
4 minute read
EMMA CLARKE głos londyńskiego metra
Na początku były dość ambitne zlecenia dla BBC – czytanie poezji i prozy, tekstów dramatycznych. Potem jakoś niepostrzeżenie przeszłam do komedii. Tata zobaczył ogłoszenie w lokalnej gazecie: studio koło nas nagrywało reklamy. Wcześniej nie przyszło mi w ogóle do głowy, że można zarabiać na życie podkładaniem głosu. Wydało mi się to dziwacznym pomysłem i jakby nie całkiem poważnym zajęciem, ale tata powiedział, że powinnam im podesłać nagranie. Tak zrobiłam i zaprosili mnie na przesłuchanie. Wypadłam okropnie. Po prostu zgroza. Bo kiedy się czyta reklamy radiowe, trzeba bardzo mocno modulować głos, nikt normalny tak nie mówi i z początku nie mogłam się przemóc, czułam zażenowanie.
Potem w domu słuchałam komercyjnych stacji radiowych, spisywałam sobie reklamy i czytałam je na głos, żeby znaleźć własny styl, własny głos. Nauczyłam się różnych konwencji lektorskich: inaczej czyta się wyliczanki, inaczej reklamy promocji cenowych i tak dalej. Powiedzmy, że reklama dotyczy świątecznej promocji w sklepie ogrodniczym. Wtedy mówi się tak: „świeczki, rośliny doniczkowe”. [Przybiera swój głos aktorski – czystszy niż pozostałe, które słychać w pubie]. I tak dalej.
Trzeba umieć się bawić odcieniami, nadać każdemu produktowi trochę inne brzmienie. One nie mogą się zlewać. Najważniejsze są nie słowa, tylko cele marketingowe klienta. Nie chodzi o to, żeby wykrzyczeć listę towarów, liczy się przesłanie sprzedawcy: „Oto nasz asortyment. Spójrzcie, jaki wspaniały”. Ale trzeba to wyrazić tempem i modulacją. Człowiek na bieżąco uczy się swoich możliwości, lepiej poznaje własny głos.
Ćwiczyłam przez dwa lata. W międzyczasie prowadziłam rmę teatralną specjalizującą się w pisaniu i wystawianiu różnych miniaturek dla rm i instytucji. Nieraz to były poważne tematy: radzenie sobie z agresją i z przemocą, rozmowy z umierającymi krewnymi.
Przekazywanie złych wieści pacjentom w szpitalu. Dużo trudnej komunikacji interpersonalnej. Tym się zajmowałam.
A poza tym wprawiałam się w podkładaniu głosów, bo to szczególny rodzaj mowy, mocno stylizowany. Dobry lektor musi wiedzieć, kiedy mija pół minuty, a ile to dwadzieścia sekund. Trzeba w sobie wyrobić taki wewnętrzny stoper z dokładnością do dziesiątych części sekundy, a czasem i do setnych. Potrzebne jest idealne wyczucie czasu. Po dwóch latach poszłam znów do tej rmy i poprosiłam o drugą szansę. Przesłuchali mnie i zaczęli mi dawać zlecenia. Z czasem to się tak rozkręciło, że musiałam zrezygnować z rmy teatralnej.
KILKA LAT TEMU londyńskie metro spytało rmę produkcyjną, z którą współpracowałam, czy mogliby kogoś zarekomendować. Firma poleciła trzech mężczyzn i trzy kobiety, w tym mnie. Metro podeszło do sprawy bardzo poważnie, przez półtora roku testowali różne głosy na grupach fokusowych. Z tego, co pamiętam, czytaliśmy na próbę sześć kwestii: „Uwaga na odstęp” [między peronem a pociągiem], „Następna stacja…”. Każdemu głosowi nadano kryptonim – moim był „Marilyn”. Proces selekcji był rygorystyczny i nie wiem, co takiego usłyszeli w moim głosie, ale wybrali mnie. Czasem się zastanawiam, czy wynik badania fokusowego byłby ten sam, gdyby nazwano mnie Brenda albo Ethel.
Kiedy do mnie zadzwonili, siedziałam we włoskiej restauracji w Barnes na południowym zachodzie Londynu. Nie wierzyłam własnym uszom. Pomyślałam: „Jaja sobie ze mnie robicie”. Szczerze mówiąc, to wszystko ciągnęło się tak długo, że myślałam, że wybrali kogoś innego – ale nie, po prostu testy trwały w nieskończoność. Nie trąbiłam o tym na prawo i lewo. Nie jestem pierwsza do chwalenia się sukcesami. Chciałam, żeby się udało, i się udało. Potem minęły jeszcze kolejne miesiące, bo nie mogli się zdecydować w sprawie komunikatów. Naprawdę robili wszystko bardzo starannie. Pierwsza sesja trwała około półtorej godziny, nagraliśmy nazwy stacji, „Prosimy nie pozostawiać bagaży bez opieki” i podstawowe komunikaty związane z bezpieczeństwem: „Proszę odsunąć się od drzwi”, i tym podobne. W gruncie rzeczy nie ma tego aż tak wiele. No bo na ile sposobów można powiedzieć: „Następna stacja: Oxford Circus”? Chociaż pamiętam, że poproszono mnie o kilka wersji Marylebone. Nie mogli się zdecydować, jak to się wymawia: marlebołn, merylebołn, merylibołn czy może merylebon. Musiałam nagrać wszystkie warianty wymowy. Chyba w końcu wybrali merylebołn.
Nagrywaliśmy linię po linii, bo różne linie w londyńskim metrze podlegają różnym jednostkom organizacyjnym i trzeba zachować między nimi spójność i ciągłość. Mam słabość do tych wszystkich nazw, naprawdę. Szczególnie podoba mi się „Piccadilly Circus”. Lubię ten rytm: „Piccadilly Circus”. Bardzo też lubię „ eydon Bois” (tejdyn bojz).
„Uwaga na odstęp” było w miarę łatwe, chociaż i tak nagraliśmy kilka wersji. Nie chciałam, żeby to brzmiało zbyt groźnie, nie chciałam, żeby ludzie wyobrażali mnie sobie jako dominę w lateksowych butach do połowy uda. Chodzi przecież o to, żeby ostrzec ludzi przed niebezpieczeństwem, a nie zmrozić im krew w żyłach.
Od początku do końca trzymaliśmy się wzorcowej wymowy brytyjskiej, bez londyńskich naleciałości. Liczyła się przede wszystkim klarowność, żeby ludzie, którzy będą słuchać tych komunikatów, rozumieli je od razu i nie mieli żadnych wątpliwości. Wydaje mi się, że to była słuszna decyzja. Uwielbiam lokalne akcenty, ale była obawa, że obcokrajowcy będą mieli większe problemy ze zrozumieniem lokalnego akcentu. Wymowa wzorcowa to był najbezpieczniejszy wybór. Na co dzień jednak tak nie mówię. Gdybym używała tego akcentu w pracy, nie dostałabym żadnego zlecenia, bo klienci rzadko o niego proszą. Natomiast o mój normalny północny akcent proszą tylko, jeśli wcielam się w osobę, która wyraża swoją opinię na temat jakiegoś bardzo prozaicznego produktu. Wie pan, farby gruntującej do drewna albo czegoś w tym rodzaju. Ostatnio jest coraz większa moda na używanie akcentów regionalnych w kampaniach ogólnokrajowych. Akcent z północy kojarzy się z wiejskością, solidnością, zdrowym rozsądkiem. Cockney – z ulicznym sprytem i zuchwałością.
Nagrałam też różne komunikaty awaryjne w razie wystąpienia usterek technicznych. „Ten pociąg nie zatrzymuje się na stacji…”. Kiedy czytałam te zdania, bardzo się pilnowałam, żeby w moim głosie nie wybrzmiała niechcący jakaś nuta triumfu czy złośliwej satysfakcji. To ważne, żeby głos był wyraźny i empatyczny, a jednocześnie stanowczy i troskliwy. To jest do zrobienia. Mówimy o subtelnościach, ale to naprawdę słychać – te wszystkie różne odcienie. Mogę na przykład powiedzieć: „Następna stacja: Oxford Circus” [napina mięśnie twarzy i nadaje słowom suchą, wręcz nieprzyjemną nutę], czyli wyraźnie, czysto, ale bez uczucia. Mogę jednak to samo powiedzieć inaczej [twarz jej się rozluźnia, oczy powiększają, głos brzmi teraz ciepło, miodowo] i wtedy jest milej, gościnniej. Różnica jest w tonie, w wymowie spółgłosek. Lektor ma duże pole manewru. Na przykład głoski wybuchowe – py, by, gy, ty. Gdy zależy ci na dobitniejszym brzmieniu, wymawiasz je ostro. A jeśli ma być łagodniej, to je rozmywasz. Liczy się też sposób użycia rezonatorów znajdujących się w głowie. Jak trzeba coś powiedzieć czystym, biznesowym tonem, wykorzystujemy rezonatory w górnej części głowy. Ale jak ma być cieplej, to będziemy mówić inaczej, o taaak. Dobry lektor musi to wszystko wiedzieć, żeby odpowiednio panować nad głosem.
No więc starałam się, żeby w tych komunikatach pobrzmiewał ton gościnności. Zadałam sobie pytania: W jakich okolicznościach ludzie będą słuchać mojego głosu? I jak się będą wtedy czuli? Czy będą zadowoleni z tego, że są w Londynie? Czy będzie im towarzyszył strach?
Czego będą doświadczali, gdy usłyszą mój głos? Skąd się tu wzięli, dokąd zmierzają? Ciekawa sprawa. Robiłam nagrania dla rozgłośni szpitalnych i to jest dziwne uczucie, jak człowiek sobie pomyśli, że umierający ludzie słuchają jego głosu. Bardzo dziwne. Stajesz się ich niewidzialnym towarzyszem. Ścieżką dźwiękową do ich życia. Myślę sobie: „Boże, tych wszystkich ludzi, którzy będą musieli czekać na spóźniony pociąg, mój głos na pewno będzie doprowadzał do szału”.