po kamieniach. – Ona minęła. Teraz postaraj się myśleć o tym, co będzie. Zamknij oczy i spróbuj zobaczyć siebie za dziesięć lat. Opisz, co widzisz wokół. Czy są tam ludzie? Wiesz, gdzie to jest? W Tokio. W domu z widokiem na piaskowe morze. Oto moja przyszłość. Zgadniesz, doktorku, jaka?  * kyōiku mama – dosł. „matka edukacyjna”. Kobieta stawiająca sobie za cel życia wykształcenie dziecka – wszechstronne i na najwyższym poziomie, niezależnie od jego możliwości. ** k yōiku shakai – dosł. społeczeństwo edukacyjne, ceniące wykształcenie jako wyznacznik wartości człowieka.

27


opowiadania • miniatury • prozA

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Przenikając

Zofia Aleksandra Dubiel


S

iedzę i oglądam ścianę. Niby nic wielkiego, a jednak ogromny wysiłek. Wcześniej jeszcze musiałam tu dotrzeć. To przedsięwzięcie pozornie przerastało moje możliwości. Udało mi się jednak zmobilizować. Przyszłam. Ściana pomalowana jest żółtą olejną farbą. Farba w wielu miejscach popękała. Pęknięcia tworzą wzory, zawikłane jak ludzkie losy. Ludzkie losy bywają zawikłane, ale mój przypomina raczej ścianę, która zagradza drogę. Uniemożliwia podjęcie jakiegokolwiek działania. Tak bardzo chciałabym to zmienić, że zmusiłam się dzisiaj do wstania z łóżka i wyjścia z domu. Pierwszy krok ku wolności został wykonany. Teraz czekam i obserwuję ścianę. Ciekawe, która z nas prędzej się poruszy. Jest, wygrałam. To z niej pierwszej osypał się kawałek tynku, gdzieś spod sufitu. Wzmocniona tą niespodziewaną wygraną, czekam dalej. Marzę tylko o tym, żeby wrócić do domu, schować się do łóżka i poobserwować kilim. Jest taki nieprzewidywalny. Po czterdziestu minutach od wyznaczonego terminu wizyty zaczynam się niecierpliwić. Gdy mija kolejnych dziesięć, niepokój sięga zenitu i zmusza do oderwania wzroku od znajomych już zakrętasów spękanej farby. W korytarzu utworzył się spory ogonek czekających… „Boże, ile świrów” – myślę i mój zwykły strach się potęguje. *** Wreszcie korytarzem nadbiega drobna szara postać w rozpiętym płaszczu. – Przepraszam za spóźnienie. Była kolejka na poczcie – sapie. – Kto pierwszy? – Przez chwilę grzebie w rozsypującym się stosiku świstków. – Julia Warzec. Proszę do pokoju. Julia machinalnie wchodzi do gabinetu i siada przy stoliku naprzeciwko kobiety. Teraz jeszcze nie jest w stanie jej słuchać – dopiero patrzy. Nagle jak grom z jasnego nieba do młodej pacjentki dociera, że ta ubrana na szaro, krzywo ostrzyżona kobieta o smutnym wyrazie twarzy jest „panią psycholog”, która ma jej pomóc. Jeszcze boleśniej odczuwa, że jest to osoba, której musi zaufać. Chce jednak zacząć znowu żyć normalnie. Przyszła tu, więc mobilizuje wszystkie siły i zaczyna wyławiać sens ukryty w cichych, bezbarwnych słowach domniemanej wybawczyni. Najwyższy już czas, bo zaczynają padać pytania: – Czy jest pani ubezpieczona? – Tak, chyba tak…

29


opowiadania • miniatury • prozA

– Tak czy nie? – Tak… – Ile pani ma lat? – Dwadzieścia dwa. – Uu, to marnie. To jest przychodnia akademicka, a pani już kończy studia. Terapii grupowej nawet nie warto zaczynać, bo nie ma szans na ukończenie. Podobnie z innymi formami leczenia. W zasadzie jedyne, co mogę zaproponować, to spotkania ze mną. Trzeba było przyjść wcześniej. – Ale wcześniej było wszystko okej… – Mhym... – pani psycholog mruczy coś niewyraźnie i kontynuuje wywiad: – To co, godzi się pani na spotkania ze mną? Cały czas mówi spokojnym, monotonnym głosem. Julia przyjmuje to jako objaw empatii i zdobywa się na niepewne potaknięcie. – No dobrze, wobec tego od następnego spotkania zaczniemy robić testy. Chyba że chce pani zacząć już dziś… Świeżo upieczona pacjentka „chce zacząć już dziś”. Jak szalona pragnie wyzwolić się od świata zawężonego do najbliższego przedmiotu, gdzie wyjście z łóżka wydaje się wyczynem prawie tak wielkim, jak… myślenie. Coś jednak wzbudza jej niepokój, nie tak sobie wyobrażała to spotkanie. Próbuje zebrać myśli i wreszcie zadaje pytanie: – Czy nie powinna pani zapytać, co mi jest? Kobieta wydaje się zaskoczona. – A… tak… właśnie… Co pani jest? Ha, i tym pytaniem zabija dziewczynie klina, bo niby skąd ma ona wiedzieć, że cierpi na zaburzenia afektywne jednobiegunowe, zwane potocznie depresją. Ciężko jej też opisać stan spłaszczenia wymiarów, goryczy i bezcelowości istnienia. Julia próbuje uchwycić się pojedynczych niemożności: – Nie jestem w stanie niczego załatwić. Prawdopodobnie zawalę semestr, bo nie potrafię zgłosić się po wpis do indeksu. Egzamin już dawno zdany na piątkę, ale gdy próbuję przekroczyć próg gabinetu profesora, robi mi się niedobrze i uciekam z płaczem. – Może się w nim zakochałaś, co? – rzuca pani psycholog. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

_______________ Znów czekam. Zdziwiłabym się, gdyby „Mysza” – tak ją nazywam ze względu na szary ubiór i nerwowe ruchy – przyszła w porę. Ona chyba zawsze się spóźnia. Poprzednio coś jej wpadło do oka i musiała czekać na otwarcie gabinetu okulistycznego. Cóż, wypadki chodzą po ludziach. Zresztą spóźniła się tylko pół godziny. Dziwne, leczenie oka zajęło jej mniej czasu niż stanie w kolejce na poczcie. Kiedy przyszła, wymruczała tylko wyjaśnienie i rzuciła mi testy na biurko. Wykonałam je uczciwie i rzetelnie, w końcu zależało mi na terapii. Dziś też zamierzam się przyłożyć, chociaż trudno mi określić, w jaki sposób te świstki papieru, zawierające niesamowicie drażliwe i intrygujące pytania typu: „Czy twój kał wydaje ci się nienaturalny?” albo: „Co czujesz, kiedy widzisz całującą się parę?”, miałyby się przyczynić do przywrócenia mi stanu jakiej takiej funkcjonalności. Aby odpowiedzieć sobie na to pytanie, przewertowałam odziedziczony po żądnych wiedzy przodkach opasły tom pod tytułem Podstawy psychiatrii – nie znalazłam jednak rozwiązania. Mimo to spokojnie patrzę na znajomą ścianę, bez poczucia zdrady oglądam też pozostałe elementy przestrzeni. Łaskawszym okiem ogarniam nawet pozostałych nieszczęśników grzecznie czekających na zbawienie. Nie wiem, na ile potrafię to ocenić, ale wydaje mi się, że mój związek z rzeczywistością się pogłębił.

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

„Co? W tym starym bucu?” – myśli Julka i naraz włącza jej się dawno zapomniane poczucie humoru. – Freuda to i ja czytałam”. Niemniej spokojnie odpowiada: – E… nie… na pewno nie… Po czym podejmuje kolejną próbę nakreślenia swoich problemów i nawet lekko się zapala: – Ostatnio nie chce mi się śpiewać. To znaczy chcę, ale nie jestem w stanie otworzyć ust. Śpiewanie zawsze było dla mnie najważniejszą rzeczą pod słońcem, jedynym pewnym celem… a tu nagle zupełnie nie mogę się zmobilizować. – To po co śpiewać, skoro to taki problem? Może daj sobie spokój? – z lekkim ziewnięciem ucina rozmówczyni. – Proszę przejść do sali obok. Przyniosę testy.

*** Pani psycholog biegnie jak zwykle korytarzem, potyka-


jąc się i plącząc we własnej spódnicy. Julia, nie zdając sobie sprawy ze stopniowej samoistnej remisji choroby, ocenia jednak świat nieco trzeźwiej, więc roztrzęsiona postać kobiety budzi w niej współczucie. Pośpiech u flegmatyka jest doprawdy dziwacznym zjawiskiem. – Pani… eee… – Szperanie w papierkach. – Warzec. Proszę. Na testy, tak? Dziewczyna wchodzi do gabinetu i czeka na wyjaśnienia. Na próżno. Widocznie dwudziestominutowe spóźnienie jest rzeczą zbyt błahą, by przepraszać. – No, i jak tam? – Mysza zaskakuje życzliwym pytaniem. – Nieźle. Tylko… niewyspana jestem. – Zachęcona jej otwartą postawą, pacjentka zdobywa się na szczerość. – Całą noc męczyła mnie myśl, że moja suczka zachoruje. Zbadałam ją kilkakrotnie i nic nie wskazywało na to, że coś jej jest. Później nie chciałam już męczyć biduli ciągłym sprawdzaniem i tylko leżałam, powtarzając sobie, że to takie bzdurne przeczucia. Rano nie wytrzymałam i zaraz po otwarciu lecznicy popędziłam do znajomej lekarki. Powiedziałam, że mój pies jest chory, tyle że nie ma jeszcze objawów. Zbadała Tusię i nic nie stwierdziła. Zna mnie trochę, więc kazała mi usiąść i chwilę poczekać. Ulżyło nam dopiero, kiedy z suni zaczęła się lać ropa. Wcześnie wykryte ropomacicze daje się leczyć farmakologicznie. – Aha, dobrze. Przejdźmy do testów. _______________ Dzisiaj czekam z większą niż zwykle niecierpliwością i ledwie obrzucam pobłażliwym wzrokiem brudną, nieciekawą ścianę. W ogóle ostatnio płaszczyzny przestały dla mnie stanowić jedynych rozmówców. Świat rozrósł się do ogromnych, ale – paradoksalnie – bezpiecznych wymiarów. Wyszłam z domu. Załatwiłam zaległości. Szare cienie przemykające na granicy postrzegania okazały się chętnymi do wymiany myśli ludźmi. Pani psycholog obiecała, że przedstawi mi wy-

niki. Jestem ich bardzo ciekawa. Od naszego pierwszego spotkania minęły dwa miesiące. Testy cały czas wykonywałam tak uczciwie, jak potrafiłam. Mimo że dzięki lekturze Podstaw psychiatrii większość z nich wydawała mi się przejrzysta i po pobieżnej lekturze mogłam już ocenić, co dany zestaw pytań ma wykluczyć. Nerwy puściły mi dopiero na poprzednim spotkaniu przy jedenastym bodajże teście i lekko podstylizowałam się na schizofreniczkę. Nic to. Z tego natłoku danych, z dziesiątek wypełnionych formularzy powinien wyłonić się jakiś sensowny obraz. Mój obraz. Mój i moich problemów. *** Mysza pojawia się prawie punktualnie – czymże bowiem jest dziesięć minut wobec wieczności? Idzie też jakby wolniej i spokojniej, a postać jej wydaje się dziś barwniejsza. Julia nie umiałaby powiedzieć, co tak zwiększa atrakcyjność postaci pani psycholog: drobna czarna kratka, która niespodziewanie pojawiła się na jej szarym zazwyczaj ubraniu, czy jej, Julkowe, emocje. Tradycyjny szelest papieru: – Pani… eee… Julia Warzec. Proszę za mną. Siadają naprzeciw siebie tak, jak przy pierwszej wizycie. Dziewczyna śledzi z zapartym tchem każdy gest szarej kobiety. Ona przez chwilę grzebie w swoich dokumentach. – Co my tu na dzisiaj mamy? A… wyniki testów. Julia z wrażenia wbija paznokcie w siedzenie krzesła. Jeszcze nie ma pojęcia, co usłyszy. Nie wie, że kiedy pozna diagnozę, wybiegnie, śmiejąc się głośno. Będzie zdrowa i tak się będzie czuła. Nie może przewidzieć, że nieleczona choroba za kilka lat powróci ze zdwojoną siłą, ingerując w życie Julki o wiele poważniej niż teraz. Mysza pedantycznie nakłada okulary, rozkłada jakiś świstek i… uwaga!... uśmiecha się. Następnie cicho i smętnie, a przecież bardzo wyraźnie czyta: – Mam dla pani dobrą wiadomość: nie jest pani chora psychicznie. 

31


opowiadania • miniatury • prozA Krystyna Habrat

Coś się czai D

użo później uzmysłowiła sobie, jak bardzo w ostatnią wizytę zakradł się smutek. Wstąpili tylko na chwilę, zbaczając z drogi, gdy niespodzianie odczytała nazwę tamtej miejscowości na drogowskazie. Wystarczyło wyciągnąć komórkę i usłyszeć: „To czekamy na was!”. Powitani jak zawsze miło, zdecydowali się posiedzieć w ogrodzie. Żal było uciekać od słońca. Ile razy przyjeżdżali, lubili śledzić plamy światła pośród zieleni, wydobywające z cienia to kwiat, to liść. Ale dziś kontrasty były mniej widoczne. Słońce przybladło, zieleń też. Pani domu przyniosła do altany kawę w dzbanku, a jej mąż – ceramiczne kubeczki. Za chwilę przybył półmisek kanapek. – No, co tam słychać? Jak zdrowie? – A u was? Opowiadali, lecz co chwilę zapadało męczące milczenie; z rodzaju tych, gdy gorączkowo szuka się nowego tematu, bo jeszcze kawa do końca niedopita. Uprzednio w takim momencie zaraz się włączał UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


dziewczęcy głosik wybranki ich jedynaka i rozgrzewał serca rozkoszną paplaniną. Dziś bardzo jej tam brakowało. Wrześniowy ogród nie był już tak bujny. Obsychały na krzakach liście, zwisając brązowymi szpargałami. Z drzew spadały pojedynczo te pożółkłe. Odsłaniało się więcej przeźroczystej przestrzeni z błękitem nieba w tle. Cień już nie orzeźwiał tęsknie. Może nawet było chłodno. Tu i ówdzie kwitły jeszcze różowe onętki, żółte georginie, a pod płotem pęczniała dumą pomarańczowa dynia. Pani domu nasypała im na talerz malin. Jej mąż natrząsł śliwek i teraz siedział milczący ze spuszczoną głową. Był inny niż za pierwszym razem, kiedy roześmiany od ucha do ucha, biegł ku nim wielkimi susami z końca ogrodu, pokrzykując radośnie. Z daleka rozkładał szeroko ręce, jakby chciał przytulić ich do serca. Od tamtego czasu spoważniał. Już nie odważał się przekraczać granicy tego, co wypada. Wtedy, za pierwszym razem, kiedy przybyli poznać rodziców wybranki syna, była wiosna, maj, wszystko kwitło opromienione radośnie słońcem. Teraz nadciągała jesień. Rozmawiali z godzinę, może półtorej, lecz ani razu nie unieśli się gromkim śmiechem. Dotarło to do niej dopiero przy pożegnalnych uściskach, gdy skrępowana maską twarz z trudem przyoblekła uśmiech. Wszyscy mieli niepewne miny. Oni – trochę zbici z tropu, że przyjechali tak znienacka, może nie w porę. Ale gospodarze, choć to skrywali, byli wyraźnie czymś przybici. Coś było inaczej. Jeszcze smutniej się zrobiło, kiedy wsiedli do samochodu i odjeżdżali, machając do stojących na ganku teściów syna. Ręce tamtych nie trzepotały już dawnym rozmachem. Raczej powściągliwie. Kurtuazyjnie. „Jak to jesień wszystko zmienia – pomyślała – odbiera witalność, radość życia”. Przypuszczała, że się po prostu bardziej zżyli i teściowie ich jedynaka – jak się to mówi: swatowie – stonowali swą żywiołową spontaniczność. Dziś, gdy młodych zabrakło, byli skrępowani i ważyli każde słowo. Kilka razy jedno powstrzymywało drugie nieznacznym kuksańcem lub dotknięciem ręki przed kończeniem jakiegoś zdania. Cóż, oni sami byli nieco sztywni, uważający, to i tamci się dostosowali. Szkoda. Jakże ich za pierwszym razem ucieszył widok ojca przyszłej synowej, biegnącego ku nim przez cały ogród z rozwartymi ramionami. Był szeroko roześmiany i z daleka wykrzykiwał radośnie słowa powitania. Czyżby swatom zabrakło przychylności? Przestali ich lubić? Zaraz. Po kolei. Dziś z trudem skrywali zakłopotanie, gdy zajechali samochodem pod ich dom. Długo rozmowa się nie kleiła. Gospodarze byli uprzejmi i poprawni, ale już nie kordialnie mili i spontaniczni. Na drogę jak zawsze dali im koszyk ogrodowych plonów. Tym razem maliny, śliwki, pomidory, a nawet kanapki, lecz to wszystko jakoś nie cieszyło. Rozmyślała o tym, podczas gdy mąż bez słowa prowadził samochód. Sięgała do koszyczka malin, ale nie smakowały jak te letnie. Mąż też nie chciał, kiedy próbowała wkładać mu je do ust. "Pewnie one już ostatnie, bez ożywczych soków lata" – dumała. Na szczęście nie mieli zwyczaju analizowania każdego słowa, jakie padło podczas wizyty, domyślania się podtekstów, niedomówień. To mogłoby prowadzić do pochopnych wniosków i rozbudzania jakowychś niechęci. Swoich nowych powinowatych też z góry woleli lubić. Bez zastrzeżeń. I naprawdę lubili. Tak samo bardzo przypadła im do serca synowa, radosny promyczek, tamtych córka. Biła się z myślami długo, gdy jechali pośród pustych już pól i lasów, zaczynających mienić się złotem i czerwienią. Zmierzch zapadł dziś dużo wcześniej. Skradała się już jesień. Nie chciała burzyć spokoju męża swymi przeczuciami. Nie powinna denerwować go podczas jazdy. Właściwie nic się nie stało. Tylko jej neurotyczna natura lekko się strwożyła, zadrżała. Widocznie tamci mają jakieś troski, a bali się wygadać. Stąd gesty rąk, jakimi jedno powstrzymywało drugie. A może to tylko przygaszenie nastroju, jak to na jesieni. Wkrótce w natłoku innych spraw wypadły jej przeczucia z głowy. Później dopiero się okazało, że zaskoczenie tamtych i rezerwa owego dnia nie były bez przyczyny.

33


opowiadania • miniatury • prozA

Oni już musieli wiedzieć. Córka mogła matce coś napomknąć w rozżaleniu, podczas gdy im syn nic nie zdradzał. Nie mieli pojęcia, że coś się święci, że zakrada się z wolna wielki smutek. Kładli to wszystko na karb jesiennej melancholii. Przygaszenie ich jedynaka, rzadsze odwiedziny synowej. Podobno mniej miała czasu. Praca ją bardzo absorbowała. A jak przychodziła, nie śmiała się już głośno od drzwi. Spoważniała. Syn milczał. Wreszcie któregoś dnia, nie patrząc im w oczy, oznajmił, że wczoraj wróciła do rodziców. – No to jedź za nią! – Nie! – Ale nie chodzi o zdrowie? – Nie. Udawał, że nie jest rozżalony, że nic mu nie jest. Tylko nie patrzył w oczy. Nie pytali o nic więcej. Snuli domysły, ale bali się dopytywać. Całymi dniami o tym szeptali. Rozmyślali w bezsenne noce, ale nie pytali. Odpowiedź mogła jednoznacznie określić na razie niejednoznaczne przeczucia. Wówczas nie byłoby ratunku. Stawało się coraz chłodniej. Z każdym dniem ciemność zapadała wcześniej. Jeszcze niby jesień, a wkrótce przyroda zamrze w zimowej pustce. Zawsze trudno się z tym pogodzić. Syn z każdym dniem odzyskiwał pogodę ducha. Jednak matka wiedziała: on jedynie udaje. Rany nigdy nie goją się do końca. Blizny tylko pozornie nie bolą. Smutek zwykle przychodzi, gdy zaczynają spadać liście i świat coraz szczelniej owija się w mrok nocy. Wtedy częściej coś się psuje. Tamci już podczas ostatniej wizyty wiedzieli, że coś się młodym nie układa. Powinni przemówić im do rozumu. Tylko jak? Dopiero teraz sobie uprzytomniła, jak wielki wtedy zakradł się tam smutek. I ich wszystkich obezwładnił. Ale nadciąga zima. Ona ściera jesienne nastroje. Przynosi zapomnienie. A wiosna da nadzieję. Na razie jesień. Wieczorami księżyc coraz wcześniej, niczym w starym przeboju, włóczy się po niebie. Wiatr za oknem zdziera ostatnie liście, targa gałęziami. 


Święto zmarłych dusz

Beata Pytel

1933 r. Jesień trzydziestego trzeciego roku była doprawdy zachwycająca. Liście niczym kolorowe kwiaty sypały się z nieba powoli jak pierwszy śnieg. Świat okalała spokojna, przytłumiona melancholią radość. Nie było martwoty, jęku samotnych wierzb, zawodzeń oszalałego wichru. Był tylko odwieczny rytm zmian i bicie ognistego serca ziemi. Tak przynajmniej czułem. W tę właśnie jesień zmarł mój kuzyn, Jan Dębowski. Osierocił czwórkę małych dzieci i żonę Liliannę. Zdarzyło się to na kilka dni przed Wszystkimi Świętymi. Pogrzeb zaplanowano na dwudziesty dziewiąty października. Jadąc piaskową, zamiataną przez ciepły wiatr drogą, rozmyślałem o Liliannie. O jej delikatnej, smutnej twarzy i wypowiadanych cicho słowach. Zastanawiałem się, jak przeżyła śmierć Jana. Czy w ogóle coś poczuła? Sztylety bólu czy drobne ukłucia żalu? A może nic nie poruszyło jej cichego 

35


opowiadania • miniatury • prozA serca? Zupełne, bezbrzeżne nic? Mój samochód, nowo nabyty bentley z 1929 roku, małe cudeńko o silniku R6 i pojemności 4,4 litra, zwracał powszechne zainteresowanie mijanych ludzi. A ja wpatrywałem się w pękate i kłębiaste chmury. Zupełnie takie same, jak w dzień ślubu Jana. Doskonale pamiętałem radosną twarz kuzyna i straszną, trupią bladość twarzy Lilianny. A gdy przed kościołem składałem na policzku panny młodej pocałunek, poczułem, jak bardzo była zimna. I jak drżały jej rzęsy. Spłoszony motyl, pomyślałem wtedy. Zamieszkali na wsi. Na głębokiej prowincji, w porosłym dzikim winem domu. Od dnia ślubu widziałem ich zaledwie kilka razy. On wydawał się rozpromieniony, a ona jak zawsze cicha, milcząca. Samotna. Gdy dojechałem na miejsce, okazało się, że po tylu latach nadal nic się nie zmieniło. Nadchodził wieczór. Krwiste słońce zachodziło za dworem, kreśląc purpurową smugę na horyzoncie. Okna domu wyglądały jak czarne dziury, a drzewa pochłaniał rubinowy blask, jakby trawił je ogień. Dach obsiadły ciemne ptaki. Odgłos silnika sprawił, że z domu wyszło kilka osób. Rozpoznałem zaledwie dwie: stryja Obawskiego i jego syna – kuzyna Jerzego. Obaj wielcy, grubi, z twarzami przypominającymi śmieszne, woskowe maski. Po przywitaniu zaczęli oglądać mój samochód, zupełnie nie sprawiając wrażenia, że przybyli na pogrzeb. Zostawiłem ich i ruszyłem do środka. Lilianna siedziała w otoczeniu leciwych starych matron. Kobiety kołysały się i płakały, jakby ona nie miała własnych łez. Chociaż – kto wie? Być może faktycznie nie miała. Bo gdy ująłem jej dłoń, złożyłem kondolencje i spojrzałem w twarz, nie dostrzegłem nic. Jedynie ten sam smutek, który pamiętałem, gościł wciąż na jej białej twarzy, Choć jej bladość zrobiła się jeszcze bardziej pergaminowa i sucha. Wyblakłe oczy były nieruchome, tak samo jak zaciśnięte usta. Przypominała ducha. Dzieci nie było. Matka Jana zaprowadziła mnie do pokoju, w którym spoczywało ciało zmarłego. Wyglądał, jakby zmęczony długim wysiłkiem, położył się spać. Być może była to po części prawda, bo czymże jest życie, jak nie niekończącą się walką i zmaganiem z nieprzyjaznymi wiatrami, a śmierć – końcem tej udręki? Sine cienie otaczały jego zamknięte oczy. Przeżegnałem się i pomyślałem, że Jan już wszystko wie i że nie ma już dla niego żadnych tajemnic. Cały dalszy dzień był groteską. Mężczyźni pili, wałęsali się po ogrodzie, poklepywali po plecach. Zastanawiałem się, co spowodowało, że tylu ludzi przyjechało tak wcześnie. Mało wspominano zmarłego. Słyszałem tylko co rusz powtarzane słowo: testament… testament… UKŁADAMY

u k ł a d a m y

36

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Nie za bardzo rozumiałem, dlaczego ludzie tak się interesują majątkiem kuzyna. Według mojej wiedzy nie posiadał aż takich bogactw, żeby były źródłem zazdrości czy pragnień. Gdy zapadł zmierzch, na modlitwy przy zmarłym zaczęli schodzić się okoliczni mieszkańcy. Nie lubiłem tego. Zawodzących śpiewów, pochlipywania starych kobiet, które pewnie nawet zmarłego nie znały, zapachu świec i chrzęstu różańcowych paciorków. To wszystko przypominało mi o własnej śmierci. Wziąłem szklankę piwa i poszedłem na górę do swojego pokoju. Zaczynałem ża-


łować, że gnany troską o Liliannę, przyjechałem tak wcześnie. Piłem piwo, oparty o okno, gdy między drzewami w rozścielającym się na dole sadzie zobaczyłem – ją. Czarna bluzeczka, którą miała na sobie, była bardzo lekka, a jesienny wiatr zimny. Wydawało się, że chłód nie robi na niej wrażenia. Stała blisko drzew, lekko się kołysząc. Nagle odwróciła i uniosła twarz. Byłem prawie pewien, że patrzy na mnie. Nie wiem dlaczego, ale spanikowałem. Podskoczyłem i schowałem się za zasłoną. Serce biło mi szybko. Nie potrafiłem określić, czego tak się przestraszyłem, ale przez moment dosłownie mnie zmroziło.

Zasłona była bardzo ciemna i otulała mnie niczym żałobny kir. Wzdrygnąłem się. Z dołu słyszałem smętne pieśni żegnające duszę kuzyna. Ten dom cały był przesiąknięty śmiercią. Podszedłem do miednicy, żeby przemyć twarz. Pochyliłem się nad toaletą i zapaliłem papierosa. Płomień zapałki na moment mnie oświetlił. Jasne oczy uciekły w głąb oczodołów, cienie rozłożyły się pod powiekami i zaplątały we włosy. Usta miałem ciemne, jakbym napił się krwi. Wyglądałem niczym upiór albo kolejny nieszczęśnik czekający w kolejce do grobu. Musiałem wyjść. Weranda tonęła w delikatnej poświacie, płynącej z rozświetlonych okien. Usiadłem na ławce, czując, jak powoli wraca mi równowaga. Obecność ludzi, dyskretny gwar – to wszystko było częścią życia. Inną niż ponura martwota pokoju na górze. Myślałem o Liliannie. Byłem już niemal pewny, że jej postać w ogrodzie to tylko przywidzenie, omam wywołany zmęczeniem i żałobą. Z kuchni wytoczył się stryj. Miał czerwoną twarz, a oczy świeciły mu jak dwa błyszczące szkiełka. Pomyślałem, że musiał się już nieźle spić. – Wilhelm! Nieładnie, chłopcze, nieładnie. Siedzisz tutaj zamiast modlić się o duszę biednego kuzyna? – Pogroził mi rubasznie palcem i spojrzał cokolwiek nieprzytomnie. – Już wracam – odpowiedziałem, gasząc papierosa. Stary złapał mnie za ramię. – Ja wiem, po coś przyjechał. Zresztą tak jak my wszyscy. – Nie rozumiem. – Nie udawaj głupiego. – Obawski zaczął dyszeć. – Testament! Niby Jan taki prostoduszny był, ale ponoć zgromadził niemałą fortunkę. Sprytny jesteś, ale mnie nie nabierzesz. Niby nikt nic nie wie, ale patrz, jak się zlecieliście. Jak sępy nad padliną. W rodzinie mówiło się nie raz o klejnotach prababki Stanisławy. – Nie wiem, o czym stryj mówi. Staremu wzrok zmętniał jeszcze bardziej. Próbował coś powiedzieć, podpierając się na moim ramieniu, ale nieskoro mu to szło. – Jeśli jednak faktycznie Jan się wzbogacił, to i tak wszystko dostanie Lilianna i ich dzieci, to oczywiste – dodałem. Zaprzeczył, kręcąc gwałtownie głową i kiwając palcem. – Ponoć żonka naszego kuzyna nie była taka święta, a rodzinne stadko nie takie szczęśliwe, jak się by wydawało. Nic nie wiadomo… nic nie wiadomo… A nawet jeśli – stryj pochylił się tak blisko, że odór wódki niemal zwalił mnie z nóg – nawet jeśli ona wszystko dostanie, to zawsze młodą wdówkę można zabałamucić… Odepchnąłem go z obrzydzeniem. Zatoczył się lekko, ale nie stracił równowagi. Stał chwilę, łapiąc oddech, z wykrzywioną złością twarzą i byłby się w pijackim amoku na mnie rzucił, gdyby na werandzie nie pojawiła się Lilianna. Wracała od strony sadu. Nawet 

37


opowiadania • miniatury • prozA nie spojrzała na stryja. Przeszła obojętnie i na krótką, króciutką chwilę wczepiła swoje sarnie oczy w moją twarz. Znikając w domu, zdałem sobie sprawę, że kobieta z sadu nie była żadnym przywidzeniem. Blisko godziny dwudziestej trzeciej żałobnicy opuścili dom Jana. Gdzieś około północy zerwał się okropny wiatr. Wył i zawodził, a stukanie gałęzi w szyby nie pozwalało spać. Rankiem założyłem garnitur, kapelusz i wyszedłem przed dom. W korytarzu dostrzegłem dzieci Jana i Lilianny. Maria z Anną bawiły się lalkami, Stefan obracał koła drewnianej zabawki, tylko Karolina stała oparta o drzwi prowadzące do pokoju, w którym leżał zmarły. I płakała cicho. Chmury zakryły niebo. Niedawna wichura zerwała resztę listopadowych liści. Nagie kikuty drzew i krzewów stały teraz bezbronne, kołysząc się miarowo. A my, żałobnicy? My tonęliśmy po kostki w liściach i wdychaliśmy ich wilgotny, smutny zapach. Około dziewiątej zjawił się ksiądz z ministrantami. Stryj z moim kuzynem i dwóch innych mężczyzn wyniosło z domu trumnę. Za dębową skrzynią szła Lilianna, trzymając młodsze dzieci za ich małe rączki. Ciemna woalka w czarne groszki zakrywała jej marmurową twarz. Widziałem tylko delikatne płatki wąskiego, wydatnego nosa i usta pomalowane na szkarłatny kolor. Szliśmy do kościoła przez las. Wśród rozwiewanych liści i szumu tak niespodziewanie ogołoconych drzew wyglądaliśmy jak stado szpaków, czy raczej gawronów. Przed kaplicą czekało już wielu ludzi, większość ze wsi. Pomyślałem, że Jan musiał być dobrym człowiekiem, skoro tylu przyszło go pożegnać. Nabożeństwo było piękne. Naprawdę piękne. Nigdy nie byłem zbyt religijnym człowiekiem, ograniczając się tylko do coniedzielnej mszy i modlitwy w jakichś poważniejszych kłopotach. Ale pogrzeb Jana poruszył we mnie jakąś ukrytą strunę. Ubolewam, że trwało to tylko kilka chwil. Zwłaszcza że z natchnienia wyrwał mnie pewien incydent. Już na cmentarzu, gdy trumnę z Janem złożono w rodzinnym grobowcu i ludzie zaczęli się rozchodzić, do Lilianny podeszła stara kobiecina. Podeszła, wzięła się pod boki i ku mojemu zaskoczeniu oraz konsternacji innych ludzi splunęła jej pod nogi, sycząc: – Bądź przeklęta, wiedźmo! Lilianna nie zareagowała w żaden sposób. Tylko jej usta stały się jeszcze bardziej karminowe, a zaciśnięte na dłoniach dzieci knykcie, pobielały. Do domu wracaliśmy w milczeniu. Stypa była równie męcząca, co dzień wczorajszy. Żałobnicy jedli i pili, rozmawiając głośno i czasem wspominając zmarłego. Kobiety całkiem bezwstydnie zagadywały mężczyzn, jakby przybyły na przyjęcie noworoczne, a nie pogrzeb. Lilianna usługiwała gościom UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

razem ze swoją matką. Miała ciemną suknię, która przy pochylaniu ukazywała skrawek jej pełnych, białych piersi. Dopiero późnym wieczorem usiadła razem z nami. Stryj, pijany bardziej niż inni mężczyźni, przysiadł się do niej i zaczął szeptać coś do ucha. Przez moment zobaczyłem grymas odrazy na jej twarzy. Ale tylko przez moment. W momencie gdy Obawski objął ją w pasie, wyszedłem. W korytarzu spojrzałem w lustro. I ujrzałem to samo, co wczoraj. Biała twarz, rozgorączkowane, sine oczy i czarne usta. Coś było nie tak ze zwierciadłami w tym domu. Długo słyszałem gwar na dole. Wyjechałbym, gdyby nie Wszystkich Świętych i testament. Chciałem wiedzieć, jak to się skończy. I czy ten drań Obawski coś dostanie. Wszystkich Świętych, uroczystość ku czci dusz. Ostatecznie zmarłych czy płynących na falach wieczności? Któż to może wiedzieć? My poddaliśmy się corocznemu rytmowi tego święta. Msza, cmentarz rozświetlony woskowymi świecami powbijanymi w groby, obiad. W południe zjawił się prawnik. Zasuszony pan z wielkimi bokobrodami. Okazało się, że to, o czym mówił stryj, było prawdą. Jan zgromadził pokaźny majątek. Głównie dzięki giełdzie, jeszcze przed wielkim kryzysem, wykupem lasów i sprzedaży drzewa. Nigdy nie afiszował się z fortuną. W jego domu też nie było widać zbytku. Lilianna i dzieci dostali większość. Chyba nawet ona sama się tego nie spodziewała, bo jej twarz się zarumieniła, sarnie oczy powiększyły, a pierś zaczęła niespokojnie falować. To wszystko było dziwne. Zacząłem się zastanawiać, co się właściwie w tym domu działo. Stryj również dostał swoją część. Ale chyba za mało, bo spieniony, wyszedł z pokoju. Ku mojemu zdziwieniu nawet ja coś otrzymałem. Jan okazał szczodrą rękę i obdarował wielu krewnych.


Gdy prawnik pojechał, większość pozostałych jeszcze gości również zaczęła opuszczać dwór. Wieczorem miałem odjechać i ja. Gdy się pakowałem, usłyszałem szarpaninę obok moich drzwi. Zerknąłem i ujrzałem, jak stryj trzymał za nadgarstki żonę Jana i szeptał jej coś szybko. Kobieta szarpała się, ale stary był silniejszy. W momencie gdy chwycił ją w pasie i przysunął do siebie, nie wytrzymałem. Wybiegłem z pokoju i oderwałem go od Lilianny. – Idź precz, starcze! – zawołałem. Obawski szybko otrząsnął się z zaskoczenia. Wykonał zamach i uderzył mnie w twarz, po czym wyszedł, wściekle klnąc. Lilianna, płacząc, wytarła krew z moich ust. Chcąc ją pocieszyć, pogładziłem po twarzy. Wtuliła się w moją dłoń, jakby tam mogła znaleźć ukojenie. Gdy znów podniosła oczy, miała na policzku roztartą szminkę. Staliśmy tak przez chwilę, oboje naznaczeni szkarłatem. Ja – krwią, ona – pomadką. Zapadał zmierzch, kiedy zniosłem bagaż do samochodu. Zmitrężyłem i dlatego wypadło mi jechać po ciemku. Mógłbym oczywiście jeszcze zostać, ale miałem już dość tego domu i zamieszkujących w nim tajemnic. Nie chciałem nic wiedzieć. Złożyłem bagaże i już miałem wrócić do domu, żeby się pożegnać, gdy moją uwagę znów przykuł sad. To była ona, Lilianna! Tym razem nie widziała mnie, szła prosto przed siebie. Zanim znikła między drzewami, zobaczyłem, że była ubrana w białą powłóczystą sukienkę, a ciemną głowę miała zakrytą haftowanym, lekkim suknem. Czyżby to była suknia ślubna? Nie pamiętałem, jak była ubrana w dniu zaślubin z Janem. Poszedłem za nią. Wiatr znów się zerwał. Z daleka widziałem, jak jej welon trzepocze delikatnie, a przydługa szata sunie po szeleszczących liściach. Zdałem sobie sprawę, gdzie zmierza, kiedy poczułem ciepły, mdławy zapach wosku i zobaczyłem rozświetloną ciepłym blaskiem ciemność.

Szła na cmentarz. Skryłem się między drzewami. Mimo łagodnego wiatru setki świec wciąż się paliły. Te, które zgasły, snuły białawe dymy ku górze, tworząc lekkie opary. Szła powoli, zwrócona delikatnym profilem ku grobom. Jej ciało o śnieżnej skórze, odziane w białą suknię, szerokie rękawy podkreślające nadgarstki, czarne lśniące włosy zakryte spływającym na jej plecy i ramiona jak rzeka welonem sprawiały, że wyglądała niesamowicie, jakby nie z tej ziemi. Przystanęła na chwilę w niepewności, nerwowo wyłamując palce, i rozglądała się, jakby czegoś szukając. Po jej twarzy płynęły łzy. Pomyślałem, że chyba oszalała. Pochylała się, wyjmowała z piachu po kilka świec i zanosiła je do rodzinnego grobowca. Wkrótce miejsce spoczynku Jana było rzęsiście rozświetlone. Lilianna powbijała świece w żelazne ogrodzenie i w piach wokół grobowca. Oświetliła twarze wyrzeźbionych aniołów i świętych, które wyglądały teraz jak upiory ze starych legend. Chwilę stała, a później uklękła i zaniosła się szlochem. Chwyciła żelazne, ostre pręty ogrodzenia i płakała. Później, łkając, muskała twarzyczki aniołów, gładziła granitowy kamień, przytulała do niego twarz. Zobaczyłem, że jej suknia poplamiona jest krwią, tak jak i twarze rzeźb, których dotknęła. Musiała zranić dłonie o spiczaste ogrodzenie. Krążyła, to przytulając się do grobu, to oddalając się od niego. Gryzła dłonie, szarpała welon. Trzęsąc się, chodziła tam i z powrotem. Kiedy upadła na kolana i wyciągnęła ręce, patrząc niemo na grób, a potem rozcapierzyła palce i zaczęła bezgłośnie wyć, uciekłem. Tak, wiem, że nie powinienem był jej tak zostawić. Ale w tej chwili nie byłem w stanie nic zrobić. Zapach nieszczęścia, rozpaczy i żalu otaczał całe miejsce. Byłem niemal pewien, że Lilianna nie przyszła rozpaczać nad utraconą miłością. Potrzebowała przebaczenia. Tylko za co? Co zrobiła? Co ją tak dręczyło? Teraz się nad tym zastanawiam. Ale wtedy… wtedy chciałem już tylko odejść. Opuścić przeklęte miejsce. Uruchomiłem samochód i odjechałem, żeby już więcej tam nie wrócić. Nieraz zastanawiałem się, co się stało z Lilianną. Czy osiągnęła spokój? Może na zawsze utraciła zmysły? A może umarła? I dlaczego wtedy wiejska kobieta ją przeklęła? Później nastała ta straszna wojna, która zabiera ludzi albo rzuca ich w obce miejsca. Żony Jana nie ujrzałem już nigdy. Ale wciąż mam przed oczami jej postać, gdy pochyla się i czule gładzi płytę grobowca, jakby w ten sposób prosiła o wybaczenie. 

39


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Dariusz Zajączkowski

Mutacje czasu

Autor: Różni autorzy Tytuł: Niedoczekanie Wydawnictwo: RW2010 Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-7949-123-0

W

iększości z nas wydaje się, że jesteśmy panami swego losu. A mnie coraz bardziej zdumiewa fakt, że mimo lawiny codziennych dowodów wciąż w to wierzymy. Nie umiemy, czy nie chcemy zauważyć prostego faktu, że nasze życie to melanż wyborów, z których gros podejmujemy nieświadomie, bez przemyślenia konsekwencji i wpływu na bliższą i dalszą przyszłość. Ale jakie to ma znaczenie, gdy kolejna decyzja, podjęta dziesięć minut później, wszystko zmienia, prowadzi w inną stronę, rozwija wachlarz nowych możliwości, które w niepamięć usuwają wcześniejsze? I tak w kółko. A gdy jeszcze uwzględnimy przypadki i zbiegi okoliczności… Wertując karty historii trafimy na wydarzenia, które w oczywisty

sposób są przełomowe, które pchnęły świat na taką, a nie inną drogę rozwoju. Czy właściwą? Pytanie bez głębszego sensu. Jeśli właściwą, to z czyjego punktu widzenia? Bez sensu, gdyż w praktyce nie dostrzegamy milionów innych, być może bardziej istotnych, punktów zwrotnych, których splot kształtuje obecną teraźniejszość i indywidualną rzeczywistość każdego z nas. I z grubsza o tym traktują twórcy historii alternatywnych, zebranych w antologii pod zastanawiającym, w tym kontekście, tytułem Niedoczekanie. Pozycję w formie ebooka wydała Oficyna Wydawnicza RW2010 w lutym 2015 roku, a niniejsza recenzja to efekt dokonanego przeze mnie wrześniowego wyboru tej, a nie innej książki. A mogłem inaczej zapleść linie czasu, przejść obok zebranych tekstów mimo i sięgnąć po coś zupełnie innego… I czy świat byłby wtedy inny? Nie mam wątpliwości, że tak. Nie mają jej również autorzy omawianego zbioru. Antologię ośmiu opowiadań otwiera – by przyciągnąć nazwiskiem – Krzysztof Kochański Parowym Hyclem. W pierwszym odruchu, po przeczytaniu kilku zdań, mając w pamięci zamieszczoną w poprzedniej „SOFIE” cenę Światów Solarnych, naszła mnie przerażająca myśl, że alternatywnym światem może być tylko cywilizacja oparta na maszynach parowych. Na szczęście skutecznie przeczą temu pozostałe teksty, ukazujące

dużo szerszą gamę wizji. A nawiasem mówiąc Hycel to humorystyczne opowiadanko o lekko frywolnym podtekście, które tworzy doskonały wstęp do całego zbiorku. Uśmiech wywoła także Przemysław Karbowski, rozwijając przed czytelnikiem szczegóły Klątwy Biskupa… w swoistej odsłonie powojennego PRL-u i Stanisław Truchan w Operacji Greta, gdzie współczesny wywiad monarchistycznych Austro-Węgier rywalizuje z agentami Bliskiego Wschodu, by w finale znaleźć się na ziemiach Królestwa Polskiego. Notabene autor zwraca uwagę, że islam nie jest jednorodny, o czym w realu z pespektywy nadwiślańskiego kraju raczej nie pamiętamy. Wróćmy do Niedoczekania, wszak jeszcze kilka tytułów pozostało, co prawda mniej lub wcale nie nasączonych humorem, ale można wytropić tam inne smaczki. I nie trzeba zbytnio wysilać szarych komórek, by dostrzec, że tematy aktualne w dzisiejszej polityce odcisnęły swe piętno w treści choćby Jednego na milion Hanny Fronczak o roli Lenina w rewolucji islamskiej, czy w opowiadaniu Przemysława Hytrosia Jak Maciek wojnę wygrał, w którym wielkie ideały powoli umierają w partyjnych przepychankach. Jest jeszcze Rachunek Macieja Żytowieckiego, tekst smutny, by nie rzec: ponury, jak ponury był PRL od podszewki, a co dopiero taki wsparty obcymi z gwiazd. 

41


publicystyka Historycy, przynajmniej ci, z którymi rozmawiałem, nie lubią dywagacji i gdybania. Może dlatego, że zdają sobie sprawę, że oficjalna historia, to w rzeczywistości wersja, która wygrała, napisana zatwierdzona „zwycięzców”. A prawda obiektywna? Jeśli nawet istnieje, to od dawna nikt jej nie widział. Dlatego też, by nie zatracić swej tożsamości, musimy mimo wszystko trzymać się przyjętych przez naukę faktów i, co najwyżej, nie zgadzać z obowiązującą interpretacją. Ale to wymaga wysiłku, a nie każdego nań stać. Jednak bezsprzecznie cała antologia nie miałaby sensu w oderwaniu od uznanych dziejów, swoistego punktu odniesienia, tła, na które autorzy nakładają własne wizje. Dochodzimy więc do – być może niezamierzonej przez twórców – gry z czytelnikiem. Przyznaję, że dopiero przy nieco zagmatwanej intrydze, splecionej w Drahimie, sięgnąłem po encyklopedię i sprawdzałem dane historyczne. Wierzcie, ale bez tego

nie doceniłbym pracy włożonej w budowę wizji alternatywnego rozwoju dziejów, jaki zbudowała Iwona Kowalczyk czy Stanisław Truchman w swoim opowiadaniu i – być może najbardziej szczegółowo – Przemysław Karbowski. Przekora i głębia tych przeinaczeń stają się specyficzną oceną przemyśleń piszących, pozwalając czytelnikowi, niejako przy okazji, zaistnieć w roli detektywa: ile odkryje, tyle jego. Dla mnie świetna zabawa. I co? Wychodzi na to, że historie alternatywne, z gruntu fałszujące dzieje, w pewien pokrętny sposób zmuszają do wyłuskiwania z fabuły uznanych przez naukę faktów, na których dane opowiadanie oparto i oceny stopnia ich deformacji i wypaczenia. W konsekwencji bajanie i fantazja, o ironio, inspiruje do sięgania po historyczne źródła, przypomina zdarzenia zapomniane i wskazuje nieznane fragmenty z dziejów narodu. Trzeba tylko czytać z otwartym umysłem i na

bieżąco sprawdzać postaci i wydarzenia. Po cichu i z półuśmiechem dodam tylko, że lektura części tekstów stanowi poniekąd specyficzny sprawdzian posiadanej wiedzy. Nie nawiązałem jeszcze do zamykającego antologię opowiadania Pierwsza Europejka Dawida Juraszka, w mojej ocenie najmniej pasującego do zestawu, co nie oznacza, że źle je oceniam. Króciutka historia romansu dziewczyny spod Londynu i chińskiego chłopaka, którzy spędzili kilka dni w Paryżu, jednym z wielu miast Imperium kolonialnego Państwa Środka, pokazuje, że bez względu na uwarunkowania ludzie w gruncie rzeczy są samotni. A teraz czytam swoje zdania, poprawiam to i owo i po raz kolejny zastanawiam się, jakie alternatywne światy stworzę, gdy zostaną opublikowane… Może jednak w jakimś stopniu jestem panem losu? Choć niekoniecznie swojego. 

Justyna Sikora

Nie całkiem bajka o Misiu

K

Autor: Bartłomiej Trokowicz Tytuł: Pan Misio Wydawnictwo: RW2010 Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-7949-132-2 UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

ocham opowieści Ezopa, w których głównymi bohaterami są zwierzęta, a morał goni morał. Pan Miś wraz ze swoimi towarzyszami bez wątpienia do grona futrzaków należą, jednak... czy można w jakimś stopniu porównać twórczość Bartłomieja Trokowicza do dzieł greckiego bajkopisarza? Pan Misio pod względem objętości tekstu jest raczej niewielką elektroniczną książeczką: sto pięćdziesiąt sześć stron, duża czcionka, do tego na niektórych stronach witają nas wspaniałe ilustracje Dalii Żmuda-Trzebiatowskiej. Jednak w tym przypadku mniej wcale nie oznacza gorzej. Pana Misia czyta się szybko i z przyjemnością. Przy tej lekturze nie można się


nudzić. Od razu widać, że autor postawił bardziej na fabułę i rozrywkę czytelnika niż artystyczne ekscesy. W dialogach nie brakuje swobodnie wprowadzanego humoru, opisywani bohaterowie oraz sam las nie tylko bawią, ale i pouczają czytelnika. Dorosłemu połykaczowi książek nietrudno wyłapać jakże prawdziwe nawiązania do ludzkiej społeczności. Spójrzmy choćby na Wilka, który po zostaniu ojcem, nie mógł już tak swobodnie wybierać się na jagódki z niedźwiedzim przyjacielem, choć jego dama była bardzo wyrozumiała w tej kwestii. No, może nie we wszystkich aspektach... – To co? Idziemy na jagódki? Wilk lekko się spłoszył. – Chodźmy na te jagódki, ale nie za daleko, bo muszę pilnować szczeniąt. Tylko tyle, żebym nadal je słyszał. I poszli. Leżąca w krzakach Wadera patrzyła za nimi obojętnie. Wiadomo, faceci muszą mieć swoje przyjemności. A Wiewiórce to ona pokaże zamiatanie puszystym ogonem… Wszyscy mieszkańcy lasu są wyjątkowymi bohaterami. Autor, nadając im cechy ludzkie, kierował się również przymiotami danych zwierząt. Przedstawił społeczność swoich bohaterów w niebanalny sposób, może nieco przypominający ten w – chyba znanej wszystkim – bajce O czym szumią wierzby. Wszystkie postaci żyją bowiem w zgodzie, choć nie brakuje tutaj czarnych charakterów. Jednakże zło nie do końca jest tu złem, dobro dobrem, a największym bohaterem może być najmniejszy. Zupełnie jak w prawdziwym życiu. Przyznam szczerze: zakochałam się w Panu Misiu. I powtórzę czyjąś

myśl (przepraszam, nie pamiętam, w czyjej recenzji to przeczytałam): gdzie, do diabła, jest wydanie papierowe? Dlaczego Pan Misio dostępny jest tylko w e-booku? Na rynku nie brakuje książek, które bardziej odstraszają młodego czytelnika, niż zachęcają do czytania. W tym przypadku mamy świetną powieść nie tylko dla dziecka, ale i dla dorosłego. Nawet moja średnio lubiąca czytać bratanica wciągnęła się w leśne przygody. To o czymś świadczy, prawda? Pana Misia polecam wszystkim, bez względu na wiek, płeć, jasną czy ciemną stronę mocy. Tę książkę naprawdę warto przeczytać. Nie brakuje w niej pouczających wątków z morałem i, chociaż Pan Bartłomiej greckim bajkopisarzem nie jest, jest to naprawdę przyjemna lektura, a uśmiech wywołuje od ucha do ucha. Liczę na kontynuację, a autorowi życzę doczekania się papierowej publikacji! 

Weronika Tomala

W obcym domu Obojętnie, jak bardzo porani nas los, w końcu przychodzi dzień, w którym znów udaje nam się stanąć na nogi.

S

Autor: Sabina Waszut Tytuł: W obcym domu Wydawnictwo: Muza Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-7758-998-4

łuchając opowieści ludzi, którym było dane przeżyć wojnę, zdajemy sobie sprawę, że dla nich tak naprawdę ona nigdy się nie skończyła. Chociaż jej piekło zostało przerwane, w umysłach wielu wyryło zbyt wielkie rany, by można było o nim zapomnieć. Jak zatem wyglądało życie tuż po ogłoszeniu pokoju? Czy nagle zapanowała atmosfera niezmąconej radości? Każdy człowiek mozolnie zbierał z podłogi upokorzenia, cierpienie i ból, by zamieść wszystko pod dywan i nauczyć się funkcjonować normalnie, w nowym świecie, z bagażem niełatwych doświadczeń. Z pewnością wcale nie było tak błogo, ale o tym, jak wiele przeciwności czekało ludzi, którzy przetrwali wojnę, opowiada niezwykle emocjonująca książka

43


publicystyka W obcym domu, autorstwa Sabiny Waszut. Kontynuacja nominowanej do nagrody Angelus książki Rozdroża zabiera czytelnika w okolice okaleczonego walkami Śląska, gdzie każdy człowiek, żyjąc nadzieją, musiał znaleźć dla siebie nowe miejsce. Nadchodzi upragniony koniec wojny. Wreszcie, po sześciu długich latach niepewności i strachu, Sophie doczekuje się powrotu ukochanego męża – Władka. Wydaje się, że po przeżytym piekle teraz nadejdą już rajskie czasy, jednakże ani oni, ani też otaczający ich ludzie nie mają pojęcia, jak wielkie spustoszenia pozostawiły ostatnie lata i jak trudno będzie powrócić do normalnej rzeczywistości. Czyhający za rogiem pech już wkrótce zmusza Sophie i Władka do przeprowadzki, po której przychodzi im mieszkać w warunkach daleko odbiegających od zwykłych standardów. To właśnie tam będą musieli wychować malutką córeczkę i to tam przekonają się, jak trwałe jest ich uczucie. Czas wielu prób, walki o szczęście i sprawiedliwość, chwile ryzyka, upokorzeń, ale też istnienia na granicy załamania. Czy będzie im dane odnaleźć się w okaleczonym społeczeństwie, w którym dążenie do wolności może przynieść nawet śmierć? Czy wspomnienia okresu rozstania i wojny nie staną się silniejsze aniżeli ich uczucie? Czy Sophie i Władek, po wielkim egzaminie życia, otrzymają w końcu zasłużone szczęście? Miłość Sophie – z pochodzenia Niemki oraz Władka – Polaka przetrwała długą rozłąkę przepełnioną niepewnością, obawą i niegasnącym strachem. Chociaż wojna się skończyła, walka o własną godność i szczęście dopiero się rozpoczyna. Skrywający liczne, brutalne wspomnienia mężczyzna pragnie przeciwstawić się obecnej władzy, toteż działając w podziemiach, robi coś, o czym nie ma pojęcia nawet jego żona. Sophie zaś musi zmierzyć się nie tylko z niełatwą w tych czasach ciążą, ale przede wszystkim z ogromną biedą, której macki bezwzględnie ściskają puste, ludzkie żołądki. Rzeczywistość wszechobecnych chorób, z pośród których nawet ta najlżejsza może zabić, świat ubóstwa, głodu i niepewnego jutra, a z drugiej strony życie przepełnione ludzką życzliwością, dobrocią i miłością, będąca w stanie pokonać nawet największe zło. Powieść autorstwa Sabiny Waszut to prawdziwa symfonia emocji, które wywierając na czytelniku ogromne wrażenie, budują obraz skomplikowanej przeszłości naszych przodków. Łatwo jest wkroczyć w przyszłość u boku kochających osób gdy sprzyjają nam czasy, otoczenie i dobrobyt. Gorzej, kiedy wszystko wokół rzuca nam pod nogi kłody. Dopiero moment próby i tragedii okazuje się prawdziwym sprawdzianem miłości, która może przetrwać tylko wtedy, gdy jest szczera. Bohaterom powieści przyszło kochać w świecie pozbawionym złudzeń i kolorowych barw. Musieli sami zapracować na własne szczęście, na to, by w ich sercach zrodziła się szaleńcza nadzieja na lepszą przyszłość. A jednak książka udowadnia, że w autentycznej miłości nie ma miejsca na własne żale, zazdrość, narzekanie i szukanie winnych. Ci, którzy kochają naprawdę, szukają szczęścia nie dla siebie, ale dla tej drugiej osoby i to pomaga w walce z wszystkimi przeciwnościami. Autorka powieści umiejscowiła akcję w czasach, kiedy pomimo zakończenia wojny Polska wciąż znajdowała się na celowniku wschodnich sąsiadów. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Ciemiężone społeczeństwo, karmione kłamstwami i pozbawione należnej wolności, musiało zmagać się nie tylko z rekonwalescencją po kilku trudnych latach, ale także z biedą i walką o przetrwanie kolejnego dnia. Ci słabsi nie dawali rady, silniejsi byli nadzieją dla tych, którzy wciąż próbowali żyć. Niezwykle emocjonująca treść, listy bohaterów kipiące tęsknotą, ale także pragnieniem tego, co ludzkie, oraz odważne wspomnienia, o których jeszcze niedawno po prostu się nie mówiło – to elementy wzruszającej i bardzo mi bliskiej książki Sabiny Waszut, którą będę pamiętać jeszcze przez długi czas. Rewelacyjna kreacja bohaterów, ich emocje intensywnie oddziałują na czytelnika oraz klimat tamtych lat – tak trudnych i dzielących, a jednak bardzo zbliżających ludzi do siebie. Wywózki górników do pracy na terenie ZSRR, skąd wracali tylko nieliczni, czy też nieludzki obóz w Zgodzie. W książce nie brakuje momentów przeszywających smutkiem serce, tym bardziej, że nie są literacką fikcją. Chociaż główni bohaterowie są wytworem wyobraźni samej autorki, całe tło historyczne oraz losy ludzi, to przedstawione realia są rzeczywistym obrazem powojennej Polski. Takie życie jak Sophia i Władek wiodło wielu, a ich znaczna część niestety nie doczekała się upragnionego happy endu. Sabina Waszut przeniosła mnie w czasy, które ja sama znam z opowieści mojego dziadka. Naprawdę nie przypuszczałam, że powojenna opowieść tak bardzo mnie pochłonie. Niby prosta, a jednak tak ujmująca, zawiera wszystko to, co wywołuje te najgłębsze emocje.


Historia zwykłych ludzi, którzy okazują się tak bardzo wyjątkowi. Taką mieszankę wrażeń polecam każdemu. Cała treść została ozdobiona pojawiającymi się od czasu do czasu wyrazami rodem ze śląskiej gwary. Jako mieszkanka tego regionu, nie potrzebowałam przypisów tłuma-

czących ich znaczenia, zaś dzięki temu zabiegowi poczułam prawdziwy klimat dawnego Śląska, który chociaż ogarnięty biedą, przetrwał dzięki ciężkiej pracy i ludzkiej miłości. Wzruszająca, niezwykle prawdziwa, ale zarazem niełatwa, opowieść o wcale nie tak odległej przeszłości, to potrzebna lekcja historii szczególnie dla tych, którzy mają w zwyczaju narzekać na swój los. To obraz Śląska – Polski, która chociaż malowana szarością, powoli nabierała barw. Polecam zarówno kobietom jak i mężczyznom; tym, którzy pokochali Rozdroża, ale i czytelnikom, którzy nie mieli z tą powieścią kontaktu. 

Blaszka

Podróż do wnętrza kobiecości

Autor: Iwona Niedopytalska Tytuł: Na południe od chmur Wydawnictwo: Sandomierz: Wydawnictwo Diecezjalne i Drukarnia Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-939129-5-7

J

uż od początku tygodnia niecierpliwie czekałam na weekend. Gdy w poniedziałkowe popołudnie listonosz wręczył mi przesyłkę w bąbelkowej kopercie – pachnący świeżością tomik wierszy Iwony Niedopytalskiej – nie mogłam tak

od razu „rzucić się” do czytania. Do obcowania z poezją potrzebuję samotności i odrobiny alkoholu zwalniającego umysł z obowiązku uporządkowanego myślenia. Okładka utrzymana w kolorach krwistej czerwieni i słonecznej żółci komponuje się idealnie z lampką wytrawnego wina i płomieniem świecy, które uprzyjemniają atmosferę sobotniego wieczoru. W projekcie okładki wykorzystano grafikę Rudolfa Teodora Czajora. Odwrócona tyłem postać kobiety w długiej powłóczystej sukni przywołuje na myśl pełne nostalgii obrazy Caspara Fridricha… Wewnątrz znajduję dedykację poprzedzoną cytatem Antoine de Saint Exupery ‘ego: Kochać to nie znaczy patrzeć na siebie nawzajem, ale patrzeć razem w tym samym kierunku. Podobną myśl wyraziła niegdyś moja siedmioletnia córka, opisując wydarzenie przeżyte wspólnie z ukochaną przyjaciółką: – Mamo, dzisiaj wyszliśmy z klasą na boisko, by obserwować chmury. Dzieci zauważały różne kształty: koniki, owieczki, dinozaury. A my z Jagodą zawsze widziałyśmy to samo. Zanim przejdę do serca tomiku, jeszcze chwila zastanowienia nad tytułem. Na południe od chmur – to w tłumaczeniu nazwa chińskiej prowincji Yunnan, krainy pełnej jezior, wysokich gór i najgłębszych na świecie wąwozów. Krainy równie pięknej jak niebezpiecznej ze względu na jej dużą sejsmiczność. Tytuł daje pewne wyobrażenie o klimacie utworów, trudno jednak odkryć jego metaforyczne znaczenie przed zagłębieniem się w lekturę. Wstęp autorstwa Beaty Sudoł-Kochan zostawiam na koniec. Wolę nie sugerować się cudzymi wskazówkami, choć po przeczytaniu poetyckiej zawartości, chętnie skonfrontuję wrażenia. Całość podzielona jest na trzy części o wiele mówiących nazwach:  Gorąco. Ciepło. Zimno.

45


publicystyka Gorąco Natychmiast zakochuję się w pierwszym wierszu Dwie godziny stąd: tutaj nie mam imienia jestem wodą słońcem powietrzem krótkim oddechem nocy roztrzepane włosy nie potrzebują grzebienia noszę w kieszeniach wiatr zamiast kamieni Ten krótki utwór dowodzi, że prostota i umiejętny dobór słów mają moc oddziaływania na wyobraźnię odbiorcy. Już przy pierwszych trzech wersach przenoszę się na odległą, gorącą plażę, dalsze skłaniają mnie do machinalnego przeczesania włosów pacami, a końcówce towarzyszy poczucie zwiewnej lekkości. Czytając kolejne wiersze, odkrywam, że autorka ma niezwykły dar do zmysłowego opisywania charakteru miejsc lub zdarzeń, ich zapachów, smaków, barw: pachnące zioła w doniczkach wodzą na pokuszenie, wyostrzają apetyt na miłość w siedmiu smakach, a ty masz w rękach nóż i ciętą ripostę w zanadrzu, pikantną jak papryczki Upalna południowa aura przenika się z atmosferą erotycznych uniesień. Jest kleiście słodko, dusznie wilgotno, pikantnie kolorowo. Wyraziste atrybuty podkreślają wrażenie, iż sytuacja liryczna ma miejsce w kraju o gorącym klimacie. Jednak trudno bezdyskusyjnie przyjąć taką tezę, gdyż w poezji UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Iwony Niedopytalskiej upał może być jednocześnie zjawiskiem meteorologicznym, jak i metaforą namiętności, pot spływający pod sukienką – wyrazem seksualnego pobudzenia, a ciężkie, duszne powietrze – stanowić symbol narastającego pożądania. Każdy wers, każde słowo przywodzi na myśl i ntymne skojarzenia. Zachwycająca jest wyważona subtelność poetki, balansująca na granicy dosłowności. Nie można zarzucić autorce przekraczania granic dobrego smaku, bo chociaż używa wieloznacznego zwrotu „wbijasz we mnie”, to zaraz dopowiada „tygrysie spojrzenie”. Wodzi czytelnika na pokuszenie, by niebawem poskromić rozbujane zapędy. Proste rekwizyty opatrzone starannie dobranymi określeniami prowadzą wyobraźnię w określonym kierunku, bo jeśli powietrze, to gęste lub wilgotne, sukienka lepka lub zdawkowa, befsztyk krwisty, a orchidea różowa, uda nagie i bezczelne, oddech przyspieszony albo wstrzymany, a lóżko chybotliwe. Tutaj „nawet dusza jest wilgotna”. sukienka lepi się do skóry, na udach smugi wilgoci, powietrze gęstnieje pomrukiem, kiedy wbijasz we mnie tygrysie spojrzenie Szkoda rozstawać się z gorącymi rytmami pierwszej części, jednak ciekawość prowadzi mnie do kolejnej.

Ciepło Druga część tomiku przynosi klimat łagodnej jesieni, przy czym jesień jest tutaj nie tylko porą roku, ale też wyciszeniem namiętnej relacji z nieznanym kochankiem: już tylko parę dni sklejonych babim latem, kilka rzęs, które wypadną przypadkiem z okna, jeden wschód wiary, że może być lepiej tam, gdzie nas nie ma, patrzę uważnie w niebo, by obrać właściwy kurs na samotność dla średniozaawansowanych Choć sytuacja liryczna nadal toczy się na południu, to prowadzona w zwolnionym tempie, znacznie odbiega od dynamicznego temperamentu Gorąca: chaos zamiera w południe, uśpiony leniwą sjestą I chociaż podmiot liryczny „w oparach olejków nabiera miękkości”, to jednak:


tęsknota skrapla się na skórze myśli łagodnie opuszczają ciało umysł w stanie ukojenia Złagodniały smaki i kolory, mamy tutaj cukinie i bakłażany, cytrynę na ciepło, pomarańczowy woal i miodne pszczoły. I choć większość utworów opowiada o ciszy, spokoju, zadumanej nostalgii i oczekiwaniu, np. : opowiedz ciszę dźwiękami, […] opowiedz od końca do początku, słowo zawieszone pomiędzy ciszami przygarnę bez słowa

natomiast dwie poprzednie po trzynaście. Odwieczna prawda, że negatywne stany ducha są bardziej inspirujące, znajduje tutaj potwierdzenie. Wersy nadal pełne są zapachów, kolorów, smaków (oziębły księżyc połyskuje metalicznie; wpadam w zatęchłe bramy o zapachu śmietników), tworzą one jednak klimat całkowicie odmienny od wcześniejszego. Coś się zmieniło w życiu podmiotu lirycznego. Nie tylko nie ma już żaru Gorąca, ale utracony został również pełen nadziei spokój zawarty w Cieple. Dominują chłód i bezwzględna cisza: ta cisza mnie boli, wypełza z kątów bezszelestna i jadowita Rodzi się refleksja, że dla postaci mówiącej, występującej w utworach Iwony Niedopytalskiej, miłość jest podstawą bytu: rankiem szukam miłości przez szkło powiększające, ale pewnie zgubiła się w praniu

lub

Bez niej odczuwa pustkę, bezsens, martwość egzystencji:

za parę dolarów kupiłam święty spokój myśli kołyszę na hamaku usypiam czujność,

nie chcę być martwa, jak twoje oczy, ślizgające się po mnie przypadkiem, jestem tu, żyję

to w kilku wierszach, wyłamujących się z tej konwencji, powraca kochanek aktywny: przyprawiłeś o zawrót głowy zatoką tysiąca wysp, ożywiając umarłe ciało sercem francuskich Indochin lub nie będzie zimy w tym roku, za gorąco nam ze sobą i ciągle po drodze

Zimno Nietrudno zgadnąć, co może kryć się pod takim tytułem. Oczekuję zatem emocji związanych z cierpieniem, samotnością, oziębłością. Policzyłam, że trzecia część tomiku zawiera dwadzieścia sześć wierszy,

Jej samopoczucie, samoocena są na łasce męskiego spojrzenia: tygrysiego lub martwego. Uzależniona od akceptacji, zainteresowania, nie docenia wartości sama w sobie, nierówna emocjonalnie, łasa na czułe słowa i gesty, pozwala sobą manipulować. Najdobitniej odzwierciedla te cechy wiersz Niekompletna: im bardziej wypatruje, tym bardziej cię nie ma, oczy lepią się do ścian, wypełniona czekaniem rozbrzmiewa ciszą, tylko palce ćwiczą bezgłośne etiudy i strzelanie z foliowych bąbelków kiedy pociągasz za sznurki i biegnie szybko na pijanych obcasach, miękka w kolanach i gestach(…) Podobnie jak Książka: pustką nie jest. zamkniętą książką z niedokończonym rozdziałem, odłożyłeś na później, na jutro, na nigdy. czeka zakurzona. Tomik, w którym wiersze ułożone są na zasadzie gradacji temperatur (Gorąco. Ciepło. Zimno) pozwala odbiorcy na budowanie historii. 

47


publicystyka Powstrzymam się jednak przed upraszczaniem przekazu poprzez konstruowanie fabuły typu: miłość wsparta gorącą namiętnością, faza przejściowa, pustka uczuciowa w związku lub jego rozpad. Bo choć tak sugeruje układ i taką smutną, wychłodzoną bohaterkę musiałabym zostawić, zamykając ostatnią stronicę, to przecież można spojrzeć na całość inaczej: nie zakładając chronologii wydarzeń, uznać poszczególne grupy tematyczne za odzwierciedlenie stanów emocjonalnych występujących w relacjach międzyludzkich naprzemiennie. Ponadto chciałabym odejść od naturalnie narzucającej się oceny poszczególnych części w kategoriach dobra i zła i podobnie jak król Salomon optować za istnieniem sensu w przeplatalności doświadczeń życiowych: Wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem: Jest czas rodzenia i czas umierania, czas sadzenia i czas wyrywania tego, co zasadzono, czas zabijania i czas leczenia, czas burzenia i czas

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

budowania, czas płaczu i czas śmiechu, czas zawodzenia i czas pląsów, czas rzucania kamieniami i czas ich zbierania, czas pieszczot i czas wstrzymywania się od nich, czas szukania i czas tracenia, czas zachowania i czas wyrzucania, czas rozdzierania i czas zszywania, czas milczenia i czas mówienia, czas miłowania i czas nienawiści, czas wojny i czas pokoju. (Koh 3, 1-11). Spłyceniem tematu byłoby odniesienie się wyłącznie do wierszy o tematyce miłosno-erotycznej, które liczebnie dominują w tomiku. Wrażliwość poetki na problematykę społeczną znajduje ujście w poruszających reminiscencjach z wypraw do dalekich krajów, na przykład: z rozdętym ego, jak brzuch afrykańskiego dziecka myślisz, że naprawdę żyjesz lub chłopi w galabijach sprzedają pataty i własne nerki lub rybackie kutry z Hongkongu codziennie dowożą śmierć lub Santa Maurete, patronko handlarzy, módl się za nią, sprzedała uczucie jak tabletkę extasy, nigdy więcej nie wpłynie w żyły Na zakończenie dodam, że nieustannie fascynuje mnie zdolność poetki do budowania tak sugestywnego klimatu, za pomocą prostych środków wyrazu, bez odwoływania się do wydumanych metafor i patetycznych porównań, iż odbiorca nie tylko odchodzi oczarowany, ale też niejednokrotnie z upodobaniem powraca. 


Sylwia Kępa

Oblicza wolności

Autor: Różni autorzy Tytuł: Autostop(y) Wydawnictwo: Tagore Rok wydania: 2015 ISBN: 978-839-327-45-29

D

ziesięć kobiet. Dziesięć opowiadań. Dziesięć różnych sposobów na ujęcie wolności – w jej dosłownym oraz metaforycznym znaczeniu, bardziej lub mniej znajomych odsłonach. A wszystko to w antologii Autostop(y), która jest eksperymentalnym projektem literackim, ale też swoistym wejściem w interakcję z odbiorcą, włączeniem go w proces twórczy. Wspierający powstanie zbioru mieli bowiem możliwość wykupienia słów – zostały one użyte w opowiadaniach przez poszczególne autorki. Jakie są efekty tego eksperymentu? Trzeba stwierdzić, iż odmienne doświadczenia poszczególnych autorek znalazły odbicie w ich utworach, co znacząco wpływa na atrakcyjność antologii. Obok opo-

wiadań dość tradycyjnych w formie czy wymowie, na uwagę zasługuje przykładowo Futro K. A. Kowalewskiej za oryginalny wybór narratora i postawienie pytania, co czytelnik powinien uznać za prawdę. Także Dziurą w płot Doroty Szelezińskiej zaskakuje tym, że za każdym razem można je odczytać w nowy sposób: jako dosłowną historię przypominającą horror lub też metaforę utraty swojej tożsamości w związku. Z kolei Kropki na kranie Joanny Chudzio są dość przewrotnie skonstruowanie: pozornie przewidywalnie, ale kiedy już dochodzi do zmiany w sposobie myślenia bohaterki, okazuje się, że los bywa naprawdę złośliwy. W antologii znalazło się także opowiadanie… kryminalne! Magdalena Niziołek-Kierecka udowadnia w nim, że nawet laboratorium może stać się miejscem zbrodni, a tym samym – wyzwolenia. Oprócz tego pojawia się tekst nawiązujący do nauki (Paraty K. B. Ambroziak) oraz opisujący kraj Gerros i pewną odważną dziewczynę, czy też toksyczną relację matki i córki (Mam na imię Madison, Katja Tomczyk). Pozostałym tekstom (Migawki Marty Koton-Czarneckiej, Między stopami Hanki V. Mody, Tryptyk znad Tamizy Zuzanny Muszyńskiej) również nie sposób odmówić sprawności w operowaniu językiem. Wspólnym mianownikiem jest dla nich bez wątpienia przedstawienie okruchów rzeczywistości, ale także prób uzyskania wolności, jako ucieczki od marazmu i niespełnienia w związku. Jest w tych opowiadaniach wiele emocji i subtelnych obserwacji, które mogą skłonić do refleksji. Muszę przyznać, że jestem pozytywnie zaskoczona antologią, jakością tekstów i podejmowaną tematykę, które nie zawsze są oczywiste. Każdy czytelnik może znaleźć opowiadanie dla siebie i na pewno będzie usatysfakcjonowany. Inicjatywa ta mówi także wiele o autorkach, pokazuje, czym jest dla nich pojęcie wolności i na jakich poziomach może być ono obecne. To bardzo interesująca kwestia, gdyż można ją odnieść do kobiet w ogóle. Wolność od toksycznej relacji, reguł życia społecznego, nieudanych związków, lęku… Która z nas tego nie zna? Nie pozostaje mi nic innego, jak pogratulować oraz życzyć kolejnych tak udanych eksperymentów literackich, zwłaszcza, że już planowana jest kolejna antologia w przyszłym roku, tym razem także z udziałem mężczyzn. Ciekawe jakie teksty ze sobą przyniesie. 

49


publicystyka

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Czytelniku!

SOFA patronuje!

Jeśli myślisz, że No coś ty! to książka ociekająca skandalem, tanią sensacją czy nieuzasadnionym wulgaryzmem – mylisz się. Niczego takiego w środku nie znajdziesz. To opowieść o prawdziwych ludziach, zwykłych zjadaczach chleba, tych niedocenianych, którzy nie zaznaczyli się na kartach historii wielkim bohaterstwem. Jednak każdego dnia pracowali, słowem i czynem okazując drugiemu człowiekowi dobroć i szacunek. Sabina, kobieta czterech pokoleń, przeniesie Cię w rzeczywistość lat trzydziestych, gdzie życie na wsi kręciło się wokół kiszenia kapusty i wiejskich ploteczek. Poznasz wojenne losy rodziny Czerwińskich i lęk, kryjący się w ludzkich sercach. Ciężką pracę łódzkiej włókniarki i… peerelowską szarość dnia codziennego. A wszystkie opowieści przeplatane są różnokolorową teraźniejszością. Jednym słowem, jeśli szukasz autentycznych przeżyć napisanych z młodzieńczą refleksją i swadą – dobrze trafiłeś.

51


piszą dla nas

Galeria

autorów

Radomiła Birkenmajer-Walczy (pseudonim Miladora) Krakowianka, humanistka, wolnomyślicielka – z wykształcenia pedagog. Były sportowiec. Lubi się bawić literaturą, poezją, muzyką i malarstwem. Ma na koncie dwie wydane książki (Ciotka, my i reszta świata oraz Opowieści wierutne) i dwa tomiki wierszy (idąc za sobą i nakarmić wiatr). Ulubione motto: „Zawsze tkwi we mnie coś, co nie przestaje się uśmiechać” (Romain Gary). Zamierza żyć długo i szczęśliwie. Blaszka Gdy się urodziła, babcia powiedziała nad kołyską: „Będą z niej mądrzy ludzie”. Jednak to nie nauka, a otwarty świat ją pociągał. Porzuciwszy uczelnię, na której “strasznie przynudzali”, wybrała się na swoją pierwszą wyprawę do Afryki, skąd wróciła po trzech miesiącach – odmieniona. Poczuła wtedy zew opisywania wydarzeń i emocji, co z czasem przerodziło się w wielką pasję. Po drodze urodziła czworo dzieci, ma też jednego wnuka, trzy psy, kota i elegancki samochód, którym kłuje w oczy sąsiadów. W wolnych chwilach uprawia morderczego juggera, lubi obserwować motyle i jaskółki. Kocha kochać. Andrzej Chodacki Z powołania – mąż i ojciec, z zawodu – lekarz medycyny. Pisze prozę i poezję, a także fotografuje. Członek Unii Polskich Pisarzy Lekarzy, Polish American Poets Academy oraz Związku Literatów na Mazowszu. Autor czterech książek z poezją i prozą, współautor dwunastu książek i albumów fotograficznych. Laureat kilkudziesięciu konkursów literackich i fotograficznych. Publikował w wielu czasopismach literackich w Polsce oraz prasie polonijnej na całym świecie. Zofia Aleksandra Dubiel (pseudonim SzalonaJulka) Prawdziwa, związana ze swoim miastem, krakowianka. Z wykształcenia mgr inż. zootechnik. Zajmuje się tym i owym (od kilku lat pracuje jako bibliotekarka), ale najważniejsze dla niej jest śpiewanie. Występuje w krakowskich pubach i piwnicach, choć zdarza jej się również zaśpiewać nad powierzchnią ziemi. W wolnych chwilach pisze, ot tak – dla przyjemności. W 2013 r. nakładem wydawnictwa Miniatura ukazał się jej debiutancki tomik pt. kobiecenie. Krystyna Habrat Najbardziej interesuje ją człowiek, dlatego wybrała zawód psychologa, ale namiętnie czyta literaturę piękną i w końcu sama chwyciła za pióro, by pisać o ludziach, ich marzeniach, lękach, kompleksach, miłości i powikłanym życiu uczuciowym. Chętnie podejmuje problemy psychologii twórczości, wprowadzając postacie owładnięte pasją twórczą, gdzie istotny jest talent, natchnienie oraz pasja. Mieszka w Katowicach, publikuje teksty w czasopismach literackich, radio i internecie, np. na Portalu Pisarskim, w PKP-zinie, Pisarzach.pl i Krytyce Literackiej. Wydała pięć książek: Sprzedawca karykatur, Podręcznik czarownicy. Klatka Guliwera, Ta nadchodząca, Tu, gdzie spadł grad większy od jabłka, Krzyk o północy. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Sylwia Kępa Miłośniczka współczesnego reportażu, mocnej herbaty (ewentualnie dobrej kawy) oraz nocnego nieba. Absolwentka polonistyki (Uniwersytet Pedagogiczny w Krakowie), współpracownik portalu Bookeriada. u k ł a d a m y

52

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Jan Kowalski Mieszkaniec małej miejscowości, która pokornie i cicho leży „w nogach” śpiących Gór Świętokrzyskich. Zdarza mu się budzić innych ze snu, aby im narzucić swój sen oraz sposób leżenia. Rzadko wstaje. Lubi, gdy patrzenie przed siebie jest patrzeniem do góry. Ma tyle samo lat, ile zim, a mimo to pamięta tylko ostatnie, które tak ciepło i owocnie przeżył pod kołdrą. Izabela Kudasik Od narodzin pod Giewontem pląta się po południowej Polsce: podstawówkę ukończyła w Zakopanem, LO – w Nowym Targu, studia pedagogiczne – we Wrocławiu. Z mężem Tomaszem i synami mieszka w Rzeszowie. Harmonia wydała jej serię „Suwaków terapeutycznych”. Nomadyczna, czyli cygańska dusza żyje dla wakacji; zamyka wtedy mieszkanie i o nim zapomina. Pisanie pomaga jej przetrwać zimę. W 2015 r. ukazał się jej debiut prozatorski pt. Przeplecione piosenką. Sebastian Marks (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia – Nikt, z zamiłowania – utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. Barbara Marszałek Obywatelka świata, rodowita zasolanka, mieszka w czeskiej Pradze. Miłośniczka spacerów, muzyki, poznawania ludzi i innych kultur. Gotuje dobrą pomidorówkę. W chińskim horoskopie – małpa, w pracy – szczur biurowy. Chęć napisania czegokolwiek dopada ją w metrze lub w parku na ławce. Optymistka ze skłonnością do zamyślania się. Beata Pytel Urodzona jesienią 1986 roku. Ukończyła studia licencjackie o kierunku turystyka i rekreacja. Kocha ciężką muzykę, malarstwo prerafaelitów i kino irlandzkie. W wolnych chwilach maluje, pisze, słucha Black Rebel Society i gapi się w gwiazdy. Justyna Sikora Uparcie wypawwtruje w lasach demonów słowiańskich. Na co dzień studentka Informacji Naukowej i Bibliotekoznawstwa, blogerka (Nasz Książkowir), gamerka, wielbicielka literatury oraz miłośniczka pizzy z podwójnym serem. Zazwyczaj podpisuje swoje teksty pseudonimem „Dizzy”. Weronika Tomala (trzy lata temu jeszcze Weronika Walter) – rocznik 91. Z zawodu nauczycielka języka angielskiego, prywatnie szczęśliwa żona i mama małej Martynki. Miłośniczka podróży, zakupów, rodzinnych spotkań oraz oczywiście dobrych powieści – z którymi jest związana od dawna. W 2013 roku powstał prowadzony przez nią blog z recenzjami książek. Wielbicielka literatury amerykańskiej i oczywiście polskiej. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć. Beata Żuk Z wykształcenia – psycholog, z zamiłowania – autorka prozy. Gorący sympatyk wszelkich futrzastych czworonogów i nałogowy pożeracz książek, najchętniej z gatunku mystery. Mówi o sobie, że nie należy do współczesności, a jej dusza błąka się gdzieś w zamierzchłych czasach. Zapytana o najpiękniejszą rzecz na świecie, odpowie bez wahania: szczery uśmiech.

53


patronaty Wydawnictwo Psychoskok Powstało w 2011 r. Współpracuje z czołowymi dystrybutorami rynku księgarskiego w Polsce, dzięki którym możliwa jest sprzedaż książek w kilkuset księgarniach (również w sieciach handlowych), stacjonarnych i internetowych. Bezpośrednio zaopatruje także indywidualne księgarnie w dużych miastach, a aktualnie tworzymy własną sieć dystrybucji książek. Autorom oferuje nie tylko samo wydanie ich książek i dystrybucję, lecz także rzetelną informację i promocję w Internecie, zarówno w serwisach ogólnokrajowych, jak i lokalnych.

novae res Wydawnictwo Novae Res jest największym wydawnictwem dziełowym na Pomorzu. Zostało powołane do życia w sierpniu 2007 roku przez Wojciecha Gustowskiego i Krzysztofa Szymańskiego. Od początku istnienia wydawnictwo wchodzi w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni, na którego terenie posiada swoją siedzibę. Wydawnictwo opublikowało dotychczas 750 tytułów, głównie z zakresu beletrystyki i literatury popularnonaukowej. Od czerwca 2009 roku Novae Res jest członkiem Polskiej Izby Książki. Oficyna jest również organizatorem ogólnopolskiego konkursu „Literacki Debiut Roku”.

www.Portal-pisarski.pl Portal Pisarski – wyjdź z szuflady, stań na półce! Uprawiamy tutaj wiele gatunków. Począwszy od poezji, prozy, publicystyki, a skończywszy na pograniczu. Zaparz duży kubek kawy, rozsiądź się wygodnie i zajrzyj do głębokiej, zakurzonej szuflady, gdzie chowasz przed całym światem Twoją twórczość. Najwyższa pora zarzucić debiutancki haczyk i czekać, aż zaroi się od czytelników. Mili i rzetelni redaktorzy oraz użytkownicy z chęcią skomentują Twój tekst.

www.autorzy365.pl Serwis poświęcony zarówno książkom jak i autorom, ale również aktualnościom związanym ze spotkaniami autorskimi, polecanymi książkami, recenzjami, badaniami czytelnictwa i rynku wydawniczego. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje. u k ł a d a m y

54

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

grudzień (9) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Tw orz

ym

y

studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe • e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.

Studio BLACK • Izabela Szymczak ul. Zimowa 65/1, 05-500 Nowa Iwiczna tel. kom. +48 530 357 635 e-mail: biuro.studioblack@gmail.com

dla ciebie


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.