Listy z Tanzanii

Page 1


Listy z Tanzanii


Korekta Zofia Smęda Redakcja techniczna i przygotowanie do druku Anita Ponikło Projekt okładki Anita Ponikło

Imprimi potest ks. Piotr Filas SDS, prowincjał l.dz. 188/P/2011 Kraków, 5 maja 2011

© 2011 Wydawnictwo SALWATOR

ISBN 978-7580-233-7

Wydawnictwo SALWATOR ul. św. Jacka 16, 30-364 Kraków tel. (0-12) 260-60-80, faks (0-12) 269-17-32 e-mail: wydawnictwo@salwator.com www.salwator.com


Nandembo


Nandembo koło Tunduru leży na szlaku niewolniczym, ciągnącym się od Oceanu Indyjskiego do wnętrza Afryki. Do wschodniej Afryki handlarze niewolników przybywali z Półwyspu Arabskiego. Byli wyznawcami islamu. Jak słyszałem od miejscowych ludzi, starali się oni o to, żeby wszyscy inni ludzie przyjmowali ich religię. Dziś ci ludzie, którzy mieszkają w wioskach przy szlaku handlarzy niewolników, są wyznawcami islamu. Ludzie mieszkający dalej od szlaku są animistami. Przedstawiona tu sytuacja dawała misjonarzom możność nauczenia się współpracy z wyznawcami islamu. Ja osobiście nie miałem z nimi żadnych trudności. Byłem zapraszany na uroczystości mahometan, a oni często przychodzili na nasze święta. W pomocy udzielanej ludziom nie robiłem żadnych różnic. Nawet bywało i tak, że ja im pomagałem w budowie domu modlitwy, a oni w piątki przychodzili pomagać mi w budowie kościoła. Pamiętam bardzo miłą dla mnie chwilę, gdy w okresie wypędzania z Tanzanii wszystkich białych miałem katechezę w szkole podlegającej władzy i opiece państwa. Na lekcje religii przychodziły nie tylko dzieci chrześcijan, ale też inne, w tym wyznające islam. Zapytałem, czy i ja mam opuścić Tanzanię, gdyż jestem mzungu, białym. Po chwili ciszy, dziewczynka wyznająca islam, wstała i powiedziała: Wewe siyo mzungu, wewe ni baba – „Ty nie jesteś biały – obcy, ty jesteś nasz ojciec”, a cała klasa, tańcząc i klaszcząc w dłonie, śpiewała: Wewe siyo mzungu, wewe ni baba

29


sem marzę, zwłaszcza w nocy, o chłodnym powietrzu, bo znowu zrobiło się gorąco, ponad 30 stopni, a w nocy teraz nie ma wiatru. Pogodę mamy nadal przepiękną: słońce świeci od rana do wieczora. Tylko czasem przechodzą burze, ale nie tak często, jak na początku. Wielkie deszcze mają przyjść w styczniu i w lutym. Dzisiaj dostałem wiadomość, dokąd się udam po skończonym kursie. Mam być z jeszcze jednym księdzem z Polski w Kilimarondo. Jest to placówka położona w górach, prawie jak nasze Zakopane. Byłem tam dwa dni zaraz po przyjeździe do Afryki. Powietrze jest zdrowe, chłodniejsze, woda źródlana – co jest niezwykłe w Tanzanii – a więc nie deszczówka lub ze stawu. Mniej wygodny jest dojazd, bo prawie sto kilometrów przez busz do miasta, lecz sądzę, że nie trzeba będzie zbyt często jeździć. Adres będzie nieco inny. Kończę. Serdecznie Was pozdrawiam i życzę opieki Bożej w Nowym Roku. Święta spędzę w letnim upale, bo niebo jest bezchmurne.

16

Musoma, 30 XII 1969 r.

Oprócz karteczki z Warszawy, nic jeszcze od Was nie otrzymałem. No, ale to okres świąt, więc poczta ma dużo pracy. Dzisiaj dostałem dużo listów, chyba z dziesięć. Święta spędziłem spokojnie. Na Wigilię pojechałem z pomocą do jednej z misji. Zdarzyło się, że kamień rozbił nam przednią szybę i mieliśmy pęknięcie opony, ale jakoś się dojechało. Miałem

49


75

Nandembo, 27 II 1974 r.

Kochane! Kartki otrzymałem, dziękuję. U mnie przybywa pracy, gdyż przyjechali Włosi, którzy mają budować drogę od Oceanu Indyjskiego do Jeziora Nyasa na zachodzie kraju. Przyjechali najpierw zrobić pomiary, ale praca ta potrwa kilka miesięcy. Tymczasem mamy tu głód. Nie mogą nic kupić. Chcą mieć rzeczy im potrzebne z misji, a ja nie mam tych rzeczy za dużo i kupić je trudno. Robotników są całe setki i szukają pracy na misji. To wszystko sprawia, że jestem przemęczony i o listach nie myślę w ogóle. Od kilku dni mam kłopot z oczami. Pojawiają się jakieś czarne plamy i nawet boję się jeździć, bo widzę doły i góry na drodze tam, gdzie ich nie ma. Może to przemęczenie. Teraz piszę, ale czuję się kiepsko. Jest godzina dziesiąta wieczorem, Popielec. Dookoła słychać krzyki pijanych. Prosiłem, żeby nie pili przynajmniej w Popielec, ale gdzie tam! Całuję Was serdecznie i oczekuję na wiadomość o paszporcie Jadzi. Z Bogiem.

76

Nandembo, 15 IV 1974 r.

Kochane! Jestem często myślami przy Was, ale nie z pisaniem. Muszę jednak poszukać jakiegoś brata do pomocy, bo jest trochę 106


Dar es Salaam


Dar es Salaam jest stolicą Tanzanii. Jako stolica ma łączność z całym światem. Misjonarz pracujący w afrykańskim buszu potrzebuje zaplecza gospodarczego, żeby mógł żyć i pracować w warunkach bardzo różniących się od warunków życia w Europie. Takim zapleczem jest prokura misyjna. Po pięciu latach życia w buszu jako misjonarz, stałem się kierownikiem takiej prokury. Zaistniała pilna potrzeba i dlatego podjąłem się tego zajęcia. Przywoziłem i odwoziłem misjonarzy na lotnisko, załatwiałem sprawę biletów lotniczych, sprawy wizowe, paszportowe, w urzędach państwowych, w ambasadach. W porcie odbierałem kontenery z darami z Europy, USA, przesyłałem je do misji. Podobnie samochody, maszyny, traktory, części zamienne. Szukałem materiałów budowlanych, rzeczy potrzebnych do wyposażenia szpitali, domów misyjnych, kościołów. Mówiąc krótko, załatwiałem wszystkie potrzeby, z którymi misjonarze pracujący w buszu zwracali się do prokury. Moja posługa w prokurze misyjnej w Dar es Salaam trwała około dwóch lat. Zdobyłem nowe doświadczenia, przeżyłem nowe przygody.


80

Dar, 1 XI 1976 r.

Kochane! Samolot przyleciał punktualnie. Księża John i Hieronim przyjechali autem na lotnisko. Psy – stróżowie naszego ośrodka – wprost szalały. Podarły mi nawet koszulę. Nie spałem zbyt długo, ale mogłem się już wykąpać. Siedziałem całą godzinę w oceanie. Psy wyglądają zdrowo, ale uszy mają potwornie zżarte przez kleszcze. Azorowi to chyba końce uszu odpadną. Będę je jutro smarował. Polecono mi, żebym zaraz pojechał do Nachingwei, a ksiądz John sam wszystko poprowadzi. Jeszcze dzisiaj odpiszę, że zostaję w Dar, a Johan musiał się wyprowadzić z mojego pokoju i przygotować zestawienie kasy. Nie jadł obiadu, ani kolacji, wyniósł się z mojego pokoju i zamknął w tym, który przedtem Ty zajmowałaś. Dzisiaj nie było kucharza i dlatego siedem osób posłałem do restauracji. Uf, jak gorąco! Pozdrowienia ode mnie i od psów. Z Bogiem.

115


84

Lupaso, 29 XI 1976 r.

Moje Kochane! Ten list przyjdzie chyba po pewnej przerwie, gdyż od kilku dni jestem na południu. Zgodziłem się zostać w Nanjocie, tam gdzie był ksiądz Jordan Myśliwiec, a obecnie są trzy siostry z Polski z afrykańskim księdzem. Zgodziłem się, gdyż siostry były zupełnie załamane i chciały wracać do Polski. Porozumiałem się z bratem Pawłem i zacznę budować dom dla księdza oraz duży zbiornik na wodę deszczową, gdyż w okolicy nie ma ani rzeki, ani studni. Wracam jeszcze do Dar. Gdy wszystko załatwię, zacznę budować dom, gdyż w Dar nie ma nikogo, kto mnie zastąpi. Brat John Baasek odleciał do Ameryki na operację po wypadku na piki piki (motocyklu). Podobno ma być ksiądz Wyker, ale jeszcze nie przyjechał. Mój plan dotyczący księdza Rafała i brata Bernarda superior odrzucił jako nieuzgodniony z nim. Nie wiem, jak długo będę jeszcze w Dar, ale chyba do Świąt Bożego Narodzenia, a może nawet dłużej. Chcecie wiedzieć, jak się czuję. Muszę powiedzieć, że nawet bardzo dobrze, i spodziewam się, że praca w Nanjocie ułoży się niezgorzej. Będę samodzielny i jak dom zbuduję, to Was zaproszę na jego urządzanie wewnętrzne i zewnętrzne. Powiem jeszcze tylko ogólnie, że jestem bardzo czynny, a to może być przyczyną trudności. Jednakże trzeba ludziom pomagać, jak jest to możliwe i jak długo zdrowie pozwoli. Serdecznie Was pozdrawiam i życzę wielu łask Bożych na święta Bożego Narodzenia.

119


Nanjota


Nanjota leży niedaleko Masasi i głównego ośrodka misji salwatoriańskich w Tanzanii. Był tam mały buszowy kościółek, dom dla misjonarza, dla katechety oraz mały punkt pomocy w różnych potrzebach. Misja miała około dziesięciu podstacji zamu. Podstacja misyjna to miejsce, gdzie jest mały kościółek – nie zawsze – i gdzie mieszka katecheta. Raz w miesiącu usiłuje tam przyjechać misjonarz, by odprawić Mszę Świętą, wyspowiadać ludzi, odwiedzić chorych, ochrzcić dzieci i starszych, załatwić sprawy związane ze ślubami małżeńskimi. Jeśli ma auto, wracając zabiera chorych do szpitala. Z Polski przyjechały do Afryki siostry marianki, które zamieszkały w Nanjota. Był tam wtedy młody ksiądz, Afrykańczyk. Szukano misjonarza Polaka. Zgodziłem się opuścić stolicę i po dwóch latach pracy w prokurze znowu znalazłem się w buszu afrykańskim. W Nanjota spędziłem około ośmiu lat jako misjonarz i organizator dużej misji. Prawdziwa placówka misyjna powstaje wówczas, gdy wraz z misjonarzem są tam także siostry zakonne, a także brat – jeśli to jest możliwe. Dlaczego? Misjonarz, jak tego doświadczyłem w Nanjota, jest stale w rozjazdach, czyli jest prawie nieobecny w misji. Należało obsłużyć dziesięć podstacji, być zawsze gotowym – w dzień i w noc – jechać po matkę rodzącą (w Afryce dzieci wolały przychodzić na świat nocą), przywieźć żywność i służyć swoim land roverem we wszystkich potrzebach całej okolicy, gdyż to był jedyny pojazd w odległości kilkunastu kilometrów.

123


pomagać. Mnie zawsze ktoś bardzo się może przydać w tej pracy, jaką mam, ale nie zawsze są ku temu odpowiednie warunki. Może jednak sytuacja się polepszy. Z Bogiem.

98

Nanjota, 10 VII 1977 r.

Moje Kochane! Właśnie otrzymałem list z 20 czerwca z różnymi wiadomościami, a zwłaszcza o chorobie Zosi, którą zmartwiłem się mocno. Nie wiem sam, co poradzić w tym przypadku. Jedno jest pewne, Zosiu: to, że powinnaś rzucić pracę bez zwlekania i – jeśli nie zrobiłaś tego dotąd – nie patrząc na koszta, poszukać sanatorium i leczyć się na serio. Co do odwiedzenia Tanzanii, to mam nadzieję, że papiery z ambasady już doszły, więc zawsze można je złożyć. Zobaczysz, jak się będziesz czuła po leczeniu. Nastawiaj się raczej na odwiedziny, na krótki czas. Co się dzieje u mnie? Siostry wróciły już z Musoma, a ja budować zacząłem dom następnego dnia. Zostawiły mi cały duży dom, a same poszły „na wygnanie”: tam, gdzie ja dawniej mieszkałem. Nie chciałem się zgodzić, ale co zrobić z kobietami? Ksiądz Paulinus wyjeżdża do Ameryki po sześciu miesiącach pełnienia obowiązków magistra nowicjatu. Nie wiem, czy wróci. Żal mi go bardzo, bo nikt go nie pocieszył, tylko ja sam. A płakał jak małe dziecko. Tak to różnie bywa na świecie. Serdecznie Was pozdrawiam i Bogu polecam.

137


i znowu mogę żyć swobodniej. Z oceanu nie zrezygnuję. Chyba niedługo tam się wybiorę, przynajmniej na kilka dni. Kościół ma już fundamenty, a domek wygląda jak pałacyk: aż za bogaty i za luksusowy, zwłaszcza gdy się go porówna z szopkami z gliny i trawy, które stoją tuż obok. Całuję Was serdecznie.

102

Nanjota, 18 X 1977 r.

Ja czuję się lepiej, chociaż pogoda nie sprzyja dobremu samopoczuciu. Już od kilku tygodni zanosi się na burzę, ale burzy nie ma, dlatego człowiek czuje się jak przed burzą. Dom już ma ustęp, umywalkę, są zakładane siatki do okien i szyby. Z każdym dniem jest w nim lepiej. Kościół ma już mury. Są wysokie na ponad sześć metrów. Teraz są potrzebne wiązania i dach. To zabierze nam sporo czasu. Wnętrze to już inna historia. Najpierw posadzka, która jest wyższa od zamierzonego poziomu prawie o jeden metr. Trzeba dosypać dużo ziemi i kamieni. Potem czas na wieżę obok kościoła. Pragnę dodać, że katedra, którą ksiądz biskup zaczął budować dwa lata temu, jest niewiele większa od kościoła w Nanjocie: nie ma jednak jeszcze dachu. Tymczasem ja zacząłem budować kościół sześć tygodni temu!

140


Dar es Salaam. Mwenge


Moja siostra Jadwiga, która przebywała ze mną w Afryce prawie osiem lat, pomagając mi w wieloraki sposób w pracy misyjnej, zmarła w Krakowie. Wracałem do Tanzanii, by zakończyć działalność misyjną. Byłem po dwóch ciężkich operacjach, miałem kłopoty z sercem, byłem już po sześćdziesiątce. Powinienem odpocząć. „Drogi Boże nie są naszymi drogami”, jak wiemy o tym z Pisma Świętego. Miałem się o tym przekonać osobiście. W samolocie lecącym z Aten do Dar es Salaam spotkałem kardynała Laurentiusa Rugambwę z tegoż Dar es Salaam. Siedział tuż przede mną na bardzo niewygodnym miejscu. Powiedział do mnie: „Mam kolana pod samą brodą. Porozmawiaj ze stewardesą o zmianie”. Stewardesa oświadczyła stanowczo: „Jest to absolutnie niemożliwe”. Wtedy moje wygodniejsze miejsce ustąpiłem kardynałowi. Leciałem z nim przez długich dwanaście godzin i rozmowa zeszła na Mwenge. To nowa dzielnica Dar es Salaam, w której mieszka większość urzędników państwowych. Zajmują oni wysokie stanowiska. Jest wśród nich wielu katolików. Od kilku lat szukają misjonarza, który by stworzył placówkę misyjną i parafię. Nie mogłem odmówić jego prośbie, by przynajmniej zobaczyć owo miejsce. Nazajutrz byłem w Mwenge. Była tam tylko duża sala parafialna jako miejsce spotkań w niedzielę i na inne okazje. Plebanii nie było. Były jedynie surowe mury, bez dachu, drzwi i okien. Z żalem zakomunikowałem kardynałowi, że jednak nie mogę się podjąć tej pracy. Wtedy kardynał poprosił mnie, żebym w najbliższą niedzielę odprawił w Mwenge Mszę Świętą, gdyż nie ma nikogo, kogo mógłby tam posłać.

171


przywiozę ze sobą. Uczulenie powoli ustępuje. Wprawdzie pojawiają się na skórze większe plamy – przedtem były tylko kropki - ale wydaje się, że wszystko zmierza ku skutecznemu uleczeniu.

155

Mwenge, 6 V 1986 r.

Jestem nad oceanem. Jest właśnie południe, wody przybywa, bruzdy na plaży powolutku wypełniają się wodą, za kilka godzin będzie się można kąpać. Wczoraj był u mnie ksiądz Superior i wręczył mi pismo stwierdzające, że konsulta przyjmuje moją rezygnację. Mają dwóch kandydatów na proboszcza: księża Wojciech Kowalski i Karol Szojda. Znam obydwóch, obaj wyrazili gotowość objęcia parafii. Ksiądz Wojciech jest jeszcze w USA, ale ma być w Polsce. Jeszcze nie mówiłem o tym ani kardynałowi, ani ludziom. Nie jest mi łatwo, ponieważ wiele spraw rozpocząłem: budowa domu katechety, budowa kościoła w Sinza: to jest podstacja i jest tam ludzi więcej niż w Mwenge, plany nowego kościoła dla Mwenge. Nie wiem, co z tego będzie kontynuowane i jak? Mam jeszcze dbać o te sprawy do sierpnia, bo teraz wszyscy jadą do Europy. Prawie pięciu albo sześciu. Zatem jeśli się zmęczę, przylecę do Polski. Uczulenie trwa: jest raz lepiej, raz gorzej. Książki otrzymałem wczoraj. Patrzę na ocean spod palmy i widzę, że wody bardzo szybko przybywa.

183


Listy Jadwigi Zgudziak


4 Dar es Salaam, 13 XI 1974 r.

Jesteśmy od poniedziałku w Dar na urlopie. Mamy za sobą długą, męczącą, ale bardzo piękną podróż, czyli safari. Przebyliśmy tysiąc pięćset kilometrów, jadąc przez góry: wspaniałe serpentyny i jeszcze wspanialsze widoki, w tym doliny, zwłaszcza zaś wspaniała dolina baobabów. Jest to coś podobnego do naszej Doliny Kościeliskiej, jednakże długiej na dziesiątki kilometrów. Obok szosy – asfaltowa – płynie rzeka, ale w całej dolinie i na zboczach gór rosną tylko baobaby: olbrzymie, średnie, małe, całkiem malutkie, a wyżej, na zboczach bardzo wysokich gór, kaktusy, podobnie jak nasza kosodrzewina. Wczoraj Czesiu przedłużył mi pobyt w Afryce, na razie na dalsze trzy miesiące, czyli do 11 lutego 1975 roku. Bardzo się z tego cieszę, bo myśl o powrocie do Polski już za tydzień była dla mnie bardzo ciężka. Jest tu wprawdzie bardzo gorąco, ale jakoś wytrzymuję, a ze zdrowiem też nie jest najgorzej. Mam sztuczne łzy do oczu i oczy mam w lepszym stanie niż w Polsce. Taka to jest ta Afryka. Z jednej strony ludzie żyją w zupełnym prymitywie, bez wody, ubrania, światła, lekarstw – w jednej wiosce umarło w ciągu miesiąca sześćdziesięcioro dzieci na dyfteryt z braku lekarstw – a z drugiej strony misje są wyposażone w najnowocześniejszy sprzęt medyczny i najlepsze lekarstwa, ale to ciągle jest jeszcze bardzo mało. W bliskości misji ludzie żyją lepiej, ale im dalej w busz, tym gorzej. Wracam do spraw bytowych, o których pisałam w poprzednim liście. O tych trudnościach niewiele mogę napisać. Są to bardzo smutne sprawy: różne rozmowy i dalsze przykrości trwają

193


już sześć tygodni. Początkowo różne kręte drogi, po których chodzą ludzie dążący do zdobycia władzy – o którą Czesiu wcale nie dba – zatruły mu życie. Tak się jakoś składa, że po świętach opuszczamy Nandembo i będziemy prawdopodobnie w Dar. Na razie, w przededniu tych wielkich zmian, siedzimy sobie w Dar i pławimy się w oceanie. Co za wspaniała woda! Warto się dwadzieścia godzin pocić, żeby przez cztery godziny rozkoszować się taką wodą. Piszę o czterech godzinach, bo kąpać się możemy tylko w czasie przypływu, który jest codziennie o innej porze i trwa tylko kilka godzin. Po odpływie odsłania się dno oceanu porośnięte różnymi roślinami. Są tam również małże i inne stworzenia. Jadzia pisze o wszystkim, dlatego ja mam wygodę i tylko się do tego dopisuję. Wszystko jest dobrze, a zmiany są także wskazane: urozmaicają życie. Czesław.

5 Nandembo, 1 XII 1974 r.

Wczoraj wróciliśmy do Nandembo. Zabrałam się do czytania Twoich listów i zaczynam Ci odpowiadać na pytania. Kabanos dowiozłam szczęśliwie i jeszcze teraz ratuje nas od głodu w czasie safari. Inne rzeczy też dotarły razem ze mną do Nandembo. Kielich i inne „duchowne rzeczy” dowiozłam w całości. Bardzo się Czesiowi przydają. Zaczęłam Ci odpowiadać na pytania i prawie list się kończy, a gdzie jest miejsce na przygody? Oczywiście

194


gliną nie słuchały kierowcy i przez chwilę groziło nam – cztery osoby w aucie – ześlizgnięcie się w przepaść. Dzięki Bogu, dojechaliśmy szczęśliwie.

10 Dar es Salaam, 9 III 1975 r.

Przyjechaliśmy wczoraj. Podróż była początkowo bardzo piękna, ale w czwartym dniu zepsuło się jedno auto i dalsza droga była już bardzo trudna. Była pora nocna. Jedno auto stawało co kilka kilometrów i trzeba je było popychać. Zamiast o godzinie szóstej wieczorem, byliśmy o godzinie jedenastej, bardzo zmęczeni. Jak się wszystko tutaj ułoży, nie wiem. Obecnie Czesiu myśli raczej o urlopie, ponieważ trzy dni przed wyjazdem z Nandembo miał bardzo ciężki atak kamieni nerkowych, drugi z kolei. Jeszcze nie czuje się dobrze, pewnie więc pojedziemy zwiedzać Tanzanię bez niego, w trójkę. O dalszych planach w następnych listach. Mamy ze sobą psa. Jest to pies duży i jest z nim trochę kłopotów, bo nie wszyscy lubią psy, a jeśli lubią, to nie zawsze ich pilnują. Jest młody i łatwo może zginąć. Obecnie mieszkam w domu sióstr z siostrą Clementillą, a Czesiu w swoim.

200


12 Dar, 30 VI 1975 r.

Podaję Wam do wiadomości, że po długich i trudnych rozmowach udało się Czesiowi zdobyć dla mnie wizę do końca roku. Tak więc będę z nim jeszcze sześć miesięcy, z czego się bardzo cieszę. Ale jest to już ostatnia możliwość, może więc w marcu pojedziemy na narty. Piszę o nartach, bo w Afryce, w Dar, jest teraz zima. Zwykle w ciągu dnia jest 30 stopni w cieniu, jednakże nie ma tu takiej wilgotności, jak na przykład w maju. W nocy jest dość przyjemnie. Miesiąc czerwiec – miesiąc naszej mamy – był dla nas szczęśliwy. W dniu 2 czerwca wyjechał poprzedni gospodarz tego domu, a zanosiło się na to, że nie ma takiej ludzkiej siły, która by go skłoniła do wyjazdu. Po ostatniej malarii Czesiu trzyma się dość dobrze, a ja łykam nadal co tydzień antymalaryczne proszki, ale po nich nie czuję się dobrze. Skoro jednakże trzeba, leki te piję – i koniec. Czesiu jest nadal bardzo zajęty, tak, że w oceanie pływamy tylko w niedzielę lub w dzień święta państwowego.

13 Dar, 4 VII 1975 r.

Z tym pisaniem u mnie to rzeczywiście nie jest dobrze, ale ja nie mam tyle czasu, abym mogła powiedzieć, że się nudzę. Opiszę 202


Wam mój dzień w Dar. Rano wstaję o godzinie szóstej trzydzieści, idę przygotować stół do Mszy Świętej (jak kościelny), pomagam się ubrać Czesiowi i jeśli nie ma gości, jest Msza Święta w języku polskim, a jeśli są goście, to najczęściej po kisuahili. Po Mszy Świętej, tak około siódmej czterdzieści pięć, jest śniadanie: owsianka z dodatkami, czasem trochę przypieczonego „bekonu”, tosty, margaryna, herbata z mlekiem, owoce. Obecnie włączyłam się w prace kuchenne i dlatego omawiam z Czesiem, co gotować, i porozumiewając się z kucharzem – często na migi – gotuję coś lub smażę. Mam pod opieką trzy psy, od dwóch tygodni chore szczenię, które trzeba znosić i wynosić na piętro pięć razy dziennie i tam je karmić. Było przeznaczone na uśpienie, ale nikt tego nie chciał się podjąć. Ja podjęłam się wyleczyć je dobrym jedzeniem i opieką. Wbrew przewidywaniom, jest wielka poprawa. O godzinie dwunastej piętnaście jest obiad, który jem bez zapału. Po obiedzie trzeba trochę odpocząć. Jest okazja trochę z Czesiem porozmawiać, ponieważ po śniadaniu wyjeżdża do miasta i wraca dopiero na obiad. O godzinie trzeciej czy czwartej pijemy herbatę. Czasem jest coś słodkiego lub chleb z dżemem. Kolację jada nieczęsto, ma kłopoty z żołądkiem. Obecnie mamy przyjemną temperaturę w ciągu dnia, a w nocy jest nawet chłodno. Dzięki temu łóżko nie „parzy” i nie trzeba się ciągle przebierać. Tak biegnie dzień za dniem. Jeśli nie gotuję, szyję. Trzy tygodnie temu mieliśmy wycieczkę samolotem na wyspę Zanzibar. Na ogół jeździmy w niedzielę nad ocean, jeżeli są odpowiednie warunki.

203


i bardzo potrzebne, gdyż w razie wyjazdu Czesia, zwłaszcza nocą, zostaję tu sama. Jak bardzo koczowniczy żywot wiódł Czesiu przez rok, dowiaduję się teraz, rozpakowując paczki, walizki i różne worki, które pakował w 1976 roku, przed wyjazdem z Dar. Mieszkał wprawdzie w nowym domu, ale bez drzwi i bez okien. Tylko jego pokój był jako tako zabezpieczony. Już na korytarzu wił się wąż, a w kątach siedziały inne stworzenia, na strychu sowy. Dom nadal stale urządzamy, ciągle się jeszcze coś buduje. Dziś kościół został ukoronowany krzyżem na wieży z dzwonami, która ma wysokość pięciu pięter. Budowa kościoła została więc zakończona. Pozostaje tak zwana kosmetyka samego kościoła i otoczenia. Na ukończeniu jest też drugi, bardzo wielki zbiornik na wodę, głęboki na pięć metrów. Na razie jest pusty, ale mamy nadzieję, że jeszcze się napełni. Nasz zbiornik jest głęboki na cztery metry, ale na razie jest w nim niecałe dwa metry wody. To znak, że trzeba tę drogocenną wodę oszczędzać. Jedna z sióstr prowadzi przedszkole, na razie pod drzewem, dlatego Czesiu buduje pomieszczenie, w którym będzie sala i zaplecze, w tym kuchnia, aby w czasie deszczu można się było schronić z dziećmi pod dachem. Jest jeszcze w planie szpital, ale to na razie przyszłość. Druga siostra prowadzi tak zwaną przychodnię, to znaczy udziela doraźnej pomocy: daje leki, opatruje rany. Ludzi zgłasza się codziennie bardzo dużo. Ludzi ciężej chorych lub kobiety spodziewające się rozwiązania trzeba odwieźć do szpitala w Masasi lub w Lupaso.

209


Ja powoli wróciłam do normy po spożyciu odpowiedniej porcji proszków na malarię. Czuję się obecnie nieźle. Jest to chyba dowód na to, jak różnie może przebiegać ta choroba. Doszła zapewne do tego infekcja, bo obecnie mamy bardzo trudny do zniesienia klimat: gorąco, mokro. Bielizna schnie dwa dni. W szafie mam buty i inne rzeczy zielone: wszystko muszę suszyć, wietrzyć.

52 Nanjota, 14 IV 1983 r.

Pisałam Ci, że nie omijają nas choroby, kłopoty i zmartwienia. Są one nawet wielkie. Tuż przed świętami poraniłam prawą rękę o wystającą w zamrażalniku kość, ostrą jak sztylet. Przez dwa tygodnie miałam tak zwane wrzody tropikalne. Polega to na tym, że nawet drobna rana nie goi się: staje się ona coraz większa. Nie można jej w żaden sposób zabandażować, bo wszystko się przykleja i zrywa gojący się naskórek. Piszę Ci o tym tak obszernie, żebyś wiedziała, jak dokuczliwy jest czasem tutejszy klimat. Przez całe dwa tygodnie nie mogłam się porządnie umyć. Robiłam tylko to, co najkonieczniejsze lewą ręką, a tu przecież zbliżały się święta. Wreszcie „wyhodowałam” dwa wielkie strupy, które ochraniały ranę, i po dwóch tygodniach zostały mi tylko blizny. W drugi dzień świąt Czesiu pojechał do zamu (podstacji misyjnej) i wrócił z bardzo ciężką malarią (temperatura prawie 40 stopni). Chorował przez cały tydzień i jeszcze teraz niezupełnie jest dobrze. Tymczasem kłopoty nakładają się jedne na

233


Wspomnienia z misji siostry Ewangelisty DÄ…browskiej


W duchu wdzięczności dla Ojca Zenona Zgudziaka za radość wspólnej pracy misyjnej w Tanzanii składam te zapiski na ręce Pani Zofii Zgudziak

To były pierwsze dni marca 1976 roku, gdy wylądowałyśmy z siostrą Konsolatą i siostrą Vianeyą na Czarnym Lądzie w Tanzanii. Wysiadając na lotnisku w Dar es Salaam – stolicy Tanzanii położonej nad Oceanem Indyjskim – poczułyśmy wyraźnie wysoką temperaturę powietrza. Noc była ciemna, a wokół unosiła się para. Jeszcze na lotnisku, w czasie kontroli paszportów i innych dokumentów, mogłyśmy doświadczyć, jak wielkim utrudnieniem może być nieznajomość języka. Rozglądając się bezradnie dookoła, dostrzegłyśmy pośród czarnych afrykańskich twarzy białego człowieka, który przyjaźnie machał ku nam ręką. Uf! Jest ktoś bliski! Przecież w Dar es Salaam pracuje polski misjonarz, ksiądz Zenon Zgudziak, salwatorianin! Podszedł do nas i odtąd wszystko odbywało się sprawnie i z radością! Po kilku godzinach odpoczynku w misji salwatoriańskiej na Kurasyni, ksiądz Zenon odwiózł nas na lotnisko, skąd wyleciałyśmy na południe Tanzanii, do Nachingwei. Z tej diecezji otrzymałyśmy zaproszenie do pracy od księdza biskupa Arnolda Cotey. Po udanym locie stajemy wreszcie na utwardzonej ziemi koloru podobnego do czerwieni. Tu czekali już na nas ksiądz Edward Kawa SDS, Polak, oraz ksiądz John Bosco i siostra Petronela SDS, Afrykanie.

237


mimo to przybyły duże gromady ludzi. Siostra Bonawentura SDS z Lupaso, podzielając naszą radość, przyjechała ze swoimi uczennicami, by przygotować obiad dla uczestników uroczystości. Gotują pod drzewem korosia, na ognisku wśród kamieni, na których ustawiają ogromne sagany o pojemności trzech wiader. Przybyli liczni goście: ksiądz biskup Arnold Cotey, ludność z Nanjota i z okolicznych wiosek. W kościele uroczysta Msza Święta trwa bardzo długo: wśród śpiewów, bicia w bęben, tańców i przemówień. Przedszkolaki deklamowały wierszyki. Powtarzały się wigelegele, czyli specyficzne okrzyki radości, które przekazują tutejsze kobiety na wielkie święta. W czasie gdy biskup, ojciec Zenon i brat Piotr przyjmowali gratulacje i podziękowania, nagle pojawiły się czarne chmury i odezwały grzmoty. Obiad na ogniu był już prawie gotowy, kiedy nagle w saganach zaczęło się pienić sporządzane domowym sposobem piwo. Nie było już sensu dłużej czekać. Goście zasiedli przy stołach, na matach i na ziemi. Wszyscy najedli się do syta w zdrowiu i radości. Ludzie, niezależnie od różnic religijnych, raz po raz powtarzali słowa: Mungu ni Mkuu, to znaczy: Bóg jest wielki! Niedługo potem rodzina siostry Clementilli z Niemiec przysłała w darze figurę Matki Bożej Fatimskiej, którą umieszczono w nawie kościoła. Tutaj często przed Matką Bożą klęczą wierni i modlą się. W następnych miesiącach do Nanjoty przyjechała siostra księdza Zenona, Jadwiga, wzmacniając swym zmysłem organizacyjnym skuteczność wszelkich działań w parafii i na misji. Wieść o dynamicznie rozwijającej się misji przysporzyła nam ludzi z okolicznych wiosek. Chorych w przychodni ciągle przybywa. Wszyscy, pełni nadziei pragną, by chorzy i matki z ma-

243


poprzednio, tak i teraz, pomaga nam ojciec Zenon. Załatwia transporty z Dar es Salaam z łóżkami, materacami, bielizną pościelową. U braci benedyktynów zamówiłam szafy, stoły i inny niezbędny sprzęt. Zatrudniliśmy pielęgniarki, położną i inne osoby. Poświęcenie odbyło się zgodnie z planem. Nie sposób opisać radości, którą się przeżywa wówczas, gdy wysiłki kończą się takim namacalnym efektem. W dniu 1 września zaczęliśmy przyjmować matki. Pierwszy chłopiec, który się w tym dniu urodził, otrzymał imię polskiego świętego: Maksymiliana. Uszczęśliwiona rodzina chłopca i inni składali nam gratulacje. Teraz pozostał nam tylko obowiązek wybudowania zbiornika na wodę przy szpitaliku. Umocnieni nadzieją i wiarą w Miłosierdzie Boże, chętnie i z radością podejmowaliśmy coraz to nowe obowiązki. Gdy nasza „klinika” w pełni rozpoczęła planowaną działalność, pomyślałam o zaległym urlopie.


Posłowie


Po osiemnastu latach pięknej, lecz niełatwej pracy misyjnej, opuściłem Czarny Ląd. Powodem był zły stan zdrowia. Uczyniłem to z wielkim żalem. W Polsce zaproponowano mi stanowisko ojca duchownego w Centrum Formacji Misyjnej w Warszawie. Pełniłem te obowiązki przez dwa lata. Zawsze fascynowała mnie Kanada. Nie tylko przyroda, ale zwłaszcza fakt, że ludzie z całego świata, ludzie różnych kultur i religii mogą stworzyć państwo i żyć w harmonii jako jeden naród. Często myślałem o tym, żeby tam założyć placówkę salwatoriańską. W Kanadzie przebywał od pewnego czasu mój kolega jeszcze z nowicjatu, ksiądz Jan Andrzej Wroński. On to, za zgodą księdza prowincjała, szukał miejsca, gdzie mogliby pracować salwatorianie. Otrzymał propozycję objęcia dużej angielskojęzycznej parafii w Vancouver, nad samym Oceanem Spokojnym. Zrezygnowałem z dotychczasowych obowiązków i wyjechałem do Kanady, by wspólnie z księdzem Janem rozpocząć pracę duszpasterską. Będąc te dwa lata w kraju, miałem okazję zapoznać się głębiej z Nabożeństwem do Bożego Miłosierdzia. Dlaczego było to dla mnie tak ważne? Gdy studiowałem na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, moim profesorem dogmatyki był ksiądz Ignacy Różycki. W czasie okupacji w naszych kościołach mieliśmy obrazy Bożego Miłosierdzia. Zapytałem profesora, co on o tym myśli? Odpowiedź była bardzo twarda: „Jeśli chcesz zostać księdzem, nie zajmuj się tą sprawą”. Teraz, gdy byłem w Polsce, wpadła mi w ręce broszura księdza Różyckiego Nabożeństwo do Bożego

255


Spis treści

List kardynała Polikarpa Pengo, arcybiskupa Dar es Salaam . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 List generała ks. Andreja Urbańskiego SDS . . . . . . . . . 11 Wstęp . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Listy z Tanzanii . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 25 Nandembo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 27 Dar es Salaam . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 111 Nanjota . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 121 Dar es Salaam.Mwenge . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 169 Listy Jadwigi Zgudziak . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 187 Wspomnienia z misji siostry Ewangelisty Dąbrowskiej . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 235 Posłowie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 253



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.