Prawda o sprawie Savolty

Page 1



Eduardo

Mendoza

Prawda o sprawie Savolty

przekład Zofia Chądzyńska

Wydawnictwo Znak Kraków 2009



1 Odbitka faksymile artykułu Dominga Pajarita de Soto, który ukazał się w dzienniku „Głos Sprawiedliwości” w Barcelonie 6 października 1917 roku Dokument dowodowy, załącznik nr 1 (w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick)

Autor tego artykułu jak i tych, które po nim nastąpią, wziął sobie za zadanie odsłonięcie w formie zwięzłej, acz przystępnej dla umysłów nawet najmniej rozgarniętych robotników, pewnych faktów, które – podawane do wiadomości publicznej niejasno i za pomocą retorycznych kamuflaży oraz nadmiaru cyfr (odpowiedniejszych dla naukowców niż dla zwykłych czytelników, żądnych prawdy, nie zaś arytmetycznych wykresów) – do tej chwili są nieznane robotniczym masom, tym właśnie, które padają ich ofiarą. Bowiem kiedy prawda wyjdzie na jaw i nawet niepiśmienni będą mieli do niej dostęp, Hiszpania osiągnie miejsce należne jej pośród cywilizowanych narodów, miejsce, którego postęp i poziom gwarantuje nam konstytucja poprzez wolność prasy i powszechne głosowanie. Dopiero gdy nasza kochana ojczyzna wychynie ze średniowiecznych ciemności i osiągnie strome szczyty nowoczesnego rozwoju, będzie w stanie

13


odrzucić obskuranckie i kryminalne metody, nie do przyjęcia dla ludzi przyzwoitych, pogrążające obywateli w rozpaczy, wstydzie i przerażeniu. Z tych to powodów nie pominę żadnej okazji, która by mi pozwoliła na obiektywne i beznamiętne, lecz stanowcze ujawnienie prawdy na temat niewiarygodnie podłych posunięć pewnego sektora naszego przemysłu – konkretnie pewnej firmy o międzynarodowym zasięgu – która w niczym nie przyczyniając się do nadejścia nowych czasów, nie usiłując być kuźnią, gdzie wykuwa się przyszłość ludzi pracy, porządek i sprawiedliwość, jest terenem całkowicie opanowanym przez pozbawionych honoru kacyków, którym nie wystarcza wyzyskiwanie robotników (poprzez nieludzkie i niecodzienne środki nacisku, na nich wywieranego), lecz którzy dążą do tego, by podeptać ich godność osobistą i zmienić ich w marionetki żyjące w ciągłym strachu przed feudalnymi kaprysami swych pracodawców. Jeżeli ktokolwiek miałby jeszcze wątpliwości, donoszę, że mam na myśli ostatnie wydarzenia w fabryce Savolta, która…

Odbitka stenogramu pierwszego przesłuchania Javiera Mirandy Lugarte 10 stycznia 1927 roku przez sędziego sądu nowojorskiego W. Davidsona W przekładzie tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick

Sdzia Davidson: Imię i nazwisko. Miranda: Javier Miranda, agent giełdowy. Sdzia Davidson: Narodowość. Miranda: Obywatel Stanów Zjednoczonych. Sdzia Davidson: Od jak dawna jest pan obywatelem Stanów Zjednoczonych? Miranda: Od 8 marca 1922. Sdzia Davidson: Poprzednia narodowość. Miranda: Hiszpańska. Sdzia Davidson: Data i miejsce urodzenia.

14


Miranda: Valladolid, Hiszpania, 9 maja 1891. Sdzia Davidson: Gdzie pan pracował w latach 1917–1919? Miranda: W Barcelonie. Sdzia Davidson: Czy to znaczy, że mieszkał pan w Valladolid i codziennie dojeżdżał do pracy? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Dlaczego nie? Miranda: Valladolid leży w odległości przeszło 700 km od Barcelony. Sdzia Davidson: Poproszę o wyjaśnienie poprzedniej odpowiedzi. Miranda: … w odległości mniej więcej 400 mil. Niemal dwa dni drogi. Sdzia Davidson: To znaczy, że przeniósł się pan do Barcelony? Miranda: Tak. Sdzia Davidson: Dlaczego? Miranda: Nie mogłem znaleźć pracy w Valladolid. Sdzia Davidson: Dlaczego nie mógł pan tam znaleźć pracy? Czy specjalnie pana nie chciano zatrudnić? Miranda: Nie. W ogóle było tam bezrobocie. Sdzia Davidson: A w Barcelonie? Miranda: Były większe szanse. Sdzia Davidson: Jakiego typu szanse? Miranda: Wyższe pensje, większe możliwości awansu. Sdzia Davidson: Czy jadąc do Barcelony, już pan miał pracę? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: To dlaczego mówi pan, że były większe szanse? Miranda: Tak uważali wszyscy. Sdzia Davidson: Niech się pan wypowie jaśniej. Miranda: Barcelona bardzo się rozwijała pod względem handlowym i przemysłowym. Codziennie zjeżdżało tam wiele ludzi w poszukiwaniu pracy. Podobnie jak do Nowego Jorku.

15


Sdzia Davidson: A cóż takiego dzieje się w Nowym Jorku? Miranda: Nikogo nie dziwi, że ktoś przyjeżdża do Nowego Jorku, powiedzmy z Vermont, w poszukiwaniu pracy. Sdzia Davidson: Dlaczego akurat z Vermont? Miranda: Użyłem Vermont jako przykładu. Sdzia Davidson: Czy mam z tego wyciągnąć wniosek, że między Vermont a Valladolid zachodzi pewnego typu podobieństwo? Miranda: Nie wiem. Nie znam Vermont. Może użyłem nieodpowiedniego porównania. Sdzia Davidson: To dlaczego wspomniał pan Vermont? Miranda: Bo akurat ta miejscowość wpadła mi do głowy. Może nazwę tę widziałem dzisiaj w jakiejś gazecie… Sdzia Davidson: W jakiejś gazecie? Miranda: Mimochodem… Sdzia Davidson: W dalszym ciągu nie widzę żadnego logicznego związku. Miranda: Już panu powiedziałem, że prawdopodobnie użyłem nieodpowiedniego porównania. Sdzia Davidson: Czy życzy pan sobie, żeby słowo Vermont wykreślić z pańskich zeznań? Miranda: Nie, nie, nie, jest mi to całkowicie obojętne. – Myśleliśmy, że już nie przyjdziecie – powiedziała pani Savolta, ściskając dłoń nowo przybyłemu i całując w oba policzki jego małżonkę. – Wszystko te przesądy Neus – pan Claudedeu wzrokiem wskazał na żonę. – Mogliśmy być już od godziny, ale umyślnie zwlekała, żebyśmy się nie zjawili pierwsi. Uważa, że to w złym tonie… – Doprawdy, już zaczynaliśmy myśleć, że w ogóle nie przyjdziecie – powtórzyła pani Savolta. – Ale chyba – powiedziała pani Claudedeu – jeszcze nie zaczęliście kolacji?

16


– Nie zaczęliśmy? – wykrzyknęła pani Savolta. – Ależ przed chwilą właśnie skończyliśmy. Zostaniecie z pustymi żołądkami. – Wolne żarty – roześmiał się pan Claudedeu. – Gdybym to wiedział, byłbym przyniósł ze sobą zagrychę. – Zagrychę – zapiszczała pani Savolta. – Ten ma powiedzenia, Boże kochany! – Nicolas ma wyrażenia na poziomie strażaka – wygłosiła pani Claudedeu, spuszczając oczy. – Słuchaj no, lepiej przyznaj się od razu, to nieprawda, żeście zjedli, co? – zainteresował się pan Claudedeu. – Oczywiście, że prawda. A coście myśleli? Byliśmy głodni, pewni, że już nie przyjdziecie – pani Savolta udawała wielkie zażenowanie, ale zdradził ją śmiech i zakrztusiła się przy ostatnim zdaniu. – W rezultacie jesteśmy i tak jednymi z pierwszych – dodała pani Claudedeu. – Nie denerwuj się, Neus – uspokoiła ją pani Savolta. – Jest już około dwustu osób. Doprawdy cud, że się mieszczą. Nie słyszysz, jaki hałas? W rzeczy samej poprzez drzwi wielkiego salonu słychać było rozmowy i muzykę skrzypiec. Hall natomiast był pusty, ciemnawy, cichy. Tylko lokaj w liberii stał przy drzwiach wychodzących na ogród, poważny, sztywny i bez wyrazu, jakby w ogóle nie widział rozmawiających tuż obok niego osób, a tylko odczuwał obecność jakiejś niewidzialnej i nieuchwytnej władzy. Przebiegał wzrokiem ozdoby na suficie i myślał o własnych sprawach, a może podsłuchiwał, udając obojętność. Zaróżowiona służąca zabrała okrycia obojga gości oraz kapelusz i laskę mężczyzny i unikając jego bezczelnych i pożądliwych spojrzeń, podążała za wzrokiem swej pani, która śledziła jej ruchy czujnie, acz z pozorną obojętnością. – Mam nadzieję, że nie musiałaś z naszej winy opóźnić kolacji – powiedziała pani Claudedeu. – Oj, Neus – odparła pani Savolta – ależ ty jesteś akuratna.

17


Drzwi salonu otwarły się i otoczony aureolą światła ukazał się pan Savolta, wnosząc ze sobą hałas przyległego salonu. – Patrzcie no, kto się zjawił! – wykrzyknął i dodał tonem wymówki: – Myśleliśmy, że w ogóle nie przyjdziecie. – Już nam to mówiła twoja żona – stwierdził pan Claudedeu. – I jeszcze nas nastraszyła. – Wszyscy o was pytają. Przyjęcie bez Claudedeów to jak kolacja bez wina – powiedział pan Savolta, po czym zwrócił się do pani Claudedeu: – Co słychać, Neus? – i z szacunkiem ucałował jej rękę. – Widzę, że nie umiecie się obejść bez błazeństw mojego męża – rzekła pani Claudedeu. – Bądź łaskawa nie niszczyć biednego Nicolasa – wstawił się za przyjacielem pan Savolta i zaraz zwrócił się do pana Claudedeu: – Mam wiadomości z pierwszej ręki. Za przeproszeniem, posikasz się ze śmiechu. – I do dam: – Zabieram go, o ile nie macie nic przeciwko temu. Wziął pod ramię przyjaciela i obaj znikli w drzwiach salonu. Panie jeszcze chwilę zatrzymały się w hallu. – Jak się ma Maria Rosa? – zapytała pani Claudedeu. – Dobrze, ale jakoś nie ma humoru – odparła jej przyjaciółka – wygląda na ogłupiałą przez ten bałagan. – Nic dziwnego. Trzeba wziąć pod uwagę kontrast z jej normalnym życiem… – Pewno masz rację, Neus, ale już chyba czas na to, by zmieniła swój sposób bycia. W przyszłym roku kończy szkołę i powinna zacząć myśleć o swojej przyszłości. – Czy ty naprawdę nie przesadzasz? Maria Rosa nie ma powodu troskać się o swą przyszłość. Ani teraz, ani w ogóle. Jedynaczka… zresztą biorąc pod uwagę waszą sytuację… Dajże spokój. Pozwól jej być sobą. Jeżeli ma się zmienić, i tak się zmieni. – Zasadniczo lubię jej usposobienie, jest łagodna, spokojna… chociaż może trochę naiwna… trochę… jakby ci to powiedzieć… Ma w sobie coś z zakonnicy. Rozumiesz, o co mi chodzi…

18


– I to cię niepokoi, czy tak? Już wiem, ku czemu zmierzasz… – Nie rozumiem, co masz na myśli. – Chcesz przede mną ukryć to, co ci chodzi po głowie. Może nie mam racji? – Coś, co mi chodzi po głowie? – Rosa, przyznaj się z ręką na sercu: chciałabyś ją wydać za mąż. – Wydać za mąż Marię Rosę? Ale masz pomysły, Neus… – I nie tylko chcesz: już nawet masz dla niej kandydata. No a teraz odważ się zaprzeczyć mi w żywe oczy. Pani Savolta oblała się rumieńcem i chcąc ukryć zmieszanie, roześmiała się długo i przeciągle. – Kandydata… Neus, ty chyba sama nie wiesz, co mówisz… Kandydata… Boże kochany… Sdzia Davidson: Czy znalazł pan pracę w Barcelonie? Miranda: Znalazłem. Sdzia Davidson: Jakim sposobem? Miranda: Miałem listy polecające. Sdzia Davidson: Od kogo? Miranda: Postarali się o nie przyjaciele mego zmarłego ojca. Sdzia Davidson: Do kogo te listy były skierowane? Miranda: Do handlowców, adwokatów, jednego lekarza. Sdzia Davidson: I któryś z adresatów zaofiarował panu pracę, czy tak? Miranda: Tak. Sdzia Davidson: Kto mianowicie? Miranda: Adwokat. Mecenas Cortabanyes. Sdzia Davidson: Proszę przeliterować jego nazwisko. Miranda: Ce, o, er, te, a, be, a, en, igrek, e, es, Cortabanyes. Sdzia Davidson: Dlaczego ten adwokat pana zatrudnił? Miranda: Miałem za sobą ukończone kursy prawnicze w Valladolid. To mi pozwoliło…

19


Sdzia Davidson: Jakiego typu pracę wykonywał pan dla mecenasa Cortabanyesa? Miranda: Byłem jego pomocnikiem. Sdzia Davidson: Proszę powiedzieć o tym coś więcej. Miranda: Posyłał mnie na sprawy w Sądzie Najwyższym i w sądach miejskich, towarzyszyłem klientom, którzy mieli składać oświadczenia, nosiłem dokumenty do notariatów, zastępowałem go w mało ważnych sprawach w Delegaturze Ministerstwa Finansów, porządkowałem akta, zajmowałem się archiwum, szukałem rozmaitych informacji po książkach i kodeksach. Sdzia Davidson: Jakiego typu rzeczy pan szukał? Miranda: Wyroków, cytatów, opinii autorów wyspecjalizowanych w pewnego typu sprawach prawniczych i ekonomicznych. Nieraz artykułów w gazetach i periodykach. Sdzia Davidson: Znajdował je pan? Miranda: Często znajdowałem. Sdzia Davidson: I to za wynagrodzeniem? Miranda: Oczywiście. Sdzia Davidson: Czy wynagrodzenie zależało od wykonanej pracy, czy też od rezultatów tej pracy? Miranda: Miałem stałą pensję. Sdzia Davidson: Bez dodatków? Miranda: Gratyfikacja na Boże Narodzenie. Sdzia Davidson: Również stała? Miranda: Nie. To się zmieniało. Sdzia Davidson: Zależnie od czego? Miranda: Zależnie od tego, jak szły interesy kancelarii. Sdzia Davidson: A szły? Miranda: Nie. Cortabanyes stale dyszał. Był bardzo tęgi i łysy jak skała. Miał sinawe wory pod oczami, kulkowaty nos i grubszą dolną wargę, obwisłą i wilgotną, jakby naszykowaną do przesuwania po niej przeznaczonych

20


do naklejania znaczków pocztowych. Szorstka bródka sięgała brzegów kamizelki; ręce miał delikatne, pulchne, jakby wypchane watą, palce jak różowe poduszeczki, paznokcie wąskie, zawsze błyszczące, wbite w środek dłoni. Pióro, czy też ołówek chwytał wszystkimi pięcioma palcami, jak dziecko smoczek. Mówiąc, pluł maleńkimi banieczkami śliny. Był leniwy, zrzędny, niedbały i szybki. Biuro Cortabanyesa mieściło się na parterze przy ulicy Caspe, a składało się z poczekalni, salonu, kancelarii, składziku i umywalni. Resztę mieszkania adwokat odprzedał sąsiadowi. W mniejszym lokalu mniej musiał wydawać na sprzątanie i umeblowanie. W poczekalni znajdowało się parę wybitych wiśniowym pluszem krzeseł i czarny stolik, na którym leżały zakurzone pisma. Dokoła salonu stały szafy biblioteczne, między nimi było troje drzwi, poza tym we wnęce od strony schodów umieszczono oszkloną szafę, a obok wąskie, wychodzące na ulicę okno, z zasłoną z tegoż samego co pokrycie krzeseł aksamitu. Do gabinetu wchodziło się przez drzwi między regałami; znajdowało się w nim biurko Cortabanyesa, z ciemnego drzewa, rzeźbione w hełmy i rusznice, za biurkiem krzesło podobne do tronu i dwa obite skórą fotele. W składziku pełno było akt w specjalnych szafkach, zamykanych na ściągające się z góry na dół klapy, które od czasu do czasu składały się samorzutnie z niebywałym hałasem. Stał tam również biały drewniany stolik i kruche krzesełko: było to miejsce aplikanta nazwiskiem Serramadriles. W salonie-bibliotece długi stół otoczony wyściełanymi krzesełkami służył, gdy – co prawda nieczęsto – odbywały się zebrania, w których brała udział większa liczba osób. Tam właśnie pracowaliśmy my: Doloretas i ja. Słoneczko świeciło i sporo ludzi wygrzewało się na kawiarnianych tarasach. Bulwary Ramblas przedstawiały się efektownie: przechadzali się po nich dumni bankierzy, poważni wojskowi, wykrochmalone panie popychające przed sobą wózki dziecinne z postawionymi lakierowanymi budkami, rozświergotane kwiaciarki, wagarujący uczniowie, którzy łobuzowali, szturchali się i zaczepiali przechodniów, marynarze dopiero co przybyli do portu, od czasu do czasu jakaś

21


nieokreślona postać. Teresa podskakiwała i uśmiechała się, ale nagle spoważniała. – Tumult mnie męczy, a z drugiej strony wiem, że nie zniosłabym pustych ulic. Miasta są zrobione dla tłumów, nie uważasz? – Widzę, że nie lubisz miast – odpowiedziałem. – Nienawidzę ich. A ty? – Przeciwnie. Nie umiałbym żyć poza miastem. Przyzwyczaisz się i zaczniesz odczuwać to samo, zobaczysz. To kwestia dobrej woli i decyzji, by nie opierać się, by się dać ponieść. Na placu Cataluña, na wprost Maison Dorée, stała przenośna trybuna, osłonięta katalońskim sztandarem. Z trybuny grzmiał jakiś mówca, którego liczna grupa słuchała w milczeniu. – Chodźmy gdzie indziej – rzekłem. Ale Teresa nie chciała. – Nigdy nie widziałam mityngu. Podejdźmy bliżej. – A jak będzie awantura? – zapytałem. – Nic nie będzie – powiedziała Teresa. Zbliżyliśmy się. Z tej odległości zaledwie słychać było słowa, ale dzięki dobremu ustawieniu trybuny mogliśmy swobodnie śledzić gwałtowne gesty przemawiającego. Wydało mi się, że mówi coś na temat katalońskiego języka, tradycji kulturalnych i demokratycznych, a również – przez cały czas w języku katalońskim – o zorganizowanym i własnowolnym dążeniu do samodzielności, do niezależności, zdania urywane i oklaskiwane lub rozpływające się w szumie komentarzy, a po nich krzyki molt bé! i rozlazły i pozbawiony rytmu początek pieśni Els segadors. Z ulicy Fontanella wynurzyli się idący dwójkami żandarmi, każdy ze strzelbą na ramieniu; zrobili „równaj” wzdłuż chodnika, a potem, plecami do domów, „spocznij”. – Nie przedstawia się to różowo – powiedziałem do Teresy. – Nie bądź tchórzem – odparła. Śpiew trwał, towarzyszyły mu wywrotowe okrzyki. Z koła słuchających oderwał się jakiś młody człowiek, podniósł kamień i z furią cisnął go w okno Kółka Jeździeckiego. Kiedy rzucał, zsunął mu się kapelusz.

22


– Precz z Kastylijczykami! – po katalońsku skandował teraz tłum. Czarno ubrana postać z siwiejącą brodą i twarzą ptaka pojawiła się w którymś z okien. Wyciągnęła ramiona i krzyknęła: „Katalonia!”, ale cofnęła się przed gradem kamieni i salwą gwizdów. – Kto to był? – zapytała Teresa. – Nie widziałem dokładnie – odpowiedziałem – ale chyba Cambó. Żandarmi trwali w dalszym ciągu nieporuszeni; czekali na rozkazy trzymającego pistolet oficera. Przez Rambla de Cataluña biegły grupy ludzi uzbrojonych w kije, wrzeszcząc „Hiszpania republikańska”, z czego wywnioskowałem, że są to „młodzi barbarzyńcy” Lerroux. Separatyści zaczęli rzucać w nich kamieniami, oficer z pistoletem dał znak i rozległ się dźwięk trąbki. Parę kamieni ciśnięto w żandarmów, znowu odezwała się trąbka, zarepetowano karabinki. „Młodzi barbarzyńcy” tłukli separatystów, którzy odpowiadali kamieniami na kije, kopniakami na uderzenia pięści; było ich więcej, ale były wśród nich kobiety i starzy, nieprzydatni podczas bijatyki. Pokrwawione ciała padały na ziemię; żandarmi celowali w manifestujących, którzy ze stoickim spokojem wytrzymywali uderzenia kamieniami. Od ulicy Pelayo nadjeżdżała kawaleria. Ustawiła się z nagimi szablami przed Salonem Katalońskim, potem ruszyła wachlarzem najpierw kłusem, następnie galopem, wreszcie, puściwszy wodze, przetoczyła się niby cyklon pomiędzy palmami, konie przeskakiwały ławki i klomby, wznosząc tumany kurzu, ziemia drżała od łomotu kopyt. Ludzie uciekali, pozostali tylko ci, którzy zwarli się w walkach wręcz. Biegli w określonych kierunkach: ku Rambla de Cataluña, Ronda de San Pedro i Puerta del Ángel. Mówca ulotnił się, a „młodzi barbarzyńcy” darli na strzępy katalońską flagę. Jeźdźcy uderzali szablami, gdzie popadło, po głowach uciekających. Ci, co leżeli, nie podnosili się, boby ich zdruzgotano; obejmowali głowy rękami i czekali, aż przebiegną konie. Spieszona żandarmeria zakreślała koło, zamykając ucieczkę ku Puerta del Ángel i co jakiś czas strzelała w powietrze. Ludzie, okrążeni przez jeźdźców z jednej, a pieszych żandarmów z drugiej strony, podnosili w górę ręce na znak, że się poddają.

23


Do Ramblas biegliśmy, potem zmieszaliśmy się z tłumem pieszych. Po krótkiej chwili pojawiła się grupa policjantów, prowadząc między sobą trzech ludzi w kajdankach. Ludzie ci krzyczeli ku przechodniom: – Sami widzicie, zawsze na nas się skupia. Przechodnie udawali głuchych. Biegliśmy nadal, trzymając się za ręce. Były to dni pełni, za którą nie chcieliśmy ponosić odpowiedzialności, szczęścia, którego niemal nie dostrzegaliśmy.

Dalszy ciąg artykułu Dominga Pajarita de Soto, który ukazał się w dzienniku „Głos Sprawiedliwości” w Barcelonie 6 października 1917 roku Dokument dowodowy, załącznik nr 1 (w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick)

… w fabryce Savolta, która w czasie ostatnich lat, pod osłoną i kosztem krwawej, wyniszczającej Europę wojny, niebywale się rozrosła, niby mucha żywiąca się odrażającą padliną. Jest rzeczą ogólnie wiadomą, że wyżej wymienione przedsiębiorstwo w ciągu niewielu miesięcy z małej fabryczki zasilającej określoną część krajowego rynku przekształciło się w obiekt przemysłowy zaopatrujący rozmaite narody w broń, osiągając ich kosztem – i na skutek ich przymusowej sytuacji – niebywałe zyski. Wszystko wychodzi na jaw, z biegiem lat nic nie umknie wrażliwym sumieniom, nie są tajemnicą ani obroty, ani zyski, ani nadużycia, ani naciski, których się tam dopuszczano, a które, gdyby zostały ujawnione, musiałyby wywołać skandal i ogólne oburzenie. Znane są również nazwiska tych, którzy nie szczędzili i nie szczędzą ani swej inteligencji, ani wysiłków, by osiągnąć wyżej omówione zyski: są to pan Savolta, założyciel, główny akcjonariusz i dyrektor przedsiębiorstwa; nikczemny

24


szef kadr, przed którym drżą robotnicy, a którego imię wzbudza w proletariackich domach takie oburzenie i lęk, że nazywają go tam „człowiekiem o żelaznej ręce”; w końcu, choć nie niższy rangą, przebiegły i perfidny Lepprince, o którym… Przypominam sobie ten chłodny, listopadowy wieczór. Zagubiony za stołem obrad w salonie-bibliotece Pajarito de Soto sztywno siedział na brzeżku krzesła, na kolanach trzymał kraciastą czapkę, a szalik zsunął mu się z kolan na ziemię, tak że o mało go nie podeptał. Doloretas szybko sprzątała jego rzeczy, płaszcz, rękawiczki i parasol o rączce z fałszywego srebra, wysadzanej równie fałszywymi czerwonymi i zielonymi kamieniami. Serramadriles bez przerwy hałasował w składziku-archiwum, walcząc z opornymi szafkami, z maszyną do pisania i składanymi krzesłami, a Cortabanyes – jedyny, który mógł był złagodzić ostrość tego spotkania – nie wychodził ze swego gabinetu i, pewnie właśnie dlatego że był potrzebny, udawał głuchego i niewidzialnego, podsłuchując pod drzwiami i podglądając przez dziurkę od klucza (dziś, gdy to piszę, wydaje mi się to nieprawdopodobne). Pamiętam, że Pajarito de Soto zamknął oczy, bo trudno mu było uwierzyć w to, co przypuszczał, o czym właściwie już wiedział, bo najpierw napomknąłem mu o tym, a potem wręcz go uprzedziłem, że ów człowiek, który uśmiecha się, patrząc na niego, jak zawsze elegancki, jak zawsze opanowany, jak zawsze jowialny i pozornie tak pełen świeżości – to jest Lepprince. Sdzia Davidson: Czy pan poznał pana Lepprince’a z racji swojej pracy, czy też zetknął się pan z nim w innych okolicznościach? Miranda: Poznałem go przy okazji pracy. Sdzia Davidson: Czy pan Lepprince był klientem kancelarii mecenasa Cortabanyesa? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Widzę w tym jakąś sprzeczność.

25


Miranda: Nie ma w tym sprzeczności. Sdzia Davidson: A mianowicie? Miranda: Lepprince nie był klientem Cortabanyesa, ale któregoś dnia zjawił się w jego kancelarii z pewną sprawą. Sdzia Davidson: Kogoś, kto korzysta z usług kancelarii, nazwałbym jej klientem. Miranda: Ja nie. Sdzia Davidson: Dlaczego nie? Miranda: Klientami nazywamy ludzi, którzy stale i wyłącznie korzystają z usług danej kancelarii. Sdzia Davidson: To nie miało miejsca w wypadku Lepprince’a? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Poproszę o bliższe wyjaśnienia. Lepprince otworzył mały kuferek przymocowany do stopnia automobilu i wyciągnął parę pistoletów. – Umiesz posługiwać się bronią? – A czy to będzie konieczne? – Nie można przewidzieć. – Nie, nie wiem, jak się z tym należy obchodzić. – Bardzo łatwo: te pistolety są nabite, widzisz, ale nie wystrzelą. Tu mają bezpiecznik. Musisz go podnieść i nacisnąć spust. Teraz tego nie robię, bo byłoby to nieostrożne, ale idzie mi o to, żebyś w razie czego wiedział, jak ich należy użyć. Generalnie najlepiej jest nosić pistolet stale zabezpieczony, żeby przytroczony do paska nagle ci nie wystrzelił przez nogawkę, rozumiesz? Spójrz, to łatwe, podnosisz bezpiecznik i bębenek sam się przekręca, zostawiając ci w lufie następną kulę. Żeby wyrzucić łuskę po poprzedniej, wystarczy pokręcić bębnem, możesz to zrobić przedtem albo potem. W każdym wypadku zasadniczą sprawą jest nienaciskanie spustu, póki nie odbezpieczysz pistoletu, tak jak to teraz robię. Wtedy już tylko strzelasz, ale z czuciem. I tylko jeżeli znajdujesz się w rze-

26


czywistym, niewątpliwym i bezpośrednim niebezpieczeństwie. Rozumiesz mnie? Lepprince! – Cywilizacja żąda od człowieka wiary, podobnej do tej, z jaką średniowieczni chłopi odnosili się do opatrzności. Musimy wierzyć, że pewne narzucone prawidła społeczne mają taki sam sens, jaki dla rolnika miały pory roku, chmury i słońce. Żądania robotnicze przypominają mi procesje błagające o deszcz… Co mówisz?… Jeszcze trochę koniaku… Och, rewolucja… … przebiegły i perfidny Lepprince, o którym wiadomo bardzo niewiele albo i zgoła nic prócz tego, że jest Francuzem przybyłym do Hiszpanii w 1914 roku, w początkach straszliwej pożogi, będącej i wtedy, i jeszcze dziś przyczyną łez i śmierci w jego rodzinnym kraju, bliżej nieznany Lepprince, który szybko dał się poznać w kołach finansjery i arystokracji naszego miasta, wszędzie wzbudzając szacunek i podziw nie tylko dla swej inteligencji i pochodzenia, ale również i dla pełnego wyższości, niemal aroganckiego sposobu bycia, wytwornych manier i ostentacyjnej rozrzutności. Wkrótce ów nowo przybyły, wyniosły i zadowolony z siebie, zachowujący się, jakby w szkatułach posiadał złoto całej sąsiedniej republiki, zajmujący apartament w jednym z najdroższych hoteli pod nazwiskiem Paul-André Lepprince, stał się obiektem pochlebstw, które wyrażały się wspaniałymi propozycjami ze strony wysokiej finansjery. Nigdy nie dowiemy się, jakie to były propozycje, ale faktem jest, że w niecały rok od przyjazdu spotykamy go na kierowniczym stanowisku najbardziej przebojowego i najgłośniejszego w owej chwili w całym mieście przedsiębiorstwa – u Savolty… W salonie orkiestra umieszczona na wybitym aksamitem podium grała walce i mazurki. Na niewielkiej pustej przestrzeni tańczyło

27


kilka par. Kolacja skończyła się i goście niecierpliwie oczekiwali północy i nadejścia Nowego Roku. Młody Lepprince rozmawiał z damą w starszym wieku. – Wiele słyszałam o panu, ale choć zapewne trudno będzie panu w to uwierzyć, nigdy pana nie widziałam. To straszne, w jakiej izolacji żyją ludzie starzy, straszne… – Niechże pani tego nie mówi – odparł z uśmiechem młody Lepprince. – Niech pani raczej powie, że dobrowolnie narzuciła sobie pani spokojny modus vivendi. – Ale tak nie jest. Niegdyś, gdy jeszcze żył mój nieboszczyk mąż, świeć Panie nad jego duszą, było inaczej. Bez przestanku przyjmowaliśmy, wychodziliśmy… Teraz to już niemożliwe. Wielkie zebrania towarzyskie męczą mnie. Męczą i oszałamiają, i jak tylko się ściemni, mam ochotę wymknąć się i iść spać. My starzy, synu, żyjemy wspomnieniami. Zabawy, przyjęcia – to już nie dla nas. Lepprince ukrył ziewnięcie. – A więc jest pan Francuzem, nieprawdaż? – nie rezygnowała starsza pani. – W rzeczy samej. Pochodzę z Paryża. – Nikt by tego nie powiedział, słysząc pańską hiszpańszczyznę. Jest znakomita. Gdzie się pan nauczył tak mówić? – Moja matka była Hiszpanką. Zawsze rozmawiała ze mną po hiszpańsku, tak że mogę powiedzieć, iż znam hiszpański od kołyski. Właściwie poznałem go przed francuskim. – To wielka wygoda. Lubię cudzoziemców. Są tacy interesujący, mówią w inny sposób i o czym innym niż to, czego słuchamy codziennie. U nas w kółko mówi się o tym samym. Zresztą nie ma w tym nic dziwnego. Mieszkamy w tym samym miejscu, widujemy tych samych ludzi, czytujemy te same gazety. Może dlatego zawsze się sprzeczamy – bo nie mamy o czym mówić. Z cudzoziemcami nie trzeba się sprzeczać, opowiadają o swoich sprawach, a my o naszych. Ja osobiście lepiej się zgadzam z cudzoziemcami niż z ludźmi stąd.

28


– Z pewnością zgadza się pani dobrze ze wszystkimi. – O, niech pan sobie tego nie wyobraża. Jestem zgryźliwa. Z wiekiem charakter również się zmienia. Wszystko się psuje. Ale skoro mówimy o cudzoziemcach, proszę mi powiedzieć jedną rzecz: Czy znał pan inżyniera Pearsona? – Freda Starka Pearsona? Nie, nigdy nie miałem przyjemności, chociaż wiele o nim słyszałem. – To postać, niech mi pan wierzy. Przyjaciel mojego nieboszczyka męża, świeć Panie nad jego duszą. Kiedy biedny Juan, to mój mąż właśnie, kiedy biedny Juan zamknął oczy, Pearson pierwszy zjawił się u mnie. Proszę sobie wyobrazić, właśnie on, taki znany, taka ważna osobistość, on, który swymi wynalazkami wsławił całą Barcelonę. Tak więc on przybył pierwszy i tak zdenerwowany, że przychodziły mu na usta tylko angielskie słowa. Nie znam angielskiego, ale słysząc ten melodyjny, głęboki głos, zrozumiałam, że mówi mi o tym, jak bardzo szanował mojego zmarłego męża, i to doprowadziło mnie do płaczu o wiele gwałtowniejszego niż wszystkie wyrazy współczucia, których tyle potem mi okazywano. Biedny Pearson sam zginął zaledwie w parę lat później… – Tak. Wiem o tym. Sdzia Davidson: Jakie stosunki łączyły pana z Lepprince’em? Miranda: Oddawałem mu usługi. Sdzia Davidson: Jakie usługi? Miranda: Najrozmaitsze, wypływające z mojego zawodu. Sdzia Davidson: Jakiego zawodu? Miranda: Aplikanta. Sdzia Davidson: Przedtem mówił pan, że nie jest pan adwokatem? Miranda: Jako aplikant pracowałem u adwokata, załatwiałem za niego sprawy. Sdzia Davidson: Czy pracował pan dla Lepprince’a na zlecenie Cortabanyesa?

29


Miranda: Tak… Nie. Sdzia Davidson: Tak czy nie? Miranda: Z początku tak. Zapomniałem dokładną datę naszego spotkania. Wiem, że miało ono miejsce wczesną jesienią 1917 roku. Minęły pełne emocji sierpniowe dni: junty zostały rozwiązane, podoficerowie zaaresztowani, a potem uwolnieni; Saborit, Anguiano, Besteiro i Largo Caballero siedzieli nadal; Lerroux i Macià znajdowali się na wygnaniu, na ulicach panował spokój. Paszkwile powypisywane na murach zmywał deszcz. Lepprince zjawił się przed samym wieczorem, chciał się widzieć z Cortabanyesem i został wprowadzony do gabinetu, gdzie rozmawiali przez pół godziny, po czym Cortabanyes zawołał mnie, przedstawił Lepprince’owi i zapytał, czy mam wolny wieczór. Powiedziałem mu zgodnie z prawdą, że mam. Poprosił, bym towarzyszył Francuzowi i w razie czego mu pomógł, żebym na jedną noc przedzierzgnął się w coś w rodzaju jego osobistego sekretarza. Podczas gdy Cortabanyes mówił, Lepprince zetknął opuszki palców obu rąk i patrzył z uporem w ziemię, uśmiechając się i potakując słowom adwokata roztargnionymi ruchami głowy. Kiedy wyszliśmy na ulicę, zaprowadził mnie do swego auta marki Fiat; był to czerwony dwumiejscowy kabriolet, z czarną maską i klamkami z błyszczącego metalu. Zapytał, czy boję się jeździć automobilem, na co mu odpowiedziałem, że nie. Poszliśmy na kolację do luksusowej restauracji, widziałem, że go tam znają. Po wyjściu na ulicę otworzył mały kuferek przymocowany do stopnia automobilu i wyciągnął parę pistoletów. – Umiesz posługiwać się bronią? – zapytał. – A czy to będzie konieczne? – odpowiedziałem pytaniem. Sdzia Davidson: Czy w owych czasach znał pan również Dominga Pajarita de Soto? Miranda: Znałem.

30


Sdzia Davidson: Czy pan może stwierdzić, że to on – mówię o Pajaricie de Soto – jest autorem artykułów figurujących w sądzie jako dokumenty dowodowe nr 1? Miranda: Tak. Sdzia Davidson: Czy miał pan osobiście do czynienia z Pajaritem de Soto? Miranda: Miałem. Sdzia Davidson: Często? Miranda: Tak. Sdzia Davidson: Czy według pana wyżej wymieniony należał do partii anarchistycznej lub do jakichś ugrupowań z nią związanych? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Czy jest pan tego pewien? Miranda: Jestem pewien. Sdzia Davidson: Czy wyżej wymieniony wyraźnie panu mówił, że do nich nie należy? Miranda: Nie. Nie mówił. Sdzia Davidson: W takim razie skąd pańska pewność? Tawerna Pepina Matacríosa leżała na małej uliczce wychodzącej na ulicę Aviñó. Nigdy nie udało mi się zapamiętać nazwy tej uliczki, ale o ile jeszcze istnieje, trafiłbym tam po omacku. Od czasu do czasu bywali tam konspiratorzy i artyści. Najczęściej emigranci z Galicji, zaczepieni w Barcelonie i umundurowani zależnie od swych zajęć: nocni dozorcy, konduktorzy tramwajowi, nocna zmiana żandarmerii, strażnicy parków, strażacy, śmieciarze, licytatorzy, lokaje, kelnerzy, bileterzy kinowi i teatralni, policjanci i tak dalej. Zawsze był też akordeonista, a od czasu do czasu niewidoma, która śpiewała przeszywające coplas, połykając wszystkie spółgłoski: e-u e-u-o e-u-a-i-o-o. Pepín Matacríos był to siwiejący człowieczek o chorobliwym wyglądzie, wychudzonym ciele i wielkiej głowie, której jedynym zarostem były

31


gęste wąsy z zakręconymi do góry szpicami. W swoim czasie należał do czegoś w rodzaju lokalnej mafii, która w owej epoce zbierała się w jego tawernie, on zaś spoza kontuaru na wszystko miał oko. – Nie jestem zdecydowanie przeciwny idei moralności – mówił Pajarito de Soto, podczas kiedy sączyliśmy drugą butelkę. – W tym sensie uznaję zarówno moralność tradycyjną, jak i nowe idee, rewolucyjne, które, jak się wydaje, kiełkują dzisiaj w każdym myślącym umyśle. Jeżeli przypatrzyć się z bliska, obie te moralności dążą ku temu samemu: ażeby znaleźć przyczynę i nadać sens roli człowieka w społeczeństwie. Mają też, wyobraź sobie, pewien element wspólny: dążność do jednomyślności. Nowa moralność zastępuje tradycyjną, ale żadna z nich nie zakłada możliwości współżycia z drugą, obie zaś odmawiają jednostce prawa wyboru. To w pewnym sensie usprawiedliwia osławioną niechęć zwolenników autokracji do demokratów: „Chcą narzucić demokrację nawet tym, którzy jej nie chcą” – słyszałeś chyba to zdanie z tysiąc razy. Ale za pomocą tego paradoksu, na marginesie jego uszczypliwych intencji, odkrywają wielką prawdę, a mianowicie, że poglądy polityczne, moralne i religijne same w sobie są autokratyczne, bo każdy pogląd, po to aby egzystować w świecie logiki, który zapewne jest równie zawiły i męczący jak świat żyjących, musi toczyć o swój prymat ciągłe bitwy ze swymi przeciwnikami. Oto cały dylemat; jeżeli choć jeden członek społeczności nie szanuje idei lub nie spełnia warunków moralności, idea i moralność rozpadają się, przestają czemukolwiek służyć i zamiast wzmacniać swych popleczników, osłabiają ich i oddają we wrogie ręce. A innym razem, kiedyśmy niemal do świtu spacerowali po porcie: – Przyznam ci się, że bardziej przejmuję się człowiekiem niż społecznością i bardziej opłakuję dehumanizację robotnika niż warunki jego egzystencji. – Sam nie wiem, co ci na to odpowiedzieć. Czyż te dwie rzeczy nie są ze sobą ściśle związane? – Tylko w pewien sposób. Wieśniak żyje w bezpośrednim kontakcie z naturą. Robotnik fabryczny stracił z oczu słońce, gwiazdy, góry

32


i roślinność. Jakkolwiek pod względem materialnym warunki ich życia są podobne, ten drugi jest uboższy duchem. – Wydaje mi się, że upraszczasz. Gdyby tak było, wszyscy nie pchaliby się do miasta, tak jak to robią. Kiedy któregoś dnia zacząłem wychwalać zalety automobilu jako takiego, pokręcił głową w zamyśleniu. – Niedługo w ogóle znikną konie, wyparte przez maszynę, i będzie można oglądać je tylko w cyrku, na paradach wojskowych i podczas walki byków. – I tym się martwisz? – zapytałem. – Zniknięciem koni, wypartych przez postęp? – Nieraz myślę, że to, co postęp daje nam jedną ręką, odbiera drugą. Dzisiaj to są konie, jutro będziemy my.

Zeznania złożone przed konsulem Stanów Zjednoczonych A. P. w Barcelonie przez eks-komisarza policji don Alejandra Vázqueza Ríosę 21 listopada 1926 roku Dokument dowodowy, załącznik nr 2 (w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick)

Ja, Alejandro Vázquez Ríos, zeznaję pod przysięgą, co następuje: Że urodziłem się w Antequerze (Malaga) 1 lutego 1872 roku, że wstąpiłem do policji w kwietniu 1891, że pełniłem moje obowiązki w służbie policyjnej w Valladolid, skąd w 1907 po awansie zostałem przeniesiony do Zaragozy, gdzie znowu awansowałem w 1910 roku, że potem zostałem przeniesiony do Barcelony, w której dotąd przebywam. Że porzuciłem służbę w policji w 1920 roku i otrzymałem posadę w wydziale handlowym pewnego przedsiębiorstwa żywnościowego. Że podczas mojej służby w policji miałem okazję śledzić z bliska fakty dziś znane pod nazwą „sprawy Savolty”. Że dopiero po mianowaniu mnie jako prowadzącego śledztwo w wyżej

33


wymienionej sprawie dowiedziałem się o istnieniu Dominga Pajarita de Soto, który umieszczał w robotniczej gazecie „Głos Sprawiedliwości” oszczercze, szkalujące i wywrotowe artykuły. Że powiązania wyżej wzmiankowanego nie były mi znane. Wiadomo było tylko, że pochodzi z Galicji, że nie ma ani określonej pracy, ani określonego miejsca zamieszkania, że żyje z kobietą, z którą ma syna, natomiast nie było wiadomo, czy związek ten jest zawarty zgodnie z wymogami Kościoła katolickiego; że wśród jego lektur znajdują się następujące: Robert Owen, Michał Bakunin, Enrique Malatesta, Anselmo Lorenzo, Karol Marks, Emil Zola, Fermín Salvoches, Francisco Ferrer Guardia, Federico Urales i Francisco Giner de los Ríos, z tych najbardziej reprezentatywnych, jak również szkice Angela Pestañi, Juana García Olivera, Salvadora Segui, znanego pod pseudonimem „Noi del Sucre”, i Andresa Nina oraz publikacje antyrządowe, jak „Revista Blanca”, „Głos Pracy”, „Skazaniec” oraz wyżej wymieniony „Głos Sprawiedliwości”, z którym współpracował. Że jak się wydaje, miał kontakty z wyżej wymienionym Andresem Ninem (załączona fi szka do wglądu), a może i z innymi przywódcami o identycznych lub podobnych przekonaniach, jakkolwiek trudno jest wiedzieć na pewno, do jakiego stopnia… Sdzia Davidson: Kiedy pan poznał Lepprince’a? Miranda: Dokładnej daty nie pamiętam. Było to mniej więcej na jesieni 1917 roku. Właśnie minęły burzliwe dni sierpniowe. Sdzia Davidson: Niech pan opisze w paru słowach wasze spotkanie. Miranda: Lepprince przyszedł do biura Cortabanyesa, który oddał mnie do jego dyspozycji. Lepprince zaprowadził mnie do swojego auta, pojechaliśmy na kolację, a potem do czegoś w rodzaju nędznego kabaretu. Sdzia Davidson: Dokąd, powiada pan, pojechaliście? Miranda: Do kabaretu. To taki nocny lokal, w którym…

34


Sdzia Davidson: Doskonale wiem, co to jest kabaret. Moje pytanie wynika ze zdumienia, a nie z nieświadomości. Słucham dalej. Była to niewielka sala, stoliki stały dookoła pustej przestrzeni w formie prostokąta, w rogu którego znajdował się fortepian i dwa krzesełka. Na krzesełkach leżały saksofon i wiolonczela. Do fortepianu zasiadała mocno umalowana dama w obcisłej aż do ziemi sukni, przeciętej z jednego boku. Grę jej – polkę w rytmie nokturnu – przerwało nasze wejście. – Byłam przekonana, że panowie się zjawią – powiedziała enigmatycznie, po czym wstała i podeszła do nas, wysuwając do przodu obnażoną nogę w mieniącej siatce pończochy, tak jakby stojąc na brzegu rzeki, chciała sprawdzać temperaturę wody. Lepprince ucałował ją w oba policzki, a ja wyciągnąłem rękę, którą przytrzymała, mówiąc: – Dam panom najlepszy stolik. Czy ma być blisko orkiestry? – Możliwie jak najdalej, madame. Cała rozmowa była z lekka absurdalna, jako że tylko jeden stolik był zajęty przez brodatego, tęgiego marynarza, który przysiadł się do butelki anyżówki, odrywając się jedynie na chwilę, by zaczerpnąć trochę pełnego kurzu powietrza lokalu. Potem pojawił się wytworny staruszek z twarzą nakremowaną i włosami ufarbowanymi na złocistą miedź. Poprosił o kieliszeczek likieru, który sączył, podczas gdy zaczynał się spektakl, i jakiś ponury facet w grubych okularach, z typową gębą urzędnika, sprawdzał wszystkie ceny, zanim wreszcie zamówił coś do picia i zaczął zaczepiać, zresztą bez powodzenia, wszystkie kobiety. Cztery damulki, półnagie, grubawe, miejscami wydepilowane, wałęsały się od stołu do stołu pośród klientów, przeszkadzając sobie nawzajem, przyjmując na moment jakieś dziwne, ekstatyczne pozy, jakby nagle zostały rażone piorunem. Nasz stół najczęściej zaszczycała jedna, imieniem Remedios, „Wilczyca z Murcji”. Poprosiliśmy ją, wzorem marynarza, o butelkę anyżówki i czekaliśmy.

35


– Niemcy zbombardowali statek, na którym płynął. Niech pan sobie wyobrazi, że na dobitkę był to statek pasażerski. Do tej chwili moje sympatie były po stronie Niemców, bo uważałem ich za naród szlachetny i dzielny, ale odtąd życzę im z całego serca, żeby przegrali wojnę. – I słusznie – powiedział Lepprince, ukłonił się i odszedł. Lokaj podał mu tackę z napojami, z której wziął kieliszek szampana. Upił trochę, ażeby móc iść swobodnie, nic nie wylewając, i w tym momencie pochwycił wbite w siebie spojrzenia pani Savolty i jej przyjaciółki, pani Claudedeu. Koło nich zauważył młodą osobę i domyślił się, że jest to Maria Rosa Savolta. Była jeszcze niemal dziewczynką, o długich blond włosach. Miała na sobie szarą wieczorową suknię, zmarszczoną i przybraną czarnym atłasem, na którą miała narzuconą białą organdynową tunikę z obrębem haftowanym w girlandy. Lepprince zauważył wielkie świetliste oczy młodej panny Savolty, oczy, które kontrastowały z bladością jej twarzy. Uśmiechnął się do niej szczególnie miło, a dziewczyna odwróciła wzrok. Wtedy podszedł do niego niski tęgawy człowiek z błyszczącą łysiną. – Dobry wieczór, panie Lepprince. No jak się bawimy? – Nie narzekam, a pan? – odparł Francuz, który nie poznał swego rozmówcy. – Ja również, ale nie o tym chciałem z panem mówić. – Wobec tego… – Chciałem przeprosić pana za nasze nieudane spotkanie. Lepprince uważniej przyjrzał się mężczyźnie: był ubrany z podmiejską elegancją i pocił się. Uderzyły go zimne szare oczy ukryte pod gęstymi brwiami, podobnymi do wąsów pruskiego oficera. Uznał, że nie zdoła przypomnieć sobie tych rysów, jakkolwiek tego wieczoru miał specjalną przenikliwość w odgadywaniu poprzez oczy charakteru osób, z którymi miał do czynienia. Zapowiedź wydarzeń.

36


– Przepraszam, ale… nie przypominam sobie, gdzieśmy się ostatni raz spotkali. – Turull. Josep Turull, pośrednictwo w handlu nieruchomościami. Spotkaliśmy się niedawno w… – A, teraz sobie przypominam… Naturalnie… Turrull, powiada pan? – Turull, przez jedno r. Uścisnął rękę nieznajomego i w dalszym ciągu obchodził salę, przemykając się wśród małych grupek dam, jedwabistych, wonnych, pełnych klejnotów, co oszołamiało młodych ludzi. W sąsiadującej z salonem bibliotece czuć było dym znakomitych cygar, który mieszał się z kaskadami śmiechu lub cichym chichotem z ostatniej plotki lub ostatniego kawału na temat jakiejś znanej osobistości. – Obrzucili go pomidorami i zgniłymi jajkami? Niemożliwe! – Kamieniami, to był deszcz kamieni. Nie doleciały, to inna sprawa, ale taki gest nie mija bez echa. – Nie powinno się krzyczeć „Niech żyje Katalonia” z okien Kółka Jeździeckiego, nie uważa pan? – Mówiliśmy o naszym przyjacielu... Lepprince uśmiechnął się. – Wiem, o kim panowie mówili. Słyszałem tę historię. W każdym razie trzeba mieć diabelną inteligencję tego człowieka, ażeby igrać z Madrytem, z Katalończykami, i jakby tego nie było dosyć, z tymi niezadowolonymi urzędasami. – Mało brakowało, a byliby go zataszczyli do więzienia Montjuich. – Wyszedłby po dwudziestu czterech godzinach, w glorii: Maur w aureoli Ferrera. – Niech pan nie będzie cyniczny. – Nie bronię go jako człowieka, ale muszę przyznać, że pół tuzina polityków na jego poziomie mogłoby zmienić ten kraj. – Należałoby wiedzieć, co by to były za zmiany. Dla mnie nie ma wielkiej różnicy między nim a Lerroux.

37


– No, nie przesadzaj Claudedeu... – powiedział Savolta. Claudedeu zaczerwienił się. – Wszyscy oni jednakowi: zdradziliby Katalonię dla Hiszpanii, a Hiszpanię dla Katalonii, gdyby mieli w tym jakikolwiek osobisty interes. – A kto by zrobił inaczej? – zapytał Lepprince. – Cicho – mruknął Savolta – zbliża się do nas. Spojrzeli w stronę salonu i zobaczyli, jak kieruje się ku bibliotece, kłaniając się na prawo i lewo ze skąpym uśmiechem i zmarszczonymi brwiami. Już dość długo siedzieliśmy w kabarecie, kiedy zaczął się spektakl. Najpierw pojawił się jakiś człowiek, powitany przez marynarza czkawką, który, jak się okazało, był „instrumentalistą”, albowiem obsługiwał tak saksofon, jak i wiolonczelę. Wziął tę ostatnią i przy akompaniamencie fortepianu wydobył z niej parę ponurych tonów. Potem dama grająca na fortepianie podniosła się, aby powitać przybyłych. Marynarz wyjął z ceratowej torby jakąś śmierdzącą zagrychę i zaczął zajadać, plując i rozsypując okruchy. Czarny urzędas w grubych szkłach zdjął buty. Stary mrugał na nas porozumiewawczo. Kobieta zaanonsowała występ Chińczyka Li Wonga w następującej formie: – Oto ten, kto zawiedzie państwa w królestwo fantazji. Wierciłem się, bo pistolet uwierał mnie w udo. – Mam nadzieję, że jego magia nie pozwoli mu odkryć, że jesteśmy uzbrojeni – mruknąłem. – Zrobiłoby to jak najgorsze wrażenie – Francuz wpadł w mój ton. Chińczyk manewrował jakimiś wstążkami, z których wyleciał gołąb, przefrunął nad parkietem, usiadł na stoliku marynarza i zabrał się do dziobania okruszyn. Marynarz wziął go za głowę i zaczął wyskubywać mu pióra. – Oklopność – powiedział Chińczyk. – Ludzkie oklucieństwo. Oślizły urzędnik zbliżył się do marynarza z bucikami w ręku i zaczął mu wymyślać.

38


– Niech pan natychmiast odda to stworzonko prawowitemu właścicielowi, łajzo jedna. Marynarz złapał gołębia za głowę i potrząsnął nim przed nosem urzędnika. – Twoje szczęście, żeś ślepy, bo inaczej... Urzędnik zdjął okulary, a marynarz dał mu po gębie gołębiem. Buty poleciały, a urzędnik chwycił się brzegu stolika, żeby nie upaść. – Jestem człowiekiem wykształconym – wykrzyknął – i oto gdzie mnie zawiodła moja choroba. – A cóż to za choroba, synu? – zapytał staruszek, który podniósł z ziemi buty i z czułością podtrzymywał tamtego. – Mam żonę i dwoje dzieci i proszę patrzeć, gdzie się znalazłem. Co za jaskinia! Wszyscy patrzyliśmy na urzędnika, podczas gdy Chińczyk, wytrącony z równowagi, machał nam przed nosem kolorowymi wstążkami. Remedios – „Wilczyca z Murcji” szepnęła: – W zeszłym tygodniu, popełnił samobójstwo jeden z naszych klientów. – W burdelach rozmaite rzeczy wychodzą na jaw – stwierdził sentencjonalnie Lepprince. … Czy to przyjęcie zarozumiałego i wybrylantynowanego Lepprince’a, czy też fatalne okoliczności sprawiły, że sprawdziło się stare porzekadło: „najlepiej łowić ryby w mętnej wodzie” (dodałbym jeszcze: nie tylko woda mętna, ale i rybak podejrzany)? Nie jest moim celem odsłanianie tej niewiadomej. Prawda jest jedna: że dość szybko po zaangażowaniu eleganckiego Francuzika przedsiębiorstwo podwoiło, potroiło i raz jeszcze podwoiło swoje zyski. Ktoś powie: Ileż na tym musieli skorzystać biedni, pokrzywdzeni robotnicy, przecież dla umożliwienia takich zysków musiała bardzo wzrosnąć produkcja, wobec tego dzień roboczy przedłużył się o parę godzin, z pewnością zrezygnowano z godzin wypoczynku na rzecz szybkości działania! Jak to dobrze, pomyślą czytelnicy, którzy nie wiedzą, jak to się mówi,

39


co za ksiądz tę mszę odprawia. Niech mi wybaczą władze duchowne porównanie mszy do tego piekła, jakim jest świat pracy… – Nasze zadanie nie jest łatwe – powiedział komisarz Vázquez. Lepprince podsunął mu otwarte pudełko cygar, z którego Vázquez wziął jedno. – Ależ gatunek! – skomentował; pocił się. – Co za upał… – Niech pan zdejmie kurtkę. Niech się pan czuje jak u siebie w domu. Komisarz zdjął kurtkę i zawiesił na poręczy krzesła. Zapalił cygaro z głośnym cmoknięciem i wypuścił kłąb dymu z zadowolonym pomrukiem. – To wspaniałe. Z jednego liścia! Lepprince wskazał mu popielniczkę, aby mógł wrzucić celofan, w który było opakowane cygaro, a który, starannie zwinięty, służył do zapalenia go. – Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu – powiedział Lepprince – moglibyśmy przejść do sprawy, która nas interesuje. – Ależ naturalnie, proszę pana. Przypominam sobie, że na początku nie spodobał mi się komisarz Vázquez ze swym ostrym spojrzeniem, ironicznym półuśmiechem i tą zawodową powolnością, z jaką mówił i poruszał się, a jaka zapewne miała na celu zdenerwowanie, zaniepokojenie i sprowokowanie rozmówcy do nagłego przyznania się do winy. Jego zamierzona prozopopeja przywodziła mi na myśl węża, hipnotyzującego małego gryzonia. Kiedy go widziałem pierwszy raz, wydał mi się dziecinnie, niemal patetycznie pedantyczny. Działał mi na nerwy. Dopiero potem zrozumiałem, że pod tą urzędową maską tkwi uparta metoda i niezachwiana decyzja, ażeby za każdą cenę poznać prawdę. W sumie był niestrudzony, cierpliwy, niebywale bystry. Wiem, że w 1920 roku przestał pracować w policji, w 1920, czyli, według moich obliczeń, wtedy gdy śledztwo miało się ku końcowi. Było w tym coś tajemniczego. Ale nigdy się o tym nie dowiemy, bo

40


parę miesięcy temu został zabity przez kogoś mającego związek ze sprawą. Nie zaskakuje mnie to: wielu padło ofiarą owych burzliwych lat i Vázquez miał być jednym z nich, jakkolwiek prawdopodobnie nie ostatnim. – Wszelka moralność nie jest niczym więcej jak usprawiedliwieniem pewnej konieczności, przy czym przez konieczność rozumiem wykładnik rzeczywistości, bowiem rzeczywistość zaczyna być widoczna dla człowieka, dopiero kiedy porzuci domenę elaboratów i stanie się gwałtowną potrzebą. To mi mówił Domingo Pajarito de Soto pewnego popołudnia, kiedy po pracy, minąwszy ulice Caspe i Gran Vía, usiedliśmy na kamiennej ławce w ogrodach Królowej Wiktorii Eugenii; było pusto, bo wiał chłodny wiatr. Kiedy Pajarito zamilkł na chwilę, zapadła cisza i zamyśleni obserwowaliśmy fontannę. – Wolność – zaczął znowu – to możliwość życia w zgodzie z moralnością narzuconą przez konkretną rzeczywistość każdej jednostki, w każdej epoce i we wszelkich okolicznościach. Stąd jej charakter zmienny, względny, nie do określenia. W tym, jak widzisz, jestem anarchistą. Natomiast nie wierzę, by wolność jako sposób egzystencji musiała łączyć się z poddaniem się pewnym normom i z dokładnym wypełnieniem obowiązków. W tym sensie anarchiści mają rację, bowiem ich idea wywodzi się z rzeczywistej konieczności, ale zdradzają ją wtedy, kiedy nie biorą pod uwagę rzeczywistości jako czegoś, co mogłoby scementować ich tezy. – Nie znam się tak dalece na anarchizmie, by twierdzić, że mają rację, lub też by podważać twoje argumenty – odparłem. – Ale interesuje cię to? – Oczywiście – odparłem, bardziej by mu zrobić przyjemność, niż szczerze. – No to chodź. Zaprowadzę cię do pewnego ciekawego miejsca. – Nie będzie to czasem niebezpieczne? – zaniepokoiłem się. – Nic się nie bój, chodź – powiedział.

41


Tego wieczoru poszedłem z Teresą na dancing, w górnej części miasta – tam gdzie łączy się ono z Villa de Gracia. Lokal nazywał się „Królowa wiosny”. Było tam więcej ludzi, niż właściwie mogło się pomieścić, na sporej zresztą przestrzeni, ale atmosfera była miła i wesoła. Gazowe lampki za matowymi szybkami rzucały migotliwe światło na pary, przy stołach tłoczyły się spocone rodziny, orkiestra grała hałaśliwie, kelnerki biegały bez wytchnienia, zaś stróże porządku publicznego chodzili tam i z powrotem z pałkami w ręku, obserwując wszystkie kąty. Kolorowe baloniki wyfruwały w górę, ponad kłęby dymu, aż pod sufit, z którego zwieszały się girlandy i wstęgi, odbijały się od nich i powoli spływały w dół, ku wybrylantynowanym głowom tańczących. Bawiliśmy się doskonale, gdy nagle usłyszałem głos Teresy: – Jestem jak kwiat ucięty, bez ziemi pod stopami. Mam uczucie, że usycham. Chodźmy. Spojrzałem z bliska na twarz kobiety, którą trzymałem w ramionach, i pod jej szorstką skórą zauważyłem brak koloru, bezbarwną siatkę żył i początki zmarszczek wokół oczu i ust. Pod jej przymkniętymi powiekami odgadłem nadbrzeża pokryte świeżą trawą, słodki wietrzyk lasów, szum wody, liście i wszystko to, co poruszając się, stwarza język dzieciństwa. Nigdy nie zapomnę Teresy. Sdzia Davidson: Czy pan Lepprince bywał w kabaretach? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Pił? Miranda: Umiarkowanie. Sdzia Davidson: Czy widział go pan kiedykolwiek w stanie nietrzeźwym? Miranda: Raczej tylko z lekka podchmielonego, wesołego. Sdzia Davidson: A więc widział go pan wesołego? Miranda: Czasami. Wszystkim się zdarza… Sdzia Davidson: Tracił kontrolę nad sobą? Miranda: Nie.

42


Sdzia Davidson: Czy trzeźwiał, jeżeli okoliczności tego wymagały? Miranda: Tak. Sdzia Davidson: Czy zdaniem pana używał jakichś środków podniecających? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Czy kiedykolwiek wydał się panu obłąkany lub nieprzytomny? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Reasumując, pana zdaniem Lepprince był całkowicie normalnym człowiekiem? Miranda: Tak. … Tylko faryzejską i prostacką hipokryzję tych, którzy uzależniają marsz świata od własnych niezasłużonych i nieuprawnionych przywilejów za cenę każdej niesprawiedliwości, każdego cierpienia, mogą zgorszyć lub zdziwić pewne fakty. Stała się bowiem rzecz nader prosta: niezasłużony dobrobyt handlarzy, trafikantów, fałszerzy, spekulantów, w sumie – plutokratów, spowodował łatwą do przewidzenia, acz źle przyjętą, podwyżkę cen, nieskompensowaną żadną zasłużoną podwyżką wyrównawczą płac. Toteż nastąpiło to co zawsze: bogaci wciąż się bardziej bogacili, a biedni coraz bardziej ubożeli. Czyż więc można, tak jak to robią niektórzy, gorszyć się, że wydziedziczeni, słabi, ubodzy krewni nieludzkiej i niewrażliwej rodziny społecznej uciekali się do jedynej drogi możliwej w ich sytuacji? Nie, tylko bezrozumny, tępy, ślepy mógłby widzieć coś nieodpowiedniego w ich postawie. W przedsiębiorstwie Savolta – muszę to powiedzieć, a tym samym rozpocząć jeden z najsmutniejszych, najprzykrzejszych ustępów mego artykułu, mówiący o faktycznej sytuacji społecznej – chciano uciec się do jedynego sposobu, o jakim można było pomyśleć i do jakiego można się było uciekać: Mówię, panowie, o strajku. Ale zagubieni robotnicy nie brali pod uwagę (czyż odważę się nazwać go po imieniu?) tego

43


cerbera kapitału, tego cienia, przed którego wspomnieniem drżą proletariackie rodziny… – Przysyła mnie „Człowiek o żelaznej ręce” – powiedział Lepprince. – Słyszała pani o nim? – Kto by o nim nie słyszał, proszę pana… Cała Barcelona… – Do rzeczy – przerwał Lepprince. Pomieszczenie, gdzie zawierano kontrakt, nie było duże, ale dość obszerne, by pięć osób mogło się w nim swobodnie poruszać. Tapeta na ścianach była w strzępach, w pokoju stał spróchniały stół, dwa krzesła i sofa. Z sufitu zwisała naftowa lampa, która nie przestawała filować, okien ani żadnej innej wentylacji nie było. Dwaj mężczyźni siedzieli na krzesełkach, Lepprince i ja na sofie, zaś ona, otulona w swoją wyszywaną kamieniami i cekinami pelerynę, zwinęła się w kłębek na stole, podkuliwszy nogi. Świetnie pamiętam głębokie wrażenie, jakie na mnie zrobiła Maria Coral, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Włosy miała czarne, gęste, miękkimi falami opadające na plecy, wielkie i również czarne oczy, małe usta o grubych wargach, prosty nosek, okrągłą twarz. Była przesadnie wymalowana i jeszcze miała na sobie swą aksamitną pelerynę, wyszywaną fałszywymi kamieniami, którą się okrywała po występie. Ze ściśniętym sercem śledziłem jej ewolucje w powietrzu, rzucanej i chwytanej przez tych dwóch tępych olbrzymów, idiotów i okrutników, którzy nią rządzili z władczymi gestami rozpłodowców. Za każdym razem gdy widziałem, jak frunie i wiruje w powietrzu, o włos od upadku i roztrzaskania się o brudny parkiet owego podejrzanego kabaretu, zamierał mi w gardle jęk i przeklinałem ciemne ścieżki, które ją doprowadziły do wykonywania niebezpiecznego, niskiego zawodu cyrkówki w obskurnym lokalu pełnym brudu i nikczemności. Może przewidywałem przyszłe cierpienia. Pamiętam, że nie znając, znienawidziłem „Człowieka o żelaznej ręce” i wszystkich okoliczności, które wciągnęły w swą trującą pajęczynę los owej dziewczyny-dziecka, wikłając go w losy marginesu społecznego

44


i w dramatyczny labirynt zbrodni; bez wyjścia. Znienawidziłem biedę, siebie samego, Cortabanyesa, który zrobił ze mnie wspólnika tej umowy, i przedsiębiorstwo Savolta, tak, to szczególnie.

Dalszy ciąg zeznań złożonych przed konsulem Stanów Zjednoczonych A. P. w Barcelonie przez eks-komisarza policji don Alejandra Vázqueza Ríosę 21 listopada 1926 roku Dokument dowodowy, załącznik nr 2 (w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick)

… że później dowiedziałem się o istnieniu kobiety nazwiskiem Maria Coral, młodej i pięknej, z zawodu aktorki, zaplątanej w wydarzenia objęte moją deklaracją. Że owa Maria Coral, której prawdziwe imię i nazwisko nie jest znane, Cyganka (jak wywnioskowałem z jej rysów i koloru skóry), przybyła do Barcelony we wrześniu lub październiku 1917 roku w towarzystwie dwóch niezidentyfikowanych atletów, z którymi wykonywała ćwiczenia w podrzędnym kabarecie. Że owi dwaj atleci – według informacji otrzymanych z miejscowości, gdzie występowali uprzednio – pod przykrywką działalności artystycznej ukrywali bardziej dochodowe zajęcie płatnych morderców, zajęcie, które z jednej strony ułatwiała ich atletyczna postura i zręczność, z drugiej zaś fakt ciągłego zmieniania miejsca pobytu w kraju, a nawet wyjazdy za granicę. Że, zgodnie z moimi nieujawnionymi przewidywaniami, wyżej wymieniona Maria Coral porzuciła dwóch siłaczy, nie wyjechała bowiem wraz z nimi, kiedy opuszczali Barcelonę. Wspomniane rozstanie odbyło się (jakkolwiek są to wciąż tylko supozycje) na życzenie jakiegoś wysoko postawionego osobnika – Lepprince’a? Savolty? „Człowieka o żelaznej ręce”? – którego została kochanką. Że po pewnym czasie ona z kolei znikła, nie pozostawiając adresu. Że pojawiła się z powrotem w nader dziwnych okolicznościach w roku 1919.

45


– No, Rosa – powiedziała pani Claudedeu – zakład, że wiem kto jest twoim kandydatem. – Dałabyś spokój, Neus, z tymi dowcipami – zirytowała się pani Savolta. – Mówię ci, że ona jest jeszcze za młoda, żeby myśleć o takich rzeczach. Maria Rosa Savolta, która wyszła na chwilę, żeby się czegoś napić, teraz wracała i usłyszała ostatnie zdanie. – O czym panie mówią? – O niczym, córeczko, o niczym. O głupstwach, które chodzą po głowie Neus. – O tobie mówiłyśmy, pączuszku – sprostowała pani Claudedeu. – Ach, o mnie… – No pewno, jesteś najważniejszą osobą na balu. Mówiłam do twojej mamy, co chyba mi wolno, byłam przecież przy twoim urodzeniu, że już jesteś małą kobietką i, co ważniejsze, bardzo ładną, a mówię to wcale nie po to, żeby ci sprawić przyjemność… Boże, jakże źle mi wychodzi mówienie takich prawd… Młodziutka Maria Rosa zaczerwieniła się i utkwiła oczy w szklance, którą trzymała obiema rękami. – Mówiłam też do mamy, że już pora, żebyś pomyślała o twojej przyszłości. Myślę o tym, co będziesz robiła, jak skończysz szkołę i opuścisz internat. Chyba wiesz, co mam na myśli. – Nie wiem, proszę pani – odpowiedziała Maria Rosa Savolta. – Słuchaj, mała, bądź tak dobra, przestań mówić do mnie pani i mów mi po imieniu. Nie wyobrażaj sobie, że robiąc z siebie hipokrytkę, zabijesz moją ciekawość. – Ależ nie, Neus, nie miałam zamiaru… – Nie opowiadaj. Czy to ja nie byłam młoda? I sama nie uciekałam się do takich sztuczek? No więc, mała, bądźmy przyjaciółkami i powiedz mi prawdę. Jesteś zakochana? – Ja? Ale skądże… Neus, w kimże mogłabym się zakochać, kiedy nie wystawiam nosa z internatu…

46


– Czy ja wiem… To się ma we krwi. Jak się nie widuje mężczyzn, to się ich wymyśla, śni się o nich… My, kobiety, jesteśmy mocne w takich rzeczach. Myślę oczywiście o kobietach w twoim wieku. Wejście pani Parells uratowało biedną Marię Rosę Savoltę. – Zakład, że nie wiecie, co mi przed chwilą opowiedziano – powiedziała, podchodząc do nich. – Z pewnością nie wiemy. A warte grzechu? – To osądzicie same, jak już wam powiem, o co idzie. A ty, ślicznotko, nie poszłabyś się trochę przejść? – Bądź dyskretna, córeczko – upomniała Marię Rosę pani Claudedeu. – Może zajrzysz do panów w bibliotece – wtrąciła jej matka. – Z pewnością z nikim się tam nie witałaś. – Nie, do biblioteki nie pójdę, mamo – odparła błagalnym tonem Maria Rosa. – Zrób, co ci każę, i nie dyskutuj. Musisz się wyleczyć z tej groteskowej nieśmiałości. No, idź. Stary okrywał pocałunkami twarz urzędasa, który macał dookoła w poszukiwaniu okularów. Marynarz skończył skubać gołębia i wpakował go sobie do kieszeni. – Na śniadanie – powiedział chrapliwie. – Ale żarłok – zapiszczał staruszek. Kiedy wreszcie usadowiono urzędnika, pozostał niemy, nieruchomy i senny w ramionach starego. Chińczyk zniknął. – Jak się zabił ten wasz klient? – zwróciłem się do Remedios. – Zastrzelił się. Idiota zrujnował nas przez ten teatralny gest. Teraz wisimy na włosku i zależymy od decyzji policji, która chce nam zamknąć budę. – Jakież wtedy plany? – Trotuar, chyba że pan ma jakieś inne propozycje. Nikt nas nie zatrudni, nie jesteśmy już młode. No ile mi pan daje lat?

47


Miejsce Chińczyka zajęła tęga pięćdziesięcioletnia baba ubrana à la Manon Lescaut i kontraltem zaczęła wyśpiewywać jakąś dwuznaczną piosenkę. – Nie więcej niż trzydzieści – powiedział Lepprince, robiąc ironiczną minę. – Czterdzieści siedem, stary, i nie wygłupiaj się. – Nieźleś się zakonserwowała. – Dotknij, nie bój się nic, nie gryzie. Marynarz cisnął resztką własnej zagrychy prosto w śpiewaczkę, zaś urzędas w ramionach starego nagle wybuchnął płaczem. Śpiewaczka, purpurowa ze złości, zdejmowała z sukni poprzylepiane okruchy chleba. – Sram na was, świńskie ryje – ryknęła potężnym głosem. – Ja tam najlepiej śpiewam sobie sam – oznajmił marynarz i chrapliwie uderzył w balladę mającą za temat piratów i rum. – Skurwysyny! – grzmiała śpiewaczka. – Chciałabym was zobaczyć w Liceo z tym chamskim zachowaniem. – Sam chciałbym cię tam usłyszeć – powiedział stary, który nagle wypuścił z objęć urzędasa i wstał. – Nic mi nie brakuje, żeby śpiewać w Liceo, śmierdzielu! – Brakuje ci wytworności, kurwa twoja mać – ryknął stary. – Wielu by chciało mieć to, czego ja mam za dużo – wrzasnęła śpiewaczka i sięgnąwszy za dekolt, wyciągnęła kolosalne piersi. Stary rozpiął spodnie i z kpiącą miną zaczął siusiać. Śpiewaczka odwróciła się i kołysząc biodrami, wycofywała się z godnością, nie czekając na oklaski. Kiedy już dochodziła do zasłony za fortepianem, odwróciła się i powiedziała uroczyście: – Ty cioto, w spluwaczce się urodziłeś. Stary odwrócił się do urzędasa, mrucząc: – Och, aniołeczku, nie zwracaj na nią uwagi… Remedios przysiadła na moim krześle; o mały włos byłbym upadł na ziemię, na szczęście przytrzymała mnie swymi olbrzymimi ramionami.

48


– Teraz to jest diabelski młyn – powiedziała – ale w swoim czasie tu było całkiem do rzeczy. Czułem się na wpół uduszony i oczami zwróciłem się do Lepprince’a o pomoc, ale ten dudlił szklanicę jałowcówki i na moje spojrzenie odpowiedział szklistymi źrenicami i otwartą gębą ryby. – To był elegancki lokal – mówiła Remedios. – Nie taka chamska speluna jak teraz. I to nie tak dawno, chociaż pewnie ci trudno w to uwierzyć, zaledwie trzy czy cztery lata temu, kiedy jeszcze ta wojna nie była takim nabieraniem jak teraz. Taperka, ta w obcisłej sukni, z nogą na świeżym powietrzu, poprosiła o szacunek dla artystów, uczciwie zarabiających na chleb, i o ciszę ze względu na tych, co pragną obejrzeć występy. Urzędas wyszedł na sam środek lokalu z oczami pełnymi łez. – To wszystko moja wina, proszę pani. To ja byłem wichrzycielem i proszę o wymierzenie mi słusznej kary. – Niech się pan tak nie przejmuje, kawalerze – odparła taperka – niech pan sobie siądzie na swoim miejscu i bawi się wraz z innymi. – Przyjeżdżali tu szpiegi i przemytniki z całego świata – mówiła Remedios – przyjeżdżali, żeby się zabawić i zapomnieć o wojnie. Ich własne rządy dawały im Bóg wie jakie misje, ale im co innego było w głowie. Urzędas runął na kolana ze skrzyżowanymi rękami. – Nie pójdę, dopóki publicznie nie wyznam mych grzechów. Pianistka wyraźnie zaniepokoiła się w przeczuciu nowej, zgubnej dla interesu tragedii. – Przyjeżdżali kupce i kpili z wojny, z własnych krajów, z własnych matek. Jak się ich szefowa spodziewała, to nas uprzedzała: dziewczyny, przygotować się, szpiegi idą. Już znałyśmy ich upodobania: pochodzili z rozmaitych krajów, nieraz z wrogich, ale zachcianki mieli zgodne co do joty. A jakie to było grymaśne… – Nic w tym złego, jak człowiek trochę się zabawi – łagodziła taperka. – Wszyscy jesteśmy porządni ludzie, no nie? Jakiś kawał od czasu do czasu nikomu nie może zrobić krzywdy.

49


– Nie od czasu do czasu, proszę pani – powiedział urzędas. – To mi się zdarza dosłownie raz na tydzień. – Co się tu dzieje za tą kurtyną, sodoma i gomora – mówiła Remedios. – No o nich myślę, o tych szpiegach. Nagle wszystko przybrało inny obrót. – Dosyć już tych błazeństw! Bawmy się dalej! To krzyknął Lepprince. Poderwałem się i byłbym upadł, gdybym się nie uchwycił ramion Remedios. Francuz zerwał się z czerwoną twarzą, rozrzuconymi włosami, rozpiętą koszulą i płonącymi oczami. – Co jest? Nie słyszycie mnie? Powiedziałem, że mamy bawić się dalej! Wracaj pan na miejsce i nie truj nam głowy swoimi bzdurami! – ryknął na urzędasa. – A ty – zwrócił się do pianistki – graj, bo za to ci płacą. Co się tu dzieje? Nie słyszycie mnie? Schwycił urzędasa za klapy zniszczonej marynarki i przeniósł go przez parkiet, składając na kolanach starego. Po czym, nawet nie nabierając oddechu, kopnął krzesło marynarza. Ten przebudził się rozwścieczony. – Co jest, u diabła? – ryknął. – To, że przeszkadzają mi pańskie hałasy w ogólności, a pańskie chrapanie w szczególności. Zrozumiałeś? – Zrozumiałem, że rozwalę ci łeb – mruknął marynarz, wyjmując pałkę, ale upuścił ją, widząc, że Lepprince ma go na cynglu. – Jak chcesz bójki, to strzelam. Marynarz krzywo się uśmiechnął. – Przypomina mi to hecę, którą miałem w Hongkongu – powiedział i spuścił spodnie, ukazując drewnianą nogę. – Źle się skończyła. Pianistka zaczęła grać, zaś wiolonczelista, który nieporuszony śledził rozwój wypadków, wziął saksofon i zaczął jej wtórować jakąś lekką melodią. Zasłona rozsunęła się, przepuszczając dwóch silnie zbudowanych tęgich mężczyzn i Cyganeczkę w czarnej pelerynie ponaszywanej fałszywymi kamieniami.

50


… Nieszczęśni robotnicy doszli do porozumienia, porobili zapasy, ich serca biły unisono, a ich otumanione umysły wypełnione były jedną myślą: Strajk! Przez parę godzin uważali się nieledwie za szczęśliwych, nasze niepowodzenia zmienią się w zwycięstwo, nasze nieszczęścia znikną, tak jak ulatnia się i znika ciężki koszmar nocy, wchłonięty przez tę noc, z której się wyłonił. Byli spoceni, nie z wysiłku jednak, bowiem ci twardzi i przyzwyczajeni do wysiłku ludzie nie pocili się już ani nie odczuwali zmęczenia nawet w czasie najgorętszych letnich dni, lecz ze zdenerwowania. Ale, niestety, nie liczyli się ani z twardością i wszechobecnością „Człowieka o żelaznej ręce”, ani z zimnym, wyrachowanym umysłem tajemniczego Lepprince’a. – Jestem Lepprince. Przysyła mnie „Człowiek o żelaznej ręce”. Zobaczyłem, że Pajarito de Soto odwraca się biały jak papier. Patrzył na mnie tak, jak zapewne ofiara patrzy na kata podnoszącego topór. Uśmiechnąłem się do niego i zrobiłem uspokajający ruch ręką. – Czytałem pańskie artykuły w „Głosie Sprawiedliwości”. Wydały mi się znakomite, jakkolwiek trochę, jakby to wyrazić, trochę zbyt namiętne. Namiętność dobra jest u młodych, nie przeczę. Ale czy nie uważa pan, że pańskie stwierdzenia są trochę przesadne? Czy mógłby pan dowieść tego, co maluje pan w tak żywych kolorach? Z pewnością nie. Pan, przyjacielu, zebrał tylko pewne plotki, jednostronne wersje, niewinne, ale przesadnie rozdęte i zdeformowane przez osoby, których dotyczą, a których interesy zaangażowane są w tę grę. Niech mi pan powie, Pajarito, czy zgodziłby się pan na moją wersję wypadków? Tę, którą ja bym panu przedstawił? Nie? No jasne, jasne. Sdzia Davidson: Czy poszliście do kabaretu, żeby się rozerwać? Miranda: O nie. Sdzia Davidson: Dlaczego mówi pan ,,O, nie”? Miranda: Po pierwsze, dlatego że to właściwie nie był kabaret. Sdzia Davidson: Co pan chce przez to powiedzieć? Miranda: To była ohydna speluna. Burdel.

51


Sdzia Davidson: To po co tam poszliście? Miranda: Lepprince chciał się tam z kimś zobaczyć. Sdzia Davidson: Właśnie tam? W tej spelunce? Miranda: Tak. Sdzia Davidson: Dlaczego? Miranda: Ludzie, z którymi chciał mówić, tam pracowali. Sdzia Davidson: W jakim charakterze? Miranda: Jako akrobaci. Robili sztuczki cyrkowe, które były częścią programu. Sdzia Davidson: Czego chciał od nich Lepprince? Miranda: Chciał ich zaangażować. Sdzia Davidson: Lepprince miał udziały w jakimś cyrku? Miranda: Nie. Sdzia Davidson: Niech pan się jaśniej wypowiada. Miranda: Ci akrobaci w wolnych chwilach zabijali za pieniądze. Sdzia Davidson: Krótko mówiąc, Lepprince chciał zaangażować płatnych morderców? Miranda: Tak. – Mam nadzieję – zaczął Lepprince – że nie muszę tłumaczyć się z tego, jak się dowiedziałem o waszym istnieniu. Siłacze spojrzeli po sobie. – Nic w tym nadzwyczajnego – powiedział jeden z nich. – Jesteśmy znani. – Ani też dużo mówić o propozycji, z jaką przychodzę. – Propozycji? – powiedział jeden z nich. – Jakiej propozycji? Francuz wydał się przez chwilę speszony, ale odpowiedział: – Chcę wam zaproponować, żebyście dla mnie wykonali pewną pracę. Słyszałem, że podejmujecie się tego rodzaju zajęć… na marginesie waszej artystycznej działalności. – Artystycznej?… – zdziwił się drugi. – Ach, działalność artystyczna, mówi pan o naszych numerach cyrkowych… Spodobały się panu? – Bardzo – odparł Lepprince. – Jesteście znakomici.

52


– O, mamy jeszcze inne. Jeszcze wiele innych, które także by się panu spodobały. Wymyśla je mój towarzysz, czasami zresztą i ja. Są urozmaicone przez to, że we dwóch je komponujemy. Rozumie pan? – Tak, tak, ale właściwie to chciałbym pomówić z wami o czymś innym. O tej pracy, którą mam zamiar wam zaproponować. – To jasne, że jego interesują inne sprawy – powiedział pierwszy z siłaczy. – Mój towarzysz i ja – dodał drugi – ciągle wymyślamy coś nowego, żeby publika się nie nudziła. To, co pan widział, to stare kawałki, bo w tym mieście jesteśmy jeszcze krótko. Jak przyjeżdżamy do jakiejś miejscowości, zaczynamy od starych numerów, bo nikt nas jeszcze nie zna, jeżeli nie widział nas gdzie indziej. Ale jak przyjeżdżamy do innego miasta… No więc właśnie. Jak przyjeżdżamy do innego miasta, odwalamy stare numery, bo nikt ich nie zna. Korzystając z tego, że obaj zagłębili się w dyskusji na temat nowego numeru, Francuz zwrócił się do mnie. – Próbuj ty – szepnął. – Chciałbym, żebyście mi, panowie, opowiedzieli o tych waszych nowych numerach – zwróciłem się do nich. – Może byście wpierw załatwili sprawę z tym panem, a potem pogadamy sobie spokojnie o tym, co nas interesuje? Zaskoczeni zwrócili się ku mnie. – Przecież już mówiliśmy o nowych numerach… W ciszy, która nagle zapadła, zadźwięczał głos Marii Coral: – Rozumiemy się, panowie. Komu trzeba dołożyć? Lepprince zaczerwienił się. – To znaczy… – bąknął – chciałem powiedzieć… – Sprawy muszą być postawione jasno. Czy to są jakieś ważne osobistości? – Nie – odpowiedział Francuz. – Zupełnie nieważne. – Czy zazwyczaj chodzą uzbrojeni? – Ale skąd, o tym nie ma mowy…

53


– Bo taryfa uzależniona jest od ryzyka. – W tym wypadku nie ma najmniejszego ryzyka, ale i tak nie mam zamiaru dyskutować ceny. – Niech pan z łaski swojej podyktuje dane – ucięła sprawę Cyganka. – Reprezentuję zarząd pewnej firmy – powiedział Lepprince. – Chyba nie muszę wyjawiać nazwisk osób, w imieniu których działam. – Oczywiście, że nie. – Ostatnio w szeregi robotnicze wkradły się pewne elementy wywrotowe, obalające ustalony porządek. Znamy tych ludzi dzięki lojalnym współpracownikom, którzy nam ich wskazali, już pani rozumie, co mam na myśli. – Chyba tak – powiedziała Maria Coral. – Naszym zamiarem… zamiarem tych, co mnie przysyłają, jest wyperswadowanie pewnych rzeczy tym szkodliwym elementom. Na razie, nie stanowią groźnego niebezpieczeństwa w łonie firmy, ale przybliża się kryzys i tego rodzaju nasienie mogłoby znaleźć podatny grunt wśród robotników. Uznaliśmy więc, że dla dobra ogółu należy wyrwać zło u samych korzeni, jakkolwiek zasadniczo jesteśmy przeciwni takim posunięciom. – Czy do nas będzie również należało zlokalizowanie tych ludzi, śledzenie ich i tak dalej, czy też dostaniemy od panów wszystkie informacje? – My… a właściwie mój sekretarz – wskazał na mnie – dostarczy pani listę osób, o które chodzi, poda miejsce i porę, które naszym zdaniem będą najodpowiedniejsze do wykonania zadania. Nie muszę chyba zaznaczać, że wszelka inicjatywa z waszej strony, na marginesie naszych dokładnych informacji, mija się z celem, a nawet mogłaby się stać szkodliwa. – Znamy nasze obowiązki, proszę pana. – Pani daruje, że nie wyjawię mojego nazwiska.

54


Cyganka wybuchnęła śmiechem. – A forma zapłaty? – zapytała. – Mój sekretarz – powiedział Lepprince – zjawi się za parę dni z listą, o której wspomniałem, i z częścią należności. Po zakończeniu pierwszej pracy zostanie wam doręczona reszta pieniędzy i będziecie mogli przystąpić do następnych działań. Zgoda? Maria Coral zastanowiła się chwilę, a potem skinęła głową. – Pański sekretarz nie musi przychodzić drugi raz do tej mordowni. Zazwyczaj jadamy tu niedaleko w jadłodajni. Nazywa się Casa Alfonso, stąd ją widać. Od dziewiątej do wpół do dziesiątej zawsze nas tani można złapać. Kiedy mam się spodziewać pierwszej wizyty? – W niedługim czasie – odpowiedział Francuz. – Nie umawiajcie się z nikim innym. Czy są jeszcze jakieś sprawy? Cyganka zrobiła prowokującą minę. – Jeśli o mnie chodzi… – Chciałbym, aby w miarę możności – Lepprince był wyraźnie speszony – nasze stosunki zakończyły się na płatnej wymianie usług. Wszelkie kontakty muszą odbywać się przez mojego sekretarza i rzecz jasna, że w razie konfliktów z władzami tak moje nazwisko, jak i moich mocodawców, nie zostanie ujawnione, choćby nawet usiłowano coś prześledzić w tej sprawie. No i oczywiście, tak jak to jest w zwyczaju, jak tylko zakończycie pracę, wyjedziecie z miasta. – Coś jeszcze? – zapytała Maria Coral. – Tak. Ostrzeżenie. Żeby nie przyszło wam do głowy zakpić sobie z nas. Cyganka znowu się zaśmiała. Kiedy wyszliśmy na ulicę, dniało i wiał lodowaty wiatr. Podnieśliśmy kołnierze kurtek i szybkim krokiem ruszyliśmy w stronę samochodu, który dłuższy czas nie mógł zapalić. Przejechaliśmy przez puste miasto i dojechaliśmy do mojego mieszkania, gdzie Lepprince zatrzymał automobil, chociaż nie zgasił motoru. – Fascynująca kobieta, co?… – powiedział.

55


– Ta Cyganka? I jak jeszcze… – Powiedziałbym, że tajemnicza. Jak grobowiec faraona, w którym nigdy nie stanęła stopa ludzka. Wewnątrz może kryć nieskończoną piękność, nieokreślony sekret, ale również śmierć, ruinę, przekleństwo wieków. Literatura, co? Nie zwracaj na mnie uwagi. Moje życie, jak każdego urzędnika, jest rutyną. Takie przygody zupełnie wytrącają mnie z równowagi. Od tylu lat nie wracałem o świcie po hulance. Mój Boże. Przyjemnie było, prawda? Czemu nie odpowiadasz? Zasnąłeś? – Ale skąd, nie śpię. Zamknąłem oczy, bo jestem zmęczony, ale nie śpię. – Jazda do łóżka. Już późno, a ty pewnie musisz wcześnie wstać. Wypocznij dobrze. – Jak się porozumiemy na temat tych list, płacenia i tego wszystkiego? – O nic się nie martw. Dostaniesz ode mnie odpowiednie instrukcje. A teraz idź spać. – Dobranoc. – Dobranoc. Wysiadłem z samochodu i mimo senności zdałem sobie sprawę, że Lepprince nie ruszył, dopóki nie zamknąłem za sobą bramy. Kiedy najmłodsza z czterech pań odeszła, pozostałe trzy przysunęły do siebie głowy. Pani Parells, sucha, piegowata, z szyją pełną zmarszczek i wystającym kościstym nosem, zaczęła: – Jak to, nic nie wiecie? Tydzień temu policja złapała panią de Rocagrossa w hotelu trzeciej kategorii z angielskim marynarzem. – Nie opowiadaj! – krzyknęła pani Claudedeu. – Nie mogę w to uwierzyć – zakwestionowała pani Savolta. – Ależ to pewne. Szukali jakiegoś złoczyńcy czy tam anarchisty i sprawdzali wszystkie pokoje. Jak ich wieźli do komisariatu, pani de Rocagrossa powiedziała im, kim jest, i zażądała rozmowy z mężem. – Ale tupet! To zupełnie nie do wiary! – wykrzyknęła pani Claudedeu. – A cóż na to mąż?

56


– Nic. Zaraz zobaczycie. Pani de Rocagrossa sprytnie się wzięła do rzeczy. Zamiast zadzwonić do męża, zatelefonowała do Cortabanyesa i ten wydostał ją z opresji. – Skąd ty to wiesz? – zapytała pani Savolta. – On ci opowiadał? – Ale skąd, on nie opowiada o takich sprawach. To zawodowa tajemnica. Dowiedziałam się tego inną drogą, ale jest to zupełnie pewne – oświadczyła pani Parells. – Nie najgorszy skandal – powiedziała pani Claudedeu. – A ten Anglik? – zapytała pani Savolta. – Nic nie wiadomo. W każdym razie jego także puścili, więc pewnie wrócił na swój statek jak zmyty i odechciało mu się takich przygód. To nie był zresztą żaden oficer: palacz czy coś w tym rodzaju. – Ale dlaczegóż by ta kobieta miała coś podobnego robić? – zastanawiała się pani Savolta. – Cóż, takie jest życie – stwierdziła pani Claudedeu. – Jest młoda i ma w sobie cudzoziemską krew. Oni tam mają inne obyczaje. – No a w dodatku – dorzuciła pani Parells – sprawa jej męża… chyba o tym słyszałyście… – Rocagrossy? Luisa Rocagrossy? A co znowu takiego? – Jak to, nic nie wiecie? Mówią… no czy ja wiem… że podobają mu się mężczyźni… – Jezu, córciu – westchnęła pani Claudedeu. – Nie ma dnia, żebyś do twojej listy nie dodała czegoś nowego. – Cóż ja mogę na to poradzić? Ale za to trzymam was au courant najświeższych wiadomości. – Moje drogie – powiedziała pani Savolta – nie rozumiem, czemu macie ochotę mówić o takich obrzydlistwach. Mnie to mierzi. Trudno, taka już jestem. – Mnie to się również nie podoba, Rosa – zaoponowała pani Parells. – Po prostu powtarzam, co mi przed chwilą powiedziano, to wcale nie znaczy, że się rozkoszuję takimi świństwami. – Coraz gorzej się dzieje w tym kraju – zakonkludowała pani Claudedeu.

57


… A teraz muszę zapanować nad drżeniem rąk, pohamować oburzenie i ogarniający mnie zamęt, aby opowiedzieć w sposób możliwie najbardziej suchy, obiektywny i bezstronny nagie fakty z owej fatalnej nocy na parę dni przed przewidzianym i niepokojącym dniem, który miał doprowadzić do tak oczekiwanego, potrzebnego i umotywowanego strajku. Podczas konfliktu, który właśnie opisałem, pośród robotników wybijał się niejaki Vicente Puentegarcía García, oschły, zrównoważony i energiczny, pełen szlachetnych intencji i bardzo inteligentny, w dodatku jako człowiek bezwzględnie prawy. Około pierwszej w nocy 27 września b.r., wyżej wymieniony Vicente Puentegarcía García wracał do domu, przy ulicy Independencia w dzielnicy San Martín, spokojny i zupełnie niepodejrzewający ohydnego zamachu, którego ofiarą miał paść w parę minut później. Noc była piękna, spokojna. Na niebie czystym i pogodnym nieśmiało błyszczały nieliczne gwiazdy, a demokratyczna ulica Independencia była pusta, spokojna i milcząca. Łagodność i cichy wypoczynek owej dzielnicy przerywały tylko od czasu do czasu ciężkie kroki ubogiego wartownika, Angela Peceiry, okrążającego teren mu podległy, ale również i on nie spodziewał się tragicznego dramatu, który dojrzewał w tajemniczym pustkowiu i który za chwilę miał się rozegrać, w dodatku zupełnie bezkarnie. Właśnie zjawia się młody robotnik, silny, muskularny, barczysty, o ostrych rysach, pełen żywotności, pełen złudzeń. Tym robotnikiem jest Vicente Puentegarcía García, który po strajkowym mityngu pełen nadziei wraca do domu odpocząć. Na skrzyżowaniu wyżej wymienionej ulicy z ulicą Mallorca zatrzymuje się na chwilę, aby pogadać i zapalić ze znajomym policjantem, z którym miło się żegna w chwilę potem. O kilka metrów od bramy jego domu dwóch tęgich chłopów o groźnym wejrzeniu wynurza się z cienia i posuwa ku niemu. Bez broni, spokojny, powolny, Puentegarcía idzie im naprzeciw.

58


– Stać! – woła jeden z nich, o twarzy jeszcze bardziej wulgarnej, nikczemnej, bardziej bandyckiej niż drugi. Robotnik zatrzymuje się. Jeden z ludzi sprawdza listę, dostarczoną niewątpliwie przez tchórzliwych inspiratorów tego nikczemnego kroku. – Czy ty jesteś Vicente Puentegarcía García? – Tak, ja – odpowiada Puentegarcía. – To jazda z nami – rozkazują mu zbiry. I chwyciwszy go żelaznymi rękami za nadgarstki, ciągną do pustego, ciemnego zaułka. – Co to za traktowanie! – woła Puentegarcía. – Nie jestem żadnym kryminalistą, jestem spokojnym robotnikiem! Ale już jeden ze zbirów wali go z całych sił po głowie. Twarz Garcíi kurczy się w grymasie bólu. – Lej go! – woła ten, który wydaje się przywódcą – niech sobie popamięta raz na zawsze. Nieszczęsny błaga o łaskę z oczami pełnymi łez, lecz brutalna tortura trwa. Pod ciosami Puentegarcía chwieje się, wreszcie pada na ziemię pokrwawiony, bez przytomności. Leżącego dwaj złoczyńcy nadal kopią i leją. Nieszczęsny Puentegarcía, leżąc u stóp swych dręczycieli, drży konwulsyjnie, w oczach migają mu złociste koła i ogniste szpady. Jego nieszczęśliwa żona wychodzi na balkon pełna niepokoju z powodu opóźnienia męża, a słysząc podejrzane hałasy, jak szalona wybiega na ulicę, płacząc i wydając rozpaczliwe krzyki nieludzkiego przerażenia. Na jej widok umyka dwóch tchórzliwych katów. Zaalarmowany krzykiem nadbiega szlachetny stróż nocny. We dwoje przenoszą zmasakrowane ciało do łóżka. W kałuży gęstej smrodliwej krwi, wijąc się z bólu, nieszczęsny mamrocze tylko pogardliwe słowa: „Nędzne kanalie”. Następnego dnia nie wstaje do pracy Vicente Puentegarcía García, zawsze tak punktualny, tak obowiązkowy, tak bez zarzutu. Ciężki stan nie pozwala mu uprzedzić kolegów o grożącym niebezpieczeństwie.

59


I tak w ciągu następnych nocy wpadają w zasadzkę robotnicy Segismundo Dalmau Martí, Miguel Gallifa Rius, Mariano López Ortega, José Simó Rovira, José Olivares Castro, Agustin García Guardia, Patricio Rives Escuder, J. Montfort, Saturnino Monje Hogaza. Policja zawiadomiona o tym, co się dzieje, wszczyna poszukiwania, ale łajdaki znikają jak zaczarowane i żadne informacje dostarczone przez poszkodowanych nie naprowadzają na ich ślad. Jakkolwiek nazwiska tych, którzy poruszali sznurkami tego krwawego i nikczemnego teatru marionetek, przychodziły na myśl wielu ludziom, nie udało się im nic dowieść. Strajk nie odbył się i w ten sposób zamknął się jeden z najwstydliwszych i najohydniejszych rozdziałów historii naszego drogiego miasta. Owego monotonnego i gorącego września włóczyłem się wśród mgieł portowej dzielnicy. Pierwszego wieczoru nie mogłem znaleźć jadłodajni, bo poprzednim razem byłem samochodem i nie patrzyłem, którędy jechaliśmy. W końcu trafiłem i zastałem Cygankę i siłaczy kończących kolację. Powitali mnie radośnie. Zauważyłem, że Maria Coral, bez ozdób, w zwykłej sukienczynie i z dala od specyficznej atmosfery kabaretu, nie wywiera już tego magicznego wrażenia, które potem nie raz i nie dwa na sobie odczułem. Ale przyznaję, że uśmiech jej i sposób mówienia zachowały tę żywość, która mnie zachwycała. – Spodobałeś mi się tamtej nocy, wiesz? – powiedziała do mnie. Przyszedłem tu w pewnej misji, więc wyciągnąłem kopertę i położyłem ją na ręce Cyganki. – Twój szef nie przyjdzie dzisiaj? – zapytała przekornie. – Nie, tak się przecież umówiliśmy, o ile pamiętam. – Tak się umówiliśmy, ale zobaczyłabym go z przyjemnością. Powiedz mu jutro, nie zapomnisz? – Jeżeli chcesz… Kiedy drugi raz poszedłem do Casa Alfonso, wziąłem nie jedną kopertę, ale dwie. Maria Coral roześmiała się, ale nie zrobiła na ten temat komentarza.

60


– Powiedz szefowi – powiedziała, gdy się żegnaliśmy – że nie zawiedziemy jego zaufania nawet na włos. I od drzwi posłała mi pocałunek, który wywołał uwagi ze strony klientów. Za trzecim razem zastałem siłaczy pożerających coś na wyścigi, ale byli sami, Marii Coral nie było z nimi… – Poszła sobie, niewdzięcznica – powiedział jeden z nich. – Porzuciła nas parę dni temu. – Sama na tym straci – dodał drugi. – Ciekawym, jakie numery będzie mogła robić bez nas. – A nam to wszystko jedno – dodali. – My bez niej i tak możemy pracować. Publika dla nas przychodzi. Złość mnie tylko bierze na myśl, że zabrała się, jakby nigdy nic, po tym wszystkim, cośmy dla niej zrobili. – Co to jej tyle pomogliśmy i w ogóle – potwierdził drugi. – Znaleźliśmy ją zdychającą z głodu w jakimś miasteczku, gdzieśmy występowali przedtem, wie pan? I wzięliśmy ją ze sobą, bo nam się zrobiło żal. – Jak wróci, to jej pokażemy. – Już nie będziemy z nią występować. – No pewno, że nie. – Czy była… – zapytałem. – Jaki był jej stosunek do was? – Stosunek niewdzięcznicy – odparł jeden z siłaczy. – Stosunek porzucenia nas, po wszystkim, cośmy dla niej zrobili – zakończył drugi. Zrezygnowałem z przesyłania przez nich pozdrowień Cygance, natomiast zapytałem o ich pracę, nie w kabarecie, lecz o tę, której podjęli się dla Lepprince’a. – Wszystko gra. Odnajdujemy ich jednego po drugim, tak jak piszecie na liście, i ładujemy, ile wlezie. Jak już leży, mówimy: „Żebyś miał nauczkę, że nie należy pchać nosa w nie swoje sprawy”. To ona nam kazała tak mówić. „W nie swoje sprawy”. I w nogi, żeby nie nakryła nas policja.

61


– O mały włos nie nahaczyli nas ostatnim razem. Ganiali nas do utraty tchu, aż w końcu musieliśmy wskoczyć do jakiegoś baru na dwa piwa, tak nam dech zaparło. I patrz pan, co za zbieg okoliczności. W tym barze siedział facet, któregośmy zrobili poprzednio. Jak nas zobaczył, tylko gębę otworzył ze strachu. Brakowało mu dwóch zębów, co mu je wybił kolega. Krzyknęliśmy: „Żebyś miał nauczkę, że nie należy pchać nosa w nie swoje sprawy”, a facet dał nogę, że aż. Dla ostrożności my także wyszliśmy. Więcej nigdy nie byłem w Casa Alfonso. – Jak się nad tym zastanowić – powiedziałem – twoja teoria prowadzi do fatalizmu, a twoje pojęcie wolności jest tylko zbiorem ograniczeń, będących rezultatem faktów, które są z kolei konsekwencją poprzednich wypadków. – Już widzę, ku czemu zmierzasz – powiedział Pajarito de Soto – ale moim zdaniem mylisz się. Jeżeli wolność nie istnieje poza zakresem rzeczywistości (jak wolność fruwania, która przekracza fizyczne ograniczenia człowieka), to jednak w tych granicach jest pełna, zależnie od użytku, jaki się z niej robi. Weźmy na przykład protesty robotnicze, które teraz mają miejsce. Czy chcesz twierdzić, że nie jest to fakt uwarunkowany okolicznościami? Nic bardziej oczywistego: zarobki, stosunek cen do zarobków, warunki pracy nie mogą w sumie nie prowadzić do takich reakcji. A teraz jaki będzie rezultat? Nie wiemy. Czy uda się klasie robotniczej osiągnąć to, co postuluje? Nikt tego nie może przewidzieć. Dlaczego? Bo tak przegrana, jak i triumf, zależą od środków wyboru. Ale – i oto moje wnioski – misją każdego z osobna i wszystkich razem nie jest abstrakcyjna walka o wolność i postęp, bo to są puste słowa, lecz o przyczynienie się do tego, by stworzyć w przyszłości warunki pozwalające ludzkości lepiej żyć, w świecie o szerszych i jaśniejszych horyzontach.

62


Dalszy ciąg zeznań złożonych przed konsulem Stanów Zjednoczonych A. P. w Barcelonie przez eks-komisarza policji don Alejandra Vázqueza Ríosę 21 listopada 1926 roku (w załączeniu tekst angielski tłumacza przysięgłego Guzmana Hernandeza de Fenwick)

… że zanim jeszcze wziąłem bezpośredni i osobisty udział w sprawie dzisiaj zwanej „sprawą Savolty”, wiedziałem o rzekomych zamachach przeciwko dziesięciu robotnikom z jego fabryki. Że mówiono, jakoby powyższe zamachy (z których żaden nie przekroczył rozmiarów zwykłego pobicia pozbawionego konsekwencji) były wykonywane z rozkazu kierownictwa firmy przy pomocy płatnych zbirów, a miały na celu uniemożliwienie zapowiadającego się strajku. Że z przesłuchań, które doprowadzono do końca (i w których nie brałem udziału), wynikło, iż nie ma żadnych, nawet niebezpośrednich dowodów, że się to; działo z udziałem kapitału. Że podejrzewano, iż zamachy wywodziły się z kół robotniczych, a powodem ich były wewnętrzne nieporozumienia albo ewentualna walka o władzę wewnątrz tych kół, podzielonych pomiędzy znanych podżegaczy, niejakiego Vicente Puentegarcíę Garcíę i niejakiego J. Monforta, z których pierwszy był znanym andaluzyjskim anarchistą, zaś drugi równie znanym i niebezpiecznym katalońskim komunistą, przyjacielem Joachima Maurina (fiszka w załączeniu). Że na skutek doniesienia, złożonego przez jednego z rzekomo zaatakowanych (o ile się nie mylę, był to niejaki Simó), i wyżej wymienionych przesłuchiwań, pewne osoby zostały zatrzymane, pośród nich wspomniani Vicente Puentegarcía García i J. Montort oraz niejaki Saturnino Monje Hogaza (komunista), niejaki José Oliveros Castro (anarcho-syndykalista), niejaki José Simó Rovira (socjalista). Że wszyscy lub niemal wszyscy z wyżej wymienionych zostali natychmiast wypuszczeni na wolność i że żaden nie był uwięziony, kiedy podjąłem się prowadzenia wyżej wymienionej sprawy.



Seria Eduardo Mendozy w Znaku: Niezwykła podróż Pomponiusza Flatusa Przygoda fryzjera damskiego Sekret hiszpańskiej pensjonarki Oliwkowy labirynt Prawda o sprawie Savolty Miasto cudów Mauricio, czyli wybory


EEduardo Ed duard dua dduar duuuaaarrrdo rdddo o

Mendoza Mend Men M enddoz doza oza o zzaa

((ur. (ur (u uur. r. 1943) r. 11943 19 194 9443 94 43) 3) 3)

jest jednym z najwybitniejszych współczesnych pisarzy hiszpańskich. Pracował jako adwokat, radca prawny i tłumacz przy ONZ. Autor między innymi Niezwykłej podróży Pomponiusza Flatusa, Miasta cudów i Mauricia, czyli wyborów. W Polsce najbardziej znany z niezrównanej trylogii detektywistycznej: Przygody fryzjera damskiego, Sekretu hiszpańskiej pensjonarki i Oliwkowego labiryntu.

Debiutancka powieść, którą Eduardo Mendoza zdobył uznanie krytyki i czytelników. Barcelona, rok 1917. Miastem wstrząsa konflikt między walczącymi o swoje prawa robotnikami a właścicielami fabryk. Walka toczy się o wysoką stawkę. W tajemniczych wypadkach giną przywódcy strajków, a władze robią niewiele, by schwytać winnych. W centrum tych wydarzeń znajduje się młody pracownik kancelarii prawnej Javier Miranda. Na swojej drodze spotyka dwóch niezwykłych ludzi. Pajarito de Soto jest idealistycznym dziennikarzem walczącym o prawa robotników, Paul-Andre Lepprince to czarujący drań, który ma za zadanie opanować zamieszki w fabryce broni. Intryga zatacza coraz szersze kręgi, w zamachu ginie fabrykant Savolta. Kto kontroluje spisek i jaka jest cena, którą przyjdzie zapłacić za prawdę? Z wirtuozerią i finezją Mendoza prowadzi nas przez świat zdrady, kłamstwa, walki o władzę i pieniądze, a wszystko to w fantastycznej scenerii Barcelony początku XX wieku. Niczym w najmroczniejszym kryminale zapoznajemy się z szokującymi dokumentami, zeznaniami i listami. Prawda okaże się bardziej wstrząsająca, niż można sobie wyobrazić.

cena detal. 34,90 zł ISBN 978-83-240-1222-0

www.mendoza.interia.pl 9 788324 012220


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.