Miasto Szklanych Słoni

Page 1



MARIUSZ

SIENIEWICZ MIASTO SZKLANYCH SŁONI

Wydawnictwo Znak Kraków 2010


Dwunasta czterdzieści pięć. No, wreszcie! Oddziałowa Zocha wjeżdża z pacjentką. Pomagają jej trzy pielęgniarki. Zaraz też zjawia się zasapany doktor Edward, anestezjolog. Odmierza dawkę remifentanilu. Proszę go, żeby nie skąpił i dodał jeszcze kilka centymetrów. Pacjentka powinna głęboko zasnąć. Pielęgniarki zakrywają jej ciało seledynowym prześcieradłem. EKG zaczyna miło pykać. Świecący punkt kreśli wewnętrzny pejzaż kobiety – zostawia za sobą fluoroscencyjną smugę dolinek i wzniesień, gna przez monitor niczym przez bezkształtny świat, który musi wypełnić pulsującym życiem. Dwunasta pięćdziesiąt. Czekamy, aż zacznie działać znieczulenie. Ja jeszcze w przedsionku. Za przeszklonymi drzwiami. Kręcę nerwowo głową, aż do pierwszego strzyknięcia w karku. Reszta zespołu przy stole. Dwunasta pięćdziesiąt pięć. Wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że zaraz doświadczą cudu. Dwunasta pięćdziesiąt dziewięć. Pielęgniarka Dorota uchyla drzwi i szepcze: „Panie doktorze, już czas. Zapraszamy”. Zegar na ratuszowej wieży wybija pełną godzinę. Zaczynam okulistyczny rytuał. Przez okno wpada smuga słońca. Tnie brzytwą promienia kawałek startego linoleum. Ja nie planuję żadnych cięć. Moje skalpele są pordzewiałe, dawno nie miałem ich w dłoniach. A optyczne lasery przywołują mi na myśl wyłącznie czerwone nitki pajęczyn, które oplatają bezcenne dzieła sztuki w galeriach, rozsnuwają się nocą w bankach bądź bronią domostw neurotycznych bogaczy. Na stole pacjentka śpi snem zimowym susła albo niedźwiedzia. W halogenowym świetle jej twarz przyjmuje barwę alabastrową. Choć znam kartę pacjentki prawie na pamięć, pytam Zochę, z kim mamy przyjemność? Oddziałowa informuje, że z hutniczką Jadwigą. Nic więcej nie muszę wiedzieć. Unoszę dłonie, wzrok wbijam w sufit i jako kapłan składam 32


gorące modły do Tęczowej Wieloródki. Wystarcza mi sama myśl o niej. Przeczuwam jej obecność, gdy w podbrzuszu pękają stwardniałe kokony i wylatują z nich motyle – prosto do serca i wyżej, aż do wewnętrznej strony powiek. Jest! Tutaj. Wszędzie. Nad stołem. W ciele pacjentki, w jej oczach i sercu. EKG wariuje. Świecący punkt skacze jak oszalały. Nawet doktor Edward czuje, że dzieje się z nim coś dziwnego, jakby walnął sobie setę narkozy. Jesteśmy już w odwróconym porządku. Proszę o łaskę głębszego widzenia kobiety. Pragnę spojrzeć na kobiecą twarz oczami Wieloródki. Chcę być przez chwilę jej źrenicą. Czułą, wszechpotężną, zapładniającą! Obowiązkowo coś tam mamrocę, ślinię usta. To bardziej na pokaz, dla pielęgniarek. Mój rytuał jest piorunujący – pielęgniarki wydają z siebie krótkie „och!”, niejedna chwyta kurczowo koleżankę za rękaw, widząc we mnie kapłana równego biskupom. A ja ogarniam pacjentkę Jadwigę miłosnym spojrzeniem. Moje modły zostają wysłuchane! Na stole widzę dwie kobiety, nie jedną. Leżą obok siebie niczym siostry syjamskie zrośnięte biodrami, niczym dwa żeńskie, dorosłe bliźnięta. Jakże piękne rozdwojenie! Za plecami słyszę podniecony głos kolegi anestezjologa: „Zaczynajmy! Babom puls słabnie i zaraz nam zejdą”. Temu zawsze spieszno. Tu trzeba cierpliwości, czułej uwagi, bo czar może w każdej chwili prysnąć, bo Wieloródki nie wolno poganiać. Wpatruję się w alabastrowe twarze, po czym z największą ostrożnością rozciągam powieki na metalowych formidłach i do każdego oka wkraplam zawiesistą homatotropinę. Krople zaczynają działać – po kilku minutach źrenice olbrzymieją niczym stawy przeczystej toni. Wstrząsa mną rozkoszny dreszcz. Czuję moc Wieloródki! Cały zespół operacyjny przechodzi do świata Jadwigi. Owszem, gdyby ktoś zajrzał teraz przez przeszklone drzwi, zobaczyłby nas, z krwi i kości, pochylonych nad stołem. 33


W oczach kobiety z lewej rozlewa się ciepła, rozgwieżdżona noc, z małą chatką pośrodku lasu. W okienku widać twarz pacjentki Jadwigi. Na dachu miauczy tłusty kot. Z komina unosi się biały dym, dzieląc czerń nieba na pół. Księżyc jest pasterskim psem. Gwiazdy – stadami owiec. Pies zaczyna szczekać na widok kociska. Kocisko jeży sierść, prycha na widok psiska. Owce zbijają się w konstelację Oriona. „A cicho tam, bo wszystkich wsadzę do pieca” – słychać słowa Jadwigi. Groźba skutkuje – zwierzęta kładą uszy po sobie. Oczy drugiej to łąka usiana rumiankiem, makiem, dzięgielem, skąpana w słonecznym deszczu. Z wysokiej trawy podrywa się bursztynowy ptak. Szybuje majestatycznie nad ziemią, aż nagle wbija się dziobem w słoneczny krążek, rozcinając go na dwie równe części. Jedna połówka opada na wschód i nieruchomieje przy widnokręgu, druga zastyga po zachodniej stronie. Równocześnie wstaje świt i zapada zmierzch. Ptak kołuje wysoko, jego skrzydła płoną porannymi zorzami i ogniskami wieczoru. Chwila staje się wiecznością. Wieczność przemienia się w chwilę pomiędzy rozszczepionymi połówkami słońca… Doświadczamy cudownej iluminacji. Anestezjolog gapi się na ujawnione obrazy jak sroka w gnat. Pielęgniarki zazdroszczą pacjentce, podniecone patrzą na moje dzieło. A obie twarze ożywają i proszą… proszą, żebym tak je zostawił, żebym nie robił nic więcej, bo ich światy nie wymagają korekty, nie wadzą światom widzianym normalnie. Nie muszą prosić. Nie zrobię im krzywdy. Od tego przecież tu jestem, żeby hutniczka Jadwiga mogła cieszyć się tym, co dotychczas żyło głęboko ukryte pod powiekami. Rzeczywistością w najczystszym stanie! Operacja dobiega końca. Zaraz też zbieram brawa pielęgniarek. Siostra Dorota chce pocałować mnie w rękę. „Nie trzeba, nie trzeba!” – gromię jej nadgorliwość. To nie spodobałoby się Wieloródce. Nie mnie 34


trzeba podziwiać, lecz kobiece rozdwojenie, i domek, i rozsłonecznioną łąkę, i bursztynowego ptaka. Taki mój fach w Mieście Szklanych Słoni. Jako mag-okulista jestem w środku płodnego oka Wieloródki. To oko jest wewnątrz i na zewnątrz mego patrzenia. Przeistacza mnie, aż potężnieję w zadziwiających formach. Gdy patrzę na odsłoniętą pierś pacjentki Jadwigi, sam staję się odsłoniętą piersią. Gdy patrzę na jej stopę, w tej samej chwili jestem już kobiecą stopą. Odwracając znaczenia tego, co w życiu prawdziwe, dosłowne, a co wymyślone, zabieram z sobą wszystkich, którzy nie widzą szczęśliwszej strony swojego losu. Staram się, żeby pacjenci zmian w oczach nie nazywali chorobą. Oni to doskonale rozumieją. Nie mają nic do stracenia. Po operacji zarządziłem wspólny prysznic. Namydlaliśmy nasze ciała, patrząc z niedowierzaniem, że te śmiertelne członki były świadkami cudu. Strumienie ciepłej wody zmywały niedawną obecność przed chatką, na rozsłonecznionej łące. Obmywaliśmy się z iluminacji, by nie miał do niej dostępu trywialny świat, którego forpocztą były skarpety, majtki, koszulki, lekarskie kitle. Moje plecy i tyłek szorowała jedna z pielęgniarek. Ja mydliłem siostrę Dorotę, jej szyję, uda i stopy. Siostra Dorota gąbką pocierała ciało doktora Edwarda. Ten obdarzał gęstą pianą oddziałową Zochę. Nawet w tej chwili nie przepuszczała okazji – nadstawiała łopatkę. Mydło krążyło z rąk do rąk niczym monstrancja. Á propos wewnętrznych doświadczeń: czyż prysznic nie jest deszczem na zawołanie? Tak! Staliśmy w ulewie, dotykaliśmy się w samym środku ciepłej burzy. Nasze nagie ciała parowały, głowy ginęły w gorących obłokach, rozpalając myśli o Wieloródce. Dzięki niej świat pozostawał dziewiczy i nieobliczalny. Czyż kawa, którą zaraz po prysznicu zaparzyła oddziałowa Zocha, nie jest czymś zjawiskowym i innym, niż się pozornie 35


wydaje? Brązowe granulki, zalewane wrzątkiem, harcują na dnie szklanki. Z tych swawoli i tańców – gdy woda sięgnie jej brzegów – wyłania się tajemnicza postać bez głowy. Puszysta pianka jest kremową kryzą, resztę przykrywa czarna suknia. To dostojna księżna o rodowym nazwisku: Kofeina de la Instant. Dwieście, trzysta lat temu malarze tacy jak Velázquez mieli zaszczyt malować portret księżnej. Posiadała rozległe włości, zanim rewolucja nie posłała Kofeiny na szafot. Dzisiaj za cały świat musi jej wystarczyć kubek, ewentualnie – wyszczerbiona filiżanka, sierota po stłuczonej zastawie. Wreszcie, czyż spacer po bułki, zafundowany sobie w połowie dyżuru, nie może być wędrówką do Ziemi Świętej Kajzerki?… Do pszenicznej Ziemi Obiecanej, do mekki wszystkich chlebów naszych powszednich? Do tego jednak potrzebne jest tchnienie Wieloródki. Powtarzam: otwieram się na nieoczywistość. Nie, nie zwariowałem. To byłoby banalne wytłumaczenie. Zresztą mam przekonujące dowody na to, że mówię prawdę. Dostaję je od uzdrowionych pacjentów. Stają się szczęśliwszymi ludźmi, więc dziękują mi za dzieło przemiany. Dzisiaj, w ciągu jednego dnia, otrzymałem słoik miodu, trzy bombonierki, pięć marcepanów. Wiśnie w rumie i czekoladzie, bezowy tort przekładaniec, kosz rafaello i milkywayów. Bajaderki, makowiec i dwa wiedeńskie serniki. Rozmach ludzkiej wdzięczności jest kaloryczny, za nic ma groźbę cukrzycy! Aż mdli człowieka od rymujących się na potęgę słodkości. Tylko ja wiem, ile ludzie są w stanie ofiarować za odnowione obrazy. Tylko ja umiem powiedzieć, kto zatrzymał się w minionej epoce i wciska poczciwą sypaną lub krówki z „Jutrzenki”, a kto idzie z duchem czasu, proponując limitowaną serię „Catbury” lub „Amedei” z ekskluzywnym dodatkiem kakao 36


„Criollo”. Mój barek jest najczulszym barometrem wyzwolonej wyobraźni mieszkańców Miasta Szklanych Słoni. Rzadko, bo rzadko, ale znajdzie się nieszczęśnik z białą kopertą. Chce kupić widzialność niedostępnych krain. Bierze na stronę albo wchodzi do gabinetu, prosząc o pięć minut rozmowy. Zaczyna niewinnie – od sympatycznych uwag o niebie i chlebie. I koniecznie o tym, że bycie lekarzem to niewdzięczna misja. Ledwie się człowiek obróci, ledwie zamknie okno, by nikt trzeci nie uczestniczył w rozmowie, a już sunie po biurku biała kusicielka, popychana, niby wstydliwie, palcami serdecznym i wskazującym. Nieszczęśnikowi należy oznajmić: „Dziękuję, nie mogę, to mój obowiązek” i odesłać do ordynatora. Niech ten sprawdza na sobie wolę mocy, o której dumają filozofowie, a z której rozliczają prokuratorzy dalekiego świata. Kopercie natomiast trzeba nadać ruch jednostajnie przyśpieszony i zwrotny. Zawsze tak czynię. Przysięgam! Tęczowej Bogini nie da się przekupić. Można jedynie złożyć jej hołd, wręczając na moje ręce tabliczkę czekolady… No, rafaello też wezmę… Ewentualnie dobry koniak… No, może jeszcze whisky, najlepiej z czterema gwiazdkami. Ale, na miły Bóg, nie pieniądze! A właśnie, ostatnio coś krucho ze szkocką. Mam nadzieję, że pacjentka Jadwiga nie zapomni.

1 marca

Noc przeszła normalnie. Niczego nie śnił, a przynajmniej niczego nie zapamiętał. Wiadomość dnia: wreszcie pojawił się współlokator. Pielęgniarze przywieźli go po śniadaniu, dali ołówek i zeszyt, lecz jak posadzili na łóżku, tak siedzi przez 37


cały dzień z rękoma przyciśniętymi do policzków. Zeszytu nawet nie otworzył. Mówiąc oględnie, współlokator nie należy do rozgadanych, a tym bardziej – do najwyższych. Jan nazwał go sobie Krasnalem. Patrzy gdzieś w dal, ma szeroko otwarte usta, ale nie wydają one żadnego dźwięku, jakby były wypchane przezroczystą watą. Nawet gdy Jan zagląda mu głęboko w oczy i macha ręką, współlokator nie reaguje. Dziwny gość. Chyba za bardzo nie pogadają. Bezruch mężczyzny ośmielił Jana na tyle, że zaczął go obwąchiwać. Najpierw ostrożnie, później coraz namiętniej, w coraz większym zapamiętaniu. We włosach Krasnala wyczuł drzewa porosłe mchem, które przywoływały wspomnienie lasu. Jego twarz pachniała ulicą – mokrym kurzem, spalinami aut, zleżałym śniegiem i wonią posiłków, wypływającą przez otwarte lufciki. Niewiele trzeba, żeby zaraz usłyszeć uliczny zgiełk. Jego ręce nosiły w sobie zapach wilgotnej ziemi, świeżych bułek i odkapslowanego piwa. To musi być spożywczak i pobliski park, w którym przesiadują emerytowani pielęgniarze. Na palcach wskazującym i dużym, jeśli je tylko złączyć, pojawiał się owal jasnego brązu. Palce pachniały papierosem wypalonym pewnie pod sklepem. Jan był podniecony. Czuł wszystko dokładnie. Z zamkniętymi oczami przemierzał miasto, czyniąc ze współlokatora mapę znajomych miejsc. Od lasu po rynek. Od rogatek po centrum. Szczęściarz z tego Krasnala. Przez ostatnie dni ciało Jana traciło zapach, zmieniając się w pustą, wytartą mapę. Na obiad – wątróbka z ryżem. Dzisiaj nie było zupy. Zamiast zupy – czerwone jabłko. Na deser. Jabłko miało poobijaną skórkę. Krasnal niczego nie tknął. 38


Popołudnie i wieczór Jan przeleżał na zaścielonym łóżku. Stawał się coraz bardziej markotny. Bo rdzawy zaciek na suficie był tylko rdzawym zaciekiem. Plama pleśni w rogu – plamą pleśni. Klosz – kloszem w drucianej siatce. Kołdra – zwykłą kołdrą, niczym więcej. A życie Jana w tym miejscu – prostym, biologicznym faktem, którego w żaden sposób nie umiał oprotestować. O czym tu pisać, o czym opowiadać? Cokolwiek by powiedzieć, i tak będzie wymysłem. Powiedzieliście Państwo: widzialność jest płaską dekoracją, nie wywołuje konfliktów. To dlatego łatwo uzgodnić jedną opowieść, w której żyją szczęśliwie mieszkańcy miasta. Dawno już minęły czasy, gdy ktoś sprawdzał prawdziwość opowieści, gdy wbijał paznokcie w dekorację, próbował ją zniszczyć lub poprzestawiać. Mieszkańcy uwierzyli w to, co jest. Do głowy im nie przychodzi, że mogłaby istnieć inna opowieść. Przychodzi za to noc. Wsącza się przez okna, dając pożytek z lamp. Krasnal siedzi w zastygłym krzyku i ani drgnie. Byleby nie chrapał. Jeśli jutro też będzie tak siedział, Jan zmieni mu skarpetki.

W domu, po pracy. Przede mną pełniutka whisky, i to z dystynkcjami kapitana. Na etykiecie widnieją epolety pięciu gwiazdek. Pacjentka Jadwiga zna się na dobrych trunkach. Rozcieram językiem pierwszy łyk płynnego bursztynu. Dopiero po dłuższej chwili pozwalam, by spłynął przez gardło i napełnił brzuch. Pierwszy łyk wprawia mnie w błogi nastrój. Na zewnątrz czas kakofonicznych melodii. Wiatry, kocie miauczenia, pobrzękiwanie butelek – to trzy muzyczne tematy popołudnia. Tworzą naprędce zaimprowizowany koncert, 39


który – jak to zwykle z improwizacjami bywa – potrwa dobrych parę godzin. Dni stają się coraz dłuższe, coraz wolniej ustępują miejsca nocy. Przybywa słuchaczy. Widzę ich przez niezasłonięte okna. Odnoszą talerze do kuchni, odkładają gazety i nieruchomieją w fotelach. Cali zamieniają się w słuch. Najpierw, jako prolog, słychać poświstywanie dwóch wiatrów. Rozróżniam je bez trudu. Pierwszy gra w nieszczelnym oknie niczym na ustnej harmonijce. Jest bratem wiatrów z Luizjany. Między framugą a paskiem ocieplającej gąbki wybrzmiewa czarna melodia – przejmujący blues. O niedoli obłoków zakutych w dźwięczące kajdany. O ciężkiej drodze przez niebo, aż za horyzont. Drugi jest białym wiatrem. To kontrabasista, wiedeński filharmonik zimy. Szaleje wysoko w górze, smyczkiem przeciąga po strunach chmur. Wygrywa posępne akordy, aż nieboskłon rozbłyskuje fioletowym światłem, zmieniony w rezonansowe pudło. Następnie do bluesmana i kontrabasisty dołącza sekcja kotów. W tempo, dość głośno, wręcz hałaśliwie. Koty chyba wyczuły pierwszy dzień marca. Uganiają się po dachu i – bynajmniej – nie o misce mleka wymiaukują operowe arie. Gdy słyszę ich popisy, ich pieśni, serenady i dumki nad srebrnordzawymi rynnami, przypomina mi się Farinelli. Ostatni kastrat. Kamienica rozbrzmiewa kocią muzyką. To miód na serce pana Jerzego, sąsiada spod szóstki. Uprawia malarstwo naiwne i jest zawołanym miłośnikiem kotów. Na strychu, między sznurami bielizny, urządził sobie pracownię malarską. Od parteru aż pod drzwi pracowni ciągnie się łańcuch misek z whiskasem. Miski odnoszą pożądany skutek. Nierzadko nie ma jak przejść, wąsate modele – czarne, zrudziałe i szarobure, opanowały schody. Obraz, nad którym pracuje pan Jerzy, nosi nazwę Chóry anielskich kotów. Jak go znam, wychyla się teraz z okienka strychu, pędzlami robi kadr i szuka właściwej 40


perspektywy. Chciwym spojrzeniem łapie gibkie kształty dachowców. Przez kocią muzykę, przez blues czarnego wiatru, przez niskie oktawy kontrabasisty zaczyna przebijać się główny motyw koncertu. Z początku cichutko, prawie niedostrzegalnie – ledwie jeden, dwa brzdęki. I pauza. I znowu brylują koty, wiatry niezgorzej ciągną swoje partie. Ale już pojawiają się mocniejsze tony i dominują nad pozostałymi. Cała ulica rozbrzmiewa pobrzękującym szkłem. Sekcja butelek idzie na całość, jakby niewidzialny dyrygent uniósł pałeczkę i podpowiedział: forte, fortissimo! Pod oknami przechodzi majestatyczny orszak. Zawsze przed szóstą, tuż przed zamknięciem skupu butelek w hucie. Ktoś całkowicie postronny mógłby pomyśleć, że zarządzono ewakuację miasta, że – nie daj Bóg! – wybuchła wojna i zbliża się front od strony Kaliningradu. Ale nic bardziej mylnego. Wszystkimi gamami dźwięków podzwania szkło. Akompaniują mu skrzypienia pogiętych spacerówek, wtóruje trzeszczenie starych rowerów, terkot platformowych pojazdów niewiadomego pochodzenia i dziwnych konstrukcji na trzech kółkach. Brzęczą plecaki oraz zwykłe tobołki owinięte skórzanymi paskami. Uszy plastikowych toreb rozciągają się niebezpiecznie i mało nie pękną. W brzuchatych wnętrzach łatwo rozpoznać szklane embriony: a to gwint z długą szyjką, a to krawędź denka, a to owalną ściankę. Któż nie kroczy w tym dostojnym orszaku! Książęce darmozjady, hrabiowie próżniactwa, niebieskie ptaki-bumelanci, którzy zbieranie butelek uważają za szczyt swojego udziału w życiu Miasta Szklanych Słoni. W ich żyłach płynie błękitna krew, zabarwiona tanimi nalewkami ze śliwek i czarnych porzeczek. Przez większość dnia leżą do góry brzuchem, zazwyczaj na skwerku przed kościołem. Jednak czas ich wędrówki 41


zmienia ulice w karnawałowe korso. Na głowach mienią się pstrokate czapki koguty, berety, pilotki. Spod nakryć wystają wyszukane peruki: skołtunione dredy, poskręcane grzywki, zmierzwione bokobrody. Pikowane kurtki lśnią oleistymi plamami, kołnierze kożuchów sterczą niczym nastroszone pióra zimowych ptaków. W zupełnie naturalny, niewymuszony sposób, arystokraci potrafią dobrać garniturowe spodnie do gumofilców, połączyć góralski sweterek z wizytowym frakiem, wojskową bluzę z kraciastym kaszkietem. A jako dodatki – zielona chustka, sztuczny kwiat w klapie, szalik lub krawat zawiązany luźnym pół-Windsorem. Dzisiaj aż przystanąłem na widok takiego bon vivanta. Rozwalił się wygodnie na ławce. W jednej dłoni trzymał otwartą puszkę śledzi, w drugiej – kiść brązowiejących winogron. Patrzył ze znudzeniem w dal, ziewał, palcem muskał odsłoniętą łydkę. Skosztował kawałek ryby, winogronko położył sobie na język. Bawił się nim dość długo, zanim zjadł i beknął. Brakowało mu tylko laurowego wieńca. A mnie zżerała zazdrość, bo każdy by tak chciał: siedzieć na ławce i zajadać śledzie z winogronami. „Zostaniesz moim chłopcem?” – zagadnął melancholijnie. Co on, zgłupiał? Chciałem dać mu parę złotych, ale cofnąłem rękę. Za takie gesty można dostać po mordzie. Odszedłem, czerwieniejąc ze wstydu. Arystokraci gardzą pracą w hucie. To dla nich idiotyczne i pozbawione sensu produkowanie „pierdołków”. Stanowią natomiast pierwsze, niezbędne ogniwo hutniczej produkcji. Dostarczają butelki, zmieniane w surowiec na słonie. Cały dzień spacerują niespiesznie, grzebiąc w kubłach i ulicznych śmietniczkach. Czasami nawet, na ganku spożywczego, potrafią człowiekowi wyrwać butelkę piwa, co jest po prostu zwykłym rozbojem w biały dzień. Dochodzi do kłótni o kilka łyków, które zostały odebrane ustom smakosza. 42


Kłótnie wygasają jednak dość szybko, policja nie interweniuje. Dla dobra huty miasto musi żyć z arystokracją w symbiozie. Bo rozwój huty sprzyja pomyślności mieszkańców. A do tego potrzebne jest szkło, dużo szkła. Dlatego burmistrz pozwolił spożywać alkohol w miejscach publicznych. Mieszkańcy nie wylewają za kołnierz. Puste butelki stawiają na widoku. Arystokracja je zgarnia. Spożycie systematycznie rośnie, skutkując systematycznym wzrostem produkcji słoni. Nie wiem, co tu jest przyczyną, a co konsekwencją. Dyrektor huty chwali się, że posiada wolne moce i każdą liczbę butelek przerobi na szklane cudeńka. Wszyscy są zadowoleni. To obieg zamknięty, sam w nim uczestniczę. Na bieżąco osuszam butelki z koniaczkiem, ofiarowywane przez moich pacjentów. Rano wystawiam je za drzwi. Po godzinie znikają. To znak nowych czasów. Kiedyś wystawiało się pustą butelkę po mleku, a odbierało – pełną. Dzisiaj człowiek oddaje opróżnioną flaszkę po alkoholu. Jednak pełnej nikt nie postawi. Cichnie główny motyw koncertu. Arystokracja dociera do skupu, butelki lądują w drucianych koszach. Nazajutrz będzie je miażdżyć żelazna kula, aż przybiorą formę połyskliwego, drobnego ziarna. Znów dominują piski kotów i wietrzne melodie. Jednak dyrygent wycisza muzykę słabnącym: piano, pianissimo. Najtrudniej okiełznać mu koty. Nadchodzi wieczór. Ucichły dwa wiatry, ucichły pobrzękiwania butelek. Arystokraci rozpłynęli się w egipskich ciemnościach bram i podwórek. Niby koncert dobiegł końca, ale jeszcze niejedno kocisko będzie śpiewać a cappella. Teraz mogę pozbierać myśli. Nie chciałem przeszkadzać w koncercie. Z kochaną Jadwisią wszystko dobrze. Nie stwierdziłem pooperacyjnych komplikacji. Żyje dwoma światami. Raz jest 43


ptakiem, raz zamieszkuje chatkę. Raz wzlatuje tak wysoko, że na zachodzie widzi Bałtyk, a na wschodzie – niedostępne puszcze, żeremia bobrów nad czarnymi rzekami, rozstaje leśnych dróg, do których nie dojeżdża żaden pekaes, i nawet celników mówiących po białorusku. A raz wygląda przez okno chatki, popija cappuccino i głaszcze kota, jeśli ten akurat raczy zejść z dachu. Pani Jadwiga opowiada wszystkim wokoło, co widzi. Szczęście rozpromienia jej twarz. Za parę dni wypiszę ją do domu. Jakże nie czcić Tęczowej Wieloródki? Tylko skończony kretyn miałby jakieś wątpliwości. Tylko ktoś mieszkający całe życie w dalekim świecie mógłby to uznać za gawędziarską przesadę. Inni pacjenci również opowiadają siebie na tysiące fantastycznych sposobów. Ja, na tysiące różnych sposobów, upewniam ich, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Pani Zawilec, czterdziestolatka z zespołem suchego oka, widzi swojego męża pod postacią ryby. Gdy „tatuńcio” leży na tapczanie przykryty kocem – wygląda jak wielki sum zawinięty w poplamioną gazetę. Dłonie poruszają niemrawo pilotami do telewizora i satelity. To długie wąsy badające przestrzeń. Sum otwiera paszczkę – świszczy i pokasłuje, czasami zasypia na kwadrans. Przy kanapie – pusta butelka piwa, pestka po wygryzionej brzoskwini. „Ma pani dwie drogi – oznajmiłem na obchodzie. – Pierwsza: wziąć rozwód i zająć się wyłącznie tym, co w pani ewidentnie kobiece. Chyba że lubi pani ryby. O, w takim razie proponuję pójść drugą drogą: łowić jak najwięcej kochanków. Oni z latami upodabniają się do siebie, ciągną przed telewizory i na tapczany. W konsekwencji założy pani spore gospodarstwo z sumami, śledziami, karpiami i okoniami. To oczywiście kwestia pani decyzji, żeby dalsza opowieść oczu biegła jedną 44


bądź drugą drogą”. Pani Zawilec wybrała pierwszą. W mojej obecności napisała anons do „Wiadomości Hutniczych”: „Wykształcona (umie odróżnić faceta od suma), o dużej osobistej kulturze (choć wie, jak żmudna jest droga od kuchni do filharmonii), w odpowiednim wieku (prawie niezniszczona, ledwie dłonie od mycia garnków), materialnie zabezpieczona (mieszkanie własnościowe, choć z mężem sublokatorem) pozna towarzyszkę życia – kulturalną, z którą pragnie łowić mężczyzn na wędkę”. Decyzja pani Zawilec wywołała aplauz pacjentów. Z kolei pewien listonosz, cierpiący wedle oficjalnych formuł medycznych na dysleksję i wrodzone przemieszczenie soczewki, zamiast dwóch dłoni widzi dziesięć, i to lepkich. Nieszczęście listonosza polega na tym, że równocześnie zniknęła mu z oczu literka „p”. Nie umie jej ani napisać, ani wymówić. A zamierzał wygrać wybory do rady miasta. „W tym przypadku to nie schorzenie, lecz kopalnia wiedzy dla pańskiego komitetu wyborczego – oznajmiłem z emfazą. – Jednak na pana miejscu od razu oddałbym się w ręce policji. Proszę zauważyć, że »policja« też zaczyna się na »p«, tak jak »przeznaczenie«, »przesrane«, »prokurator« i »pierdel«. Tak jak »perspektywa ponura« i ostatecznie – »pieprzona porażka«. Jeśli umie pan pisać, może pan w pierdlu przemienić się w pisarza. Piękne powieści powinien pan pisać. O polityce i potędze pogardy” – poradziłem. Listonosz chyba zrozumiał, co mam na myśli. W jego oczach dostrzegłem smutek. Zadzwonił do żony, nalegając, żeby załatwiła kajdanki, bo nie ręczy za swoje ręce. Jeszcze inny pacjent, brygadzista w hucie, stracił widzenie kolistych przedmiotów. Nie umiał wydmuchać zwykłej kuli, nie mówiąc już o słoniu czy baletnicy. Ilekroć tchnął powietrze w masę rozgrzanego szkła, pojawiał się trapez lub 45


prostopadłościan. Po przyjęciu do szpitala wyznał, że Ziemia wygląda mu na równoboczny trójkąt, ludzie są gadającymi sześcianami, w których chrzęszczą kości, chlupocze krew. Ledwie spojrzy na niebo, już chmury układają się w kanciaste kształty geometrycznych brył, ledwie wieczorem zacznie sumować gwiazdy, już mu wychodzą matematyczne formuły, których nie zapamiętałby nawet Einstein. Zasugerowałem, żeby sięgnął po rozprawy z wyższej matematyki, jak również poznał, czym są różniczki i liczby pierwsze. Dzisiaj pojawił się nowy pacjent – Andrzej Kolano. Oficjalna diagnoza stwierdza cukrzycową retinopatię, lecz ja z jego oczu, niczym z otwartej karty, wyczytałem coś zupełnie innego. Najpierw stracił posadę w „Wiadomościach Hutniczych”, później imał się najróżniejszych zajęć, od Sasa do Lasa, aż skończył jak większość – w hucie. Od tego też czasu zaczęły go męczyć żółte plamki, co miało być niby wynikiem defektu siatkówki, która nie była w stanie absorbować nadmiaru gorąca i światła. Zaprosiłem pacjenta Kolano do siebie, poczęstowałem koniaczkiem i wytłumaczyłem, że żółte plamki to rozległe sady wiosennych drzew cytrynowych, z jednym zastrzeżeniem: wiszące cytrynki są piłeczkami do tenisa. Jeśli nie chwyci za rakietę, jeśli nie zacznie serwować, uderzać i strącać, obraz cytrynek będzie go męczyć do śmierci. A przecież nie idzie o to, żeby obraz prześladował człowieka, lecz żeby wzbogacał jego widzenie, obierając widzialność świata niczym cebulę z łupin. Zaraz po obchodzie oddałem mu swoją rakietę. Poprowadziłem do świetlicy. I tak nikt do niej nie zagląda, od kiedy zepsuł się telewizor, a dyrektor co miesiąc obiecuje kupić jakąś plazmę na raty. Kolano zamachnął się potężnie i trafił pierwszą cytrynkę. Piłeczka pomknęła w dal. Pacjent nabrał animuszu. Zaczął 46


wywijać bekhendami i forhendami, dwuręcznie i jednoręcznie. Poczuł się na tyle dobrze, że postanowił odwołać wieczorny zabieg. „Panie doktorze, nie wiem, jak mam panu dziękować. To niesamowite! Odnalazłem w sobie Wojciecha Fibaka, odkryłem trawiaste korty Wimbledonu. Wprawdzie na zawodnika jestem za stary, ale zostanę trenerem” – postanowił. „Tak trzymać, panie Andrzeju! – wykrzyknąłem, zaraz dodając: – Jutro trening o tej samej porze! Rakietę niech pan zatrzyma”. Słucham wszystkich pacjentów z wielkim przejęciem. Ich oczy zawierają gotowe narracje, fabuły i opowieści, w których świat mnoży się, multiplikuje. Sceptyczny dotychczas wobec moich metod pacjent Zagwoździński z torbielą w końcu pękł. Wyjawił to, co mu siedziało pod powiekami od miesięcy: „Jestem kangurem! Torbę mam wypchaną tequilą”. Gdy tylko wyjawił swój sekret, wywołał radosne poruszenie słuchających. A on zapewnił wszystkich: „Kochani, na każdego czeka wyimaginowana Australia! Jeśli ktoś nie może się doczekać, zapraszam do mojej!”. Wady, wmawiane przez dyktat poprawnego widzenia, stanowią studnię bez dna nieodgadnionych wymiarów. Nie chcę leczyć pacjentów, szczerze mówiąc – popycham ich w piękne fantasmagorie, głosząc ideę powszechnej wolności oczu. Tradycyjna okulistyka ma coś z symbolicznej przemocy. A pierwszym przykazaniem Tęczowej Wieloródki jest: nie niszcz żadnej, nawet najlichszej barwy. Świat potrzebuje nowej widzialności. Muszę wyznać, nie bez satysfakcji, że całe Miasto Szklanych Słoni uczestniczy w moim eksperymencie. Taki burmistrz… Widzi w sobie Cezara i jest Cezarem. Radnych obwołał swoimi dworzanami. Mieszkańcy, mając do wyboru: wyimaginowane Bizancjum czy zapomniana mieścina, 47


wybierają Bizancjum. Zawsze to lepsze i nic nie szkodzi, że wymyślone. Przeciwnie, wymysł czyni rzeczywistość bardziej subtelną, bardziej… wyrafinowaną. Burmistrzowa, jako żona Cezara, rozdaje swoje gruszkowe wdzięki każdemu, kogo sobie upatrzy. Ma kilku kochanków, którzy – gdy skończy się zauroczenie – potracą posady, zasilą arystokrację i będą zbierać szkło. Cezarowa cieszy się wielkim poważaniem wśród żeńskiej części miasta. Wiele kobiet ją naśladuje. A i mężczyźni, nie powiem, chętnie przystają na taki układ. Trzeba przyznać, że wierność jest piętą achillesową mieszkańców. Wieczorami, zwłaszcza w soboty i niedziele, Miasto Szklanych Słoni przemienia się w namiętny, rozgorączkowany świat schadzek, burzliwych romansów, alkowianych gier. Głębokie westchnienia wypełniają parkowe krzaki, wieczorne nieszpory pełne są czułych muśnięć i pocałunków. Nawet ksiądz, zamiast monstrancji, bierze zakonnicę na ręce i wielbi Miłość. Nikt nie wysyła listów do kurii, nikt nie domaga się infamii – mieszkańcy są zgodni, że sutanna nie może odbierać mu człowieczeństwa. Na poczcie dochodzi do ekstatycznych zbliżeń. Rachunki za gaz, prąd i telefon opadają na ziemię wraz z miękkim szelestem ściąganych sukienek, spodni i koszul. W Hiltonie słychać bieganie po piętrach, jęk sprężynujących łóżek, stłumione chichoty. Trudno wytłumaczalna kochliwość pochłania mieszkańców. Czasami jest tak wielka, że nie wiadomo, kto, z kim i dlaczego. Następnego dnia – jak ręką odjął. Powraca stateczna powściągliwość. O minionej nocy nie mówi się ani słowa. Właśnie, randki – na dzisiejszym zebraniu personelu ordynator doszedł do wniosku, że trzeba ułatwić spotkanie panu Zenonowi z panią Klaudią. Oboje mają coraz mniej czasu. Pomysłem ordynatora najbardziej zachwycił się doktor Tomeczek – ten wazeliniarz! Zerwał się z krzesła i zaczął bić brawo. 48


Jednak, jak przyszło co do czego, wymówił się nawałem operacji. Doktor Iwona obiecała przekonać Julię, że nie wolno jej zignorować być może ostatniej miłości. Na mnie wypadło, że mam załatwić jakiś samochód. Kochankowie powinni urządzić sobie przejażdżkę po mieście – też być może ostatnią. Od razu pomyślałem o czymś ekstra, czymś retro. Przyszedł mi do głowy Kazik – mój sąsiad z parteru. Kazik jeździ trabantem. „Jeździ” to za dużo powiedziane. Wraca nim z pracy i zaraz otwiera maskę, by do późnego wieczora grzebać w silniku. Ciągle coś tam naprawia. Traktuję Kazika, pochylonego nad wybebeszonymi wnętrznościami auta, jako naturalny krajobraz podwórka. Czasem przystanie jakiś pies z kulawą nogą, łeb zwiesi, popatrzy smutno i pobiegnie dalej obwąchiwać ulice. Czasem wróble przysiądą na gałęzi. Poświergolą, a to o wzdęciach tłumika, a to o szczerbatym rozrządzie, a to o silniku, że astmatyk i gruźlik. A sąsiad obiecuje sobie wyrzucić grata na złom. Szeptem dodaje, że weźmie kredyt na mitshubishi pajero, choćby ostatnie raty miał spłacać w zaświatach. Wyjaśniłem sąsiadowi, że wiekowa Julia, wiekowy Romeo, że między nimi iskrzy, że między nimi tentego… Że ludziom trzeba pomagać, zwłaszcza gdy idzie o miłość. Kazik, poklepawszy maskę trabanta, obiecał zostać kierowcą kochanków. Przecież sam podkochuje się w kwiaciarce. Niestety, bez wzajemności. Kwiaciarka woli dresa Bogdana. Auto ma być wyszykowane na sobotę. Będzie jak limuzyna, do której mogłaby wsiąść niejedna hollywoodzka gwiazda. Kazik kazał mi zajść do huty około piętnastej. Znowu przegrałem zakład. Zaraz po obiedzie kurtyna poszła w górę i oczom pacjentki Kani ukazał się trup anioła stróża. A jednak, gdy umiera człowiek, umiera też jego anielski opiekun. Z opowieści Kani wynikało, że anielski trup był 49


bardzo podobny do małżonka. Na eterycznych stopach miał nawet identyczne odciski – znak, że nie używał skrzydeł, tylko chodził za mężem krok w krok. I znowu musiałem gmerać rudą. Pod łopatką. I mruczeć: „Oj Zocha, ty ruda, ty niedobra!”. Całe dwadzieścia minut przy pielęgniarkach. Zaczynam wątpić, czy kiedykolwiek wygram z naszą Pytią. Nigdy się nie myli. Teraźniejszość jest dla niej na tyle przezroczysta, że z łatwością odgaduje kolejne dni. Czas gna przez wieczór. Zrobiłem przerwę w pisaniu, zjadłem kolację, a już dwanaście razy kuka kukułka, rozpościerając skrzydła nad ramieniem wahadła. Zegar, niczym puszczyk, obwieszcza łowy insomnii. W podłodze – chrobot i szmer. Za ścianą – pochrapywanie. Na dachu – ostatni, niezmordowany kot. Wymiaukuje jakąś balladę o biednym dachowcu, o pięknej kotce i jej złym ojcu, który przeznaczył córkę bogatemu persowi. Chyba wezmę zolpic. Znam siebie, nie zmrużę oka. Skończy się na liczeniu owiec. Przed pójściem do łóżka, zamiast „Ojcze nasz”, błagalna modlitwa: Tęczowa Wieloródko! Do Ciebie wołam, Ciebie przyzywam. Ogarniaj świat. Prowadź ludzkie oczy po spiralnych ścieżkach. Tęczowa Wieloródko, która pociągasz za sobą zapomniane obrazy, widoki, pejzaże! Proszę, odnawiaj święty, magiczny kształt świata. Niech Twoja widzialność uwalnia ludzi. Niech ich oczy wypełniają się metaforami, ciężarnymi od sensów i głębszymi niż logika umysłu. Niech Twoja widzialność panuje po wszystkie czasy. Na wieki wieków. Amen. Wiem, że późna noc jest przepełniona Wieloródką. Nie zmyli mnie cisza panująca nad miastem ani kocia ballada o złamanym sercu. Najwyższa pora spróbować zasnąć. Butelka whisky pusta. Pięć kapitańskich gwiazdek już nic nie znaczy. 50


2 marca

Krasnal chyba nie zmrużył oka. Całą noc przesiedział w tej samej pozycji. Jan słyszał, że istnieją ludzie, którzy potrafią spać z otwartymi oczami. Przed śniadaniem Jan założył mu świeże skarpetki. Przykucnął na wprost rozdziawionej twarzy i zaczął zastanawiać się, czym ta kupa nieszczęścia mogła naruszyć opowieść? Krasnal nie wyglądał na buntownika, nie był jakimś tam Che Guevarą, stojącym na barykadzie własnej historii. Jednak otwarte usta chciały zakomunikować coś istotnego, co w ostatniej chwili zostało zduszone, zmienione w ciszę. Jan znowu obwąchał współlokatora i stwierdził ze smutkiem, że zapachy ulicy, parku, sklepu spożywczego są coraz słabsze. To niesłychane, jak łatwo, jak niepostrzeżenie wszyscy ulegli opowieści miasta, uznając ją za jedyną dostępną. Chyba nikt już nie wierzy, że mogą być inne. Jakby opowieść została stworzona tylko raz i jedyne, co pozostaje człowiekowi, to powtarzać ją w kółko. Jan doszedł do mało oryginalnego wniosku, że ludzie upodobniają się do miasta, nie odwrotnie. Ono ich wchłania, wkomponowuje w swój plan i coraz głośniejszy rytm. Ono zawiązuje ludzką pamięć na supeł. Srutu-tutu, majtki z drutu! Jan wpadł w złość. Bo ciągle tylko miasto i miasto, ciągle tylko opowieść i opowieść. A czymże ona tak naprawdę jest? Co da się o niej powiedzieć konkretnego. Jest jak cholerna mgła, którą widać, ale której nie sposób schwycić w dłonie. Na ratuszowej wieży, daleko stąd, bije zegar. Wtórują mu kościelne dzwony. 51


W serii PROZA ukazały się m.in.: Wilhelm Dichter, Koń Pana Boga Antoni Libera, Madame J.M. Coetzee, Hańba Paweł Huelle, Mercedes-Benz. Z listów do Hrabala Michał Olszewski, Do Amsterdamu Joyce Carol Oates, Amerykańskie apetyty Gene Brewer, K-Pax Jhumpa Lahiri, Tłumacz chorób Zadie Smith, Białe zęby Bohumil Hrabal, Auteczko Zadie Smith, Łowca autografów Tatiana Tołstoj, Kyś Zbigniew Mentzel, Wszystkie języki świata Zadie Smith (red.), Poparzone dzieci Ameryki Paweł Huelle, Weiser Dawidek Ismail Kadare, Pałac snów Mikołaj Łoziński, Reisefieber Wiesław Myśliwski, Traktat o łuskaniu fasoli Wiesław Myśliwski, Widnokrąg Wiesław Myśliwski, Kamień na kamieniu Zadie Smith, O pięknie John Banville, Morze Judy Budnitz, Gdybym ci kiedyś powiedziała Kiran Desai, Brzemię rzeczy utraconych Kiran Desai, Zadyma w dzikim sadzie Santiago Roncagliolo, Wstyd Margaret Atwood, Moralny nieład John Banville, Mefisto Santiago Roncagliolo, Czerwony kwiecień Judy Budnitz, Ładne duże amerykańskie dziecko Zadie Smith (red.), Księga innych ludzi


Wilhelm Dichter, Szkoła bezbożników Junot Díaz, Krótki i niezwykły żywot Oscara Wao Junot Díaz, Topiel Mohammed Hanif, Wybuchowe mango Dariusz Żukowski, Miłość morderców Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Rzeczy pierwsze Kazimierz Kutz, Piąta strona świata

W najbliższym czasie ukażą się: Juan Marsé, Dziewczyna w złotych majtkach Margaret Atwood, Rok potopu Hubert Klimko-Dobrzaniecki, Bornholm, Bornholm John Banville, Niedotykalny


W MieĂcie Szklanych Sïoni panujÈ osobliwe zwyczaje: w szpitalu leczy siÚ dotykiem wyobraěni, w hucie szkïa produkuje siÚ masowo szczÚĂcie, piÈtek jest dniem seansów spirytystycznych, a sobota – orgii miïosnych. Nad wszystkim unosi siÚ TÚczowa Wieloródka – bogini pïodnej widzialnoĂci. Jeden z pacjentów z pobliskiego szpitala prowadzi dziennik alternatywnych historii swojego ĝycia. Przynajmniej jedna z nich powinna byÊ prawdziwa, ale w tym mieĂcie nigdy nie wiadomo, co jest prawdÈ, a co jej odbiciem. Prawdziwy Ăwiat jest dziaïaniem wyobraěni. Prawdziwy Ăwiat jest utkany z wielu opowieĂci. Czasami trzeba siÚ zbuntowaÊ i stworzyÊ wïasnÈ.

Mariusz Sieniewicz (ur. w 1972) – prozaik i felietonista. Autor powieĂci Prababka, Czwarte niebo i Rebelia oraz zbioru opowiadañ ¿ydówek nie obsïugujemy, który otrzymaï tytuï KsiÈĝki Wiosny 2005. Nominowany do Paszportów „Polityki” i Nagrody Literackiej Nike. Rekomendowany przez OlgÚ Tokarczuk w ramach projektu „Famous authors present promising young writers”. Mieszka i pisze w Olsztynie, w Krakowie prowadzi zajÚcia z kreatywnego pisania. Na podstawie jego ksiÈĝek zrealizowano spektakle: Wszystkim Zygmuntom miÚdzy oczy we wrocïawskim Teatrze Polskim oraz ¿ydówek nie obsïugujemy w Teatrze Jaracza w Olsztynie.

„To, co tworzy Mariusz Sieniewicz, naleĝaïoby nazwaÊ prozÈ wyzwolonej wyobraěni. Ale w MieĂcie Szklanych Sïoni nie fantazjuje siÚ po to, ĝeby zerwaÊ z rzeczywistoĂciÈ. Przeciwnie – ĝeby jÈ pochwyciÊ i dogïÚbnie przemyĂleÊ”. Dariusz Nowacki

Ce a ddeta Cen etal.l.l 34 eta 3 ,990 zïï


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.