#11/2020 ZOOM

Page 4

2

INTRODUKCJA

••• I OD NOWA… / MIŁOSZ ZIELIŃSKI Mógłbym ten tekst zatytułować „DEJA VU”, a następnie przekopiować wstępniak z kwietnia bądź maja, z czasów, kiedy do Polski dotarła pierwsza fala epidemii, gdy doświadczyliśmy pierwszych izolacji, lockdownów i kwarantann. Bo z punktu widzenia działań kulturalnych wiele się nie zmieniło, jesteśmy w równie trudnej sytuacji. Problem jednak w tym, że dziś jest ona dużo poważniejsza. O ile pół roku temu epidemia napawała nas przerażeniem, to z liczbą zakażeń oraz ofiar śmiertelnych byliśmy jednak daleko za światowymi liderami w tej niechlubnej dziedzinie. Dziś jest jednak zgoła inaczej, a Polska staje się coraz bardziej ponurym i przerażającym krajem. Już pod koniec marca i w kwietniu wyglądało na to, że ziściły się słynne słowa niedoszłego kandydata na prezydenta – Krzysztofa Kononowicza: „Nie będzie niczego”. Bo nie było niczego. Nie było szkół, nie było koncertów, nie było spektakli. Zabroniono nam wychodzić z domu, zakazano wstępu do lasów i parków. Mieliśmy siedzieć zamknięci w domach i czekać na cud. Na szczepionkę, na osłabienie zaraźliwości i zjadliwości koronawirusa, na lato, które w magiczny sposób unicestwi zarazę. I choć wszyscy przecierpieliśmy ten okres, często tracąc w dramatyczny sposób pracę, dobrowolnie ograniczając swoją wolność… przez chwilę wydawało się, że faktycznie: udało się. Już w lecie w zasadzie wróciliśmy do normy. Niby obowiązywały maseczki w miejscach publicznych, ale Polacy, potomkowie anarchoszlachty stosowali się do tych zaleceń z umiarkowanym entuzjazmem. Powróciły wesela, dzieci i młodzież mogły wyjechać na obozy i kolonie, dorośli wraz z rodzinami tłumnie zalali polskie plaże, jeziora i góry. Wróciliśmy do pracy, do siłowni, do spotkań towarzyskich. Wróciliśmy także do imprez kulturalnych, choć te przynajmniej próbowano utrzymać w reżimie sanitarnym, tworząc przede wszystkim wydarzenia plenerowe i ograniczając liczbę widzów do zalecanych standardów. Cieszyliśmy się tą chwilą wolności, wierząc, że to już koniec, że Covid odszedł w niepamięć. Słowa epidemiologów, że jesień będzie dramatyczna, wpadały nam jednym uchem i wypadały drugim. Propagandowe wypowiedzi rządzących, mówiące o zwycięskiej walce z epidemią sytuacji raczej nie poprawiały. A potem przyszła jesień. Liczby zakażeń rosły z dnia na dzień, szybko przekraczając niewyobrażalny wcześniej pułap 1.000 zakażeń dziennie. Potem 5.000 i 10.000, a w chwili pisania tych słów przekroczyliśmy 20.000 zdiagnozowanych nosicieli dziennie. Wraz z infekcjami rosła też liczba ofiar śmiertelnych koronawirusa. I to rosła w tempie dramatycznym, a w dniu dzisiejszym szans na szybką poprawę nie widać. Trzeba powiedzieć jasno. Sytuacja, z którą się dziś borykamy, to nie jest powrót do przeszłości, do marca, kwietnia czy maja. Jesteśmy o krok od prawdziwej katastrofy, choć może nawet i to stwierdzenie jest zbyt optymistyczne. Być może jesteśmy już na kursie kolizyjnym, być może zignorowaliśmy wyjący alarm „Terrain Ahead. Pull up!”. Czy powinniśmy się dziś obawiać hasła „Druga Lombardia”? Tak, powinniśmy. I musimy zrobić wszystko, aby do tego nie dopuścić, zwłaszcza biorąc pod uwagę opłakany stan naszej służby zdrowia, fatalną jakość obecnych rządów, a także słynny polski bardak.


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.