SOFA(6) - czerwiec 2015

Page 1

nr 6 • czerwiec 2015 dwumiesięcznik • ISSN 2449-6375

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Orsza Dariusz Zajączkowski

Pod nocną koszulą z flaneli Renata Błażejczyk-L`Amico

Manipulacja Jan Kowalski

Recenzja Pokłosie – Grzegorz Bryk



wstępniak

B

ądźmy Pro! Szósty numer trochę opóźniony w czasie, ale nie w rozwoju – na szczęście! Prezentujemy Wam nową odsłonę SOFY, która swe oblicza lubi zmieniać niczym skórkę. Być może odświeżony wizerunek zagości u nas na dłużej, być może nie. Nikt tego nie wie, nawet ja. Mówiłam już na naszym sofowym fanpage’u, że jedyną stałą jest zmiana – i tego będę się trzymać. Zmiana nie tylko w layoucie SOFY, ale w nas samych: poszukujących nowych doznań i wysp pisarskich. Muszę przyznać, że nie przypuszczałam, że SOFA stanie się dla mnie bliska jak siostra, że będzie przeżywać ze mną każdy miesiąc i wykłócać się o ciuchy. Tym razem jej się udało. Każdy tekst ubrała w coś innego, tak by przylgnąć bliżej Waszych słów, drodzy Autorzy. Szósty numer to parność i dreszcz rozumiany w dwojaki sposób; to słowiańskość zamknięta w chwili. Prezentujemy Wam, jak zawsze, dziesięć tekstów prozatorskich, w tym konkursowe z wodnikowego świata, oraz recenzje i felietony, w których każdy znajdzie coś dla siebie. Tym razem nie będę się rozpisywać i zachwalać; SOFA sama o wszystkim opowie. Niech ta kilkudziesięciostronicowa podróż będzie dla Was wyjątkowym doznaniem. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Anna Wąsikowska

u k ł a d a m y

s i ę

w

spis treści

s ł o w a ( c h )

opowiadania • miniatury • proza

UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

SOFA 05/2015 (6) REDAKTOR NACZELNA Anna Wąsikowska annawasikowska@sofa-redakcja.pl DZIAŁ PROZY Anna Wasińska proza@sofa-redakcja.pl DZIAŁ PUBLICYSTYKI Aneta Rzepka publicystyka@sofa-redakcja.pl WYDAWCA Anna Wąsikowska, Kraków OPRACOWANIE GRAFICZNE/DTP Izabela Szymczak Anna Maria Weiss Joanna Otorowska-Duda Leszek Kostuj Marcin Wasiński SEKRETARIAT/PROMOCJA Paulina Siedlich kontakt@sofadwumiesiecznik.pl WSPÓŁPRACA Anna Dudało Dariusz Zajączkowski Grzegorz Bryk Anna Karowicz Sylwia Kępa

5 Pierwsza Czarownica – Angelika Januszewska 8 Stan, o którym się milczy – Żaneta Anna 9 Gawęda z leśnych mokradeł. O karze bez zbrodni – Beata Żuk 14 Cisza między wcieleniami – Krystian Ficner 15 Matryca – Katarzyna Jabłonowska 19 Równoległoboki – Eryk Maciejowski 21 Orsza – Dariusz Zajączkowski 39 Nago na rowerze – blaszka 40 Pod nocną koszulą z flaneli – Renata Błażejczyk-L`Amico 43 Łaska Pana B. – Edward Strun

SOFA patronuje!

48 „Kieszenie przeszłości” – Aneta Rzepka

publicystyka

51 Manipulacja – Jan Kowalski 52 Wszystko zaczęło się w domu Wielkiego Brata – Sebastian Marks 54 Myśliwski traktat – Dariusz Zajączkowski 55 Chichot losu – Aneta Rzepka 57 Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi – Grzegorz Bryk 58 Kamienny dom – Anna Michalska 59 Micha i Dżordżyk – Jolanta Zarębska

Galeria autorów 61 63 patronaty

3


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

4

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Pierwsza

Angelika Januszewska

czarownica

S

trzeżka, Strzeżka! – szumiał potok, raz wyraźnie w mowie ludzkiej, za chwilę w normalnej mowie rzek i jezior, jednak bez względu na język co chwila dało się dosłyszeć jego nawoływanie. Strzeżka uśmiechnęła się do swoich myśli, ostrożnie przechodząc po kładce z drewna. Słońce jeszcze nie wzeszło wysoko i poranna szaruga malowała własny obraz otaczającego dziewczynę świata. Niewiele było trzeba, aby w półmroku nie dostrzec sęka na kłodzie, potknąć się i odpowiedzieć na nawoływanie potoku. A to byłoby niebezpieczne, zwłaszcza teraz – przed Nocą Kupały. Wąska i kręta ścieżka przez łąkę prowadziła prosto do lasu. Las był jednak jeszcze daleko, ledwie zarysowany przez potężną czarną bryłę na horyzoncie traw, wśród których w połowie drogi między potokiem a drzewami wyraźnie odznaczał się samotny rosły dąb. Strzeżka wygodniej chwyciła koszyk i przyspieszyła kroku. Przed nią długa droga, a chciała jeszcze nazbierać pełen kosz jagód i wrócić do domu przed zapadnięciem zmroku. Wszak po zachodzie słońca na pola wylegają wiły, wąpierze i różne inne licha, które tylko czekają na bezbronną pannę. Dziewczyna wzdrygnęła się. Nie była strachliwa, wręcz przeciwnie – niejeden młodzieniec mógł pozazdrościć jej odwagi i zimnej krwi. Mimo to nigdy nie lubiła słuchać o strachach czy włóczyć się nocą po puszczach i polach. To zwyczajnie nieprzyjemne. Znacznie bardziej

odpowiadała jej wędrówka w dzień, tak jak teraz, kiedy mimo chłodu porannej rosy po niebie przebiegały ciepłe wiatry, gnane w powietrzu niczym stada bydła na wypas. Ścieżka szybko uciekała spod nóg i nim słońce wzeszło na tyle, by Strzeżka, kłaniając się mu, mogła pochwalić Swaroga, stary dąb był już tylko o kilkadziesiąt kroków. Postanowiła chwilę odpocząć w jego cieniu przed dalszą drogą. Nagle wiatr zawiał gwałtowniej, targając włosami i suknią dziewczyny. Błysnęło, a w powietrzu zabrzmiał potężny grzmot, jakby pod powałą nieba przebiegł rumak niosący witezia. Jak na zawołanie pojawiły się też pierwsze krople deszczu, z początku pojedyncze, a po chwili coraz liczniejsze i coraz szybciej spadające na ziemię. Strzeżka nie spodziewała się deszczu, ubrała się lekko – w lniane ubrania bez problemu chłonące wodę. Czując krople na skórze, uniosła ponad sobą koszyk z wierzbowych wici i biegiem rzuciła się w stronę dębu. Pod drzewem padało nieco mniej, ale i tu rzęsista ulewa dawała się we znaki. Przez głowę dziewczyny przemknęła niepokojąca myśl. Nie wcześniej niż przed tygodniem z mozołem barwiła suknię, by w suszonych kwiatach wrotyczu nabrała pięknego słonecznego koloru. Jednak brakło jej octu i farba zapewne nie utrwaliła się jak należy. Ulewa z pewnością spłucze ją i nie pozostawi na sukni nawet śladu po wrotyczu. Strzeżka przygryzła wargi. Farbowała suknię

5


opowiadania • miniatury • prozA

specjalnie na Noc Kupały i jeszcze przed jej nadejściem miałaby stracić wymarzoną barwę? Dziewczyna nie namyślała się dłużej. Zdjęła fartuszek, suknię, krajkę i giezło, złożyła je starannie i jeszcze nim zdążyły zmoknąć, schowała w dziupli starego dębu. W samych tylko skórzanych bucikach i sznurze szklanych koralików na szyi usiadła w trawie pod gałęziami drzewa. Unoszone wiatrem zielone źdźbła cudownie łaskotały, a deszcz spływający z dębu był niczym wiosenna kąpiel. Woda z impetem rozbijała się o liście jak o zielone szybki, krople, biegnąc po gałęziach, na przemian łączyły się i rozpryskiwały, a kiedy zabrakło konarów, spadały między trawy, migocząc w słońcu. Strzeżce zdawało się, że zamiast deszczu widzi przed sobą opadające z dębu drobne okruchy górskiego kryształu. W jego blasku cały świat wokół stał się jakiś inny. Obcy, ale jednocześnie znajomy. Dziewczyna pomyślała, że tak pewnie musiał wyglądać zaraz po stworzeniu, kiedy to Perun z Welesem toczyli walkę. Tak samo musi wyglądać niebiański Wyraj, skąd wiosną przybywają na Ziemię ptaki. Deszcz skończył się równie nagle i szybko, jak zaczął. Strzeżka chciała raz jeszcze wystawić twarz na krople deszczu, ale zamiast wody przywitało ją ciepło promieni słońca. Stało już dość wysoko ponad lasem. Dziewczę, nie czekając dłużej, wyjęło ubranie z dziupli. Suknia była zupełnie sucha i wcale nie straciła barwy. Strzeżka błyskawicznie wyschła w ciepłych promieniach. Ubrawszy się, schyliła głowę i z czcią szepcząc prośby do Swaroga, pokłoniła się słońcu, po czym ruszyła w dalszą drogę. Cudownie było iść po lśniącej od kropli deszczu łące, wdychać pachnące wilgotne powietrze i jednocześnie czuć ciepły czerwcowy powiew na suchej skórze. Taki wiatr z pewnością nie niósł na swych skrzydłach UKŁADAMY

u k ł a d a m y

6

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

przerażającego Żmija, Strzeżka była natomiast pewna, że przywiał z dalekich stron dźwięki gęśli. Wsłuchiwała się w tony niesionej ponad trawami melodii. Brzmiała jak pieśni wyśpiewywane przez żerców w chramach czy na świętych uroczyskach. Niespodziewanie między srebrzystymi dźwiękami gęśli Strzeżka dosłyszała jakiś głos niższy, ciemniejszy, buczący jak tur, przeraźliwy niczym wycie wilka, jakby ciągnący się od samych wrót Nawii pod czarnym bzem. Dziewczyna odwróciła głowę i zamarła. Dojrzała go w cieniu dębu. Był jak chramowy posąg ciosany w drewnie, jednak wyglądał tysiąckroć straszniej. Strzeżka nie wiedziała do końca, czy widzi przed sobą oblicze ludzkie, czy jakiegoś stwora biorącego wygląd po części od tura, po części zaś od innego zwierza. Wiedziała jednak, kim on jest. Stał przed nią sam Weles, potężny Trygław, brat gromowładnego Peruna. Pan podziemnej Nawii, przysiąg i magii. – Nie lękaj się, kimkolwiek jesteś, panno – zagrzmiał ciężkim i niskim głosem, który bez problemu przygiąłby do ziemi najtęższych wojów. – Panie – Strzeżka z szacunkiem skłoniła głowę – ja jestem tylko prostą dziewczyną z pobliskiej wioski. – Jak się nazywasz? – Strzeżka. Dziewczyna starała się, by w jej głosie nie zabrzmiała nuta strachu, ale jednocześnie chciała okazać pokorę i uniżenie. Weles myślał przez chwilę, po czym się odezwał: – Strzeżko... Strzeżysławo... Widzę: sławy strzeżesz, ale i wielkiej tajemnicy. Zdradź mi ją. Powiedz, jaki czar pozwolił ci pozostać suchą w tej ulewie. Dziewczyna znieruchomiała ze zdumienia, a przez jej głowę myśli zaczęły biec jak spłoszone stado. Czar?


Tajemnica? Jednak nie bez powodu miano ją za najbystrzejszą pannę w wiosce. Nim Weles zdążył się zorientować, miała gotową odpowiedź: – Panie, to jedyne, co mam. Dajcie mi coś w zamian, a powiem wam, jak nie dać się zmoczyć ulewie. Weles milczał. Strzeżka czuła, jak jego oczy niemal wwiercają się w jej głowę. Nie wiedziała, czy się namyśla, czy też wpadł we wściekłość. Miała ochotę uciekać daleko od dębu, do lasu lub wioski, ale Weles ponownie zagrzmiał podziemnym głosem: – Dobrze. Poznasz sekrety mojej magii, ale obiecaj, że w zamian powiesz mi, w jaki sposób wyszłaś sucha z deszczu. Potężny musiał to być czar i o nieznanej mi postaci. Tego dnia Strzeżka nie zebrała w lesie ani jednej jagody. Jednak nie spędziła czasu bezowocnie. Do samego zachodu słońca chodziła prowadzona przez pana Nawii po łące i lesie. Weles wskazywał dziewczynie zioła, opowiadał, w jaki sposób je zbierać i jak wykorzystywać. Jak uzyskać z nich życie, zdrowie, urodę, ale i cierpienie czy śmierć. Jak z popiołu, kamieni, obserwacji wody, roślin i zwierząt wyłowić tajemnice przyszłości. Jak czytać pismo błyskawic i gdzie szukać Perunowych strzałek. Jak sporządzać nawęzy i znaki ratujące w opresji, przynoszące pomyślność. Jak z poranną rosą ściągać pożytek z pól. Jak posłużyć się wilczym kłem, a jak magicznym symbolem i jak czynić dziesiątki innych czarów. Zanim Swaróg zakończył swą wędrówkę za horyzontem, Weles wyjawił Strzeżce niezliczoną ilość magicznych sekretów. Widząc, że dziewczyna ma już dosyć, przystanął pod dębem i spojrzał wyczekująco. – Teraz ty, Strzeżko, zdradź mi swą tajemnicę.

– Dobrze, panie, powiem wam, ale przysięgnijcie najpierw, że nigdy na Ziemi czy w Nawii nie tkniecie mnie ani mojej rodziny. – Nie wiem, skąd ta obawa, dziewczyno, ale masz moje słowo. – Wierzę wam, panie. A teraz cała moja tajemnica: gdy padał deszcz, ściągnęłam suknię i ukryłam ją dziupli dębu. Dlatego nie była mokra. Zapadła przerażająca cisza. Zdawało się, że nawet wiatr przestał wiać i zamilkł szum drzew. Oblicze Welesa zapłonęło gniewem, oczy się zwęziły, a źrenice zamieniły w szparki – jak u węża. Strzeżka, widząc to, poczuła, jakby uciekła z niej cała krew, a żyły wypełnił strach. Jednak Weles pamiętał o przysiędze. Nie przemówił więcej. Targany wściekłością, zamienił swe chramowe oblicze w czarnego jak smoła kozła, po czym w nieuchwytny sposób rozpłynął się w cieniu wielkiego dębu. Strzeżka długo stała bez ruchu ze strachu i zdumienia, nie ośmielając się ruszyć. Jednak zemsta pana Nawii nie nadchodziła. Zapewne i jego brat, a zarazem wróg największy, Perun, miał dziewczynę w swej opiece. Po powrocie do wioski nie wahała się używać poznanych tajemnic. Widząc, że Trygław jej nie oszukał, wykorzystywała magię na swój pożytek i przekazywała wiedzę dalej. Szybko Welesowe sekrety rozniosły się po całej słowiańskiej krainie, a imię Strzeżki długo jeszcze wędrowni gęślarze sławili jako imię pierwszej czarownicy. 

7


opowiadania • miniatury • prozA Żaneta Anna

Stan, o którym się milczy A ma się ochotę wrzeszczeć. Patrzy ci w oczy i masz wrażenie, że czegoś w nich szuka, więc spojrzeniem udzielasz stosownej odpowiedzi. Nic się nie dzieje. Odczekujesz moment, powtarzasz czynność równie bezskutecznie, co przed chwilą. Myśli plączą się i rozplątują, owijają ciasno. Czujesz ich ciężar wewnątrz siebie, chcesz, żeby zniknęły, albo przynajmniej zmaterializowały się w nocnej rzeczywistości. Masz dość fantazji, moja droga. W dodatku na pewnym etapie nie zauważasz już żadnej różnicy między wszystkim a niczym. Wyjesz. Na języku formuje się ostrożne słowo. Popierasz je kolejnymi, tworząc zdanie, którego nie da się pomylić z żadnym innym. Jest otwartą zachętą, ponieważ odsłoniłaś miękką, wrażliwą część w rozliczeniu za jego odchyloną szyję. Związkowy handel wymienny, uniwersalny na przestrzeni czasów i obyczajów. Słabość za słabość. On nie ucieka, ty się odsłaniasz, na ten ułamek oddechu umierasz. Już nie wiesz, czy to upokarzające, właściwe, jakiekolwiek. Ty chcesz, a on chwyta twoją rękę i ciągnie cię za sobą. Podobno niektóre jagnięta płaczą, zanim zostaną zabite. Bez łez. I bierze sobie ciebie, taką właśnie splątaną, niepewno-pewną, zawieszoną między jawą a snem. Daje ulgę, która jest najgorszą torturą. Za mało. Skupiasz wzrok na ręce, którą przyciska twoje dłonie do ściany. Spływasz dreszczem od karku do palców stóp. Jesteś tak bardzo obca, że nawet nie wiesz, czy jest sens próbować się wytłumaczyć. Niewinna, jeśli zmyjesz ślady. Tatusiu, zgubiłam się, nie wiem, którędy mam iść – chcesz powiedzieć, ale milczysz. Strasznie tu ciemno, kiedy zamkniesz oczy. I strasznie w ogóle, ale ból wyciąga cię na UKŁADAMY

u k ł a d a m y

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

powierzchnię i jakoś sobie radzisz, bo tak zostałaś skonstruowana. Jednak laleczka. Szeptem krzyczysz. Potem nagle wszystko się zatrzymuje i zostajesz taka fatalnie niedokończona. Cofasz się przed ręką, bo dotyk to kwintesencja zła. Dotyk sprawi, że umrzesz, a przecież właśnie ustaliłaś, że boisz się ciemności. Ze szklanymi z przerażania oczami uciekasz jeszcze głębiej pomiędzy znajome warstwy. Poprawiasz na sobie koszulkę, opuszczasz ramiona, próbujesz się wyłączyć. Próbujesz, ale on nie pozwala i prowadzi cię znów, od nowa; z niewielką przerwą na brak oddechu. Jest ślina i smak na wygiętym i napiętym języku. Jest wygoda właściwa dla odpowiedniego miejsca. I rytm, tempo dla zabierania i dawania. Jęczysz. Uparty jak zawsze. Zdeterminowany jak zawsze. Magiczne, rozmiękczające opór... zawsze. Mantra i zaklęcie. Hasło i szyfr. Jego zawsze, twoje wszystko. Udowadnia ci, tak, właśnie tobie. A kiedy dowód przestaje brzmieć, wracasz do siebie. Jesteś poukładana i gładka, ostre krawędzie zagięłaś pod spód. Chcesz się tylko przytulić i zasnąć. Wsuwasz się na swoje miejsce, okrywasz kołdrą i zamykasz oczy. Ciemność nie wydaje się już taka straszna, kiedy myśli nie szeleszczą w jej bezmiarze. Po obu stronach masz ciepło, bezpieczeństwo i to, czego najbardziej pragniesz. Jesteś. A jeśli spytasz mnie, co wyprawialiśmy, odpowiem: – Grzecznie się bawiliśmy, tatusiu. 

8

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


tekst konkursowy Beata Żuk

Gawęda z leśnych mokradeł.

O karze bez zbrodni N

ocą wiatr szumi w gałęziach, pędzi chmury po atramentowym niebie, hen, wysoko nad wierzchołkami drzew, a księżyc nikłą poświatą srebrzy ukryte w ciemnościach kształty. Biada temu, kto chciałby nocą zapuścić się w gęstwinę lasu, pełną tajemniczych istot, za dnia skrytych w wilgotnym igliwiu, pod jałowcami lub na obrzeżach bagien; zjaw, strzyg i wszystkich sił nieczystych, które od zmroku do świtania czyhają na zbłąkanego wędrowca. Oto i on. Właśnie kroczy leśnym duktem w rozpiętym kożuchu i baraniej czapie przekrzywionej na bok, spod której wyziera twarz zarośnięta bujną kędzierzawą brodą. To Maciej wracający z popijawy w sąsiedniej wsi, mężczyzna w sile wieku, słusznej postury i – jak szepcą sąsiedzi – zuch nad zuchy, który niczego się nie boi. Dlatego właśnie bez obaw przemierza ciemny las, omijany przez innych z daleka. Idzie raźno, na ile pozwala wypita wieczorem gorzałka – od prawego brzegu duktu do lewego, co chwila szeroko rozkłada ręce, a potem uderza nimi w ramiona, bo mimo że jest prawie jedenasty kwietnia, noc jeszcze zimna, a człek, choćby i w mozolnym marszu, rozgrzewać się musi. Jeśli nie tak, to przynajmniej piosenką, więc co parę kroków Maciej przystaje i ryczy na całe gardło: Oj, Marcyś, hoża Marcyś, Gdybyś ty była moja Całowałbym twe cycki Od świtu do wieczora. Jako żywe ma bowiem przed oczami wdzięki Marcysi od Kowalików, za której obfitym biustem wodził wzrokiem pomiędzy jedną a drugą kolejką smakowitej gorzałki, szczodrze polewanej przez ojca dziewczyny

i zarazem gospodarza minionego wieczora. Myśl o bujnych piersiach zdrowej, wiejskiej dziewuchy porządnie rozgrzewa Macieja, gdyż jako wdowiec, któremu żona odeszła dwie wiosny nazad, dawno kobiecych słodkości nie zaznał. Z upodobania dla obrazu pod powiekami nabiera haust powietrza i na powrót zaczyna: Oj, Marcyś, hoża Marcyś… Ale wnet urywa, bo na ścieżce, tuż przed nim, majaczy jakaś postać. Poprawia Maciej czapkę, wbija wzrok w ciemność i naraz ciarki przebiegają mu po plecach, a włosy stają dęba. Bo oto przed nim stoi niewiasta w białej, jakby z mgły utkanej szacie i rozkłada szeroko ręce o kościstych dłoniach. Puste oczodoły wpatrują się w Macieja, a zaciśnięte szczęki syczą:

9


opowiadania • miniatury • prozA

– Znowu żeś się, huncwocie, opił! Toż to moja ślubna, jako żywa! – myśli Maciej i bierze nogi za pas, bo bohater czy nie, każdy wie, że jak człek napity, to lepiej kobicie zejść z drogi. Tedy bez namysłu rzuca się naprzód, daje nura pod lewą ręką zjawy i już gna przed siebie. – Nie idź tam, Macieju, tam złe czeka! – krzyczy widmo. Ale on nie słucha, tylko biegnie w ciemność, na oślep, już nie duktem, lecz między drzewami, przez jagodowe pola i leszczyny smagające mokrymi witkami, wpada na krzak jałowca, ale nic to, biegnie dalej, wciąż dalej, wprost na bagna. I choć zjawa go nie goni, to nad głową Macieja pohukuje sowa, co – wiadomo – wieszczy śmierć, a od niej każdy rad by uciec. Naraz potyka się o wystający korzeń i pada na ziemię – miękką, błotnistą, zapadającą się – która zaczyna go pochłaniać. Nikną w bagnie naprzód nogi Macieja, potem ręce, tułów po same barki, a w końcu nad czarną mazią widać jedynie twarz z kędzierzawą brodą. Otwarte szeroko usta krzyczą wniebogłosy, budzą leśne echo, które niesie rozpaczliwe wołanie nad wierzchołkami strzelistych sosen. – Nie wrzeszcz! – dudni nad Maciejem jakiś głos, a silne ramiona ciągną go w górę i już po chwili staje na dużej kępie trawy, patrząc na swojego wybawcę. A to chłop obcy, nie z okolicznych wiosek, chudy jak szczapa, do tego goły niczym święty turecki. I tylko długie, zwisające w strąkach włosy ledwo skrywają to, co mężczyźni zwykli zasłaniać. Skórę ma dziwną, jakby zieloną, a woń, którą roztacza, można przyrównać jedynie do zapachu gnijących w wodzie roślin, korzeni i martwych ryb. Może od tego fetoru, a może na widok niezwykłego dobroczyńcy Maciej trzeźwieje szybciej, niżby chciał, i czuje, jak zimno rozpełza się po dopiero co uratowanej skórze. – Nie wiem, ktoś ty – powiada, szczękając zębami – ale bez twojej pomocy skończyłbym żywot w tym bagnie. Wdzięcznym ci i gdyby… – Kto jestem?! Nie wiesz? – przerywa mu nieznajomy, a w jego głosie słychać urazę. – Ja jestem Pan Bagien, Utopiec, demon potężny! Tylko na nic ci ta wiedza, bo i tak zaraz skończysz żywot. Ale nie w tym miejscu. – Demon… – szepce Maciej i ukradkiem czyni znak krzyża. Z Bożą pomocą zaraz czuje się pewniej, więc śmiało spogląda w twarz Utopca i pyta: UKŁADAMY

u k ł a d a m y

10

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Czemuś mnie wyciągnął z trzęsawiska, jeśli i tak mam umrzeć? – Czemu? A gdyby kto na progu twojej chaty zapragnął wyzionąć ducha, rad byś? – Ano nie. – No widzisz! A teraz pójdźmy zrobić to, co stać się musi. – Znaczy: znów utonę? – Ano znów. Czuje Maciej, że nie uratuje skóry, ale coś każe mu próbować dalej. – A gdybyś tak darował biednemu człekowi? – Nie może być! – Demon kręci głową. – Kto raz ujrzy Utopca, musowo umiera. – Wyciąga zielone ręce i popycha Macieja naprzód. – Miejże litość! Toż ja w sile wieku i jeszczem się życiem nie nacieszył! Ile to okowity zostało do wypicia, ile dziewuch chętnych do figlowania! – Dziewuch? – Demon wwierca w Macieja spojrzenie połyskliwych oczu i marszczy szerokie czoło. – Na okowicie się nie wyznaję – mówi powoli. – Ale… Słuchaj no, człowiecze. A jak cię puszczę wolno, przysięgniesz mi co? – Wszystko! – zapewnia Maciej gorliwie. – Tedy idź za mną! Prowadzi Utopiec Macieja przez moczary, a drogę tak dobiera, że żadnego błota ani wody nie ma i obaj idą pewnie, jakby gościńcem stąpali. Dochodzą do starego, na wpół spróchniałego dębu z powykręcanymi konarami, stojącego pośrodku polany oświetlonej wątłym światłem księżyca. – Tu mam schronienie. – Utopiec wskazuje szerokie pęknięcie w pniu. – W tej dziupli – wyjaśnia. – No, nie stójże tak, człowiecze, idź śmiało! Wchodzi Maciej do środka, staje przy wejściu i czeka. Trzask! Trzask! Wnet w dziupli jaśnieje małe ognisko, rozpalone krzesiwem demona. Rozgląda się Maciej dookoła, oczom własnym nie dowierza, bo wysoko tu na dwóch chłopa i szeroko, że koń by się zmieścił. – Ogrzej się, boś zmoczony – nakazuje Utopiec. Maciej zdejmuje mokry kożuch i siada przy ognisku. Płomienie grzeją przyjemnie, senność szczypie pod powiekami i gdyby nie dziwna kompania, rad by się zdrzemnąć, ale demon patrzy nań srogo i prawi: – Słuchaj uważnie, co mam ci do powiedzenia, bo od


tego twój żywot zależy. Ale wpierw obiecaj, że nikomu nie piśniesz, coś tu widział, i słowa mi danego dotrzymasz. – Obiecuję. – Przysięgnij na to, co najdroższe! – Przysięgam na życie. – Dobrze. Więc będzie tak: dostaniesz niewiastę, z którą spędzisz resztę życia jak mąż z żoną. Znaczy do śmierci. Rozumiesz? Maciej kiwa głową i choć dziwne wydają mu się słowa demona, nie śmie pisnąć. – Niezwyczajne to stworzenie – ciągnie Utopiec w zamyśleniu. – Z prastarego rodu, choć nijak do innych kobiet niepodobne. Rad bym ją zatrzymać, ale… Maciej zgodnie kiwa głową, choć wnet nawiedza go niepewność. – Niepodobna do niewiast? Znaczy szpetna? – pyta zaniepokojony. – Oj, głupiś ty! – złości się Utopiec. – A jeśli nawet szpetna, to wolisz mój podarunek czy śmierć? Wybieraj. Albo ona idzie z tobą, albo ja skończę, coś sam na bagnach zaczął! – Biorę niewiastę – mówi prędko Maciej. – Tylko rzeknij prawdę: bardzo szpetna? – Nieszpetna. Choć zależy, co dla kogo szpetotą. Zaraz sam obaczysz. – Zadziera głowę i woła w ciemność: – Wiła! Gdzieś wysoko widzi Maciej migoczący punkt, który rośnie i rośnie, aż w końcu dziuplę zalewa jasna poświata, jakby dzień nagle nastał. Wszelka ta światłość bije od jednej istoty: przecudnej panienki o złotych włosach, falujących niczym łan dojrzałego zboża, a wdzięków tak powabnych, że Marcela umyka Maciejowi z głowy szybciej, niż trwa westchnienie zachwytu wyrywające się z jego piersi. Dziewczyna miękko ląduje obok Utopca i składa przezroczyste niczym u ważki skrzydła. Ale Maciej niczemu się nie dziwi, tylko wodzi urzeczonym wzrokiem po doskonałych kształtach, okrytych cieniutką suknią utkaną z pajęczej nici, nagich ramionach, szyi gładkiej i wdzięcznej jak u łabędzia, a męskość nabrzmiewa mu aż do bólu. Dziewczyna zaś rozchyla w uśmiechu czerwone usta, zerka zalotnie spod rzęs i potrząsa jasnymi lokami. – Oto Wiła – mówi Utopiec, ale ledwo rzuca na nią

okiem i tylko mruczy półszeptem: – Odziałabyś się przyzwoicie przed drogą! A gdy dziewczyna posłusznie znika w ciemnościach, zwraca się do Macieja: – Przyrzekasz zatem spełnić moje warunki? – Całym sercem przyrzekam! – zapewnia gorliwie Maciej i znów gapi się na powracającą, skromnie już ubraną Wiłę. Potem bierze ją za rękę delikatnie, jakby bojąc się spłoszyć tę niezwyczajną piękność. Utopiec uśmiecha się z zadowoleniem. – No idźcie już, idźcie… – rzecze łagodnie niczym ojciec błogosławiący nowożeńcom. – Tylko pamiętaj, nikomu ani słowa – napomina Macieja. – I strzeż się bagien, nigdy tu nie wracaj! Ale Maciej ledwie go słyszy, bo dotyk Wiły parzy w dłoń tak, że gorąco rozchodzi się po całym ciele i biedak z trudem tłumi sapiący oddech. Kiwa tylko głową, a potem szybko rusza w drogę, niecierpliwie ciągnąc dziewczynę za sobą. *** Wioska Macieja nazywa się Łany i leży za lasem wśród pól pachnących macierzanką. Ludzie tam żyjący pozostają w zgodzie z naturą i sąsiadami – kum pomaga kumowi w potrzebie, kobiety dzielą się a to mąką, a to ostatnią szczyptą soli czy bochenkiem chleba, zaś dzieci wspólnie pasą bydło. Chłopy w Łanach – mężne i pobożne, niewiasty – cnotliwe, potomstwo – posłuszne. Wszystko jak Pan Bóg przykazał. Tu właśnie przywodzi Maciej swoją skrzydlatą ślicznotkę i zgodnie z przyrzeczeniem przyjmuje do chaty jak żonę. Nikt o nic nie pyta, bo ludzie w Łanach zajęci pracą, cudzych spraw i plotek nieciekawi, tylko może trochę zdziwieni, skąd u Macieja piękność nad pięknościami, bo tak delikatnych i zwiewnych panien nie ma w promieniu wielu wiorst. Owszem, kobiety z Łan też dorodne, tylko że urodą swojską, rumianolicą, a już na pewno żadna nie ma skrzydeł należnych ptakom, owadom i aniołom. Po prawdzie: nikt nie może dobrze przyjrzeć się Maciejowej, bo stary szybko zawiera za nią drzwi, a potem przez trzy dni nosa z chałupy nie wyściubia. Chłopy myślą, że Maciej zażywa pod pierzyną słodkości, o jakich mu się nawet nie śniło, ale niewiasty wiedzą swoje – nowa żona

11


opowiadania • miniatury • prozA

krótko Macieja trzyma i po chałupie się krząta, precz wyganiając nieporządki wdowca. Czwartego dnia, w niedzielę, zjawia się Maciej na mszy w kaplicy, a tuż za nim, kołysząc zalotnie biodrami, wsuwa się jego wybranka. Teraz już wszyscy, miast w skupieniu słuchać słowa Bożego, jedni jawnie, inni ukradkiem, zerkają na Maciejową. A jest na co patrzeć, bo nie dość, że urodą bije wszystkie niewiasty, nawet Marcysię od Kowalików, o której dotąd powiadano, że najdorodniejsza w okolicy, to jeszcze promiennym uśmiechem obdarza wszystkich bez wyjątku, czy chłop czy baba. Wszyscy ślepią się urzeczeni, tylko stara Kornelia, ta sama, która robi wyborne sery z koziego mleka, mruczy gniewnie: – Lico gładkie, a pod spodem bies, nic dobrego z tego nie będzie. I Maciej, nie wiedzieć czemu, też ma jakąś minę markotną. A rzecz jest prosta: oto właśnie powstała w nim myśl, że figle figlami, niby rzecz miła, ale lekkiego życia z Wiłą to on mieć nie będzie. Dlaczego? Ano dlatego, że gdy trzeciego dnia przed zmierzchem, już nasycony szczęściem, polegiwał w łożu i naraz poczuł dotkliwy głód, to choć prosił, we własnej chałupie nic do jedzenia nie dostał, bo Wiła tylko wzruszyła kuszącymi ramionami i szepnęła, że miłość musi mu za strawę wystarczyć. A gdy chciał czystych portek, żeby pójść wieczerzać do karczmy, pokazała mu smukłe dłonie, mówiąc, że nie po to one do miłości stworzone, by nurzać się w zimnej rzece i płukać chłopskie gacie. Zaciska Maciej zęby na to wspomnienie, znak krzyża czyni niby na koniec mszy, a potem wymyka się z kaplicy, nie gadając z nikim. W duchu przeklina kołyszące biodra Wiły, jej łabędzią szyję i… Utopca, który mu takie coś naraił. Mijają dni, tygodnie i miesiące. Maciej pracuje w pocie czoła i tylko opędza się od Wiły, która oprócz nieustannego kochania rada by tylko siedzieć nad brzegiem stawu i zerkać w swoje odbicie. Coraz częściej wspomina Maciej już nie cycki, tylko szczerą twarz Marcysi, lecz przysięga przysięgą, więc jeno ból serce ściska. A jeszcze mocniej boli, gdy ludzie gadają, że choć porządna i robotna z niej kobita, za mąż iść nie chce, bo jednego chłopa tylko ukochała, ale on wolał inną. Tymczasem u Macieja w chałupie ponuro i głodno. Wiła omija wzrokiem uczernione od sadzy garnki i udaje, że UKŁADAMY

u k ł a d a m y

12

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

nie słyszy żałosnego ryku głodnej żywiny. Po prawdzie – jak ma słyszeć, skoro całe dnie w chałupie jej nie ma, bo biega po wsi, to tu, to tam, a Maciej, zajęty robotą, nawet nie pyta, gdzie i po co. Co robi jego wybranka, dowiaduje się pewnego sierpniowego dnia, gdy prowadząc konia do kowala, słyszy dochodzące znad jeziora chichoty. Daje nura w szuwary, rozchyla zielone łodygi, a tam widok taki, że oczom własnym nie wierzy: niewiasty dotąd robotne i skromne, na co dzień domów i dzieci pilnujące teraz bezwstydnie siedzą na przybrzeżnych kamieniach gołe jak je Pan Bóg stworzył, leniwie czeszą włosy rozpuszczone do samych pośladków i o bezeceństwach prawią z chichotem nieprzystojnym, a najgłośniejsza wśród nich Wiła, która z uciechy aż trzepocze skrzydłami. Ucieka Maciej zgrozą przejęty, ale na tym nie koniec, bo zaraz wpada na starą Kornelię, która tak do niego rzecze: – Jak nie umiesz baby upilnować, trza było nie brać! Wiesz, że ona grzeszy śmiertelnie i nigdy nie zazna Królestwa Bożego? – Wiem – przyznaje niechętnie Maciej, ruchem głowy wskazując staw. – Żeby tylko to! – obrusza się stara. – Ona nasze niewiasty, co do niej jak ćmy do ognia lecą, zwodzi uśmiechami, a jak nie widzą, to się za ich chłopów bierze! – Kiwa palcem na Macieja, by się przybliżył i szepce: – Na własne oczy widziałam, jak ją Mietek od Żmudów w stogu siana obracał, a przecie jego żona czeka dziecka przy następnym księżycu. Tfu! – spluwa ze złością na ziemię, tuż pod nogi Macieja, i dalej prawi: – Wstyd i zgorszenie we wianie przyniosła, bezwstydnica jedna! To przez nią na łańskie domy padła niezgoda, jakiej dotąd nie było, choć już niejedna kobita zaczęła miarkować, w czym rzecz. Po coś tu takie nicpotem przywlókł? – Nie szło inaczej – mówi Maciej zawstydzony, bo jako żywe staje mu przed oczami wspomnienie Utopca i własnej ochoczej przysięgi. – A co ja mogę, przecie nie ubiję? – Wzrusza bezradnie ramionami. – Jak ty, chłop, nie wiesz, co czynić, sama się z nią rozprawię! – Kornelia celuje w Macieja długim sękatym kijem, który służy jej podpierania. – A skoroś taki gamoń i niedojda, to lepiej zejdź mi z drogi, bo i tobie się dostanie! Każdy we wsi wie, że stara nie gada po próżnicy, a co obieca, to zrobi. Tym razem jest nie inaczej i następnego


ranka we wsi pojawia się duchowny. Chaty wodą święconą kropi, szepce z chłopami, którzy oczy spuszczają i kiwają głowami na znak zgody, zaś wieczorem, miast szykować się do snu, idą ze swoimi połowicami pod kaplicę, a stamtąd, uzbrojeni w widły, drągi i kłonice, ruszają pod dom Macieja. Tłum gromadzi się przy drewnianym płocie, syczy złością, dyszy bogobojnym oburzeniem, a blask pochodni rozświetla niebo złowieszczą łuną. Maciej, pomny rozmowy z Kornelią i porannego widoku klechy, już wie, co się święci, więc tylko szybkim ruchem zrzuca z Wiły pierzynę, szarpie dziewczynę za ramię, a potem na wpół senną ciągnie do okna. – Zobacz, coś uczyniła, zarazo jedna! Tłum niczym stado posępnych wron obstępuje chatę, stoi w złowróżbnym milczeniu, a naraz skądś pada okrzyk: – Na stos z nimi! I jak echo niesie się z krańca płotu na kraniec: – Na stos! Na stos! Już wie Maciej, że ani danego Utopcowi przyrzeczenia nie wypełni, ani skóry własnej nie obroni i tylko wybierać zostało, czy utopić się, czy w płomieniach zginąć, choć i tu, i tu męka jednaka. Ale Wiły mu szkoda, bo choć pożytku z niej żadnego, co to stworzenie winne, że z innego świata pochodzi i ludzkie życie pełne trudu i znoju nie dla niej. Zmawia tedy prędko pacierz, łapie Wiłę za rękę, a potem oboje wyskakują przez okno na tył chałupy i obok obórki przemykają do lasu. Znów biegnie Maciej w mroku, między borowinami, obok leszczyn, wprost na bagna do Utopca, by mu oddać dziewczynę i przyjąć śmierć z jego ręki. – Żwawo, jeśli ci życie miłe! – ponagla Wiłę. – Utopiec cię wybroni, a co ze mną – jego wola, mnie i tak jedno pisane! Dobiega do spróchniałego dębu i dysząc, wpada do dziupli. – Demonie! – krzyczy. – To ja, Maciej, przywiodłem na powrót Wiłę! Jak jej nie przyjmiesz, z życiem nie ujdzie! Lecz Utopiec nie odpowiada, a z mroku nie dobiega żaden szmer, choćby nawet tupot spłoszonej myszy. Kryjówka jest pusta, tylko przy wygasłym ognisku leży krzesiwo i zwinięta w rulon kora brzozowa. Rozpala Maciej ogień, już sięga po korę, by nią płomień podsycić, gdy spostrzega niezgrabne kulfony. Wytęża wzrok i czyta: Macieju, tyś dobry człek, dlatego wyznam Ci prawdę

i przebaczenia proszę. Ja nie żaden Utopiec, tylko młynarz z Kolewnik, zwykły śmiertelnik, ino niedoszły wisielec, którego jak Ciebie kto inny z rąk kostuchy wyrwał i przyrzeczenia zażądał. A teraz radzę Ci jak brat – uczyń cokolwiek i pozbądź się Wiły, zanim Cię amorami na śmierć zamęczy albo jaką sromotę na Twój dom ściągnie. A jak już będziesz wolny, weź sobie babę wedle uznania, a na co w wyborze baczyć, to już sam wiesz najlepiej, jako i ja wiem. Złość ogarnia Macieja, że dał się tak jakiemuś młynarzowi z Kolewnik podejść, i z tej złości mało mu się w głowie nie miesza. Ale co ma począć? Do wsi wrócić nie może, a choćby i mógł, to jak tu Wiłę samą zostawić, skoro to takie niezwyczajne stworzenie. Odsyła więc dziewczynę w ciemność dębowej dziupli, tam, skąd przyszła, a sam rozgląda się za jakim legowiskiem. *** Mijają tygodnie, miesiące, rok, a potem dwa. Maciej coraz mniej przypomina pełnego wigoru chwata: jest jakby niższy, a może tylko chudszy, bo przecież jaszczurki, zaskrońce i żaby to nie strawa dla chłopa, ale o innej na bagnach marzyć nie może. Odzienie na nim podarte, zwisa strzępami z chudziutkich ramion i ledwo zasłania to, co mężczyźni zwykli skrywać. Brodę Maciej ma do pasa, ale już nie czarną, tylko pełną srebrnych kędziorów, zaś oczy, kiedyś ciekawie zerkające na boki, teraz są pełne smutku. Ręce Macieja, mocne, chłopskie, od roboty zgrubiałe, dziś straszą chudymi palcami jak u nieboszczki żony, co to mu ongiś na drodze stanęła, a na dodatek od soków traw nabrały zielonej barwy, jak i całe ciało. Co wieczór siada Maciej na konarze starej olchy, tej na skraju mokradeł, tuż przy lesie, obejmuje rękoma podkurczone kolana i opiera na nich brodę. Wdycha woń tataraku, słucha szumu liści, a potem długo wpatruje się w ścieżki między sosnami. Księżyc mu jedynym towarzyszem i tylko czasem puchacz szukający ofiary przysiada obok, wołając swoje „u–hu!”, ale wnet odlatuje. A Maciej czeka. Czeka cierpliwie i jak dotąd na próżno, lecz kto wie, może właśnie dziś… Zaraz, zaraz! Co tam majaczy w oddali? Tak! Oto i on! Właśnie kroczy leśnym duktem… 

13


opowiadania • miniatury • prozA Krystian Ficner

Cisza między wcieleniami S

tary malarz mieszkał w przyczepie campingowej na terenie składowiska złomu należącego do pobliskiej huty. Był dozorcą tego obszaru. Nosił wytarty wojskowy mundur, w którym instruował operatorów wózków widłowych, gdzie i w jaki sposób należy układać świeże porcje żelastwa. Starzec malował już tylko wieczorami, wyłącznie dla zabicia czasu. Twierdził, że pociągnięcia pędzla wypełniają coraz rozleglejszą przestrzeń między słowami. Zapadał zmierzch. Obfite krople deszczu spadały z nieba, jakby nadciągał stamtąd kres wszystkiego. – Merkury, ty uparty kocurze, wracaj do domu! – Malarz z niepokojem wyglądał przez okienko, próbując dostrzec migocące oczy przyjaciela. Snop wątłego światła latarni – znacząco zmrużony – trwał przez chwilę, by w końcu ustąpić ciemności. Ekwilibrystka balansowała na trapezie wiszącym nad taflą jeziora – obraz oparty o krzesło. Starzec stanął przy stoliku i wysunął spod szklanki kartkę papieru. Chcę wam opowiedzieć o pewnym powracającym śnie. Na początku przechodzę przez ruiny zajezdni kolejowej, spróchniałe deski skrzypią pod naporem ciała, powietrze, wprawione w ruch, unosi pył i piasek. Potem idę wzdłuż szyn. Wiatr chłoszcze długie źdźbła traw, szumi w koronach drzew. Widzę przed sobą grupkę młodych ludzi. Odprężeni, rozprawiają radośnie. Postanawiam podejść bliżej. Witam każdego z osobna, chwalę piękną pogodę, lecz – nie wiedzieć dlaczego – żadne z nich nie reaguje na moją obecność. Ogarnia mnie poczucie lęku, zimnego lęku. Desperacko ponawiam próbę nawiązaniu kontaktu. Bezskutecznie… Ostatnie osoby, jakie chciałem ujrzeć, a jednocześnie któż, jeśli nie oni. Przecież nie mam nikogo. Brednie wypisuje – pomyślał, odpieczętowując zębami miniaturową buteleczkę whisky. Zmęczony, usiadł na skraju łóżka i w zwolnionym tempie oparł plecy o zagłówek. Nagle, ni stąd, ni zowąd, rozległo się drapanie do drzwi i ciche miauczenie. – Wygląda na to, że wasz artysta wyszedł zaczerpnąć powietrza i dostał wylewu – oświadczył wezwany przez właściciela wysypiska lekarz.  UKŁADAMY

u k ł a d a m y

14

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Katarzyna Jabłonowska

Matryca M

ira siedziała w skórzanym fotelu, z zachwytem spoglądając na stopy. Czarne, ręcznie zdobione pointy lśniły jak oczy muzułmanki wyglądające przez otwór w burce. Czekała na lampkę ulubionego wina i mężczyznę o imieniu, które było synonimem ciepła. Letnie popołudnie. Przeciąg podrywa firanę, odsłaniając żeberka kaloryfera. Wyglądają jak nogi tancerek podskakujących w rytmie kankana. Pokój tonie w świetlistych łunach niczym dziecięce marzenia. Znajome szuranie starej wycieraczki przed drzwiami, szczęk otwieranego zamka, brzmiący niczym chrzęst mechanizmu wprawiającego w ruch baletnicę stojącą na biurku mamy. Stara torba z narzędziami uderza o podłogę, słychać szybkie, energiczne kroki i po chwili ojciec, wpadając do pokoju, wyciąga ramiona: – Jeszcze dzisiaj nie ściskałem żadnego kwiatuszka! Mira biegnie, przebierając małymi nóżkami. Czerwone kapcie odcinają się od jasnobrązowej wykładziny, a chwilę później piegowaty nos wciąga zapach smaru i spoconej skóry. Właśnie tak pachnie miłość – ludźmi. Wskazujący paluszek lewej dłoni okręca wokół siebie ciemny kosmyk, przepleciony srebrnymi niteczkami jak bukiet bordowych róż gipsówką. Baletnica kręci się wokół własnej osi, rzucając na kremową ścianę podłużny cień. Świat tańczy, a razem z nim dziecięce myśli w głowie Miry. – Paweł, ubrudzisz ją – mówi mama, z uśmiechem kręcąc głową. Usłyszała zbliżające się kroki i gorąca obręcz ścisnęła talię. Nieznośne ciepło wypełniło podbrzusze, drażniąc zakończenia nerwowe, które jak dzikie koty zamknięte w klatce wciskały łapy pomiędzy pręty, drapiąc wszystko, co napotkały na drodze. Myśl, że za chwilę znajdzie się blisko, że będzie mogła wciągnąć razem z porcją powietrza zapach jego skóry, wywoływała bolesne skurcze. Zacisnęła mocniej uda. Szpilka przebija skórę.

– Auuu! – Mira delikatnie marszczy czoło. – Przepraszam, ale trzeba to złapać. Zwęzić. Schudłaś, moje dziecko – mówi Elżbieta, gładząc szpiczaste ramiona, jakby chciała pokryć kości dotykiem, by nie wystawały tak bardzo. – Co się dzieje? Mira natychmiast odwraca głowę. – Nic szczególnego – szepcze, po czym wiercąc stopą dziurę w podłodze, wybucha płaczem. Elżbieta obejmuje chude ciało. Pozwala, by czarny materiał bluzki wchłonął słoną ciecz. Spogląda na ciemne ściany garderoby. Ilu zwierzeń wysłuchały w ciągu tych wszystkich lat? Ile młodych kwiatów tuliła do piersi, powtarzając, że życie pobiegnie nieznaną ścieżką, ścieżką, której nie sposób odgadnąć? Ma wrażenie, że łzy nie mają temperatury, nie są ani gorące, ani zimne. Są efektem ubocznym czucia, którego człowiek nie może w sobie pomieścić. Wypływają, a po kilku minutach ślad po nich ginie jak po spadających gwiazdach. – Chodzi o tego chłopca, prawda? Gwałtowny szloch wstrząsa dziewczyną. – On… on… wyjechał… On… nie… wróci… – Proszę – powiedział Paweł, podając kieliszek. W milczeniu obserwowała jego twarz. Mięśnie tańczyły pod opaloną skórą w rytmie wypowiadanych słów, których sens zaczynał się i kończył na uśmiechu pełnych warg, na chłodzie stalowych tęczówek, na smukłych palcach. Przez chwilę znowu poczuła je na nabrzmiałych rozkoszą piersiach. – Nie napijesz się ze mną? – Spojrzawszy na uniesiony kieliszek Pawła, uświadomiła sobie, że kurczowo zacisnęła dłonie wokół cienkiego szkła. Była jednym wielkim pragnieniem. Fotel, sukienka, pointy, kosmyk włosów opadający na czoło – wszystko miało ostre krawędzie, uwierało, przecinało tkanki. Zanurzyła usta w chłodnym płynie. Zaschnięte gardło skurczyło się boleśnie, posyłając strumień w głąb rozżarzonego ciała. – Dałeś mi pointy samej Mariny Siemionowej – rzekła, wstając z fotela. – Pora na występ specjalny.

15


opowiadania • miniatury • prozA

Patrzył na nią, tylko na nią, jak na perłę w otwartej muszli. Zawsze chciała mieć jego spojrzenie na wyłączność. Zsunęła ramiączka sukienki. Materiał z cichym westchnieniem opadł na podłogę. Szare oczy Pawła pociemniały niczym srebro w zetknięciu z siarką. – Rzadko noszę bieliznę – szepnęła przepraszającym tonem. Wspiąwszy się na palce, zrobiła piruet. Światło jarzeniówek osiadało na skórze, przestrzeń pachniała kardamonem, a płynące z głośników dźwięki Purple rain lizały stopy, unosząc niewidzialną pajęczynę wzdłuż łydki, po wewnętrznej stronie ud aż do wilgotnego miejsca między nimi. Ścierała czubkami point każdą upływającą sekundę. Z mieszaniny barw mijanych w tańcu wyłoniły się dłonie Pawła. Uniosły w górę jej ramiona i splątały rzemieniem nadgarstki. – Nabierasz kolorów, baletnico. Pląsające szepty pomrukiwały jak nocne cienie poruszane wyobraźnią. Wstrzymała oddech. Nie mogła ruszyć rękoma, by powstrzymać natarczywy dotyk. Czuła ukłucia, jakby tuż pod skórą ożyły uśpione watahy pijawek spragnionych świeżej krwi. Mężczyzna klęczący między rozrzuconymi nogami ściągnął jej bieliznę. Poruszyła się niespokojnie, przysuwając łono bliżej jego twarzy. – Chciałabyś być jego landryneczką? – Z kłębowiska szelestów, rozrzedzając lepką ciszę, wypłynął perlisty śmiech. Kobieta siedząca obok lubieżnie oblizała palec, po czym z wypiekami na twarzy przesunęła dłonią po męskości rozpychającej materiał spodni. – Cóż za zuchwałość – skarciła ją Mira, ledwo łapiąc oddech. – Idź stąd, nim zrobisz... – Coś, czego pragniesz jak demon niewinnej duszy – odparła kobieta, przygryzając dolną wargę. Z przebiegłym uśmieszkiem na ustach wymruczała do ucha mężczyzny: – Zerżnij mnie. Czy to możliwe, by jej psychika skrywała rozwiązłość takich rozmiarów? – Nie! Jestem zaręczona! Mężczyzna, majstrując przy rozporku, powoli wsunął w Mirę język i zatoczył kilka kręgów. – Szerzej uda – wysyczała kobieta, falując jak atłas szarpany oddechem. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

16

SIĘ

s i ę

W

– Zrobiłaś błąd w krokach – szepcze Jacek, gdy jako pierwszy podchodzi, by ją uściskać. – Musisz być perfekcyjna, primabalerino. Uśmiechaj się. – Pierdolę ciebie i ten cały balet! – krzyczy gdzieś w środku kobieta ze snu.

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Im bardziej Mira próbowała zacisnąć własne ciało, tym większą czuła w sobie przestrzeń. Gorącą i mroczną niczym Mangala. Mężczyzna wysysał ją jak nadzienie z cukierka. Zostanie tylko ta dziwka, pomyślała, otaczając miękkim wnętrzem wsuwające się palce. Wchodziły rytmicznie, głęboko, ślizgając się jak po topniejącym lodzie. Jęknęła. – Powiedz, żeby cię zerżnął! – Ale... – Mów! – Rżnij mnie! Mira usiadła w mokrej od potu pościeli, przerażona własnym krzykiem. Drzwi sypialni otworzyły się gwałtownie i światło z holu wyodrębniło zarys męskiej sylwetki. Przez chwilę miała nadzieję, że... – Wszystko w porządku? – zapytał Jacek. – Tak – wymamrotała, opadając na poduszkę. – Śpij. – Nie chcę spać, chcę się pieprzyć. Wraz z nagłym nastaniem jasności uświadomiła sobie śmieszność własnego pragnienia. Jacek spoglądał na nią z niedowierzaniem. – Za kilka godzin masz być w teatrze i przygotować się do najważniejszego występu w życiu, a ty chcesz tracić siły na seks? Kiedy ty dorośniesz? Wyszedł, pozostawiając zapalone światło i zapach irytacji. Sięgnęła po szklankę z wodą. Płyn miał mdły smak. Tak smakuje głupota, zadrwiła w myślach. Odkąd Paweł wtargnął do prywatnej garderoby Miry i zgarnąwszy wszystko z toaletki, wepchnął dłoń w majtki, dziwaczny sen z podwójną osobowością powtarzał się co noc. Tamtego dnia wyrzuciła go za drzwi, ale wspomnienie siły napierających bioder i twardości ukrytej za dżinsem stały się jej przekleństwem.

Letni deszcz przynosił ulgę skórze głowy, obolałej od wsuwek i ciasno upiętego koku. Kwiaty, oklaski, gwizdy i krzyki – obserwowała to wszystko zza łzawej zasłony.


Tylko światło jarzeniówek wołające z okna na ostatnim piętrze budynku, przed którym stała, mogło przegonić mgłę. Widziała Pawła niedaleko sceny, klaskał, a z posągowej twarzy nie mogła niczego wyczytać. Kilka dni wcześniej pchała się w jego ramiona, całując twarz, mówiła, że pragnie tylko jego, a on schwyciwszy jej nadgarstki, przecząco pokiwał głową. – Wyblakłaś, Miro – powiedział, więc wróciła do sztucznej skorupy. Potrafiła kłamać, śmiać się na pokaz, schlebiać obrzydliwym ludziom, pozwoliła Jackowi na rzucenie kilku kłód pod nogi uzdolnionych rywalek, pozwoliła sobie na śmierć. Paweł ze swoim wytatuowanym ciałem i poszarpanymi dżinsami przypomniał jej, kim była kiedyś, kim obydwoje byli. Ona – przekorna, chcąca naprawić świat, on – impulsywny outsider. Leżakowali obok siebie w przedszkolu, pili wodę z kałuży, strzelali z samodzielnie skleconych łuków, a później upływający czas podzielił ich na mężczyznę i kobietę. Paweł, nabrawszy szczeniackich manier, pogwizdywał za dziewczynami i częściej używał pięści niż słów, a Mira rzucała mu pełne piorunów spojrzenia, próbując stwarzać wrażenie twierdzy nie do zdobycia. Od początku należała do niego. Wtedy również padał deszcz. Pokłócili się o dziewczynę, którą mieli już wszyscy chłopcy. Uciekała, rozpryskując wodę płynącą

w dół ulicy. Dopadł ją tuż przed drzwiami, wepchnął do mieszkania i zamknął usta pocałunkiem. Nigdy nie czuła słodszego bólu. Dopełnił ją jak koniec dopełnia początek, jak hałas ciszę, bez której sam też nie istnieje. Sprężyste ciało Pawła rytmicznie w nią uderzało niczym spienione fale o kamieniste wybrzeże. – Pozycja piąta. Battement jete! Paa, paa, pa, pa, pa! Stopa na zewnątrz! Stop! Szpakowaty mężczyzna przerywa grę, a Klara odkłada rogową fifkę z dymiącym papierosem. W swoim czarnym kostiumie idealnie przylegającym do wysuszonego ciała wygląda jak skradająca się pantera. – Jesteście grube i niezdarne! – krzyczy, rozszarpując ciszę. Usta pokryte krwistą szminką, te same, które kiedyś z młodzieńczą naiwnością zostawiały czerwone ślady na szyi Leona, wykrzywia grymas pogardy. Mira stoi przy drążku. Z napiętego ciała skapuje pot, plamiąc wytarty parkiet. Powietrze nasiąka zapachem tytoniu i bergamoty. Paweł, oparty o murek, czeka przed szkołą. Klara zerka przez okno. Podchodzi do Miry i chichocząc jak hiena, syczy: – Postaram się, byś zapomniała o tym obszarpańcu. Klara też musiała zapomnieć o Leonie, jego mundurze, żonie i dwójce dzieci. Łkała, owinięta prześcieradłem, gdy z twarzą pozbawioną emocji wyciągał z półek pojedyncze rzeczy, które podczas długich chwil rozłąki przypominały

17


opowiadania • miniatury • prozA

o gorączce i jego silnych ramionach. Odchodził, zostawiając głuchy dźwięk szminki odbijającej się od ścian szuflady toaletki. W dniu, w którym jej cnota spłonęła w ogniu nieposkromionej żądzy Leona, patrzył półprzytomnym wzrokiem, jak nagusieńka malowała na czerwono usta. Dłonie drżały, a serce wydawało się być odrębną istotą, spętaną siecią żył i tętnic. Póki nie ukrył jej ciała pod sobą, słyszała tylko szaleńczy łomot wewnątrz. Leżała w ciemnej pościeli ze spętanymi rękoma. Paweł rozwiązał troczki oplatające kostki i zarzucił róg prześcieradła na jej twarz. Najpierw poczuła ciepły oddech na piersiach, a później zęby przygryzające sutki. Fala gorąca uderzyła w skronie. Instynktownie uniosła biodra. Usta Pawła połaskotały brzuch. – Pięknie pachniesz – wymruczał, zanurzywszy nos w ciemnych włoskach. Wsunął w nią palec. – Mmm, maleńka, jesteś gotowa. Jęknęła, gryząc własne ramię. – Nadal jesteś taka słodka? Mira rozsunęła szeroko nogi, pozwalając mu objąć łechtaczkę ustami. Ciało zmieniło się w pulsujący kawałek rozgrzanego tworzywa, a język Pawła bezlitośnie drażnił miejsce, które produkowało to nieznośne gorąco. Mrowienie przybierało na sile, a chwilę później rozkosz wygięła ciało w łuk. Kiedy jej mokre plecy opadły na pościel, Paweł z zadowoleniem oblizał usta.

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

18

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Przez chwilę pieścił uda, po czym ponownie włożył w nią palec. Po kilku delikatnych pchnięciach, zsunął materiał zakrywający oczy. – Spróbuj – szepnął, dotykając warg Miry. – Cudownie smakujesz. Ssała palec, patrząc w jego rozżarzone źrenice. – Teraz taniec finałowy, primabalerino! Rozplątawszy rzemień krępujący dłonie, zawisł nad nią jak dziki kot nad ofiarą. Wszedł powoli, muskając usta. Zanurzył twarz w rudych włosach i wciągając głęboko powietrze, szepnął: – Pachniesz deszczem. Palce Miry krążyły po ciele Pawła, badając każdy centymetr. Dłonie zachłannie przyciągały biodra. Przerwał na chwilę i obróciwszy Mirę na brzuch, wszedł gwałtownie. Wsunął dłoń pod biodra i odnalazł łechtaczkę. Odciął wszystkie drogi ucieczki. Była więźniem okratowanym ciałem Pawła. Jęki zlewały się z jego szybkim oddechem. – Maleńka, zrób to dla mnie jeszcze raz. Wtuliła twarz w pościel, by stłumić krzyk. Gdy wlewał w nią część siebie, myślała o dotyku Pawła, idealnie dostrojonym do jej czucia jak struny gitary do wrażliwych uszu, idealnym smaku ust, doskonałym ruchu dłoni, jakby tylko te dwie dłonie na całym świecie znały tajny kod otwierający wnętrze, jakby zawierały jej własną matrycę. 


Eryk Maciejowski

Równoległoboki Dla Kai – za rzucenie kamyka i wywołanie lawiny.

Ł

atwo jest patrzeć w lewo albo w prawo, na wprost lub za siebie, w górę albo w dół. Równie łatwo jest spojrzeć w znet i w zawad; to całkiem proste. Wszyscy to potrafią, tylko nie każdy o tym wie. Spoglądanie w czwarty wymiar nadaje życiu nowej perspektywy. Otóż okazuje się, że wszyscy żyjemy w długim korytarzu z przegródkami (każdy we własnym) rozciągającym się nieskończenie daleko w znet i w zawad. W każdej przegródce mieszkam Ja, to znaczy ten, który mówi o sobie w pierwszej osobie. Każdy Ja jest równoległym Mną (albo Tobą, jeżeli to Ty zaglądasz do przegródek), a każda przegródka jest wejściem do równoległego wszechświata, pełnego ludzi, samochodów, samolotów, słońc, galaktyk, latarni, ciastek, muraków, gwiazdonogów i wszystkich rzeczy możliwych albo niemożliwych. Niektóre wszechświaty są do siebie tak podobne, że właściwie identyczne. Inne różnią się drobnymi szczegółami, a te położone na przeciwległych krańcach korytarza potrafią różnić się wszystkim – z prawami fizyki włącznie. Ale nawet w tych najdalszych mieszkam Ja. Oczywiście każdy Ja jest nieco inny, tak jak inne są zamieszkiwane przeze Mnie wszechświaty, wszyscy jednak jesteśmy Sobą. To jeszcze nie wszystko. W przegródki można nie tylko spoglądać; można też między nimi przechodzić! Istnieje nieskończenie wiele nieskończenie różnych światów. Tym samym wszystko, co możliwe, jest zarazem realne gdzieś. Jeżeli więc chcesz być królem świata, to nic prostszego, jak wejść między przegródki i znaleźć taką, w której nim jesteś.

19


opowiadania • miniatury • prozA

Wolisz być bogaczem? Naukowcem? Pierwszym człowiekiem na Księżycu? Artystą? Buddą? Owadem? Żaden problem; po prostu znajdź stosowną przegródkę, ale trzeba uważać bo nie może być dwóch lokatorów w jednej przegródce lokator przegródki musi się zgodzić na zamianę i nie daj Boże, jeśli twoje równoległe Ja zagustuje w twojej dawnej przegródce i nie zechce jej opuścić, kiedy ty zechcesz wrócić to pułapka a ja się wkopałem jeszcze bardziej. Zamieniłem się z sąsiadem, który wolał moją przegródkę a ja jego potem on zamienił się z kimś kto mieszkał siedem przegródek dalej w znet a ja z kimś kto zajmował przegródkę sto przegródek w zawad kto zamienił się z czwartym a ja z drugiej przegródki w zawad i w znet z tym trzecim mną po czym ja z przegródki dwanaście przegródek na w zawad od drugiego ja przeskoczył do przegródki w znet od ósmego mnie i wszystko się strasznie pomieszało. Teraz mieszkam w przegródce Mnie, który twierdzi, że już się ze Mną zamieniał dwa razy i że mógłbym się w końcu zdecydować, w której przegródce chciałbym, do cholery, mieszkać. Nigdy wcześniej go nie widziałem, więc musiał pomylić Mnie z jakimś innym Mną. Mieszkam w przegródce, w której świat jest bardzo podobny do mojego, z tym wyjątkiem, że nie jestem w nim szanowanym wykładowcą, lecz bezdomnym zbieraczem puszek i alkoholikiem i nieszczególnie mi się to podoba, a co jeszcze gorsze nikt się nie chce ze mną zamienić a inni Ja się pogubili i szukają swoich przegródek w równoległych wszechświatach, i się coraz bardziej gubią, i są strasznie źli na Mnie, czyli na Siebie, więc jeśli nauczysz się kiedyś patrzeć w znet i w zawad, to zachowaj ostrożność dobrze? UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

(15:34, 24.12.2014) u k ł a d a m y

20

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


tekst konkursowy Dariusz Zajączkowski

Chciałbym Chciałbym Chciałbym Chciałbym

być być być być

sobą sobą wreszcie sobą sobą jeszcze Perfect

Orsza Z

arośnięte brzegi zalewu tętniły własnym życiem, ukrytym w ciepłej, dusznej czapie późnego wieczoru. Księżyc w nowiu jak niechlujny przecinek wisiał nad horyzontem. Kładł się cienkim rąbkiem na powierzchni wody i podrygiwał delikatnie w rytm tańca podwodnych wirów, rodzących się przy dnie betonowych przyczółków jazu. Janusz schował wędki, upchał w bagażniku resztę sprzętu i zawrócił zadeptać pozostałości małego ogniska. Zwykle odwlekał moment odjazdu. Chłonął atmosferę takich miejsc, wsiąkał w ich porządek i swoistą harmonię, przesiąkniętą bezwzględnością dzikiej natury. Ładował w ten sposób wewnętrzne akumulatory, zbierał energię przed kolejnymi dniami, w których wnikał w pokręcone meandry ludzkich umysłów. Stał teraz i przyglądał się rozlewisku z wysokości metalowej kładki na zaporze. – Rozumiem, że ostatecznie odrzucił pan moją propozycję. Wyrwany z zamyślenia, odskoczył od barierki, łapiąc

gwałtownie powietrze. Ze zdumieniem przypatrywał się wysokiemu, chudemu mężczyźnie, który wchodził na kraty pomostu, odcinając dostęp do pozostawionego na nabrzeżnym wale samochodu. Z trudem i dopiero po dłuższej chwili w ociekającej wodą twarzy i przygarbionej sylwetce rozpoznał człowieka, którego kilka dni temu gościł w gabinecie. Przedstawił się jako Wiktor Kolec i choć nie przyszedł w charakterze pacjenta, to wysunięte żądania, zdaniem młodego psychologa, stawiały go w szeregu najcięższych przypadków, z jakimi dotąd się zetknął. Na wstępie Kolec oświadczył, że interesuje go, jak to określił, wykreowanie nieco zretuszowanej wizji pewnego zdarzenia, uwypuklenie paru aspektów w świadomości jednego z pacjentów Janusza. Oczywiście mając na uwadze tylko i wyłącznie dobro wszystkich zainteresowanych stron. „Pana doktora również” – dodał po chwili. Usiadł naprzeciw i w skupieniu czekał na odpowiedź. Szareckiego uderzył fakt, że nie był nachalny, raczej grzeczny i dobrze wychowany. Z każdego ruchu emanował szacunek, swoisty dla zagubionego w urzędzie

21


opowiadania • miniatury • prozA

petenta, choć wprawne oko profesjonalisty bez trudu dostrzegało sztuczność gry. Brązową skórzaną teczkę wsparł na złączonych kolanach, a smukłe dłonie położył na grzbiecie aktówki, delikatnie przebierając palcami. Psycholog spokojnie podjął rozmowę i zachowując pełną powagę, wyjaśnił niestosowność oczekiwań. Po kilkukrotnym podkreśleniu, że złożona propozycja w żaden sposób nie może zostać zrealizowana, a dalsze drążenie tematu powinno znaleźć finał w najbliższym komisariacie policji, udało się wyprowadzić gościa na korytarz. Szarecki w tym dniu nie spodziewał się już nikogo. Zaparzył kawę i sięgnął do akt Marka Orszy. Czytał je wcześniej parę razy, ale dopiero teraz próbował wczuć się w rolę bardziej detektywa niż psychologa. Łomotanie krwi w skroniach zagłuszyło wieczorne szepty szuwar, stapiając je z pluskiem rzecznego nurtu. Urok letniej nocy odpłynął wraz z przeciągłym, upiornym buczeniem ukrytego w trzcinach bąka. Szarecki skupił się na obcym, z zachowania którego zniknęły maniery dżentelmena. Z każdego gestu przebijała teraz pewność siebie i determinacja zwierzęcia chroniącego własne terytorium. Nawet grymas na twarzy bardziej przypominał szczerzenie kłów niż uśmiech. Janusz doskonale zdawał sobie sprawę, że role się odwróciły. To nie gabinet, tutaj jego wiedza i umiejętności znaczyły niewiele. Ułomkiem nie był, ale pierwotny strach osaczonej ofiary wysuszył gardło i lodowatą kulą zagnieździł się w żołądku. – Porozmawiajmy. – Próbował oponować, unosząc obie dłonie. Żałował, że z niechęcią podchodził do zajęć z mediacji. Obcy zbliżył się bez słowa. Ruchem głowy odrzucił strąki przyklejonych do czaszki mokrych włosów, ukazując rozległą, głęboką bliznę biegnącą nad prawym uchem i sięgającą tyłu głowy. W twarz Janusza uderzył ciężki odór czarnych, bezdennych głębin. Bez trudu wyobraził sobie mlaskanie bąbli bagiennego gazu i fetor zgnilizny. – Cenię ludzi zdecydowanych, z zasadami – nieznajomy odpowiedział na gest doktora i odwrócił się w stronę rozlewiska – dlatego też ubolewam, że nawet nie rozpoczęliśmy współpracy. Usilnie przepatrywał pobliskie zarośla. Janusz podświadomie uchwycił w jego głosie zniecierpliwienie, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

22

SIĘ

s i ę

W

***

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

mieszaninę znużenia i rozczarowania, podbarwionego nutą goryczy i frustracji. W pierwszym odruchu machinalnie zdiagnozował przypadek jako postawę zawiedzionego rodzica, ale odgonił tę myśl, po raz kolejny zdziwiony i zafascynowany ludzkim umysłem, który nawet w chwili ewidentnego zagrożenia błądził w najdziwniejszych przestrzeniach mózgu, kreując fantastyczne wnioski. Psycholog zwiększył dystans i przygotował się do ewentualnego starcia. W tym momencie w szuwarach, już poza bezpośrednim oddziaływaniem zasuw jazu, zatrzepotały rozsuwane trzciny i mlasnęło zdeptane błocko. Kątem oka dostrzegł niepewnie unoszącą się ponad lustrem wody postać. Bez koordynacji młóciła ramionami, wzniecając wokół siebie fontanny wody. Zdziwiony, odwrócił wzrok od napastnika i w tym momencie został przerzucony przez barierkę. Gdy z krzykiem wpadał w toń, dostrzegł jeszcze smukły cień, który oderwał się od pomostu i miękko wszedł w wodę tuż obok niego. Chłód zablokował piersi, tłamsząc oddech. Ubranie krępowało ruchy, ale jakimś cudem udało mu się wynurzyć głowę, zaczerpnąć powietrza i zorientować w kierunkach. Parł do brzegu, walcząc z przerażeniem, które eksplodowało, gdy ujrzał krążący wokół siebie kształt. Obcy poruszał się z gracją wydry i zaciekłością rekina. Obserwował wysiłki ofiary z obojętnością gada. Kontrolował sytuację, oczekując, aż wspólnik podpłynie bliżej. Krzyknął ostro, ponaglając go zniecierpliwionym ruchem ręki. Odpowiedziało mu pełne przestrachu kwilenie. Janusz szarpnął się jeszcze raz do przodu, ale w tym momencie otrzymał cios w żołądek. Nie mogąc złapać tchu, poszedł pod wodę. Wtedy w zagubionym przebłysku księżyca rozpoznał twarz tego drugiego, który przepływając obok, kiwał odruchowo głową, i usiłując sprostać poleceniom starszego, nieporadnie sięgnął nóg Janusza, po czym bez przekonania, z łkaniem, pociągnął go w dół. Odmęty gwałtownie zamknęły się nad Szareckim, który w ostatnim przebłysku świadomości chciał przekonać siebie, że nie był to Marek Orsza.

Obudziłem się z krzykiem. Fosforyzujące cyfry zegarka pulsowały bladą zielenią. Coraz częściej zrywałem się przed świtem i do rana, zlany potem, patrzyłem w sufit,


bezskutecznie próbując zapomnieć o powracającym koszmarze. Przez lata powolnymi krokami wymazywałem z pamięci poszczególne fragmenty wydarzeń dzieciństwa. W końcu pozostały ostatnie zamglone cienie, które mój wewnętrzny, sztucznie wypracowany spokój spychał na obrzeża jaźni, by w końcu, podobne echom legend, wypełzały jedynie w chwilach głębokiej depresji. W zasadzie po kilkunastu latach leczenia byłem gotów wziąć życie za rogi i całkowicie zerwać z przeszłością. I choć wciąż patrzyłem na świat nieufnie, z rezerwą, to miałem też świadomość drzemiącej we mnie siły. Myślę, że tylko ona, gdy rok temu wszystko nagle powróciło, wciąż jeszcze pozwalała mi codziennie rano wbijać się w rolę szarego obywatela i w miarę normalnie funkcjonować. Ale upiory przeszłości coraz częściej przekraczały wytyczoną przez lata wąską linię demarkacyjną i rozbijały wątłe przyjaźnie i znajomości. Fama dziwaka, raz przyklejona, trzymała się mocno. Kiedyś śmieszyła, bawiła, dziś – przerażała. Ją też. Zerwałem się z łóżka i z wściekłością rzuciłem kołdrą o podłogę. Jednym ruchem ręki zrzuciłem ze stolika budzik i butelkę wody. Grzechocząc po płytach paneli, przetoczyły się na korytarz i umilkły. Nie uspokoiło to moich nerwów. Chodziłem po pokoju z twarzą ukrytą w dłoniach i chrapliwie szeptałem: – Ala… Ala! Potrzebowałem, potrzebowałem jej miękkiego, kojącego jak zagubione we mgle statki świateł nabrzeżnej latarni głosu. Nocą, często przeze mnie nękana, odłączała telefon. Ubrałem się więc, zgarnąłem dokumenty i pobiegłem na dół. Letni świt różowił dachy blokowisk i chłodem rosy opadał na szyby samochodów. Honda odpaliła za pierwszym razem, silnik wszedł na wysokie obroty i ostro wyjechałem z osiedla. Wraz z mijanymi pustymi ulicami zapalczywość gasła. Mój popieprzony umysł uspokajał się i szukał wyuczonej pozy, jaką przez lata wypracowałem na potrzeby bycia normalnym. Choć z coraz większym trudem, to jednak wciąż codziennie nakładałem społeczną maskę i grałem narzuconą rolę. Jeszcze parę miesięcy temu prawie wierzyłem, że jest prawdziwą twarzą, przez lata wykuwaną, dopasowywaną szlifierką towarzyskiej ogłady przy zgrzycie dartego

metalu i snopach iskier mojego oporu, to znów polerowaną miękkim filcem, którym wcierałem podsuwaną przez otoczenie pastę konwenansów, nie zastanawiając się, dlaczego ktoś mi ją daje. Najważniejsze, że wtapiałem się w grupę, przestawałem być odmieńcem, samotnikiem. Przynajmniej chciałem w to wierzyć… W rzeczywistości codziennie intensywniej odczuwałem, że maska uwiera. Nie łagodziła bólu. Tłamsiła go jedynie, wgniatała w środek, upychając po kątach. Coś wewnątrz mnie się budziło, coś wrzało i wiedziałem, że narastające ciśnienie musi kiedyś znaleźć ujście. Tylko czy będę wtedy gotowy zdjąć maskę i spojrzeć w lustro? Zatrzymałem się na zbiegu ulic na małym parkingu przy lokalnym markecie i czekałem na dziewczynę. Jej świat był poukładany i prosty. Może dla niektórych zbyt prosty i łatwy, zbyt przewidywalny, zbyt zwyczajny, ale właśnie to sprawiało, że tak bardzo mnie pociągał. Jednak coś wewnątrz, jakieś cholerne przekleństwo budziło się czasem i kazało widzieć w nim niezrozumiałą pustkę i słabość. Coś w mózgu przeskakiwało i kilka dni później, na zgliszczach utopii, tłukłem się po ścianach pustego mieszkania, wspominałem poranionych ludzi i bezradnie spoglądałem na milczący telefon. Wyszła zza odrapanego szarego bloku, poprawiła torbę na ramieniu i przecięła plac przed sklepem. Zawołałem, gdy znalazła się w pobliżu: – Alicja! Zatrzymała się, ale nie odwróciła. Usztywniona, z uniesionymi barkami i pochyloną do przodu głową toczyła wewnętrzną walką pomiędzy chęcią ucieczki i życiem beze mnie a ponownym rozdrapywaniem wspólnych, niezasklepionych ran. Stanęła w rozterce, w pół kroku jak zatrzymana w kadrze, wiedząc, że ból pojawi się bez względu na to, czy bez słowa ruszy przed siebie, czy spojrzy mi w oczy. Ale fakt, że wciąż tak trwała parę metrów ode mnie – alabastrowy posąg w świetlnym półcieniu poranka – dawał mi nadzieję, że gdzieś w jej środku wciąż jest dla mnie miejsce, że nie umarłem ostatecznie. – Ala – powtórzyłem – możemy porozmawiać? Odwróciła się, ale wzrokiem uciekała w bok. – O czym? – Zmęczenie i smutek w jej oczach wstrząsnęły mną. Chciałem podejść, otulić ramionami, zanurzyć twarz w jej włosy i przysiąc szczerze i z pełnym

23


opowiadania • miniatury • prozA

przekonaniem na wszystko, co dla niej święte, że się zmienię, że więcej już jej nie skrzywdzę, że… Że co? Że po raz kolejny nie wytrę obietnicami podłogi? – O nas. Zabrzmiało blado, bez przekonania, jak oklepany slogan. Przelotny uśmiech rozerwał grymas na jej twarzy. – Który to już raz? – Odruchowo podniosła ręce, gdy zrobiłem krok w jej kierunku, i dodała: – Nie każ mi żyć na wulkanie. – To też było w niej cudowne, tak zgrabnie i poetycko umiała opisać sytuację. Nawet teraz. – Słuchaj! – Zatrzymałem się gwałtownie – Idę dziś na sesję, przyłożę się… – Marek! – przerwała mi, a w jej głosie pojawiły się nuty nadziei, wciąż przesączone obawą i lękiem. – Przede wszystkim zmień psychologa! Przestałeś być sobą, gdy Szareckiego zastąpił Kajman. Nie widzisz, że wszystkie kłopoty zaczęły się właśnie wtedy? Nie dziwi cię to? Wycofywała się, z napięciem śledząc każdy mój ruch, każde drgnienie mięśni, zmianę na twarzy. Kątem oka dostrzegłem kilka osób zmierzających do marketu, które zatrzymały się i obserwowały nas z rosnąca uwagą. Rozluźniłem zaciśnięte pięści i głęboko odetchnąłem. Kolejna wizyta na komisariacie nie była mi potrzebna. – Przepraszam, ale… – Odwróciła się i szybko, prawie truchtem, przeszła na drugą stronę ulicy. Wróciłem do samochodu, zatrzasnąłem drzwi i wolno odjechałem w przeciwną stronę. Dopiero wtedy tłumek na parkingu się rozsypał i wsiąkł w trzewia marketu. Zatrzymałem się dwie ulice dalej i oparłem czoło o obręcz kierownicy. Kolejny ostry życiowy zakręt. Czy nie lepiej podciąć sobie hamulce i stoczyć w dół do samego bagiennego dna? – A kim ona, do cholery, jest! – Szarpnąłem się w tył, aż zagłówek zaprotestował rozpaczliwym jękiem. – Kolejną osobą, która nie chce mi pomóc, odtrąca, bo tak łatwiej, prościej? – W myślach przebiegłem ostatnie dwadzieścia lat. Dziesiątki twarzy, których imion już nie pamiętałem albo i nie chciałem pamiętać, lata w rodzinach zastępczych i domach dziecka, urywki zdarzeń zmieszanych z sobą w jeden wielki kłąb wspomnień, których główną cechą był brak jakiejkolwiek chronologii. Nawarstwione falami obrazy rozbijały się o dzisiejszy poranek i wyparte kolejnymi, leniwie wracały w otchłań pamięci. Niezmienną była tylko wizja UKŁADAMY

u k ł a d a m y

24

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

rozświetlonego gabinetu, biały żagiel nadziei dryfujący w umyśle. Jedyny niezmienny punkt, który określał całe moje trwanie. Wszystko się zmieniało, odpływało, nikło, umierało, tylko sesje u psychologów, niczym świetlne boje na morzu, niezmiennie wyznaczały rytm życia. A teraz Ala chce, bym z tego zrezygnował! Podkopał jedyny czynnik, który jeszcze utrzymywał mnie na powierzchni? Wciąż mnie nie rozumie i nawet nie próbuje zrozumieć! *** Siedziałem w głębokim skórzanym fotelu i obserwowałem krople deszczu spływające po drugiej stronie okiennej szyby. Potok słów, jakie wyrzucał z siebie Kajman, opływał mnie miękkim szelestem i wsiąkał w pastelowe ściany gabinetu. Nie mogłem skupić się na pytaniach i sugestiach psychologa – przed oczami miałem znikającą za rogiem sylwetkę Alicji. Kiedy po raz kolejny nie zareagowałem na jakąś uwagę, Kajman odłożył moją teczkę na skraj biurka. – Panie Orsza, myślę, że powinniśmy porozmawiać o czymś zupełnie innym. Mam rację? – Spoglądał badawczo sponad przyciemnianych szkieł okularów. Setki podobnych spotkań i rozmów wypracowały we mnie odruchowe nawyki, być może stymulowane przez samych terapeutów, które irracjonalnie kazały mi niczym na spowiedzi opisać poranną rozmowę z Alicją. – To wszystko? – Oczy Kajmana świdrowały mnie wnikliwie, czujne na każdy gest i grymas. – Tak! – potwierdziłem, unosząc głowę. Jednak coś wstrzymało mnie przed ujawieniem obiekcji, które Alicja stale wysuwała przeciw niemu. Być może miał na to wpływ sposób, w jaki psycholog na mnie patrzył, a może rozbudzony nagle wewnętrzny instynkt samozachowawczy, który sprawił, że po raz pierwszy skłamałem na sesji. Przez moment mierzyliśmy się wzrokiem, spasowałem. – Dobrze pan wie, że podstawą sukcesu w terapii jest szczerość. – Kajman cedził słowa wolno, dobitnie, wyraźnie akcentując ostatni wyraz. Twierdząco skinąłem głową. Po chwili ciszy spytał łagodniej: – A teraz jak się pan z tym czuje? W milczeniu wzruszyłem ramionami, nie zastanawiając się, co właściwie miał na myśli. Opadłem na fotel


i ponownie zacząłem studiować wzory, jakie rysowały krople deszczu, łącząc się w cieniutkie strużki i ściekając po szybie. Generalnie w dół, ale trudno było określić, w którą stronę popłyną. Nagła większa fala mżawki uderzyła w okna i nowe cieki porwały te zastygłe, wahające się, po czym spychały je wraz z wiatrem na boczne ościeżnice. Przez moment poczułem się jedną z przyczajonych strug i, jak one, nie wiedziałem, z której strony zawieje wiatr, skąd dobiją kolejne krople. – Muszę to przemyśleć, ale sądzę, że właściwie nakreślił pan intencje Alicji. – Na tyle dobrze znałem stosunek Jacka Kajmana do kobiet, że dla spokoju w ciemno mogłem mu przyklasnąć. – Kobiety, panie Marku, zawsze chcą nas wykorzystać, ale – przede wszystkim – nie są w stanie zrozumieć męskich potrzeb. – Wstał i wyjrzał przez okno. Jedną z zasad, którymi bezwzględnie kierował się jako lekarz, to trzymanie pacjentów z dala od prywatnych przekonań i preferencji. – Zwłaszcza gdy mają do czynienia z tak bogatą osobowością – dokończył innym już tonem, odwracając się do mnie z przyklejonym do ust uśmiechem profesjonalisty. Wstałem, uścisnąłem wyciągniętą dłoń. Wychodząc, ustaliliśmy datę kolejnego spotkania, po czym zamknąłem drzwi i wolno zszedłem na parking. *** Kajman odczekał, aż Marek Orsza wsiądzie do samochodu, i odwrócił się do szafy na zapleczu. Z kieszeni płaszcza wyjął prostą, zużytą komórkę. Wprowadził kod aktywujący i uruchomił aparat, następnie wystukał z pamięci numer i czekał na odbiór. Zdziwiony, prawie od razu usłyszał niecierpliwe i nieco chrapliwe: – Słucham! – Panie Kolec, myślę, że Orsza jest gotowy. – Kajman nie tracił czasu na powitania. – Zrobił się nerwowy i niecierpliwy – kontynuował – a rano otarł się o kolejną rozróbę. Chodzi o tę dziewczynę, ale kilka sugestii z mojej strony, zresztą już nie pierwszych, właściwie go ukierunkowało. W tej materii może być pan pewny, że wykazuję pełne zaangażowanie – dokończył z uśmiechem. Z chrząknięcia rozmówcy trudno byłoby wyłowić nuty aprobaty czy zrozumienia podtekstu.

– A wracając do konkretów. Orsza przestał być szczery. A to w jego przypadku wiąże się z zachwianiem zaufania do jedynej instytucji, której wierzył, która nigdy go nie zawiodła. Tak wyglądały starania i terapia Majakowskiego, a potem w mniejszym stopniu mojego poprzednika Janusza Szareckiego… – Do rzeczy! Te uwarunkowania omówiliśmy parę miesięcy temu. – No cóż, ponadto w tej napiętej sytuacji – Kajman, wybity z tonu, zaczął się nieco plątać – Orsza pozostaje bez jakiegokolwiek mentalnego wsparcia, korzeni, tradycji, do których mógłby się odwołać. Jeżeli uwzględnimy sugestie, jakimi karmiłem go przez rok co do przebiegu tamtego krytycznego zdarzenia z dzieciństwa, to jego poczynania niekoniecznie muszą być przewidywalne. Ma, że tak się wyrażę, poważnie rozbitą osobowość. Wcześniej założono mu znakomite osłony, które nie bez trudu udało mi się obejść, a już na pewno osłabić, i gdy do końca zrozumie, że … – W porządku! Za dużo, Kajman, gadasz i to cię kiedyś zgubi. Forsę prześlę jutro. – Suche kliknięcie z drugiej strony przerwało połączenie. – Skurwiel! – warknął do siebie psycholog, wsunął komórkę do kieszeni spodni i wszedł do gabinetu. Widok, który na niego czekał, sprawił, że całkowicie zaschło mu w gardle. W drzwiach wejściowych tkwił Marek Orsza. – Przepraszam, ale zostawiłem dokumenty. – Uniósł w górę skórzaną saszetkę. – Jeszcze raz do widzenia! Przez moment Kajman nie był pewien, czy to wszystko nie było urojeniem, ale biegnąca przez podwórko skulona w deszczu postać i widok odjeżdżającego samochodu stawiały sprawę jednoznacznie. Tyle tylko, że uniesiona na pożegnanie ręka Orszy nie wyjaśniała, ile naprawdę usłyszał. – Skurwiel ma rację. Za dużo gadam. Opadł na fotel dla pacjentów i poważnie zaczął zastanawiać się nad ucieczką. Z desperacją stwierdził, że żaden z pomysłów dostatecznie nie chronił go przed długimi łapami Wiktora Kolca. *** Pamiętam pierwsze terapeutyczne spotkania zaraz po tym, jak zostałem sam. Towarzyszył im smak landrynek,

25


opowiadania • miniatury • prozA

których kilka zawsze podbierałem do kieszeni. Potem mogłem nimi częstować kolegów. Dawało to złudzenie, że ktoś na mnie czeka – choćby tylko po to, by sięgnąć po cukierek. Doktor Majakowski był starszym człowiekiem, doświadczonym lekarzem, który – jak dowiedziałem się po latach – stracił rodzinę w wypadku samochodowym. Pewnie dlatego traktował mnie jak syna. I to jemu zawdzięczam, że nie stoczyłem się na dno. Odszedł, gdy wchodziłem w dorosłość, a ja byłem za głupi, by docenić jego samego oraz to, co dla mnie uczynił. Kiedyś, gdy stwierdził, że jestem gotowy, zaprowadził mnie na cmentarz i pokazał grób mamy. Staliśmy przed krzyżem wbitym w zarośnięty chwastami pagórek, z którego wybijał się krzak polnych jeżyn. Obok nas przepływali w milczeniu ludzie, z ukosa rzucając zaciekawione spojrzenia. Stałem z zaciśniętymi ustami, nie mogąc wymówić słowa. Nigdy nie spytałem Majakowskiego, dlaczego jest tylko jeden grób. Tak jakbym obawiał się, że odpowiedź ostatecznie rozbije przyczajone na dnie duszy ulotne przekonanie, że Kornel nie odszedł naprawdę. – Matka cię nie zostawiła – głośny szept Majakowskiego wbijał mi się mózg – tylko ratowała ci życie. Cokolwiek się wtedy stało, nie było ani jej, ani twoją winą. Pamiętaj o tym. To bardzo, bardzo ważne. I pamiętałem. Przynajmniej jeszcze kilka miesięcy temu. *** Pomimo kolejnej dawki lekarstw ból nie zniknął. Przyczaił się tylko i pulsował tuż za oczami. Wiktor Kolec ścisnął głowę dłońmi i oparł łokcie na blacie stołu. Pod palcami czuł delikatną, aksamitną w dotyku skórę blizny, rozciągającej się od prawej skroni, przebiegającej nad uchem i zakończonej na wysokości potylicy. Pamiątka po uderzeniu wiosłem. Nic wcześniej ani potem w jego życiu nie było bardziej brzemienne w skutkach. Jedno uderzenie, zbyt długi brak świadomości i życiowe plany i marzenia rozmyły się w przepojoną goryczą samotność. Mimo wszystko sporo spraw i inwestycji udało się później właściwie ukształtować, ale zwycięstwo, którego nie można z nikim dzielić, smakuje jak porażka. Zmęczony, zamknął laptop i spojrzał w głąb drugiego UKŁADAMY

u k ł a d a m y

26

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

pokoju. Kornel siedział na podłodze i bawił się klockami, które wrzucał do dużego wiadra z wodą, a jej rozpryski witał z żywiołową radością. Machał rękami i krzyczał za każdym razem, gdy kolejna fontanna opryskiwała mu twarz. Sielski widok dla każdego rodzica. Problem w tym, że chłopak skończył niedawno dwadzieścia pięć lat. W takich chwilach Wiktor nie wiedział już, czy woli go takim, czy raczej skamlącym niedojdą, który nie potrafi wykonać najprostszych poleceń. Przeistoczenie Wiktora miało miejsce zaraz po zaręczynach. Przeszedł je ciężko, z powikłaniami, które na parę miesięcy przykuły go do łóżka. Lekarze bezradnie krążyli wokół wpółprzytomnego, podpiętego do respiratora młodzieńca. Wyniki krwi i moczu, zdjęcia rentgenowskie, EKG i inne, bardziej wysublimowane badania zaskakiwały skrajnymi danymi. Przypadkiem Wiktora zainteresował się Helmut Schmutcke z monachijskiego Centrum Chorób Układu Oddechowego, specjalista schorzeń oskrzeli. Nie mógł jednak kontynuować rozpoczętych prac, gdyż miesiąc później nastąpił przełom. Pacjent nagle odzyskał zdrowie i w ciągu kilku dni został wypisany do domu, a jego pierwszą świadomą decyzją była kategoryczna odmowa uczestnictwa w dalszych badaniach. W rzeczywistości podporządkował się Gremium Starszych, które pół roku później, znudzone natarczywością uczonego, zakończyło sprawę definitywnie. W początkach sierpnia, po długotrwałych poszukiwaniach, obrzmiałe, napuchnięte ciało naukowca znaleziono w wodach bocznego kanału Menu. Młody Wiktor Kolec, choć sam nie zdawał sobie z tego sprawy, znalazł się w centrum zainteresowania nie tylko lokalnego Gremium. Był dziwny – i to nie tylko przez tak nietypowe przeistoczenie. Widział świat zupełnie inaczej, jakby wciąż pozostawała w nim cząstka człowieczeństwa, a czasami nawet dominowała. Pierwszą większą rewolucję obyczajową rozpętał po ogłoszeniu, że wcześniejszych zaręczyn nie zamierza zrywać, że zachowuje dwoistość natury i w części będzie funkcjonował wśród ludzi. Skrajni konserwatyści ponowili swoje zastrzeżenia i po raz kolejny domagali się unicestwienia krnąbrnego młodziana. Zgodnie z tradycją pary łączyły się po przeistoczeniu obojga. Związki mieszane rozpadały się szybko i tragicznie – zwykle po ujawnieniu


prawdziwej istoty jednego z partnerów. Światła część Starszyzny, która doskonale zdawała sobie sprawę, że skostniała społeczność potrzebowała świeżej krwi, w drodze wyjątku przeforsowała zgodę na, jak to określono, fanaberie Wiktora. Nieliczni dostrzegli, że sytuacja w rzeczywistości obnażyła słabość i niemoc Starszyzny. A jedynie garstka z nich naprawdę zdawała sobie sprawę, jak niewielki wpływ mają nie tylko na Kolca, ale na całość nielicznego młodego pokolenia. Krzepnąca wokół demokracja zaczęła wybijać zęby skostniałym strukturom. Ostatecznie, i przynajmniej pro forma za aprobatą przywódców, Wiktor zamieszkał z żoną na niewielkiej wysepce na skraju jednej z mazurskich wsi. Jednak prawdziwa burza rozpętała się dwa lata później, gdy wyszło na jaw, że Ewelina jest w ciąży, i to bliźniaczej. Przeprowadzone po cichu śledztwo wykluczyło jakąkolwiek zdradę i Gremium stanęło przed dylematem, który nigdy nie dotknął ich społeczności. Kolec po przeistoczeniu pozostał płodny! O takim przypadku nie wspominały nawet najstarsze kroniki. Konserwatywny beton Starszyzny bezwzględnie domagał się natychmiastowego zgładzenia mutanta i całego jego pomiotu. Zielony aparat podskoczył przy włączonych wibracjach, a chwilę później w całym pomieszczeniu rozległ się przeciągły sygnał syreny alarmowej. Fascynacja gadżetami, jedna z nielicznych słabości Wiktora, sprawiała, że otaczał się najnowszym, najbardziej technologicznie zaawansowanym sprzętem. Nawiasem mówiąc, takie podejście niejednokrotnie przyniosło konkretne korzyści w kilku prestiżowych zleceniach. Kolec, mimo rozległych możliwości, nie brał dwóch zadań jednocześnie, dlatego też, gdy odezwał się najnowszy model Nokii, od razu wiedział, z kim zostanie połączony. Zanim odebrał, ponownie włączył laptop i rozpoczął procedurę logowania w jednym z azjatyckich banków. – Myślę, że wszystko w porządku, ale sprawdzam – potwierdził po krótkiej wymianie zdań. – Pierwsza część dotarła – dodał po zapoznaniu się ze stanem konta. – Rozumiem, że czekamy. – Głos z drugiej strony, choć stłumiony, zabrzmiał pewnie i stanowczo. – Jak przewiduje umowa, reszty należności spodziewam się za miesiąc, gdy zgodnie z pana oczekiwaniami

dowód zobowiązania wypłynie w sensie dosłownym i medialnym. Do tego czasu pozwolę sobie zachować ten numer. Połączenie zostało zakończone. Kolec sprawdził stan baterii, wyciszył aparat i schował do małego sejfu pod barkiem. To było trudne zadanie, ale wywiązał się z niego doskonale, przynajmniej w swoim mniemaniu. W każdym razie był dobrej myśli i oczekiwał na intratne zlecenia. Ci z grubym portfelem zawsze będą otoczeni wrogami, wśród których zwykle przoduje chciwa i zazdrosna część rodziny. Pracy nie zabraknie. Kogo dziś obchodzi, kim naprawdę jest Wiktor Kolec? Czort, anioł, wodnik czy utopiec? Jakie to ma znaczenie? Teraz ludzie doceniają skuteczność i płacą za skuteczność. Obecne czasy, przy drapieżnym wolnym rynku, promują profesjonalizm i efektywność usług. Moralność? Wiktor uśmiechnął się. Nigdy nie była w mniejszym poważaniu. Obraz utopca tworzącego wiry w zakolach rzek, przyczajonego gdzieś w szuwarach, dybiącego na przypadkową ofiarę – to już historia. I choć tradycja wciąż gra główne skrzypce, to zmianie uległa zasadnicza kwestia: ofiary przestały być przypadkowe. On, Wiktor Kolec, maksymalnie wykorzystał niszę, w której osadził go los. Jakiż inny żywioł prócz wody tak skutecznie skryje ciało? Jedynym, co go zaskoczyło, to fakt tak dużego zapotrzebowania na oferowane usługi. Przez lata prawie wszystko mu sprzyjało. Prawie – poza sytuacją w rodzinie. Starszyznę całkowicie sobie podporządkował. Potem zadbał o nowe przeistoczenia, tak by zależnymi od siebie utopcami kontrolować ważniejsze działy życia publicznego. Z zaściankowej wspólnoty zacofanych, kurczowo trzymających się tradycji istot stworzył nowocześnie funkcjonującą społeczność, której największym osiągnięciem było to, że świat ludzi nie miał bladego pojęcia o jej istnieniu. Ostatecznie Kolec rządził Gremium, narzucał swoje rozwiązania i bez trudu forsował kolejne pomysły. Finalizowane właśnie zlecenie miało otworzyć rynki, na których przyjdzie konkurować nie tylko z lokalnymi mafiami, ale również z grupami międzynarodowymi. Swoją przewagę opierał na tym, że żaden z potencjalnych przeciwników nie miał bladego pojęcia, kim jest utopiec. 

27


opowiadania • miniatury • prozA

Z zamyślenia wyrwał go sygnał drugiej komórki. Na wyświetlaczu pojawiło się nazwisko Kajmana. – Słucham! – rzucił w eter. Sprawy służbowe przestały istnieć. Właśnie rozpoczął urlop i najbliższe cztery tygodnie przeznaczył na uporządkowanie swoich spraw. Zwłaszcza że rok temu pojawiły się okoliczności, które budziły nadzieję, że pasmo nieszczęść w jego rodzinie wkrótce się zakończy. Nowy psycholog – pomimo odrazy, jaką wzbudzał w Wiktorze – miał być nadzieją na przełom. *** Miejscowość objęła zabudowaniami zbocza przysadzistego wzgórza. Domy spływały ze stoku; im niżej, tym młodsze, gwarniejsze. Na samym szczycie strzelała w niebo wieża neogotyckiego kościoła. Teraz, przed południem majowego dnia, prześlizgiwała się cieniem po niskich kamieniczkach, które stłoczone wokół nieregularnego placu, próbowały, prężąc nadwątlone elewacje, aspirować do miana rynku. Może kiedyś, przed laty, gdy jeszcze błyskały świeżą farbą, gdy wzrokiem okien odprowadzały przygarbionych urzędników do klitek miejskiego biura, gdy stukot kopyt i grzechot wozów napełniał wnętrze placu, może wtedy wyglądały dostojnie. Dziś złuszczony makijaż płatami tynku sypał się na nierówne chodniki, przywiędła czerwień dachówek wstydliwie ukrywała szczeliny, przez które deszcze nawadniały przeżarte grzybem więźby. Mimo wszystko wieś przypadła mi do gustu. Pamiętam nieodparte uczucie déjà vu, kiedy wraz z Alicją przez przypadek trafiliśmy tu po raz pierwszy. Tamto wrażenie nigdy do końca nie odeszło, nie zniknęło, a i teraz jakby ocknęło się z marazmu. Pierwszą osobę zobaczyłem po kilku minutach krążenia wąskimi uliczkami przedwojennej części miejscowości. Starsza kobieta siedziała na wąskiej ławeczce, wpasowanej między kamienne schody a przeraźliwie żółtą nową skrzynkę przyłącza gazowego. Z dłońmi złożonymi na podołku z ciekawością spoglądała w moją stronę. Zadowolony, że znalazłem kawałek ocienionego miejsca, ruszyłem uśmiechnięty ku leciwej mieszkance, sądząc w swej naiwności, że dowiem się, gdzie pomieszkuje Wiktor Kolec. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

28

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

– Dzień dobry pani! W odpowiedzi pokiwała głową i wciąż wyczekująco wpatrywała się we mnie. Pracując w pomocy społecznej, miałem możność spotkania wielu najdziwaczniejszych ludzi. W kontaktach z nimi umiejętność zakładania mentalnych masek była nad wyraz przydatna. A w tym stałem się naprawdę dobry. Niezrażony, zagadnąłem ponownie: – Szukam Wiktora Kolca. Żadnej reakcji poza dwoma szybszymi skinieniami i szerszym uśmiechem. – Panie, Kowolowa je głucha jak pień. Nie zauważyłem, kiedy przystanął przy nas mały chudy człowieczek. Żylasty, o skórze ciemnej, jakby wygarbowanej słońcem. Między kciukiem a palcem wskazującym trzymał zapalony papieros. Siwa szczecina, sztywna jak szczotka ryżowa, zdawała się wypełniać całą twarz. Wrażenie potęgował głęboko nasunięty na oczy daszek zielonej niegdyś czapeczki. – O! Pan z GOPS-u – zdziwił się, uważnie oglądając firmową czerwoną corsę, którą jakiś kretyn kazał okleić zielono-żółtymi barwami gminy. – Nie znam pana. Nowy? – W zastępstwie… – Kurczawski na urlopie? – przerwał mi i zaciągnął się głęboko. Ze zrozumieniem kiwał głową. Dym wypełzał z jego nozdrzy, błądził po twarzy i odbijał się od daszka czapki, znajdując ujście w okolicach uszu. – Szukam pana Wiktora Kolca. Człowieczek jakby zamarł na chwilę, ale zaraz spojrzał podejrzliwie spod krzaczastych brwi i uśmiechnął się niewyraźnie. W jego ruchach pojawiła się nerwowość podszyta niepewnością. – A… coś się stało? – spytał nieufnie. Tuż obok przejechał mały fiat i grzechocząc luźnymi blachami, zniknął za zakrętem. Patrzyłem jeszcze przez chwilę na obłok spalin opadający dostojnie na brukowaną ulicę. – Pana Kolca też mogą dotknąć problemy, którymi zajmuje się pomoc społeczna. Wiedziałem, że taka odpowiedź tylko rozbudzi jego ciekawość. – Idź pan – w głosie dało się wyczuć tłumioną, niezrozumiałą dla mnie nagłą wesołość – jak ten maluch pojechał. Na końcu ulicy będzie taka stodoła z cegły. Podziękowałem bez mrugnięcia okiem, skinąłem


głową wciąż uśmiechniętej Kowolowej i ruszyłem we wskazanym kierunku. – A parasol pan masz? – Pytanie zatrzymało mnie po kilku krokach. – Parasol? – zdziwiłem się, wskazując na bezchmurne niebo. – Eee tam – machnął żylastą ręką – u Kolca zawsze pada – dodał nie bez satysfakcji, widząc moją niepewną minę. Wzruszyłem ramionami. Gdy znikałem za zakrętem, obok Kowolowej i żylastego gościa stało już trzech innych mężczyzn. Wartka gestykulacja podkreślała szybką wymianę zdań, a kierowane ku mnie spojrzenia aż nadto dobrze wskazywały, że to moja skromna osoba stała się obiektem ożywionej dyskusji. W ostatniej chwili spojrzałem na Kowolową. Przestała się kiwać. Trwała spięta, pochylona do przodu. Kurczowo uchwyciła ławkę i odprowadzała mnie uważnym wzrokiem. Uliczka szła ostro w dół. Wciśnięta między piętrowe kamienice, przyjęła mnie chłodem cienia i jazgotem dyskotekowej muzyki, która zdawała się rozsadzać okienko poddasza po lewej. Kilka kroków dalej, tuż przy jezdni, stała na baczność pompa. Długie, zakończone zawijasami ramię jeszcze się chybotało, a z rzygacza wąską strużką ciekła woda. Miałem wrażenie, że czas zwolnił, zgęstniał. Brylanty kropel zastygały na stalowej krawędzi otworu, pęczniały i – dojrzałe – opadały majestatycznie, pozwalając w locie przejrzeć się w każdej z nich. Zdumiewała mnogość odkrywanych obrazów mnie samego. Zamkniętych w cząsteczce wody istnień, które, rozbite o rdzawą kratę studzienki, nie miały żadnych szans na przeżycie w tym świecie. Może w jakiejś innej, równoległej, niezależnej egzystencji to ja za chwilę roztrzaskam się w wodny pył? Ale czy tak naprawdę konieczny jest inny świat? Tu też ktoś może mnie utopić. Zatrzymałem się gwałtownie i rozejrzałem wokoło. Pusto. Nawet rytmy disco zamarły wytłumione mżawką, obejmującą lepkimi dłońmi kark i szyję. Ołowiane niebo napierało ciężarnymi chmurami, jakby chciało wprasować świat w mokrą nawierzchnię ulicy. Pada?! A przecież jeszcze parę minut temu, a może raczej kilka metrów temu, błękitu nieba nie kalała najmniejsza chmurka! I skąd, do cholery, przyplątała się myśl o topieniu?

Kajman? Po ostatniej sesji, gdy z zaplecza gabinetu dotarły do mnie strzępy kilku stłumionych zdań, przychylałem się coraz bardziej do przyznania racji Alicji. Kiedyś wizje dzieciństwa nie dopadały mnie tak często, nie były tak intensywne i wyraziste. A poza tym – jak na osobistego psychoanalityka – Jacek Kajman zdecydowanie za dużo gadał przez telefon o poufnych danych pacjentów. Całe szczęście, że o mnie z nikim nie mógł rozmawiać, co nie znaczy, że nie zachwiało to zaufaniem, jakim go dotąd darzyłem. Gdy doszedłem do furtki, byłem już nieźle przemoczony. Żywiłem jedynie nadzieję, że papiery wciśnięte w teczkę jakoś to wszystko przetrwają. Na słupku obok dzwonka błyszczała deszczem tabliczka ostrzegająca przed groźnym psem. Spojrzałem ponad siatką poprzerastaną równo przyciętym żywopłotem. Ani śladu zwierza. Dźwięki tonęły we wszechobecnym szumie kapuśniaczku, buszującego w liściach dwóch potężnych lip pochylonych nad bramą. Wydawało mi się, że zwisające nade mną konary rozmawiają ze sobą kląskaniem kropel. Niby nieobecne, ale czułem, że dokładnie przypatrują się każdemu mojemu ruchowi, śledzą grymasy twarzy, zapamiętują wyszeptane słowa. Irracjonalność sytuacji podpowiadała, że znają dokładnie moje myśli. Sięgnąłem do dzwonka i nagle przez umysł przelała się fala obrazów. Znajdowałem się wodzie. Zielonkawa, mętna przestrzeń wdzierała się w usta, krępowała krtań żelazną obręczą, zalewając żarem płuca. Bijąc na oślep rękami, wzrokiem pełnym rozpaczy żegnałem rozpuszczone w toni złociste promienie słońca… Tak bardzo chciałem ich dotknąć… I koniec. Stałem przy płocie, ciężko dysząc. Oparłem drżące dłonie o metalową bramkę, przełknąłem ślinę i z trudem utrzymałem się na nogach. Realizm doznań zimnym dreszczem, którego źródło nie miało nic wspólnego z mżawką, przetoczył się po karku i wraz z mokrymi włosami przyssał do czaszki. Potrzebowałem dłuższej chwili, by ponownie sięgnąć do dzwonka. Jeszcze tydzień do urlopu, mam nadzieję, że jakoś go przeżyję. Zacisnę zęby, policzę do dziesięciu wolno, wolniutko… Ale doskonale wiedziałem, że próbuję oszukać samego siebie. To nie było chroniczne zmęczenie… – Halo! Można wejść?! – rzuciłem niezbyt pewnie. 

29


opowiadania • miniatury • prozA

Delikatnie potrząsnąłem furtką i zajrzałem za ogrodzenie. Wąska, brukowana polnymi otoczakami ścieżka biegła wzdłuż gęstego żywopłotu i wypadała na mały piaszczysty placyk, który żółtą łachą rozpościerał się przed ogromnymi wrotami stodoły. Dopiero na mój głośniejszy okrzyk zza obluzowanych desek wychynęła wysoka chuda postać i gestem brudnej od smarów dłoni zachęciła do wejścia na posesję. Zgrzyt furtki zagłuszył chrobot pazurów po kamieniach i dopiero gdy się odwróciłem, ujrzałem przed sobą smolistego potwora z półuśmiechem kłów. Głębokimi czarnymi ślepiami spoglądał na mnie ciekawie. – Jęzor jest niegroźny. – Kolec wychynął zza wrót, wycierając ręce w niegdyś błękitną szmatę. – Nazywam się Marek Orsza. Jestem pracownikiem Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. – I nawet wiem, co pana sprowadza. – Gospodarz z uśmiechem pokiwał głową. Uważnie przypatrywał się mojej twarzy, sylwetce. Przez moment miałem wrażenie, że chciał mnie dotknąć, ale gestem ręki wskazał ścieżkę na prawo i poprowadził w stronę, jak mniemałem, części mieszkalnej. Przeszliśmy obok przerdzewiałych pralek, kadłubów lodówek i sterty zgniecionych rowerów. Nieco z boku, przerośnięte zielskiem, stały wraki samochodów, które w deszczu smutnie mrużyły oczodoły lamp. Wbrew temu, co mówiły ukryte w aktówce dokumenty, podwórko wyglądało na zadbane. Przycięty żywopłot, zamiecione, obsypane żółtym piaskiem place i pobielone drzewka wskazywały na ubóstwo, ale podkreślały też schludność. Mieszkanie, a właściwie wykrojone z przestrzeni stodoły wnętrze, sprawiało przytulne wrażenie. Kuchenka gazowa, wciśnięta w kąt pomiędzy zlewozmywak i szafkę z garnkami, tonęła w lekkim półmroku. Natomiast duży szeroki stół oświetlały żarówki zwisającego z sufitu żyrandola. Po prawej, przy małym okienku błyszczały szklane tafle akwarium, a dalej, w pozycji na baczność, prężył się regał z książkami i przykryta barwną narzutą koślawa wersalka. – Proszę. Kolec wręczył mi żółty ręcznik, a sam zajął się czyszczeniem łap nowofundlanda. Jęzor cierpliwie czekał, aż pan pozwoli mu wejść dalej. Stałem przez chwilę zaskoczony. Obraz przebijający UKŁADAMY

u k ł a d a m y

30

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

z relacji w biurze i opisy w aktach sprawy nie przystawały do rzeczywistości. Spodziewałem się niechlujnego barłogu i gościa owianego smrodem niemytego od tygodni ciała. Usiadłem za stołem, wyjąłem papiery i spojrzałem ciekawie na gospodarza, który wnosił właśnie kryształową karafkę z wodą i dwie szklaneczki. – I tak właśnie kobita chce mnie wykończyć – nawiązał do treści pisma, które mnie tu przygnało. Pani Wiesława, eksmałżonka Kolca, uprzejmie donosiła, jakim to wrednym oszustem, szują i wyzyskiwaczem jest siedzący przede mną gospodarz. – Większego wrażenia to na panu nie robi – zauważyłem, sięgając po szklankę z wodą. – Ach tam – machnął ręką – najważniejsze to być zdrowym. Zresztą zdążyłem się już przyzwyczaić. Panie Mareczku, u mnie to już chyba wszyscy byli: energetyka, kominiarze, straż pożarna – zaczął wymieniać – a nawet wojewódzki konserwator zabytków i spółki wodne. Teraz pomoc społeczna… – Czym się pan babie naraził? – uderzyłem w nutę męskiej solidarności. – Rozstaliśmy się jakieś dziesięć lat temu – ciągnął Kolec bez cienia goryczy czy żalu, choć przeszłość tatuażem bruzd wymalowała czoło, a siateczką zmarszczek osaczyła oczy i szerokie usta, wykrojone w masywnej, nieogolonej szczęce. Nie dało się również nie zauważyć rozległej blizny nad prawym uchem, do której bezwiednie wracałem wzrokiem. – Zostawiłem jej nasze mieszkanie, gdzie ściągnęła sobie faceta – kontynuował, bawiąc się zatyczką od karafki – a ja zniknąłem, rozpłynąłem się w świecie. Odniosłem wrażenie, że określenie „rozpłynąłem” zabrzmiało w szczególny sposób. Miękko, prawie pieszczotliwie. – Mimo tego wszystkiego – ogarnął ręką bliżej nieokreśloną przestrzeń – parę miesięcy temu trafiła na mój ślad. – Na jego ustach błąkał się tajemniczy uśmieszek. Słuchałem, nie bardzo wiedząc, o czym dokładnie mówi. Wypisywałem protokół i popijałem podstawioną wodą. Może to jej składnik, a może po prostu bezpośredni sposób bycia sprawiły, że poczułem do Kolca sympatię. Blisko sześćdziesięcioletni gość mieszkał w drewnianej komórce, wciśniętej w jedyny ocalały kąt


rozsypującej się stodoły. Nękany przez kobietę, której lata temu nadepnął na wrażliwy odcisk, żyjąc praktycznie bez dochodów, sprawiał wrażenie szczęśliwego. Pracując w pomocy społecznej takich ludzi się nie spotyka. – Panie Mareczku? – Gospodarz podsunął mi kolejny papier, aktualny protokół z badań instalacji elektrycznej. W jego głosie wyczułem zmianę. Zabrakło luzu i wesołości, a pojawiły się tony powagi. – Chciałem podziękować – zaczął powoli, z namysłem, jakby miał obawy, czy potrafi dokładnie wyrazić swoją myśl – za to, że tam, na zewnątrz – ruchem głowy wskazał ociekające deszczem szyby – spytał pan o pozwolenie wejścia na podwórko. Przestałem pisać, czując, że rozmowa dotyka czegoś istotnego. – Ci ważni z urzędów, wie pan… – poczekał, aż zacząłem go słuchać – myślą, że jak jestem prosty i nieuczony, to wszystko im wolno. Z energetyki wpadli, porozstawiali mnie po kątach, jakby byli u siebie. A pan grzecznie, spokojnie, z szacunkiem, jak do człowieka. I uwierz, panie Mareczku, ludzie to doceniają. Uchwyciłem jego wzrok i skinąłem głową na znak, że doskonale zrozumiałem, co chciał powiedzieć. W takich sytuacjach jedno spojrzenie zastępuje tysiące słów i setki myśli. Wydaje ci się, że zaglądasz w głąb drugiego człowieka, dotykasz jego duszy i na ułamek sekundy jednoczysz się w pojmowaniu świata. Tylko w przypadku Kolca nie byłem pewny, czego dotknąłem. Wewnątrz mnie zadrżały głęboko ukryte struny. Wspomnienie wywołanego nimi dźwięku przeraziło mnie, choć nie podsunęło konkretnego powodu. Odległy, ulotny cień… Gospodarz uśmiechnął się przyjaźnie i uniósł szklaneczkę do góry. – Dobra ta woda – zmieniłem temat, odwzajemniając toast. W nieokreślony sposób wyczuwałem, że pan domu jest nastawiony do mnie pozytywnie, wręcz przyjacielsko, gotów podać mi pomocną dłoń, wyciągnąć z bagna. Tylko te oczy. Czułem, jak cierń wbija się w otchłanie przeszłości i drąży dawno zapomniane przestrzenie pamięci. Byłem pewny, że w swoim czasie wypłynie na powierzchnię. – Każdy ma taką wodę, na jaką zasłużył – rzucił lekko, na pozór ironicznie, ale jakiś odcień bólu błąkający się w jego źrenicach dał mi pewność, że to nie spontaniczny żart,

raczej dramatyczna gra słów. Zachowanie gospodarza było dalekie od tego, co zwykle spotykałem. Przyzwyczajony do prawie wiernopoddańczej czołobitności każdego, kto usiłował załatwić w urzędzie jakąkolwiek sprawę, tu, jako przedstawiciel gminy, poczułem się mało istotny, ledwie tolerowany, traktowany pobłażliwie. Głęboko odetchnąłem i przytomniejszym wzrokiem rozejrzałem się po pokoju. Rozłożone papiery przywróciły mnie do rzeczywistości. Przecież, do cholery, to ja jestem władza! To ja, wsparty siłą instytucji, z urzędniczym stołkiem pod dupą, stertami przepisów w zanadrzu i w aureoli paragrafów stoję wyżej! – Szkopuł w tym, panie Marku, że tak naprawdę niczego od was nie chcę, niczego nie potrzebuję. – Kolec wpatrywał się we mnie sponad brzegu szklanki, jakby sondował stan mojego pojmowania świata. – To gmina ma problem, nie ja – dodał z rozbrajającym uśmiechem, który miał pokryć narastające w nim napięcie. Byłem na tyle ślepy i głuchy, że nie dostrzegłem, iż w atmosferze tego miejsca nastąpiła radykalna zmiana. Dochodzące zewsząd odgłosy deszczu zgubiły gdzieś delikatność, zamieniając intymność pokoju na klaustrofobiczne uczucie osaczenia. Kątem oka dostrzegłem przesuwającą się za oknem postać. Odruchowo udałem zainteresowanie, by zmienić temat, by zachować spokój i resztki urzędniczej powagi. Zdarzało mi się znajdować w trudnych, wręcz groźnych sytuacjach, ale w większości były to raczej szarpaniny z pijaczkami i ćpunami. Teraz podskórnie czułem większe problemy. – Sąsiad. Pewnie znowu potrzebuje taczki. Lekceważące machnięcie ręką nie ukryło ani krótkiego, przelotnego cienia ulgi, ani tym bardziej ściskającego szczęki zdenerwowania. – Proszę sobie nie przeszkadzać. – Kolec podsunął mi teczkę z papierami, po czym sięgnął po karafkę i dodał, że przyniesie jeszcze wody. – A jaką teraz dostanę? – spytałem odruchowo nieco zaczepnie i zdziwiłem się, jak trudno słowa opuszczają moje usta. – Woda to życie, woda to śmierć. Chciałem zapytać, jak mam dokonać wyboru, ale gospodarz zniknął za kotarą. Mogłem jedynie przeżuć w sobie filozoficzne przesłanie, jakie mi pozostawił, próbować zrozumieć, co naprawdę chciał przekazać.

31


opowiadania • miniatury • prozA

„U Kolca zawsze pada” – wspomniałem uwagę żylastego gościa, którego spotkałem na rynku. Spojrzałem w okno. Rzeczywiście strużki deszczu wciąż spływały po szybie monotonnym, niekończącym się ciągiem, jak kilka dni temu w gabinecie Kajmana. I nagle przyszło mi na myśl, że moja wizyta tutaj wcale nie jest przypadkowa, że w jakiś sposób zostałem wmanewrowany w całą tę sytuację, wciągnięty w paranoiczną pułapkę. A to, że głucha staruszka i szczeciniasty menel najprawdopodobniej wiedzą o sprawie więcej ode mnie, wcale mnie nie uspokoiło. Odsunąłem krzesło i wolno wstałem. Zatoczyłem się i teczkę z dokumentami strąciłem na podłogę. Ostrożnie podszedłem do okna, odprowadzany ciekawskim wzrokiem Jęzora. Zapomniałem, że bydlę leżało tu cały czas. Dyskretnie zerknąłem zza firanki. W kącie podwórza dostrzegłem Kolca, który zapamiętale gestykulował, komenderując trójką mężczyzn. Wróciłem do stołu i zacząłem zbierać rozsypane papiery. Właściwie już kończyłem, gdy w ręce wpadło mi stare zdjęcie. Na wypłowiałym piasku jeziornej plaży klęczała uśmiechnięta kobieta, tuląc do siebie dwójkę chłopaków. Obok, na niewielkiej fali, bujała się zielona łódź. Dwa jeszcze lśniące wodą wiosła leżały na brzegu przed wpatrzoną w obiektyw trójką. I znów, jak przy furtce, mój umysł wypełnił się migającymi obrazami, jakby ktoś otworzył kolejny, ukryty dotąd, katalog na twardym dysku mózgu. Tkwiłem do połowy zanurzony w wodzie z rękoma kurczowo wczepionymi w zieloną burtę i na próżno próbowałem przeciwstawić się potwornej sile, która ciągnęła mnie w dół. Nad sobą widziałem wykrzywioną rozpaczą twarz kobiety ze zdjęcia. Ściskała moje ręce i próbowała wciągnąć na powrót do łodzi. Wrzeszczeliśmy opętańczo, a kiedy moje palce ześlizgnęły się z mokrych desek, kobieta puściła mnie, chwyciła wiosło i z pełnym zamachem, w akcie krańcowej desperacji, uderzyła kantem pióra tuż obok mnie. Ucisk na nodze zelżał, ale już zdążyłem się zachłysnąć. Ocknąłem się na podłodze mieszkania Kolca, kaszląc, jakbym rzeczywiście wciągnął wodę w płuca. Wiedziałem, że nie mam czasu na dojście do siebie. Łapczywie chwytając powietrze, zatoczyłem się na wersalkę i prawą rękę oparłem o rozwieszoną za nią narzutę. Straciłem jednak równowagę, gdyż dłoń się zapadła. Za kotarą UKŁADAMY

u k ł a d a m y

32

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

nie było ściany. Po odsunięciu materii ukazała się przestrzeń stodoły. Niewiele myśląc, wsunąłem się w wilgotny półmrok. Kroki utonęły w szumie deszczu, bębniącego o azbestowe przekrycie budynku. W przeciwległej ścianie majaczyły przekrzywione, wypaczone wrota. Próbowałem w pamięci zorientować się w przestrzeni, by określić, gdzie prowadzą. Chwilę później znalazłem się w starym zapuszczonym sadzie. Rosochate, przekrzywione jabłonie, dawno nieprześwietlane śliwy i karłowate grusze smętnie zwieszały bombardowane deszczem liście. Dziesiątki dzikich odrośli otulały pnie luźnymi kręgami, prąc w górę szczeciną witek, których czubki sięgały najniższych gałęzi rodzicieli. Świeże powietrze sprawiło, że nieco otrzeźwiałem. Ruszyłem wzdłuż omszałych sztachet przerośniętego pokrzywami płotu, kryjąc się pośród wybujałych krzewów leszczyny. Wkrótce sad przeszedł w podmokłą łąkę porośniętą bagienną roślinnością, na której krańcach połyskiwały wody jeziora. Całkowicie przemoczony, zatrzymałem się na chwilę, mając nadzieję, że we łbie zakołacze jakiś konkretny pomysł na wyjście z sytuacji. Umysł przetrawiał dziesiątki pytań, które jeszcze dziś rano wydałyby się totalnie idiotyczne. Teraz podświadomie zestawiałem dane, budziłem uśpione przez lata koszmary i zepchnięte na margines jaźni zamglone fakty. Wspomnienia przenikały się z opowieściami innych ludzi, łącząc fikcję i rzeczywistość w jeden potworny ciąg zdarzeń, pełen luk i zaprzeczeń, a jednak opisujący moją przeszłość. W pokrętny, wynaturzony sposób zobaczyłem swoje korzenie i nie wiedziałem już, kim jestem, co stało się tamtego dnia, gdy przerażony puściłem w końcu burtę łodzi i runąłem w otchłań jeziora. Otworzyłem oczy. Byłem przekonany, że wszystko rozegrało się paręset metrów stąd, w majaczących za szuwarami wodach. Bezwiednie ruszyłem w tym kierunku. Po kilku krokach wśród rosnących po lewej stronie drzew dostrzegłem czerwień dachówki. Niski, przysadzisty dom tkwił wkomponowany pomiędzy kilka strzelistych świerków. Podwórze pozostawiało budynki po lewej stronie i schodziło miękkim, trawiastym stokiem do szerokiej plaży. Teren wokół zabudowań oddzielono od pozostałej, dzikiej części łąki i nadbrzeżnego lasu niskim murkiem z polnych kamieni. Wysypane


grysem chodniki bielą szram przecinały nisko strzyżoną murawę i chrzęściły pod stopami, współgrając z pluskiem niewielkiej fontanny, zdobionej granitowym postumentem syren. Od tyłu domu, w stronę jeziora, ceglanym jęzorem wysuwał się pokaźny taras. Całkowicie przeszklona ściana odbijała kołysane lekkim wiatrem drzewa. Dopiero gdy podszedłem bliżej, zauważyłem wewnątrz pomieszczenia pulsujący poblask włączonego telewizora. Drzwi werandy były uchylone i delikatnie pchnięte, bezszelestnie zaprosiły mnie do wnętrza. Po kilku krokach zobaczyłem go. Siedział na dywanie wśród porozrzucanych klocków. Ustawiony do mnie bokiem, podciągnął stopy pod siebie i kiwał się miarowo w przód i tył, wpatrzony w migające na ekranie kreskówki. Pchnięty jakimś impulsem, odwrócił się nagle. Po chwili konsternacji na jego obliczu wykwitł oklejony śliną uśmiech. – Kornel?! – wyszeptałem. Tej twarzy nie zapomnę nigdy, choćby rzesze psychoanalityków wyprały każdą komórkę mózgu. Przez lata nękała mnie w tysiącach koszmarów, miliony razy ją przywoływałem, rozdrapując stare rany i próbując topić w kolejnych butelkach alkoholu. Miałem wrażenie, że znam ją lepiej od własnej. Zwłaszcza że swoją wciąż skrywałem pod maską. Poczułem, jak w trzewiach umysłu odskakuje kolejna przysypana medycznym bełkotem klapka, uwalniając tłamszone dotąd obrazy. Znów szedłem na dno. Mętna, zielonkawa przestrzeń oddzielała mnie od tańczącego po powierzchni wody słońca. Uścisk na nodze zniknął. Odruchowo szarpnąłem się w górę, prąc w ślad za umykającymi girlandami pęcherzy powietrza. Nagły cień włożonej gwałtownie do wody ręki przeciął brylanty promieni tuż przy obłym kształcie łodzi. Ostatkiem sił i oddechu rzuciłem się w kierunku rozwartych w desperacji palców, wiedząc, że jest to moja ostatnia szansa. Wtedy zobaczyłem obok siebie Kornela. Wykrzywiona przerażaniem twarz krzyczała jękiem bąbli, a drobne dziecięce dłonie rozpaczliwie uczepiły się mojej koszulki. Z wściekłością zwierzęcia odgiąłem jego palce i kopiąc w twarz, wyprysnąłem do góry, do powietrza, do życia… do mamy! Wyskakując ponad powierzchnię, w ostatnich ułamkach sekundy dostrzegłem jeszcze sylwetkę Kornela. Gwałtownie pociągnięty w dół, żegnał

mnie błyszczącymi strachem i rezygnacją oczyma. Nie wiem, czy czaiło się w nich wybaczenie… I nie wiem, czy jego brak nie byłby lepszy. Pokój przestał wirować. Kolorowa poświata kreskówek ustabilizowała się w prostokącie ekranu, a meble wróciły na swoje miejsca. Ciężko dysząc, opierałem się o skórzany fotel. Kornel bełkotał coś niezrozumiale. W nieskoordynowanych ruchach próbował rozplątać swoje nogi i wstać. Szarpał się ze sobą, bezskutecznie pragnąc pokonać oporne ciało. A ja stałem bez ruchu, otumaniony, nieobecny, jakbym wszystko przeżywał we śnie. Czas zwolnił, zgęstniał, wytłumił wszelkie odgłosy. Białe ściany zrobiły najazd, ściskając przestrzeń domu do rozmiarów gabinetu Kajmana. Podświadomie oczekiwałem, że jego spokojny, pewny głos poprowadzi mnie dalej, wskaże rozwiązanie, stłumi emocje… Zamiast tego poczułem mocne szarpnięcie za rękę. Ktoś uwiesił się prawego ramienia i odciągał mnie w stronę werandy. Poddałem się i sunąłem krok za krokiem, obserwując, jak na twarzy Kornela rozlewa się rozpacz, bolesny zawód kapiący rozżaleniem ogromnych łez. Patrzyłem w jego oczy i wiedziałem, że teraz nie mogę odpłynąć, nie mogę ponownie strząsnąć go w jeszcze głębszą otchłań. Próbowałem się zatrzymać, zaprzeć w szklanych drzwiach, ale pietą zahaczyłem o próg i tylko dzięki przypadkowi nie rozbiłem głowy o kamienny kwietnik. Nie wiem, kiedy i jak usiadłem oparty o niego plecami. Na granicy świadomości rozpoznałem przed sobą twarz kobiety. Gestykulowała zawzięcie i krzyczała coś głośno. Poczułem, jak Kornel całym ciężarem swego dorosłego ciała dopadł mnie i przygniótł do posadzki. Niezdarnymi ruchami głaskał po twarzy, włosach, szyi, rozmazując chłodne krople dżdżu. Musiałem stracić na chwilę przytomność, bo z letargu wyrwał mnie siarczysty policzek. Jak przez mgłę ujrzałem niską, zgarbioną postać. Przytknęła mi do warg plastikową butelkę i zmusiła do picia, z łatwością radząc sobie z niezdarnymi próbami jakiejkolwiek obrony. Krztusząc się słonawą wodą, drażniącą gardło i podniebienie, połykałem ohydny ciepły płyn, aż przepełnionym żołądkiem targnęły torsje i treść fontanną chlusnęła z ust i nosa. Niesmak lepkich, cuchnących wymiocin wywołał, ku uciesze kobiety, kolejną falę mdłości, 

33


opowiadania • miniatury • prozA

które wywlekły przynajmniej połowę wnętrzności na drugą stronę. Gdy tylko złapałem parę głębszych oddechów, dostałem do rąk ręcznik i kubek z czystą wodą. – Połknij to! – Między zęby wcisnęła mi dwie tabletki. – Jeszcze parę minut i poczujesz się lepiej – dodała. Przestraszony Kornel kiwał się na boki, bacznie obserwując każdy mój ruch. Kobietę widocznie znał, gdyż nie okazywał wobec niej śladu nieufności. Przez dłuższą chwilę obserwowałem oboje spod zmrużonych powiek. Kowolowa okazała się znacznie młodsza, niż sądziłem w pierwszym momencie. Teraz nie dałbym jej nawet pięćdziesiątki. – Kim jesteś i o co tu chodzi? – Wskazałem na rzygowiny i wygodniej oparłem się o granitową donicę. Umysł powoli wchodził na szybsze obroty, próbując rozjaśnić mętne wspomnienia ostatnich trzydziestu minut. Gdzieś spoza mentalnej mgły wyłaniały się niemrawe jeszcze myśli, rozmyte obrazy, które opornie sklejały się w spójną całość. Wydawało się, że wraz z kolejnym łykiem wody zyskiwały na przejrzystości. Z sekundy na sekundę z coraz większą klarownością zacząłem dostrzegać wszystko, co przez lata próbowano we mnie zabić, stłamsić. Problem w tym, że nie mogłem oddzielić faktów od fikcji i kawałków serwowanej półprawdy. – W zasadzie na rynku Wiesiu zdążył mnie już przedstawić. – Kowolowa przypatrywała się moim nieskoordynowanym ruchom. – Możesz mi mówić Anna. – Na głuchą nie wyglądasz – darowałem sobie wszelkie konwenanse. – Przydatny kamuflaż. Zresztą wiele rzeczy z pozoru wygląda inaczej. Zwłaszcza tu… – Zauważyłem… – Nie wiem, czy ironia wybrzmiała właściwie, gdyż w głowie huczało, wzrok tracił ostrość, a zimny pot nie chciał dać za wygraną. Proces myślenia wciąż wymagał gruntownej regulacji. – O co chodzi z tym gównem? – Ponownie wskazałem na wymiociny. – Wiktor dał ci szczepionkę, środek łagodzący skutki uboczne przeistoczenia, tylko drugi komponent powinieneś przyjąć dobre pół godziny temu. Masz cholerne szczęście, że znalazłam cię na czas. – Ten psychopata chciał mnie otruć?! – Gwałtowny zryw zakończył się eksplozją bólu tuż za oczami. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

34

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

Zacisnąłem powieki i poczekałem, aż rozkołatany mózg wymości sobie gniazdko w czerepie. – Wybacz za slogan, ale to rzeczywiście nie jest tak, jak myślisz… – A co, do cholery, mam myśleć?! Facet zadaje sobie mnóstwo trudu, by zwabić mnie do jakiejś zatęchłej rudery. Na powitanie faszeruje prochami, a w papierach trzyma moje zdjęcie z dzieciństwa. Do tego kilkaset metrów dalej, w wypasionej chacie, mój zmarły przed dwudziestu laty brat kiwa się jak pojeb i ogląda kreskówki! A jakaś głucha baba, która doskonale słyszy, chce mi wmówić, że to wszystko wygląda inaczej! Kowolowa wyprostowała się powoli i oparła o futrynę. Zdezorientowany Kornel dreptał bezmyślnie w kałuży rzygowin. – Miałam rację. Trzeba było dokonać przeistoczenia już dawno, bez tych całych ceregieli, ale Wiktor uparł się, byś przystąpił do tego przygotowany, a już idealnie: z pełną świadomością. Ponoć efekty są wtedy dużo lepsze – dodała z nutą ironii. – O czym ty bredzisz? – Bliżej nieokreślony strach powoli wypełniał myśli. – Czy naprawdę nie wiesz, kto wykonał tamto zdjęcie? – Anna pochyliła się nade mną. Na jej twarzy błąkał szyderczy uśmiech, a wzrok lodowatym soplem wnikał do mózgu. – Wiktor, jak większość mieszkańców tej zapadłej dziury – zatoczyła ręką okrąg – to wodnik. Utopiec z grubsza taki, jak w ludowych bajdach. Facet z głową na karku. Tylko z tobą od roku pieści się jak z jajem, zamiast wsadzić łeb do wody i zakończyć sprawę szybko i normalnie! Twoja matka nie potrafiła docenić tego, co miała. Blizna na głowie Wiktora jest niczym w porównaniu z tą wyrytą na jego duszy. W zasadzie po tamtym wypadku na łodzi nigdy do końca się nie podniósł... I nigdy nie przestał jej kochać – dodała już bardziej do siebie, patrząc gdzieś w stronę jeziora. – Cijocia, cijocia! – Kornel szarpał kobietę za ramię, wskazując na otwarte drzwi do pokoju, z którego dochodził natarczywy dźwięk telefonu. Anna weszła do pomieszczenia, a ja zamknąłem oczy. W świadomości, w równym stopniu oszołomionej informacjami, co prochami, kłębiły się dziesiątki myśli, ale instynkt spychał wszystkie na dalszy plan, gdzieś głęboko, na margines, podkreślając na czerwono fakt,


że koszmar z dzieciństwa wcale się nie skończył, że za chwilę grupa szaleńców znów spróbuje mnie topić! – Matka cię nie zostawiła – głośny szept Majakowskiego wypełzł gdzieś z czeluści pamięci i kołatał jak natrętna mantra. Wciąż pamiętałem… Pamiętałem. Kowolowa odłożyła słuchawkę w momencie, gdy na drżących nogach znalazłem się tuż za nią. W uderzenie włożyłem całą siłę, jaka pozostała mi po przejściu tych kilku kroków. – Ciocia na razie nie będzie nam potrzebna – wyjaśniłem Kornelowi, niezdarnie wiążąc nieprzytomną kobietę. – Niech pośpi, a ty chodź, pokażesz mi swój pokój. – Odwróciłem brata i siłą wypchnąłem z salonu. Mijając stół, zachwiałem się i oparłem o szklany blat, rozrzucając po podłodze kilka świec. Przed oczami stanęły mi płomienie. – Ogień! Ogień kontra woda! – przemknęło przez myśl, wywołując gorzki uśmiech. Nie rozglądałem się po pokoju Kornela, od razu dopadłem szafy. Zrzuciłem z siebie przemoczone, brudne ubrania. Suche wprawiły mnie w znacznie lepszy nastrój. Do ściany obok wejściowych drzwi przyklejono duże lustro. Zatrzymałem się przed nim. Dopiero teraz dostrzegłem, jak bardzo jesteśmy do siebie podobni. Gdyby nie ten rozkojarzony, nieobecny wzrok Kornela… Zacisnąłem pięści. Wzbierająca adrenalina wypłukała resztki niemocy i wpompowała w mięśnie nowe pokłady sił. Musiałem się spieszyć, lada moment mógł nadejść Kolec. Spod kuchenki wywlokłem butlę z propanem-butanem i odkręciłem zawór. Szmer wypływającego medium zagłuszył tykanie zawieszonego nad lodówką zegara. Metalową głowicę z wolna zaczęła pokrywać biała warstwa szronu. Przez chwilę przyglądałem się, jak obrasta grudkami lodu, obłapia chłodem i coraz niżej liże stalowy płaszcz. Szum gazu przechodził momentami w delikatny pogwizd, powoli wypełniając pomieszczenie ostrą, duszącą wonią. Nie czekałem dłużej, pociągnąłem Kornela do holu. Przeszliśmy obok schodów i wąskim wejściem wróciliśmy do salonu. Kowolowa leżała kilka kroków dalej i przytomnym wzrokiem wpatrywała się w przeszklone drzwi tarasu, w których czaił się Jęzor. Obnażone kły i sierść postawiona na karku skutecznie zatrzymały mnie w miejscu.

Kolec dopilnował rozłożenia sprzętu. W namiocie medycznym sprawdził każdy szczegół, każdy element, detal. Zamienił parę słów z Maćkiem Kasprzykiem, młodym anestezjologiem, inteligentnym i bystrym fachowcem. Podobne zabiegi przeprowadzali już nie raz, ale Wiktor musiał być pewny, że wszystko jest perfekcyjnie przygotowane. Obrzucił jeszcze całość ostatnim spojrzeniem i wolno zszedł nad brzeg jeziora. Dłonie wbił w kieszenie głęboko, by nikt z obsługi nie zauważył, jak bardzo drżą. Długie lata czekał na ten moment. Życie nauczyło go cierpliwości, ale ostatnie miesiące ciągnęły się w nieskończoność. Na trop Marka trafił przypadkiem, przeglądając archiwum jednego ze starszych Gremium. Gdyby nie zachowana przypadkiem luźna kartka wciśnięta pomiędzy stare rachunki prawdopodobnie dalej szukałby na oślep. Chłopaka ukryli dobrze, prawie doskonale. Spojrzał na jezioro. Tafla, marszczona drobną mżawką, odbijała ołowiane niebo, jednak dalej, pomiędzy drzewami zakrywającymi linię horyzontu, pojawiały się odpryski słonecznych promieni, zapowiedź lepszych czasów. Ale to jeszcze chwila, jeszcze ostatni etap do zaliczenia, a później będą razem… Nie tak jak z Kornelem, ale głębiej, bliżej… W końcu zapełni się ta głucha pustka w sercu, życie nabierze sensu, przestanie być trwaniem owiniętym w szary papier, który rozmięka wraz z nadejściem wieczornej samotności… Zerknął na zegarek. Minęło ponad dwadzieścia minut. Czas zaaplikować drugi komponent. Przelotnie pomyślał jeszcze o Ewelinie. Gdzie byliby dzisiaj, gdyby trwała u jego boku? Kiedy się nad tym zastanawiał, w jego głębi nieustannie budziła się tęsknota za spokojnym domem, miejscem, gdzie mogliby się zestarzeć i rozpieszczać gromadkę wnuków. Ale los, przeznaczenie, a może Bóg, przynosi rozwiązania, które determinują kolejne lata, czasem całe życie. Parę lat temu spotkany w knajpie uliczny filozof między jednym a drugim kieliszkiem powiedział, że takie chwile są tym cięższe, im większego kalibru człowieka dotykają. Machnął wtedy ręką i w przebłysku świadomości najpierw postawił tezę, że nie tyle te momenty, ile sposób powstania z kolan świadczy o klasie. A potem postawił już tylko kolejną flaszkę. 

35


opowiadania • miniatury • prozA

Problem wyczuł, zanim wszedł do pokoju. Widząc puste pomieszczenie, wypadł na zewnątrz, rzucił kilka nieskładnych poleceń i pędem ruszył w stronę rynku. Serce waliło napędzane rozczarowaniem i bólem, a krew pulsowała w skroniach, jakby za wszelką cenę chciała rozerwać delikatną, miękką skórę blizny. Wiktor czuł, że budowany misternie plan się chwieje, pochyla nad przepaścią, gotów runąć w otchłań. Prawie słyszał drwinę losu, który z chichotem, po raz milionowy, podsuwał obrazy sprzed lat. Wiedział, że zostało mu kilka minut, by odnaleźć Marka i zaaplikować lekarstwo. Zmęczenie i emocje czerwoną mgłą przesłoniły oczy, jak i wtedy, gdy opadał na dno, gdy w ciemniejących głębiach resztką świadomości dostrzegł bezwładnego już Kornela. Szarpnął się wtedy w górę, chcąc uchwycić wiotkie ciałko, ale chłopak przepłynął między dłońmi i osunął się w muł. Ciśnienie w rozbitej głowie zamroczyło Wiktora. Praktycznie po omacku odnalazł syna. Z najwyższym trudem zarzucił go na ramiona i najszybciej jak mógł, zaczął się wynurzać. Długie włosy Kornela opływały mu twarz, ciągnąc się wraz ze smugami krwi, która z powracającą jasnością dnia zyskiwała na czerwieni. Nie pamiętał, jak dotarł do brzegu, nie kojarzył prób przywracania dziecku oddechu. Przepełniony rozpaczą, że całe życie runęło w gruzy, stracił przytomność. Rynek przywitał go ciszą i marazmem starych kamieniczek. Kolorowy opel GOPS-u stał smętnie zaparkowany pod rachityczną jarzębiną. Kolec przystanął zdezorientowany, po czym, pchnięty nagłym impulsem, sięgnął po komórkę, by zadzwonić do domu. W jakimś irracjonalnym zrywie nadziei był pewny, że Marek tam dotarł. Zanim jednak wcisnął połączenie, na ekranie wykwitło nazwisko anestezjologa. Machinalnie odebrał. W słuchawce odezwał się Kasprzyk. Lekarz zdyszanym głosem tłumaczył, że Jęzor ciągnie ich w stronę domu Wiktora, a połamane sztachety i wgnieciona trawa wskazują, że trop jest właściwy. Odetchnął z ulgą. Biegnąc, połączył się z Anną. Chwilę później, z wdzięczności dla losu, pocałował komórkę, wsunął ją do kieszeni i szybkim krokiem skierował się nad jezioro. UKŁADAMY

SIĘ

W

SŁOWA(CH)

Przytomność odzyskał na plaży. Zemdlony Kornel u k ł a d a m y

36

s i ę

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

leżał na wznak, a jego mała chuda pierś powoli unosiła się i opadała w nieregularnym oddechu. Wiktor, pokonując potworny ból głowy, wsparł ciało na łokciach i spojrzał dokoła. Łódka unosiła się na drobnej fali, wietrzny rytm wystukując burtą o słup drewnianego pomostu. Nikogo nie dostrzegł. Próba powstania powiodła się dopiero za trzecim razem, gdy siłą woli pokonał wirującą przed oczami ciemność. Chwiejnie przeszedł kilka kroków. Woda miękkim chlupotem mlaskającej fali wypełniała drgającą w słońcu ciszę. Nieskończenie wolno sunął w stronę łodzi, wierząc, że szalone, upiorne obrazy, które podsuwał mu umysł, pozostaną jedynie echem wykluwającego się koszmaru. Gdy jednak okrążał pomost, wiedział już, że los nie okaże się łaskawy. Widok Eweliny unoszącej się na powierzchni wody, leżącej twarzą do dołu, z włosami wplecionymi w łodygi chwiejnych trzcin podciął mu kolana. Ciężko dysząc, dopadł ciała, odwrócił je do siebie i zawył rozrywany bólem. Proza życia, proza śmierci… Dziewczyna, wysiadając z łodzi, musiała potknąć się i wpaść do jeziora, uderzając skronią o metalową krawędź pomostu. Reszty dopełniła woda. Jego woda. Łkał i po raz pierwszy przeklinał swoją naturę i jestestwo. Poprzez łzy i wyzwiska, wyciszane mruczanymi wyznaniami o miłości, ciągnął bezwładne ciało, wspinając się na skarpę brzegu. Rana na głowie się otworzyła i krew wąską, ciepłą strużką omijała ucho, wzbierała na szczęce, spływała po brodzie i kapała na rozbitą twarz Eweliny, barwiąc jaskrawą czerwienią bladosine stygmaty śmierci. Uniósł głowę. Pięty dziewczyny wyryły w piasku dwa równoległe żleby, dwa tory prowadzące w wodną toń. Zachłanny żywioł, który chciał mieć go tylko dla siebie, wciąż przyzywał – zimny i obojętny. To, co ludzkie, wyło z bólu, ale przeistoczone wnętrze łagodziło szmerem płynącego potoku. Przecież przeżyta trauma to początek gojenia ran. Wstał otumaniony i dopiero wtedy dostrzegł małego Marka. Chłopiec siedział skulony pod rozłożystym dębem. Chudymi ramionami obejmował kościste kolana, drżąc na całym ciele. Patrzył na jezioro, pustą łódź, skrzeczące mewy nad trzcinami, na refleksy słonecznego światła iskrzące się na grzbietach drobnej fali, na wszystko, tylko nie na rodziców, mając nadzieję, że


ojciec zaraz odejdzie, że zostawi go w spokoju… Kolec odruchowo ruszył w jego stronę. – Marek – wyszeptał. Ich oczy spotkały się na moment, na ułamek sekundy, sekundy, której Wiktor nigdy nie zapomni. Bo jak zapomnieć chwilę, w której radość ojca zostaje zabita przerażeniem, jakie wzbudza sobą w dziecku? Histeria na twarzy syna nabrzmiała potworną falą i eksplodowała wybuchem opętańczego krzyku, który zamarł w chwili, gdy Marek zastygł w pozycji embrionu. Gęste chaszcze rwały ubranie, cięły witkami, orały kolcami tarniny, dzikiej róży i plątały kroki podstępnie wysuwanymi korzeniami, ale pozwoliły dotrzeć Wiktorowi do domu przed Kasprzykiem i pozostałymi. Kiedy wpadł na trawnik przy werandzie, ich pochylone sylwetki dostrzegł jakieś sto metrów dalej. Biegli ścieżką nad brzegiem jeziora, omijając podmokle łąki. Nie czekał na nich, wszedł do salonu przez przeszklone drzwi tarasu. Dzięki Annie drugi komponent medykamentów musiał już zacząć działać. – Jęzor, spokojnie. – Starałem się nie patrzeć w oczy psa. Zjeżony, z wyszczerzonymi kłami stał nad szamocząca się wściekle Anną, która bezskutecznie próbowała wypluć knebel. Głuchy warkot narastał w gardle zwierza, mimo że przemawiałem do niego łagodnie i bez gwałtownych ruchów. Powoli wysunąłem przed siebie Kornela, którego uśmiech i radosny bełkot ostudził nowofundlanda na tyle, że mogłem luźno odetchnąć, choć w dalszym ciągu nie miałem pojęcia, co robić. Zatrzaśnięty między warczącym brytanem a zagazowaną częścią budynku, rozpaczliwie poszukiwałem wyjścia z sytuacji. – Marek! Cień Kolca w drzwiach tarasu zaskoczył mnie. Stał na tle ołowianego nieba i nie mogłem dostrzec rysów twarzy. Przebijał się jedynie blask stalowych oczu, schowanych za cieniem długich włosów. I w tym momencie cierń drążący przeszłość, uwolniony godzinę temu podczas toastu wodą wydłubał z czeluści pamięci koszmar siedmiolatka skulonego pod ogromnym drzewem. – Marek, poczekaj… Nie wiem, czy to skumulowany w słowach spokój,

nasączony bólem i rozpaczą, czy patowa sytuacja sprawiły, że jedynym odruchem, do którego byłem zdolny, to szybki urywany oddech. Dlatego nie od razu dotarły do mnie słowa Kolca: – Możemy normalnie żyć, jak na nasz rodzaj przystało. Jesteś jednym z nas, jesteś wodnikiem. Każda inna osobowość to maska uwierająca duszę. Nie możesz wyprzeć się korzeni. Musisz je odnaleźć, wygrzebać w swoim wnętrzu, odkryć. W przeciwnym wypadku nigdy nie odetchniesz pełną piersią… Musisz zrzucić przyklejoną maskę i odnaleźć swoje prawdziwe ja! Maska! Taaak… ktoś już o niej mówił! Kajman? Spojrzałem na Kolca, na czających się za nim mężczyzn, na Kornela i Kowolową. Wszyscy, nawet skrępowana Anna, półświadomy brat i milczący Jęzor, patrzyli na mnie wyczekująco, jakby kibicowali wrzącym we mnie uczuciom, jakby dobrze wiedzieli, że moje wnętrze się rozpuszcza. Przypomniałem sobie słowa Anny: „Wiele rzeczy z pozoru wygląda inaczej. Zwłaszcza tu…”. Czyżbym przez całe lata żył po niewłaściwej stronie barykady? Co jest prawdą i gdzie są sprzymierzeńcy? – Dlaczego? – rzuciłem niepewnie. – Bo to jest najlepsze, co mogę ci dać… Kolec stał z ramionami opuszczonymi wzdłuż tułowia. Otwarte dłonie lekko drgały, gotowe w każdej chwili wystrzelić na spotkanie ze mną. Wybuchu nie zarejestrowałem, tylko w ułamku sekundy, wraz z pęczniejącą falą ciśnienia z żalem pomyślałem, że być może w końcu znalazłem dom. *** Wiktor powoli dreptał szpitalnym korytarzem. Dopiero dziś, prawie po tygodniu, pozwolono mu wstać i wyjść z sali, którą dzielił z Kasprzykiem. Chwilę wcześniej przeprowadził kolejną rozmowę z Kowolową, która ze zdarzenia wyszła praktycznie bez szwanku. Ciężka sofa ochroniła ją przed falą uderzeniową. Przeszła ponad i trafiła w przeszkloną ścianę, cały impet kierując na zewnątrz. Annie udało się wyswobodzić z więzów, zanim na miejscu pojawiło się pogotowie, straż pożarna i policja. To umożliwiło jej podjęcie kilku kroków, które w konsekwencji pozwoliły uniknąć niewygodnych pytań i całość przedstawić jako nieszczęśliwy wypadek. 

37


opowiadania • miniatury • prozA

Jednak prawdziwym cieniem, jaki położył się na sercu Kolca, była śmierć syna. Drugi, nieprzytomny, w stanie ciężkim, acz stabilnym, znajdował się w zachodnim skrzydle szpitala na oddziale intensywnej terapii. Oficjalnie żadnego ciała nie znaleziono. Zmasakrowane, na wpół spalone zwłoki społeczność skwapliwie ukryła. – Jak kamień w wodę! – zaklinał się szczeciniasty Wiesio. Ich milczenia Kolec był pewny. Problem polegał jednak na tym, że zatopione ciało, już zniszczone w wybuchu, poddane kilkunastodniowemu rozkładowi, nie pozwoli bez specjalistycznych badań na jednoznaczne określenie tożsamości. Ale był to problem Wiktora, którym osobiście mógłby się zająć dopiero po wyjściu ze szpitala. Natomiast śledczy nie mieli powodu, by poddawać w wątpliwość faktu, że nieprzytomny mężczyzna na OIOM-ie to Marek Olsza, pracownik ośrodka pomocy społecznej, który służbowo przebywał na miejscu zdarzenia. Wiktor widział obu synów tuż przed wybuchem. Główna fala uderzeniowe narodziła się w drugim końcu domu. Znaczną część jej siły zneutralizowała przeszklona ścianka kuchennej werandy. Reszta, penetrując przestrzeń, napotkała gruby nośny mur salonu. Naparła nań wściekle, ale już zbyt osłabiona, ześlizgnęła się i wąskim otworem runęła przez drzwi salonu prosto w plecy obu braci. Przetoczyła się po nich łopotem płonącej wichury i resztką mocy trafiła w ogromne okna tarasu… Kolec ocknął się przed izolatką. Zmęczony i poruszony świeżymi wspomnieniami, wpatrywał się w drzwi pomieszczenia. Trzy dni temu wymusił, by przywieziono go tu na wózku. Dokładnie pamiętał nieruchome ciało zawinięte w nasączone żelami bandaże, spod których zamglonym wzrokiem wyłuskiwał zarysy rąk, nóg ze wzgórkami kolan i sterczącymi w górę palcami stóp. Za wszelką cenę usiłował dostrzec cień szczegółu, który zdradziłby tożsamość leżącego. Twarz pacjenta ginęła częściowo pod opatrunkiem osłaniającym ranę od uderzenia jakimś fragmentem muru czy mebla. Czaszka wytrzymała, nie pękła, ale lekarze podejrzewali wstrząs. Nie wykluczali poważnego urazu mózgu, w wyniku którego mogło dojść do nieodwracalnych zmian. Kolec stał bezradny, wsparty na kulach, nieruchomo, z opuszczoną głową i wzrokiem wbitym w szarą posadzkę korytarza. Bał się pchnąć pokryte białą, spękaną UKŁADAMY

u k ł a d a m y

38

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

farbą drzwi. Bał się rzeczywistości za nimi ukrytej, tej leżącej na łóżku, podpiętej pod aparaturę, oddychającej pod warstwą schładzającej mazi. Ale przede wszystkim pogardzał sobą, gdy wołał w modlitwach, gdy czepiał się nadziei – która chwilę później wzbudzała w nim odrazę – że za tymi drzwiami leży Marek. Przed oczami pojawiały się poszatkowane przez czas obrazy wspomnień Kornela i przyłapywał się na tym, że układał, katalogował je w głowie jak ostatni ślad, pamiątkę po czasach, które już przeszły, które stały się historią. Tak jakby szykował nowe miejsce, choć nie wiedział, nie miał pewności, co Marek wybrał. Budował nowe wizje, bazując na tym małym błysku w jego oku, dostrzeżonym tuż przed wybuchem… I zaraz potem obwiniał się, że nie płakałby, nie tęskniłby za Kornelem jak za tym drugim. Jakby już w życiu napatrzył się, nazłościł, nazałamywał nad jego niedolą i teraz, spragniony kontaktu, rozmów, wspólnego milczenia, wyżej wynosił miłość do tego, którego nie znał. Sam siebie przekonywał, że jedno jest to uczucie, jednej skali, tylko do Marka było więzione i teraz, żywsze, głodne, chciało nadrobić stracony czas. Chwilę później górę brały inne emocje, ale przede wszystkim osaczał go, wręcz paraliżował potworny strach, że nigdy nie dowie się prawdy, który z nich przeżył, albo że stan Marka będzie gorszy niż Kornela, a wtedy do ostatniego tchnienia pozostanie mu tylko gorzka samotność, podsycana pielęgnowanym poczuciem winy. Samotność, która w końcu eksploduje chichotem obłędu. I nagle świat wokół niego ożył. Zaaferowani ludzie z troską tulili dzieciaki, pocieszali bliskich. Gdzieś z boku dochodził czyjś stłumiony szloch, jęk bólu, szmer zwierzeń. Trochę dalej radość wylewała się w podziękowaniach, w ukradkiem ocieranych łzach. Zawodziły windy, skrzypiały krzesła, grzechotały sterty talerzy obijające się o termosy przewożone na metalowym wózku, w dyżurce jazgotał telefon… Wiktor otrząsnął się i wyprostował. Mocniej wsparł ciało na kulach, odetchnął głębiej i wstydząc się wcześniejszych myśli, zdecydowanie i pewnie nacisnął klamkę. Z podniesionym czołem ruszył na spotkanie przeznaczenia. Był przecież ojcem. Czy ma znaczenie, jaka rzeczywistość czeka go za drzwiami? 


blaszka

Nago

na rowerze

Z

awsze byłam odważna i wyzwolona z konwenansów. * Jadę nago na rowerze i nawet nie mam długich rozpuszczonych włosów Lady Godivy, jedynie ciemne szkła okularów słonecznych przykrywają mój wstyd. Pewnie pomyślicie, że pragnę wykorzystać pierwsze wiosenne promienie słońca, by zaoszczędzić na solarce. Macie rację, to też. Lecz przede wszystkim zamierzam obserwować reakcje przechodniów. Taki mały eksperyment, badanie socjologiczne na własny użytek domorosłego psychologa, jak mówią o mnie znajomi. Oczywiście nie jadę do centrum miasta, tam zaraz dostałabym mandat za obrazę moralności. Chociaż – czym miałabym niby obrażać? I kogo? Budowa proporcjonalna, skóra zdrowa, starannie zabalsamowana, zbędne owłosienie usunięte, pierś prostopadła do kręgosłupa. Zatem jadę. Wybrałam dzielnicę domków jednorodzinnych, niedaleko mojego blokowiska. Dzień powszedni, czyli środa, pora taka około południowa, więc ludzkość przeważnie w szkołach i pracach. O to mi właśnie chodzi. Żeby spotkać niewiele osób, nie zgubić się w tłumie, nie umknąć wzrokowi napotkanych przechodniów. Kogóż można spotkać o tej porze, jeśli nie listonosza? Stoi leniwie oparty o furtkę, nonszalancko naciska dzwonek i czeka. Nagle pojawiam się ja: tajemnicza nieznajoma, ubrana tylko w nieme spojrzenie błękitnych oczu roznosiciela przesyłek. Jestem jak wiosenne marzenie, które jeszcze nie zdążyło wykiełkować, a już się spełnia. Przynoszę radość temu spracowanemu mężczyźnie z wielką torbą. Ale cóż to? Listonosz obojętnie odwraca wzrok i zaczyna przeszukiwać korespondencję. Gender jakiś! Obdarzam go gestem środkowego palca i jadę w kierunku trzech ogrodników przycinających żywopłot.

Mają tylko jeden sekator, który przechodzi z rąk do rąk. Bardzo męskich rąk. To tutaj są prawdziwi mężczyźni, orły, sokoły, herosy. Prostuję plecy, podbródek do góry, kręcę zgrabnie siodełkiem, spoglądam spod ciemnych okularów i wytężam słuch, co też o mnie mówią. – Kurwa, jak można puścić taką szmatę?! – I to z pierdolonej drugiej połowy boiska! – Według mnie Boruc jest skończony. Wypierdolą go jak nic. Jak to tak? Mogłabym ich z łatwością wyminąć, ale pstrykam w dzwonek kilka razy i ostentacyjnie wzruszam ramionami. Podziałało. Panowie gwiżdżą przeciągle za moimi plecami. Walcie się, kolesie. Załóżcie klubowe szaliki i naparzajcie jeden drugiego. Jeśli to was bardziej podnieca. O, cholerka. Na godzinie dwunastej matka z dziećmi. Jeden maluch w spacerówce, drugi, ciągnięty za rękę, drze się o jakiś baton. Niezręczna sytuacja. No, ale przecież dla dobra socjologicznego eksperymentu... Mamuśka już zauważyła zagrożenie demoralizacją. Wciska starszakowi baton, żeby zajął się skomplikowanym odwijaniem sreberka, a bobasowi wyciera nos z nieistniejącego gluta. Jeszcze za wcześnie na edukację seksualną. Ja tymczasem skręcam w prawo na bardziej ruchliwą ulicę. Jakiś samochód w metalicznym kolorze zatrzymuje się z piskiem opon, gdy niespodziewanie wjeżdżam na pasy. Oślepia mnie słońce, a ja tak bardzo chcę zaobserwować reakcję kierowcy, że nie widzę wysokiego krawężnika. I jak myślicie, co teraz robię? Macie rację. Oglądam rozbite kolano i rozpaczam nad swoją głupotą. – Kurwa, moje nowe spodnie z Zary! Tej dziury nie da się już naprawić – jęczę pod nosem. Znów mnie wyobraźnia za mocno poniosła. 

39


opowiadania • miniatury • prozA Renata Błażejczyk-L`Amico

Pod nocną koszulą

z flaneli

P

stryk. Gdy był podrostkiem, stary zabrał go na obowiązkową wyprawę ojca i syna, po której z chłopca miał stać się mężczyzną. Przez tydzień łazili po lesie, udając kretyńskich skautów. Ciągle pamiętał obrzydliwy smak mięsa z upolowanego kozła, ledwie osmolonego nad ogniskiem, i pierwszą noc spędzoną w szałasie. Nigdy wcześniej nie widział prawdziwej ciemności, nie miał pojęcia, jak może być głęboka. Słyszał pohukiwanie sowy, wycie kojota i chrapanie ojca, ale nie widział nic. W tej czerni nie próbował nawet odgadnąć, czy powieki ma otwarte czy zamknięte, a strach, że już nigdy nie zobaczy rzeczywistych obrazów, podsycał imaginację. Pstryk, pstryk. Ktoś bawił się w pana światła i ciemności. Ben ponowił próbę rozerwania węzłów zaciśniętych wokół kostek i nadgarstków. Obolałe mięśnie pulsowały niemocą. – Pokaż się, skurwielu – krzyczał z wściekłością, lecz głos tłumiła śmierdząca szmata zatykająca usta. Nie wiedząc, czy scena, na której się znalazł w tej chwili, jest oświetlona, czy tonie w mroku, ponowił atak. Jedyne, co osiągnął, to nasilone trzeszczenie krzesła, do którego został przytwierdzony niczym kukła do pala w sadzie Blacków. Myśl – nakazał sobie – nie pajacuj, tylko myśl, wyplączesz się z tego i dopadniesz skurwiela. W niewielkiej mieścinie w New Hampshire wszyscy schodzili mu z drogi. Mógł robić, co chciał, brał więc, co chciał i kiedy chciał. Najchętniej cudze żony – świętoszkowate niunie chowające wdzięki w workowatych sukienkach z kołnierzykami. Wystarczało jedno spojrzenie à la Rudolf Valentino i miękły im kolana. Wsiadały do samochodu, nie wiedząc, że sen o romantycznych uniesieniach skończy się w opuszczonej stodole. Pierwsze uderzenie przyjmowały z niedowierzaniem, po drugim – zastygały z przerażenia. Przewiesiwszy zdobycz przez drąg, za którym gniły resztki siana, zrywał bawełniane majtki. Wypięte tyłki wyglądały jak dynie patroszone na Halloween. Pochylony, wdychał kobiecą woń płynącą z miejsca, na które bigoteryjni mężowie nie odważyliby się nawet spojrzeć, a gdy już niemal cała krew spłynęła mu do lędźwi, rozpinał pasek. Nie pozwalał krzyczeć. Krzyk zużywa zbyt dużo energii, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

40

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

a on wolał, jak każdy jej gram pożytkowały na usztywnianie ciała. Im mocniej spinały pośladki, tym on stawał się twardszy. Bezkarność gwarantowała mu gwiazda na piersi i szóste przykazanie. Grzeszyły, pożądając go, kiedy w świeżo wyprasowanym mundurze defilował po chodniku, podczas gdy one pakowały zakupy do pick-upów, a potem wracały do domu, by prać przepocone farmerskie ubrania. Zasługiwały na pokutę brutalnych pchnięć. Pstrykanie przybrało na sile, przez co cichy do tej pory dźwięk nabierał mocy rozsadzającej czaszkę. Próbował liczyć kolejne naciśnięcia wyłącznika. Zakładając, że serie zaczynały się przy zapalonej żarówce, liczba parzysta oznaczała, że jest jasno, i skurwiel, który go obserwował, napawa wzrok widokiem bezsilności.


Siedemnaście i cisza. Coraz dłuższa, przynosząca ulgę i złowroga zarazem. Kroki. Czego ode mnie chcesz? Kim jesteś? Ostatnie, co pamiętał, to zatłoczony bar, do którego wstąpił po zakończeniu służby. Od przeprowadzki do Baltimore co wieczór wypijał drinka, żeby osłodzić sobie utratę władzy absolutnej i kolejki zaciśniętych wstydem cipek do spenetrowania. Szarpnął się w desperackiej próbie odzyskania kontroli nad własnym ciałem, lecz zaraz znieruchomiał, poczuwszy na policzku zimne dotknięcie stali. Wyobraźnia podsunęła obraz twarzy zeszpeconej bliznami. Podczas gdy ostrze odcinało kolejne guziki zwilgotniałej koszuli, tysiące mrówek biegło wzdłuż kręgosłupa, by rozpocząć żer w pachwinach. Rozproszyło je kopnięcie w krocze. Automatycznie zgiął się wpół, nie zważając na sznur ocierający kolejne warstwy naskórka. Haust powietrza przefiltrowanego przez szmatę cuchnącą olejem silnikowym wywołał mdłości, lecz najgorsza była świadomość, że ktoś manipuluje przy rozporku. Zacisnął niewidzące oczy w oczekiwaniu na zetknięcie noża ze skurczonym członkiem. Wyobraził sobie rękojeść. Nie wiedzieć czemu, był przekonany, że została wyrzeźbiona z kości słoniowej, a zwieńcza ją srebrna łezka połyskująca równie złowieszczo jak ręcznie kuta klinga.

– Boli cię, Ben? Bardzo cię boli, Ben? Siedział na szkolnym boisku i jedyne, co czuł, to wdzięczność do Phila za rozbity nos. Panna Lucy Green, nauczycielka angielskiego, pochylona nad jego twarzą, rozsiewała niebiański zapach wody różanej. Biała bluzka opadła, odsłaniając piersi uwięzione w biustonoszu. Falowały niczym łany zboża targanego wiatrem. I były tak blisko. Pulsowanie w spodniach stało się nieznośne, jakby nagle musiał zrobić siku. Uciekł, zawstydzony. Potem widział ją w lesie, wtedy na wycieczce z ojcem. Zupełnie naga, stojąc w rozkroku, opierała ręce na powalonym konarze, a facet ze spuszczonymi do kolan spodniami nacierał na nią od tyłu. Jęczała, gdy ściskał białą pierś, tę samą, której on nie śmiał dotknąć. Ukryty za drzewem, pocierał krocze, aż poczuł ulgę, oblepiającą slipki z Kaczorem Donaldem. – Mnie też bolało. – Znał ten głos. Mary, słodka Mary z księgarni. Jej jednej nie potrafił zmusić do milczenia. Im mocniej tłukł, tym głośniej krzyczała. Zatapiał zęby w jędrnym tyłku smakującym mydłem kokosowym, nie bacząc, że zostawia ślady. – Wiesz? Od dziecka lubiłam czytać. Idąc do łóżka, wyobrażałam sobie, że jestem bohaterką romansu. Banalne, co? Ale takie właśnie są małomiasteczkowe panienki. Banalne i skromne. – Melodyjny głos roznosił się w panującej wokół ciszy, mąconej jedynie dźwiękiem rozcinanej nogawki. – Nie potrzebują wiele, żeby były szczęśliwe. Ja byłam aż do tamtego dnia. Pamiętasz? Padał deszcz, mój samochód nie odpalił. Stałeś w pobliżu, zaproponowałeś, że podrzucisz mnie do domu. Och, Ben, to było tak dawno temu, w międzyczasie tyle rzeczy uległo zmianie. Oprócz jednego. Nadal lubię czytać. – Zamilkła na chwilę, mocując się z pogrubianymi szwami przy rozporku. – Nienawidzę cię za to, co mi zrobiłeś. – Przecięła gumkę od bokserek i musnęła obnażone 

41


opowiadania • miniatury • prozA

jądra, jakby czułym gestem chciała złagodzić ostrość wyznania. Jej oddech osadzał kojącą wilgoć między udami. – Louise, moja ulubiona bohaterka, na urodziny dostała od męża ogromny kielich wypełniony szampanem. „Wejdź do niego – powiedział – prawdziwym prezentem będzie twoja uwolniona fantazja”. Zamykam oczy i staję się powabną Louise. Mam na sobie rubinową suknię, wstępuję po drabince wyściełanej aksamitem i zanurzam rękę. Maleńkie bąbelki zaczynające swój bieg w głębi kielicha osiadają na skórze, nabieram je w złączone dłonie. Piję, pozwalając, by cienkie strużki ściekały w dekolt, a potem sięgam po drugą porcję i unoszę ponad głowę. Rozłączam dłonie. Szampan spływa wzdłuż ramion, moczy materiał przylegający do piersi, zmywa zapach perfum. Mąż obserwuje mnie wzrokiem zamglonym z pragnienia. Zdejmuję atłasową szpilkę i zanurzam w musującej cieczy. Opadając, ciągnie za sobą czerwoną smugę. Wchodzę. Jedwab tworzy na powierzchni ciemniejącą plamę, krępuje ruchy, gdy wiruję wokół siebie. Przytulając policzek do mokrego ramienia, zlizuję cierpkie krople. Zsuwam ramiączka, suknia opada, pozostawiając na skórze dreszcz subtelnej pieszczoty. Układam się na dnie. Ciało pokrywa koronka lśniących bąbelków. Umykają spod dłoni, a na ich miejsce napływają kolejne. Uda oplątuje rubinowa czerwień. Zgiętą nogę opieram na krawędzi naczynia, unoszę biodra. Drobinki diamentów osiadają na ciemnych włoskach, nadając im bajkową poświatę, wypełniają wolne przestrzenie, łaskoczą wnętrze. Opuszkiem kciuka obrysowuję kontur piersi, ulatujące pęcherzyki pozostawiają wyraźny ślad. Zataczam coraz mniejsze kręgi, by odsłonić zmarszczony lubieżnie sutek. Wsuwam palce w śliski środek, rozedrgane mięśnie wciągają je głębiej i głębiej. – Każde słowo otulało ciepłem główkę UKŁADAMY

u k ł a d a m y

42

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

pochopnie odrzucającą osłonę napletka. W jądrach buzowało podniecenie tak silne, że w każdej chwili Ben mógł eksplodować prosto w usta, które nie milkły. – Zgadnij, co zrobiła Louise? Wylewając na twarz męża szampana przyniesionego w atłasowym buciku, rozkazała: teraz zerżnij mnie jak dziwkę. Niegrzeczna jest, co? A ja? – Pytanie zawisło w naelektryzowanym powietrzu. Usłyszał, jak Mary podnosi się z kolan i okrążywszy krzesło, przystaje tuż za jego plecami. – Na urodziny dostaję ciepłe koszule, żebym nie marzła. Tylko że ja już nie marznę! – Gorący język zapląsał na krawędzi ucha. – Och, Ben, myślisz, że po wspólnie odmówionym pacierzu mogłabym poprosić męża, żeby zerżnął mnie jak dziwkę? Jest taki duży, nie wchodzi nigdy do końca. Żeby mnie nie skrzywdzić. A ja… ja pragnę czuć, jak wysysa krew z pokąsanych brodawek, zaciska ręce na opuchniętym gardle, jak przebija się do trzewi, waląc w pośladki stwardniałymi jądrami tak mocno, że wezgłowie uderza o ścianę, aż spada obraz Dziewicy wiszącej nad łóżkiem. Chcę rozłożyć ramiona, by oderwać się od ziemi, frunąć tam, gdzie nie ma tlenu, gdzie oczy widzą tylko gwiazdy i ciemność, a grzechy toną w strumieniu spermy. Nie mogę go o to prosić, ale ciebie mogę, prawda? Wiesz, że wtedy nie krzyczałam ze strachu. Ani z bólu. Obiecaj, że mi nie uciekniesz, gdy przetnę więzy. 


Edward Strun

Łaska

Pana B.

D

ostojna szyja Pana B. wylewała się spod śnieżnobiałego kołnierzyka szykownej, nietuzinkowej koszuli, uszytej z najprawdziwszego jedwabiu. Dwudziestoczterokaratowa spinka mankietu błyszczała refleksami diamentów za każdym razem, gdy wielmożny Pan B. zbliżał dłoń do ust. Rozdęte majestatycznie nozdrza buchały nikotynowym obłokiem, rozsiewając wokół aromat ciemnych liści maduro. Wydatne usta rozchylały się lekko, po czym delikatnie, z wyczuciem ujmowały koniuszek vitola parejo, które sprowadzono z Hawany na specjalne zamówienie Pana B. Dłoń zamaszystym gestem podawała wargom ów wykwintny cud natury, a łaskawy Pan B. delektował się tytoniowym dymem, wciągając go głęboko do płuc. Jego twarz nie wyrażała jednak zadowolenia – nie można było odczytać z niej absolutnie żadnych emocji, tym bardziej takich, które winny towarzyszyć wdychaniu oparów z najprzedniejszych gatunków kubańskiego tytoniu. Wielmożny Pan B. przywykł do smaku tego specjału – był on dla niego chlebem powszednim, codziennym rytuałem, nudną manierą. Skrojony na miarę garnitur opinał szczelnie jego obfite ciało, dodając mu jeszcze większego uroku. Ale to nie szata zdobi człowieka – Pan B. był osobą na tyle wyjątkową, że i bez gustownego stroju budziłby równie wielki szacunek. Małe, czcigodne oczka wpatrywały się obojętnie w dziennikarzy, którzy tłoczyli się pod podium. Stało ich tam kilkudziesięciu; wszyscy z wlepionym w niego wzrokiem; wszyscy zauroczeni nieskazitelnym dżentelmenem tryskającym szykiem i elegancją. Większość z nich nie potrafiła ukryć zachwytu, podziwu dla tej chluby gatunku ludzkiego, najwyższej formy egzystencji. Pan B. był uosobieniem człowieka sukcesu, a każdy – naprawdę każdy – marzył o tym, by być człowiekiem sukcesu. A. przedzierał się przez tłum reporterów, ręce chowając

w kieszeniach długiego płaszcza. Jego bystry wzrok lustrował uważnie otoczenie. Co jakiś czas z niepokojem wędrował w kierunku dwóch ochroniarzy stojących przy bramce wejściowej. Mężczyźni, ubrani w eleganckie czarne garnitury, rozglądali się spokojnie po sali. Oczy mieli skryte za ciemnymi szkłami okularów. „Frajerzy” – pomyślał A. Nie sądził, że tak łatwo uda mu się ich przechytrzyć. Spodziewał się większych komplikacji i bardziej skrupulatnej rewizji przy wejściu. Tymczasem ci dwaj nie przyjrzeli się nawet jego podrobionej legitymacji… Zimny dreszcz przeszył go na myśl o tym, co zamierza za chwilę uczynić. Prawa dłoń automatycznie zacisnęła się mocniej na potencjalnym narzędziu zbrodni, które chował w kieszeni. Poczuł, że na czoło wychodzą mu krople potu. Wytarł je nerwowo dłonią. „Nie mogę panikować” – uspokoił siebie w myślach, ale było już za późno. Serce łomotało mu jak szalone i z każdym uderzeniem czuł je coraz wyżej; był pewien, że za chwilę znajdzie się w przełyku. Znów wytarł twarz rękawem i zerknął nerwowo na bramkarzy. „Nie wymiękaj” – dodał sobie w myślach otuchy. Tłum się zagęszczał. Jakiś mężczyzna spojrzał na A. z dezaprobatą, gdy ten wbił mu łokieć w plecy, torując sobie przejście. A. nie przejął się karcącym spojrzeniem nieznajomego – jego uwagę akurat przykuł dekolt atrakcyjnej reporterki stojącej obok. Trzy górne guziczki jej bluzki były rozpięte, dzięki czemu A. mógł podziwiać obfite piersi. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego figlarnie. „Nie mogę teraz się dekoncentrować” – pomyślał A. Do mównicy nieśpiesznie podszedł R., który do tej pory stał obok wielmożnego Pana B., przyćmiony całkowicie jego blaskiem. Teraz nagle wszystkie oczy zwróciły się na niego. Przez salę przebiegł niespokojny szmer. – Pan B. nie będzie przemawiał osobiście? – słychać było gdzieniegdzie rozczarowane głosy dziennikarzy. 

43


opowiadania • miniatury • prozA

– Nie usłyszymy dziś Pana B.? – pytały ze smutkiem kobiety. R. wyglądał jak przeciwieństwo Pana B. – był szczupły i wysoki. Miał orli nos, a spod ostro zarysowanych brwi patrzyły chytre, myszkujące oczy. Chwilę stał przy mównicy ze skupieniem na wychudłej twarzy. Wreszcie przemówił: – W zeszłym półroczu – czytał jednostajnym tonem z kartki – przedsiębiorstwo B&B Financial Co. odnotowało skonsolidowany zysk na poziomie trzydziestu ośmiu miliardów pięciuset czterdziestu jeden milionów stu osiemdziesięciu dwu tysięcy, co stanowi wzrost o trzy punkty procentowe w stosunku do wyniku z ubiegłego roku. Jednocześnie sektor kulturalny przedsiębiorstwa przyniósł stratę w wysokości dwóch milionów dwustu trzydziestu dwóch tysięcy. W związku z powyższym zarząd podjął decyzję o likwidacji części sektora kulturalnego i znacznej redukcji zatrudnienia w tymże sektorze. Przez publikę znów przetoczył się szmer. – Przecież miały być dobre wieści – szeptała z oburzeniem cycata dziennikarka. – Co oni sobie wyobrażają? – pytał jakiś obruszony młodzieniec. A. również nie był zadowolony z obrotu sprawy, ale martwiło go zupełnie co innego. Przygotował się na obecność B. przy mównicy, zajął już dobre miejsce na wprost sceny, a wszystko to teraz szlag trafił. Z kwaśną miną zaczął znów przedzierać się przez tłum dziennikarzy. Musiał dotrzeć bliżej B. Nie zamierzał chybić. Miał tylko jedną szansę. Oburzenie zgromadzonych na sali reporterów z każdą chwilą narastało. Głosy się podnosiły, a gdzieniegdzie przeradzały nawet w niespokojne krzyki. – Szanowni państwo! – ryknął do mikrofonu R. – Proszę o spokój! Po tych słowach patrzył chwilę w milczeniu na zgromadzonych. W tym czasie czcigodny Pan B. zbliżył cygaro do ust i wypuścił dym. Wzrok obojętnie wlepił w sufit. Gdy rozmowy nieco przycichły, R. kontynuował: – W związku z dobrym wynikiem finansowym B&B Financial zarząd na czele z wielmożnym Panem B. postanowił wspaniałomyślnie wesprzeć budżet państwowy, którego deficyt przekroczył w bieżącym roku pięćset miliardów, co jest symptomem niepokojącym tym bardziej, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

44

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

gdy pod uwagę weźmie się jednoczesny stały spadek wartości indeksów FHA, FHB, FHC i FHD oraz TKP, JBI i CCB. W związku z powyższym Pan B. podjął decyzję o interwencji w sektorze budżetowym i wzmocnieniu go poprzez udzielenie bezzwrotnej pożyczki w formie wykupienia części kulturowych zasobów państwowych, które generują największe straty. Ten akt bezinteresownej dobroci ma pomóc zredukować dług publiczny o dwa punkty procentowe. Po wielu analizach rentowności przeprowadzonych przez B&B Consulting Co. Pan B. zdecydował się na wykupienie przestrzeni muzealnej w centralnym punkcie miasta. – Brawo! – wrzasnął ktoś z tłumu i niemal w tym samym momencie huknęły gromkie owacje. – To wspaniały gest! Naprawdę wspaniały! – krzyczał podekscytowany dziennikarz, stojący z tyłu. A. powoli przeciskał się przez tłum. Bał się, że ciągłe wędrówki wzbudzą wreszcie podejrzliwość ochroniarzy. Spojrzał na tych przy bramce. Przez ich cholerne okulary przeciwsłoneczne nie wiedział, w którą stronę patrzą. A przecież w tej chwili mogli obserwować właśnie jego. Zerknął również na dwóch ochroniarzy, którzy stali obok Pana B. Ci byli wyżsi i bardziej postawni. Jeden z nich, ogolony na łyso, szeptał coś do mikrofonu schowanego w rękawie marynarki. „Mam nadzieję, że nie wzbudziłem jego podejrzeń” – pomyślał A. i lewą dłonią machinalnie wytarł pot z czoła. Prawą trzymał wciąż w kieszeni zaciśniętą mocno na przyszłym narzędziu zbrodni. – Co stanie się z kupionym przez Pana B. muzeum? – zapytała jedna z wypindrzonych dziennikarek pod sceną, gdy oklaski już nieco przycichły. – Na podstawie analiz zapotrzebowania rynku przeprowadzonych przez B&B Analysing Co., biorących pod uwagę lokalizację obiektu, strukturę społeczną mieszkańców oraz bliskość innych punktów działalności kulturalnej, B&B Financial podjęło decyzję o zmianie profilu przejętej spółki. – Czy można prosić o więcej konkretów? – dopytywała dziewczyna. – Spółka muzealna zostanie przekształcona w spółkę o charakterze rekreacyjnym. – Ale jaką dokładnie? – reporterka nie odpuszczała. „Ma dziewczyna tupet” – pomyślał A. Przez twarz


przemknął mu uśmieszek, ale już po chwili wróciła na nią powaga. Docierał do celu. Pan B. był wystarczająco blisko... Teraz pozostało mu tylko czekać na odpowiedni moment… i na przypływ odwagi… Zatrzymał się obok dwóch mężczyzn w szarych garniturach, którzy byli niezbyt zainteresowani tym, co działo się na scenie, tylko zawzięcie o czymś dyskutowali. Na skutek ścisku panującego na sali prawe ucho A. znalazło się bardzo blisko rozmawiających: – Jest równoległy – wyszeptał pierwszy z nich. – Nieprawda. Jest ewidentnie prostopadły – odpowiedział drugi. Tymczasem R. westchnął głośno, położył ręce na mównicy i spojrzał z dezaprobatą na młodziutką reporterkę w pierwszym rzędzie. – Zostanie przekształcona w spółkę rekreacyjną – powtórzył z naciskiem na dwa ostatnie słowa. – Ale co konkretnie to znaczy? Restauracja, bar, pub? – dziewczyna dopytywała dalej. – Między innymi – warknął na nią R. – Więcej informacji nie mogę państwu udzielić. Proszę o inne pytania. Zgłosiła się kobieta w krwistoczerwonym żakiecie, z długimi blond włosami zaczesanymi do góry w fantazyjny kok. R. wskazał na nią. – Czy filantropia Pana B. zna jakiekolwiek granice? – zapytała, szczerząc zęby w wymuszonym uśmiechu. – Przecież już wcześniej B&B Financial wielokrotnie ratowało budżet państwowy, wspaniałomyślnie przejmując nierentowne ośrodki kulturalne. – Zgadza się – potwierdził z zadowoleniem R. – Pan B. jest niezwykłym człowiekiem, a B&B Financial zapoczątkowało bezprecedensową działalność filantropijną już piętnaście lat temu, wykupując państwowy sektor teatralny, przynoszący wtedy ogromne straty. Następnie przed ośmioma laty B&B Financial zainwestowało… A. przestał słuchać. Wpatrywał się uważnie w swój cel. Nienawidził tego człowieka… Ze wszystkich sił nienawidził. „Czy odpowiedni moment nadszedł już teraz?” – zadał w myślach pytanie, ale na razie nie znał odpowiedzi. Ciężko dyszał. Serce chciało wyskoczyć mu z piersi. Pot zalewał plecy. – Nie masz racji. Jest równoległy – powiedział mężczyzna w szarym garniturze, stojący obok niego. – Zdecydowanie prostopadły – spierał się drugi.

– Proszę o kolejne pytanie – rzucił R., gdy zakończył już wygłaszać peany pochwale na cześć Pana B. Głos znów zabrała niepokorna dziennikarka z pierwszego rzędu: – Co stanie się z dziełami sztuki, w których posiadanie weszło B&B Financial Co.? R. spojrzał na nią gniewnie. – Zgodnie z umową fuzyjną – rzekł, z trudem panując nad złością – wszystkie dzieła sztuki, o których pani wspomniała, przechodzą na własność pana B. Zostaną przewiezione niezwłocznie do jego rezydencji. – A co tam się z nimi stanie? – Kolejne pytanie dziewczyny padło, nim R. zdążył o to poprosić. – Wykazuje pani zbytnią ciekawość prywatną własnością pana B. – zaatakował od razu. – Niepokoi mnie to. Jego ton stał się nieprzyjemny. R. nie potrafił już ukryć podenerwowania. Towarzystwo stojące wokół młodej reporterki również zerkało na nią z oburzeniem. Jakiś mężczyzna obok kręcił głową, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszał. – Co za wredna suka – szepnął pod nosem. A. postanowił poczekać na finał tej dyskusji. Dłoń wciąż nerwowo zaciskał na narzędziu zbrodni. – Ale przecież mówimy o wybitnych dziełach sztuki – broniła się dziewczyna z pierwszego rzędu. – O pracach między innymi Boscha, Rembrandta, Vermeera, Van Gogha i Picassa. Teraz już nawet sam Pan B. zerknął na nią, nie kryjąc oburzenia. Po raz pierwszy na jego czcigodnej twarzy zagościły jakieś emocje. – Nie stanowi to żadnej różnicy – odparował bez wahania R. – Równie dobrze mogłaby pani zapytać, co pan B. zamierza zrobić ze swoim nowym samochodem. – Ale te dzieła sztuki… – Pan B. zatroszczy się o nie należycie! – ryknął gniewnie R. – Może być pani tego pewna. Proszę o następne pytanie. – Czy wszystkie te dzieła sztuki, które są już własnością pana B., będą udostępnione zwiedzającym? – młodziutka dziennikarka nadal nie ustępowała. „Dobra jest” – pomyślał A. – Pani redaktor – westchnął głośno R. – pani zainteresowanie własnością prywatną pana B. zaczyna mnie poważnie niepokoić. Zgodnie z obowiązującą ustawą

45


opowiadania • miniatury • prozA

o ochronie własności prywatnej nie powinno to panią w ogóle interesować. Własność prywatna chroniona jest wieloma paragrafami, a prawo jej posiadania to podstawowe i niezbywalne prawo każdego obywatela. Ochrona własności prywatnej należy do najważniejszych obowiązków organów państwowych. Wypytywanie o cudzą własność prywatną podlega karze grzywny, a w skrajnych przypadkach nawet pozbawienia wolności. Własność prywatna to świętość! Własność prywatna to świętość nad świętości! Rozumie to pani? Dziennikarka zamilkła. „Teraz albo nigdy” – pomyślał A. i dobył swej broni. Potem wszystko działo się już samo, jakby bez jego udziału – mózg całkowicie stracił kontrolę nad biegiem wydarzeń, a ręka automatycznie i z niebywałą precyzją wykonała powierzone jej zadanie. Serce A. łomotało jak szalone, chcąc wyskoczyć z piersi. Pocisk wyleciał w powietrze i po chwili było już za późno, by ten fakt zmienić… Kula frunęła ponad głowami publiki. A. widział wyraźnie jej lot, niemal w zwolnionym tempie. „Niczym w tandetnym filmie” – przeszło mu przez myśl. Pocisk był już w połowie drogi do celu, gdy łysy ochroniarz stojący obok B. go zauważył. Od razu rzucił się panicznie, chcąc osłonić B. własnym ciałem, ale jego starania z góry skazane były na porażkę, bo kula znajdowała się już zbyt blisko. Po chwili bez przeszkód sięgnęła celu, a ochroniarz, nie zdoławszy przeciąć jej lotu, grzmotnął o twardą posadzkę z grymasem bólu na twarzy. Pan B. patrzył z niedowierzaniem na klapę swego szykownego garnituru, uszytego na miarę przez najlepszego w tym pieprzonym kraju krawca… Garnituru, za który zapłacił tyle pieniędzy, że mógłby za nie kupić całe miasteczko na jakimś cholernym zadupiu… Garnituru, który teraz został haniebnie zbrukany przez jakiegoś byle gnojka. Pan B. widział wyraźnie, jak kula roztrzaskuje się o jego ramię, skorupka pęka, a zawartość jajka rozlewa się na prawą klapę. „Co za pierdolona bezczelność!” – pomyślał ze złością. „Jak oni śmieli!” Odwrócił się na pięcie i szybko odszedł, otoczony wianuszkiem ochroniarzy. Był nad wyraz wściekły i nie chciał, by ludzie oglądali go w takim stanie. Twarz zalewała mu purpura, żyły na szyi nabrzmiały i pulsowały miarowo. „Ja im, kurwa, pokażę” – odgrażał się w myślach. Publika chwilę milczała. Ochroniarze, którzy stali przy UKŁADAMY

u k ł a d a m y

46

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

bramce, przedarli się szybko przez tłum i już po paru sekundach dopadali winowajcę. Obezwładnili A. w okamgnieniu, tak że ten nawet nie wiedział, kiedy znalazł się na podłodze z rękami wykręconymi do tyłu. – Hańba! – krzyknął ktoś z tłumu. – Wandal! – dodał ktoś inny. Jakiś mężczyzna splunął na A. z pogardą. – Jestem dumny z tego, co zrobiłem – odpowiedział A. – Zamknij się, gnojku – uciszył go ochroniarz i mocno docisnął mu głowę do posadzki, tak by nie mógł już wykrztusić z siebie ani słowa. *** Następnego dnia wszystkie serwisy informacyjne szeroko komentowały wydarzenie, do którego doszło na konferencji prasowej Pana B. „Straszliwy akt nieuzasadnionego wandalizmu!” – krzyczała reporterka z pierwszego programu. „Anarchiści po raz kolejny dopuścili się agresji” – mówił spiker w kanale drugim. „Jak można tak haniebnie zaatakować wspaniałego filantropa?” – dziwił się redaktor jednego z programów publicystycznych. W całodobowym kanale informacyjnym pojawił się dwugodzinny reportaż poświęcony zniszczonemu garniturowi Pana B. „Ów szykowny strój miliardera i cudownego altruisty – mówiła reporterka – został uszyty na specjalne zamówienie przez najlepszą na świecie firmę krawiecką. Z informacji, które uzyskaliśmy od rzecznika Pana B., wynika, iż plamy na prawej klapie niestety nie da się usunąć żadnymi znanymi środkami, nie zniszczywszy przy tym delikatnego materiału”. W dalszej części reportażu padały również konkretne liczby: ile kosztował garnitur, ile Pan B. na tym stracił itp., itd. Główny kanał edukacyjny również nie pozostał obojętny wobec wczorajszego incydentu i w związku z nim wyemitował czterogodzinny blok poświęcony naukowemu podejściu do tematu. W programie tym kilku znanych fizyków omawiało szczegółowo tor lotu jajka, następnie obliczało siłę, z jaką jajko musiało zostać rzucone, by dotarło do celu, a na końcu szacowało prawdopodobieństwo trafienia z danej odległości. Specjalne orędzie w tej sprawie wygłosił również premier. „Cały naród pragnie przeprosić wielce szanownego Pana B.


za ten niewyobrażalny, podły występek – grzmiał zza biurka swego gabinetu. – Jest to wydarzenie bez precedensu, które nie ma prawa więcej się powtórzyć. Z tego miejsca mogę zapewnić Pana B., że winowajca zostanie surowo ukarany”. To wystąpienie sprowokowało media do spekulacji na temat sankcji karnych, jakie winny spotkać sprawcę. Jeden z prokuratorów, wypowiadający się w pierwszym programie, zapytany o ten incydent, odparł bez wahania: „Biorąc pod uwagę straty moralne, na jakie narażony został cały kraj, prokuratura w tym przypadku powinna zdecydowanie zażądać kary dwudziestu pięciu lat pozbawienia wolności lub nawet dożywocia”.

*** Wielmożny Pan B. siedział w fotelu przy kominku i zaciągał się ostrym dymem vitola parejo. Wzrok miał wlepiony w obraz Vermeera, który zawiesił w dużym salonie. „Prawdziwe arcydzieło” – myślał. Pięknie komponował się ze stylowym wnętrzem pokoju. W sypialni służba właśnie w tej chwili wieszała Van Gogha, a mały i średni salon już od wczoraj przyozdabiały dzieła Boscha i Rembrandta. Picasso wylądował w piwnicy – Pan B. nie przepadał za bohomazami. Łaskawy Pan B. już dawno zapomniał o nieprzyjemnym incydencie z udziałem A. Na głowie miał tyle ważnych spraw związanych z przejęciem muzeum i prowadzeniem firmy, że nie mógł sobie pozwolić na zbyt długie roztrząsanie tej kwestii. Teraz znów czuł się szczęśliwy, pełen życia i co najważniejsze, bogatszy o wiele nowych doświadczeń. Obrazy wielkich malarzy pięknie przyozdabiały jego rezydencję. W swych wzniosłych myślach planował już nawet wydanie wystawnego przyjęcia, na które zaprosi wszystkich znajomych, by pochwalić się nowymi zdobyczami. Jakież to na nich zrobi wrażenie. Jakież to wytworne i w dobrym guście… 

47


SOFA patronuje!

Kornelia i Ola pochodzą z dwóch różnych światów, ale obie zostały w życiu boleśnie zranione. Trudne, nierzadko traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa sprawiają, że przyjaciółki nie zawsze podejmują słuszne decyzje. Nie są ani dobre, ani złe. Próbują być sobą, ale najpierw muszą siebie odnaleźć. Kornelia, by uniknąć samotności, tkwi w związku opartym na przemocy – z chłopakiem, którego nie kocha. Bo nie umie kochać. A raczej boi się miłości, która odsłania w człowieku najsłabsze punkty i czyni go podatnym na zranienie. Ola ma dwie twarze: jest szaloną dziewczyną pragnącą dobrze się bawić i poważną panią prezes zarządzającą rodzinną firmą. Seks bez zobowiązań oraz balansowanie na granicy ryzyka pozwalają jej utrzymać niezbędną równowagę psychiczną. Tylko tak potrafi odreagować stres. Mężczyźni, którzy pojawiają się w życiu tych dwóch młodych kobiet, czy Ola i Nela odważą się być sobą, czy sięgną po marzenia, czy odnajdą miłość i czy jej nie stracą?

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

48

SIĘ

s i ę

Żywe dialogi, barwne postaci, wartka akcja oraz wplątana w fabułę nić tajemnicy sprawiają, że „Kieszenie przeszłości” czyta się z zapartym tchem. Zarezerwujcie sobie czas, bo jak zaczniecie czytać, nie będziecie mogli przestać. również niosą w kieszeniach sporo niełatwych doświadczeń...

W

SŁOWA(CH)

w

http://www.rw2010.pl/go.live.php/PL-H6/przegladaj/SMTIwOA%3D%3D/kieszeni-przeszlosci.html?title=Kieszeni+przesz%C5%82o%C5%9Bci

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


49


UKŁADAMY

u k ł a d a m y

50

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


Jan Kowalski

Manipulacja

O

kreślenie „manipulacja” zostało przyswojone przez społeczeństwo jako słowo odczarowujące mechanizmy rządzące kulturą. Okazało się, że na każdym kroku jesteśmy manipulowani. Nie sposób nie wyjść ze sklepu z zakupami, które podsuwa nam ich producent przy pomocy technik manipulacyjnych. Mało tego, nie można dokonać zakupu czegokolwiek, nie ulegając tym sterującym siłom. To dlatego, że nie ma produktu, którego producent nie chce sprzedać. Uchronić się przed manipulacją można tylko wówczas, gdy się niczego nie kupi. Otóż manipulacją jest wprowadzenie terminu „manipulacja” i opatrzenie go znaczeniem obejmującym szereg naturalnych (a więc banalnych) determinantów wywierających wpływ na zachowanie człowieka, które to wpływy nie mogą nie istnieć, jako że są one wpisane w charakter świata, który – czy się to komuś podoba, czy nie – jest widzialny, słyszalny i odczuwalny. Również ściany pomieszczeń, manipulując nami, nakazują wchodzenie i wychodzenie przez drzwi, a wchodząc do windy dajemy się ubezwłasnowolnić. Człowiek, chcąc być konsekwentnym w unikaniu mechanizmów manipulacji, powinien całkowicie zrezygnować z dobrodziejstw i ułatwień cywilizacji. Prawdziwą manipulacją jest narzucenie dyskursu, osobliwej interpretacji charakteru rzeczywistości. Wmawia się jej złe intencje. Ma to na celu uwrażliwienie konsumenta na język, jakim posługuje się marketing, bo tylko wtedy prawdziwa manipulacja będzie miała szansę powodzenia. Chińczyk nie przekona Turka do swoich racji, jeśli jeden i drugi rozumieć będą jedynie język swojego kraju. Podatni na manipulowanie będą więc ci, którzy nabędą wiedzę o manipulacji, uwierzą w nią i zapragną się przed nią ustrzec. W praktyce wygląda to jeszcze dziwaczniej. Osoba głosząca istnienie wszechwładnej siły sterującej, pomimo swej świadomości, sama uzna się za manipulowaną na każdym kroku, a swą wyższość nad innymi (twierdzącymi, że manipulowani nie są) upatrywać będzie w samym fakcie bycia tego świadomą. W efekcie otrzymamy zadowalająco czysty paradoks: oto świadoma manipulacji osoba wejdzie

do sklepu, kupi czego potrzebuje i wyjdzie, po czym osoba niewierząca w manipulację również wejdzie do sklepu, kupi czego potrzebuje i wyjdzie. Jedyne, co różnić będzie te postacie, to rodzaj świadomości. W pierwszym przypadku będzie nią nabyta interpretacja, w drugim – dziko obojętna na urabiające treści intuicja; pierwsza osoba będzie miała problem, druga nie. Sytuacja zakupowa nie jest zadaniem sportowym polegającym na dążeniu do zwycięstwa, jakim – w tym wypadku – byłby zakup najbardziej optymalnego produktu pod względem jakości i ceny. Taki wymóg jest jednak narzucany przez samych producentów. Oni chcą wytworzyć w kupującym motywację do walczenia o zwycięstwo zakupowe, podczas gdy sam akt nabywania w ogóle nie jest aktem poważnym, wymagającym jakiegokolwiek napięcia intelektualnego, a tym bardziej emocjonalnego. Dokonywanie zakupów jest trywialne. Wybór złej (np. nieproporcjonalnie drogiej względem jakości) pasty do zębów nie jest tragedią, a dobrej: szczęściem. Są to wydarzenia małe, niewarte analizy. Poważnymi staną się wtedy, kiedy zostanie na nie nałożony quasi-naukowy dyskurs, zamieniający zakupy w problem. Jednym z tęgich terminów tego dyskursu jest właśnie „manipulacja”. Słowo to, nacechowane pejoratywnie, sugeruje nieczystość aktu kupowania, jakby było ono już na samym wstępie grzechem pierworodnym z powodu faktu posiadania przez konsumenta zmysłów niezdolnych do widzenia rzeczy samej w sobie, a tylko poprzez kłamliwy pozór, nadany przez producenta, chcącego nas nimi omamić. Śmieszne to wyolbrzymienie, które dodatkowo sam spotęgowałem, o dziwo, zadomowiło się w świadomości ogółu i żyje nieswoim, bo poważnym, życiem. 

51


publicystyka Sebastian Marks

Wszystko zaczęło się w domu Wielkiego Brata

Z

wykle nie oglądam telewizji. Denerwują mnie reklamy, które gwałtem próbują uszeregować mi w głowie jakąś adekwatną do czasów, konsumpcyjną hierarchię wartości. Dziś rano jednak odpaliłem zakurzonego, starego rzęcha i zacząłem przerzucać kanały. Nie to, nie wiedział, co się wyczynia w telewizji, ale fakt, że wszystkie polskie stacje godzinie jedenastej przed południem każą mi uczestniczyć w losach „zwyczajnych polskich rodzin”, które kapryśny los postawił przed trudnymi sytuacjami życiowymi, sprawił, że jakaś moja cząstka bezpowrotnie umarła. Zadałem sobie pytanie: kto to, do jasnej cholery, ogląda?! Czy naprawdę pani Kazimiera musi z uporem maniaka wpajać swojej córce Dorocie prawidłowe nawyki żywieniowe, mimo iż Dorotka doskonale radzi sobie z utrzymaniem formy? Czy rzeczywiście musi posuwać się do iście szatańskiego fortelu z wymyślaniem urojonej kuzynki, która ostatnio na coś zachorowała przez złe odżywianie? I w końcu, czy faktycznie Dorotka jest tak głupia, że bez dzwonienia do tej urojonej kuzynki, nie zorientuje się, iż matka leci z nią w kulki? Pytam i żądam odpowiedzi: kto to tworzy i dla kogo? Nie wierzę, że telewizja zatrudnia scenarzystów na podstawie urody ich oczu, obwodu bicepsa czy też biustu. Po prostu w to nie wierzę. No więc? Spotkałem kiedyś w autobusie nocnym pewnego kloszarda, którego dobór słów od razu zwrócił moją uwagę. Słyszałem o ludziach, którzy niegdyś wykładali na uniwersytetach, a teraz coś im odbiło i szwendają się po ulicach, szukając różnego typu surowców wtórnych. Tylko że on nie wyglądał na wariata. Był ubrany w zgniłozielony prochowiec porucznika Colombo i, tak jak on, miał lekko zbieżnego zeza. Nie wiem, czy to on przysiadł się do mnie, czy ja do niego. W każdym razie zaczęliśmy rozmawiać. Od razu spytał, czy oglądałem kiedyś Big Brothera. Odpowiedziałem, że oczywiście, do dziś ronię łzy nad Picią, UKŁADAMY

u k ł a d a m y

52

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

który niesłusznie i przedwcześnie opuścił dom Wielkiego Brata. Łypnął na mnie, widocznie nie łapiąc żartu, i rzekł, że w takim razie jestem idiotą. Przystanąłem ruchem głowy. Prawdopodobnie miał rację. Ostatecznie, co ja tam wiem o czymkolwiek? Udał, że nie dosłyszał i zaczął swoją tyradę. Wydaje mi się, że po prostu musiał to komuś powiedzieć, bo ta myśl rozpruwała mu czaszkę. To wszystko zaczęło się od Big Brothera. Całe to zło. Cały ten bezsens. To gówno, za przeproszeniem. To jest rządowy spisek. Nie wiem, gdzie powstał. Pewnie w Stanach. Od pewnego czasu to tam jest lęgowisko wszelkiej głupoty. W każdym razie, wysoko postawieni ludzie chcieli ukształtować społeczeństwo na swoją modłę. Rozprostować trochę jego zwoje mózgowe. W jaki sposób? Wrzucając debili do dużego terrarium i sprzedając innym debilom bilety na wątpliwej klasy przedstawienie. W ten sposób ludzie, którzy do tej pory nie byli debilami, przez ciekawość zaczęli się nimi stawać. Potem przyszła pora na wszystko inne: Dwa Światy, Amazonki, Gladiatorzy, Bar itp., itd. Niemal każdy z tych programów cieszył się ogromną popularnością, choć początkowo widzowie uznawali je za nieobyczajne, a nawet gorszące... I tak docieramy do Ekipy z Warszawy. Oglądałem to na noclegowni. Dało mi to do myślenia. Przywołałem w pamięci film na Youtubie, w którym Wojciech Cejrowski ubliża Frytce — pierwszej kobiecie, która uprawiała seks przed kamerami komercyjnego reality show (te porno reality show się nie liczą). Następną moją myślą było: tak? To ciekawe, co jaśnie


oświecony pan Cejrowski powiedziałby Pawłowi Cattaneo, którego jedynym celem w życiu jest nagonienie jak największej liczby gąsek za pomocą swojego „Naganiacza”. Pewnie nic, bo Paweł i tak nie zrozumiałby aluzji albo, jak to on, próbowałby obrócić przytyki na swoją korzyść. W każdym razie Big Brother i wszystkie późniejsze produkcje reality show mimowolnie wywróciły naszą obyczajowość do góry nogami. Choćbyśmy nie przyznawali się do oglądania; choćbyśmy mówili, że robimy to dla żartów, by pośmiać się z debili (nikogo nie obrażając), oglądamy cały ten syf. Chłoniemy go jak dziecięca pieluszka mocz i nic nie możemy na to poradzić… Odłóżmy na bok reality show. Napisałem o nich jedynie dlatego, by ukazać, jakiej obyczajowej lobotomii zostaliśmy poddani na przełomie ostatnich dwudziestu lat. Wróćmy do paradokumentów. Czy nie jest przypadkiem tak, że bez tych wszystkich reality show, bez całego prania mózgu, chłonięcia brudu intelektualnego, nie bylibyśmy w stanie zdzierżyć żadnego programu tego typu? Czy nie jest tak, że wszystkie te programy niejako przygotowały nas na to, co czeka na nas w przyszłości? Przecież to jest jakiś nieśmieszny żart! Fikcyjni ludzie (już pal licho ich aktorstwo – to przecież naturszczycy – nie będę się nad nimi pastwił) umieszczeni w fikcyjnych, absolutnie wyssanych z palca sytuacjach... Tak, mówicie, że takie sytuacje mają miejsce, że ktoś naprawdę jest w stanie przelać nieznanemu osobnikowi dziesięć tysięcy na konto, bo tamten zaoferował temu pierwszemu niesamowicie lukratywną propozycję chałupnictwa. Błagam! To tak jakby mówić nastolatkowi, by pod żadnym pozorem nie wywijał grzechotnikiem jak lassem i nie próbował łapać na niego swoją młodszą siostrę. A jeśli już o młodszych mowa: Szkoła – mój ulubiony paradokument. Chłopak gra w jakąś bliżej nieznaną grę

komputerową, w której chodzi z grubsza o planowanie morderstw, po czym wpada na pomysł, że zabije swoją sędziwą sąsiadkę. Serio? To nie jest wina gier, że chłopak ma takie pomysły. To wina Boga, że uczynił go psychopatą. Nie wmawiajcie starszemu pokoleniu, że gry szkodzą waszym pociechom, bo, jak się okazuje, nic o tym nie wiecie i nie potraficie nawet uprawdopodobnić sytuacji. Inny przykład: dziewczyna ma wyjątkowo bujne owłosienie na nogach i boi się, że nie spodoba się to chłopakowi, z którym idzie na randkę. Co robi? Prosi koleżankę, by ta ukradła z salonu matki aparat do depilacji laserowej i sama przeprowadziła zabieg. Oczywiście, jak można się domyślić, koleżanka wypala jej skórę. Naprawdę, tak głupich dzieci, jak żyję, nie widziałem. Podsumowując, paradokumenty to seriale o głupocie, o jej eksploracji, eskalacji i egzemplifikacji. Seriale, w których głównym bohaterem zawsze jest głupota. Próba ukazania nam, jak wolno może pracować ludzki umysł. Pytanie tylko, kto za to odpowiada i dlaczego to robi? Scenarzyści? Producenci? A może ogólnoświatowy spisek, którego zadaniem jest odchowanie zidiociałego społeczeństwa, którym można dowolnie rozporządzać za pomocą owczarków podhalańskich... Na koniec warto przypomnieć, że wszystkie programy telewizyjne nastawione są na zysk. Jeśli nie byłoby odbiorców, nie byłoby też zapotrzebowania, a co za tym idzie – pieniędzy. Czy w takim razie telewizja próbuje nam wmuszać pewien niski próg świadomości? A może już stoimy u progu zidiocenia i teraz to już jedyna karma, jaką jesteśmy w stanie się żywić? Cytując chwytliwą frazę z mojego ulubionego paradokumentu: Nie oceniam, mówię jak jest. 

53


publicystyka Dariusz Zajączkowski

Myśliwski traktat spokojnego czasu, którego wiecznie brakowało. I w zasadzie nie myliłem się; z tą jednak różnicą, że to nie ja, a sama powieść wyrąbała z monolitu rzeczywistości potrzebny dla siebie tydzień. Wystarczyło kilka stron, by hierarchia priorytetów na najbliższe dni uległa trzęsieniu ziemi. Traktat o łuskaniu fasoli sprawił, że zacząłem nadrabiać zaległości i sięgnąłem po inne teksty Myśliwskiego Nie jest tego wiele, kilka

Autor: Wiesław Myśliwski Tytuł: Ostatnie rozdanie Wydawnictwo: Znak Rok wydania: 2013 ISBN: 978-83-240-2780-4

D

o książek Wiesława Myśliwskiego dojrzewałem długo. I był to proces całkowicie irracjonalny, ponieważ polegał wyłącznie na fizycznym dreptaniu wokół Traktatu o łuskaniu fasoli bez zdobywania jakichkolwiek informacji o powieści czy jej Autorze. W trzebnickiej bibliotece pojawiam się regularnie i pierwsze kroki jako coś zupełne naturalnego, wręcz bezwiednego, kieruję w stronę półek ze współczesną literaturą polską. Wspomniany tytuł parokrotnie wpadał mi ręce, kusił, zapraszał, ale emanował też niepokojącym dostojeństwem, które sprawiało, że po raz kolejny odkładałem książkę na półkę. Tytuł zanadto trącił filozofią. Bynajmniej nic do tej nauki nie mam, wręcz przeciwnie, ale tak uwarunkowany sądziłem, że na przeczytanie Traktatu… potrzebuję UKŁADAMY

u k ł a d a m y

54

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

pozycji pisanych z częstotliwością, przynajmniej ostatnio, raz na pięć – osiem lat. Ale proza to wyśmienita, powoli wykuwane zdania, rozważnie wygrzane akapity, wypolerowane rozdziały zaskakują epickim rozmachem i pozornie prostym, ale rzeczywiście swojskim językiem. Nie dziwi więc fakt, że z niecierpliwością czekałem na zapowiadane z wyprzedzeniem Ostatnie rozdanie, które ukazało się jesienią 2013 roku. Podobnie jak w Traktacie bohater to bezimienny mężczyzna, jeden z przedstawicieli powojennego pokolenia. Jednak czy w istocie to on jest bohaterem? Oniryczność i symbolika opowieści jednoznaczność tę zacierają. Może jest nim stary notes z adresami, swoista alegoria życia? Symbolika to wręcz naturalna atmosfera powieści Wiesława Myśliwskiego, ale, o dziwo, nie przytłacza patriotyzmem czy heroicznością i nie szumi mesjanizmem narodowym. Rodzi się raczej z obserwacji świata i żywota prostego człowieka – prostego, a jednak tak po ludzku skomplikowanego. Przejawia się w rzeczach i sprawach codziennych,

prozaicznych. Ale czyż to nie one właśnie wypełniają nasze istnienie? Właściwie każde zdanie, a w szczególności pierwszy akapit, zawiera niesamowitą głębię. Kamień na kamieniu, powieść, którą uznano za kończącą tzw. „nurt wiejski” twórczości, pisarz rozpoczął od słów: Wybudować grób. To się tylko tak mówi. A kto nie próbował, ten nie wie, co taki grób kosztuje.1 Celne i bardzo polskie. Albo uwaga szewca Matei, z Ostatniego rozdania: Charakter najmocniej odciska się w butach, bo całe ciało na buty gniecie. A co to jest ciało? Miejsce na charakter (…) Bo każdy chodzi wedle swego charakteru. A każdy inaczej.2 Podobnych obserwacji i spostrzeżeń znajdziemy w książkach Wiesława Myśliwskiego mnóstwo. Bogactwo to niewątpliwe, lecz z każdym tytułem coraz bardziej wypierające z objętości książki dynamikę, akcję, fabułę, co w wypowiedziach wielu recenzentów staje się zarzutem. Stąd też lektura powieści Myśliwskiego wymaga uwagi i skupienia, zmusza – w czym celuje zwłaszcza Ostatnie rozdanie – do przemyśleń i podsumowań. A te nie są możliwe bez oparcia we wspomnieniach i pamięci, która, moim zdaniem, urosła do swoistej obsesji autora, choć myślę, że i wielu z nas. Może dlatego, że stanowi zapis przemijania i dowód, że istniejemy, że poza świadomością bycia posiadamy indywidualną tożsamość. Pamięć pęcznieje, jest żywa, rozszerza się i modyfikuje samą siebie,


kreując nieustannie swego właściciela. Właśnie! Czy to człowiek ma pamięć, czy pamięć posiada człowieka? I czym ona tak naprawdę jest? Czy to, co pamiętamy faktycznie się wydarzyło i czy TAK się wydarzyło? Czy nie jest zlepkiem różnych traum i doświadczeń z wielu lat sprasowanych do jednego wspomnienia? W rezultacie w wielu przypadkach nie jesteśmy pewni, co jest prawdą, mitem, co snem. A przecież to wszystko nas kształtuje! tworzone, przeinaczone przez pamięć rzeczywistości też. W tym kontekście notes z adresami, oś i przyczyna powieści Ostatnie rozdanie, staje się najpewniejszym, stałym, wręcz jedynym realnym odniesieniem. Reszta to mgła, zza której dopiero wyłania się inny, niemniej

ważny bohater: ulotność losu i przemijalność. Wiesław Myśliwski pisze ołówkiem i zapewne kalendarz, którym się posługuje, to fizyczna książka z twardymi okładkami. Można się go uczepić, wbić weń palcami, walnąć w czoło i poczuć ból. Jest. Namacalny i w pewien sposób odporny na czas i jego zawirowania. O ile bardziej efemeryczne są dzisiejsze terminarze i organizatory, pulsujące gdzieś w wirtualnej przestrzeni. Dłuższy brak zasilania, brak trywialnej, przysłowiowej „fazy” i stają się martwymi kawałkami plastiku. Dzisiejszy człowiek, pomimo postępu techniki, jest więc bardziej bezbronny wobec przemijania, niż bohater Ostatniego rozdania.

Wypadek przy pracy? A może pęd w elektronikę ma zagłuszyć strach przed starością? Nie powiem, że twórczość Wiesława Myśliwskiego jest łatwa, ale przemówi do każdego, kto będzie chciał ją zrozumieć, kto przyhamuje i wbrew całemu otoczeniu w ciszy, powoli, ba, w samotności posmakuje, wręcz przeżuje w sobie poszczególne zdania. Bo tylko tak możemy dotknąć prawdziwej sztuki, która każe nam się zastanowić nad sobą, kim naprawdę jesteśmy, a nie, kim się sobie wydajemy3. 

1. Wiesław Myśliwski, Kamień na kamieniu, Wydawnictwo Znak, 2008 rok, s. 7. 2. Wiesław Myśliwski, Ostatnie rozdanie, Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 2013, s. 320. 3. Tamże; s. 380.

Aneta Rzepka

Chichot losu

K

Autor: Barbara Sęk Tytuł: Miłość na szkle Wydawnictwo: Nowy Świat Rok wydania: 2015 ISBN: 978-83-7943-603-3

iedy nadchodzi właściwy moment na powiększenie rodziny? Słysząc to pytanie, zapewne wiele osób uśmiecha się ironicznie. Bo ciążę niby można zaplanować, ale natura zwykle lubi mieć w tym temacie decydujące zdanie. Aneta i Wojtek, bohaterowie powieści Miłość na szkle Barbary Sęk, doświadczyli tego na własnej skórze. Osiągnęli w życiu pewne constans emocjonalne, materialne i zawodowe. Mają dobrze płatną pracę, mieszkanie, a przede wszystkim mają siebie i swoją miłość. Nie jest to uczucie szczeniackie, trwa już kilka ładnych lat, ale nie brakuje w nim fascynacji partnerem, radości z bycia we dwoje oraz mło-

dzieńczego zachłyśnięcia się drugą osobą. Oczywiście związek został przefiltrowany przez czas, więc też ubogacony o codzienne rytuały, wzajemną bliskość, zrozumienie. Do pełni szczęścia w tym małżeństwie zaczyna brakować dziecka. A ponieważ starania są bardzo przyjemne, bohaterowie poddają się im z radosną spontanicznością. Ale… No właśnie, musi być jakieś „ale”. Zegar biologiczny tyka, a upragnionych dwóch kresek na teście wciąż nie ma. Aneta i Wojtek postanawiają zatem szukać pomocy u specjalistów. Nagle ich spokojne, poukładane życie zaczyna toczyć się rytmem wybijanym przez miesięczny cykl.

55


publicystyka

Od miesiączki do owulacji, od owulacji do miesiączki… Każdy kolejny negatywny test wiąże się z rozczarowaniem sobą, partnerem, związkiem, z którego nie ma potomstwa. Na to nakładają się: presja ze strony rodziny i przyjaciół; zazdrość, że innym się udało oraz bezsilność. Walka z niepłodnością wystawia parę na poważną próbę. Czy małżeństwo ją przetrwa? Czy na teście pojawią się w końcu upragnione dwie kreski? Tego nie mogę zdradzić. Musicie sprawdzić sami, bo warto. Narratorem Miłości na szkle jest Wojtek. Zabieg ten pozwala czytelnikowi spojrzeć na problem oczami mężczyzny, zrozumieć jego punkt widzenia, ale też dostrzec, jak wiele jest on w stanie poświęcić dla… no właśnie nie dla dziecka, ale dla ukochanej kobiety. Barbara Sęk opisała proces przemiany chłopca (Piotrusia Pana, jak określiła Wojtka Aneta) w mężczyznę podejmującego trudne decyzje, rezygnującego z tego, co ważne dla wyższych celów. Dowcipny, nieco cyniczny, ale potrafiący czerpać radość z życia Wojtek z pierwszych stron powieści UKŁADAMY

u k ł a d a m y

56

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

zmienia się w człowieka gotowego poświęcić marzenia młodości, żeby spełnić marzenie żony. Nie wszystko jednak można kupić. Procesowi przemiany uległa również Aneta. Tyle tylko, że o ile Wojtek, chociaż popełnia błędy, jest facetem godnym uznania, odpowiedzialnym i myślącym logicznie, o tyle jego żona z inteligentnej kobiety zmienia się w egoistkę wyniszczającą nie tylko siebie, ale też męża. Podczas lektury wielokrotnie krzyczałam w duchu: Weź ty się, babo, ogarnij! Naprawdę rozumiem dramat, który przeżywała bohaterka, współczułam jej i kibicowałam, ale okropnie irytował mnie brak empatii, taktu, jakiegokolwiek wyczucia w rozmowach z mężem i działaniach. Droga po trupach do celu nie zawsze jest najwłaściwsza. Warto to sobie uświadomić. Należy wspomnieć o jeszcze jednym bohaterze Miłości na szkle. Od pierwszych zdań wyczuwałam jego obecność w powieści. Myślę tu o ślepym losie, przeznaczeniu, naturze czy też Bogu (każdy może sobie podstawić odpowiadające mu określenie).

Nie wiem, czy był to zabieg zamierzony, ale ja podczas lektury niemal słyszałam jego tryumfalny chichot. Ludziom wydaje się, że jeśli mają pieniądze, mogą wszystko, stawiają siebie na równi z naturą/Bogiem (niewłaściwe skreślić). Rozwój medycyny pozwala na ingerencję w proces zapłodnienia. Jeśli nie dochodzi do niego w sposób tradycyjny, są inne metody. W Miłości na szkle los jednak konsekwentnie pokazuje, że to jego decyzja jest najważniejsza i należy przyjąć ją z pokorą… Powieść została mocno osadzona w realiach XXI wieku. Teraz wiedzę można zaczerpnąć z Wikipedii, grupę wsparcia stanowią członkowie forum internetowego, realne znajomości schodzą na boczny tor, a podwójny tytuł magistra nie gwarantuje stałego zatrudnienia. Medycyna zna odpowiedzi na wiele pytań, potrafi dużo zdziałać. Wobec decydującego zdania natury pozostaje jednak maleńka, niepozorna, musi rozłożyć bezradnie ręce i powiedzieć: nie wiem. Nie mam pojęcia, czy mężczyzna przedstawiłby problem niepłodności w taki sposób, jak narrator Miłości na szkle i, szczerze, niewiele mnie to obchodzi. Dla mnie powieść jest wiarygodna, zawarte w niej emocje prawdziwe, a fabuła wciągająca. Nie spodziewajcie się historii lekkiej, łatwej i przyjemnej ani poradnika „jak postępować w przypadku niepłodności”. Książka jest głębokim studium psychologicznym człowieka, który zagubił się pomiędzy własnymi uczuciami, pragnieniami i celami. Tu nie ma konkretnych wskazówek, są tylko lepsze i gorsze decyzje, a ich ocena zależy od czytelnika. 


Grzegorz Bryk

Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi.

Autorzy: Kacper Kotulak, Paulina J. Król, Jarosław Turowski, Juliusz Wojciechowicz, Marek Zychla Tytuł: Pokłosie. Antologia opowiadań w hołdzie Stephenowi Kingowi Wydawnictwo: Gmork Rok wydania: 2015 ISBN: 978-839-410-00-25

O

ile w Polsce, co jest niepowetowaną stratą dla kultury całego pokolenia, czyta się mało, i tyle zbiorów opowiadań – rzecz jasna jeśli wierzyć literatom i wydawcom – nie czyta się wcale. Nawet autorzy dość rozpoznawalni mają problemy ze sprzedaniem antologii, a co dopiero mówić o twórcach publikujących raczej na poświęconych grozie portalach literackich i w internetowych magazynach, również z powodu braku takowych, trzymających wysoki poziom na papierze. By zainteresować czytelników, trzeba więc użyć marketingu i tu z pomocą przyszedł Stephen King, niewątpliwa

ikona literackiego horroru, który wprawdzie od dłuższego czasu jest na równi pochyłej, ale, jak widać, wciąż wabi nazwiskiem. Właśnie za taki chwyt marketingowy należy uznać ów „antologiczny hołd”, bo, nie łudźmy się, hołd hołdem, ale pieniądz z tego być musi. Nikt hołdów za miskę ryżu składać nie będzie. Nie te czasy, drodzy państwo! Nic w tym zresztą złego, ba, więcej

godną werwą niestrudzonych młodzianów, nieraz padając zresztą ze zmęczenia, to ciężko byłoby arbitrować na niekorzyść Stephena Kinga, choć trzeba przyznać, że wiele dobrego w Pokłosiu można znaleźć. Dajmy na to doskonale w temacie „hołdu” odnalazł się Juliusz Wojciechowicz, który w Świniaku dokonał doprawdy kunsztownej parafrazy Kingowskiego Ciała z transkrypcją

nawet dobrego, bo każda inicjatywa pozwalająca młodym twórcom zaistnieć na papierze, tak że sami nie muszą za to płacić, jest udaną i godną pochwały. Uznajmy więc, że wabik zadziałał, że rzuciliśmy się na nazwisko Stephena Kinga jak przysłowiowy Reksio na szynkę i rzeczywiście mamy ochotę na Pokłosie. Co zacz? Otóż w środku czai się na czytelnika siedem opowiadań i bardzo kiepski, na kolanie wystrugany wstęp Stefana Dardy, jedynego profesjonalisty w publikacji. Pięciu autorów zakasało rękawy, zrobiło srogie miny, pogroziło paluchem ku przestrodze i postanowiło pomierzyć się na pióra ze swoim literackim mistrzem, a, jak wiadomo nie od dziś, pióro ostrzejsze od miecza, pióro mocniej niż strzała rani. Siłowali się, pocili, fabuły wymyślali, akcję w ruch wprawiali, bohaterów wciskali w najróżniejsze przygody, tu i ówdzie jakimś żarcikiem sypnęli, a i nieraz oczko puścili w stronę Kinga, jakby suponując: Ty wiesz, to aluzja do twojej historii. I choć pojedynkowali się iście epicko, nielicho, z pozazdroszczenia

wątków na rodzime, polskie ziemie. Wojciechowicz zachował nostalgiczny wydźwięk opowiadania Kinga poprzez rzewne wspominki młodości w czasach PRLu, a do tego zaaplikował zgrabną i skądinąd zabawną aluzję do powieści Christiane. Właściwie to jedyne opowiadanie z prawdziwego zdarzenia, profesjonalne od A do Zet i rzeczywiście będące mistrzowskim hołdem. Poza tym w Pokłosiu bywa różnie, bo jeśli autor – jak w przypadku utworu Marka Zychla Chyba – dysponuje fantastycznym stylem i operuje prozą wysokiej próby, bo przecież takich zdań jak: Jestem niska i zwykle mi to nie przeszkadzało – od wychylania się niejeden zginął (s. 12) albo Śpiewanie Bogu psalmów bez końca? To ma być raj? Znajdźcie paskudniejsze piekło (s.33) nie powstydziłby się Chandler, a w ustach Humphreya Bogarta brzmiałyby wyśmienicie, to nieco kuleje niedopowiedzenie fabularne. A kiedy znowu Zychla w historii Fhabhtanna, rozpisał świetne, cięte dialogi, to tego stylu pomiędzy jakby brakuje. Z kolei gdy jest interesująca, tajem-

57


publicystyka nicza fabuła, zahaczająca o wątek równoległych światów jak w Status Quo Pauliny J. Król, to opowiadanie zostało zamordowane przez pozbawione literackiego sznytu, wypisywanie prozaicznych czynności, jak pójście na siku, umycie rączek etc. przez jakie przekopują się bohaterowie, a co za tym, musi przebrnąć czytelnik. Autorce radzę wpierw sięgnąć do teorii literatury i gruntownie zgłębić zagadnienie kompozycji dzieła literackiego, gdzie jedna z zasad głosi, uproszczając: Pierdołami czytelnika zanudzać nie wolno. Nie bez powodu wielu odbiorców, nawet mimo szczerych chęci, nie jest w stanie przebrnąć przez Ulissesa i W poszukiwaniu straconego czasu. Najsłabiej w tej potyczce z Kingiem wypadł Kacper Kotulak, rocznik '91, najmłodszy z całej świty, mający przed sobą jeszcze kawałek drogi do wyjścia z sideł pisarskiego amatorstwa. Dokonał trawestacji klasycznego utworu To, a zatytułował ją, dla większej zgrywy, To nie To. Jeśli sam pomysł jest interesujący, tak niestety autor wręcz rozmiłowany jest w używaniu zwrotu „tyle że”,

nie do końca poprawnie stosuje słowo „bynajmniej”, a swoim bohaterom każe „obracać się za siebie”, zupełnie jakby można było obracać się przed siebie. Ironia jaką Kotulak raczy czytelnika jest ciekawa, ale wciąż na dorobku, podobnie jak nieoszlifowany styl. Szkoda, bo wszystkie te niuanse związane z niedostatkami pisarskiego rzemiosła powinny zostać wyeliminowane przez redakcję, która najwyraźniej To nie To przespała. W obecnej formie opowiadanie nadaje się najwyżej na fanowskie forum, a nie do druku. Nie lepiej z umiejętnościami pisarskimi jest w utworze Death Metal, sięgającym po niemal archetypiczny wątek Kinga, w którym autor za antagonistę bohatera czyni rzecz codziennego użytku, u Kotulaka jest to gitara. Pomysł zrealizowany na chybcika, bez większego zaangażowania i po prostu po macoszemu, a rozważania na temat wymiany struny są, co najwyżej, śmieszne (s. 299). Na koniec jeszcze Cierniowy Dwór Jarosława Turkowskiego, opowiadanie czerpiące z Mrocznej Wieży i Pokochała Toma Gordona, całkiem nieźle się

rozpoczynające, ale w drugiej części gromadzące nieco absurdów fabularnych, które nie bardzo pasują do kingowskiego uniwersum. Ostatecznie Pokłosie jako hołd spisuje się całkiem przednio, jeśli wziąć pod uwagę, że rzeczywiście się tę prozę Kinga ceni i zna. Autorzy w większej części utworów robią sprawne aluzje, puszczają oczko, czasami kpią, innym razem traktują sprawę zupełnie serio, więc to nie tak, że nazwisko Mistrza Horroru jest tylko wabikiem i marketingowym kuglarstwem. Widać, że twórcy bawią się wątkami i stylem Mistrza czasem w lepszym, czasem w gorszym stylu, ale wciąż baraszkują gdzieś na granicy literatury kingowskiej, z masą wtrętów własnych. Świniak powinien zostać zapamiętany na dłużej, cała reszta zaś jest słusznym umilaczem czasu, mimo pewnych mankamentów stylistycznych, warsztatowych czy fabularnych. Wydanie wizualnie daje radę, ale redakcja tu i ówdzie zdecydowanie powinna w tekst zainterweniować.  Anna Michalska

Kamienny dom

UKŁADAMY

u k ł a d a m y

58

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

Autor: Anthony Shadid Tytuł: Kamienny dom. O Bliskim Wschodzie, jakiego już nie ma Wydawnictwo: Czarne Rok wydania: 2014 ISBN: 978-83-7536-898-7

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

P

rawdziwy miłośnik Wiednia żyje pożyczonymi wspomnieniami. Z gorzko-słodkim uczuciem nostalgii wspomina to, czego nigdy nie poznał. Rzeczywisty Wiedeń jest pięknym miastem, jakim był zawsze. Ale Wiedeń, którego nigdy nie było, jest najwspanialszym miastem wszech czasów. Cytat z Orsona Wellesa z 1968 roku idealnie wprowadza w atmosferę książki. Anthony Shadid proponuje nam taką podróż w poszukiwaniu Bliskiego Wschodu, jaki być może nawet nigdy nie istniał. Amerykański dziennikarz


libańskiego pochodzenia, korespondent „The Washington Post”, dwukrotny zdobywca nagrody Pulitzera, powraca do Mardż Ujun, by odbudować dom swoich przodków, wymarzony i wytęskniony, niemalże mityczny bajt. Jego pradziadek, Isber Samara, postawił go, by był potwierdzeniem statusu społecznego i schronieniem dla licznej rodziny. Zawiłe losy historii sprawiły jednak, że jego dzieci musiały wyemigrować do Ameryki. W 2006 roku, gdy do miasta wkroczyły izraelskie wojska, jedna z rakiet trafiła w zniszczony już i tak budynek, dopełniając destrukcji. Shadid, w Mardż Ujun jednocześnie swój i obcy, stawia przed sobą zadanie, by przez rok przywrócić do życia ten szczególny dla niego symbol świetności dawnego Imperium Osmańskiego i kosmopolitycznej kultury Lewantu. Zmagając się z robotnikami, wkładając serce w wykończenie wszystkich detali, podziwiając kunsztowne, ręcznie wykonane płytki i wysmakowane łuczki czy zbierając oliwki, snuje opowieść o historii swojej rodziny, na której piętnem położyły się burzliwe losy kraju.

W Libanie panuje ciągłe napięcie, świadomość, że pokój może być jedynie tymczasowy. Niewiele trzeba, by beczka z prochem wybuchła, obracając w pył resztki znanego dotąd świata. Religia tu określa wszystko, wyznanie decyduje o przynależnym miejscu w społeczeństwie i determinuje wybory. W takich warunkach postawa Shadida, tęskniącego za imperium, gdzie maronici, muzułmanie i druzowie żyli w zgodzie, gdzie można było swobodnie podróżować do Damaszku i Jerozolimy, Sajdy i Hajfy, budzi niezrozumienie. Jak wspomina on w rozmowie z przyjaciółmi, tak naprawdę nigdy nie poczuje się do końca członkiem lokalnej wspólnoty, choć tego pragnie. To bardzo osobista książka, raczej intymna relacja o poszukiwaniu swojej tożsamości, o próbach dotarcia do korzeni i odnalezienia się w świecie, w którym ważne ideały legły w gruzach, niż bezstronna kronika wydarzeń. Anthony Shadid ukończył pisanie książki w 2011 roku. Rok później, w wieku czterdziestu trzech lat, zmarł. Niedługo przyszło mu nacieszyć się odrestaurowanym domem. Myślę jednak, że coś po sobie pozostawił. Pojedynczy człowiek rzadko kiedy ma wpływ na losy historii, nie powstrzyma wojen, nie zatamuje przelanej krwi, nie podniesie ze zgliszczy dawno upadłych imperiów. Kiedy jednak czytam, z jakim pietyzmem Shadid wybiera betonowe płytki, czuję, że udało mu się wykonać maleńki krok naprzód, ku odtworzeniu świata, w który wierzył, o którym marzył. 

Jolanta Zarębska

Micha i Dżordżyk Autor: Magdalena Tarasiuk Tytuł: I nie mów do mnie Dżordżyk Wydawnictwo: Słowo/obraz terytoria Rok wydania: 2014 ISBN: 978-83-7908-014-4

P

owieść w powieści: spółka autorska Michaliny Nowickiej i Jerzego Piwnego rodzi się w głowie wydawcy, który nakłania Misię do napisania kolejnej, ponieważ poprzednia osiągnęła komercyjny sukces. Tymczasem Miśkę zablokowało. Dlatego Edwin (wydawca) postanawia wysłać jej posiłki. Tak w życiu Nowickiej pojawia się Jerzy – Orest Piwny. Szybko okazuje się, że wcale się nie pojawia, tylko wraca do życiorysu pisarki jej dawna miłość. W ten sposób powstanie opowieść o miłosnych perypetiach Kaliny i Jaromira. Zanim jednak ją napiszą, Nowicka i Piwny przejdą wspólne piekło i niebo tworzenia.

59


publicystyka Nie, nie będę streszczać akcji I nie mów do mnie Dżordżyk. Powieść została wydana w 2014 roku przez Fundację Terytoria Książki jako zwieńczenie (I nagroda!) ogólnopolskiego Konkursu Literackiego Miasta Gdańska im. Bolesława Faca za 2013 rok. To już druga książka Magdaleny Tarasiuk, która zadebiutowała w 2011 roku Tarą, zbiorem autobiograficznych opowiadań …to dziełko jeszcze bardziej wyrafinowane niż poprzednie, napisane z większym rozmachem i z takim pomysłem fabularnym, który chyba nie ma wcześniejszego wzorca… — pisze w posłowiu Leszek Żuliński1. Sądzę, że Żuliński ma na myśli walory stylu Magdaleny Tarasiuk. Bezpretensjonalny, żywy język współczesnej inteligencji, ograniczoną rolę trzecioosobowego narratora, bo narracja odbywa się tu głównie w mowie niezależnej, monologach wewnętrznych, dialogach korespondencji mailowej i telefonicznej najpierw autorów, później już samych bohaterów powieści. Tarasiuk włącza w tok narracji listy, sprawozdania ze spotkań, refleksje na tematy, związane z losami bohaterów. Śledzi mentalne ścieżki, uwarunkowania ich decyzji, motywację działań oraz stanów zawieszenia i przystanków w podróży bez komentarza od narratora, bo, jak już wspomniałam, jego tu prawie nie ma! Są rozmowy, rozmowy, rozmowy. O ulubionych lekturach, fascynacji urodą prawdziwych piosenek sprzed lat, artystach, staromodnej tęsknocie za urokami, a właściwie trudami życia we wczesnej młodości Michaliny i Jerzego, która przypadła na czas środkowego PRL-u, bo teraz doświadczają drugiej: mądrzejszej, dojrzalszej. Bez erotycznego realizmu czyta się tu o fascynacji urodą umysłu, choć bywa i zmysłowo, i erotycznie. A wszystko faluje, dzięki czemu akcja obyczajowej powieści zapisuje się sinusoidalnym wykresem: od radości przeżywania utraconych, rozpoznawanych na nowo doznań do rodzinnych, życiowych dramatów, tragedii ostatecznych pożegnań: — Jerzyk, śpisz? Wiesz, że kwiaty na obrazie zmieniały kolory? — Nie zmieniały, to Ty zmieniałaś pozycje. To dwa obrazki: Przed chwilą widziałaś ten UKŁADAMY

u k ł a d a m y

60

SIĘ

s i ę

W

Losy bohaterów związane są nierozłącznie z ukochanym dla Magdaleny Tarasiuk miastem. Podobnie jak w Tarze Warszawa jest, obok niezwykle interesujących ludzkich indywiduów, bohaterką powieści. Pomimo licznych podróży Michaliny Nowickiej akcja osadzona jest mocno w Warszawie. Mityczna Próżna, Plac Grzybowski, Powązki, teatr Kamienica przy alei Solidarności, pojawiają się jako miejsca spotkań bohaterów obu historii, ale także w retrospekcji, bo sporo jej tutaj. Michalina i Dżordżyk muszą wiele nadrobić z utraconych kilkunastu lat duchowej wspólnoty. Opowiadają sobie zatem przeszłość, związaną z Warszawą. Żeby się na nowo rozpoznać, a własnymi doświadczeniami wypełnić życie fikcyjnych bohaterów nowej powieści, ustrzec ich przed samotnością, jakiej sami zaznali w wyniku błędnych wyborów, zagadać tęsknotę. Nie ma potrzeby, aby powielać treść posłowia Leszka Żulińskiego, jednak podkreślę najpiękniejsze z niego zdanie: Zakładają wymyślonym bohaterom swoje buty, a własnemu losowi — ich. Gra fikcji z rzeczywistością staje się pasjonująca: Nabiera temperatury. Literatura i życie nachodzą na siebie w intrygujący i do końca niepojęty sposób3. Jest jeszcze coś takiego w Dżordżyku, czego nie potrafię wytłumaczyć: tajemna więź czytelnika z bohaterami, bliskość, kiedy porozumiewają się ze sobą i zewnętrznym światem, używają swoistego kodu: — Odczep się i przestań mnie rozśmieszać. Zrobiliśmy kawał materiału, jeszcze więcej roboty przed nami, wiec może przedstawisz mi jakiś sensowny pomysł na tematy rozmów Kaliny i… jak on właściwie ma na imię!? — Nie daliśmy mu imienia! — Jak Kalina to powinien być Stanisław, ale jakoś głupio…? Micha, wymyśl coś!4 Czytam tę frazę i uśmiecham się z sentymentem wobec tej cudownej pary imion. Powieść Magdaleny Tarasiuk jest dla tych, którzy wiedzą, kogo wspominają Micha i Dżordżyk. Upsss: Michalina i Jerzy. 

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)

z żółtymi słonecznikami, a naprzeciwko wisi identyczny z czerwonymi… Taki dialog autorów kończy rozdział Słoneczniki, kiedy zdołali się wreszcie dogadać i naprawdę spotkać po długich przekomarzaniach w trudnej sztuce powrotu do starej miłości. Następny rozdział zaczyna rozpaczliwy telefon: — Jerzy, Marek nie żyje. Zostawił list: „Po mojej śmierci oddać siostrze — Michalinie Nowickiej”2.

1. L . Żuliński, Posłowie, W: Magdalena Tarasiuk I nie mów do mnie Dżordżyk, Fundacja Terytoria Książki, Gdańsk 2014, s. 175. 2. Magdalena Tarasiuk, Historia strachu, op. cit, s. 171. 3. L. Żuliński, Posłowie, W: Magdalena Tarasiuk, op. cit., s. 176. 4. Magdalena Tarasiuk, Seks na zamówienie, op. cit., s. 59.


piszą dla nas

Galeria

autorów

Jan Kowalski Kolekcjoner odcieni szarości, w młodości marzył, aby nazywać się Janusz i ciągle ma taką nadzieję, gdyż jest w połowie drogi. Wiek XXI nie jest jego wiekiem, ponieważ ma dużo więcej. Sebastian Marks (to jego prawdziwe nazwisko) Urodzony w Warszawie przeszło dwadzieścia pięć lat temu. Prawie skończył polonistykę i filozofię. Z wykształcenia Nikt, z zamiłowania utracjusz i megaloman. Nie lubi ludzi i świata, lecz bez wzajemności. W gimnazjum wygrał wojewódzki konkurs na najlepsze opowiadanie. Ma bogaty dorobek literacki, doceniony głównie przez rodzinę i znajomych. Dariusz Zajączkowski Rocznik 68’, przez większość uznany za najlepszy w zeszłym stuleciu… Z wykształcenia budowlaniec, z wyboru strażak. Ostatnio więcej biega, niż pisze. W tym pierwszym rywalizuje z córkami, w drugim – nikt z domowników rękawicy nie podejmuje. Najlepiej czuje się na łonie natury lub z bluesem w tle, choć i ciszą na balkonie nie pogardzi. Ceni dobrą literaturę – i sam ocenia, którą z bieżących lektur do niej zaliczyć. Jolanta Zarębska Filolog po Uniwersytecie Wrocławskim, recenzentka i poetka Portalu Pisarskiego, absolwentka Reżyserii Teatru Dzieci i Młodzieży w PWST we Wrocławiu. Wydała w oficynie Miniatura tom wierszy pt. Śpiewam i milczę (2012). Anna Michalska Ur. 1989 r. Absolwentka Wydziału Studiów Międzynarodowych i Politologicznych w Łodzi. Wydała arkusz poetycki pt. „Odwilż” (Bałucki Ośrodek Kultury, 2011) Publikowała w czasopismach literackich: Szafa, PKPzin, Kozirynek, DrogoSkazy oraz w Antologii Portalu Pisarskiego „Niebieskie Krzesło”. Fascynują ją dalekie podróże, świat dyplomacji i język chiński. Lubi koty, deszczowe noce w czerwcu i powieści Murakamiego. Grzegorz Bryk Ur. 1988 r. w Sandomierzu absolwent filologii polskiej ze specjalnością nauczycielską na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Specjalizacje: filmoznawstwo oraz tekstologia i edytorstwo. Stał współpracownik magazynu Gitarzysta. Autor bloga poświęconego polskiej muzyce z gatunku art- i progresywnego rocka: www.polkazwinylami.blogspot.com. Za literackich mistrzów uważa Marqueza i Myśliwskiego. Poddaje ostatnim szlifom powieściowy debiut Pierwsza przyczyna. Aneta Rzepka Mieszka w Warszawie, chociaż marzy jej się drewniana chatka w górach. Studiowała filologię polską na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego. Czyta odkąd pamięta. Recenzując pomaga autorom w promocji książek, a czytelnikom w ich właściwym doborze. Wie, że żadnej chwili nie można zatrzymać, ale można jej nie stracić, dlatego stara się brać z życia to, co najpiękniejsze. W wolnym czasie bawi się w przelewanie na monitor wymyślonych historii. Pisze głównie teksty prozą, poezja to jednak nie jej bajka. Angelika Januszewska Studentka etnologii i przewodnik po obiekcie muzealnym, miłośniczka wszystkiego, co ludowe, przedwojenne lub słowiańskie. Rekonstruktorka historyczna, eksploratorka opuszczonych obiektów, tropicielka tajemnic historii. Fanka fantastyki, powieści postapokaliptycznych i wojennych. Obarczona twórczymi ambicjami, marzy o wydaniu w przyszłości własnej książki.

61


piszą dla nas

Żaneta Anna Czasem zagubiona i nieporadna dziewczynka, innym razem dumna czarownica, często wojowniczy pierzak, bo za uchem nosi wytatuowane piórko. Na co dzień zajmuje się domem. Ma psy, szczury i milion pomysłów. W pisaniu szuka własnej ścieżki. Katarzyna Jabłonowska Z wykształcenia psycholog, lecz zamiłowanie do ludzkiej natury ubiera tylko w słowo pisane. Uwielbia grafitową czerń miękkich ołówków, wczesne poranki wypełnione ciszą i wieczory pachnące latem. Wciąż umiera z tęsknoty za małymi i dużymi rzeczami. Spokój odnajduje w długich pogaduszkach z nastoletnią córką. Krystian Ficner Prowadzi życie włóczęgi. Tuła się od miasta do miasta i wynajmuje kolejne mieszkania. Ma w sobie trochę z cygana i bytowanie w ten sposób wydaje mu się mieć sens. Nie trawi chamstwa. Przeraża go disco polo, głupota i snobizm – niekoniecznie w tej kolejności. Nie ma żadnych szczególnych marzeń, może oprócz zostania szelmowskim burzycielem współczesnego ładu. Aktualne hobby – pikowanie na maszynie do szycia. Kategorycznie odmawia odpowiedzi na pytania o plany na przyszłość. Renata Błażejczyk-L`Amico Większość dorosłego życia spędziła we Włoszech, gdzie pachnie bazylią, lecz brakowało jej powietrza przesyconego zapachem świeżo skoszonego trawnika przed rodzinnym domem. Wróciła, by znów tęsknić. Za bazylią. Na co dzień obcuje z liczbami, ale gdy zapada cisza i nadchodzi magiczny moment zawieszenia między tym, co mija, a tym, co dopiero ma nadejść, lubi wracać do pierwszej miłości – pisania. Układa ciągi słowne, w których zawiera niewiadome ludzkich zachowań oraz logikę zdarzeń, nie zawsze zamykając równanie z matematyczną poprawnością, i z tego czerpie największą radość. Mogłaby powiedzieć, że pisze rzadko z braku czasu, prawda jest jednak taka, że wchodzi w świat kreowanych postaci tak głęboko, że traci kontakt z rzeczywistością czekającą o poranku, a na to jeszcze nie może sobie pozwolić. Eryk Maciejowski Filozof i bajkopisarz przybyły na Ziemię z planety Melmak w roku 1989. Mieszka w Lublinie; pod przykrywką pracy naukowej dla Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej zbiera informacje o gatunku homo sapiens. Gwiazdy dyktują mu opowiadania i prozy poetyckie; niektóre z nich opublikował na łamach czasopism „Dworzec Wschodni” i „Wyspa”. blaszka Gdy się urodziła, babcia powiedziała nad kołyską: „Będą z niej mądrzy ludzie”. Jednak to nie nauka, a otwarty świat ją pociągał. Porzuciwszy uczelnię, na której „strasznie przynudzali”, wybrała się na swoją pierwszą wyprawę do Afryki, skąd wróciła po trzech miesiącach – odmieniona. Poczuła wtedy zew opisywania wydarzeń i emocji, co z czasem przerodziło się w wielką pasję. Po drodze urodziła czworo dzieci, ma też jednego wnuka, trzy psy, kota i elegancki samochód, którym kłuje w oczy sąsiadów. W wolnych chwilach uprawia morderczego juggera, lubi obserwować motyle i jaskółki. Kocha kochać. Edward Strun Pod tym pseudonimem kryją się dwie osoby różnej płci, pochodzące z Górnego Śląska. Męska część Edwarda (wymieniana w pierwszej kolejności, ponieważ pełni rolę tzw. „mózgu operacji”) – rocznik ’81, z zawodu inżynier budownictwa. Żeńska część – rocznik ’85, dyplomowany lekarz. Łączy ich zamiłowanie do sztuki, potrzeba wolności oraz duża niechęć do osobników przejawiających jakiekolwiek cechy charakteru autorytarnego. Edward Strun zadebiutował obrazoburczą powieścią pt. Wolność urojona, wydaną we wrześniu ubiegłego roku. Beata Żuk Z wykształcenia psycholog, z zamiłowania autorka prozy. Gorący sympatyk wszelkich futrzastych czworonogów i nałogowy pożeracz książek, najchętniej z gatunku mystery. Mówi o sobie, że nie należy do współczesności, a jej dusza błąka się gdzieś w zamierzchłych czasach. Zapytana o najpiękniejszą rzecz na świecie, odpowie bez wahania: szczery uśmiech. UKŁADAMY

u k ł a d a m y

62

SIĘ

s i ę

W

SŁOWA(CH)

w

s ł o w a ( c h )

czerwiec (6) 2015 UKŁADAMY SIĘ W SŁOWA(ch)


patronaty Wydawnictwo Psychoskok Powstało w 2011 r. Współpracuje z czołowymi dystrybutorami rynku księgarskiego w Polsce, dzięki którym możliwa jest sprzedaż książek w kilkuset księgarniach (również w sieciach handlowych), stacjonarnych i internetowych. Bezpośrednio zaopatruje także indywidualne księgarnie w dużych miastach, a aktualnie tworzymy własną sieć dystrybucji książek. Autorom oferuje nie tylko samo wydanie ich książek i dystrybucję, lecz także rzetelną informację i promocję w Internecie, zarówno w serwisach ogólnokrajowych, jak i lokalnych.

novae res Wydawnictwo Novae Res jest największym wydawnictwem dziełowym na Pomorzu. Zostało powołane do życia w sierpniu 2007 roku przez Wojciecha Gustowskiego i Krzysztofa Szymańskiego. Od początku istnienia wydawnictwo wchodzi w skład Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni, na którego terenie posiada swoją siedzibę. Wydawnictwo opublikowało dotychczas 750 tytułów, głównie z zakresu beletrystyki i literatury popularnonaukowej. Od czerwca 2009 roku Novae Res jest członkiem Polskiej Izby Książki. Oficyna jest również organizatorem ogólnopolskiego konkursu „Literacki Debiut Roku”.

www.Portal-pisarski.pl Portal Pisarski – wyjdź z szuflady, stań na półce! Uprawiamy tutaj wiele gatunków. Począwszy od poezji, prozy, publicystyki, a skończywszy na pograniczu. Zaparz duży kubek kawy, rozsiądź się wygodnie i zajrzyj do głębokiej, zakurzonej szuflady, gdzie chowasz przed całym światem Twoją twórczość. Najwyższa pora zarzucić debiutancki haczyk i czekać, aż zaroi się od czytelników. Mili i rzetelni redaktorzy oraz użytkownicy z chęcią skomentują Twój tekst.

www.autorzy365.pl Serwis poświęcony zarówno książkom jak i autorom, ale również aktualnościom związanym ze spotkaniami autorskimi, polecanymi książkami, recenzjami, badaniami czytelnictwa i rynku wydawniczego.

Wszystkie teksty stanowią własność autorów. W “Sofie” publikowane są wyłącznie za ich zgodą. Redakcja zastrzega sobie prawo do wyboru ilustracji dla utworów, które opublikuje.

63


Tw orz

ym

y

studio BLacK to grupa specjaListów Z wieLoLetnim doświadcZeniem w reKLamie i poLigrafii. nasZe dZiałania oBejmują: • projeKtowanie graficZne (cZasopisma, uLotKi, reKLamy, roLLupy, Banery, foLdery, wiZytówKi, itp.) • druK • oKLejanie samochodów • gadżety reKLamowe • projeKtowanie stron www • Banery internetowe • e-maiLingi i preZentacje muLtimediaLne.

Studio BLACK • Izabela Szymczak ul. Zimowa 65/1, 05-500 Nowa Iwiczna tel. kom. +48 530 357 635 e-mail: biuro.studioblack@gmail.com

dla ciebie


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.