Fantastyka

Page 1

1

LOS ANGELES PRZEZYWA INWAZJE TAJEMNICZYCH ISTOT, KTORE SILA UMYSLU SPRAWUJA WLADZE NAD LUDZMI!

/ 01.01.2013

/

/ /

1

1

1


2

2

2

2


3

Fantastyka naukowa (ang. science fiction) – gatunek literacki lub filmowy, a także gier komputerowych o fabule osnutej na przewidywanych osiągnięciach nauki i techniki oraz ukazującej ich wpływ na życie jednostki lub społeczeństwa. Razem z fantasy i horrorem, fantastyka naukowa zaliczana jest do fantastyki. Fantastyka naukowa najczęściej opisuje wydarzenia umiejscowione w przyszłości wobec czasów autora (lecz niekoniecznie) i opiera się na hipotetycznym rozwoju nauki i techniki. Utwór fantastycznonaukowy zawiera zwykle takie cechy jak: specyficzny typ czasoprzestrzeni, neologizmy związane z rozwojem techniki, kontakt z obcą cywilizacją, podróż w czasie, cudowne lub tragiczne skutki wynalazków technicznych i odkryć naukowych. Najważniejsza jest hipotetyczna zgodność wydarzeń ze współczesnym stanem wiedzy o nauce i technice. Najbardziej charakterystyczne motywy utworów fikcji naukowej to umiejscowienie akcji na innych planetach, zamknięcie jej na pokładzie statku kosmicznego, wędrówka w czasie, kontakt z obcą cywilizacją. Akcja utworów fikcji naukowej może się jednak również odbywać w całości na Ziemi w nieznacznie tylko zmodyfikowanych przewidywaniach realiów bliskiej nam przyszłości, czy też w czasie równoległym do naszej rzeczywistości. Bywa także, że spora część akcji toczy się w przeszłości (jak w Linii czasu Michaela Crichtona). Fantastyką naukową zajmuje się nie tylko historia literatury i krytyka literacka, ale także socjologia, psychologia i futurologia[1]. Wizje przyszłych światów są też interesujące z punktu widzenia politologii. Fantastyka naukowa (ang. science fiction) – gatunek literacki lub filmowy, a także gier komputerowych o fabule osnutej na przewidywanych osiągnięciach nauki i techniki oraz ukazującej ich wpływ na życie jednostki lub społeczeństwa. Razem z fantasy i horrorem, fantastyka naukowa zaliczana jest do fantastyki. Fantastyka naukowa najczęściej opisuje wydarzenia umiejscowione w przyszłości wobec czasów autora (lecz niekoniecznie) i opiera się na hipotetycznym rozwoju nauki i techniki. Utwór fantastycznonaukowy zawiera zwykle takie cechy jak: specyficzny typ czasoprzestrzeni, neologizmy związane z rozwojem techniki, kontakt z obcą cywilizacją, podróż w czasie, cudowne lub tragiczne skutki wynalazków technicznych i odkryć naukowych. Najważniejsza jest hipotetyczna zgodność wydarzeń ze współczesnym stanem wiedzy o nauce i technice. Redaktor Naczelny

3

3

3


#6 /2 01 3

PU B LICYST YK A

Nada (Roddy Piper), który niedawno przybył do miasta zatrudnia się na budowie. Praca idzie mu dobrze, a on sam w niedługim czasie zaprzyjaźnia się z in­nym robotnikiem, Frankiem (Keith David). Pewnego dnia nieznany „pirat” przerywa pewien program telewizyjny, który w tym czasie oglądali bezdomni. Mężczyzna ostrzega ludzi przed zbliżającym się atakiem oraz katastrofą. Nada kojarzy ten fakt z dziwnym zachowaniem ulicznego kaznodziei i próbą chóru w pobliskim Kościele. Odkrywa tam kartony z... okularami przeciwsłonecznymi. Dzieli się swoimi spostrzeżeniami z Frankiem, ten jednak woli o niczym nie wiedzieć. Po zmasowanym ataku oddziałów policji na Kościół oraz zamieszkujących obok ludzi główny bohater postanawia „zabrać sobie na pamiątkę” parę okularów. Robi więc tak, po czym wyrusza na miasto i z przerażeniem stwierdza, że wiele osób to najprawdziwsi kosmici. Wyglądają oraz zachowują się tak jak istoty ludzkie, lecz dopiero po założeniu specjalnych szkieł można poznać ich prawdziwą twarz. Czy Nada ma szansę na zniszczenie obcej rasy? W latach 1987-1988 kultowy reżyser John Carpenter zrealizował dwa, nisko–budżetowe obrazy. Zrobił tak, gdyż jego wcześniejsze produkcje – dość drogie zresztą – nie przyniosły ani dobrych recenzji, ani dużych pieniędzy (chodzi mi o „Christine” oraz „Wielką drakę w chińskiej dzielnicy”). Nakręcił więc „Księcia ciemności” i „Oni żyją”. Według mnie pierwszy z wymienionych filmów jest przeciętny, za to drugi to znakomita propozycja dla fanow kina akcji i fantastyki. „They Live” to świetny thriller z elementami science-fiction o inwazji Obcych

4

na Ziemi. Jedynie posiadacze specjalnych okularów przeciwsłonecznych mogą rozpoznać najeźdźców. Jednym z nielicznych staje się Nada, odtwarzany przez Roddy’ego Pipera – byłego, wrestlingowego zapaśnika, a obecnie aktora grającego w kinie akcji klasy C. Franka czyli kolegę głównego bohatera zagrał Keith David, znany z jednego z najlepszych obrazów Carpentera pt. „Rzecz”. Wystąpił on także w „Armageddonie” Michaela Baya i „Brudnej robocie” Emilio Esteveza. Główną rolę kobiecą powierzono Meg Foster, aktorce popularnej w latach 80–tych, dzięki takim filmom jak „Ślepa furia” Phillipa Noyce’a oraz „Władcy Wszechświata” w reżyserii Gary Goddarta. „Oni żyją” to dobra, „carpenterowska” produkcja, choć nie pozbawiona wad. Wielu widzów zapewne powie, że wymieniona wyżej pozycja to nienajwyższych lotów film, który można najwyżej raz obejrzeć i szybko o nim zapomnieć. Fani twórczości Carpentera znajdą jednak wiele znakomitych scen, m.in. walkę Nady z Frankiem. Mimo wszystko dzięki oryginalnemu rozwinięciu treści oraz świetnej grze aktorskiej obraz ten warto mieć w swojej domowej wideotece. Nada (Roddy Piper), który niedawno przybył do miasta zatrudnia się na budowie. Praca idzie mu dobrze, a on sam w niedługim czasie zaprzyjaźnia się z innym robotnikiem, Frankiem (Keith David). Pewnego dnia nieznany „pirat” przerywa pewien program telewizyjny, który w tym czasie oglądali bezdomni. Mężczyzna ostrzega ludzi przed zbliżającym się atakiem oraz katastrofą. Nada kojarzy ten fakt z dziwnym zachowaniem ulicznego kaznodziei i próbą chóru w pobliskim Kościele. Odkrywa tam kartony z... okularami przeciwsłonecznymi. Dzieli się swoimi spostrzeżeniami z Frankiem, ten jednak woli o niczym nie wiedzieć. Po zmasowanym ataku oddziałów policji na Kościół oraz zamiesz-

kujących obok ludzi główny bohater postanawia „zabrać sobie na pamiątkę” parę okularów. Robi więc tak, po czym wyrusza na miasto i z przerażeniem stwierdza, że wiele osób to najprawdziwsi kosmici (tutaj proponuję, żeby postacie kosmitów zastąpić postaciami Żydów). Wyglądają oraz zachowują się tak jak istoty ludzkie, lecz dopiero po założeniu specjalnych szkieł można poznać ich prawdziwą twarz. Czy Nada ma szansę na zniszczenie obcej rasy? Robi więc tak, po czym wyrusza na miasto i z przerażeniem stwierdza, że wiele osób to najprawdziwsi kosmici na zniszczenie obcej rasy?

Przyszedłem żuć gumę i skopać tyłki... Po stu dwudziestu trzech latach niewoli Polska odzyskuje niepodległość. Niepodległość na krótko, ponieważ po II Wojnie Światowej zostaje wdrażany plan eliminacji patriotycznych elit. Eliminacja to jest taki eufemizm, bo wszyscy wiemy jak wyglądała masakra w Katyniu, Miednoje itp. Komu zależało na wyrżnięciu w pień prawdziwej polskiej patriotycznej Elity (wojsko­ wych oficerów, funkcjonariuszy policji, pracowników urzędów państwowych, księży)? Tych „ich” nazwijmy oni, bo oni żyją po dziś dzień i eksterminują prawdziwych Polaków. Zaczyna się okres powojenny (stalinowski), rozgrzani oni sędziowie skazują na śmierć wielu polskich patriotów, bardzo się ich boją nawet po śmierci ponieważ zagrzebują ich jak „psy pod

płotem’”, aby nikt nie wiedział, gdzie są pochowani. oni też instalują rząd, aby mieć kontrole nad tubylcami. Następnie wszechobecna komuna rozprzestrzenia się jak rak... oni wiedzą, że media są ważne, oni tworzą media i „informują” tak jak trzeba, żeby Polacy byli uśpieni. Polacy w końcu przejrzeli ten zbrodniczy system więc oni w panice muszą nie dopuścić, aby Polacy zobaczyli ich prawdziwe oblicze. I tutaj zaczyna się prawdziwy majstersztyk, oni zaczynają pozyskiwać Polaków do współpracy. Ci „Polacy”, widzą ich szpetne twarze i nie odwracają głowy z obrzydzeniem, bo papierki z napisem „to jest twój bóg”, są bardziej pociągające niż własny honor i własna Ojczyzna. oni doprowadzają do Okrągłego Stołu... Polacy uwierzyli w demokrację, w solidarność, zrodziła się nadzieja, że Polacy zaczną gospodarować we własnym kraju. Powstaje Solidarność, ale oni wiedzą, że trzeba ją kontrolować, więc przenikają do niej, poniekąd obejmując pełną kontrolę nad nią posadawiając swojego człowieka na stanowisku lidera. Rok 1989 r., wszyscy Polacy uwierzyli, że komuna padła i zaczyna się usypianie rzekomym zbliżaniem się do wolności i dobrobytu... oni wiedzą, jak uśpić Polaków na kilkadziesiąt lat. Wprowadzają wielkie sklepy (hipermarkety), aby Polacy poczuli Zachód, zakładają swoje banki i pomału wykupują banki polskie, żeby zacząć powoli nakładać jarzmo nowoczesnego niewolnictwa, niewolnictwa finansowego. Polacy zachłystują się „dobrobytem”, lecz nie widzą zbliżającego się pęta. Pęto to, jeśli nie ma się takich okularów jak w tym filmie powyżej jest niewidoczne... ale podświadomie każdy Polak jest teraz atakowany i bombardowany, żeby „konsumować”... „być posłusznym”... ”nie podważać autorytetów”. oni już teraz wiedzą jak ogłupić Polaków, zabrać historię ze szkół, wykończyć służbę zdrowia , nakładać absurdalne podatki, nienarodzonych zabić w łonie matki, starców uśmiercić ... oni są cały czas... cały czas wpływają na różne dziedziny życia Polaków, nawet, jak nie rządzą, to zajmują lukratywne posady, aby mieć dalej wpływ na Polaków. Zauważyłem, że teraz zaczyna się wykupywanie już takich najbardziej strategicznych dla funkcjonowania państwa Pol­­skiego podmiotów jak wodociągi... jeśli ktoś kontroluje wodę, to jest panem życia i śmierci. oni chcą kontrolować zasoby wodne, blokują


5 wydobywanie gazu łupkowego, aby Polacy tego gazu nie wydobywali. Żeby tylko oni mieli kontrolę nad zasobami, ponieważ ta nasza Ojczyzna jest dla nich łakomym kąskiem. Bo to jest Polin miejsce odpoczynku dla nich tzw. Judeopolonia. Polacy zaczynają być spychani na margines, zaczynają grzebać po śmietnikach za jedzeniem, są eksmitowani z mieszkań, nachodzeni przez komorników, nie mają na lekarstwa. Polska jest bogatym krajem, pracowitym i szla­­­chetnym, nie dajmy sobie wmówić, że Polska jest biedna. Polska jest krajem dumnym i hardym, ale niestety dopóki oni żyją w naszym kraju niestety nic się nie zmieni... Odnośnie zakończenia filmu, film kończy się można powiedzieć tragicznie dla bohaterów, lecz dla świata w sumie optymistycznie. Ludzie zaczynają widzieć obcych, widzą jak są odrażający i że są najeźdźcami...ale wygodne życie, układy, bogactwo, które mieli dzięki obcym może być mocniejsze niż szpetota i odrażający wygląd obcych... dlatego film ten jest moim zdaniem bez zakończenia... Film oparty na noweli Raya Nelsona „Eight O’ Clock in The Morning” („Ósma rano”). W roli głównej występuje Roddy Pipper, wrestler, który na arenie ubiera sie w szkocką spódniczkę. Jak głosi plotka wynikiem jego improwizacji była słynna kwestia wykorzystana między innymi w grze Duke Nukem 3D „I’m here to kick ass and chew bubblegum and I’m all out of bubblegum”. Scenariusz napisany przez Carpentera pod pseudonimem „Frank Armitage” jest to nawiązanie do książki Williama Gibsona pt. „Neuromancer”. Scena walki między Nadą (Roddy Piper) i Frankiem (Keith David ) miała trwać jedynie 20 sekund, jednak Piper i David zdecydowali, iż będą walczyć naprawdę, udając jedynie ciosy w twarz. Carpener był pod tak wielkim wrażeniem, iż nie skrócił tej sceny... Jako żart od autora pod koniec filmu pojawia się sekwencja w ogóle nie przetłumaczona w wersji polskiej kiedy kosmita mówi w telewizji (po tym jak Nada rozwalił nadajnik), że w mediach jest zbyt dużo przemocy i sexu, i że filmy takich reżyserów jak Jonh Carpenter i George Romero powinny zostać zakazane... Komunikatory strażników są takie same, jak w filmie „Pogromcy Duchów”, z 1984 roku. Nada (Roddy Piper) w filmie ani razu nie wypowiada swojego imienia. W końcowych napisach figuruje także jako Nada, zaś samo słowo w języku hiszpańskim znaczy „nic”. Dwaj krytycy, którzy w filmie dyskutują na temat przemocy tak naprawdę krytykują Johna Carpentera. Jedyną postacią, której zarówno imię jak i nazwisko widz poznaje to Holly Thompson (w tej roli Meg Foster). Imię postaci, którą gra Roddy Piper – Nada to nawiązanie do głównego bohatera powieści „Eight O’Clock in the Morning” – George’a Nady (autorstwa Ray’a Nelsona). Na podstawie tej powieści powstał scenariusz filmu. spoiler: Frank (Keith David) pyta Nadę ilu ludzi już zabił. Nada (Roddy Piper) zaprzecza, iż byli to ludzie, jednak jest jedna ludzka ofiara – Holly (Meg Foster). Pierwszy kosmita, którego przy stoisku z gazetami widzi Nada trzyma w ręku magazyn. Obcy dwukrotnie dostaje za niego resztę. W podziemnej bazie z twarzy Nady znikają blizny. Kiedy Nada porywa Holly i każe jej jechać, drzwi pasażera w aucie – w poszczególnych ujęciach – są zamknięte i otwarte (chodzi o kołek). Kąt padania słońca zmienia się podczas bójki w alejce. Kiedy Nada i Frank próbują dostać się na dach budynku by zniszczyć przekaźnik, w korytarzu widać uciekającego robotnika. W kolejnym ujęciu ten sam robotnik jest już bliżej obydwu mężczyzn. Kiedy Frank i Nada biją się Frank próbuje zdeptać okulary Nady, które leżą na ziemi na soczewkach. Po chwili, gdy Nada zostaje kopnięty w głowę okulary leżą już na zausznych oprawkach. Na początku bójki Nady i Franka w zaułku widać kartonowe pudło i plecak Franka, które po chwili znikają. Kolor rewolweru Nady zmienia się z chromowanego (kiedy pierwszy raz bierze go do ręki) na czarny (gdy siedzi w samochodzie). Kiedy Nada ukrywa się przed policją w opuszczonym budynku jest noc. Kiedy wygląda przez zasłony widać, iż na zewnątrz jest dzień. W kiosku z gazetami podczas rozmowy ze sprzedawcą Nada widzi napis na banknotach sprzedawcy – „this is your god”. W kolejnych ujęciach rodzaj papieru zmienia się.

5

5

5

ONI chcą kontrolować zasoby wodne, blokują wydobywanie gazu łupkowego, aby Polacy tego gazu nie wydobywali. Żeby tylko ONI mieli kontrolę nad zasobami, ponieważ ta nasza Ojczyzna jest dla nich łakomym kąskiem. Kiedy Nada i Frank podążają do stacji telewizyjnej wbiegają do korytarza. Naprzeciwko nich widać mężczyznę w szarym garniturze, który na ich widok skręca w bok. Kiedy po chwili dwóch strażników zostaje postrzelonych ten sam mężczyzna ponownie skręca w bok. Kiedy po chwili dwóch strażników zostaje postrzelonych ten sam mężczyzna ponownie skręca w bok. Ten sam mężczyzna ponownie skręca w bok.

paTrz! czy teraz mi wierzysz ??!! Nada z pomocą specjalnych okularów odkrywa, że w całym Los Angeles ukrywają się Obcy pod przykrywką ludzkiej skóry. Niemalże wszyscy mieszkańcy miasta w ogóle nie zdają sobie sprawy z ich obecności, a ci co o nich wiedzą spełniają ich żądania w zamian za bogactwa. Nada wraz z grupką ruchu oporu stara się powstrzymać kosmitów przed przywłaszczeniem sobie naszej planety. John Carpenter bez wątpienia najlepiej radził sobie w latach 80-tych. To wtedy powstały takie jego dzieła jak: „Mgła”, „Coś” i „Christine”. Horror science fiction „Oni żyją” powstały pod koniec tej wspaniałej dla gatunku dekady prezentuje nam fenomenalnego Johna Carpentera w całej jego okazałości. Scenariusz oparto na noweli Raya Nelsona pt. „Ósma rano”, której oczywiście nie miałam okazji przeczytać, ale po tym, co zobaczyłam na filmie mam na to ogromną ochotę. Początkowo obraz ten może nieco zdezorientować, żeby nie rzec znudzić. Mamy grupkę ludzi zaatakowanych przez policję. Wybucha zamieszanie, wszyscy uciekają gdzie tylko się da. Jest wśród nich Nada, w którego ręce dostaną się nieco później tajemnicze okulary, dzięki którym odkrywa przerażającą konspirację. Pierwsze co

Nada widzi przez owe okulary to subliminale – wiadomości zakodowane w obrazach i tekstach, które rejestruje nasza świadomość. Tymczasem podświadomość styka się z owymi subliminalami, które głoszą m.in aby być posłusznym i aby konsumować (więcej na ten temat przeczytacie u Cat). Następnie Nada odkrywa, że sporo ludzi, których mija na ulicy w rzeczywistości nie są tymi, za których się podają. Pod normalną skórą ukrywają swoje prawdziwe, odrażające oblicze. Obraz widoczny przez okulary zarówno widzowie jak i bohaterowie filmu będą mieli okazję oglądać w barwach czarno–białych. Przechodząc do konkretów „Oni żyją” nie jest czystym horrorem science fiction. Carpenter zdecydował się również na sporą dawkę komizmu, który o dzi­­­­wo nie psuje ogólnego przekazu. Oczywiście, na tym filmie na pewno bać się nie będziemy, ale to nie zmienia faktu, że film wciąga jak mało który, a co więcej mimo jego już leciwego wieku w ogóle nie widać, żeby nakręcono go w latach 80-tych. Zasługą tego na pewno jest spory budżet, ale przede wszystkim profesjonalna realizacja, która rzuca się w oczy już od pierwszych minut seansu. Rzecz jasna jest kilka mankamentów. Znalazłam dwa, które może i nie zepsuły mi ogólnego odbioru tej produkcji, ale myślę, że lepiej byłoby nad nimi popracować. Zacznijmy od walki Nada i Franka. Jak na mój gust ta scena ciągnęła się w nieskończoność – ok, była przekomiczna i pewnie o to chodziło reżyserowi, jednakże początkowo miała trwać tylko 20 sekund (co byłoby o wiele lepszym rozwiązaniem), ale Carpenter postanowił ją przedłużyć ze względu na to, iż aktorzy odgrywający te role męskie zdecydowali się walczyć naprawdę (nie licząc ciosów w twarz). Widać reżyser uwielbia walki wręcz. Druga sprawa to postać Holly. uwaga spoiler: Od kiedy dołączyła do ruchu oporu byłam pewna, że stoi po stronie Obcych. I właśnie przez tę przewidywalność finałowa scena sporo traci. koniec spoilera. Do aktorów także nie można się przyczepić. Zarówno odtwórca głównej roli Roddy Piper, jak i postacie poboczne radzą sobie całkiem nieźle – jak na tamte czasy wręcz doskonale. Muzyka w tym obrazie nie odgrywa chyba najważnejszej roli – słychać ją, ale nic poza tym. Może powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, iż Carpenter nie skupiał się na klimacie tej produkcji, ale na oryginalnej fabule i mocnym przesłaniu. W każdym bądź razie stworzył dzieło, które ogląda się wprost wyśmienicie, a przy okazji można z niego wyciągnąć całkiem intrygujące wnioski. W każdym bądź razie stworzył dzieło, które ogląda się wprost wyśmienicie. W każdym bądź razie stworzył się wprost wyśmienicie.

Do aktorów także nie można się przyczepić. Zarówno odtwórca głównej roli Roddy Piper, jak i postacie poboczne radzą sobie całkiem nieźle – jak na tamte czasy wręcz doskonale. Muzyka w tym obrazie nie odgrywa chyba najważnejszej roli – słychać ją, ale nic poza tym. Może powodem takiego stanu rzeczy jest fakt, iż Carpenter nie skupiał się na klimacie tej produkcji, ale na oryginalnej fabule i mocnym przesłaniu. W każdym bądź razie stworzył dzieło, które ogląda się wprost wyśmienicie, a przy okazji można z niego wyciągnąć całkiem intrygujące wnioski.

Nada De Włoski

Tytuł oryginalny: „They Live” Tytuł polski: „Oni żyją” Reżyseria: John Carpenter Scenariusz: John Carpenter według opowiadania pt. „Eight O’Clock In The Morning” Ray’a Nelsona Muzyka: John Carpenter Rok produkcji: 1988 Czas trwania: 93 minuty Produkcja: USA - Carolco W rolach głównych: Roddy Piper, Keith David, Meg Foster


6

6

6

6


7

7

7

7


8

#6 /2 01 3

z e

s t a n i s l a w e m

K.J: Cieszy się pan, że Wydawnictwo Literackie wystawia panu pomnik, wydając Dzieła Wszystkie? S.L: Czy ja wiem? Mam mieszane uczucia. Zastanawiam się, czy nie staną się kamieniem u szyi wydawnictwa, gdyż w dzisiejszych czasach nic łatwiejszego, niż bankructwo spowodowane wydawaniem dużej ilości książek, zwłaszcza polskich. Na szczęście nie dożyję tego, bo wydanie Dzieł Wszystkich rozłożono na sześć lat. Teraz wydawnictwa uzależnione są od rynku. W prl zależały od państwa. Najwyższe nakłady miałem w stanie wojennym. Wydawano wówczas 400 tys. egzemplarzy rocznie. Dzisiaj, jak książka wychodzi w 10 tys. egzemplarzy, to już jest ogromny sukces. Książki trudniejsze wydaje się siłami Komitetu Badań Naukowych albo ministra kultury. Za układ Dzieł Wszystkich odpowiada autor mojej monografii Jerzy Jarzębski. Z tego co wiem, całość liczyć będzie 40 tomów i na początek pójdą utwory fabularne, łatwiejsze w odbiorze. W pierwszym tomie, który już jest na rynku, wyszedł „Katar”. K.J: Dlaczego w stanie wojennym pana książki cieszyły się takim powodzeniem? S.L: Po pierwsze dlatego, że może jednak nie jest tak, że byt kształtuje świadomość. A po drugie, bądźmy szczerzy, nie było nic innego do czytania. Przypomina mi się anegdota o tym, jak zachodni dziennikarze przyjeżdżali za czasów sowieckich do Moskwy i zachwycali się, że Rosjanie w metrze czytają Dostojewskiego, Tołstoja. Przyczyna była prozaiczna: nie mieli wówczas nic innego. K.J: Ciągle sypią się na pana zaszczyty. Rok temu dostał pan doktorat honoris causa Uniwersytetu w Opolu. W tym roku – nagrodę im. Krzysztofa Kieślowskiego za propagowanie polskiej literatury za granicą. Honorowym doktoratem wyróżnił pana kilka dni temu Uniwersytet Jagielloński. Lubi pan być nagradzany? S.L: Na łożu śmierci leży 90–letni starzec, do którego przychodzi np. pan Soros i mówi, że daje

l e m e m

r oz m a w i a

mu pięć milionów dolarów. I co? I nic. Starzec nie ma nawet siły się ucieszyć. Zresztą z czego ma się cieszyć? Co on może zrobić z tymi pieniędzmi? Zamówić sobie stado pięknych kobiet, które będą go wachlowały? Mam już trzy honorowe doktoraty i może już dosyć. W czasach prl dostałem doktorat Uniwersytetu Wrocławskiego i tam spotkała mnie najmilsza niespodzianka związana z nagrodami. Była paskudna pogoda. Zabłocony samochód zostawiłem na hotelowym parkingu. Rano wstaję i widzę, że samochód jest umyty. W recepcji dowiedziałem się, że to jakiś wielbiciel moich książek wyczyścił mi samochód. Jest to chyba szczyt uznania, jaki może otrzymać pisarz od czytelników. Kilka dni temu podobną przygodę przeżyłem na Rynku w Krakowie. Podbiegł do mnie jakiś pan i próbował mi wcisnąć wiązankę róż. Byłem przekonany, że chce mnie namówić do ich kupna. Okazało się, że chce mi je wręczyć w dowód uznania. Z Niemiec dostaję mnóstwo listów z prośbą o autograf i przysłanie dwóch kolorowych zdjęć. Dwóch: jedno dla tego, który pisze, drugie na wymianę na innych, lepszych autorów. Odpisuję, że nie mam żadnych kolorowych zdjęć. Ostatecznie nie jestem Sophią Loren. Z Francji na odmianę dostaję listy z prośbą, żebym napisał coś głębokiego. W Polsce piszą do mnie na szczęście tylko dzieci, bo u nas jestem znany jako autor książek dla dzieci. „Bajki robotów” są lekturą szkolną, bodaj w szóstej klasie. K.J: Ale w kolejnych książkach podnosił pan dzieciom poprzeczkę. Wymaga pan od nich znajomości ostatnich osiągnięć nauki, wiedzy z zakresu teologii, filozofii, literatury. Co one na to? S.L: W Stanach Zjednoczonych na przykład nie wydano żadnej mojej książki, która nie należy do cyklu science fiction. „Summa technologiczna” nigdy się tam nie ukazała. Książki trudne, wymagające przygotowania, zastanowienia, źle się sprzedają. Ostatnio z prośbą o zgodę na przekłady niektórych moich książek zwrócili się do mnie Turcy. Delikatnie spytałem, co chcą wydać, i zaproponowałem, żeby zaczęli od czegoś

K A t a r z y n a

j a n kow s k a

łatwego. A oni na to odpisali: My Turcy jesteśmy narodem bardzo inteligentnym i zdolnym. Możemy zaczynać od najtrudniejszych rzeczy. Odpisałem im więc: proszę bardzo. Wszystkie pisma wydali natomiast Niemcy. K.J: Czytelnik dostanie do rąk Dzieła Wszystkie Stanisława Lema i wytropi w nich między innymi zmianę stosunku autora do człowieka. Bohaterowie pana pierwszych książek to zdobywcy, posiadający nieograniczone możliwości. Wszechświat stoi przed nimi otworem. Skąd wówczas ta optymistyczna wiara w moc człowieka? S.L: Byłem młody, życie było piękne. Świat wówczas był prostszy. Z jednej strony był Związek Sowiecki, z drugiej Stany Zjednoczone. Wiadomo było, kto jest dobry, a kto zły. K.J: Ale pański horyzont myślenia o człowieku zaczyna się zaciemniać już w latach 60. W „Solaris” pobrzmiewają sygnały sceptycyzmu. Bohaterowie przeżywają pierwsze porażki. S.L: Moje poważniejsze pisanie zaczęło się od „Szpitala Przemienienia”, książki, która wcale nie jest taka śmieszna. Dzieje się w czasie drugiej wojny światowej i rozstrzeliwują w niej, kogo się da. Nie chcieli mi tego wydać, bo była to powieść dekadencka. Nie mieściła się w socrealizmie. Napisałem więc „Astronautów”, książkę, która została przetłumaczona na niemiecki, a później na inne języki. K.J: Ale to nie tłumaczy, dlaczego tak radykalnie zmienił się obraz człowieka w pana twórczości? Czytając pana książki można odnieść wrażenie, że jest to historia wielkiego zwątpienia: od zachwytu nad możliwościami człowieka po przekonanie, że jest to drapieżna małpa, która nie wyróżnia się kulturą, lecz agresywnością. S.L: Strona technologiczna naszej cywilizacji ciągle się rozwija, idzie do przodu. Mamy już technosferę, ale pod względem moralnym następuje zdecydowany regres. Dawniej widziałem to wszystko bardziej optymistycznie. Wierzyłem

w potęgę rozumu, w potęgę odkryć. Oczywiście do czasu. Nie przewidziałem jednego, że nauka zostanie niemal całkowicie podporządkowana komercji. Większość uczonych pracuje nie z powołania, ale po to, by dostać Nobla. Pospiesznie ogłasza się jakieś hipotezy naukowe, wyniki badań, tylko po to, aby wyprzedzić innych i dostać jak najwięcej pieniędzy na dalsze prace. Później najczęściej okazuje się, że to były pseudoodkrycia. Najlepiej płatne są oczywiście badania zmierzające do odkrycia nowych rodzajów broni. Konkluzja więc sama się nasuwa. Człowiek jest małpą, która potrafi zrobić najprecyzyjniejszą brzytwę, aby poderżnąć gardło drugiej małpie. K.J: Odszedł pan od powieści science fiction, bo rzeczywistość za szybko pana dogoniła? Woli ją pan komentować w felietonach? S.L: Nie, po prostu mi się odechciało. Uważam, że korpus moich książek wyczerpuje wszystko, co chciałem na ten temat powiedzieć. K.J: Dlaczego Amerykanie parę lat temu odebrali panu honorowe członkostwo w Stowarzyszeniu Amerykańskich Pisarzy Science Fiction? S.L: We „Frankfurter Allgemeine Zeitung” ogłosiłem artykuł na temat amerykańskiej fantastyki pt. „Literatura przejechana”. Ktoś to złośliwie przetłumaczył na angielski i zrobiła się straszna afera. Wtedy właśnie wyrzucali mnie ze związku pisarzy. Ale ja to przeżyłem. Amerykanie są niepouczalni. Na wzór waterproof, oni są knowledgeproof, odporni na wiedzę. Rzeczywistość jest o wiele ciekawsza niż to, co proponują amerykańscy autorzy science fiction w swoich książkach. Rzeczywistość zresztą jest zawsze ciekawsza od fikcji, ponieważ obciążona jest wagą realności. Jest to taka różnica, jak między jawą a snem. Śnić się nam może Bóg wie co. Natomiast na jawie jesteśmy przykuci do naszego bytu. K.J: Klasyczna literatura science fiction opierała się na aktualnych badaniach naukowych. Wykorzystywała luki w wiedzy,


9 ale z zachowaniem reguł prawdopodobieństwa. Dziś na porządku dziennym, szczególnie w filmach, zdarzają się sceny łamiące podstawowe zasady logiki: ryk silników w statkach przemierzających kosmos, powietrze stawiające opór pojazdom kosmicznym, widoczne promienie laserowe. Czy to świadczy o degeneracji gatunku? S.L: Dzisiaj science fiction ustępuje miejsca fantasy. Pojawiają się jakieś elfy, zjawy baśniowe, demony. Nie ma w tym gatunku miejsca dla pisarzy mówiących o rzeczach, które mogą stać się ważne dla świata.

K.J: Krytycy mieli zawsze z panem problem, bo do nikogo ani do niczego w literaturze polskiej pan nie pasował. Autorka jednej z książek na temat pańskiej filozofii przyporządkowuje pana do Przybyszewskiego i Witkacego. Czy pan się poczuwa do myślowego pokrewieństwa z nimi? S.L: Absolutnie nie. Przybyszewski przecież był zwyczajnym wariatem. Witkacy był wprawdzie, jak na nasze stosunki przedwojenne, oryginalny, ale był też maniakiem swoich bardzo hermetycznych teorii filozoficznych. Ja natomiast jestem przekładalny. Moje książki ukazały się w 37 językach. Posługując się klasyfikacją z czasów sowieckich, mogę o sobie powiedzieć, że jestem kosmopolitą. Interesują mnie losy ludzkości, a nie na przykład pojedyncze religie. Podoba mi się wprawdzie buddyzm z jego szacunkiem do wszelkich istot żywych, ale osobiście jestem agnostykiem, czego nie ukrywam i co obecnie budzi grozę. Minął już czas wielkich systemów filozoficznych. Moja filozofia jest łaciata. Idę w tym kierunku, gdzie się aktualnie najwięcej dzieje. A niestety we wszystkich dziedzinach, które mnie interesują, dzieje się coś ciekawego. Ostatnio w kosmologii odkryto nową siłę odpychającą, a z kolei w biologii trwają eksperymenty z genami. Po sklonowaniu owcy Dolly pojawiły się obrazki w prasie popularnej pokazujące dwudziestu Einsteinów, czterdziestu Newtonów itd. Geny są jak partytura symfonii. Trzeba jednak pamiętać o tym, że kiepska orkiestra może tak sknocić nawet najpiękniejszą symfonię, że zmieni się ona w zgiełk. My znamy już partyturę genów, ale nie jestem pewien, czy umiemy ją właściwie odczytać. Tymczasem bardzo chcielibyśmy zaprogramować np. geny naszego dziecka, aby było inteligentne, miało taką nie inną płeć, żeby śpiewało, mogło wyciągnąć wysokie C. Jest to nonsens. Przecież społeczeństwo złożone z samych geniuszy nie mogłoby istnieć.

K.J: Może po Lemie trudno jest napisać klasyczną powieść fantastycznonaukową, tak jak trudno jest nakręcić klasyczny western po serii antywesternów? S.L: Nie da się ukryć, że w moich powieściach obsypywałem wykreowaną rzeczywistość humorem i groteską, tak jak się ciasto obsypuje kruszonką. Odbywały się w swoim czasie konferencje w Polsce, podczas których zastanawiano się, w jaki sposób Lem szkodzi literaturze fantastycznonaukowej? Szkodzi, tak jak Picasso szkodził innym malarzom, rzucając się łapczywie na wszystkie możliwe tematy. Trzeba przecież coś zostawić następnym pokoleniom. Ktoś w Niemczech napisał o mnie, że literatura science fiction była tylko moim przebraniem, płaszczem Prospera, a w środku ukryty był szkielet filozoficzny. K.J: I pan się z tym zgadza? S.L: W pewnym sensie muszę się zgodzić. Przewidziałem nie tylko pewne odkrycia naukowe, ale również ich społeczne konsekwencje. Tak było z rzeczywistością wirtualną, w stosunku do której od początku byłem sceptyczny. Steven Hawking, wybitny fizyk, twierdzi na przykład, że istnieje poliversum, czyli wiele kosmosów. Ja kiedyś dla żartu napisałem, że istnieje multiversum. Teraz okazuje się, że jest to hipoteza naukowa. Człowiek pisze Bóg wie co, a potem go pytają: skąd pan wiedział? Nie wiedziałem, tylko tak mi przyszło do głowy. To jest coś takiego, jak w dowcipie o Humphrey´u Bogarcie. Dziennikarze pytali go: Jak pan to robi, że ma taką gorzką minę. – To bardzo proste – odpowiedział ak-

tor – zakładam prawy but na lewą nogę. Ze mną jest podobnie. Nigdy nie siadałem do biurka z założeniem: a teraz napiszę coś bardzo głębokiego. Pisałem to, co chciałem, nie myśląc, czy to jest płytkie, czy głębokie. Sam się dziwię, że Niemcy robią ze mnie filozofa. Według jednych jestem schopenhauerystą, według innych bliższy jest mi Schelling, którego nigdy w życiu nie czytałem. W encyklopedii figuruję jako filozof, a nie pisarz. Zawsze byłem niewidzialny. To, co pisałem na temat przyszłości, rzeczywistości wirtualnej, cyberprzestrzeni, klonowania, relatywizacji osobowości ludzkiej było traktowane niepoważnie. Leszek Kołakowski pisał: Lem miesza utopię z informacją. A tu nagle okazało się, że łódź podwodna, którą byłem, zaczyna się wynurzać i już jest na powierzchni. K.J: Rozczarował się pan po wynurzeniu? S.L: Naukowcy robią potworny użytek z rzeczy, które kiedyś przewidziałem, ale na to nie miałem i nie mam wpływu. Pewne jest natomiast, że coraz więcej zjawisk, które rodziły się kiedyś w mojej wyobraźni, teraz okazuje się realne. Na przykład czytam, że w Ameryce wymieszano geny kobiety bezpłodnej z genami takiej, która może urodzić dziecko. Noworodek będzie więc dziedziczył w 80 proc. po mamie, a w pozostałych dwudziestu po innej pani. Tasowanie genami, jak talią kart, jest już więc możliwe. K.J: Ale to jest chyba pozytywny przykład wykorzystania osiągnięć naukowych? S.L: Z pewnością pozostaje on w kolizji z na­ u ką Kościoła, który stoi na stanowisku, że godność osoby ludzkiej, jej integralność, jest nienaruszalna. Tymczasem w świetle tych eksperymentów godność osoby ludzkiej można porównywać z ciastem, które się wałkuje na stolnicy i potem, wedle fantazji wałkującego, wykrawa się z niego gwiazdki, kółka. Jest to trochę makabryczne. Próbujemy zawłaszczać to, o czym do tej pory decydowała statystyka naturalna. Powinniśmy przynajmniej mieć świadomość, że jako decydenci musimy ponosić odpowiedzialność za to, co robimy.

K.J: To też znamy z pana książek. Istoty Doskonałe do niczego nie dążą, nie robią nic, mimo że mogłyby wszystko. S.L: No właśnie. Gdyby okazało się to możliwe, spowodowałoby wielką nierówność. Ten, kogo by było na to stać, zaprogramowałby sobie

9

9

takie dzieci, jakie by mu najbardziej odpowiadały. Oczywiście genialne. Obrońcy inżynierii genetycznej twierdzą, że będzie można dzięki niej usunąć gen odpowiedzialny na przykład za powstawanie raka lub chorób dziedzicznych. I to oczywiście byłoby pożyteczne. Wiadomo, każdy chce być piękny, młody i bogaty. Niestety nie ma genu odpowiadającego za bogactwo. Ale gdyby na przykład wszyscy byli piękni, to nikt nie byłby piękny. Przecież idea piękna polega na tym, że ono się wyróżnia, że jest inne. Jest to też chyba istota człowieczeństwa. K.J: Nie dziwi pana, że nauka tak szybko dogoniła pańską wyobraźnię? S.L: Nie tylko dogoniła, ale pędzi coraz szybciej. Chociaż to jest po części zrozumiałe. Są to procesy autokatalityczne, które nawzajem się napędzają. To jest tak jak z kimś, kto wyskakuje z 60 piętra. Na 40 piętrze ktoś wychyla głowę i pyta go: Jak tam. A samobójca odpowiada: – Na razie w porządku. K.J: Na wysokości którego piętra znajduje się nasza cywilizacja? S.L: Bardzo nisko, o krok przed upadkiem. Dla­tego uzyskujemy coraz większe przyspieszenie. K.J: Mówi pan o sobie, że jest optysemistą, czyli trochę optymistą i pesymistą. Ale nic optymistycznego od pana nie usłyszałam. S.L: Optymistyczne jest to, że po śmierci panuje nicość. Rzeczą okropną byłoby przez milion lat wpatrywać się w oblicze Pana Boga, wiedząc, że przez następne milion milionów lat będzie się działo dokładnie to samo. Większej nudy nie mogę sobie wyobrazić. Nie jesteśmy stworzeni do wieczności. Ale z drugiej strony do nicości też nikt się nie pali. K.J: Wydanie Dzieł Wszystkich oznacza, że więcej pan już nie będzie pisał? S.L: Ostatnio napisałem artykuł do „Playboya”, ale nie jest nieprzyzwoity. Za pisanie książek już się nie będą zabierał. Po co mi to teraz? Kiedy widzę, ile się spełnia z tych moich wariackich pomysłów, to co ja będę jeszcze pisał. Może lepiej nie uprzedzać przyszłości?

Stanisław Lem (ur. 1921 we Lwowie), prozaik i eseista. Ukończył studia medyczne na UJ. Najwybitniejszy przedstawiciel polskiej fantastyki naukowej, tłumaczony na prawie 40 języków. Otrzymał m.in. nagrodę państwową I st. (1976) oraz austriacką nagrodę państwowąza zasługi dla literatury europejskiej (1985). 28 październikatego roku odebrał doktorat honoris causa UJ. Napisał m.in. powieści: „Astronauci”, „Obłok Magellana”, „Solaris”, „Głos Pana”, „Pokój naziemi”, „Fiasko”, opowiadania: „Księga robotów”, „Cyberiada”, a także: „Filozofia przypadku” i „Fantastyka i futurologia”.

9


10

10 10

10


11

11

11

11


#6 /2 01 3

12

Któż z nas nie słyszał o Cona­nie? Czytaliśmy, oglądaliśmy, graliśmy. Uczciwie trzeba przy­ znać, że Conan z Cimmerii na stałe wpisał się w szeroko rozu­mianą popkulturę. I oto dosta­jemy do rąk „Conan i pradawni bogowie”. Słuszna objętość, ładna okładka i… dość wysoka cena. Jed­nak ta książka jest swojej ceny warta. Oto bowiem w tym zbiorze opowiadań naresz­ cie możemy poznać Conana takim jakim go autor stworzył.

Nie oszukujmy się – w Polsce wyszło kilkadziesiąt różnych zbiorów opowiadań i powieści, zarówno tych pisanych przez Howarda, jak i jego naśladowców. Jednak część z nich przedstawiała jawnie zafał­szowany obraz Conana jako tępego osił­k a nie widzącego nic poza walką, winem i kobietami. Doszło do tego, że recenzje kolejnych książek z Conanem w roli głów­nej wyglądały tak: „...Conan barbarzyńca przybył, rozwalił co do rozwalenia było, wychędożył, co do wychędożenia było, wypił co do wypicia było...” Dosłownie takie recenzje pamiętam z dawnych lat. Tymczasem dla Roberta E. Howarda jest to bardzo niesprawiedliwe. Bo jego świat, jego bohater, to coś więcej niż się wydaje po lekturze naśladowców (czy po niesław­nym austriackim serialu „Conan”). W „Conanie i pradawnych bogach” do­stajemy opowiadania Howarda w ory­ g inalnych wersjach, w takiej kolejności, w jakiej je autor pisał i złożone tak jak sobie tego życzył, a do tego porządnie przetłumaczone. Jest tych opowieści trzynaście. Do tego dochodzi mnóstwo dotychczas niepublikowanych materia­ łów. Jest tu pierwsza wersja pierwszego opowiadania o Conanie, są szkice i notatki czy też mapy hyboryjskiego świata naryso­ wane przez autora. Zbiór jest bardzo ciekawie zilustrowany – ilustracje Marka Schultza doskonale wpisują się w kli­mat barbarzyńskich opowieści (trochę podobne są do prac Franka Fra­zetty – i nie jest to

bynajmniej ich wada). Zarzucenie tego co było problemem innych zbiorów opowiadań – próby chro­nologicznego ich ułożenia – pozwala nam obserwować jak rozwijał się bohater i jak rozwijał się styl pisania Howarda. Całość tej pracy – planowanej na trzy tomy – bę­d zie kompletnym wydaniem wszystkich opowiadań Roberta E. Howarda oraz materiałów, jakich autor nie dokończył – i będzie to pierwsze w Polsce tak kom­ pletne wydanie dzieł o Conanie. Co mogę napisać o samej treści tej książ­k i? Chyba nic się nie da dodać. Jak już mówiłem – w ten czy inny sposób wszy­scy zetknęliśmy się z Conanem. I niby lek­tura nie powinna być dla mnie zaskocze­niem. A jednak – okazało się, że mój obraz bohatera rozmył się w zalewie pastiszów, parodii czy całkiem na serio ale źle napi­ sanych książek czy komiksów. Lektura „Conana i pradawnych bogów” była więc czysta przyjemnością i odświeżeniem sta­rej przyjaźni. Warto mieć w swoich zbio­rach tę pozycję. Widać tutaj cały kunszt Roberta E. Howarda – i widać, że ten pi­sarz jest po prostu niedoceniony. „Conan i pradawni bogowie” to kawał porządnej fantasy spod znaku magii i miecza, na­pisanej w stylu, który nielicznym tylko udało się naśladować. Polecam ten zbiór i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Już sam początek wprowadza niezwykły nastrój. Na szczycie góry (cudny efekt blue boxu) ojciec tłumaczy synowi sekret stali. W tle na-

rasta muzyka. Kolejne sceny pokazują nam najazd na wioskę pozna­nych krewnych, którego dokonują bez­ względni wojownicy pod wodzą okrutnego Thulsa Dooma (James Earl Jones). Nie licząc krótkiej wypowiedzi ojca na począt­ ku, przez pierwsze kilkanaście minut filmu nie słyszymy ani jednego słowa – klimat budują świetne ujęcia, przede wszystkim zaś znakomita muzyka autorstwa Basila Poledourisa. Szarża przez las i atak na wioskę to sceny, które zapadają w pamięć na długo. Świadczą one nie tylko o kunsz­cie reżysera, ale także o niesamowitym wyczuciu tematu, o szczególnej wraż­ liwości, która wydobywa z tego tematu dramatyczną poetykę. Najlepszym na to dowodem jest scena śmierci matki Co­nana. Delikatna w formie, bardzo mocna i wstrząsająca w wydźwięku. Te pierwsze kilkanaście minut pokazuje coś jeszcze. W tym filmie na pierwszym miejscu nie będzie stała akcja, tempo zaś będzie budowane nieśpiesznie i pie­czołowicie, bowiem najważniejsza jest opowieść. Opowieść przede wszystkim o zemście, ale także o miłości. W za­sadzie aż dziw bierze, o ilu rzeczach jeszcze. Ale czy można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nad sce­ nariuszem oprócz reżysera Johna Muilin­sa pracował także Olivier Stone. Stworzyli oni postać Conana na nowo, zachowując podstawowe założenia, jednak dorzu­cając bardziej dramatyczne motywacje psychologiczne. Conan to nie tylko zabi­jaka i awanturnik. To człowiek

szukający zemsty, człowiek, który całe swoje życie poświęcił walce i doskonaleniu sztuki zabijania. Nikt nie mógł w tej roli wypaść lepiej niż Arnold Schwarzenegger, który ledwie cztery lata wcześniej zdobył tytuł Mistera Universum, a przypomnijmy, że było to w czasach, gdy nikt nie słyszał o sterydach, środkach dopingujących czy choćby odżywkach, a jego sylwetka do dziś robi wrażenie. Dodatkowo Schwa­rzenegger nie próbuje udowadniać niko­mu, jakim to jest niby dobrym aktorem, jedynie starannie odtwarza swoją postać (na planie do upadłego powtarzał każdą scenę, dopóki nie był z niej zadowolony). I udaje mu się to znakomicie. Dowodem niech będzie choćby modlitwa przed fi­nałowym atakiem czy rozmowy w trakcie przygotowań do niego. Wreszcie – Co­nan walczy. I nie są to efekty specjalne czy miarkowane ruchy. Schwarzenegger nauczył się sztuki władania mieczem i doskonale widać to na ekranie. W połączeniu z zamiłowaniem do brutalności cechującym Oliviera Stone’a można się domyślić, jak wyglądają walki. Oprócz świetnej scenografii, krwawych walk, muskularnego Conana i fenome­ nalnej muzyki – mamy tu do czynienia z kinem ambitnym, które się nie starzeje, a co więcej, po latach pozwala odkrywać kolejne aspekty i niuanse. Nieźle jak na film o barbarzyńcy w futrzanych majtkach! Któż z nas nie słyszał o Cona­nie? Czytaliśmy, oglądaliśmy, graliśmy. Uczciwie trzeba przy­znać, że Conan z Cimmerii na stałe wpisał się w szeroko rozu­mianą popkulturę. I oto dosta­ jemy do rąk „Conan i pradawni bogowie”. Słuszna objętość, ładna okładka i… dość wysoka cena. Jed­nak ta książka jest swojej ceny warta. Oto bowiem w tym zbiorze opowiadań naresz­cie możemy poznać Conana takim jakim go autor stworzył. Nie oszukujmy się – w Polsce wyszło kilkadziesiąt różnych zbiorów opowiadań i powieści, zarówno tych pisanych przez Howarda, jak i jego naśladowców. Jednak część z nich przedstawiała jawnie zafał­szowany obraz Conana jako tępego osił­k a nie widzącego nic poza walką, winem i kobietami. Doszło do tego, że recenzje kolejnych książek z Conanem w roli głów­nej wyglądały tak: „...Conan barbarzyńca przybył, rozwalił co do rozwalenia było, wychędożył, co do wychędożenia było, wypił co do wypicia było...” Dosłownie takie recenzje pamiętam z dawnych lat. Tymczasem dla Roberta E. Howarda jest to bardzo niesprawiedliwe. Bo jego świat, jego bohater, to coś więcej niż się wydaje po lekturze naśladowców (czy po niesław­nym austriackim serialu „Conan”).


13 13 13

W „Conanie i pradawnych bogach” do­stajemy opowiadania Howarda w ory­ g inalnych wersjach, w takiej kolejności, w jakiej je autor pisał i złożone tak jak sobie tego życzył, a do tego porządnie przetłumaczone. Jest tych opowieści trzynaście. Do tego dochodzi mnóstwo dotychczas niepublikowanych materia­ łów. Jest tu pierwsza wersja pierwszego opowiadania o Conanie, są szkice i notatki czy też mapy hyboryjskiego świata naryso­ wane przez autora. Zbiór jest bardzo ciekawie zilustrowany – ilustracje Marka Schultza doskonale wpisują się w kli­mat barbarzyńskich opowieści (trochę podobne są do prac Franka Fra­zetty – i nie jest to bynajmniej ich wada). Zarzucenie tego co było problemem innych zbiorów opowiadań – próby chro­nologicznego ich ułożenia – pozwala nam obserwować jak rozwijał się bohater i jak rozwijał się styl pisania Howarda. Całość tej pracy – planowanej na trzy tomy – bę­d zie kompletnym wydaniem wszystkich opowiadań Roberta E. Howarda oraz materiałów, jakich autor nie dokończył – i będzie to pierwsze w Polsce tak kom­ pletne wydanie dzieł o Conanie. Co mogę napisać o samej treści tej książ­k i? Chyba nic się nie da dodać. Jak już mówiłem – w ten czy inny sposób wszy­scy zetknęliśmy się z Conanem. I niby lek­tura nie powinna być dla mnie zaskocze­niem. A jednak – okazało się, że mój obraz bohatera rozmył się w zalewie pastiszów, parodii czy całkiem na serio ale źle napi­ sanych książek czy komiksów. Lektura „Conana i pradawnych bogów” była więc czysta przyjemnością i odświeżeniem sta­rej przyjaźni. Warto mieć w swoich zbio­rach tę pozycję. Widać tutaj cały kunszt Roberta E. Howarda – i widać, że ten pi­sarz jest po prostu niedoceniony. „Conan i pradawni bogowie” to kawał porządnej fantasy spod znaku magii i miecza, na­pisanej w stylu, który nielicznym tylko udało się naśladować. Polecam ten zbiór i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Już sam początek wprowadza niezwykły nastrój. Na szczycie góry (cudny efekt blue boxu) ojciec tłumaczy synowi sekret stali. W tle narasta muzyka. Kolejne sceny pokazują nam najazd na wioskę pozna­nych krewnych, którego dokonują bez­względni wojownicy pod wodzą okrutnego Thulsa Dooma (James Earl Jones). Nie licząc krótkiej wypowiedzi ojca na począt­ ku, przez pierwsze kilkanaście minut filmu nie słyszymy ani jednego słowa – klimat budują świetne ujęcia, przede wszystkim zaś znakomita muzyka autorstwa Basila Poledourisa. Szarża przez las i atak na wioskę to sceny, które zapadają w pamięć na długo. Świadczą one nie tylko o kunsz­ cie reżysera, ale także o niesamowitym wyczuciu tematu, o szczególnej wraż­ liwości, która wydobywa z tego tematu dramatyczną poetykę. Najlepszym na to dowodem jest scena śmierci matki Co­nana. Delikatna w formie, bardzo mocna i wstrząsająca w wydźwięku. Te pierwsze kilkanaście minut pokazuje coś jeszcze. W tym filmie na pierwszym miejscu nie będzie stała akcja, tempo zaś będzie budowane nieśpiesznie i pie­czołowicie, bowiem najważniejsza jest opowieść. Opowieść przede wszystkim o zemście, ale także o miłości. W za­sadzie aż dziw bierze, o ilu rzeczach jeszcze. Ale czy można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nad sce­ nariuszem oprócz reżysera Johna Muilin­sa pracował także Olivier Stone. Stworzyli oni postać Conana na nowo, zachowując podstawowe założenia, jednak dorzu­cając bardziej dramatyczne motywacje psychologiczne. Conan to nie tylko

zabi­jaka i awanturnik. To człowiek szukający zemsty, człowiek, który całe swoje życie poświęcił walce i doskonaleniu sztuki zabijania. Nikt nie mógł w tej roli wypaść lepiej niż Arnold Schwarzenegger, który ledwie cztery lata wcześniej zdobył tytuł Mistera Universum, a przypomnijmy, że było to w czasach, gdy nikt nie słyszał o sterydach, środkach dopingujących czy choćby odżywkach, a jego sylwetka do dziś robi wrażenie. Dodatkowo Schwa­rzenegger nie próbuje udowadniać niko­mu, jakim to jest niby dobrym aktorem, jedynie starannie odtwarza swoją postać (na planie do upadłego powtarzał każdą scenę, dopóki nie był z niej zadowolony). I udaje mu się to znakomicie. Dowodem niech będzie choćby modlitwa przed fi­nałowym atakiem czy rozmowy w trakcie przygotowań do niego. Wreszcie – Co­nan walczy. I nie są to efekty specjalne czy miarkowane ruchy. Schwarzenegger nauczył się sztuki władania mieczem i doskonale widać to na ekranie. W połączeniu z zamiłowaniem do brutalności cechującym Oliviera Stone’a można się domyślić, jak wyglądają walki. Oprócz świetnej scenografii, krwawych walk, muskularnego Conana i fenome­nalnej muzyki – mamy tu do czynienia z kinem ambitnym, które się nie starzeje, a co więcej, po latach pozwala odkrywać kolejne aspekty i niuanse. Nieźle jak na film o barbarzyńcy w futrzanych majtkach! Któż z nas nie słyszał o Cona­nie? Czytaliśmy, oglądaliśmy, graliśmy. Uczciwie trzeba przy­znać, że Conan z Cimmerii na stałe wpisał się w szeroko rozu­mianą popkulturę. I oto dosta­jemy do rąk „Conan i pradawni bogowie”. Słuszna objętość, ładna okładka i… dość wysoka cena. Jed­ nak ta książka jest swojej ceny warta. Oto bowiem w tym zbiorze opowiadań naresz­ cie możemy poznać Conana takim jakim go autor stworzył. Nie oszukujmy się – w Polsce wyszło kilkadziesiąt różnych zbiorów opowiadań i powieści, zarówno tych pisanych przez Howarda, jak i jego naśladowców. Jednak część z nich przedstawia-

ła jawnie zafał­szowany obraz Conana jako tępego osił­k a nie widzącego nic poza walką, winem i kobietami. Doszło do tego, że recenzje kolejnych książek z Conanem w roli głów­nej wyglądały tak: „Conan barbarzyńca przybył, rozwalił co do rozwalenia było, wychędożył, co do wychędożenia było, wypił co do wypicia było...” Dosłownie takie recenzje pamiętam z dawnych lat. Tymczasem dla Roberta E. Howarda jest to bardzo niesprawiedliwe. Bo jego świat, jego bohater, to coś więcej niż się wydaje po lekturze naśladowców (czy po niesław­nym austriackim serialu „Conan”). W „Conanie i pradawnych bogach” do­stajemy opowiadania Howarda w ory­­ ginalnych wersjach, w takiej kolejności, w jakiej je autor pisał i złożone tak jak sobie tego życzył, a do tego porządnie przetłumaczone. Jest tych opowieści trzynaście. Do tego dochodzi mnóstwo dotychczas niepublikowanych materia­łów. Jest tu pierwsza wersja pierwszego opowiadania o Conanie, są szkice i notatki czy też mapy hyboryjskiego świata naryso­wane przez autora. Zbiór jest bardzo ciekawie zilustrowany – ilustracje Marka Schultza doskonale wpisują się w kli­mat barbarzyńskich opowieści (trochę podobne są do prac Franka Fra­zetty – i nie jest to bynajmniej ich wada). Zarzucenie tego co było problemem innych zbiorów opowiadań – próby chro­nologicznego ich ułożenia – pozwala nam obserwować jak rozwijał się bohater i jak rozwijał się styl pisania Howarda. Całość tej pracy – planowanej na trzy tomy – bę­d zie kompletnym wydaniem wszystkich opowiadań Roberta E. Howarda oraz materiałów, jakich autor nie dokończył – i będzie to pierwsze w Polsce tak kom­ pletne wydanie dzieł o Conanie. Co mogę napisać o samej treści tej książ­ ki? Chyba nic się nie da dodać. Jak już mówiłem – w ten czy inny sposób wszy­scy zetknęliśmy się z Conanem. I niby lek­tura nie powinna być dla mnie zaskocze­niem. A jednak – okazało się, że mój obraz bohatera rozmył się w zalewie pastiszów, parodii czy całkiem na serio ale

źle napi­sanych książek czy komiksów. Lektura „Conana i pradawnych bogów” była więc czysta przyjemnością i odświeżeniem sta­rej przyjaźni. Warto mieć w swoich zbio­rach tę pozycję. Widać tutaj cały kunszt Roberta E. Howarda – i widać, że ten pi­sarz jest po prostu niedoceniony. „Conan i pradawni bogowie” to kawał porządnej fantasy spod znaku magii i miecza, na­ pisanej w stylu, który nielicznym tylko udało się naśladować. Polecam ten zbiór i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Już sam początek wprowadza niezwykły nastrój. Na szczycie góry (cudny efekt blue boxu) ojciec tłumaczy synowi sekret stali. W tle narasta muzyka. Kolejne sceny pokazują nam najazd na wioskę pozna­ nych krewnych, którego dokonują bez­względni wojownicy pod wodzą okrutnego Thulsa Dooma (James Earl Jones). Nie licząc krótkiej wypowiedzi ojca na począt­ku, przez pierwsze kilkanaście minut filmu nie słyszymy ani jednego słowa – klimat budują świetne ujęcia, przede wszystkim zaś znakomita muzyka autorstwa Basila Poledourisa. Szarża przez las i atak na wioskę to sceny, które zapadają w pamięć na długo. Świadczą one nie tylko o kunsz­cie reżysera, ale także o niesamowitym wyczuciu tematu, o szczególnej wraż­liwości, która wydobywa z tego tematu dramatyczną poetykę. Najlepszym na to dowodem jest scena śmierci matki Co­nana. Delikatna w formie, bardzo mocna i wstrząsająca w wydźwięku. Pierwsze kilkanaście minut pokazuje coś jeszcze. W tym filmie na pierwszym miejscu nie będzie stała akcja, tempo zaś będzie budowane nieśpiesznie i pie­czołowicie, bowiem najważniejsza jest opowieść. Opowieść przede wszystkim o zemście, ale także o miłości. W za­sadzie aż dziw bierze, o ilu rzeczach jeszcze. Ale czy można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nad sce­ nariuszem oprócz reżysera Johna Muilin­sa pracował także Olivier Stone. Stworzyli oni postać Conana na nowo, zachowując podstawowe założenia, jednak dorzu­cając bardziej dramatyczne motywacje psychologiczne. Conan to nie tylko zabi­jaka i awanturnik. To człowiek szukający zemsty, człowiek, który całe swoje życie poświęcił walce i doskonaleniu sztuki zabijania. Nikt nie mógł w tej roli wypaść lepiej niż Arnold Schwarzenegger, który ledwie cztery lata wcześniej zdobył tytuł Mistera Universum, a przypomnijmy, że było to w czasach, gdy nikt nie słyszał o sterydach, środkach dopingujących czy choćby odżywkach, a jego sylwetka do dziś robi wrażenie. Dodatkowo Schwa­rzenegger nie próbuje udowadniać niko­ mu, jakim to jest niby dobrym aktorem, jedynie starannie odtwarza swoją postać (na planie do upadłego powtarzał każdą scenę, dopóki nie był z niej zadowolony). I udaje mu się to znakomicie. Dowodem niech będzie choćby modlitwa przed fi­nałowym atakiem czy rozmowy w trakcie przygotowań do niego. Wreszcie – Co­nan walczy. I nie są to efekty specjalne czy miarkowane ruchy. Schwarzenegger nauczył się sztuki władania mieczem i doskonale widać to na ekranie. W połączeniu z zamiłowaniem do brutalności cechującym Oliviera Stone’a można się domyślić, jak wyglądają walki. Oprócz świetnej scenografii, krwawych walk, muskularnego Conana i fenome­nalnej muzyki – mamy tu do czynienia z kinem ambitnym, które się nie starzeje, a co więcej, po latach pozwala odkrywać kolejne aspekty i niuanse. Nieźle jak na film o barbarzyńcy w futrzanych majtkach! Któż z nas nie słyszał o Cona­nie? Czytaliśmy,

13


#6 /2 01 3

dobne są do prac Franka Fra­zetty – i nie jest to bynajmniej ich wada). Zarzucenie tego co było problemem innych zbiorów opowiadań – próby chro­nologicznego ich ułożenia – pozwala nam obserwować jak rozwijał się bohater i jak rozwijał się styl pisania Howarda. Całość tej pracy – planowanej na trzy tomy – bę­d zie kompletnym wydaniem wszystkich opowiadań Roberta E. Howarda oraz materiałów, jakich autor nie dokończył – i będzie to pierwsze w Polsce tak kom­ pletne wydanie dzieł o Conanie. Co mogę napisać o samej treści tej książ­k i? Chyba nic się nie da dodać. Jak już mówiłem – w ten czy inny sposób wszy­scy zetknęliśmy się z Conanem. I niby lek­tura nie powinna być dla mnie zaskocze­niem. A jednak – okazało się, że mój obraz bohatera rozmył się w zalewie pastiszów, parodii czy całkiem na serio ale źle napi­ sanych książek czy komiksów. Lektura „Conana i pradawnych bogów” była więc czysta przyjemnością i odświeżeniem sta­rej przyjaźni. Warto mieć w swoich zbio­rach tę pozycję. Widać tutaj cały kunszt Roberta E. Howarda – i widać, że ten pi­sarz jest po prostu niedoceniony. „Conan i pradawni bogowie” to kawał porządnej fantasy spod znaku magii i miecza, na­pisanej w stylu, który nielicznym tylko udało się naśladować. Polecam ten zbiór i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Już sam początek wprowadza niezwykły nastrój. Na szczycie góry (cudny efekt blue boxu) ojciec tłumaczy synowi sekret stali. W tle narasta muzyka. Kolejne sceny pokazują nam najazd na wioskę pozna­nych krewnych, którego dokonują bez­względni wojownicy pod wodzą okrutnego Thulsa Dooma (James Earl Jones). Nie licząc krótkiej wypowiedzi ojca na począt­ ku, przez pierwsze kilkanaście minut filmu nie słyszymy ani jednego słowa – klimat budują świetne ujęcia, przede wszystkim zaś znakomita muzyka autorstwa Basila Poledourisa. Szarża przez las i atak na wioskę to sceny, które zapadają w pamięć na długo. Świadczą one nie tylko o kunsz­ cie reżysera, ale także o niesamowitym wyczuciu tematu, o szczególnej wraż­ liwości, która wydobywa z tego tematu dramatyczną poetykę. Najlepszym na to dowodem jest scena śmierci matki Co­nana. Delikatna w formie, bardzo mocna i wstrząsająca w wydźwięku. Te pierwsze kilkanaście minut pokazuje coś jeszcze. W tym filmie na pierwszym miejscu nie będzie stała akcja, tempo zaś będzie budowane nieśpiesznie i pie­czołowicie, bowiem najważniejsza jest opowieść. Opowieść przede wszystkim o zemście, ale także o miłości. W za­sadzie aż dziw bierze, o ilu rzeczach jeszcze. Ale czy można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nad sce­ nariuszem oprócz reżysera Johna Muilin­sa pracował także Olivier Stone. Stworzyli oni postać Conana na nowo, zachowując podstawowe założenia, jednak dorzu­cając bardziej dramatyczne motywacje psychologiczne. Conan to nie tylko zabi­jaka i awanturnik. To człowiek szukający zemsty, człowiek, który całe swoje życie poświęcił walce i doskonaleniu sztuki zabijania. Nikt nie mógł w tej roli wypaść lepiej niż Arnold Schwarzenegger, który ledwie cztery lata wcześniej zdobył tytuł Mistera Universum, a przypomnijmy, że było to w czasach, gdy nikt nie słyszał o sterydach, środkach dopingujących czy choćby odżywkach, a jego sylwetka do dziś robi wrażenie. Dodatkowo Schwa­rzenegger nie próbuje udowadniać niko­mu, jakim to jest niby dobrym aktorem, jedynie starannie odtwarza swoją postać (na planie do upadłego powtarzał każdą scenę, dopóki nie był z niej zadowolony). I uda-

14

je mu się to znakomicie. Dowodem niech będzie choćby modlitwa przed fi­n­­­­a łowym atakiem czy rozmowy w trakcie przygotowań do niego. Wreszcie – Co­ nan walczy. I nie są to efekty specjalne czy miarkowane ruchy. Schwarzenegger nauczył się sztuki władania mieczem i doskonale widać to na ekranie. W połączeniu z zamiłowaniem do brutalności cechującym Oliviera Stone’a można się domyślić, jak wyglądają walki. Oprócz świetnej scenografii, krwa­w ych walk, muskularnego Conana i fenome­nalnej muzyki – mamy tu do czynienia z kinem ambitnym, które się nie starzeje, a co więcej, po latach pozwala odkrywać kolejne aspekty i niuanse. Nieźle jak na film o barbarzyńcy w futrzanych majtkach! Któż z nas nie słyszał o Cona­nie? Czytaliśmy, oglądaliśmy, graliśmy. Uczciwie trzeba przy­znać, że Conan z Cimmerii na stałe wpisał się w szeroko rozu­mianą popkulturę. I oto dosta­jemy do rąk „Conan i pradawni bogowie”. Słuszna objętość, ładna okładka i… dość wysoka cena. Jed­nak ta książka jest swojej ceny warta. Oto bowiem w tym zbiorze opowiadań naresz­cie możemy poznać Conana takim jakim go autor stworzył. Nie oszukujmy się – w Polsce wyszło kilkadziesiąt różnych zbiorów opowiadań i powieści, zarówno tych pisanych przez Howarda, jak i jego naśladowców. Jednak część z nich przedstawiała jawnie zafał­szowany obraz Conana jako tępego osił­k a nie widzącego nic poza walką, winem i kobietami. Doszło do tego, że recenzje kolej-

dobne są do prac Franka Fra­zetty – i nie jest to bynajmniej ich wada). Zarzucenie tego co było problemem innych zbiorów opowiadań – próby chro­nologicznego ich ułożenia – pozwala nam obserwować jak rozwijał się bohater i jak rozwijał się styl pisania Howarda. Całość tej pracy – planowanej na trzy tomy – bę­d zie kompletnym wydaniem wszy­ stkich opowiadań Roberta E. Howarda oraz materiałów, jakich autor nie dokończył – i będzie to pierwsze w Polsce tak kom­ pletne wydanie dzieł o Conanie. Co mogę napisać o samej treści tej książ­k i? Chyba nic się nie da dodać. Jak już mówiłem – w ten czy inny sposób wszy­scy zetknęliśmy się z Conanem. I niby lek­tura nie powinna być dla mnie zaskocze­niem. A jednak – okazało się, że mój obraz bohatera rozmył się w zalewie pastiszów, parodii czy całkiem na serio ale źle napi­sanych książek czy komiksów. Lektura „Conana i pradawnych bogów” była więc czysta przyjemnością i odświeżeniem sta­rej przyjaźni. Warto mieć w swoich zbio­rach tę pozycję. Widać tutaj cały kunszt Roberta E. Howarda – i widać, że ten pi­sarz jest po prostu niedoceniony. „Conan i pradawni bogowie” to kawał porządnej fantasy spod znaku magii i miecza, na­pisanej w stylu, który nielicznym tylko udało się naśladować. Polecam ten zbiór i z niecierpliwością czekam na kolejne tomy. Już sam początek wprowadza niezwykły nastrój. Na szczycie góry (cudny efekt blue boxu) ojciec tłumaczy synowi sekret stali. W tle narasta muzyka. Kolej-

nych książek z Conanem w roli głów­nej wyglądały tak: „Conan barbarzyńca przybył, rozwalił co do rozwalenia było, wychędożył, co do wychędożenia było, wypił co do wypicia było...” Dosłownie takie recenzje pamiętam z dawnych lat. Tymczasem dla Roberta E. Howarda jest to bardzo niesprawiedliwe. Bo jego świat, jego bohater, to coś więcej niż się wydaje po lekturze naśladowców (czy po niesław­nym austriackim serialu „Conan”). W „Conanie i pradawnych bogach” do­stajemy opowiadania Howarda w ory­­ ginalnych wersjach, w takiej kolejności, w jakiej je autor pisał i złożone tak jak sobie tego życzył, a do tego porządnie przetłumaczone. Jest tych opowieści trzynaście. Do tego dochodzi mnóstwo dotychczas niepublikowanych materia­łów. Jest tu pierwsza wersja pierwszego opowiadania o Conanie, są szkice i notatki czy też mapy hyboryjskiego świata naryso­wane przez autora. Zbiór jest bardzo ciekawie zilustrowany – ilustracje Marka Schultza doskonale wpisują się w kli­mat barbarzyńskich opowieści (trochę po-

ne sceny pokazują nam najazd na wioskę pozna­ nych krewnych, którego dokonują bez­względni wojownicy pod wodzą okrutnego Thulsa Dooma (James Earl Jones). Nie licząc krótkiej wypowiedzi ojca na począt­ku, przez pierwsze kilkanaście minut filmu nie słyszymy ani jednego słowa – klimat budują świetne ujęcia, przede wszystkim zaś znakomita muzyka autorstwa Basila Poledourisa. Szarża przez las i atak na wioskę to sceny, które zapadają w pamięć na długo. Świadczą one nie tylko o kunsz­cie reżysera, ale także o niesamowitym wyczuciu tematu, o szczególnej wraż­liwości, która wydobywa z tego tematu dramatyczną poetykę. Najlepszym na to dowodem jest scena śmierci matki Co­nana. Delikatna w formie, bardzo mocna i wstrząsająca w wydźwięku. Pierwsze kilkanaście minut pokazuje coś jeszcze. W tym filmie na pierwszym miejscu nie będzie stała akcja, tempo zaś będzie budowane nieśpiesznie i pie­czołowicie, bowiem najważniejsza jest opowieść. Opowieść przede wszystkim o zemście,

ale także o miłości. W za­sadzie aż dziw bierze, o ilu rzeczach jeszcze. Ale czy można się dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że nad sce­ nariuszem oprócz reżysera Johna Muilin­sa pracował także Olivier Stone. Stworzyli oni postać Conana na nowo, zachowując podstawowe założenia, jednak dorzu­cając bardziej dramatyczne motywacje psychologiczne. Conan to nie tylko zabi­jaka i awanturnik. To człowiek szukający zemsty, człowiek, który całe swoje życie poświęcił walce i doskonaleniu sztuki zabijania. Nikt nie mógł w tej roli wypaść lepiej niż Arnold Schwarzenegger, który ledwie cztery lata wcześniej zdobył tytuł Mistera Universum, a przypomnijmy, że było to w czasach, gdy nikt nie słyszał o sterydach, środkach dopingujących czy choćby odżywkach, a jego sylwetka do dziś robi wrażenie. Dodatkowo Schwa­rzenegger nie próbuje udowadniać niko­ mu, jakim to jest niby dobrym aktorem, jedynie starannie odtwarza swoją postać (na planie do upadłego powtarzał każdą scenę, dopóki nie był z niej zadowolony). I udaje mu się to znakomicie. Dowodem niech będzie choćby modlitwa przed fi­nałowym atakiem czy rozmowy w trakcie przygotowań do niego. Wreszcie – Co­nan walczy. I nie są to efekty specjalne czy miarkowane ruchy. Schwarzenegger nauczył się sztuki władania mieczem i doskonale widać to na ekranie. W połączeniu z zamiłowaniem do brutalności cechującym Oliviera Stone’a można się domyślić, jak wyglądają walki. Oprócz świetnej scenografii, krwawych walk, muskularnego Conana i fenome­nalnej muzyki – mamy tu do czynienia z kinem ambitnym, które się nie starzeje, a co więcej, po latach pozwala odkrywać kolejne aspekty i niuanse. Nieźle jak na film o barbarzyńcy w futrzanych majtkach! Któż z nas nie słyszał o Cona­nie? Czytaliśmy, oglądaliśmy, graliśmy. Uczciwie trzeba przy­ znać, że Conan z Cimmerii na stałe wpisał się w szeroko rozu­mianą popkulturę. I oto dosta­ jemy do rąk „Conan i pradawni bogowie”. Słuszna objętość, ładna okładka i… dość wysoka cena. Jed­nak ta książka jest swojej ceny warta. Oto bowiem w tym zbiorze opowiadań naresz­cie możemy poznać Conana takim jakim go autor stworzył. Nie oszukujmy się – w Polsce wyszło kilkadziesiąt różnych zbiorów opowiadań i powieści, zarówno tych pisanych przez Howarda, jak i jego naśladowców. Jednak część z nich przedstawiała jawnie zafał­szowany obraz Conana jako tępego osił­k a nie widzącego nic poza walką, winem i kobietami. Doszło do tego, że recenzje kolejnych książek z Conanem w roli głów­nej wyglądały tak: „Conan barbarzyńca przybył, rozwalił co do rozwalenia było, wychędożył, co do wychędożenia było, wypił co do wypicia było...” Dosłownie takie recenzje pamiętam z dawnych lat. Tymczasem dla Roberta E. Howarda jest to bardzo niesprawiedliwe. Bo jego świat, jego bohater, to coś więcej niż się wydaje po lekturze naśladowców .

Kondrad Konan


15

15

15

15


#6 /2 01 3

16


17

17

17

17


#6 /2 01 3

PU B LICYST YK A

18

Xena: Wojownicza księżniczka (ang. Xena: Warrior Princess) – serial fantasy produkcji amerykańsko-nowozelandzkiej. Xena to imię głównej bohaterki serialu granej przez Lucy Lawless. Zdjęcia kręconego na terenie Nowej Zelandii w latach 1995-2001. W latach 2003–2005 serial emitowany był w tv4, a w 2013 roku w tv puls. Postać Xeny po raz pierwszy pojawiła się w serialu Herkules (ang. Hercules: The Legendary Journeys). Ponieważ postać ta spodobała się widzom, producenci zdecydowali się nakręcić spinn off z Xeną w roli głównej. Xena to wojowniczka, która po długiej drodze zabijaki, pirata i herszta opowiada się po stronie dobra. Rozpoczyna walkę ze wszystkim, co poprzednio było jej codziennością. Staje się postacią pozytywną. Na swej nowej drodze przypadkiem trafia do Potadei, mieściny napadniętej przez jej byłą armię. Staje w obronie mieszkańców. Tam też poznaje młodą dziewczynę – Gabriellę (Renée O'Connor), marzycielkę, dobrą duszę, która pchana ciekawością świata i zafascynowana Xeną, porzuca dom, narzeczonego i rodzinę, aby wyruszyć za wojowniczką. Początkowo sceptyczna Xena decyduje się otwo rzyć przed Gabriellą – pojawia się nić przyjaźni... Podróżują, spotykają różnych paskudnych oprychów (początkowo dość płaskich filmowo. Później problemy i przeciwnicy nabierają kolorytu – dalsze sezony serialu). Fascynacja Gabrielli przeplata się ze skrywaną sympatią ze strony Xeny. Wzajemna troska obu bohaterek daje początek pięknej przyjaźni dwóch całkowicie różnych natur.

w tym czasie Xena odblokowała mu krążenie krwi, przeżywał, jeśli nie – umierał. Gabriela staje się rodzajem motywacji Xeny, zauroczonej jej idealizmem. Mimo że Xena w kwestii widocznych umiejętności niewiele się rozwija – wszak jest wojownikiem niemal doskonałym – kształtuje się jako osoba i z biegiem czasu ponownie uczłowiecza się. W 5 sezonie pojawia się postać córki Xeny, którą bohaterki spotykają po 25 latach śpiączki. Livia/Eve po mamusi odziedziczyła zdolności wojownika, również trafiła na ciemną stronę. Po przemianie dokonanej przy wydatnej pomocy mamy i Gabrieli Eve również przechodzi na ja-

Gabriella traci stopniowo złudzenia o idealnym świecie, Xena zaś zaczyna wierzyć w możliwość istnienia dobra, które może podarować przyjaciel, bliska osoba. Uczy się, by nie traktować całego świata jako pola bitwy. Przygody, podróże, sceny walk, pogonie stanowiące znaczną część treści serialu, okazują się być tłem do pokazania pięknej przyjaźni, silniejszej niż śmierć. Wraz z rozwojem serialu bohaterki ewoluują, Gabriella po traumatycznych wydarzeniach, utracie córki, konflikcie z Xeną, który o mały włos nie zakończył się tragicznie, wstępuje na drogę wojownika. Początkowo na swej nowej drodze posługuje się kosturem, później zmienia go na sai, noszone w cholewach butów. Wyposażenie Xeny to nieodłączny chakram – obręcz o niezwykłych zdolnościach, którą umiała posługiwać się niemal jedynie Xena. W jej ręce "round killing thing" (z ang. "okrągły, morderczy przedmiot") stanowił śmiertelną broń. Ponadto miecz, sztylety oraz pejcz wykorzystywane zamiennie z patelnią – w braku innych narzędzi mordu. W ostatniej części Xena sięga też po miecz samurajski – katanę. Tu należy dodać dwa słowa – Livia i Callisto (Hudson Leick) – dwie postacie, które poza Xeną potrafiły władać chakramem. Livia – początkowe imię córki Xeny. Callisto – czarny charakter serialu, niezbyt zrównoważona wojowniczka dorównująca Xenie kunsztem, ogarnięta chorobliwą pasją mordowania, polująca na Xenę i jej przyjaciół. Postać tragiczna, posiadająca jednak wielki swoisty urok. Motywy Callisto sięgają ciemnej przeszłości Xeny, którą Callisto oskarżała o wymordowanie swej rodziny – 10 lat przed historią przedstawioną w serialu. Xena często stosuje również pinch (z ang. "uścisk", "przygniatać") – częściowe lub całkowite odcięcie krwi do mózgu w wyniku uderzenia w tętnice szyjną. Przeciwnik potraktowany pinchem miał 30 sekund na poinformowanie Xeny o tym czego chciała się od niego dowiedzieć. Jeśli też

Xena przez całą swą wędrówkę stara się odkupić swoje grzechy przeszłości („Sins of past” – tytuł pierwszego odcinka, pierwszego sezonu).

sną stronę, acz popada dość szybko w skrajność. Wplątane w przygody motywy biblijne oraz zagłady olimpijskich bogów (których Xena dość pracowicie wyrzyna jako obrońca posłańca (posłaniec – Eve), posiadając ponadnaturalną moc uśmiercania greckiego panteonu.

Łukasz Jakiśtamski 666


19 19

19

19


#6 /2 01 3

20

Lyon Sprague de Camp Przekład: Marcin Stadnik Tytuł oryginału: The Blade of Conan Ilustracje: Frank Frazeta Poniższy esej po raz pierwszy pojawił się w formie artykułu zatytułowanego Prawdopodobny zarys kariery Conana autorstwa Johna D. Clarka i P. Schuylera Millera w ramach pamfletu Era Hyboriańska opublikowanego w Los Angeles przez wydawnictwo New York Cooperau”ve Publications (było to stowarzyszenie fanów science fiction) w roku 1938. Dr Clark przeredagował i rozszerzył ten artykuł o biograficzne notki zamieszczane pomiędzy opowiadaniami w oprawnej w płótno serii książek o Conanie wydanej przez Gnome Press w latach 1954–60. Następnie Clark, Miller i ja rozbudowaliśmy niniejszą biografię w artykule Nieautoryzowana biografia Conana z Cymmerii opublikowanym w czasopiśmie „Amra”, Tom II, Nr 4. Ostatnio ponownie przejrzałam i poszerzyłam treść o wstawki zamieszczone pomiędzy opowiadaniami w wydaniu popularnym, opublikowanym przez Lancer Books w latach 1966–69. Obecna wersja prezentuje cały znany materiał biograficzny, aż do roku 1969. L.S. de C. Największy bohater w historii wspaniałej cywilizacji hyboriańskiej nie był Hyborianinem, lecz, co może wydać się dziwne, barbarzyńcą, Conanem z Cymmerii, którego imię krąży w tak wielu legendach. Niewiele wiadomo o jego życiu ani o tym, w jaki sposób utorował sobie drogę do tronu największego królestwa zachodu. Ale ta drobna część, która jest znana, została w całości zawarta tutaj. W żyłach Conana płynęła krew starożytnej Atlantydy, pochłoniętej przez ocean na osiem tysięcy lat przed jego urodzeniem. Urodził się w klanie, który zajmował ziemie na północnym zachodzie Cymmerii, wzdłuż cienistych granic Vanaheimu i Pustkowia Piktów. Jego dziadek był członkiem południowego plemienia, który uciekł od swego ludu z powodu krwawej wendety i po długie) tułaczce znalazł schronienie wśród ludzi północy. Sam Conan narodził się na polu bitwy, podczas walki między jego plemieniem a hordą najeźdźców z Vaniru. Nic nie wiadomo o chwili, kiedy młody Cymmerianin po raz pierwszy ujrzał cywilizację, ale zdobył swą sławę wojownika wśród okolicznych ognisk jeszcze zanim zobaczył swój piętnasty śnieg. W tym okresie Cymmeryjscy barbarzyńcy, którzy zwykle tłukli się między sobą, zapomnieli o swych zatargach i zjednoczyli się przeciwko Gunderom, którzy przekroczyli aquilońską granicę, wznieśli fort Venaritei i zaczęli kolonizować południowe marchie Cymmerii. Conan był jednym

z wyjącej, krwiożerczej hordy, która nadciągnęła zza północnych wzgórz i przeszła niczym rozszalała burza nad palisadą fortu, ogniem i mieczem spychając Aquilonian z powrotem w obszar ich granic. W czasie wypadu na Venarium Conan nie był jeszcze w pełni wyrośnięty, ale mierzył już ponad sto osiemdziesiąt centymetrów i ważył ponad osiemdziesiąt kilo. Był ostrożny i niewidzialny jak urodzony człowiek lasu, posiadał stalową twardość człowieka gór, herkulesową postawę odziedziczoną po swym ojcu–kowalu i praktyczną biegłość we władaniu nożem, toporem i mieczem. Po splądrowaniu aquilońskiego przyczółka, gdzie mógł zapoznać się z winem i kobietami należącymi do hyboriańskich nacji, powrócił na pewien czas do swego klanu. Rozdarty pomiędzy rozszalałą burzą swego młodzieńczego temperamentu a tradycją i czasami, w których żył, spędził kilka niespokojnych miesięcy z bandą Aesirów, bezowocnie napadając na Vanirów i Hyperborejczyków. Ostatnia z takich kampanii zakończyła się dla szesnastoletniego Cymmerianina zakuciem w łańcuchy. Nie pozostał jednak długo w więzieniu. Pracując nocą, gdy jego towarzysze niedoli spali, starł jedno z ogniw swego łańcucha na tyle, że w końcu zdołał je przełamać. Następnie, w czasie dzikiej ulewy, wyrwał się na wolność. Wywijając półtorametrowym fragmentem urwanego łańcucha wywalczył sobie drogę ucieczki z hyperborejskiej niewoli i zniknął w strugach deszczu.

hoć wolny, młody wojownik znalazł się w miejscu, gdzie połowa wrogiego królestwa odgradzała go od jego rodzinnej ziemi. Instynktownie umknął na południe, do dzikiej, górzystej krainy, która oddzielała południowe tereny hyperborejskie od żyznych ziem Brythunii i stepów Turami. Gnany przez watahę wygłodniałych w zimie wilków, skrył się w napotkanej jaskini (The Thing in the Crypt, Istota z krypty). Tam odkrył pomarszczone zwłoki jakiegoś starożytnego wodza siedzącego na tronie i dzierżącego na kolanach ciężki miecz. Gdy Conan chwycił oręż, ciało ożyło i zaatakowało go. Mimo że Cymmerianin zadawał śmiertelne ciosy koszmarnej mumii, nie mógł przecież zabić czegoś, co i tak już nie żyło. Jedynie szczęście i determinacja pozwoliły mu w końcu pokonać i zniszczyć potworną istotę. Posuwając się dalej na południe przez dzikie góry oddzielające wschodnie narody Hyborii od turańskich stepów dotarł wreszcie do Arenjun, słynnego w całej Zamorze Miasta Złodziei. Zupełnie nieobeznany z cywilizacją i bezkarny z natury odnalazł — lub raczej wyciął sobie — własną niszę w społeczeństwie dużego miasta, działając jako zawodowy złodziej wśród ludzi, dla których złodziejstwo stanowiło sztukę i honorowe powołanie. Wykorzystując swą młodość i zuchwałość bardziej niż umiejętności, z początku powoli rozwijał się zawodowo w swej nowej profesji. Wkrótce jednak sprzymierzył się z Taurusem z Nemedii i razem spróbowali wykraść legendarny klejnot znany jako „Serce Słonia” z pozornie niezdobytej wieży złowrogiego Yary, który więził tam również pozaziemską istotę boską zwaną Yog–Kosha (The Tower of the Elephant, Wieża Smoka). Ponieważ zaczynał już mieć dość Miasta Złodziei (i vice versa), Conan powędrował do stolicy Zamory, Przeklętego Shadizar. Sądził, że czekają go tam łatwiejsze łupy. Przez pewien czas faktycznie odnosił większe sukcesy niż w Arenjun — choć kobiety z Shadizar szybko uwalniały go od ciężaru


21 21

21

zdobytych dóbr w zamian za wprowadzenie go w arkana miłości. Plotki o skarbach pognały go do leżących niedaleko ruin starożytnego miasta Larsha, naprzeciw oddziału żołnierzy wysłanych, by go aresztowali (The Hall of the Dead, Komnata Zmarłych). Po tym, jak cały oddział poza jego dowódcą, kapitanem Nestorem, został rozbity w zasadzce zastawionej przez Conana, Nestor i Conan połączyli swe siły celem zdobycia skarbu. Przeżywszy niesamowite zagrożenia musieli uciekać przed trzęsieniem ziemi, które zniszczyło ruiny, a dodatkowo okrutny Los znów pozbawił ich zdobytych bogactw. Dotychczasowe przygody Conana pozostawiły mu silną niechęć do magii Wschodu. Umknął na północny zachód, przez Koryntię do Nemedii, drugiego po Aquilonii najpotężniejszego państwa Hyborii. W mieście Numalia wznowił swą zawodową działalność dość skutecznie, by przyciągnąć uwagę Aztriasa Petaniusa, zawsze pozbawionego gotówki siostrzeńca lokalnego władyki. Młodzieniec ten, pogrążony po uszy w długach hazardowych, najął Cymmerianina, by ten ukradł dla niego pewien zamoriański kielich, cięty z jednej bryły kryształu, który znajdował się w zbiorach bogatego kolekcjonera i kupca antyków, Kaliana Publico (The God in the Bowl, Bóg z kielicha). Niestety, pojawienie się Conana w świątyni–muzeum zbiegło się w czasie z nagłym i ostatecznym zejściem jego zleceniodawcy i zwróciło na poczynania młodego złodzieja oczy Demetrio, przewodniczącego miejskiej ławy inkwizycyjnej. W czasie tej przygody Conan zetknął się też po raz pierwszy z czarną magią Seta — wężowego pomiotu — wyrwaną z zamierzchłej przeszłości przez stygijskiego czarownika Thoth–Amona, z którym Cymmerianin miał się jeszcze nieraz spotkać. Gdy w końcu wyjaśnił się przerażający sekret boga z kielicha, Conan czym prędzej zostawił za sobą wieże Numalii.Przekonany o niemożliwości uniknięcia na swej złodziejskiej drodze nadnaturalnych przeszkód oraz o tym, że ziemia w Nemedii stała się dla niego stanowczo za gorąca, Conan skierował się na południe, z powrotem do Koryntii, gdzie ponownie zajął się bezprawnym zaborem cudzej własności. Miał wtedy około dziewiętnastu lat i znacznie więcej doświadczenia i twardości, niż gdy po raz pierwszy zjawił się w południowych krainach. Nadal jednak jego sukcesy wynikały bardziej ze szczęścia niż z wyrafinowanego sprytu i ostrożności. Dzięki swej bardzo aktywnej i skutecznej działalności zyskał Conan reputację jednego z dwóch najzuchwalszych złodziei w korynckim mieście, ale brak rozsądku w obcowaniu z nieprzewidywalnymi kobietami sprawił, że znalazł się w kajdanach. Szczęśliwie dla niego, przeprowadzony wkrótce przewrót na lokalnej arenie politycznej przyczynił się do jego uwolnienia i początku nowej kariery. Ambitny szlachcic Murilo wypuścił go na wolność, by poderżnął gardło Czerwonemu Kapłanowi Nabonidusowi, który był szarą eminencją, knującą ciągłe intrygi za plecami tronu (Rogues in the House, Bandyci w pałacu). Przygoda ta zaowocowała niezwykłym spotkaniem kilku najgroźniejszych rzezimieszków w pałacu Nabonidusa, co z kolei spowodowało groteskowy spektakl krwi i zdrady, w efekcie którego Czerwony Kapłan stracił życie, Murilo umknął, a Conan pognał konno co sił ku najbliższej granicy.

Smak hyboriańskiej intrygi raczej przypadł do gustu Conanowi. Było dla niego jasne, że nie ma zasadniczej różnicy pomiędzy motywami i metodami stosowanymi w pałacach i w szczurzych zaułkach, chociaż łupy były wielokroć wyższe w nobilitowanych miejscach. Z szybkim koniem pod siodłem i pełną sakwą od wdzięcznego — i rozsądnego — Murillo, Cymmerianin ruszył na podbój cywilizowanego świata, uważnie przyglądając się, jakby tu wyłuskać go z bogactw niczym ostrygę. Szlak Królów, prowadzący przez hyboriańskie państwa, przywiódł go w końcu na wschód, do Turanu, gdzie został żołnierzem w armii mało przyjemnego króla Yildiza. Z początku nie podobała mu się służba, jako że nie znosił rozkazów i zmuszania do posłuszeństwa oraz dyscypliny. Ponadto, będąc w owym czasie początkującym łucznikiem i jeźdźcem, znalazłszy się w armii, której trzonem była lekka jazda uzbrojona w łuki, został przydzielony do słabo opłacanej, nieregularnej jednostki. Wkrótce jednak nadarzyła się okazja, by mógł pokazać, na co go stać. Król Yildiz zorganizował karną ekspedycję przeciwko rebelianckiemu satrapie w pomocnym Turanie, zwanemu Munthassem Khan (The Hand of Nergal, Ręka Nergala). Przy pomocy czarnej magii buntownik rozbił wojska skierowane przeciwko niemu. Zdruzgotał, jak sądził, całą znienawidzoną armię wysoko urodzonego generała Bakry z Akifu, aż do ostatniego najemnego piechura. Ale młody Cymmerianin przeżył. Otrząsnął się z klęski i przeniknął do miasta Yaralet, pozostającego pod rządami szalonego czarownika, by sprowadzić na niego potworną zgubę. Po triumfalnym powrocie do migoczącej stolicy Aghrapuru Conan otrzymał w nagrodę od króla Yildiza miejsce w gwardii honorowej. Z początku musiał znosić docinki swych współtowarzyszy spowodowane jego niezręczną jazdą i brakiem umiejętności strzeleckich, ale szybko się to skończyło, gdy tylko inni gwardziści przekonali się, że lepiej nie prowokować walących niczym młoty pięści Conana, a poza tym w krótkim czasie nabrał on biegłości tak na koniu, jak i z łukiem. Pewnego dnia został wybrany wraz z kushyckim najemnikiem Jumą na osobistą eskortę królewskiej córki, księżniczki Zorany, w drodze na jej ślub z Khanem Kujula, wodzem hyrkańskich nomadów zwanych Kuigarami. Karawana została zaatakowana u podnóża gór Talakama przez dziwny oddział krępych i brązowych jeźdźców w lakierowanych zbrojach (The City of Skulls, Miasto Czaszek). Jedynie Conan, Juma i księżniczka przeżyli. Zabrano ich w góry do rozległej, subtropikalnej doliny Meru i jej stolicy Shamballah, Miasta Czaszek. Przeznaczeniem księżniczki było poślubić Jalung Thongpę, zdeformowanego króla–boga Meru. Conan i Juma zostali przykuci do wiosła meruwiańskiej galery, która wypłynęła w swój cykliczny rejs po wewnętrznym morzu nazywanym Sumeru Tso. Po powrocie statku–więzienia do Shamballah obaj wojownicy uciekli i sekretnymi przejściami dotarli do miasta. Dostali się do świątyni Yamy — Króla Demonów — w momencie, gdy celebrował on swe zaślubiny z Zoraną. W krwawym huraganie przemocy, który później nastąpił, Conan poznał przerażającą prawdę ukrytą za mitami o Yamie i o jego tak zwanym następcy, Jalung Thongpie. Miesiąc później Conan i Juma dostarczyli księżniczkę, w mniej lub bardziej nienaruszonym stanie, do przeznaczonego jej na męża Khana, który sowicie ich wynagrodził. Po powrocie do Aghrapuru Conan otrzymał awans na kapitana turańskiej armii. Jednakże jego rosnąca reputacja niezwyciężonego wojownika nie przyniosła mu łatwych zadań z wysokim żołdem, gdyż zawistni generałowie Yildiza wyznaczali go do szczególnie niebezpiecznych misji. Jedna z nich rzuciła go tysiące mil na wschód, do bajecznego Khitaju. Cel tej wyprawy był pokojowy i prozaiczny: dostarczyć królowi Shu z Kusanu, małego państwa w zachodnim Khitaju, list od króla Yildiza z propozycją zawarcia sojuszu handlowego pomiędzy dwoma tak odległymi królestwami. Stary i mądry król Shu przyjął posłów po królewsku i odprawił ich z listem akceptującym przymierze (The Curse of the Monolith, Klątwa Monolitu oryginalnie wydana jako Conan and the Cenotaph, Conan i grobowiec). Jednakże jako przewodnika król wyznaczył małego i dandysowatego szlachcica ze swego dworu, diuka Fenga, który miał, jak się okazało, własne zamiary. Jako przywódca frakcji całkowicie przeciwnej jakimkolwiek kontaktom z zachodnimi diabłami, Feng pragnął zniszczyć całą wyprawę bez pozostawiania śladów. Uwięził Conana w magnetycznym monolicie nawiedzanym przez bezkształtną, żywą galaretę i tylko szczęśliwe niedopatrzenie ze strony diuka pozwoliło Conanowi odwrócić swą sytuację. Cymmerianin służył jako żołnierz Turanu przez około dwa lata, podróżując daleko i poznając tajniki cywilizowanej sztuki wojennej. Jak zwykle, kłopoty czyhały tuż za jego plecami. Po jednym z jego niesławnych wyskoków — w którym brała podobno udział kobieta jego własnego dowódcy — Conan uznał za stosowne zdezerterować z turańskiej armii. Wieści o skarbach skierowały go w po-

szukiwaniu łupów do Zamory (Bloodstained God, Krwawy Bóg). W jednej z uliczek Shadizar Conan w ostatniej chwili otrzymał mapę z oznaczeniem miejsca ukrycia skarbu od umierającego Nemediańczyka, Ostorio, który odnalazł położenie zdobionej rubinami, złotej statuetki bożka głęboko w górach kezankiańskich, na granicy między Zamorą a Turanem. Straciwszy mapę po tym, jak napadli go ci sami bandyci, którzy zabili Ostoria, tropił ich aż do Arenjun, Miasta Złodziei, gdzie sześć lub siedem lat wcześniej zdobywał pierwsze szlify w złodziejskim fachu. U boku iranistańskiego towarzysza imieniem Sassan Conan przeżył potyczkę z kezankiańskimi góralami i musiał połączyć siły z rzezimieszkami, których do tej pory tropił. Odnalazł skarb tylko po to, by stracić go w dziwnych okolicznościach. Mając dość magii wyruszył do domu. Jednak po miesiącu lub dwóch pijaństwa i chędożenia poczuł się na tyle znudzony, by dołączyć do bandy swych dawnych przyjaciół, Aesirów, w najeździe na Vanaheim (The Frost Giant’s Dauther, Córka Mroźnego Giganta). W krwawej bitwie na pokrytych śniegiem polach obie drużyny zostały doszczętnie rozbite, poza Conanem, który zawędrował na niezwykłe spotkanie z legendarną Atali — piękną córką mroźnego giganta Ymira. Prześladowany przez lodową piękność Atali i znudzony prostym życiem Cymmeryjskiej wioski, ruszył Conan z powrotem na południe, ku cywilizowanym krainom. Na przełęczach gór eiglophiańskich, które tworzyły naturalną granicę między krainami pomocy a królestwami kresowymi, spróbował uratować młodą Virunkę o imieniu Ilga, schwytaną przez jaskiniowców–kanibali (Lair of the Ice Worm, Gniazdo Lodowego Czerwia). Jednak wskutek zbytniej pewności siebie szybko utracił dziewczynę, porwaną przez złowrogiego lodowego czerwia — potwora, który nękał położone wysoko w górach lodowce. Honor zobowiązywał go do pomszczenia śmierci dziewczyny przez zadanie śmierci dziwacznemu stworowi. Dokonanie tego wymagało szczególnych wysiłków z uwagi na niezwykły metabolizmpotwora. Cymmerianin powrócił do hyboriańskich krain, gdzie służył jako najemnik w Nemedii, Ophirze, a w końcu w Argos. W tym ostatnim miejscu drobny zatarg z prawem zmusił go do natychmiastowej podróży najbliższym zamorskim statkiem (Queen of the Black Coast, Królowa Czarnego Wybrzeża). Był to kupiecki korab „Argus” w drodze ku czarnym brzegom Kushu. W tym czasie Conan miał już około dwudziestu czterech lat.

Kiedy umykał z Argos, nie miał pojęcia, że oto rozpoczynał się niezwykle znamienny etap jego życia, który uczynić miał jego imię sławnym i złowieszczym w całym królestwie Stygii. „Argus” padł ofiarą napadu piratów dowodzonych przez Belit, shemicką panią „Tygrysicy”, którą bezwzględni czarni korsarze uczynili bezdyskusyjną królową Czarnego Wybrzeża. Conan zdobył zarówno Belit, jak i udział w jej krwawym rzemiośle, pustosząc wraz z nią wybrzeże, dopóki zły Los nie zaniósł ich w górę rzeki Zarkheba do zaginionego miasta skrzydlatej rasy. Tam w straszny sposób zginęła Belit. Gdy jej żałobny karawan wypływał na pełne morze, Cymmerianin ruszył w głąb Czarnych Królestw, ku krainom Hyborii.Podczas swej współpracy z Belit Conan zyskał sobie przydomek Amra — Lew — który miał później ciągnąć się za nim przez całe życie, mimo że po śmierci towarzyszki nie wrócił do morskich rozbojów przez najbliższe kilka lat. Zamiast tego powędrował do dżungli i przystał do pierwszego czarnego plemienia, które zaoferowało mu schronienie — wojowniczych Bamulasów. W ciągu kilku miesięcy walką i intrygą zyskał sobie pozycję wodza Bamulasów, którzy rośli w siłę pod jego rządami.Tymczasem wodzowie sąsiedniego plemienia Bakalahsów zaplanowali zdradziecki atak na jednego ze swych sąsiadów i zaprosili Conana i jego Bamulasów, by wzięli udział w planowanym wypadzie i masakrze (The Vale of Lost Women, Dolina Zapomnianych Kobiet). Conan przyjął propozycję, ale odkrywszy, że w niewoli Bakalahsów znajduje się ophirska dziewczyna Livia, przechytrzył ich z zamiarem uratowania jej i wzięcia w posiadanie. W czasie rzezi Livia uciekła i zawędrowała do tajemniczej Doliny Zapomnianych Kobiet i jedynie szybkie przybycie Conana uratowało ją od złożenia w ofierze pozaziemskiej istocie. Później paradoksalny, barbarzyń-

21


ski kodeks honorowy Cymmerianina nakazał mu odesłać Livię do domu nietkniętą. Zanim zdołał zrealizować plan zbudowania Czarnego Imperium z sobą na czele, Conan padł ofiarą kolejnych kataklizmów i intryg swych wrogów wśród Bamulasów, którzy z nienawiścią patrzyli na rozszerzanie się władzy białego obcokrajowca w ich plemieniu. Zmuszony do ucieczki, ruszył na północ przez las równikowy i trawiastą sawannę ku królestwom Kushu. Z ledwością uszedłszy polującym lwom, Conan ukrył się w tajemniczych ruinach pozaziemskiego pochodzenia, stojących samotnie na równinie (The Castle of Terror, Zamek Strachu). Po potyczce ze stygijskimi łowcami niewolników i gospodarzem złowrogich i nadnaturalnych istot zamieszkujących zamek, udało mu się w przebraniu Stygijczyka porwać konia i zbiec. Podążając teraz szybciej na północ, dotarł wreszcie do na wpół cywilizowanego królestwa Kushu. Chodzi tu o krainę faktycznie będącą Kushem, choć Conan, podobnie jak inni mieszkańcy pomocy, zwykł nazywać tak wszystkie ziemie leżące na południu za pustyniami Stygii. Przybywszy do nowego miejsca, od razu zyskał możliwość zaprezentowania swych umiejętności (The Snaut in the Dark, Chrząkanie w ciemności). W Meroe, stolicy Kushu, Cymmerianin uratował z rąk wrogiej bandy młodą królową — arogancką, impulsywną, gniewna, okrutną i kształtną Tanandę. Wkrótce znalazł się jednak w sieci intryg między nią a ambitnym szlachcicem Tuthmesem, który wydawał rozkazy demonowi o świńskim ryju zwanemu Mordja. Przebieg wydarzeń skomplikowała dodatkowo obecność w Meroe Diany — niewolnicy, która ku wściekłości Tanandy przypadła do gustu Conanowi. Nagromadzone napięcie znalazło upust podczas nocy krwawych represji i rzezi, pod osłoną której Conan i Diana umknęli.

Niezadowolony ze swych osiągnięć w Czarnych Królestwach, powędrował Conan na pomoc, przez pustynie Stygii, ku łąkom Shemu. W czasie tej podróży wszędzie wyprzedzała go jego sława, toteż bez trudu został wcielony do armii króla Sumuabiego z Akkharii — jednego z miast–państw w południowym Shemie. Dołączył do bandy ochotników wysłanej w celu pacyfikacji sąsiedniego miasta Anakia. Na skutek zdrady Othbaala, kuzyna szalonego króla Akhiroma z Pelishtii, cały oddział ochotników został rozbity, a jedynym, który przeżył był Conan. Postanowił on tropić zdrajcę aż do stolicy Pelishtii — Asgalun (Hawks over Shem, Jastrzębie nad Shemem). Dotarłszy do Asgalun sprzymierzył się po części przypadkowo, po części z wyboru, z tajemniczym hyrkańskim jeźdźcem, który wkrótce wciągnął go w skomplikowaną intrygę walki o władzę. Pozostałymi graczami byli: szalony Akhirom, zdradziecki Othbaal, stygijska wiedźma i kompania czarnych najemników, których imię Amra napawało śmiertelnym przerażeniem. W czasie ociekającego krwią i huczącego od magii wfinałowego rozstrzygnięcia Conan pochwycił rudowłosa kobietę Othbaala zwaną Rufia i umknął na północ. Po rozstaniu z Rufią zaciągnął się do służby u Amalrica z Nemedii, najemnego generała Yasmeli — królowej regentki małego państewka granicznego Khoraja (Black Colossus, Czarny Kolos). W jej armii Conan szybko osiągnął rangę kapitana. Tymczasem brat królowej, król Khorai, był więźniem w Ophirze, a granice tego małego państwa stale nękały bandy nomadów organizowane przez tajemniczego, zamaskowanego czarownika, którym w rzeczywistości okazał się nie–martwy od trzech tysięcy lat Thugra–Khotan z zaginionego pośród pustyni miasta Kuthchemes. Zgodnie z wyrocznią Mitry — najwyższego bóstwa wszystkich Hyborian — Conan został mianowany głównodowodzącym generałem w armii Khorai. Dzierżąc w rękach taką władzę mógł stanąć do bitwy z siłami Natohka i uratować Yasmelę ze śmiertelnych objęć magii nieumarłego czarnoksiężnika. W ostatecznym starciu stali z czarami Conan odniósł zwycięstwo i zdobył królową. Jego barbarzyńska duma nie pozwoliła mu jednak stać się „Panem Królową” dla żadnej kobiety, nawet najpiękniejszej czy najbardziej namiętnej. Dlatego po jakimś czasie Conan wymknął się, by złożyć wizytę w swej cymmeryjskiej ojczyźnie i zemścić się na swych odwiecznych wrogach, Hyperborejczykach. Liczył sobie wtedy niemalże trzydzieści lat. Cymmeryjscy bracia Conana i jego przyjaciele Aesirowie znaleźli sobie żony i spłodzili synów, z których niektórzy byli już równie dorośli, jak on sam, gdy po raz pierwszy trafił do szczurzych slumsów Zamory. Jego doświadczenia jako korsarza i najemnika zbyt jednak weszły mu w krew, by mógł spokojnie pójść za przykładem swych dawnych druhów. Gdy tylko kupcy przynieśli wieści o nowych wojnach na południu, Conan ruszył z powrotem ku hyboriańskim krajom. Zbuntowany książę Kothu walczył właśnie o władzę ze Straboniusem, skąpym i wyzyskującym swój lud królem tego rozległego państwa, toteż Cymmerianin szybko znalazł swe miejsce wśród dawnych kompanów z wojennej ścieżki. Niestety, książę zawarł pokój z królem i cały oddział na-

jemników stracił zajęcie. Członkowie drużyny z Conanem na czele utworzyli bandę wyjętych spod prawa Wolnych Kompanów, którzy zaczęli najeżdżać granice Kothu, Zamory i Turanu. Ich liczne rozboje zaniosły ich aż ku stepom położonym na zachód od Morza Vilayet, gdzie przystali do bandy rzezimieszków zwanych kozakami.Conan szybko wywalczył sobie pozycję lidera wśród tych nie znających prawa rozbójników i łupił zachodnie granice imperium turańskiego, dopóki jego dawny pracodawca, król Yildiz, nie podjął bardziej zdecydowanych działań likwidacyjnych. Oddział pod dowództwem szacha Amuratha wciągnął kozaków daleko w głąb terytorium Turanu i wyciął ich prawie do nogi w krwawej bitwie nad rzeką Ilbars.Zabiwszy Amuratha i odbiwszy pięknego więźnia Turańczyków — księżniczkę Olivię z Ophiru — Conan uciekł ku wodom morza Vilayet na pokładzie małej łódki (Shadows in the Moon light, Cienie w świetle księżyca). Zbiegowie skryli się na nieznanej wyspie, na której dotarli do zrujnowanego miasta z zielonego kamienia, zamieszkanego przez tajemnicze żelazne posągi. Cienie rzucane przez nie w księżycowej poświacie okazały się śmiertelnie niebezpieczne, ale Conan nie tylko zachował głowę, lecz też wkrótce przejął dowództwo pirackiego bractwa, które buszowało na wodach Morza Vilayet, podczas gdy ich kozaccy sojusznicy panoszyli się na otaczających je stepach. Jako wódz zbieraniny zwanej Czerwonym Bractwem, Conan, bardziej niż kiedykolwiek przedtem, stał się cierniem w delikatnym boku króla Yildiza. Ten nieudolny monarcha, zamiast udusić swego brata Teyaspę zgodnie z turańską tradycją, postanowił wtrącić go do twierdzy położonej wysoko w kolchiańskich górach, na południowy wschód od Vilayet. Jego strażnikiem ustanowił zaś zaporoskańskiego władykę Glega. Aby pozbyć się kolejnego kłopotu, wysłał też jednego z najsilniejszych stronników Teyaspy, generała Artabana, z zadaniem zniszczenia pirackiej warowni u ujścia rzeki Zaporoska. Ten uczynił, jak mu kazano, ale z myśliwego stał się wkrótce ściganą zwierzyną. Uciekając przed depczącym mu po piętach Conanem i bandą piratów, skierował się w głąb lądu i wkrótce zorientował się, gdzie uwięziono Teyaspę (The Road of the Eagles, Droga Orłów). Gdy coraz więcej bandytów i patriotów dołączało do konfliktu, Conan ruszył niebezpieczną „Drogą Orłów” do zamku Glega, gdzie natknął się na brylukasów, zwanych też zaporoskimi wampirami, którzy zamieszkiwali nekropolię Yuetshi. W obliczu takiego niebezpieczeństwa opuścili go jego morscy druhowie. Przywłaszczając sobie jednego z hyrkańskich ogierów, skierował się z powrotem ku stepom będącym domem dla jego kozackich kompanów. Zastał ich jednak w rozsypce. Król Yedizgerd, nowy władca Turanu, zdążył już dowieść swej zaradności i charakteru o niebo silniejszego niż u jego zmarłego poprzednika. Przejmował fortuny i pozbawiał sił swych potencjalnych przeciwników, realizując program imperialnych podbojów, które miały uczynić go władcą największego imperium Ery Hyboriańskiej. Tymczasem zachodnie królestwa zbyt były zaprzątnięte własnymi konfliktami, by zwrócić uwagę na rosnącą potęgę na wschodzie. Małe państewko graniczne, Khauran, nie było pod tym względem wyjątkiem, mimo iż jego wschodnie rubieże regularnie padały ofiarą najazdów Turańczyków. Przybywszy do niego, Conan szybko znalazł dla siebie miejsce w szeregach królewskiej gwardii Taramis — królowej Khauranu (A Witch Shall Be Born, I narodzi się wiedźma). W tym samym czasie siostra Taramis, Salome, wiedźma wspomagana przez khitajskich żółtych magów, zawarła z awanturnikiem Constantiusem z Kothu pakt mający na celu uwięzienie królowej i zajęcia jej miejsca. Conan odgadł ich fałszywe intencje, ale został schwytany w pułapkę i ukrzyżowany. Uratował go kozacki wódz Olgierd Władysław, który zabrał bliskiego śmierci Cymmerianina do obozu zuagirskich nomadów. Liżąc rany i dochodząc do zdrowia Conan wykorzystał swój czas, by stać się prawą ręką Olgierda i zyskać posłuch wśród koczowników. Salome i Constantius natomiast rozpoczęli swe rządy terroru i magii w Khauranie, nieświadomi faktu, że jeden z oddanych oficerów królowej Taramis odnalazł miejsce jej uwięzienia. Kiedy Conan, pozbywszy się Olgierda, poprowadził swych Zuagirów na stolicę Khauranu, lojalni działacze podziemia uratowali królową z magicznych więzów Salome wykorzystując zamęt wywołany przez krwawych jeźdźców Cymmerianina. Constantius wkrótce zawisł na krzyżu, do którego jeszcze niedawno przybił Conana, a barbarzyńca odjechał wraz ze swymi nomadami, by grabić miasta i karawany Turanu.

W owym czasie Conan miał już ponad trzydzieści lat i znajdował się w szczytowej formie. Spędził łącznie blisko dwa lata z pustynnym ludem, najpierw jako kapitan Olgierda, a później jako wódz rozbójników. Okoliczności jego odejścia od Zuagirów nie są znane, ale jedwabne zwoje, zapisane starotybetańskim pismem, dostarczone niedawno przez zbiega z Tybetu, mogą rzucić nieco światła na tę historię (Black Tears, Czarne


23 23 23 Łzy). Okrutny i energiczny król Yedizgerd zawsze ostro reagował na występki Conana, toteż i tym razem wysłał silny oddział z zadaniem pojmania go. Dzięki zamoriańskiemu zdrajcy w drużynie Conana zamiar ten niemal się powiódł, ale przeważające siły Zuagirów pod wspaniałym dowództwem Cymmerianina pozwoliły mu zwyciężyć podstępnych wrogów. Płonąc z gniewu po haniebnej zdradzie, Conan rzucił się w pogoń za Verdanesem z Zamory, który umknął na Shan–e–Sorkh, Czerwone Pustkowie. Obawiając się zguby w legendarnym Maken–e–Mordan, Mieście Duchów, banda Conana opuściła go, gdy spał odurzony narkotykiem. Po przebudzeniu barbarzyńca ruszył samotnie śladem znienawidzonego Vardanesa i niemal zginął wśród piasków pustyni. Uratował go Enosh, wódz ludu zamieszkującego samotne pustynne miasto Akhlat, oraz jego córka Zillat.Kiedy Conan odzyskał siły, dowiedział się, że miasto od wieków cierpiało z powodu tyranii demona z Zewnętrznych Planów, zwanego Fenria, który pod postacią lubieżnej kobiety wysysał życiową esencję z żywych istot zamieszkujących Akhlat i okolice. Apetyt tej potwornej istoty był tak nienasycony, że cały region w szybkim tempie stał się jałowy, a ludziom i ich zwierzętom groziło wymarcie. Jedną z ofiar demona stał się również Vardanes, który został zaklęty w kamień w poświęconej mu świątyni.Co więcej, Enosh poinformował Conana, że jest ich wybawcą, o którym mówiły przepowiednie. Wbrew swemu zdrowemu osądowi, Cymmerianin dał się namówić i wdarł się do świątyni. W ostatniej chwili zdołał uniknąć losu swych poprzedników zamienionych w kamień i zdjął z miasta wielowiekową klątwę. Choć Enosh i Zillat gorąco zapraszali go, by osiadł w Akhlat, Conan wiedział, jak źle służy mu spokojny tryb życia, toteż odmówił. Zamiast tego wziął pieniądze i wierzchowca Vardanesa i ruszył na południowy zachód do Zambouli, szeroko znanej jako miejsce rozpusty i uciech cielesnych. Dotarłszy do celu szybko rozpuścił zdobytą fortunkę pośród niekończącej się orgii. Tydzień obżarstwa, opilstwa, rozrób, hazardu i dziwek pozostawił go bez grosza przy duszy (Shadows in Zamboula, Cienie w Zambouli). Ten najbardziej na zachód wysunięty przyczółek imperium turańskiego rządzony był przez satrapę Jungira Khana, i jego stygijską kobietę Nefertari. Ponadto nocami po ulicach przemykały się bandy niewolników–kanibali z czarnego Darfaru. W tle zaś czaił się złowrogi kapłan Hanumana, Totrasmek, poszukujący sławnego klejnotu zwanego Gwiazdą Khorali, za który królowa Ophiru oferowała całą komnatę złota. Wtedy właśnie zmierzył się Conan ze śmiertelnie niebezpiecznym dusicielem Baal–pteorem.

W nieprzyjemnych okolicznościach, które wkrótce miały miejsce, Cymmerianin zdobył Gwiazdą Khorali i pojechał na wschód do porośniętego łąkami Shemu. Czy dotarł z nią do Ophiru i otrzymał swą komnatę złota, czy też utracił gdzieś bezcenny klejnot na rzecz jakiegoś złodzieja lub chętnej dziewki napotkanej po drodze — nie wiadomo. Jakkolwiek by nie było, zyski nie starczyły mu na zbyt długo. Odwiedził na krótko swą rodzinną Cymmerię, tylko po to chyba, aby przekonać się, że jego dawni przyjaciele umarli, a życie tam stało się jeszcze nudniejsze. Gdy dotarły go słuchy o odzyskanym wigorze kozaków, wziął konia i miecz i popędził do Turanu naprzykrzać się królowi Yedizgerdowi.I choć przybył z pustymi rękami, poznał starych kompanów pośród kozaków i piratów z Czerwonego Bractwa Morza Vilayet. Po niedługim czasie pokaźne siły z obu tych band zaczęły działać pod jego dowództwem zbierając łupy lepsze niż kiedykolwiek wcześniej. Yedizgerd wysłał Jehungira Aghę, lorda Khawarism, by ten zastawił pułapkę na barbarzyńcę a tajemniczej wyspie Xapur, leżącej nieopodal zaporoskiej twierdzy piratów (The Devil in Iron, Żelazny Diabeł). Ominąwszy zasadzką, Conan odnalazł na wyspie starożytną fortecę Dagona utrzymywaną przez magiczne moce, a w niej złowrogiego boga, Khosatrala Khela — Żelaznego Diabła, który, jeśli kiedykolwiek jakiś istniał, musiał być właśnie nim.Niezależnie od tego, czy udało mu się spełnić swe przechwałki na temat puszczenia z dymem miasta Khawarism, którego władcą był lord Jehungir, Conan uczynił ze swych sprzymierzonych kozaków i piratów tak potężne zagrożenie dla Yedizgerda, że król powstrzy-

mał swą imperialną ekspansję, by wreszcie pozbyć się dokuczliwego rozbójnika. Potężna armia turańska została cofnięta z frontu i w jednym masowym ataku rozbiła siedliszcze kozaków. Nieliczni, którzy przeżyli, pojechali na wschód ku pustkowiom Hyrkanii lub na zachód, gdzie przystali do Zuagirów na pustyni. Conan wraz z silnym oddziałem ruszył na południe przez przełęcze w górach Ilbars, by służyć jako kawalerzysta w armii najgroźniejszego rywala Yedizgerda — króla Iranistanu, Kobad Shaha (The Flame Knife, Płomienny Nóż). Odmówiwszy najazdu na ilbarskich górali, z którymi zaprzyjaźnił się po ucieczce znad Vilayet, Conan popadł w niełaskę Kobada i musiał uciekać, zabierając przy okazji jedną z kobiet króla, Nanaję. Wkrótce przekonał się, że w mieście–fortecy Ukrytych zawiązała się wroga konspiracja. Synowie Yezm usiłowali przywrócić do życia starożytny kult, by zjednoczyć żyjących jeszcze wyznawców dawnych bogów i dać im władzę nad światem. Ich znak stanowił płomienny nóż, który wznosił się przeciwko zarówno królom Turanu i Vendhii, jak i Kobad Shahowi. Wodzem sekty był stary wróg Conana, Olgierd Władysław, który nie puścił w niepamięć dawnych niesnasek. Rezultat ich spotkania był krwawy, a w kulminacyjnym punkcie nastąpiło zderzenie wszystkich wrogich sił, łącznie z szarymi ghulami ze starożytnego Yanaidar, Które postanowiły wrócić do swego ukrytego miasta. Conan został przeproszony przez syna i następcę Kobada, Arshak Shaha, który pragnął pozyskać pomoc Cymmerianina w rozpoczętym na nowo konflikcie z ekspansywnym Yedizgerdem. Odrzuciwszy ofertę, Conan odjechał na wschód do podnóża gór Himelia, na północno– wschodniej granicy Vendhii. Tam został wodzem dzikich Afghuli, mieszkańców gór. Miał już wtedy trzydzieści kilka lat, a jego sława znana była w całym cywilizowanym i barbarzyńskim świecie, od pustkowia Piktów do dalekiego Khitaju. Nie cackając się z nikim, Yedizgerd użył magii czarownika Khemsy, jednego z budzących przerażenie adeptów Czarnego Kręgu, by usunąć ze swej drogi króla Vendhii. Siostra zmarłego króla, Devi Yasmina, wyruszyła, by go pomścić, ale wkrótce została schwytana przez Conana. Z pomocą górali z plemienia Wazuli oboje dotarli do kryjówki Khemsy w chwili, gdy zabijała go magia Proroków Yimshy, którym zresztą służył. Conan zdołał obrócić czary przeciw czarom posługując się zręcznie swym mieczem, a ponadto zdążył uratować Yasminę oraz zasadzić się na turańskich najeźdźców Yedizgerda i rozprawić się z nimi ostatecznie.

Gdy jego zamiar zjednoczenia górskich plemion zakończył się fiaskiem, Conan wyruszył z powrotem przez Hyrkanię i Turan, unikając patroli króla Yedizgerda i dzieląc namioty z dawnymi druhami. Na zachodzie rozgorzały wielkie wojny, toteż, wietrząc bogate łupy, powrócił do królestw Hyborii. Wtedy właśnie Almuric, książę Kothu, rozpoczął rebelię przeciwko znienawidzonemu królowi Strabonusowi. Zorganizował potężną armię, a Conan przystał do niego bez wahania. Jednakże sąsiedzi Strabonusa przyszli mu z pomocą i rebelia upadła, a zbieranina Almurica została zepchnięta na południe. Przebili się jednak przez Shem, do Stygii i dalej ku równinom Kushu. Tam zostali wycięci w pień przez połączone siły Stygijczyków i czarnych. Conan był jednym z niewielu, którzy przeżyli. Umknąwszy na pustynię, Cymmerianin i jego towarzyszka Natala dotarli do wiekowego Xuthal, widmowego miasta żywych trupów i ich pełzającego w cieniu boga Thoga (The Slithering Shadow, Pełzający cień). Stygijska kobieta Thalis, spotkana po drodze, okazała się zdrajczynią, toteż razem z Natalą musiał uciekać przez pustynię ku południowym sawannom. Po wielu przygodach Conan dotarł wreszcie do krajów hyboriańskich. Szukając dalszego zatrudnienia jako kondotier, przyłączył się do najemnej armii, na czele której zingarski książę Zapayo da Kova ruszał przeciwko Argos. Tymczasem Argos i Koth wypowiedziały wojnę Stygii. Ich plan polegał na tym, że Koth miał zaatakować od północy, zaś armia Argos wkroczyłaby w tym czasie do Stygii od strony południowych portów. Jednakże Koth zawarł sekretny pokój ze Stygią i armia najem-

23


Został schwytany przez pustynnych nomadów, ale Amalricowi udało się zbiec (Drums of Tombalku, Bębny Tombalku). Amalric dołączył do trójki czarnych bandytów z Ghanatanu, ale wkrótce pokłócił się z nimi o złapaną białą dziewczynę. W czasie sprzeczki wszyscy Ghanatańczycy zginęli. Amalric wziął dziewczynę, o imieniu Lissa, do jej rodzinnego miasta Gazal na pustyni, z którego ta wcześniej uciekła. Mieszkańcy Gazal byli kiedyś zakonem w Koth, lecz zostali zmuszeni do ucieczki z powodu religijnych prześladowań. Później w mieście pojawił się bóg–kanibal Ollam–onga i zaczął pożerać ludzi, swą hipnotyczną mocą odbierając im zdolność obrony. Pewnej nocy Lissa zniknęła. Amalric zaczął szukać jej w Czerwonej Wieży, którą zamieszkiwał złowrogi bóg. Zamiast niej spotkał jednak samego boga, w jego cielesnej postaci i zabił go w rozpaczliwej walce. Zaraz potem odnalazł Lissę i razem z nią uciekł z miasta, ścigany przez hordę demonów przywołanych przez zaklęcie, jakie wyrzekł umierający bóg. Powstałe z Piekieł potwory zostały pokonane przez Conana, który od czasu rozdzielenia z Amalrikiem awansował na stanowisko dowódcy lekkiej jazdy w mieście Tombalku, położonym na południu. W Tombalku, jak zorientował się Amalric, rządzili dwaj królowie: czarny Sakumbe i mieszaniec Zehbeh. Ten pierwszy znał Conana już wcześniej. Rozpoznawszy go uratował Cymmerianina od śmierci na stosie i potraktował go jak dawno zaginionego przyjaciela. Rywalizacja pomiędzy dwoma władcami zawrzała na nowo i po krótkiej potyczce Zehbeh i jego stronnicy zostali wygnani z miasta. Sakumbe zaś przyjął Conana jako swego współkróla. Jednakże czarownik służący Sakumbe, Askia, zaczął spiskować przeciwko Conanowi. W tym samym czasie Zehbeh zebrał swe siły z zamiarem zaatakowania Tombalku, Askia zaś zabił króla Sakumbe przy pomocy swych złych zaklęć, mając mu za złe ochranianie Conana. Barbarzyńca pomścił jednak swego czarnego przyjaciela i opuścił miasto wraz z Amalrikiem i Lissą, pozostawiając je targane wojną domową.Gdy Amalric i Lissa ruszyli na północ ku krainom hyboriańskim, Conan skierował się na południe przez sawanny czarnych lądów. Był tam znany z dawnych lat jako Amra Lew, toteż nie miał żadnych trudności w dotarciu do wybrzeża, które kiedyś pustoszył razem z Belit. Jej legenda jednak stała się tu już tylko wspomnieniem. Okręt, który w końcu pojawił się w zasięgu wzroku Conana, gdy siedział on na brzegu ostrząc miecz, należał do bandy piratów z wysp Baracha leżących u wybrzeży Zingary. Oni również słyszeli o Amrze, więc przyjęli z radością jego miecz i doświadczenie.

Będąc w wieku około trzydziestu pięciu lat Conan dołączył do barachańskich piratów i pozostał z nimi przez jakiś czas. Jednakże przywykłemu do zdyscyplinowanych armii hyboriańskich królów Conanowi organizacja barachańskich band wydała się zbyt swobodna, by zdołał znaleźć okazję do sięgnięcia wśród nich po dowództwo. Z ledwością wymykając się z niezwykle groźnej dla niego sytuacji zorientował się, że jedyną alternatywą dla poderżniętego gardła była ucieczka malutką wiosłową szalupą na sam środek zachodniego oceanu. Tak też uczynił z całkowitą pewnością, że mu się powiedzie. Gdy po wielu dniach dostrzegł „Rozrzutnika”, statek zingarskiego bukaniera Zaporavo, z ulgą porzucił swą tonącą łódkę, podpłynął do jego burty i bezczelnie wspiął się na pokład (The Pool of the Black One, Źródło Czarnego). Cymmerianin szybko pozyskał szacunek załogi i wrogość kapitana, którego kordawańska kobieta, smukła Sancha, rzucała kruczogrzywemu barbarzyńcy nazbyt niedwuznaczne spojrzenia. Kierując się dawnymi legendami i studiując starożytne mapy, Zaporavo poprowadził swój statek na zachód, aż wreszcie dotarli do nieznanej im wcześniej wyspy. Tam Zingarczyk stracił życie w pojedynku z Conanem, a Sancha została porwana przez tajemniczych czarnych gigantów. Idąc ich tropem, Conan dotarł do dziwacznego Źródła Czarnych i uratował ją oraz całą załogę „Rozrzutnika”. Następnie pożeglował ku przyjaźniejszym wodom łupić bogate porty i napadać na statki handlowe. Będąc kapitanem „Rozrzutnika” przez dwa lata Cymmerianin odnosił sukcesy jako bukanier. Szczegóły jego przygód nie są znane, ale jest nadzieja, że gliniane tabliczki zapisane presumeryjskim pismem klinowym mogą dostarczyć nieco wiedzy na temat tego okresu jego życia, jeśli tylko zdołamyje odcyfrować. Jednak inni korsarze zingarscy bardzo nieprzychylnie patrzyli na obcokrajowca na swoim terytorium i w końcu zatopili go u wybrzeży Shemu. Zdoławszy uciec na stały ląd, Conan dowiedział się o nowych wojnach rozpoczętych na granicy Stygijskiej i dołączył do Wolnych Kompanów — bandy

kondotierów pod wodzą Zarallo. Zamiast jednak bogatych łupów znalazł tam tylko nudną służbę w granicznym mieście Sukhmet, nieopodal Czarnych Królestw. Wino okazało się kwaśne, wygrane w kości niewielkie, a Conanowi wkrótce znudziły się czarne kobiety. Jego nuda zakończyła się wraz z pojawieniem się Valerii z Czerwonego Bractwa, kobiety–pirata, którą poznał już w czasie swych barachańskich dni. Kiedy ta zbyt stanowczo odrzuciła zaloty stygijskiego oficera, Conan towarzyszył jej w ucieczce ku Czarnym Królestwom (Red Nails, Czerwone Ćwieki). Głęboko w dżungli ich konie pożarł smok i choć Conan otruł potwora, oboje postanowili skryć się w pozornie opuszczonym mieście pośrodku równiny rozciągającej się za tropikalną puszczą. Miasto to, zwane Xuchotl, okazało się zamieszkane przez walczące klany Xotalanc i Tecuhltli, ludzi należących do plemienia Tlazitla, którzy przybyli tam pół wieku temu znad brzegów jeziora Zuad na granicy z Kushem. Biorąc stroną Tecuhltli, dwoje mieszkańców północy znalazło się wkrótce w zagrożeniu ze strony nie starzejącej się wiedźmy Tasceli i magii starożytnych Kosalan, którzy zbudowali to miasto. Conan mógł jeszcze pomóc Tecuhltli wbijać czerwone ćwieki w ich hebanowy filar zemsty — jeden ćwiek za życie każdego z zabitych Xotalanca — ale nie znalazł już dość zapału, żeby stawić czoła obsydianowemu Pełzaczowi, uwolnionemu z głębokich krypt pod miastem przez wrogi klan. Gdy konflikt znalazł wreszcie ujście w krwawej jatce, Conan z radością opuścił to nawiedzone miasto. Romans Conana z Valerią, jakkolwiek namiętny na początku, nie potrwał zbyt długo. Być może ich rozłąkę spowodowała żądza władzy, z której żadne z nich nie chciało zrezygnować. Niezależnie jednak od rzeczywistych przyczyn, ich drogi rozeszły się — Valeria wróciła na morze, a Conan postanowił spróbować szczęścia w Czarnych Królestwach. Doszły go słuchy o bezcennych Zębach Gwalhura — klejnotach wartych fortunę, ukrytych gdzieś w Keshanie, więc bez wahania zaoferował swe usługi gniewnemu królowi Keshanu, który organizował właśnie armię przeciwko sąsiedniemu królestwu Puntu (Jewels of Gwalhur, Klejnoty Gwalhura). Zdradliwy Tuthmekri, stygijski emisariusz w Zembabwei, miał jednak własne plany dotyczące drogocennych kamieni i z czasem zaczął usuwać bezpieczny grunt spod nóg Cymmerianina. Conan ruszył do wulkanicznej doliny, w której, jak głosiła legenda, powinny znajdować się starożytne ruiny miasta Alkmeenon i osławione klejnoty. Tam też, w dzikim starciu z nie–martwą boginią Yelayą, czarnymi kapłanami pod wodzą Gorulgi i ponurymi, szarymi sługami Bit–Yakina, dawno zmarłego Pelishti, Conan utracił świeżo zdobyte klejnoty, ale ocalił życie i koryntiańską dziewkę o imieniu Muriela. Skierowawszy się następnie wraz z Murielą ku Puntowi, postanowił pozbawić tamtejszych wyznawców bogini z kości słoniowej części ich opasłego skarbca, po czym ruszył do Zembabwei, gdzie w mieście dwóch króli dołączył do kupieckiej karawany, która wkrótce ruszyła na północ skrajem pustyni. Napotkawszy swych dawnych kompanów Zuagirów, uniknął ich napaści i bezpiecznie przeprowadził karawaną do Shemu. Sam zaś podążył dalej na północ, przez krainy Hyborii, ku swej posępnej ojczyźnie.Liczył sobie wtedy ponad trzydzieści pięć lat, ale próżno szukać w nim śladów tego wieku, może poza rozsądniejszym podejściem do kobiet i unikaniem kłopotów. W Cymmerii dowiedział się, że synowie jego dawnych druhów założyli własne rodziny i zaczęli ułatwiać sobie twarde życie na pustkowiach pomocy drobnymi wynalazkami cywilizacji, która nieubłaganie nacierała z południa. Ale nawet mimo to żaden hyboriański osadnik nie postawił swej stopy na cymmeryjskiej ziemi od czasu zniszczenia fortu Venarium ponad dwie dekady wcześniej. Aquilończycy bowiem byli teraz zajęci kolonizacją skierowaną na zachód, przez Pogranicze Bossońskie, ku Pustkowiu Piktów. Tam też skierował się Conan w poszukiwaniu zatrudnienia dla swego miecza. Zaciągnął się jako zwiadowca w forcie Tuscelan, ostatnim aquilońskim przyczółku na brzegu rzeki Czarnej, głęboko na terytorium Piktów. Trwała tam zażarta wojna z plemionami tych okrutnych dzikusów (Beyond the Black River, Za Czarną Rzeką). Tymczasem w lasach leżących na drugim brzegu czarownik Zogar Sag gromadził swe bagienne demony — dzieci Jhebbal Saga, starożytnego boga lasu, by wspomóc Piktów. Conan nie zdołał uchronić fortu Tuscelan przed zniszczeniem, ale ostrzegł osadników w Velitrium, nad rzeką Gromową, i przy okazji unicestwił Zogar Saga.Po upadku Tuscelan pozycja Conana w armii aquilońskiej szybko umocniła się. Został generałem i pokonał Piktów w wielkiej bitwie pod Velitrium, która przełamała ich konfederację. W efekcie został wezwany do stolicy — Tarantii — aby świętować triumf. Jednakże szybko wzbudził podejrzenia i zazdrość skorumpowanego i głupiego króla Numedidesa, został spojony zatrutym winem i osadzony w Żelaznej Wieży z wyrokiem śmierci.Barbarzyńca miał jednak w Aquilonii zarówno wrogów, jak i przyjaciół, którzy pomogli mu wydostać się z więzienia. Wkrótce był znów na wolności z wierzchowcem pod siodłem i z mieczem w dłoni. Pognał na zachód ku granicy, ale zastał tam swoje bossońskie oddziały w rozsypce, a ponadto dowiedział się o nagrodzie za swoją głowę. Przepłynąwszy wpław rzekę Gromową, puścił się pędem przez podmokłe lasy Piktlandii ku odległym brzegom morza.

Lyon Sprague de Camp (ur. 27 listopada 1907 w Nowym Jorku, zm. 6 listopada 2000 w Plano) – amerykański pisarz science fiction i fantasy. Jego debiutem literackim było opowiadanie The Isolinguals, które ukazało się w czasopiśmie "Astounding Science Fiction" we wrześniu 1937. Był autorem wielu opowiadań, powieści i innych książek. Do najbardziej znanych utworów de Campa należą krótkie powieści Jankes w Rzymie (Lest Darkness Fall, 1939), The Wheels of If (1940) i The Glory that Was (1960). Napisał również wspólnie z Fletcherem Prattem cykl o Haroldzie Shea (m.in. Uczeń czarnoksiężnika). De Camp napisał również kilka powieści kontynuujących cykl o Conanie Barbarzyńcy Roberta E. Howarda. L. Sprague de Camp zdobył wiele nagród i wyróżnień, m.in. Grand Master Award w 1978 oraz Hugo w 1997 za swoją autobiografię Time and Chance. W 1976 otrzymał Gandalf Grand Master Award, zaś w 1995 pierwszą nagrodę Sidewise Award for Alternate History za całokształt osiągnięć.


25 25

25

25


#6 /2 01 3

Wiedźmin 2: Zabójcy królów

Największa i najważniejsza polska gra konsolowa – Wiedźmin 2: Zabójcy Królów - już jest i wreszcie możemy sprawdzić, czy CD Projekt RED ma pociski (w tym wypadku kartacze), wystarczająco duże, by grać w pierwszej lidze, na globalnym rynku, z takimi tuzami jak BioWareczy Bethesda. No więc? Czy Wiedźmin nadaje się na wysokobudżetową grę konsolową, a nie tylko „kultowego klasyka z PC”, jakim był do tej pory? Odpowiedź na to pytanie udziela na samym wstępnie fenomenalne intro stworzone przez ekipę Tomka Bagińskiego. Praca kamery, zgranie akcji z muzyką, przede wszystkim zaś niesamowite wydarzenia, które towarzyszą zabójstwu króla Demawenda – od razu widać, że jest tu potencjał na rewelacyjną produkcję, która w unikatowym i oryginalnym świecie fantasy z powodzeniem łączy elementy gry akcji z mechaniką rodem z klasycznych RPG-ów. A co ja zresztą będę pisał po próżnicy... Władca Pierścieni jest dla twojej babci. Przesadą byłoby pewnie napisać, że warto inwestować w wersję konsolową tylko po to, by zobaczyć tę czołówkę na dużym ekranie, z dźwiękiem 5.1, ale nie ma przesady w stwierdzeniu, że tak dobrym intrem pochwalić się mogło ledwie kilka gier obecnej generacji. Problem jednak w tym, że - tak, jak w przypadku słynnego trailera Dead Island, którego klimatu i intensywności nie udało się potem w grze odtworzyć - tak samo Wiedźmin 2: Zabójcy Królów nie spełnia tej obietnicy, jaką owe intro składa. Są tu elementy, które stawiają produkcję CD Projekt RED na równi z największymi i najlepszymi tytułami obecnymi na sklepowych półkach, niestety sporo jest też takich, w których widać – jak się zdaje - ograniczenia budżetowe oraz zbyt małe doświadczenie w tworzeniu konsolowych blockbusterów. Zanim przejdziemy dalej, warto jednak doprecyzować, co my tu tak naprawdę recenzujemy. I jak. Wiedźmin 2: Zabójcy Królów – Edycja rozszerzona to przeniesiona na konsolę edycja PC-towej gry sprzed roku, która doczekała się nowego contentu w postaci kilku animacji (w tym wspomnianego wyżej intra) oraz dodatkowych przygód, które dostarczają około czterech godzin rozgrywki. Posiadacze komputerowego oryginału mogą sobie tę zawartość za darmo „dociągnąć” – i zapewne to zrobią, bowiem Wiedźmin 2 cieszył się dużą popularnością i nie mniejszym uznaniem, a więc każdy, kto miał już z nim przyjemność, zapewne chętnie do przygody Geralta powróci (tym bardziej, że nowe zadania łatają fabularne dziury oryginału). Ponieważ więc większość graczy, którzy sięgną po wersję konsolową, będzie patrzeć na nią świeżym okiem, do jej opisania wybrana została osoba, która na pececie w Wiedźmina nie grała, a i o prozie Sapkowskiego ma pojęcie mniejsze, niż ci, którzy wiedzą, kim była April Wenhaver bez Google.com. Wyżej podpisany, uszanowanie składam. Gra o tron? Zwycięska! Fabularnie Wiedźmin 2: Zabójcy Królów to majstersztyk – i gdybym wiedział, że ta historia aż tak "kopie", przeżyłbym ją już rok temu na PC, inwestując w tę cholerną kartę graficzną. Scenarzyści umieścili żywe, soczyste (mięsiste nawet) postacie w barwnych, z fantazją zaprojektowanych lokacjach, i obsadzili je w fascynującej historii kryminalnej typu „kto zabił?” (w tym przypadku punktem wyjścia jest mord króla Foltesta, wyjątkowo podstępnie wciągnię-

26 tego w pułapkę przez skrytobójcę), rozgrywającą się na tle jeszcze bardziej frapującej potyczki o władzę, podczas której okazuje się, że polityka jest bardziej zabójcza, niż wszystkie monstra pokonane przez Wiedźmina razem wzięte. Co prawda gra trochę niepotrzebnie zarzuca nas na początku imionami, nazwiskami, nazwami geograficznymi i różnorakimi niuansami, ale po kilku pierwszych godzinach wszystko to „układa się” w głowie i wciąga jak na najwyższej próby literaturę fantasy przystało. I nie mam tu wcale na myśli dzieł R.A. Salvatore – Sapkowski miał niezwykłego pecha, że urodził się w Polsce, bo gdyby Wiedźmin był z urodzenia Witcherem, to Peter Jackson nie musiałby tyle zadawać się z tymi niewyrośniętymi chłystkami z Władcy Pierścieni/Hobbita, tylko kręciłby coś dla prawdziwych mężczyzn - przygody Geralta. Z podobnych klocków, jak Wiedźmin – seks, polityka, dialogi skrzące się od przekleństw, rynsztokowy koloryt świata fantasy – poskładana jest Gra o tron, ale historia Geralta ma swoją własną „osobowość”, która zdecydowanie ją wyróżnia. Ma też tempo, którego mogłaby jej pozazdrościć niejedna gra akcji i to kolejny z atutów tej produkcji. Odnalezieniu się w tym wszystkim nie sprzyja również fakt, że z początku historia opowiedziana jest w sposób niechronologiczny, w retrospekcjach, a kilka takich „wspomnieniowych” epizodów składających się na prolog (nasz bohater, łowca potworów wiedźmin Geralt, przesłuchiwany jest przez szefa sił specjalnych Foltesta, które próbuje poznać okoliczności śmierci króla – istnieje bowiem wiele poszlak wskazujących na to, że toWiedźmin jest mordercą) można rozegrać w dowolnej kolejności. Tym samym odkrywa się również największą zaleta Zabójców Królów – unikatową i niespotykana nieliniowość. Możliwość wpływania na tok historii odbywa się tu na kilku poziomach – od tego absolutnie najwyższego (kluczowy wybór dokonany w pierwszym akcie całkowicie zmienia przebieg drugiego, nie tyle modyfikując jego tok, co po prostu kierując go na zupełnie inne tory), aż po detale (w prologu możemy np. trafić lub nie trafić pociskiem wystrzelonym z balisty pewnego zbuntowanego barona, czego właściwie nawet się nie zauważa i do czego nie przywiązuje się wagi – wpływa to jednak na przebieg sceny rozgrywającej się krótko potem). To rzecz w Wiedźminie zdecydowanie najlepsza – życzyłbym sobie, żeby konsolowa premiera Zabójców Królów zachęciła zachodnich twórców do zapoznania się z tą produkcją i rozpracowania tego, jak misternie ją złożono. I by potem spojrzeli w lustro i zadali sobie pytanie, dlaczego od lat w kółko katują nas takimi samymi, „zapuszkowanymi”, liniowymi doświadczeniami, kiedy grupa zapaleńców z Polski potrafiła zrobić coś takiego jak Wiedźmin 2. Gry kolejnej generacji będą właśnie takie – będą opowieściami, które będziemy mogli sami kształtować, często nawet nie wiedząc, które z naszych decyzji wpłyną na dalszy tok historii. Życzę Zabójcom Królów wielkiego suckesu za oceanem i kibicuję, by to wszystko, co opisałem powyżej, zachodni gracze docenili. Dalszą część recenzji będę więc pisał jedną ręką, bo lewa trzyma zaciśniętego kciuka. I tu jednak zdarzają się minusy. O ile większość przerywników animowanych zrealizowanych jest na bardzo wysokim poziomie, zdarzają się i takie, które sprawiają wrażenie „niedoreżyserowanych”. To zresztą uwaga do całej oprawy graficznej – o ile przez większą część czasu Wiedźmin 2 autentycznie zachwyca, to zdarzają się miejsca, gdzie proste, kanciaste obiekty (bardziej nawet niż niskiej jakości tekstury, których jest tu zdecydowanie mniej) pokazują słabości konsolowej wersji RED Engine. Nie najlepiej wychodzą sceny „dynamicznie montowane” - czasem są zbyt „rwane”, by rzeczywiście wywołać wrażenie, że widzimy na ekranie szybką akcję, która ma jakąś ciągłość. Kilka questów łudzi wrażeniem wyboru/nieliniowości, ale ostatecznie przymusza do wybrania jednej opcji (a może to bug w zadaniu z zielarzem we Flotsam sprawił, że zostałem zmuszony do współpracy z tą, jakby jednak nie patrzeć, kanalią?). Pad stalowy, pad srebrny

Niestety – mimo całego patriotyzmu i bezwarunkowego kibicowania twórcom Wiedźmina, a także mimo zachwytu nad warstwą fabularną tej produkcji, nie sposób nie dostrzec, że pod względem „mechaniki” całość, niestety, odstaje od światowych standardów. Wacław Jakistam

Silvana De Mari „Ostatni ork”

Zemsta jest rozkoszą bogów. I najlepiej smakuje na zimno. Czy tak jest w istocie – możemy się przekonać, sięgając po Ostatniego Orka Silvany De Mari, kontynuację Ostatniego Elfa i Ostatniego Smoka. Książka ta (będąca w istocie trzecią częścią jednego tomu, sztucznie wydzieloną przez wydawnictwo WAB) przenosi nas ponownie do świata, którego mieszkańcy toczą walkę zarówno z fizycznym wrogiem, jak i z własnymi uprzedzeniami. Główną bohaterką staje się potomkini dawnych władców, młoda wojowniczka Jutrznia. Musi stawić czoło wyzwaniu, jakim jest obrona miasta Dolingar przed hordami orków, gdy jego Zarządca sromotnie uciekł. Szarpią nią sprzeczne emocje – pragnie pogrążyć się w nieutulonej żałobie, lecz ma świadomość, że jeśli nie zmobilizuje ludzi do walki, to czeka ich wszystkich krwawy koniec. I przepełniona rozpaczą, bojąc się o swą malutką córeczkę Erbrow i nienarodzone jeszcze dziecko, których przyszłość przepowiedziało pradawne proroctwo – staje się Królową Czarownicą, prowadzącą swój lud do morderczej walki. Wspierają ją kapitan oddziału lekkiej kawalerii Rankstrail (pomny przyrzeczenia, jakie złożył kiedyś ostatniemu elfowi, iż będzie chronił jego rodzinę za wszelką cenę) i córka Zarządcy Aurora, która po raz pierwszy w życiu sprzeciwiła się woli swego ojca. Ich, zdawałoby się, chwilowe przymierze rychło przekształci się w trwały sojusz, kształtując tym samym zupełnie nową przyszłość dla ludzi, których obdarzyli swą opieką. To historia o poszukiwaniu własnych korzeni, o tym, iż nic nie jest tym, czym się na pozór wydaje. O tym, że każda epoka ma własnych bohaterów, będących uosobieniem tych najbardziej palących potrzeb, a niekoniecznie nadających się do uwieczniania w spiżu i marmurze. Opowieść o miłości – tej na zawsze utraconej, mającej smak łez, i tej niespodziewanie odkrytej. O tym, że można nią być obdarzonym za to, kim się jest, a nie pomimo tego. O walce o swoje ideały – o to, by przyszłe pokolenia żyły wolne w świecie, gdzie nie ma nienawiści, gdzie nikt nie będzie musiał się wstydzić za grzechy przodków i być niechcianym dzieckiem, wychowanym wśród wojennej pożogi. Autorka ponownie porusza fundamentalne kwestie godnego życia, dumy wynikającej z tego, kim się jest. Kwe-

stie winy i kary – dając nadzieję, że za Bramami Śmierci czeka przebaczenie za najcięższe nawet zbrodnie. Podkreśla wagę umiejętności dokonywania wyborów i ponoszenia konsekwencji. Mówi o honorze i odwadze, o tym, że ta ostatnia przejawia się nie w heroicznych czynach, lecz w codziennym życiu, w drobiazgach, których nie określa się wielkimi słowami, gdyż ich nie potrzebują. A stanowią o człowieczeństwie. Tekst odmalowuje przejmujący obraz wojny – jej okrucieństwo i bezsensowność. Gdy giną i wrogowie, i bliscy przyjaciele, kruki ucztują na porzuconych na bitewnym polu zwłokach, a jego główną dekoracją są zatknięte na włóczniach odcięte głowy. Gdzie jeńców traktuje się jak niższy gatunek, odmawiając im strawy i choćby podstawowej opieki – i czynią to nie tylko krwiożerczy orkowie, lecz i teoretycznie pozytywni bohaterowie, uważając, iż okazanie litości jest równoznaczne ze słabością i upadkiem morale armii. Dopiero reakcja potomkini trzech ras – ludzi, elfów i orków, maleńkiej Erbrow – skłania ich do zmiany myślenia, całkowitego przewartościowania wyznawanych wcześniej zasad. Ciekawym zabiegiem jest zastosowanie narracji prowadzonej z punktu widzenia trzech osób: Jutrzni, Rankstraila i Erbrow, kiedy jej fragmenty przeplatają się wzajemnie, tworząc precyzyjnie dopasowaną układankę. A każdy z nich pisany jest innym językiem – mamy tu i proste, żołnierskie słowa, i momentami naiwny sposób rozumowania dziecka. Podobnie jak w Ostatnim Smoku, widoczna jest ewolucja stylu De Mari – miast rwanej, nieskładnej historii tak denerwującej mnie w jej debiutanckim Ostatnim Elfie pojawia się barwny, momentami nawet poetycki język, którym autorka umiejętnie operuje, płynnie przechodząc od patosu do scen humorystycznych. Zastanawiają mnie jedynie bardzo częste nawiązania do drobiu – kury jako źródło dowcipu pojawiały się niemalże co kilkanaście stron już w poprzednich tomach; wówczas kładłam tę wszechobecność ptactwa na karb braków warsztatowych, ale teraz zakrawa to niemal na obsesję. Jedynym dysonansem, jaki pojawia się w tej opowieści, jest wizja kobiety. W jednej chwili pisarka przedstawia bohaterskie wyczyny swoich heroin, udowadniając tym samym, iż potrafią one skutecznie rywalizować z mężczyznami i w ogniu walki, by za moment stwierdzić, że tak naprawdę ich powołaniem jest rodzenie dzieci, ewentualnie opieka nad rannymi wojownikami. Razi to nawet mnie, chociaż nie jestem bynajmniej zdeklarowaną feministką. Trudno oceniać Ostatniego Orka jako kolejny tom serii – stanowi wszak integralną część większej całości. Pewne zastosowane w nim rozwiązania fabularne zupełnie do mnie nie przemawiały, inne irytowały swoją naiwnością, lecz zdarzały się fragmenty głęboko poruszające, i właśnie dzięki nim nie uważam czasu poświęconego lekturze za stracony. Sięgną zapewne po niego wszyscy fani prozy De Mari i raczej nie powinni rozczarować się zamknięciem opowiedzianej przez nią historii. Odczuć mogą nawet pewien niedosyt, gdyż nie wszystkie wątki zostały do końca rozegrane – ale na to prawdopodobnie przyjdzie czas w dopiero zapowiadanej, mającej uwieńczyć cały cykl książce, której dokładną datę wydania spowija nimb tajemnicy. Maja "Vantch"Biaøkowska


27 27 dobrze, bo chyba, żaden z widzów nie chciałby, by wszystkie krasnoludy wyglądały jak Gimli z Władcy Pierścieni. Peter Jackson ''Hobbit"

Dużo osób zastanawiało się, jakim cudem z jednej, krótkiej książki powstaną trzy filmy. Sprawa okazuje się być bardzo prosta. Produkcja przepełniona jest uzupełnieniami zainspirowanymi innymi dziełami Tolkiena. Choć można było napotkać kilka dłużyzn, to koniec końców większość dodatkowych scen stanowi ciekawe urozmaicenie całej historii. Inaczej pewnie na ekranach widzielibyśmy więcej chodzenia niż to warte. Zdecydowanie najciekawszym uzupełnieniem jest sam początek filmu, a konkretnie pokazanie historii krasnoludów oraz tego, jak straciły one swój dom. Erebor zostało pokazane w niezwykły sposób - widok podziemnego miasta chwilami zapiera dech w piersiach. Potęga, bogactwo, duma… Twórcy filmu bardzo dobrze oddali klimat krainy krasnoludów.

Hobbit to jedna z najbardziej wyczekiwanych produkcji tego roku. Ekranizacja dzieła J.R.R. Tolkiena, będącego wstępem do Władcy Pierścieni, zgromadziła w kinach istne tłumy. Z filmem tym wiązano zarówno nadzieje i obawy. Jedni uważali, iż Hobbit będzie produkcją bardzo udaną, ponieważ reżyserzy Peter Jackson oraz Andy Serkis świetnie czują się w klimacie Śródziemia i trudno byłoby im zawieść publiczność. Inni obawiali się, że rozbicie filmu na trzy części niepotrzebnie go wydłuży, a także zapełni wieloma niepotrzebnymi wątkami. Paradoksalnie okazuje się, że obie strony miały rację. Hobbit to opowieść o niebezpiecznej podróży, walce o swój dom oraz pokonywaniu własnych słabości. Wiele lat temu krasnoludy utraciły swoje miasto w Samotnej Górze na rzecz potężnego smoka. Teraz trzynastu z wypędzonych wyrusza na, mogłoby się zdawać, samobójczą wyprawę w celu odbicia swojego domu. Za sprawą czarodzieja Gandalfa trafiają oni pod dach Bilbo Bagginsa, hobbita kochającego spokój i porządek. Nieszczęsny niziołek zostaje wciągnięty w przygodę, która pokazuje mu, że to czyny najmniejszych oraz pozornie najzwyklejszych osób mogą zrobić prawdziwą różnicę w tym świecie. W filmie całą historię śledzimy głownie oczami dwóch bohaterów – Gandalfa oraz Bilbo. Okazjonalnie pojawia się jeszcze Thorin. Pierwsza część filmu skupia się głównie na niewyjaśnionych tajemnicach szarego czarodzieja – krótko mówiąc często pokazuje „gdzie był, kiedy go nie było”, wyjaśniając tym samym kilka książkowych zagwostek. Gandalf z jednej strony jest prostym czarodziejem, z drugiej zaś kreuje najważniejsze polityczne wydarzenia lub po prostu jest ich częścią. Czternastoosobowa kompania zawsze może liczyć na jego ratunek w nieciekawej sytuacji. Oczywiście, w przypadku Gandalfa nie można mieć najmniejszych zastrzeżeń do gry aktorskiej – Ian McKellen ponownie świetnie sprawdził się w tej roli.

Niestety, fani twórczości J.R.R. Tolkiena mogą chwilami poczuć się zawiedzeni. Peter Jackson obiecał możliwie jak najwierniejszą ekranizację Hobbita, a tak nie jest. Ponownie bardzo okrojono wątek z orłami oraz ich znajomości z Gandalfem. Ponadto, jeśli ktoś zna Śródziemie naprawdę dobrze, będzie przecierał oczy ze zdumienia, iż postać, która już dawno nie żyła nie dość, że pojawiła się w całej historii, to jeszcze stanowiła ważną jej część. Chodzi bowiem o Azoga, przywódcę orków, który według wzmianek w książkach Tolkiena nie mógł chodzić wtedy po świecie, ponieważ został wcześniej zabity przez jednego z krewnych Thorina. Tutaj kolejna zmiana – w filmie to Thorin walczył z groźnym przeciwnikiem i był przekonany, że go pokonał. Jednak Blady Ork, niczym Darth Maul z Gwiedznych Wojen, został na siłę przywrócony do życia. Dziwnych wstawek jest dużo więcej. Chwilami można mieć wręcz wrażenie, iż twórcy filmu pisząc scenariusz usiedli i pomyśleli: Nawciskajmy do Hobbita wszystkie możliwe postacie, jakie tylko istniały w twórczości Tolkiena, ot po to, by je pokazać! Było to niepotrzebne, gdyż cała opowieść sama w sobie była dobra, a także zawierała sporo ciekawych bohaterów. Na szczęście tego typu dodatki nie psują zabawy komuś, kto nie zna wszystkich sekretów Śródziemia lub podchodzi do filmu z odpowiednim dystansem.

z poprzedniej trylogii jest niepotrzebne. Twórcy filmu zapewne chcieli, by widz czuł większy związek z Władcą Pierścieni, niestety, chwilami przez taki zabieg widz ma wrażenie, że ponownie ogląda to samo. To nie jest mrugnięcie okiem w stylu urwanego świecznika w Piratach z Karaibów (w pierwszej części zrobił to Will, w drugiej, w ten sam sposób, ojciec Elisabeth). To całkowite skopiowanie całych długich scen. Naprawdę, kiedy ogląda się chociażby akcję w podziemiach orków, tylko czeka się na to, aż z jakiegoś kąta wyskoczy demon Balrog. Muzyczną zaletą filmu są jednak niewątpliwie elementy musicalowe. Książka Tolkiena obfitowała w różnego rodzaju przyśpiewki, a twórcy ekranizacji wykorzystali to naprawdę w zręczny sposób. Każda z pieśni krasnoludów została bardzo dobrze wykonana i stanowi niebanalne uzupełnienie produkcji. Film Hobbit: Niezwykła podróż jest ciężki do podsumowania. Jedni wyjdą zachwyceni, innym będzie czegoś brakować, a jeszcze inni stwierdzą, że cała historia bardzo się dłuży. Trzeba przyznać, że pierwsza część serii jest klimatycznie zbliżona do Drużyny Pierścienia, dlatego też nie ma co się spodziewać nadmiernej ilości szybkiej akcji. Stanowi ona wprowadzenie w historię ukazujące relacje między postaciami oraz zapowiadające niebezpieczeństwa, z którymi musieli się zmierzyć bohaterowie Władcy Pierścieni. Oglądając tą część można jednak być spokojnym o kontynuację. W The Desolation of Smaug będzie można zobaczyć niebezpieczną podróż przez tajemniczą puszczę oraz walkę ze smokiem, w There and Back again czeka widzów finalna bitwa i zapewne dość długie zakończenie całej przygody. W ten sposób na jaw wychodzą kolejne podobieństwa z Władcą Pierścieni. Cóż, Hobbit może nie jest filmem idealnym, ale wciąż pozostaje pozycją obowiązkową dla każdego fana fantasy. Maja "Vantch"Biaøkowska

Jean Van Hamme, Grzegorz Rosiñski „Thorgal”

Hobbit jest kreowany na wstęp do Władcy Pierścieni w każdy możliwy sposób i na tej płaszczyźnie również znajdziemy kilka fabularnych uzupełnień. W całej historii pojawia się mag Radagast, który wpada na trop potężnego czarnoksiężnika. Widzowie mogą też podziwiać obrady Białej Rady dyskutującej o tym, czy zagrożenie jest realne. Tego typu uzupełnienia to dobry pomysł i raczej możnaby je uznać za godne twórczości Tokiena, gdyby tylko pisarz zechciał lepiej połączyć Hobbita oraz Władcę Pierścieni.

Jak widać, przez pierwszą część filmu możemy mieć wrażenie, że to nie Bilbo jest głównym bohaterem filmu. Nieustannie stanowi tło dla Gandalfa oraz krasnoludów. Jednakże ten niecodzienny zabieg lepiej ukazuje widzom przemianę młodego Bagginsa z lubiącego spokój hobbita w odważnego i wartościowego członka kompanii. Jeśli ktoś myślał, że wcielający się w rolę tytułowego bohatera Martin Freeman pokazał wszystkie swoje aktorskie umiejętności w Sherlocku, powinien koniecznie obejrzeć Hobbita. Freeman jest po prostu genialny. Świetnie gra ciałem, a jego mimika twarzy jest niepowtarzalna, dzięki czemu klimat filmu jest dość zróżnicowany – raz zabawny, raz poważny. Gdy tylko aktor ten zaczął pojawiać się częściej na ekranie, można było spokojnie stwierdzić, ze przyćmił wszystkich innych.

Zanim film trafił na ekrany kin, twórcy przechwalali się nowoczesną techniką użytą przy jego kręceniu. Rzeczywiście, produkcja jest wręcz stworzona do 3D – piękne przestrzenie oraz wartka akcja dadzą widzom parę niezapomnianych wrażeń. Postęp techniki widać jednak najlepiej na żywych stworzeniach. Na przykład Gollum wygląda jak prawdziwy, dbałość o szczegóły jest jeszcze bardziej wyraźna niż we Władcy Pierścieni (największe wrażenie robią oczy i skóra). W tym miejscu warto zresztą wspomnieć, że podziemna scena przedstawiająca rozmowę Bilbo z Gollumem to zdecydowanie najlepszy moment w całym filmie. Po pierwsze, jest to najwierniejsze odbicie książkowej akcji. Po drugie, dialogi są tak zróżnicowane, że raz budzą śmiech, a innym razem tworzą pewne napięcie. Po trzecie, Andy Serkis wcielający się w rolę Golluma ponownie udowodnił, że jest mistrzem techniki motion capture.

Krasnoludy wypadły bardzo dobrze, z Thorinem Dębową Tarczą (Richard Armitage) na czele. Ogromną zaletą jest to, iż każdy z krasnoludów jest inny – różnią się od siebie wyglądem, charakterem, poglądami oraz orężem. I bardzo

W tle filmu, podobnie jak w przypadku Władcy Pierścieni, słychać klimatyczną muzykę. Można mieć jednak do niej pewien zarzut – wydaje się, że Hobbit zasłużył na swój własny motyw muzyczny i nadużywanie utworów

Thorgal to wielokrotnie nagradzana i najpopularniejsza seria komiksowa na kontynencie europejskim. Tytułowy bohater nie jest zwyczajnym człowiekiem. W pierwszym tomie serii (Zdradzona Czarodziejka) kruczowłosy barbarzyńca przypomina swoim zachowaniem bohatera celtyckich legend. Dziki i nieokiełznany, o tajemniczej przeszłości, nie lęka się niczego. W kolejnych opowieściach Thorgal powoli odkrywa swoje pochodzenie. Mimo że wychował się wśród Wikingów, nie jest jednym z nich. Jest ostatnim potomkiem załogi statku kosmicznego, która przybyła na Ziemię w poszukiwaniu źródeł energii. W czasie lądowania kosmolot uległ ciężkiej awarii i przybysze nie mogli już wystartować. Wyniszczyła ich epidemia nieznanej choroby. Z pogromu uratował się noworodek, którego Wikingowie znaleźli w kapsule na morzu. Nadali mu imię Thorgala Aegirssona na cześć dwóch

27

germańskich bogów - Thora, władcy piorunów i Aegira, władcy mórz. Wikingowie przygarniają dziecko i postanawiają je wychować. Ukochaną (a później również żoną) Thorgala, z woli bogini Frigg, zostaje Aaricia, księżniczka Wikingów, z którą dorastał. Thorgal i Aaricia mają dwójkę dzieci - Jolana (uzdolnionego telepatycznie) i Louve (rozmawiającą ze zwierzętami), które większą rolę odegrają w nowym cyklu komiksowym, rozpoczynającym się od tomu 30. Kolejne albumy opowiadające o przygodach Thorgala i jego rodziny czerpią z wielu konwencji: science fiction, mitologii, horroru. Budują niezwykły i plastyczny świat pełen magii i tajemnicy. Tytułowy bohater serii posiada wiele cech, które sprawiają, że nie jest zwyczajnym człowiekiem, m.in. niezwykłą siłę, zręczność, intelekt i niebywałe szczęście. Dodatkowo, dzięki przychylności bogów, trzykrotnie udaje mu się powrócić ze świata zmarłych do Midgartu - świata ludzi. Oprócz nadludzkich atrybutów Thorgala odróżniają, zarówno od pozostałych postaci występujących w tej, jak i wielu innych seriach komiksowych, takie cechy charakteru, jak niezłomna uczciwość, niechęć do przemocy i zamiłowanie do "świętego spokoju". Dzieje Thorgala to historia człowieka, który w wyniku dramatycznych boskich wyroków tego spokoju jednak nie może odnaleźć. Thorgal to wielokrotnie nagradzana i najpopularniejsza seria komiksowa na kontynencie europejskim. Tytułowy bohater nie jest zwyczajnym człowiekiem. W pierwszym tomie serii (Zdradzona Czarodziejka) kruczowłosy barbarzyńca przypomina swoim zachowaniem bohatera celtyckich legend. Dziki i nieokiełznany, o tajemniczej przeszłości, nie lęka się niczego. W kolejnych opowieściach Thorgal powoli odkrywa swoje pochodzenie. Mimo że wychował się wśród Wikingów, nie jest jednym z nich. Jest ostatnim potomkiem załogi statku kosmicznego, która przybyła na Ziemię w poszukiwaniu źródeł energii. W czasie lądowania kosmolot uległ ciężkiej awarii i przybysze nie mogli już wystartować. Wyniszczyła ich epidemia nieznanej choroby. Z pogromu uratował się noworodek, którego Wikingowie znaleźli w kapsule na morzu. Nadali mu imię Thorgala Aegirssona na cześć dwóch germańskich bogów - Thora, władcy piorunów i Aegira, władcy mórz. Wikingowie przygarniają dziecko i postanawiają je wychować. Ukochaną (a później również żoną) Thorgala, z woli bogini Frigg, zostaje Aaricia, księżniczka Wikingów, z którą dorastał. Thorgal i Aaricia mają dwójkę dzieci - Jolana (uzdolnionego telepatycznie) i Louve (rozmawiającą ze zwierzętami), które większą rolę odegrają w nowym cyklu komiksowym, rozpoczynającym się od tomu 30.Kolejne albumy opowiadające o przygodach Thorgala i jego rodziny czerpią z wielu konwencji: science fiction, mitologii, horroru. Budują niezwykły i plastyczny świat pełen magii i tajemnicy. Tytułowy bohater serii posiada wiele cech, które sprawiają, że nie jest zwyczajnym człowiekiem, m.in. niezwykłą siłę, zręczność, intelekt i niebywałe szczęście. Dodatkowo, dzięki przychylności bogów, trzykrotnie udaje mu się powrócić ze świata zmarłych do Midgartu - świata ludzi. Maja "Vantch"Biaøkowska

27


28 28 28

28


29 29

29

29


30 30 30

30


31 31 31

Imperium kontratakuje! Maszyny kroczące pojawiły sie u wybrzeży Bałtyku. Kilkanaście ofiar śmiertelnych.

06.06.2666

31


32 32 32

KTO WYGRA TĄ OKRUTNą WALKę O PIERścIEń NiEZALEżNOśCI I WOLNOśCI ???!!!

06.03.2013

/

/

32


Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.