Duch

Page 1

MARY

ROACH DUCH

Nauka na tropie Ä?ycia pozagrobowego



MARY

ROACH DUCH

Nauka na tropie ĝycia pozagrobowego

przeïoĝyï Maciek Sekerdej

Wydawnictwo Znak Kraków 2010



Rodzicom, gdziekolwiek sÄ… lub ich nie ma



Spis treści

Wprowadzenie 9 1. To znowu ty 17 Z wizytą w ojczyźnie reinkarnacji 2. Ludzik w plemniku, a może w dużym palcu u nogi 49 Na duszę z mikroskopem i skalpelem 3. Jak zważyć duszę? 69 Co dzieje się, kiedy człowiek (albo mysz, albo pijawka) umiera na wadze? 4. Parówkowy romans 97 I inne mętne próby ujrzenia duszy 5. Jak to przełknąć? 109 Pasjonująco obrzydliwe złote czasy ektoplazmy 6. Ile wymagać od medium? 135 Kontakty z umarłymi w laboratorium Uniwersytetu w Arizonie 7. W oślej ławce 155 Autorka w mediumicznej szkole 7


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

8. Czy mnie słychać? 163 Telekomunikacja ze zmarłymi 9. W tunelu strachu 195 Czy pola elektromagnetyczne wywołują halucynacje? 10. Podsłuchując Kacpra 205 Psychoakustyk na tropie nawiedzonych miejsc w Anglii 11. Chaffin contra duch w płaszczu 217 Prawo orzeka na korzyść ducha, a autorka powołuje biegłego 12. Sześć stóp nad ziemią 237 Komputer pod sufitem sali operacyjnej czeka na przypadki śmierci klinicznej Ostatnie słowo 267 Podziękowania 271 Bibliografia

273


Wprowadzenie

Moja matka bardzo się starała zaszczepić we mnie wiarę. Posyłała mnie na lekcje religii. Kupowała mi papierowe laleczki zakonnice, jak gdyby niewyszukana zabawa polegająca na zamianie welonu karmelitanek na biały szkaplerz benedyktynek mogła zainspirować mnie do gorliwej modlitwy. Najchętniej wspominam, jak czytała mi Biblię. Każdego wieczoru, kiedy leżałam już pod kołdrą, omawiała ze mną rozdział lub dwa, pokazując w stosownych momentach kolorowe ilustracje przypowieści i cudów. Pękające mury Jerycha. Jezus spacerujący po spienionych falach z wyciągniętymi ku górze dłońmi. Wskrzeszenie Łazarza – przedstawionego w Biblii mojej matki jako coś w rodzaju podróbki Borisa Karloffa, opatulonego jak mumia i podnoszącego się z katafalku w nienaturalnie sztywny sposób. Nie byłam w stanie uwierzyć, że te rzeczy zdarzyły się naprawdę, ponieważ inny bóg, ten bóg, który nosił laboratoryjne gogle i wiedział, jak używać suwaka logarytmicznego, chciał wiedzieć, jak w kategoriach nauki wszystkie te rzeczy były możliwe. Wiara nie padała na podatny grunt, bo nauka bez przerwy stawiała ją w niezręcznej sytuacji. Czy to dźwięk trąb spowodował, że mury runęły, czy może sprawiło to trzęsienie ziemi, które przyszło w momencie, gdy kapłani trąbili? Czy to możliwe, że Jezus wykorzystał przybrzeżny atol, którego grań znajdowała 9


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

się parę centymetrów pod powierzchnią wody? Czy Łazarz to zwykły przypadek człowieka przedwcześnie pogrzebanego? Wcale nie twierdziłam, że to się nigdy nie zdarzyło. Mówiłam tylko, że czułabym się lepiej, dysponując jakimiś dowodami. Oczywiście nauka nie jest niezawodna w głoszeniu prawd. Jest tak samo ułomna jak ludzie, którzy się nią zajmują. Nauka ma odpowiedź na każde pytanie, jakie można zadać. Niemniej jednak rezerwuje sobie prawo do zmiany opinii w przypadku pojawienia się nowych danych. Po raz pierwszy nauka zdradziła mnie we wczesnych latach osiemdziesiątych, kiedy dowiedziałam się, że brontozaur żył na terenach suchych i skalistych. A przecież ilustrowany podręcznik z mojego dzieciństwa przedstawiał brontozaura zanurzonego po pas w mętnych wodach, z bagiennym zielskiem zwisającym mu z pyska. Były tam też tyranozaury, trzymające się prosto jak bywalcy bankietów i stąpające dostojnie jak Godzilla, podczas gdy w rzeczywistości, o czym nas poinformowano później, śmigały one jak Struś Pędziwiatr, z płasko pochylonym grzbietem i ogonem zadartym ku górze. Nauka wciskała nam mity o zdrowotnych korzyściach związanych z upuszczaniem krwi, leczeniu melancholii arszenikiem, a epilepsji gęsimi bobkami. Do dzisiaj wiele się nie zmieniło: terapia hormonalna dosłownie z dnia na dzień przestała być cudem, a stała się szarlatanerią. Tłuszcze przez lata były wcielonym złem, potem rolę tę przejął cukier. Kiedyś pisałam krótkie felietony zatytułowane Powtórna opinia, do których przygotowywałam się, przeglądając literaturę medyczną, szukając w niej badań dokumentujących, powiedzmy, lecznicze właściwości zwęglonego mięsa lub tragiczne konsekwencje leczenia ran aloesem. Nigdy nie miałam problemów z materiałem na tekst. Jednakże nauka, pomimo swoich ułomności, pozostaje najbardziej solidnym bogiem, jakiego kiedykolwiek miałam. I dlatego właśnie zdecydowałam się zasięgnąć jej opinii w sprawie życia po śmierci. Wiem już, co na ten temat mówi religia, i wprawia mnie to w konsternację. Nie proponuje ona bowiem żadnego prawdo10


Wprowadzenie

podobnego, spójnego oraz naukowo uzasadnionego scenariusza. Religia mówi, że twoja dusza idzie do nieba, ewentualnie do rajskich ogrodów, lub reinkarnuje się w nowym ciele, albo też, że leżysz sobie w swoim trumiennym wdzianku, czekając na powtórne przyjście Mesjasza. I, rzecz jasna, tylko jedna z tych opcji może być prawdziwa. A to z kolei oznacza, że dla milionów ludzi religia okaże się kiepską gwarancją na życie wieczne. Wygląda na to, że lepiej postawić na naukę. Na temat większości z tych rewelacji nauka ma do powiedzenia jedno: tak, jasne. Jeśli istniałaby jakaś dusza, coś, co po opuszczeniu ciała żyłoby dalej, niezależnie od mózgu, my naukowcy wiedzielibyśmy o tym. Nieżyjący już Francis Crick, współodkrywca struktury DNA oraz autor dzieła Zdumiewająca hipoteza, czyli nauka w poszukiwaniu duszy powiedział kiedyś: „Ty, Twoje radości i smutki, Twoje wspomnienia i ambicje, Twoje poczucie tożsamości i wolna wola, nie są w rzeczywistości niczym innym niż sposobem, w jaki zachowuje się ogromny zbiór komórek nerwowych i związanych z nimi cząsteczek”1. Ale czy potrafi pan to udowodnić, doktorze Crick? Jeśli nie, znaczy to dla mnie to samo co boskie manifesty w Starym Testamencie. To zwyczajna opinia, chociaż uczona, jeszcze jednego siwowłosego, wszystkowiedzącego staruszka. A ja potrzebuję dowodów. Czegoś, co pokaże mi, że jakieś formy bezcielesnej świadomości rzeczywiście trwają nadal po tym, jak ciało zakończy już swoją ziemską działalność. Albo nie trwają. Dowód to rzecz niezwykle uspokajająca. Kiedy byłam mała, często martwiłam się, że pewnego dnia niewidzialne siły, które trzymają mnie na ziemi, bez ostrzeżenia przestaną działać i pofrunę w przestworza jak urodzinowy balonik, unosząc się wyżej i wyżej, aż w końcu zamarznę albo eksploduję, albo uduszę się, 1. Cyt. za: F. Crick, Zdumiewająca hipoteza, czyli nauka w poszukiwaniu duszy, tłum. Barbara Chacińska-Abrahamowicz i Michał Abrahamowicz, Warszawa: Prószyński i S-ka, 1997, s. 17.

11


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

albo wszystko naraz. Potem dowiedziałam się o grawitacji, godnym zaufania przyciąganiu bardzo małych obiektów przez bardzo duże. Dowiedziałam się, że jej istnienie jest naukowo udowodnione i nie ma powodu, ażebym przejmowała się tym, że kiedyś odlecę. Zaczęłam się więc martwić swoimi wągrami i tym, czy Pat Stone śni o mnie po nocach, oraz innymi dylematami, na które nauka nie mogła już nic poradzić. Byłoby dla mnie szczególnie uspokajające, gdybym wierzyła, że znam odpowiedź na pytanie: co dzieje się z nami po śmierci? Czy po prostu gaśnie światło i zapadamy w drzemkę trwającą miliony lat? Czy też jakaś cząstka mojej osobowości, jakaś cząstka mnie, żyje nadal? Jak to się odczuwa? Jak będzie wyglądał mój dzień? Czy będę mogła gdzieś tam podłączyć się z moim laptopem? Większością kwestii, o których będę mówić, nauka w jakimś momencie zajmowała się lub nadal zajmuje. Rozumiem przez to, że są ludzie, którzy prowadzą na ten temat badania z użyciem metod naukowych, a dzieje się to na szanowanych uniwersytetach i w poważnych instytucjach. Interesują mnie głównie technologia i prawa fizyki. Nie ciekawią mnie filozoficzne debaty na temat duszy (prawdopodobnie dlatego, że nie jestem w stanie ich zrozumieć). Nie będę też przytaczać anegdotycznych opowiastek o osobistych doświadczeniach duchowych. Anegdoty są ciekawe, czasami przykuwające uwagę, ale nie stanowią żadnego dowodu. Nie jest to jednak książka demaskatorska. Rzesze sceptyków i demaskatorów mitów robią dobrą robotę w tej dziedzinie, ale ich wysiłki zawsze mniej lub bardziej zmierzają ku łatwym do przewidzenia wnioskom. Ja z kolei bardzo się staram nie robić żadnych założeń ani nie mieć z góry określonego planu. Mówiąc prosto, ta książka jest dla ludzi, którzy bardzo by chcieli uwierzyć w duszę oraz czekające ją życie wieczne, ale mają kłopot z przyjęciem tego wszystkiego jedynie na wiarę. To zabawny, przypadkowy oraz całkowicie przyziemny atak na najbardziej dręczące nas pytania, na które nie znaleziono odpowiedzi. Jeśli w swojej osiedlowej księgarni znajdziecie tę książkę w dziale New 12


Wprowadzenie

Age, znaczy to, że zaszła totalna pomyłka i lepiej będzie, jak ją od razu odłożycie. Jeśli zaś traficie na nią, szperając w dziale Ogrody lub Łodzie i statki, znaczy to, że również zaszła pomyłka, ale może jednak książka wam się spodoba. 6 sierpnia 1978, niedziela, święto Przemienienia Pańskiego. Był wieczór. Papież Paweł VI leżał umierający w swoim łożu. Towarzyszyli mu lekarz oraz dwóch jego sekretarzy: monsignore Pasquale Macchi oraz ojciec John Magee. O 21.40, w następstwie rozległego zawału serca, Jego Świątobliwość wyzionął ducha. Dokładnie w tym samym momencie budzik stojący na stoliczku obok łóżka zaczął dzwonić. W relacjach z tego zdarzenia wspomniany zegar nazywany jest „ukochanym polskim budzikiem” papieża. Kupił go w Warszawie w roku 1924 i od tego czasu praktycznie się z nim nie rozstawał. Prawdopodobnie otaczał go podobną sympatią, jak farmerzy swoje stare, otępiałe psy, a dzieci swoje kocyki. Niezmiennie, włączając w to dzień ostatni, budzik nastawiony był na 6.30. Po raz pierwszy spotkałam się z tą historią w głupiutkim i egzaltowanym zbiorze rzekomych dowodów na istnienie życia po śmierci. Nie pamiętam tytułu tej książki (chociaż tytuł rozdziału na temat komunikacji z duchami – Stosunek z trupem – najwyraźniej z jakichś powodów zapadł mi w pamięć). Książka opisywała historię głośnej śmierci papieża jako dowód na to, że duch Jego Świątobliwości w jakiś sposób zahaczył o papieski budzik2 2. Współczesnych nawiązań do sprawy papieskiego budzika można doszukać się w nieskoordynowanym zachowaniu elektronicznego zegarka należącego do Lindy G. Russek z Boca Raton na Florydzie. Niedługo po pochowaniu męża, Henry’ego, pani Russek nabrała podejrzeń, że próbuje on nawiązać z nią kontakt za pośrednictwem zegarka. Pani Russek, parapsycholog, postanowiła przeprowadzić eksperyment: poprosiła mianowicie Henry’ego, aby przyspieszał zegarek w dni parzyste, opóźniał zaś w nieparzyste. Niestety, zebranie danych okazało się trudne, ponieważ krótko po rozpoczęciu badań wskaźnik am/pm zaczął migać i pani Russek nie była w stanie wyciągnąć z tego żadnych wniosków poza tym, że chyba przydałby się jej nowy budzik.

13


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

w momencie opuszczania ciała. Pontiff [Pontyfikat], popularna biografia Pawła VI autorstwa Gordona Thomasa i Maksa Morgana Wittsa, relacjonuje to zdarzenie z podobnie tandetnym dramatyzmem: „W tym właśnie momencie ostry dźwięk starego budzika, który dzwonił już o szóstej trzydzieści tego ranka i który od tamtego czasu nie był ponownie nakręcany, przeciął ciszę…”. W książce pióra Petera Hebblethwaite’a Paul VI: The First Modern Pope [Paweł VI: Pierwszy nowoczesny papież] spotykamy się z nieco innym poglądem na rozwój wypadków. Rankiem swojego ostatniego dnia papież śpi. Kiedy się budzi, pyta o godzinę: jest 11.00. „Paweł VI powoli odwraca się i patrzy na swój polski budzik: pokazuje 10.45. »Spójrz« – mówi – »mój stary zegareczek jest tak samo zmęczony jak ja«. Macchi próbuje go nakręcić, ale myli pokrętła”. Według tej wersji, budzik zaczął dzwonić w momencie śmierci papieża, ponieważ to Monsignore Macchi przypadkowo nastawił go na ten moment. Osobiście skłaniam się ku relacji Hebblethwaite’a, ponieważ (a) jego książka zawiera obszerne przypisy, a także (b) Hebblethwaite nie lukruje swoich zapisów na temat papieskiego życia. Na przykład w ostatnim rozdziale mamy scenę, w której papież Paweł VI leży w łóżku i ogląda telewizję. Nie chodzi tylko o to, że najwyższy rangą ziemski katolik, Świętość Świętości ogląda western klasy B, ale na dodatek ma kłopoty z jego zrozumieniem. Hebblethwaite cytuje ojca Magee, który był tego świadkiem: „Paweł VI nie mógł zrozumieć niczego z toczącej się akcji i co rusz pytał mnie: »Który to jest ten dobry? Który jest zły?«. Rozpromieniał się jedynie przy scenach z końmi”. Tak to właśnie przedstawia Hebblethwaite. Dla pewności zdecydowałam się namierzyć człowieka, który pomylił albo nie, pokrętła budzika: Pasquale’a Macchi. Zadzwoniłam do Konferencji Biskupów Katolickich Stanów Zjednoczonych, oficjalnego przedstawicielstwa Kościoła katolickiego w USA , gdzie połączono mnie z ówczesną archiwistką instytucji, Anne LeVeque. Anne okazała się bardzo przychylnie nastawionym źródłem wszelkich związanych z katolicyzmem ciekawostek, jak 14


Wprowadzenie

choćby osobliwego faktu, że ledwie co zmarłych papieży uderza się po trzykroć w czoło za pomocą specjalnego, srebrnego młotka. LeVeque znała kogoś, kto rozmawiał z grupą księży, którzy spotkali się z Macchim krótko po śmierci Pawła VI, i dała mi jego numer. Człowiek ten zgodził się opowiedzieć mi swoją historię, ale nigdy nie poznałam jego nazwiska. „Lepiej będzie, jak pozostanę dla pani Głębokim Gardłem”, powiedział, na zawsze kojarząc w mojej głowie Konferencję Biskupów Katolickich Stanów Zjednoczonych z filmami porno, którego to skojarzenia z pewnością za wszelką cenę chcieliby uniknąć. Głębokie Gardło potwierdził podstawową historię. „Opisano mi to nie jako równoczesne zdarzenia, ale bardziej na zasadzie pięć, cztery, trzy, dwa, jeden… i po mniej więcej takim odliczaniu budzik zaczął dzwonić”. Dowiedział się też, że wbrew temu, co mówili inni, budzik jednak nie był nastawiony na moment, w którym umarł Paweł VI. „Przekonanie było raczej takie – powiedział – że był to znak, iż dusza Pawła VI właśnie opuściła jego ciało”. Potem odnalazł dla mnie adres Macchiego w czymś, co nazywał Papieską Książką Telefoniczną. Miałam ochotę zapytać, czy znajdują się w niej również Papieskie Żółte Strony, z papieskimi czyścicielami purpurowych obić czy papieskimi agencjami towarzyskimi, ale oczywiście nie zapytałam. Macchi jest obecnie emerytowanym arcybiskupem. Za pośrednictwem mojego znajomego z Włoch udało mi się przekazać mu liścik zawierający pytanie o incydent z budzikiem. Arcybiskup Macchi odpisał bardzo szybko i uprzejmie, tytułując mnie „Szanownym Uczonym”, pomimo tego, że ja zwróciłam się do niego „Wasza Eminencjo” (co sugeruje jedynie kardynalstwo), podczas gdy jest on albo „Waszą Ekscelencją”, albo „Waszą Miłością”, zależy, na którym podręczniku etykiety się oprzeć. („Wasza Świątobliwość”, zarezerwowana wyłącznie dla papieża, przebija wszystko, może z wyjątkiem „Waszych Gigantów z San Francisco”, mojego rodzinnego miasta). Macchi załączył kopię swojej własnej biografii Pawła VI, z zakładką na stronie 363. „Rankiem tego 15


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

dnia – pisał – zauważywszy, że budzik stanął, chciałem go nakręcić i przez nieuwagę przestawiłem wskazówkę budzenia na 9.40”. Wygląda więc na to, że informatorzy Głębokiego Gardła też coś musieli pokręcić. Jak na złość natrafiłam jeszcze na trzecią wersję historii z budzikiem, tym razem opowiedzianą przez pewnego księdza, który nie krył urazy wobec Pawła VI. Człowiek ten utrzymywał, że historia z budzikiem została sfabrykowana przez Watykan, ażeby uprawdopodobnić rzekomo fałszywą godzinę śmierci papieża. Zrobiono tak po części po to, aby ukryć pewne niedociągnięcia w papieskich powinnościach, co mogło postawić go w złym świetle, jako nie dość pobożnego. Morał z tej historii jest taki, że dowód to nierzadko rzecz ulotna, zwłaszcza, kiedy chce się udowodnić coś z natury nieuchwytnego. Jeśli nawet udałoby mi się ustalić, że budzik rzeczywiście, bez żadnej ewidentnej mechanicznej przyczyny, rozdzwonił się w momencie śmierci papieża, nie będzie to dowodem, że uruchomiła go dusza, która właśnie opuszczała ciało. A niestety nie da się skłonić budzika do złożenia adekwatnych zeznań. Im dalej zagłębiasz się w podobne tematy, tym trudniej trzymać się wyłącznie pewnego gruntu. Z mojego doświadczenia wynika, że często najbardziej zatwardziałe poglądy oparte są na niewiedzy i przyjętych z góry dogmatach, nie zaś na starannie zebranych i przeanalizowanych faktach. Im więcej odkrywasz okoliczności i zawiłości konkretnej sytuacji, tym wszystko staje się mniej oczywiste. Ale także, o czym jestem przekonana, o wiele ciekawsze. Czy znajdę dowody, których szukam? Zobaczymy. Ale mogę przynajmniej obiecać wam wesołą wycieczkę, niezależnie od tego, gdzie przyjdzie nam skończyć.


3 Jak zważyć duszę? Co dzieje się, kiedy człowiek (albo mysz, albo pijawka) umiera na wadze?

To było piękne miejsce na śmierć. Rezydencja przy Blue Hill Avenue, zwana Grove Hall, była reprezentacyjną nieruchomością Dorchester w stanie Massachusetts. Dom, wysoki na cztery piętra, ozdobiony kolumnowym portykiem oraz kilkoma rzucającymi przyjemny cień drzewami, wybudował T.K. Jones, bogaty kupiec handlujący z Chinami. W roku 1864 odkupił go lekarz z aspiracjami uzdrowiciela, o nazwisku Charles Cullis, który zorganizował tu Dom Suchotnika – dobroczynną instytucję dla pacjentów w ostatnim stadium gruźlicy (nazywanej wówczas suchotami). Sześćdziesiąt lat przed odkryciem antybiotyków, modlitwa była równie użyteczną terapią, jak każda inna. Gruźlików umieszczano wówczas w sanatoriach, rzekomo dla pokrzepienia zdrowia, a w rzeczywistości głównie po to, aby trzymać ich z daleka od zdrowego społeczeństwa. Podczas odwiedzin w Domu Suchotnika w kwietniu 1901 roku można było być świadkiem ciekawego przedsięwzięcia. Zażywny trzydziestoczteroletni jegomość o łagodnym wyglądzie, w drucianych okularach i o nie tak bujnych jak niegdyś włosach, wchodzi na platformę eleganckiej wagi Fairbanksa, mocując na niej drewniane podpórki i coś, co przypomina łóżko polowe, jakich używało się w armii. Waga to sporych rozmiarów model handlowy, służący 69


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

do ważenia jedwabiu – niewątpliwie pozostałość po biznesowych czasach pana Jonesa. W całej tej sytuacji zaobserwować można jednak coś osobliwego. Oczywiście spadki masy ciała u pacjentów Domu Suchotnika nie są niczym szczególnie dziwnym, ale żeby je monitorować nie potrzeba wagi handlowej. Dzierżący młotek człowiek na platformie to Duncan Macdougall, szanowany chirurg i lekarz, który mieszka nieopodal we własnej rezydencji w Haverhill. Macdougall jest znajomym dyżurującego w Domu Suchotnika lekarza, ale sam nie wchodzi w skład personelu. Nigdy też nie doradzał przy leczeniu żadnego z przebywających tu pacjentów, ani nawet nie pomodlił się za nich. A wręcz przeciwnie: Macdougall w sensie dosłownym – i być może nawet z nieco zbyt jawną ekscytacją – czeka, aż zaczną umierać. Przez ostatnie cztery lata swojego życia Duncan Macdougall obmyślał plan, jak by tu udowodnić istnienie ludzkiej duszy. Jeśli, jak utrzymuje większość religii, ludzie opuszczają swoje ciała w momencie śmierci i trwają dalej w formie duszy, to czy ta dusza nie musi przypadkiem zajmować w ciele określonej przestrzeni? „To niewyobrażalne – pisał Macdougall – że osobowość i świadomość przypisana jest czemuś, co w ogóle nie zajmuje miejsca”. A jeśli zajmują one pewną przestrzeń, rozumował, wówczas muszą mieć też wagę. „Narodziło mi się w umyśle takie pytanie: a dlaczego by nie zważyć człowieka dokładnie w momencie jego śmierci?”. Jeśli skala wagi się przesunie, a ciało straci chociażby ułamek uncji, teoretyzował, taki ubytek może oznaczać wyjście duszy. Macdougall zatrudnił do pomocy dwóch znajomych lekarzy, doktorów Sproulla i Granta, którzy jednakowoż nie zdecydowali się – a może nie zostali do tego zaproszeni – dopisać swoich nazwisk w publikacji wyników. Plan polegał na zainstalowaniu na platformie wagi łóżka polowego, na którym leżałby umierający suchotnik. Śmierć na suchoty jest spokojna i cicha, a zatem spełniała Macdougallowski warunek „subtelności”, jak był łaskaw się wyrazić. „Suchotnik umiera po długiej chorobie, która odebrała 70


Jak zważyć duszę?

mu siły, umiera bez gwałtownych ruchów, które mogłyby poruszyć skalą, a poza tym jego ciało jest bardzo lekkie, a zbliżanie się śmierci można rozpoznać na całe godziny przed samym aktem”. Jego entuzjazm z jednej strony wydał mi się uroczy, a z drugiej nieco problematyczny. Wyobrażam go sobie, jak wizytuje oddział w poszukiwaniu ochotników. (Macdougall napisał w „Journal of the American Society for Physical Research”, że posiadał odpowiednie upoważnienia od uczestników eksperymentu już kilka tygodni przed ich śmiercią). Ludzie! Jesteście wprost idealni do tego projektu! (a) Łatwo was podnieść. (b) W momencie zejścia jesteście praktycznie w śpiączce... Kto wie, jak suchotnicy odbierali jego słowa, a może byli już zbyt oddaleni od rzeczywistości, aby zrozumieć, o co ich prosi? 10 kwietnia 1901 roku o piątej po południu uznano, że nadchodzi śmierć pacjenta nr 1 – „moja pierwsza sposobność”, jak to określił Macdougall. Mężczyznę przeciętnej budowy ciała i o „standardowym amerykańskim temperamencie” przywieziono na noszach z oddziału i umieszczono na wadze jak chudą belę jedwabiu. Macdougall wezwał swoich współpracowników. Przez trzy godziny i czterdzieści minut lekarze obserwowali powolne konanie mężczyzny. Jednak nie otaczała ich zwyczajna w takich przypadkach atmosfera żalu i współczucia. Mężczyźni znajdowali się w stanie ekscytującego i pełnego napięcia oczekiwania. Wyobrażam sobie, że podobnie muszą wyglądać twarze inżynierów NASA podczas końcowego odliczania albo krążące nad ofiarą sępy. Jeden z lekarzy obserwował klatkę piersiową mężczyzny, drugi mimikę twarzy. Sam Macdougall wpatrzony był we wskaźnik wagi. „Nagle, równocześnie ze śmiercią – pisał Macdougall – belka skali opadła w dół z dającym się słyszeć szczękiem, uderzając o ogranicznik niższej jednostki wagi, i tam już pozostała. Strata wyniosła trzy czwarte uncji”. Co wynosi, tak właśnie, dwadzieścia jeden gramów. Hollywood przerobiło to na system metryczny z tej prostej przyczyny, że 21 gramów lepiej brzmi. Kto poszedłby do kina na film Siedemdziesiąt pięć setnych uncji? 71


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

W późniejszym czasie Macdougall powtórzył eksperyment na pięciu kolejnych pacjentach. Artykuł podsumowujący badania ukazał się w „American Medicine” w roku 1907. W kolejnych miesiącach pełni wątpliwości medycy dawali wyraz swojej krytyce w obszernych listach do wydawcy. Macdougall odpisał na wszystkie. Jeden z komentatorów zauważał, że zwieracz oraz mięśnie dna miednicy rozluźniają się w momencie śmierci, a zatem strata zapewne równała się wadze wyciekłej uryny i / lub ekskrementów. Macdougall cierpliwie odpowiadał, że gdyby tak było, masa ta pozostałaby w łóżku, a więc i na szali wagi. Ktoś inny sugerował, że ostatnie tchnienie umierających pacjentów mogło spowodować spadek wagi. Aby udowodnić, że tak nie było, Macdougall dzielnie położył się na polówce i wydychał powietrze „tak mocno, jak tylko mógł”, podczas gdy Sproull obserwował skalę. Nie zaobserwowano żadnych zmian. Najbardziej wiarygodnym podejrzeniem mogło być coś, co nazywa się „znikomym spadkiem wagi”: waga ciała podlega nieustającym wahaniom na skutek parowania potu oraz pary wodnej zawartej w oddechu. Macdougall twierdził, że i na to ma odpowiedź. Jego pierwszy pacjent tracił wodę w tempie jednej uncji na godzinę, czyli zdecydowanie za wolno, żeby niewyczuwalna strata mogła wytłumaczyć nagły spadek o trzy czwarte uncji dokładnie w momencie, kiedy umarł. Historycznym autorytetem w sprawie znikomego spadku wagi jest Sanctorius, fizjolog z Padwy, znany pod przydługawą nazwą „ojca założyciela studiów nad równowagą metaboliczną”. W 1690 roku, w zabawnym dziele zatytułowanym Medicina statica ukuł on pojęcie „znikomej perspiracji”13. Na potrzeby swoich prac 13. Traktaty medyczne zdecydowanie bardziej nadawały się do czytania w czasach Sanctoriusa. Medicina statica bez obaw zagłębia się w bezprecedensowo ekscentryczne pod względem medycznym tematy: „Ogórek, jakże szkodliwy”, „Puszczanie krwi, dlaczego najlepsze jesienią”, czy intrygujące „Hycanie a konsekwencje”. Jest nawet pełna strona napisana niemal w formacie reklamowym, rozpływająca się w zachwytach nad produktem zwanym „cielesnym drapakiem”.

72


Jak zważyć duszę?

Sanctorius własnoręcznie wykonał eksperymentalną wagę. Na masywnym ramieniu prostej wagi (bezmianu) zawiesił platformę. Na platformie znajdowała się ława z dziurą wyciętą na środku, pod którą położył wiadro. Przed nią, na tej samej platformie, stał przygotowany do kolacji stół: skrzynka wchodząca i skrzynka wychodząca. Sanctorius zasiadał na ławie, spożywał posiłek, a potem siedział jeszcze osiem godzin na wadze, korzystając z wiadra, kiedy tylko miał taką potrzebę. Następnie ważył, żeby użyć jego pełnego uniesienia zapisu wielkimi literami, „Ekskrementy z Bebechów”. W komentarzach zwracał uwagę, że „grube są lżejsze i pływają”. Sanctorius stwierdził, że niewielka część masy jedzenia pozostaje nieodnotowana, to znaczy, że nie przechodzi do wiadra. Przypisał to parowaniu potu oraz pary wodnej zawartej w oddechu, co określił mianem znikomej perspiracji. Sanctorius wyliczył, że pobranie ośmiu funtów mięsa i napoju, za sprawą znikomej perspiracji zmniejszy się do pięciu funtów. Inaczej mówiąc, średnie parowanie potu i oddechu wynosi trzy uncje na godzinę: trzy razy więcej niż to, co zaobserwował Macdougall. W którymś miejscu Sanctorius opisuje trawienie „kolacji ważącej osiem funtów”14. Szybko stało się jasne, że między walącymi kupę pasibrzuchami z czasów Sanctoriusa a wyschniętymi gruźlikami Macdougalla zachodzi niewielki związek. Przeskoczyłam więc trochę dalej, do Sekcji VI, gdzie opisany jest wpływ niepohamowanego seksu na znikomą perspirację. Sanctorius w staroświecko uroczy sposób przedstawia wyniki swoich badań w formie aforyzmów. Na przykład „Aforyzm XXXIX : Ruch Ciała, jako ten Pies w Zapamiętaniu, bardziej niebezpiecznym jest niźli powszednie Wypuszczenie Spermy; to ostatnie nuży li tylko wewnętrzne Części, ale to pierwsze męczy zarazem Wnętrzności,

14. Co ciekawe, Sanctorius opisywany jest jako mężczyzna raczej niewielkich rozmiarów. Jego sposób pracy może tłumaczyć utrzymywanie szczupłej sylwetki w epoce ośmiofuntowych kolacji. Twierdził, że przez dwadzieścia pięć lat przebadał dziesięć tysięcy osób.

73


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

jako i Nerwy”. Albo „Aforyzm XL : Ażeby Stosunek po Jedzeniu na stojąco wykonać, to niebezpieczne; bowiem Kancelaria Wnętrzności znajduje się pod naciskiem jadła”. Sanctorius nauczał, że poprzez udaremnianie znikomej perspiracji niepohamowany seks może prowadzić do wielu niemiłych konsekwencji: od „palpitacji brwi i stawów” do twardnienia powłoki oczu – i tu, jak podejrzewam, mamy chyba początek mitu, jakoby masturbacja powodowała ślepotę. Sanctorius nawoływał do umiarkowania cielesnego, co robiło z niego typowego zabawo-psuja; wyjątek stanowiła jedynie rozpustna promocja ostryg jako źródła „możliwie najwspanialszych wartości odżywczych”. Aby dojść do sedna zagadki nieznacznej utraty wagi – czy jest to w końcu jedna uncja na godzinę, jak wyliczył Macdougall, czy trzy? – zadzwoniłam do amerykańskiego Sanctoriusa naszych czasów, Erica Ravussina, który prowadził kiedyś badania w komorze metabolicznej dla National Institutes of Health. Mierzył wówczas, między innymi, utratę wody podczas snu – kładąc ochotników na łóżkach stojących na wadze umieszczonej wewnątrz komory. Jego wyniki z grubsza zgadzały się z wynikami Macdougalla: około jednej uncji na godzinę. Macdougall miał rację: trudno sobie wyobrazić znikomą utratę wody w formie nagłego spadku wagi o trzy czwarte uncji. Ravussin nie miał żadnego pomysłu, co mogło spowodować ten nagły spadek wagi. Odesłał mnie do książki Maksa Kleibera, zatytułowanej Ogień życia: zarys bioenergetyki zwierząt. Chociaż dla takich jak ja trochę w niej za dużo wzorów, w niektórych miejscach jest ona równie zabawna jak książka Sanctoriusa. Dowiedziałam się z niej bowiem na przykład, że „nadzwyczaj duża pochwa u krów zebu jest wydajnym narządem strat ciepła”. Z kolei Schmidt-Nielsen zaobserwował, że „temperatura rektalna wielbłądów w ciągu gorącego dnia może wzrosnąć z 30,2 do 40,7°C”, chociaż podejrzewam, że sama obserwacja miała wpływ na tę sztuczkę. Czasami nauka jest wymagająca; sam Kleiber w 1945 roku 74


Jak zważyć duszę?

mierzył: „znikomą utratę wagi krów na pastwisku, poprzez uniemożliwianie im za pomocą kagańca pobierania wody i pożywienia oraz zbieranie i ważenie wydalanej uryny oraz odchodów”. Przejrzałam całą książkę, poszukując jakiegokolwiek odniesienia do gwałtownego spadku wagi ciała w momencie śmierci. Nic nie znalazłam. Jedynie tyle dało się zrobić. Ujmując to słowami Maksa Kleibera: „Jeśli nasze jedyne pożywienie stanowią jajka, szybko dojdziemy do końca”. Albo coś w tym rodzaju. Jak zatem można wytłumaczyć zastanawiające wyniki badań Macdougalla? Jest przynajmniej kilka teorii, nad którymi możemy się zastanowić. Teoria Pierwsza: Macdougall był wariatem. Teoria taka przemawiała do mnie od samego początku, głównie z powodu tego, że był on członkiem Towarzystwa Medycyny Homeopatycznej w Massachusetts. Swoją pracę dyplomową napisał na temat prawa podobieństw, podstawowej doktryny homeopatii, która sprowadza się do twierdzenia, że podobne leczy podobne. Nie wiem, do czego obecnie doszli homeopaci, ale początki tego ruchu były czystym wariactwem. Biblia homeopatów, Encyklopedia praktycznej Materia Medica to trzytomowe kompendium informacji o roślinach, zwierzętach i minerałach oraz reakcjach, jakie wywołują po spożyciu; wszystko to, w ramach rozwijania swojej nauki, spożywali regularnie sami homeopaci. Główna teza dzieła głosiła, że substancje, które wywołują u zdrowych ludzi pewne objawy, mogą leczyć choroby charakteryzujące się tymi samymi symptomami. Wcześni homeopaci zatem przez lata testowali na sobie, a także na swoich pacjentach i znajomych coraz to nowe substancje, katalogując pojawiające się objawy. Nie mogę ręczyć za ich wkład w sztukę medyczną – bez grup kontrolnych oraz stosowania placebo Materia w żadnym stopniu nie spełnia współczesnych standardów badawczych – ale muszę pochwalić ich niezwykły talent językowy. Na przykład dowiadujemy się, że tlenek glinu powoduje „sny nawiązujące do koni, kłótni oraz rozdrażnienia”, a także „mro75


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

wienie twarzy, jakby okryta była zaschniętym białkiem jajka”. Niepokalanek pospolity wywołuje z kolei „zapach w nosie, jakby śledzie albo piżmo” oraz „słabą erekcję”, czemu towarzyszy – co właściwie rozumie się samo przez się – „duży smutek”. Jest tam też rumianek, o którym mówiono, że powoduje symptom „niemożności bycia uprzejmym w stosunku do lekarza”. Jednak w tym czasie, kiedy Duncan Macdougall rozpoczął studia, czyli w roku 1893, homeopatii nie uważano za obrzeża medycyny. Mniej więcej w połowie ówczesnych uczelni medycznych w kraju – włączając w to Alma Mater Macdougalla, Uniwersytet Bostoński – nauczano homeopatii jako jednego ze sposobów leczenia. (Uniwersytet Bostoński wycofał ją ostatecznie z programu nauczania we wczesnych latach dwudziestych). Poza tym wielu wówczas popularnych i podążających z głównym nurtem medycyny lekarzy praktykowało homeopatię. Oprócz tego na niekorzyść tej intuicyjnej teorii o słabości umysłowej Macdougalla świadczą liczne przykłady jego trzeźwego podejścia do rzeczywistości. Na uniwersytecie był starostą roku oraz wprawnym mówcą. Artykuł w „Boston Sunday Post” z 1907 roku kategorycznie stwierdza, że Macdougall nie był wyznawcą spirytualizmu, ani też nie wierzył w żadne zjawiska paranormalne. Z kolei tekst z „Haverhill Evening Gazette” przedstawia go jako „realistę i praktyka”. Greg Laing, kierownik sekcji historycznej w Bibliotece Publicznej w Haverhill przypomina sobie z dzieciństwa wizytę w domu Macdougalla ze swoimi rodzicami; zapytałam go więc, czy według niego szacowny doktor mógł być zwyczajnie pomylony. (Wówczas Macdougall już nie żył, mieszkała tam jedynie wdowa wraz z synem). „To niemożliwe – powiedział Laing. – To byli twardzi, zasadniczy ludzie. Na pewno nie mieli żadnych ezoterycznych skłonności”. Zadzwoniłam też do Olive Macdougall, wdowy po jedynym wnuku Macdougalla. Chociaż jej mąż nigdy osobiście nie poznał dziadka, Olive potwierdziła zdecydowany brak mistycyzmu w rodzinie. Jej teść, syn Duncana, był bankierem i prawnikiem. 76


Jak zważyć duszę?

Autor nekrologu Duncana Macdougalla zamieszczonego w „Gazette” usiłował wprowadzić jakieś pogodniejsze nutki do obrazu zmarłego badacza, ale raczej z marnym skutkiem: „W gabinecie przyjęć był wesoły i radosny i niektóre z jego świetnych powiedzonek czy słów wsparcia były potem często powtarzane przez pacjentów. Zwykł mawiać na przykład: »Nic się nie martw, moje dziecko, wszystko będzie dobrze« albo »Nic się nie martw, a szybciej dojdziesz do zdrowia«”. Macdougall nie był ani szaleńcem, ani wizjonerem. Wydaje mi się raczej, że bliżej mu było do pantoflarza, niewielkiego wzrostem pana potrzebującego zainteresowania i atencji. Greg Laing opisuje jego żonę Mary jako „złośnicę o monumentalnej budowie”. (Niewykluczone, że nadużywała herbaty z rumiankiem). „Nie wydaje mi się, żeby chociaż w najmniejszym stopniu interesowała się czy nawet szanowała projekty badawcze swojego męża”. Macdougalla zatem mogła pogłaskać jedynie jego własna praca. Z tego, co udało mi się ustalić, zwykł on dzwonić do redakcji lokalnych gazet, aby promować swoją twórczość, gdzie tylko się da. „Doktor Macdougall został poetą”, z przesadną emfazą głosił nagłówek, kiedy w „Life” ukazały się jego nie najlepszej jakości rymowanki. „Doktor Macdougall zdobywa wielką sławę”, trąbił inny, po tym jak marynarka angielska zgodziła się, aby ich Royal Marine Bands zagrał pewną dosyć nierówną kompozycję Macdougalla – Piosenkę brytyjskiego marynarza. (Bratanek Macdougalla miał dojścia w admiralicji, której podarował 1800 kopii owego utworu). Teoria Druga: raporty z badań Macdougalla były tak samo kiepskie, jak jego wiersze. Przyjrzyjmy się bliżej ich wynikom. Macdougall zważył w sumie sześciu pacjentów, ale tylko pierwszy z nich, ten opisany wcześniej, stanowi mocny przykład zaobserwowanego zjawiska. Macdougall sam usunął dane Pacjenta nr 6, ponieważ mężczyzna umarł zaraz po tym, jak umieszczono go na wadze, jeszcze podczas jej ustawiania. Dane na temat Numeru 4 zostały pominięte, ponieważ, jak wspominał Macdougall w „American Medicine”, „waga, którą się posługiwaliśmy, nie była 77


Duch. Nauka na tropie życia pozagrobowego

dostatecznie dokładnie ustawiona, a miały również miejsce zakłócenia ze strony osób, którym nie podobało się to, co robimy”. Doktor kilka razy nawiązuje do „nacisków ze strony władz” i stwierdza, że tylko pierwszy pacjent zbadany był w idealnych warunkach, to znaczy, bez żadnych nacisków. Nie uściśla jednak, w jakiej formie objawiały się te naciski, ale jeśli miały zgubny wpływ na same testy, oznaczałoby to, że władze osobiście asystowały przy pomiarach, napastując Macdougalla czy starając się przerwać to, co robił. Nie byłyby to wówczas rzeczywiście idealne warunki dla testu wymagającego koncentracji i ciszy pozwalającej wsłuchać się w bicie serca. Pozostaje więc czwórka badanych. Z wyjątkiem Numeru 1, dane w każdym z pozostałych przypadków zawierały jakiś kompromis. Numer 2 przestał oddychać o godzinie 4.10, ale waga nie drgnęła przez kolejne piętnaście minut (po których zanotowano spadek o pół uncji). „Mieliśmy poważne wątpliwości, bo w świetle klasycznych wskaźników – pisał Macdougall w „American Medicine” – trudno było jednoznacznie określić moment, w którym mężczyzna zmarł”. Ale jeśli nie da się stwierdzić, kiedy mężczyzna zmarł, nie można orzekać, że stracił pół uncji w momencie śmierci. Spadek wagi Numeru 3 nastąpił w dwóch fazach: pół uncji w chwili zgonu, a kilka minut później – cała uncja. Macdougall tłumaczył, że drugi spadek mógł być spowodowany poruszeniem wagi przez jednego ze współpracowników, który właśnie osłuchiwał serce osoby badanej. Ale jeśli nacisk stetoskopu na klatkę piersiową pacjenta mógł zaburzyć równowagę, a oczywiście to możliwe, to w jaki sposób Macdougall i jego współpracownicy mogli rozpoznać dokładny moment śmierci w którymkolwiek z tych przypadków? Na dane Numeru 5 cień podejrzenia rzuca dziwne zachowanie wagi. Po spadku trzech ósmych uncji, trzy ósme uncji przybyło i wskaźnik wagi z powrotem się wyzerował; potem nie poruszył się przez kolejne piętnaście minut. Macdougall nie miał na to 78


Jak zważyć duszę?

żadnego wytłumaczenia. Czy to waga była jakaś szemrana? Czy rzeczywiście Fairbanks produkował rzetelnie działające przyrządy? Czy faktycznie pomiar był z dokładnością do jednej piątej uncji? Gdzie możesz znaleźć eksperta specjalizującego się w historii wag Fairbanks, kiedy kogoś takiego potrzebujesz? Peggy Pearl kieruje Zbiorami Historycznymi Fairbanks Museum w St. Johnsbury w Vermont, gdzie w roku 1830 Franklin Fairbanks otworzył pierwszą manufakturę produkującą wagi. Kolekcja obejmuje około trzydziestu egzemplarzy starych wag Fairbanksa; znajdują się w niej również narzędzia rolnicze, „niegdysiejsze sprzęty”, zapisy ze stu trzech lat działalności Centrum Pogodowego Północnej Nowej Anglii oraz dzienniki Carltona Felcha. Peggy entuzjastycznie odpowiedziała na mój telefon, co sugerowało, że w sekcji Zbiorów Historycznych życie płynie raczej spokojnie i bez zbytniego zamieszania. Mówiła, że wagi komercyjne Fairbanksa były ogromnie popularne już od 1830 roku, aż do końca pierwszej połowy XX wieku. Były rolls-royce’ami wśród wag platformowych. Kiedy powiedziałam jej, że Macdougall używał wagi służącej do ważenia jedwabiu o pojemności trzystu funtów, przefaksowała mi dwie strony na temat wag jedwabnych Fairbanksa z katalogu z czasów Macdougalla. „Łączą w sobie dokładność wraz z pojemnością platformy”– głosił dumny producent. „Bardzo przyjemne w wyglądzie”. I rzeczywiście, jak zaznaczał Macdougall, jego waga ważyła z dokładnością do jednej piątej uncji. Opowiedziałam Peggy historię o Macdougallu i umierających suchotnikach, mając nadzieję, że ujawni mi jakiś cenny drobiazg na temat rzeczonego modelu, który mógłby wytłumaczyć spadek o trzy czwarte uncji zanotowany przez naszego doktora. Początkowo zastanawiała się, czy platforma wagi nie miała czasem jakichś dodatków urudniających idealne wypośrodkowanie zainstalowanego na niej łóżka; innymi słowy czy, jak to ujęła, waga nie była „walnięta”. Ale waga na ilustracji miała standardowe zawieszenie. 79


Czy istnieje ĝycie po Ămierci?

A jeśli tak, to czy ze zmarłymi można nawiązać kontakt? Mary Roach h postanowiła w tej sprawie zasięgnąć opinii naukowców i poszukać twardych dowodów – bez uprzedzeń i demaskatorskiego nastawienia. W tym celu odwiedza Indie, by zbadać problem reinkarnacji, penetruje nawiedzone domy, opisuje próby zobaczenia duszy pod mikroskopem, a nawet sama uczy się, jak zostać medium i komunikować się ze zmarłymi. Z tej przewrotnej, pełnej czarnego humoru książki dowiadujemy się, ile waży dusza, jak wyglądają seanse spirytystyczne, czym jest ektoplazma i czy nasze dusze naprawdę unoszą się pod sufitami sal operacyjnych. Byłoby dla mnie szczególnie uspokajające, gdybym wierzyła, że znam odpowiedź na pytanie: Co dzieje się z nami po śmierci? Czy po prostu gaśnie światło i zapadamy w drzemkę trwającą miliony lat? Czy też jakaś cząstka mojej osobowości, jakaś cząstka mnie, żyje nadal? Jak to się odczuwa? Jak będzie wyglądał mój dzień? Czy czą będę dę mogła gdzieś tam podłączyć się z moim laptopem? (…) Ta książka jest dla ludzi, zi, którzy bardzo by chcieli uwierzyć w duszę oraz czekające ją życie wieczne, ale mają kł m kłopot z przyjęciem tego wszystkiego jedynie na wiarę. z Wprowadzenia

Roach nazywa siebie sceptykiem, ale takim, który posiada pos otwarty umysł, zamiłowanie do przyg yggód oraz gotowy dowcip w każdej sytuacji. W Wszystko to czyni z niej zajmującego i niebyw wale zabawnego przewodnika. w

„San Francisco Chronicle”

Juĝ w ksiÚgarniach: Sztywniak. Osobliwe ĝycie nieboszczyków Wkrótce: Bzyk. PasjonujÈce zespolenie nauki i seksu

Niezwykïa ko ontynuacja o n bestsellerowego SZTYWNIAKA. WiÚcej na: www.maryroach.net

Cena detal. 34,90 zï


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.