Świąteczny Express Białostocki - Wielkanoc

Page 1

ŚWIĄTECZNY

EXPRESS BIAŁOSTOCKI WIELKANOC

LITERATURA: Agnieszka Zajdowicz, Aleksandra Maj, Eligiusz Buczynski, Janina Osewska, Janusz Taranienko, Katarzyna Dulko, Krystyna Konecka, Krzysztof Czyżewski, Leslaw Sadowski, Malgorzata Dobkowska, Miłka Malzhan, Pawel Gorszewski, Teresa Radziewicz, Weronika Zimnoch. SZTUKI WIZUALNE: Adrianna Konopka, Daria Kraśko, Elżbieta Gibulska, Filip Kurzawa, Genowefa Obuchowicz, Justyna Małyszko, Majka Sakowicz, Maria Tołwińska, Piotr Brzozowski. SPOŁECZEŃSTWO: Sebastian Kochaniec, Włodek Kierus, Zespół Szkół nr.16 w Białymstoku, Galeria Obuch. EXPRESS BIAŁOSTOCKI

FundacjaX, 24.IV.2019 r.


Strona tytułowa pierwszego katalogu Galerii Obuch, projekt i wykonanie Sylwia Woźniak

XX lat Galerii Obuch w Białymstoku Witam wszystkich Czytelników ekspresowo złożonego najnowszego wydawnictwa Fundacji X, Świątecznego Expressu Białostockiego – Wielkanoc. Nie znajdziecie tu historii z instytucji kultury, tak dobrze promowanych w mediach. Oddajemy Wam do ręki tworzywo świeże (mam nadzieję, że bez konserwantów), w którym zaprezentowaliśmy twórczość literacką, plastyczną oraz parę innych historii związanych z podróżami i opiniami o tym, co wokół nas. Część literacka została powierzona Januszowi Taranience, który dostał wolną rękę co do możliwości wyboru prezentowanej twórczości jak i zmieniania zasad (jeśli mu nie pasowały), wcześniej określonych w tzw. Regulaminie przyjmowania materiałów. Wydaje się, że wyszło to Expressowi na dobre, a zresztą – ocenicie to sami. W sztukach wizualnych króluje młode pokolenie. Dyplomy uczniów Liceum Plastycznego w Supraślu, prezentowane obecnie w Muzeum Karnego (Białystok), oraz prace dwóch niezwykle obiecujących studentek grafiki i malarstwa (Elżbiety Gibulskiej i Adrianny Konopki) oraz, ukrytego gdzieś w przestrzeniach Białegostoku, Piotra Brzozowskiego. Jest też prezentacja nowego członka Zarządu Fundacji X, Genowefy Obuchowicz, wychowawczyni młodzieży (tej starszej i tej młodszej), prekursorki arteterapii w Polsce (tak, tak – w Polsce!).

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

Dziś, 24 kwietnia 2019 r., przypada mała rocznica: dwadzieścia lat temu, dokładnie 24 kwietnia 1999 roku, rozpoczęła swoją działalność Galeria Obuch. Może to zabrzmi nieskromnie, ale to jedna z nielicznych w mieście i w regionie, prywatna, niezależna galeria sztuki. Cieszę się, że mimo braku finansowania z pieniędzy publicznych, przetrwała. I jakoś przedziwnie się złożyło, że prezentujemy prace uczniów Liceum Plastycznego w Supraślu właśnie rocznika ‘99. Zapraszam do lektury i pozytywnych odczuć życzę. Adam Obuchowicz


Bez tytułu, tech. batik

GENOWEFA NEL OBUCHOWICZ

w czasach nauki w PLSP w Supraślu i dziś Fundacja X, 24.IV.2019 r.


ŻEGARYSZKI

Krzysztof Czyżewski Praktyk idei, poeta i eseista, redaktor i tłumacz. Współtwórca i lider Fundacji „Pogranicze”, Ośrodka „Pogranicze – sztuk, kultur, narodów” w Sejnach oraz Międzynarodowego Centrum Dialogu w Krasnogrudzie. Animator programów dialogu międzykulturowego w Europie Środkowej, Kaukazie, Azji Środkowej, Indonezji, Bhutanie i innych pograniczach świata. Profesor Uniwersytetu Bolońskiego i Rutgers University. Redaktor wydawnictwa Pogranicze, w tym serii „Meridian”, „Sąsiedzi” i „Inicjał”. Autor książek Ścieżka pogranicza; Linia powrotu. Zapiski z pogranicza; Miłosz. Tkanka łączna; Krasnogrudzki most. Niezbędnik budowniczego (wspólnie z Magdaleną Kicińską); Małe centrum świata. Zapiski praktyka idei; Żegaryszki. Współautor książek Podręcznik dialogu. Zaufanie i tożsamość oraz Miłosz – Dialog – Pogranicze. W 2018 roku, wraz z zespołem Pogranicza, wyróżniony Europejską Nagrodą Kultury Księżniczki Małgorzaty (Amsterdam).

Fot. Vladas Braziunas

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

Laureat Nagrody Literackiej Prezydenta Miasta Bialegostoku im. Wiesława Kazaneckiego za całokształt twórczości za rok 2018 z uwzględnieniem tomu Żegaryszki.


15 lutego

na dnie ciszy drga śnieżny zwój partytury sarnich przebiegów

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


15 lutego

na ścieżkach śpiewu pasą się sarny dźwięk w dźwięk za białym głosem

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


26 lutego

droga ma zakręt biegnie w dół i pod górę gubi złe droga

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


3 marca

w zrywie miłości ptak zniża lot o ziemię skrzydłem się rani

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


11 marca

puszcza zmarzlina w rozgrzanym Ĺ‚onie ziemi ptak czeka chwili

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


17 marca

ciemnia pamięci płonie wiecznym swiatełkiem wzlotu nad ziemię

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


24 marca

w kiściach płomieni pod cieniami milczenia przez kres boży się

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Małgorzata Dobkowska

Katarzyna Dulko

Godło / znak pikanie klikanie w internecie kopanie a ja mam dość

Atlas Niebo

chcę nosić różę na ramieniu zamierzam nosić różę na ramieniu przenikać słońcem w wietrze biec śpiewać i krzyczeć pełnym głosem! mam dziką różę na ramieniu rośnie mi wolna róża na ramieniu niech oplecie gąszczu promieniami dotknie serca chłodu pochodniami i zapłacze zaśpiewa głośno moja piękna wolna dzika róża!

jest pogięte i wypłowiałe na krawędziach z plamą po kawie na rogu i wypaloną dziurą na horyzoncie pęknięcie klucz żurawi przez papier ryżowy prześwituje Piekło /Grand Prix; X edycja WKP O Srebrne Pióro MDK, Białystok 2016/

Dojlidy miasto wstaje od stawów we mgle autobusy ryczą na zakrętach skrzywdzone poranne wieloryby wyruszasz w kolejną podróż z Litwy do Korony przystanek – Miłosza granica

Ogród Zuzanny Odcisnęły ci się źdźbła trawy na policzku tam gdzie idealnie pasuje zarys moich słów /Grand Prix; X edycja WKP O Srebrne Pióro MDK, Białystok 2016/

pisanie znaki ulotne mokre glejty ukradkiem na szybach

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


Krystyna Konecka

Aleksandra Maj

*** krzyczą fundamenty

Zdjęcie z krzyża /do obrazu Wojciecha Weissa, ok. 1930/

Tej nocy nic nie było ostre. Tylko zgroza. Niepewne barwy tłumu, całunu i zbroi. Czarna plama – w omdleniu Mater Dolorosa. Rozpacz jak w „Rozstrzelaniu…” u Francisco Goi. Białą plamą jaśnieje tylko czysty całun. Ktoś z apostołów w ciemnym bólu pochylony nad bezmiarem nieszczęścia. Chrystusowe ciało bez twarzy, bez krwawiącej cierniowej korony, już bezcielesne niemal. Ludzie na drabinach pasmem płótna ku ziemi znoszą postać szarą. – Ale, na litość boską, niech ktoś mego syna stopom odejmie gwoździe, nim runie na mary! Cóż, że blask spoza krzyża niesie wybawienie. Najbardziej nieśmiertelne zostanie cierpienie. /z tomu Szklana kula, Kraków 2013/

z naszych rąk i umysłów solidna podstawa należy się konstrukcji skoro ma być wysoka fundamenty zanim pomieszają nasze języki i zmysły fundamenty wszystko runie szkoda rąk żeby zanurzać łopaty w ziemi /1. miejsce w XXIII Konkursie Poetyckim Młodych Przekroczyć próg nadziei w kat. „zestaw”, Białystok 2018/

Lipowa Anonymous I kogóż to wiedziecie znowu na proscenium?! Był już Szekspirem – Marlowe, Bacon i królowa dziewicza… Czemu w filmie poszerza to gremium hrabia Oxfordu – Edward de Vere? Skąd ta zmowa, gdy w pośmiertnym „First Folio” Ben Jonson – przyjaciel Willa, choć rywal – wierszem składa mu pokłony. W siedemdziesiątym pierwszym wersie przeczytacie: Sweet Swan of Avon – Słodki Łabędziu Avonu. Któż jeszcze z domniemanych (w tym – arystokratów) ma ów mityczny tytuł? Adres znad tej rzeki? Świat śledzi dramat. Autor przygląda się światu, gdy ciemna furia depcze mu dzieło przez wieki. Nie bądź kim jesteś. Przegrasz. Sprawiedliwych wielu stworzy cię według swoich obesji. I celów. /z wydawnictwa Bard ze Stratfordu. Mapa sonetów, Białystok 2016/

Czy pamiętasz? Chodnik nowego, dwudziestego wieku. Moja młodziutka ręka tonęła w twoim uścisku. Czy widziałeś? Jej kwietno-żółta sukienka furkotała na wietrze, w cieniu lipowych kamienic. Czy rozumiesz? Miała oczy koloru listków, obiecujących słodki, miodowy napar. Czy czułeś? Pachniała śmiechem lata. Wabiła brzęczące skrzydełka, chwytała, aby zostały już zawsze. Dlaczego mnie pytasz? Przecież szłam prawie szczęśliwa, do wieczora, do pomarszczenia dłoni. Kochana tak samo, jak ulica Lipowa. /1. miejsce w XXIII Konkursie Poetyckim Młodych Przekroczyć próg nadziei w kat. „zestaw”, Białystok 2018/

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Janina Osewska

*** usiądź ze mną na łące choć wolisz zadymione kawiarnie wielkich miast usiądź obok i zobacz – doliną rzeki płynie czas usłysz jego pieśń zrozum mój zachwyt i unieś kamień ciszy

Teresa Radziewicz

może już czas Przyjdzie czas, kiedy w lustro popatrzę bez wstydu Ernest Bryll

może już czas wrócić do pisania. w słowo wejść i się zadomowić: nie gość, nie przechodzień – mieszkaniec przyjmujący czynną stronę świata. tak mówić będą najpierw ci z ulic, pustyni i błota: przyjmij dar zapisany w granatowym horyzoncie, w roztrzepanych czuprynach wierzb, w niespokojnych sosnach, w brzozie, która pasuje do policzka, łzy i wzruszenia. może już czas znowu zaglądać

/z tomu Niebieska chwila, Białystok 2017/

*** Panie rozsypałeś mnie dmuchawcami na rozległe łąki i wiejskie ogrody dałeś mieszkanie w sąsiedztwie lilii i róży narażając na wieczne wygnanie wyprawiłeś w dalekie podróże w towarzystwie sójki i klucza żurawi powiedziałeś tańcz podmuchami wiatrów pomiędzy byciem a przemijaniem przecież wiesz że dmuchawce kruszą swe serca by odradzać się na bezkresach jak mnie pozbierasz na całym świecie?

/z tomu W stronę ciszy, Warszawa 2003/

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

pod purpurową podszewkę życia. przejrzeć się w dotykach, fakturach, deseniach; w lustrze przypatrzyć się sobie. powiedzieć. może już czas

pomrowie nasz świat zmienia się, grzybieje i nie radzi sobie z nowymi przybyszami. chińskie biedronki, pomrowie, zielone papużki – globalne ocieplenie sprzyja dziwolągom, więc się dziwimy, że wszystko nadciąga. coraz to nowi uchodźcy, a każdy zagrożeniem. zmiana, panie, zmiana. i nikt nie ma domu. nagie mięczaki niepostrzeżenie znajdują miejsce pod obcasem – tylko noga i czółka, nawet nie zachrzęści skorupka. i nagle inwazja modliszek – zacierają odnóża. rodzaju męski, zacznij się modlić, inaczej czeka cię zagłada. po wykonaniu zadania niepotrzebni muszą odejść. tak, panie, świat wpada w inność – boli w przeobrażeniach zmiana. co z siebie wyda, co się wyda, po co i za kogo? pytaj, świecie, pytaj, dopóki ktoś jeszcze próbuje odpowiadać


Agnieszka Zajdowicz

Weronika Zimnoch

są czasy, kiedy pisze się mniej Jeżeli jest jeżeli gdzieś jest ten który jest to chyba tam go trzeba szukać gdzie duch święty buja się na starych drzwiach od zakrystii a najświętsza panienka nosi sukienkę z najnowszej kolekcji pająka jeżeli znaleźć to tam w równiutkich zagonkach ławek

zmieniła się pora roku i godziny uciekają jak woda przez palce (bóg raczy wiedzieć, gdzie teraz znajdę długie zimowe północe). puste kartki mogłyby wołać o pisanie ale zarządziły nam ciche dni dobrze, bo poezja musiała pójść do pracy; zmieniła dzielnicę, branżę i ulubione miejsca nie widać jej zbyt często.

gdzie staruszki szeleszcząc palcami łuskają paciorki różańca a słońce przez pryzmat witraży błogosławi kwiatom w ogrodach ich chustek

dzwonię, ale nie odbiera pracuje na nocne zmiany. dniem śpi i przesyła mi telepatyczne sprawozdania wyroki, decyzje i oświadczenia o niewinności

Dzikie wino

krajobraz z sennika odnalezionego

nocą nagle telewizor zrobił się głośniejszy od niego przesuwały się meble kołysały żyrandole a potem klatka schodowa wpadła głucho w jej niezdarne ciało stopień po stopniu rankiem przez balustradę balkonu wyciągnęłam do niej ręce jak po dojrzałe winogrona rwał się z niej płacz

trzeba zebrać się o poranku by zabić świętego jelenia. zanim przyjdziemy, iść wystarczająco długo – i ogień wziąć o dobrych iskrach i oczach. trzeba zebrać się o poranku by zabić świętego jelenia, zjeść mięso z liter i krwi i zerwać krzyżyk spomiędzy rogów. burza, zanim dnieje, zgasi las i jego łzy. zejdziemy ze wzgórz – oto rzeka

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Eligiusz Buczyński

PIOTR BRZOZOWSKI malarstwo

słowo Gdybyś miał Boże ciepłe dłonie i zaczepił nowe gwiazdy na niebieskim stropie tak żeby ich światło dało ostateczną odpowiedź dokąd i gdzie nas wiodą szlaki poplątane przez noc to przez wszystkie granice wołałaby nadzieja i tęsknota za niebem i żaden szelest ani gniew by skrzydeł nie otworzył skupionych w kamień od urodzin aż do śmierci bo na początku byłeś Słowo a nikt już nie pamięta pierwszych słów /z tomu Oddechy, 2006/ „The Times”, tech. tempera, deska

pierwsza para widzisz lepiej być nie mogło już idzie Chrystus i zaraz ci wszystko wytłumaczy białe stopy i nadgarstki w których chowasz kwiatki i całe życie … naprawdę tak niewiele /z tomu Oddechy, 2006/

*** jesteśmy okruchami zwycięstwa którego Ktoś dokonał wygrywając z niebytem „Popcorn”, tech.tempera, deska

/z tomu duch osobny, 2014/

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


INNYMI OCZAMI E L Ż B I E TA G I B U L S K A Absolwentka kierunku Architektura Wnętrz i studentka kierunku Grafika (specjalność projektowanie graficzne) na Wydziale Architektury Politechniki Białostockiej.

PREZENTOWANE PRACE POWSTAŁY POD KIERUNKIEM PROF. TOMASZA KUKAWSKIEGO I OPIEKĄ TECHNICZNĄ MGR GRZEGORZA RADZIEWICZA

ZAPACH JESIENI | monotypia | 36X23.5 cm | 2018

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


ZIMOWY ŚWIT | monotypia | 61.5X42 cm | 2018

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

ELŻBIETA GIBULSKA


ELŻBIETA GIBULSKA

GŁĘBOKA JESIEŃ | monotypia | 61.5X42 cm | 2018

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Daria Kraśko „Kolorowy szlak - Zwierki”. Techniki druku arty sty cznego

Daria Kraśko DYPLOM LP w Supraślu Urodzona w Hajnówce, absolwentka LP im. Artura Grottgera w Supraślu, kierunek techniki druku artystycznego. Zawsze staram się zawierać w pracach to, co jest mi najbliższe. Przy wykonywaniu dyplomu zainspirowałam się świątyniami prawosławnymi cerkwiami. Są to niezwykle piękne, dostojne i różnorodne budowle, co mam nadzieję udało mi się pokazać. Starałam się oddać realistycznie monumentalność tych budowli, które połączyłam z czystą graficzną formą sylwet w postaci cienia za budynkami. Chciałam, aby moje prace były jasne i przejrzyste, dające widzowi moment na skupienie. Kiedyś wydawało mi się, że nie dam rady rozwinąć się w takim stopniu, jednak cały proces nauki z pomocą przyjaciół, bliskich i nauczycieli okazał się nie tylko ciężką pracą i poświęceniem, ale ekscytującą, barwną przygodą. Mam nadzieję, że dzięki umiejętnościom zdobytym w naszym "plastyku" bez problemu dostanę się na wymarzony wydział konserwacji i renowacji dzieł sztuki :)

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


Paweł Gorszewski Kontakty z uziemieniem Matka Boska bywa kontaktowa. I wcale nie chodzi o to, że przeszła jakiś trening personalny, że wiedziona duchem czasu odwiedziła spa, wydepilowała łydki i w ramach promocji otrzymała karnet na porady osobistego trenera, który pomógłby jej zrzucić kilka kilogramów. Nie zapisała się też na kurs jogi pod tytułem Art of living, ani nie poszła do fryzjera – stylisty. Nie, nic z tych rzeczy. Chociaż mogłaby. Oczywiście, że by mogła. No bo jak tu funkcjonować w niemodnej sukni przypominającej szlafrok, z niewyregulowanymi liniami brwi, z niewygojonym rumieńcem zwiastującym temperaturę powyżej trzydziestu siedmiu stopni? Mogłaby pójść, ogarnąć się. Mogłaby zasięgnąć rady wizażysty, który poleciłby kreacje najmodniejszych projektantów na jesień, lato, wiosnę, zimę, na wieczór, na dzień, na spotkania z mediami i na wieczory w gronie znajomych. Mogłaby wreszcie zatrudnić rzecznika prasowego z porządnym wykształceniem, najlepiej prawniczym i jakimś dodatkowym kierunkiem, który dawałby jako taką swobodę w kontaktach z mediami. Koniecznie z kilkuletnim stażem pracy na podobnym stanowisku. Bo te wszystkie dzieci z La Salette, Fatimy czy Medjugorie mało wiarygodne są. Mogą, co najwyżej reklamować jakiś jogurt, ser topiony, albo zupę, chociaż i to wychodziłoby im mało przekonująco. Potem i tak przyjdzie dorastanie, a wraz z nim polucje, masturbacja, trądzik i inne wybryki ciała, które obniżają wiarygodność boskiego majestatu. Mogłaby wyrażać się w sposób jasny i zrozumiały, a nie ciągle narzekać na problemy z sercem. Że boli, że krwawi, że cierń i tym podobne. Wizyta u kardiologa, pomiar ciśnienia tętniczego, echo serca, badanie przepływu i krzepliwości krwi, potem jakieś tabletki, pigułki, zielona na czczo, niebieska po południu, biała przed kolacją i to by sprawę załatwiało. Oczywiście wysiłek fizyczny umiarkowany, jakiś basen, tenis w niedzielę ze znajomymi, albo jogging. Dodatkowo zmiana diety, więcej warzyw, owoców, mniej czerwonego mięsa, dań smażonych i pieczonych na rzecz gotowanych, najlepiej na parze. Mogłaby wreszcie udzielić kilku wywiadów do kolorowych pism, radzić jak rozmawiać z trudnym synem, jak się odnaleźć w towarzystwie kiedy zabraknie trunków, jak przetrwać kryzys opuszczonego gniazda czy wreszcie jak radzić sobie z mężem i ojcem, którego nigdy nie ma w domu.

Daria Kraśko „Kolorowy szlak - Trześcianka”. Techniki druku arty sty cznego

W końcu ma jako takie doświadczenie. W dobie mody na kuchnie świata popularność zyskałaby prowadząc program kulinarny, o jakiejś chwytliwej nazwie. Na przykład: „Gotowanie – Niepokalanie”, albo „Kuchenne zwiastowanie”. Czulent, tabule, kugel i inne smakołyki kuchni bliskiego wschodu, zdobyłyby uznanie i pojawiały się częściej na stołach telewidzów. Po kilku emisjach oglądalność systematycznie by rosła, wpadłby jakiś Wiktor, w rankingach popularności zajmowałaby miejsce obok Ożuchowskiej, Ichopek czy Bisza. Potem nagroda publiczności. Miliony ślących esemesy o treści „Wniebowstąpienie” na numer widoczny w prawym, dolnym rogu ekranu. Tysiące, jeżeli nie miliony, odkryłyby w sobie znaczne pokłady dobra, co przekładałoby się na konkretną aktywność. Działalność stopniowo zwiększałaby spektrum: wyślij esemes na dzieci tsunami, na dzieci po trzęsieniu ziemi, na dzieci po gradobiciu, czy dzieci po rodzicielskim zaniedbaniu. Ale na tym by się nie skończyło. Potem długi metraż, występ u boku znanych i uznanych, jakaś płyta z nową rockową interpretacją nieszporów. Nagroda Superjedynki, czy Orły. No i setki wywiadów, wgryzanie się na stałe w świadomość widzów. Bywanie u Isa, Ospieszalskiego, cytowanie przez polityków i celebrytów. Potem wiadomo, już tylko Hollywood. A jakby i nawet powinęła się noga, można byłoby zawsze wrócić. W końcu królową jest się do końca. Niezależnie od niesprzyjających wiatrów. Mogłaby… Ale ona wciąż nic sobie z tego nie robi. Matka Boska Niereformowalna, jakby na złość wybierająca inne formy kontaktu i powidoku w głowach ludzi. Preferuje sprawdzone metody, chociaż niepewne, dwuznaczne, jak gdyby przyjemność sprawiało jej bawienie się w chowanego. Pokazuje się dzieciom, które potem są ciągane po przesłuchaniach prowadzonych przez księży, psychiatrów, psychologów, co znacznie obniża jakość i świeżość przekazu. Powoduje niejednoznaczne wygibasy atmosferyczne, później badane i nazywane naukowo anomaliami, rzadkimi, co prawda, ale jednak całkiem wyjaśnialnymi. Pokazuje się nieczęsto i kameralnie, co może świadczyć o nieśmiałości, albo wręcz niechęci do publicznych wystąpień. Na korze brzozy, w oku rosołowym przy niedzielnym obiedzie, w oparach denaturatu, ulatniającego się ze świeżo umytego okna. Popularna jako breloczek albo figurka napełniana wodą święconą. Zatknięta za gniazda kontaktowe na oddziałach kardiologicznych, neurologicznych, onkologicznych. Matka Boska Kontaktowa chroniąca mocą 230 voltów. Zatknięta za kontakty z uziemieniem. I chyba to w zupełności wystarcza.

Daria Kraśko „Kolorowy szlak - Supraśl”. Techniki druku arty sty cznego

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Paweł Gorszewski Oka liczności Gdyby tylko raz zmarszczyła taflę tłustego rosołu, nie byłoby w tym nic dziwnego. Ot, zbieg okoliczności, niefortunny psikus tłustych ok rosołowych, kompilacja niecodzienna, jednak możliwa, ale Zuzanna przelewała rosół zupełnie już wariacko. Z początku owszem, tylko przyspieszyła ruch łyżki, jakby głód w nią nieogarniony wstąpił. I gdyby ktoś postronny Zuzannę zobaczył, to pewnie tak by powiedział: „No, zgłodniała baba, to i łyżką zasuwa, żeby wypełnienie jak najszybciej nastąpiło, żeby pusty żołądek przestał dawać znać o sobie!”, ale ona łyżką chlup w rosół i przelewa z talerza w talerz. Do ust nie podtyka. Ani za mamusię, ani za tatusia. Kiedy drugie naczynie jest po brzegi wypełnione, gapi się Zuzanna w rosół przez chwilę, przygląda raz jednym, raz drugim okiem, a potem łyżką chlup i znowu przelewa. I tak od południa już siedzi, a tu godzina szesnasta się zrobiła. Rosół wystygł zupełnie, marchewka pociemniała, a makaron rozmókł. – No ki diabeł! – szepcze po raz kolejny Zuzanna, oczy przeciera, potem do nieba wznosi i żegna się zamaszyście. – Panie Boże przebacz! Przebacz, Matko Najświętsza, Bogurodzico, dziewico, Maryjo. Jam niegodna łaski twojej! I klęka przed rosołem i przed tym wszystkim, co w nim tam pływa o tej porze. Potem siada na krześle i łyżką znowu burzy spokój tafli rosołowej, a wraz z nim spokój marchewki, pietruszki i farfocli szumowych. Zamieszanie zamieszaniem, szybko ucicha w talerzu, drobinki pieprzu osiadają na dnie, a oka rosołowe układają się w ten wzór dziwny, jakby to powiedzieć niecodzienny, a może i nawet cudowny, ale to po szczegółowej konsultacji z księdzem proboszczem, a w najgorszym wypadku z lekarzem, bądź farmaceutą. Choć ci ostatni to skutecznie wszelką cudowność wykluczą, zwalając winę na stany paranoidalne, całkiem wytłumaczalne zresztą, całkiem spotykane i miłe w dotyku. Zamieszanie w talerzu całkiem ucicha, natomiast utrzymuje się zamieszanie i poplątanie w głowie i w zmysłach Zuzanny, a nawet z każdą chwilą się wzmaga, doprowadzając do stanu przedmistycznego. Stan przedmistyczny tym się różni od mistycznego, że ten pierwszy obfituje raczej w niedowierzanie, raczej w taką sytuację, w której wiadomo, że generalnie dzwonią, a nie wiadomo jeszcze, czy to w parafii świętego Kazimierza, świętej Jadwigi, Najświętszego Serca Jezusowego, czy może w Sali Królewskiej Świadków Jehowy, chociaż ci ostatni raczej nie dzwonią, no chyba, że dzwonkiem domofonu. No więc Zuzanna stanu przedmistycznego doświadcza i w głowie jej same sprzeczności się mącą – zasmażka z zupą mleczną, chleb z kaszą gryczaną, Maryja Dziewica z rosołem. Nie jest to ani przyjemne, ani trwać za długo nie może, wybiega więc Zuzanna z krzykiem i od progu woła, że cud w zupie i żeby ludzie po proboszcza posłali. Proboszcz akurat nad barszczem siedział, brodził łyżką w te i wewte rozgarniając fasolkę na prawo, a buraczki na lewo i nad przejściem przez Morze Czerwone się zastanawiał, kiedy ludziska na plebanię wpadli z Zuzanną na czele. – Księże proboszczu! Księże proboszczu! Cud nad cudy, Maryja Dziewica w rosole się objawiła! – pokrzykują ludzie i gwar powstaje na plebanii taki, że barszcz zaczyna drżeć i nijak już nad przejściem przez Morze Czerwone dumać nie można. „Powariowali wszyscy, ciemne to to, wszędzie zjawisk nadprzyrodzonych się dopatrują, aferę mi tu chcą zrobić” – myśli proboszcz, ale w końcu wstaje od stołu, ludzi wyprasza, a Zuzannie zostać każe. – Zuźka, co ty za zamieszanie robisz? Jaki cud? Jaka Matka Boska? – A tak, księże proboszczu, nagotowałam rosołu, bo kurę świeżo z targu przyniosłam. Na cztery dni miało starczyć. No i normalnie jak to przy rosole, marchewkę obrałam, cebulkę lekko pokr…

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

– Zuźka, nie denerwuj się, no! Ja obrazić nie chciałem – tylko ty mów do rzeczy, bo barszcz mi stygnie, za godzinę mszę wieczorną odprawiam, a jeszcze w konfesjonale dyżur dzisiaj! Więc Zuzanna jak umiała, tak księdzu sprawę wyłożyła: że cud, że Boskie oblicze w oku rosołowym się ukazało, że ona jak boga kocha nie kłamie, a w ogóle to jak ksiądz proboszcz ją o kłamstwo może posądzać. Ją – oddaną sprawie od dawna, uczęszczającą na msze w dni powszednie i święta, ją – prenumerującą rycerza niepokalanej i prowadzącą przyparafialne kółka różańcowe z poświęceniem wolnego czasu, który mogłaby przeznaczyć, chociażby na obejrzenie barw szczęścia, ewentualnie na celebrowanie związku małżeńskiego zawartego już jakiś czas temu z niejakim Stanisławem. Ksiądz proboszcz wysłuchawszy tych biadań, uznał, że sprawy tak pozostawić nie można i należy ją jak najszybciej zbadać, wykluczyć działania złego, a potem zastanowić się, czy aby to działanie boskie rzeczywiście boskie było. Chcąc nie chcąc ruszył z Zuzanną w stronę domu, w którym rosół już pewnie wystygł zupełnie, uzbrojony w kropidło, wodę święconą i książeczkę do nabożeństwa. Stanisław nigdy religijny bardzo nie był. Ot, jak każdy zaliczał sakramenty w terminie: chrzest, komunia, bierzmowanie, tylko ze ślubem mu się trochę omsknęło i pojął, że za żonę Zuzanna mu się ostała. Żyło im się raźniej od tamtej pory, bo wiadomo staropanieństwo i kawalerstwo, chociaż brzmi zawadiacko (jakoś tak się składa, że zwłaszcza kawalerstwo) niezbyt dobrze wygląda, ludzie gadać zaczynają, drobne złośliwości prawić, a i czasami na manowce moralności może sprowadzić. Więc Stanisław zadowolony był generalnie. Życie, jak to się mówi, ułożyło się w szeroki gościniec, którym teraz wespół z Zuzanną kroczył, potykając się od czasu do czasu – wiadomo – gościniec w węższy się zmieniał, zwłaszcza kiedy Stanisław po pracy zostawał żeby piwkiem i towarzystwem kolegów się raczyć. Tak było i tego dnia, kiedy Zuzanna Matkę Boską Rosołową zobaczyła. Wszedł Stanisław do domu niepewnym krokiem i na miękkich kolanach, po domu się rozejrzał, a że głodny był, od razu po garach buszować zaczął. „Zusieczka jak rosołku nagotuje, to rach ciach, ciach! Nie ma to tamto! Pychotka!” – myślał Stanisław, zaciągając się zapachami. Do stołu zasiadł, bo widać, że Zuźka dbając o męża, wcześniej podała, a nawet łyżkę zostawiła, żeby mężuś, mężunio jak go pieszczotliwie nazywała, od razu do wiosłowania się zabierał. Niewiele myśląc, zwłaszcza, że piwo szumiało jeszcze w głowie Stanisława, a kiszki pobudzone chmielem i procentami zaczynały grać marsza, zabrał się do jedzenia. A siorbał przy tym!, a wiosłował!, że szklanki na suszarce wpadły w rezonans i teraz brzęczały w rytm wsysanego rosołu. I już talerz przechylił, już łyżką manewrował żeby ostatni makaronik co tam pływał załadować na podnośnik, już podciśnienie płucne powodował, by wchłonąć tę resztówkę z marcheweczką i makaronikiem, kiedy Zuzanna gwałtownie do kuchni wpadła i od framugi wrzeszczy: zoooostaaaaaw! Nieeeee jeeedz! No i stało się. Stanisław przestraszony, tak wessał rosołek, że marchewka w tchawicy utknęła, a makaronik z prawej dziurki nosa mu teraz dyndał. Charczeć zaczął, oczy wybałuszył, siny się zrobił. Zarzęził jeszcze ze dwa razy i ze stołka fiknął. Lekarze potem mówili, że niedotlenienie mózgu nastąpiło i musi on teraz odleżeć swoje, powoli dochodząc do zdrowia. Proboszcza uspokoił taki obrót sprawy, bo wszelkie ślady zniknęły w Stanisławowym żołądku i o zdarzeniu można było zapomnieć. – Bo na co komu takie cuda? Co my? W wierze słabi? Dowodów potrzebujemy? – zwykł mruczeć nad barszczem. Zuzanna zawiedziona chodziła. W pamięci przywoływała tamtą postać, którą owego popołudnia w oku rosołowym zobaczyła. Nawet stworzyła coś na rodzaj albumu portretów pamięciowych, które przynosiła Stanisławowi do szpitala, podsuwała mu pod nos i pytała: – Powiedz Stasiek, ty widziałeś, co?! Prawdę ja mówiłam. Przyjrzyj się, popatrz, która to była? Ta? Może ta? Ale Stanisław tylko o makaronie myślał, że jak to możliwe, żeby makaron tak fik gębą wlazł, a nosem wylazł? Zuzanna zrezygnowana zatykała mu te szkice Matki Boskiej za kontaktem, tuż obok głowy Stanisława. „A nuż mu się coś przypomni” – myślała i wracała do wsi.


Moje miejsce II, olej na płótnie, 2016

ADRIANNA KONOPKA malarstwo Artystka urodzona w Białymstoku, absolwentka Liceum Plastycznego w Supraślu. Studiuje na czwartym roku w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie na Wydziale Malarstwa. To jedna z ciekawszych, znakomicie rozwijających się artystek młodego pokolenia. Wernisaż wystawy „Sytuacje” Adrianny Konopki w czwartek, 9 maja o godz.17.30 w sali wystawowej Opery i Filharmonii Podlaskiej – Europejskiego Centrum Sztuki w Białymstoku. Wstęp wolny.

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


weed guy, olej i tempera jajowa na płótnie, 2018

ADRIANNA KONOPKA - malarstwo

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


Bez tytułu, olej, 100x70, 2018

ADRIANNA KONOPKA - malarstwo Fundacja X, 24.IV.2019 r.


„Wy jście z formy ”, techniki rzeźbiarskie

Flip Kurzawa Urodzony w Białymstoku, absolwent LP im. Artura Grottgera w Supraślu, kierunek techniki rzeźbiarskie. Interesuję się fotografią i muzyką, fascynuje mnie również język francuski i literatura polska. Najczęściej sięgam po książki Witolda Gombrowicza. Jego założenia formy były główną inspiracją do mojej pracy dyplomowej. Zależało mi na tym, aby rzeźba miała w sobie element estetyczny i symboliczny. W swojej pracy poruszyłem problem utraty formy indywidualnej na rzecz formy publicznej. Uznałem, że przedstawię to poprzez syntezę odlewów gipsowych mojego ciała. Czarna drewniana rama symbolizuje formę społeczną, którą opuszczamy, aby wyznaczać własne ścieżki. Pierwsze odlewy są realistyczne i detaliczne. Symbolizują w ten sposób decyzje o realizacji swoich marzeń i celów. Odlewy stopniowo syntetyzowałem dochodząc do silnej geometryzacji. Ostatnia forma oznacza pogodzenie się z wpływami społeczeństwa i klęską poglądów indywidualnych. Całej pracy postanowiłem nadać tytuł: ,,Wyjście z formy". W przyszłości chciałbym zostać konserwatorem malarstwa sztalugowego, dlatego wybieram się na studia na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


DYPLOMY W Muzeum Rzeźby Alfonsa Karnego trwa wystawa „Dyplomy 2019”. Prezentowane są tam najlepsze prace tegorocznych absolwentów Liceum Plastycznego w Supraślu. Wystawa stanowi konfrontację różnorodnych spojrzeń na zagadnienie kontrastu, inspiracji regionem lub wybranym artystą. Jej interdyscyplinarny charakter odnosi się do 4 różnych dziedzin sztuki, które w supraskim plastyku są głównymi kierunkami kształcenia artystycznego. I tak zobaczyć możemy realizacje z zakresu technik rzeźbiarskich, intermediów, tkaniny artystycznej, oraz technik druku artystycznego. Integralną częścią dyplomu z każdego kierunku są prace malarskie, które również dopełniają ekspozycję. Warto by było zarezerwować sobie więcej czasu na odwiedzenie muzeum, ponieważ obok tradycyjnego malarstwa prezentowane są filmy dokumentalne oraz realizacje, zaskakujące nowatorskim podejściem do formy i technologii. Wystawa stanowi podsumowanie umiejętności i osiągnięć młodych adeptów sztuki z rocznika ’99.

Justy na Mały szko „Paleta osobowości - Maria”, tkanina arty sty czna

Justyna Małyszko Urodzona w Sokółce, absolwentka LP im. Artura Grottgera w Supraślu, kierunek tkanina artystyczna. Interesuję się rękodziełem i sztuką ludową - głównie podlaską, taką jak na przykład tkanina dwuosnowowa, która jest przeważnie monochromatyczna. Mimo tego uwielbiam również kontrastujące zestawienia barwne, dlatego jako pracę dyplomową postanowiłam wykonać cykl barwnych portretów inspirowanych twórczością grafika Andy’ego Warhol’a. Moją główną inspiracją są ludzie, dlatego przedstawiłam piątkę moich przyjaciół. Dokonałam analizy psychologicznej każdej z portretowanych osób i dostosowałam do tego środki wyrazu plastycznego, stąd tytuł “Paleta Osobowości”. Swoją przyszłość również wiążę z tkaniną artystyczną i ludową, chciałabym je propagować wśród społeczeństwa i chronić przed zapomnieniem, dlatego planuję studiować konserwację zabytków na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. „Paleta osobowości - Anna” tkanina arty sty czna

„Paleta osobowości - Oskar” tkanina arty sty czna

„Paleta osobowości - Agata” tkanina arty sty czna

„Paleta osobowości - Filip”, tkanina arty sty czna

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


„Tarot-justice”,techniki druku arty sty cznego

Majka Sakowicz DYPLOM LP w Supraślu

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


„Dokąd zmierza Ten gatunek - lasy palmowe”, techniki druku arty sty cznego

„Dokąd zmierza Ten gatunek - skóra krokody la”, techniki druku arty sty cznego „Dokąd zmierza Ten gatunek - amazonia”, techniki druku arty sty cznego

Maria Tołwińska Urodzona w Białymstoku, absolwentka Liceum Plastycznego w Supraślu, kierunek techniki druku artystycznego. Sztuką interesuję się już od najmłodszych lat. Pamiętam, że już w szkole podstawowej uczęszczałam na zajęcia dodatkowe z rysunku i malarstwa. Swoją przyszłość planuję rozwijać w tych kierunkach - zamierzam studiować na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Najbardziej inspirują mnie przedstawienia ludzi i zwierząt i to właśnie one pojawiają się najczęściej w moich pracach. Przy tworzeniu bardzo ważny jest dla mnie także kolor. Staram się eksperymentować przy zestawieniach barwnych, bo uważam, że jest to jeden z ważniejszych budulców pracy. Widać to między innymi w moich grafikach dyplomowych - barwy, których użyłam, kontrastują ze sobą i nie oddają tych które występują w naturze.

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


MAŁE K-2 Włodek kierus

Widok z C3 na grań szczy tową, fot. W. Kierus

Khan Tengri (7010 m n.p.m.) to najwyższy szczyt Kazachstanu. Jego nazwa w języku ujgarskim oznacza „Pan Niebios” lub „Pan Dusz”. Jest najbardziej na północ położonym siedmiotysięcznikiem na świecie, co w praktyce oznacza, że jest to jeden z najbardziej surowych i zimnych wierzchołków. Jego smukła sylwetka oraz trudne do zdobycia ściany spowodowały, że góra potocznie nazywana jest „Małe K2”. Zaliczana jest – obok K2 w Karakorum, Alpamayo w Andach, Cerro Torre w Patagonii, Ama Dablam w Himalajach czy Matterhorn w Alpach – do najpiękniejszych szczytów świata. I bardzo niebezpiecznych.

Z Denisem Urubko w base campie. W tle Małe K2, fot. W. Kierus

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

Jego przecudna uroda i niepowtarzalne otoczenie przyciągały i nadal przyciągają podróżników, naukowców i alpinistów. Podczas ekspedycji w 1902 i 1903 G. Mercbaherowi Khan ukazał się jako “niedostępna twierdza”. W swoim dzienniku napisał: “Tien Shan nie jest miejscem nadającym się do uprawiania alpinizmu”. Szczyt został zdobyty w 1931 przez radziecką wyprawę pod kierownictwem M.T. Pogrebeckiego. Od czasu ich heroicznego wejścia minęło ponad 80 lat. W tym czasie na szczyt Khan Tengri zorganizowano mnóstwo udanych wejść z różnych stron. W rezultacie poprowadzono 21 dróg wspinaczkowych, z czego 12 o wycenie powyżej 6 stopnia (skala rosyjska).

Magda w czasie wy jścia aklimaty zacy jnego powy zej C3, fot. W. Kierus


Lodowiec Iny lchek, fot. W. Kierus

Włodek Kierus i Magdalena Leo razem stworzyli Warszawską Szkołę Wspinania K2 Warszawa. Ostatnio wspinali się na Ushbę, Matterhorn, Denali, Imia Tse, Ama Dablam, Khan Tengri… Oboje są członkami Klubu Wysokogórskiego Warszawa. Włodek wspina się 25 lat w Tatrach, Alpach, Andach, Kaukazie, Himalajach, kierując się wyzwaniem, aby wspinać się na góry, które niekoniecznie są najwyższe, najtrudniejsze, najbardziej odległe, ale które są piękne – po prostu sexy :)

lodowcowe, które trzeba przekroczyć przechodząc po wątpliwej wytrzymałości mostkach śnieżnych, są tak głębokie, że nie widać ich dna nawet w słoneczny dzień. Dodatkowo, podchodząc przez „Butelkę”, z prawej strony grożą nam kruszące się seraki (wielotonowe bryły lodu tworzące się w wyniku pękania lodowca). Z lewej strony jesteśmy narażeni na śnieżne lawiny ze stoków Czapajewa, a czapajweskie lawiny potrafią schodzić zupełnie nieprzewidywalnie, jedna za drugą. Z kolei z góry jesteśmy narażeni na spadające kamienie kalibru od ziarnka grochu po plazmę 48 cali. ***

Oto notatki i zdjęcia z ich wyprawy na Khan Tengri. *** Idziemy pod górę, Magda zatrzymuje się co dwa kroki na odpoczynek. Jestem poirytowany, bo wciąż mamy daleko do obozu, a jesteśmy w niebezpiecznym miejscu. Zostawiamy plecak Magdy. Po plecak wrócę później. Okazuje się jednak, że to jeszcze nie koniec naszej drogi. Do obozu jeszcze daleko. Jesteśmy na wysokości 5100 m., a spodziewamy się obozu na 5200. Wracam po plecak i idziemy dalej. Na 5200 okazuje się, że choć kończą się szczeliny i seraki, to nie ma tu obozu. Prawdopodobnie jest 200 metrów wyżej. Najgorsze jest to, że zaczyna nas prażyć słońce. Znów idziemy, zatrzymując się co dwa kroki. Droga wydłuża się coraz bardziej. Jesteśmy coraz mocniej zmęczeni, coraz mniej mamy sił i idziemy coraz wolniej. Dramat trwa. *** „Butelka” lub „Szyjka butelki” to lodowcowy kuluar, który w najwęższym miejscu ma około 40 metrów szerokości. Szczeliny

Wspinaliśmy się ostrzem grani. Srebrna klinga lodu rozcinała granatowy atłas nocnego nieba nabijany ćwiekami gwiazd. Tarcza księżyca w pełni oświetlała nam drogę. Nie potrzebowaliśmy nawet latarek-czołówek. W pewnym momencie niebo nabrzmiało krwistymi smugami pierwszych promieni słońca. Księżyc ustępował miejsca słońcu, przyjmując coraz bardziej pomarańczową barwę. Dzień zwyciężał noc. Światło przebijało mrok. Zimno ustępowało życiodajnemu ciepłu. My byliśmy bliżej szczytu. Gdy w końcu na nim stanęliśmy, było już pełne słońce. Życie triumfowało. *** Wejście na szczyt to dopiero gra wstępna w alpinizmie. Sukcesem jest powrót do domu. *** W czasie naszej wyprawy zginęły dwie osoby, a cztery zostały ewakuowane przez działających na górze guidów.

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Włodek Kierus i Magdalena Leo na szczy cie Khan Tengri, fot. W. Kierus

EXPRESS BIAŁOSTOCKI


WYPRAWA W NIEZNANE Zespół Szkół nr 16 w Białymstoku kształci i wychowuje młodzież niepełnosprawną intelektualnie. Poprzez zaangażowanie uczniów w różnorodne inicjatywy i projekty pokazujemy, że niepełnosprawność nie oznacza wykluczenia, każdy ma prawo do pełnego uczestnictwa w życiu społecznym i kulturalnym. Duży nacisk kładziemy na integrację młodzieży ze środowiskiem lokalnym oraz międzynarodowym. Przykładem jest realizowany od dwóch lat projekt Erasmus+ "Let's hit the road!". Odbyły się już dwa spotkania uczniowskie: w szkole partnerskiej Centar za Odgoj i Obrazovanje Tomislav Spojlar w Varażdin w Chorwacji oraz w Beacon Hill School North Tyneside w Anglii. Uczniowie integrowali się w wielokulturowej grupie, przełamywali bariery językowe, nabywali nowe umiejętności uczestnicząc w różnorodnych warsztatach. Poznawali też historię, kulturę oraz kuchnię krajów partnerskich. – Czy projekty unijne są także dla mnie? Czy sobie poradzę z dala od bliskich, rodziny? – opisuje swoje doświadczenia M., uczennica ZS nr 16 w Białymstoku. – Lot samolotem, inny język, jedzenie, pogoda. Pociąg, samolot, odprawa, wszystko dzieje się tak szybko. W drodze do hotelu powtarzamy angielskie i chorwackie zwroty, których uczyliśmy się w szkole, niektóre słowa bardzo przypominają nasze. Pierwszy dzień w szkole, w końcu mogłam spotkać dziewczyny, które poznałam na wideokonferencjach. One również nie mówią zbyt dobrze po angielsku. Zajęcia ośmielają nas coraz bardziej, na warsztatach tanecznych byłam w parze z Portugalczykiem, nawet nieźle tańczył! Następnego dnia wyjazd do Zagrzebia, cóż to za piękne miasto! Kolejne dni mijają błyskawicznie, zajęcia są bardzo różnorodne i wcale nie trzeba mówić dobrze po angielsku, aby wziąć w nich udział, czasem można porozumieć się bez słów. To był cenny i ciekawy czas. Czy polecam udział w takich projektach? Tak, całym sercem. Przed nami jeszcze wyjazd na Maderę w październiku 2019. Zaś w czerwcu 2019 uczestnicy projektu odwiedzą naszą szkołę. Trzymajcie kciuki! Ula

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Lesław Sadowski

Bauerina Długo się głowiłem, jak opowiedzieć tę historię. Wiedziałem przecież, że sama się nie opowie. Mądrale-rezonerzy podpowiadają, by zacząć od początku. Ale co właściwie jest jej początkiem? Czy może nim być szczególne upodobanie Niemców do widowiskowych marszów z pochodniami i dziarskim śpiewem, do czego potrzebowali większej przestrzeni, którą patetycznie nazywali Lebensraumem? O ten Lebensraum najłatwiej było na Wschodzie, wobec czego najechali zbrojnie Polskę ze wszystkimi nieprzyjemnymi konsekwencjami tego najazdu. Ale to jest początek bardzo wielu historii, podczas gdy ta jest naprawdę wyjątkowa. Może lepiej zacząć od tego, kiedy ta historia po raz pierwszy pojawiła się w mojej głowie? Żeby się pojawiła, musiałem najpierw zrozumieć język aluzji, przytyków, złośliwości, tłumionych przekleństw i pretensji. Historia pojawiała się zwykle przy świątecznym stole, wokół którego zasiadali rodzice, Babka i inni krewni. Ojciec po kilku głębszych (często był po kilku głębszych) snuł idylliczne opowieści o pracy u „baora Barcina”, w czym wtórowała mu Babka. – Barcin to był złoty człowiek – mówiła kiwając aprobująco głową. – A ta jego bratanica Hannelore, taka śliczna, tak na ciebie patrzyła jak cielątko na krowę – mówiła zwracając się do ojca. Matka na razie milczała. Ojciec z dziadkami i rodzeństwem przeżył okupację w Prusach Wschodnich w majątku kapitana rezerwy Fritza Bartzina. To znaczy nie całą okupację. Zanim ich wywieziono na roboty przymusowe w 1942 roku, mieszkali sobie w małej wiosce na Podlasiu uprawiając skromne gospodarstwo rolne. Niemców widywali raz albo dwa w tygodniu, i to zazwyczaj przejazdem. Wioska była taka mała, że trudno w niej było szukać Lebensraumu, więc się w niej rzadko zatrzymywali. Inaczej było z partyzantami. Przychodzili, kiedy chcieli i robili, co chcieli. Byli bohaterami, walczącymi o wolność, niepodległość i prawdopodobnie demokrację. Bohaterom nie można odmawiać, wobec czego zgwałcili siostrę Ojca. Młodszej siostry nie zgwałcili, bo nawet jak na swobodne partyzanckie standardy etyczne była zdecydowanie za młoda, a oni przecież nie byli jakimiś pedofilami. Poza tym mieli wilcze apetyty, co oznaczało, że Dziadek miał na utrzymaniu swoją sześcioosobową rodzinę oraz partyzantów. Wyjazd na roboty przymusowe był jak zbawienie. Tak to również zapamiętał Ojciec, który z podziwem i zachwytem opowiadał o tym, jak nowoczesne, schludne i świetnie zorganizowane było gospodarstwo „baora Barcina”. Mieli jak u pana Boga za piecem – robili to, co zawsze, mieszkali porządniej niż zawsze, jedli lepiej niż zawsze. Po prostu żyć, nie umierać. Muszę przyznać, iż ten arkadyjski obraz okupacji niemieckiej budził w moim dziecięcym umyśle ambiwalentne uczucia. Urodziłem się wprawdzie pięć lat po wojnie, ale w moje sny już zdążyli się wkraść gestapowcy, ścigający mnie niezmordowanie aż do nocnego krzyku, rozstrzeliwujący mnie pod płonącymi stodołami, otaczający milczącą tyralierą. I oto musiałem słuchać o jakimś „dobrym Niemcu”. Jeśli wierzyć „Czterem pancernym” i „Stawce większej niż życie” tacy nie istnieli. Ale Ojcu przecież też musiałem wierzyć. Byłem rozdarty. A jeszcze na dodatek ta Hannelore, też „dobra Niemka”. Może „dobrych Niemców” było w ogóle więcej niż „złych Niemców”? Świat się walił. Hannelore coraz częściej zaczęła się pojawiać we wspominkach przy świątecznym stole. Już nie tylko Ojciec z Babką (oboje zawsze po kilku głębszych), ale i Matka wtrącała do wspominków swoje komentarze. – Jak ci było z nią tak dobrze, to trzeba było z nią zostać – mówiła gniewnie i wychylała kieliszek, by osłodzić gorycz. – Czasami żałuję, że tego nie zrobiłem – odpowiadał Ojciec zaciskając pięści. Wiedział, jak Matkę zranić.

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

Matka nie była jedyną osobą, którą Ojciec w ten sposób ranił. Może nawet jeszcze boleśniej ranił mnie. Kąśliwa riposta Ojca wywołała we mnie paniczną myśl, że niewiele brakowało, aby moją matką została ta Hannelore. A więc byłbym Niemcem, ciekawe, czy dobrym. Zawiłości genetyki były wówczas dla mnie okryte nieprzeniknioną mgłą tajemnicy, toteż przez kilka następnych lat osaczała mnie od czasu do czasu przeraźliwa obsesja, że Ojciec mógł zostać z Hannelore i wtedy – co wydawało się logiczne – byłbym ich synem, urodzonym gdzieś w Prusach Wschodnich. Z jakiegoś powodu Matka wcale nie pojawiała się w tym równaniu. Dopiero podręczniki biologii z podstawówki oraz rozmaite, coraz łapczywiej pochłaniane lektury, przy pomocy których próbowałem radzić sobie ze swoją traumą, przyniosły krzepiącą, relaksującą wiadomość: nawet gdyby Ojciec został z Hannelore, to ja nie byłbym ich synem. Nie byłbym także synem Matki, tylko kogoś zupełnie obcego, a najprawdopodobniej w ogóle by mnie nie było, co już nie wydawało się takie krzepiące, tylko po prostu obojętne. „Nie bycie” w ogóle różniło się od „nie bycia” po uprzednich narodzinach. Moja Siostra zmarła w wieku dwóch lat i Ojciec z Matką wspominają Kasię do dziś poświęcając jej zazwyczaj więcej uwagi niż mnie. Gdybym ja się nie urodził, nawet by się o mnie nie zająknęli. Lecz trudno mieć do nich o to pretensję. W każdym razie wątek Hannelore w naszej rodzinie znacznie przyblakł. Wątek nieco odżył, gdy w liceum pojawiły się inne podręczniki biologii, a w moich lekturach książki bardziej wyrafinowane obyczajowo i psychologicznie. Ten wyższy poziom edukacji miał wyposażyć mnie w wiedzę o relacjach męsko-damskich i przygotować do trudnych rozmów z rodzicami. Z większości lektur wynikało, iż te damsko-męskie relacje to zawikłany splot dramatycznych, nieszczęśliwych losów, pełen zdrad, zazdrości i kłamstw, więc na dobrą sprawę lepiej się od tego trzymać z daleka. Wnioski z lektur oraz moja wrodzona nieśmiałość pozwalały mi zachować bezpieczny dystans do szkolnych koleżanek, co dla bardziej powierzchownych obserwatorów mogło być oznaką arogancji i wyniosłości, zaś dla bardziej wnikliwych – oznaką jednopłciowych skłonności. Do tych drugich musiał się zaliczać Ojciec, trochę zaniepokojony moim brakiem „dziewczyny, z którą chodzę”. Pewnego wieczoru, znowu po kilku głębszych (chyba jednak był alkoholikiem), Ojciec postanowił zainspirować mnie swoim przykładem do bardziej odważnych przedsięwzięć w sprawach męsko-damskich. Nalawszy mi kieliszek wina (byłem w wieku, kiedy się jest obeznanym nie tylko z seksem, ale i alkoholem) przyniósł zielony spłowiały skoroszyt o lekko zbrązowiałych krawędziach, charakterystycznych dla leciwego papieru. Czułem, że zbliża się uroczysta chwila wyznań, więc wypiłem wino do dna. W skoroszycie znajdował się całkiem pokaźny plik listów, rękopisów, zasuszonych kwiatów i chyba kosmyk włosów. Ojciec wybrał jedną z kartek i zaczął czytać. Tekst był po niemiecku. Ojciec znał bardzo dobrze ten język. Ja gorzej, bo niemieckiego w moim liceum uczył polonista, który w niemieckim dokształcał się jako samouk podczas wakacji. Ale znałem na tyle dobrze, żeby zrozumieć, że jest to tekst piosenki o tym, że należy śpiewać, kiedy jest smutno. Zresztą zaraz potem Ojciec przeczytał swój polski przekład tej piosenki, która – jak wyjaśnił – była przedwojennym szlagierem, śpiewanym przez Ilse Werner. W skoroszycie było więcej takich przekładów: „Rybaka z Capri” Rudi Schurickego, Willi Berkinga, Hildegarde Knef, no i słynna „Lili Marleene” Lale Andersen. Przekłady Ojca nie wznosiły się na poetyckie wyżyny, ale jednak trudno było odmówić mu talentu i wrażliwości. W skoroszycie były też jego własne teksty, pisane po niemiecku. A wszystko to dla tej Hannelore! Musieli być w sobie bardzo zakochani. Ojciec miał wtedy dwadzieścia cztery lata i – sądząc z jego nielicznych fotografii z czasów młodości – był bez wątpienia przystojniejszy od Eugeniusza Bodo, wyższy i prawdopodobnie bardziej utalentowany, bo nie tylko śpiewał i tańczył, ale pisał piosenki i grał je na różnych instrumentach. Muzykę miał we krwi.


Mimo że wypiłem do dna kieliszek wina, a potem jeszcze dwa, to nie odważyłem się spytać go, czy między nim i Hannelore doszło do czegoś więcej niż wymiana listów, piosenek i kosmyków włosów. Krótko mówiąc, nie odważyłem się spytać, czy uprawiali seks. Chyba znałem odpowiedź. W dużym gospodarstwie rolnym kapitana Fritza Bartzina było bez liku takich miejsc, w których można było się ukryć przed wścibskimi oczyma. Wojna i zbliżający się front nie skłaniały do wstrzemięźliwości w tych sprawach. Ten swoisty coming out mojego Ojca w najmniejszym stopniu nie wpłynął na moje relacje męsko-damskie, rzucił natomiast nieco światła na jego osobowość. Zdawało mi się, że od tego dnia lepiej go rozumiałem. Hannelore straciła swoją złowrogą aurę i stała się jednym z nic nieznaczących epizodów, jakich również w swoim życiu oczekiwałem z akceptującą niewinnością. Wcześniej rozwiązał się, samoistnie niejako, dręczący mnie od dzieciństwa problem „dobrych” i „złych” Niemców. Powojenny ład wymagał jasnych zasad. „Dobrych” Niemców ulokowano w państwie o nazwie NRD, natomiast „złych”,wśród których znajdowali się byli esesmani, członkowie ziomkostw, odwetowcy i cała podejrzana hałastra prezydenta Trumana, umieszczono w kraju zwanym NRF, przemianowanym później z niejasnych powodów na RFN. Ten nagły wylęg „dobrych” Niemców mógł budzić zdziwienie, ale od czasu, gdy gestapowcy wyprowadzili się z moich snów i wyrosłem z „Czterech pancernych i psa”, temat Niemców ograniczył się tylko do literatury i nauki języka. Przez następne dziesięć lat wątek Hannelore pokrywał się kurzem w archiwum mojej pamięci. Ani Ojciec, ani Matka nie wracali do tej sprawy, przynajmniej w mojej obecności. Ojciec zapadał na zdrowiu, co w sposób naturalny zmieniło hierarchię spraw, w której młodzieńczy romans Ojca został umieszczony w rubryce: „Trzeciorzędny, nie wart wspominania”. Po dziesięciu latach temat niespodziewanie odżył. Redakcja regionalnego tygodnika, w którym pracowałem jako wciąż młody i wciąż obiecujący dziennikarz, nagrodziła mnie dwumiesięcznym stażem zagranicznym. Moja znajomość niemieckiego zdecydowała, że wysłano mnie do Niemców. Nie mogłem oprzeć się chwilowemu wrażeniu, że jest jakaś tajemnicza paralela między losem Ojca i moim. W odróżnieniu jednak od niego, mnie wysłano od razu do „dobrych Niemców”, czyli do NRD, a konkretnie do Lipska. Ta moja pierwsza podróż na Zachód (NRD było na zachód od Polski) przebiegała pod znakiem tzw. paradoksu Magellana, który popłynął też na Zachód, a zabili go tubylcy na Dalekim Wschodzie. Pomimo niezaprzeczalnej obfitości towarów i dóbr konsumpcyjnych w enerdowskich sklepach, co musiało szokować przybysza z Polski lat osiemdziesiątych, wkrótce przekonałem się, iż „dobrzy Niemcy” mentalnie tkwią w bardzo ortodoksyjnych ideologicznych okowach tzw. bratnich socjalistycznych narodów. Dla nieco anarchicznej i krnąbrnej osobowości młodego, zdolnego dziennikarza było to doświadczenie paraliżujące. Ponadto okazało się, że „dobrzy Niemcy” nie rozumieją języka niemieckiego, którym mówiłem. Ekspedientki w sklepach, tak obficie zaopatrzonych, rozkładały nieprzychylnie ręce i zwracały się do następnego w kolejce. Zaczynałem wątpić w dydaktyczne talenty moich nauczycieli języka i, co bardziej frustrujące, w moje zdolności językowe. Ojciec bił mnie na tym polu na głowę. Skromną nagrodą pocieszenia w tych pierwszych dniach zwątpienia było drobne zdarzenie, do którego doszło na lipskim Dworcu Głównym. Późnym wieczorem udałem się tam po papierosy, których mi akurat zabrakło. Przy kontuarze trafiki, nad którą widniał szyld „Zigarren und Tabakwaren”, zaczepił mnie prośbą o papierosa starszy, na oko biednie i niedbale odziany mężczyzna. Był to pierwszy lipski Niemiec, który zdawał się bez trudu rozumieć moją niemczyznę, choć wyczuł w niej obce dźwięki, bowiem spytał po chwili, skąd jestem. – Z Polski – odpowiedziałem próbując

nadać odpowiedzi odcień lekkiej dumy. – Ach, Polska – powiedział nieznajomy. – Piękny kraj. Byłem tam jesienią trzydziestego dziewiątego. Wypaliliśmy wspólnie z weteranem Wehrmachtu po papierosie gawędząc przyjaźnie o tym, że świat bez wojny jest mimo wszystko lepszy. Wracałem do swej kwatery na Gerberstrasse niosąc w głowie kłębek splątanych myśli, wśród których na plan pierwszy wysuwała się satysfakcja, że mój niemiecki nie jest jednak taki zły. Obok niej niepokojąco pobrzmiewała konstatacja, że nie wszyscy Niemcy w NRD to „dobrzy Niemcy”. Należało się pilnować. Pod koniec pierwszego tygodnia mojego pobytu miało się odbyć na uniwersytecie lipskim seminarium dla całej grupy zagranicznych stypendystów, do której, jak się okazało, też należałem. W tej grupie byli niemal wyłącznie stypendyści z tak zwanych bratnich krajów demokracji ludowej. Do wyjątków należeli dwaj studenci z Korei Północnej, która uważała, iż jest o krok dalej na drodze do społeczeństwa idealnego oraz dwaj studenci z Nikaragui, która dopiero starała się zostać bratnim krajem demokracji. Trochę zastanawiało, dlaczego z każdego kraju jest ich po dwóch, podczas gdy ja byłem jeden z mojego kraju. Widocznie mnie ufano bardziej niż im. Seminarium prowadziła Frau Gisela Gabler. Jego tematem była kwestia odpowiedzialności dziennikarza za kształtowanie właściwych postaw społeczno-politycznych. Oczywiście Frau Gabler przekonywała, iż ta odpowiedzialność jest ogromna. Tak ogromna, jak odpowiedzialność Frau Gabler za nasze właściwe postawy społeczno-polityczne. Krótko mówiąc, Frau Gabler była delegowanym przez uniwersytet opiekunem naszej grupy. Na najbliższy sobotni wieczór Frau Gabler zapowiedziała towarzyskie spotkanie integracyjne w gościnnej salce Societas Jablonoviana przy Ritterstrasse. Każdy z uczestników miał przygotować przekąskę ze swojej kuchni narodowej oraz piosenkę bądź krótki utwór literacki. Jaką przekąskę z polskiej kuchni narodowej lat osiemdziesiątych mogłem przygotować? Usmażyłem placki ziemniaczane według przepisu Matki oraz nauczyłem się na pamięć wiersza Juliana Tuwima „Figielek”. Towarzyskie spotkanie integracyjne na początku przypominało wieżę Babel zaraz po pomieszaniu języków, ale kilka butelek wina oraz niemieckiego winiaku wkrótce pomogło przełamać bariery. Frau Gabler okazała się duszą towarzystwa oraz poliglotką, bo recytowała krótkie wiersze i teksty piosenek w języku każdego uczestnika spotkania. W moim języku wyrecytowała, a właściwie zanuciła piosenkę Ilse Werner w tłumaczeniu Ojca! Nie od razu się zorientowałem, ale kiedy świadomość tego faktu wreszcie do mnie dotarła, skamieniałem z wrażenia. Skąd mogła znać ten tekst? A może Ojciec mnie oszukał i przypisał sobie jakieś przedwojenne popularne tłumaczenie piosenki Ilse Werner? Kiedy ochłonąłem, spytałem Frau Gabler, skąd zna tę piosenkę. – Z dzieciństwa – odpowiedziała ze szczerym uśmiechem. Odpowiedź była jasna, lecz budziła nowe pytania. W jakim to niemieckim dzieciństwie mała Gisela słuchała niemieckich szlagierów w polskim tłumaczeniu? Czułem, że coś się za tym kryje i do końca wieczoru bacznie, lecz ukradkiem, przypatrywałem się jej. Budził się we mnie dziennikarz śledczy. Kiedy Frau Gabler poszła do łazienki, strąciłem ze stołu jej otwartą torebkę, z której wypadły na podłogę kosmetyki, notes, komplet kluczy i Ausweis. Chowając to wszystko z powrotem do torebki zajrzałem do dokumentu. Frau Gisela Gabler, z domu Bartzin, urodziła się 26 kwietnia 1945 roku w Barthen! Zalała mnie fala ciemnej, gorącej krwi. Uciekłem ze spotkania integracyjnego zanim Gisela Gabler wróciła z łazienki. Jeszcze nie wiedziałem, o co ją spytać. Zbiegając po skąpo oświetlonych schodach starej kamienicy przy Ritterstrasse miałem wrażenie, że spadam w wirującą czeluść, a wszystkie rzeczy martwe wokół mnie były w nieustannym ruchu. Jeszcze tego samego wieczoru z dworcowej budki telefonicznej zadzwoniłem do rodziców, choć znałem odpowiedź, zanim zadałem pytanie.

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


I znałem odpowiedź na pytanie, którego nie odważyłem się zadać Ojcu przed dziesięciu laty. Frau Gisela Gabler, moja siostra, była odpowiedzią na te pytania! „Dobra Niemka” Hannelore dopadła mnie. - Dlaczego dzwonisz w tej sprawie? – spytała Matka. – Czy coś się stało? - Nie, nie, nic takiego – uspokoiłem ją. – Przygotowuję wywiad z kimś, kto w czasie wojny był w tamtych okolicach, gdzieś pod Barcianami, tak? - Barciany? Tak, ojciec chyba mówił o Barcianach. - Nie możesz go spytać? - Ojciec jest przeziębiony. Śpi teraz. Czy to takie ważne? - Nie – odpowiedziałem przez ściśnięte gardło. Przez następny tydzień nie widziałem się z Frau Gabler, nie tylko dlatego, że jej unikałem. Tak ułożono plan moich zajęć. Ale myśl o niej nie opuszczała mnie. Zastanawiałem się, co mam począć z tym swoim odkryciem dziennikarza śledczego od siedmiu boleści. Jednego byłem pewien – nie mogłem o tym powiedzieć rodzicom. Oczywiście, wszystko mogło być niewyobrażalnym zbiegiem okoliczności, znanym z niejednego utworu literackiego. Nawet nikłe podobieństwo Frau Giseli Gabler do Ojca, które starałem się jeszcze umniejszyć. Ostatecznie wszyscy ludzie są jakoś podobni do siebie. Wytrzymałem tak jeszcze dwa tygodnie, podczas których wzbierał we mnie żal do Ojca i litość dla Matki. Każde spotkanie z Frau Giselą Gabler podsycało te uczucia. Wreszcie się poddałem. Poszedłem do sekretariatu Wydziału Dziennikarskiego i złożyłem prośbę o skrócenie stypendium z powodów osobistych. Nawet nie mieli bladego pojęcia, jak bardzo osobistych. Na korytarzu dogoniła mnie Frau Gisela Gabler. W ręce trzymała moje podanie. - Nie rób tego – powiedziała próbując wręczyć mi kartkę papieru. Pokręciłem głową bez słowa. Co to ją mogło obchodzić? - Nie musisz – jej słowa nie brzmiały przekonująco. Cofnęła dłoń z moim podaniem i starannie złożyła papier we czworo. - Jak muiała na imię twoja matka? – Spytałem nagle, niespodziewanie dla samego siebie. Już nie miałem odwrotu. Frau Gisela Gabler uśmiechnęła się, jakoś inaczej, ale stała się bardzo podobna do Ojca. - Chodźmy na kawę – powiedziała. Poszliśmy do studenckiej kawiarenki obok głównego wejścia do uniwersyteckiego budynku. Gizela (już nie była dla mnie Frau Gabler) siedziała przez jakiś czas w milczeniu, którego nie przerywałem, ponieważ nie dostałem jeszcze odpowiedzi na moje pytanie. Na stoliku obok filiżanki z kawą leżało moje podanie. Gizela rozprostowała je, rzuciła na nie okiem i ponownie złożyła we czworo. - Nie rób tego – powiedziała raz jeszcze. – Moja matka miała na imię Elfriede. Umarła zaraz po porodzie, a ojciec dostał się do niewoli sowieckiej i nigdy stamtąd nie wrócił. Mną zaopiekowała się ciotka. To ona miała na imię Hannelore. Ciotka szukała twojego ojca, nie od razu. Po kilku latach. Odnalazła go, lecz ty już byłeś na świecie. Twój ojciec wybrał ciebie i ciotka to zrozumiała. Nigdy potem już się nie spotkali. Nawet nie pisali do siebie. Więc przestań się gryźć i wycofaj swoje podanie. Nie masz żadnego problemu. Siedziałem jak ogłuszony. Po chwili sięgnąłem po złożony we czworo papier. Miałem problem. Byłem oszukiwany. Przez Ojca i być może przez Matkę. Schowałem swoje podanie do tylnej kieszeni spodni i spojrzałem na Gizelę. Uśmiechała się przyjaźnie, ale i niepewnie. Moja opiekunka! Moja troskliwa opiekunka! Fundatorzy stypendium nie musieli wysyłać ze mną Anioła Stróża. On czekał na mnie.

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

Janusz Taranienko rupieciarnia; węzły chłonne dziękuję ci za tę rozmowę, za objaśnianie twojej rupieciarni przedmiotów. nagromadziło się ich przez życie, z wielu niebyłych już domów. wiem: nasiąkły spojrzeniami, strzępami dotyku, chłonnymi węzłami opowieści. jakże niepraktyczne te twoje zadomowione przedmioty! jak do niczego już niezdatne! mówisz: trzeba by zrobić selekcję, trzeba by powyrzucać. bo to tylko bałagan i kurz. ale czy wówczas nie bolałaby ich nieobecność? w tym odzyskanym sterylnym porządku, w wyjałowionej przestrzeni pamięci? bezimiennej, bo wyzutej z historii. więc może lepiej pozostać w rupieciarni? zaczynam rozumieć, dlaczego w odwiedzanych świątyniach rozglądam się za wizerunkiem świętej tereski z lisieux, której obrazek wisiał przy łóżku matki. jarmarczny. i beznadziejnie kiczowaty. /lipiec 2014 – październik 2015/

dopokąd: pozostaje – pozostanie to tak nie przemija nie przechodzi obojętnie mimo że załatwione wykonane dokonane takie sprawy nie pozostają bez śladu bez długu że można o nich zapomnieć i iść spać bo czas na teraz zamknięty zakończony takie sprawy tkwią zagnieżdżają się we mnie w tobie w nas i w nich w myślach słowach i uczynkach w ewangelii dzisiejszego dnia i jutrzejszego i niechaj tak pozostanie na niewymierność lat bo dopokąd pozostaje pozostanie słowo pamięć /grudzień 2017; wrzesień 2018; wyróżnienie w III OKP im. Z. Jerzyny, Warszawa 2018/


Miłka Malzahn

Bardzo krótkie formy życia 4. Wybuch

fot. Miłka Malzahn

1. Kałuża ...i nabieram podejrzenia, że pod taflą wody są drzwi do innego świata, że wystarczy wskoczyć, by zanurzyć się w czymś, co przez moment będzie nicością, a potem stanie się piękną łąką delikatnie oświetloną ostatnimi promieniami zachodzących słońc. Próbuję wypatrzeć ten punkt, w którym natychmiast powinnam postawić nogę. – Ej, pani to się w tym nie utopi – mruczy starszy człowiek, wyglądający na dawno już utopionego. – Ej – odpowiadam – to są sekretne wrota! – Mokre trochę... Stoimy oboje przez dłuższą chwilę, z nadzieją pochylając się nad brudną wodą, a potem rozchodzimy się bez słowa.

Sygnał dochodził z góry i drzewa nie mogły go zatrzymać. Uderzał mnie w czubek głowy, więc czułam narastający ból. Położyłam się na ziemi i wtuliłam usta w suche chłodne igły. – Koniec ze mną – pomyślałam – będą mnie bombardować tym sygnałem aż nie umrę, aż nie wybuchnę jak wszystkie inne telefony w okolice. Ściany nie mogły temu zapobiec. Ludzie nie mogli temu zapobiec. Świat milczał! Jestem starym typem telefonu, który nie jest odporny na nowe częstotliwości, porzucony przez właścicielkę leży pod drzewem i głośno szlocha. I gdy głowa mi prawie pęka mój szloch napotyka na ścieżkę sygnału, zatem mój sygnał spotyka ich sygnał. Stoją centralnie naprzeciwko siebie, ich sygnał jest nieludzki i mechaniczny, mój jest nieludzki, ale ma w sobie iskrę życia, jaką przejęłam wraz oddechem właścicielki. Przyciskała mnie tak mocno i tak często do policzka, że teraz mój szloch jest ożywiony. Sygnał zatrzymuje się, czując barierę należącą do obcego mu świata. Jeszcze przez moment próbuje ją ominąć, podkraść się dołem, śmignąć bokiem, ale nic z tego. Szlocham tak prawdziwie, że kapituluje. Cisza. Odwracam się brzuchem do góry i przez kratkę gałęzi podziwiam nachodzący zmierzch. Zardzewieję tu sobie spokojnie, w doborowym towarzystwie. Wybuchu nie będzie.

2. Piersi Stają się cięższe, coraz cięższe, moje piersi. Nie służy im grawitacja i chociaż miałabym je wysłać w Kosmos – to tego nie robię. A niech tam. Przyzwyczaiłam się. Tylko rano, gdy na dekolcie widzę zmarszczki, myślę: moje złote, moje kochane, moje jedyne, moje tkanki miękkie, mogłybyście jeszcze poprodukować tego kolagenu, dobrze? I patrzymy tak na siebie i one zastanawiają się, co mi odpowiedzieć.. I każdego dnia słyszę inną wymówkę. A że mam naprawdę bardzo inteligentne piersi (i z poczuciem humoru), to potem śmiejemy się długo, że o mało nie spóźniam się do pracy!

3. Widoczek fot. Miłka Malzahn

Widoczek zobaczył mnie pierwszy. Zatrzymałam się, by go nie przestraszyć, ale szybko okazało się, że nie należał do strachliwych. W mgnieniu oka zeskanował moje wyobrażenia i dostosował się do oczekiwań: tu rzeczka, tu kaczuszki, tu trawka, tam kościółek. I na deser – słoneczko. – Ach, ach – krzyknęłam z zachwytu. To był szalenie profesjonalny widoczek. Pierwsza klasa. Wiedział o tym doskonale, więc tylko podkręcił kolory – Ach – westchnęłam raz jeszcze zadowolona i napełniona tym widokiem. Trochę tak jakbym go zjadła. Znam takich co pożerają widoki, ale ja do nich nie należę. Dlatego pochyliłam się nad rzeczką, dotknęłam aksamitu jej wody i powoli, z uwagą i wdzięcznością wsunęłam pod podszewkę widoku pięć złotych. – Dziękuję – szepnęłam wzruszona.

5. Dziewczęta Poczułam się dokładnie tak samo: chciałam usłyszeć, dobrze pojąć, dowiedzieć się wszystkiego już teraz. Pomimo jasnej świadomości szybkiego przepływu informacji – niczego nie umiałam poskładać w całość. One mówiły i mówiły, a ja słyszałam tylko szum, jakieś trzaski, czasem piski. Jakbym nosiła aparat słuchowy. Jakbym miała wyłączoną część mózgu odpowiedzialną za rozumienie. Moja dezorientacja powoli przeradzała się w panikę: a co będzie, jeśli już nigdy niczego nie zrozumiem? Będę widziała, słyszała, czuła i nie rozumiała...? Skamieniałam.

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Dosyć sporo ostatnio mówiło się o muralu z podobizną Zenka Martyniuka - „Króla Disco Polo”. Nie ma co ukrywać że artysta ma rzeszę fanów sięgającą setek tysięcy, jeśli nie milionów, i to na całym świecie. „Problemem” nie jest temat muralu, lecz kiczowatość „dzieła”. Wydaje się, że marszałek województwa podlaskiego mógłby wspierać rodzimych twórców, a nie przebrzmiałe „sławy gdańskie” z lat ‘90. Red.

fot. Adam Obuchowicz

Jak słowo ciałem się stało? Drobna refleksja o pewnym królu na ścianie SEBASTIAN KOCHANIEC (doktor nauk humanistycznych; krytyk sztuki)

Przemierzając ulicę Hallera w Białymstoku i patrząc na powstały tam mural, można by rzec w biblijnym tonie: „Dokonało się”. Po długich, bo trwających trzy lata dyskusjach oraz dofinansowaniu z Urzędu Marszałkowskiego, osiedle Dziesięciny zdobi gargantuiczny wizerunek „Króla Disco Polo”. Skąpany w barwach na wzór paczki Skittlesów, jaskrawy i krzykliwy, z nieodłącznym atrybutem w postaci gitary i uniesionego w cesarskim geście kciuka, rzuca się w oczy, jak jego piosenki w uszy sympatyków i nie tylko ich. Oto obraz popkulturowego ambasadora województwa podlaskiego. O gustach podobno się nie dyskutuje, ale trudno mi przemilczeć sytuacje, w której ktoś owe gusta mi narzuca, twierdząc przy tym, że ma to coś wspólnego z kulturą i promocją regionu, w którym żyję. Trudno o bardziej niefortunny dobór słów. „Kultura i promocja” kojarzy mi się z ofertą dyskontów spożywczych typu „Biedronka” czy „Lidl”, w których przecież kultura także jest promowana. Dlatego też mural z wizerunkiem „Króla Disco Polo”, o ile w jakikolwiek sposób jest atrakcją Podlasia, to na wzór gazetek promocyjnych z wymienionych sieci handlowych, a naszą lokalną kulturę promuje tak, jakby była ona towarem: szybkim, przyjemnym i kolorowym. Nie zaś jako coś zakorzenionego w tożsamości żyjących tu ludzi, ich historii. Innymi słowy – pomyje prezentują się w krysztale. Zastanawiam się też, gdzie jest w tym wszystkim powtarzana od dawna litania do tzw. magii Podlasia? Parząc na mural z ul. Hallera i czytając argumentacje samorządowców odnoszę wrażenie, że owa magia została zastąpiona iluzją. A na lokalnych portalach internetowych opisujących to „kulturalne” przedsięwzięcie czytam na przykład, iż „jest to bardzo dobra promocja wielokulturowości i obyczajowości naszego województwa”; że „nie powinniśmy się wstydzić disco polo, bo to nasza kultura, o której nie powinniśmy zapominać” oraz, że „województwo podlaskie jest dużo bogatsze z Zenkiem Martyniukiem niż bez niego”. Idąc tokiem rozumowania powyższych wypowiedzi zastanawiam się, na przykład, dlaczego w Toruniu nie powstał jeszcze mural z Tadeuszem Rydzykiem – ikoną wiary,

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

kultury i ekonomii? Albo dlaczego w Wadowicach nie poświęcono muralu kremówkom? Przecież wszystkim smakują. Reklamował je też nie byle kto, a tym samym dobrze się kojarzą. Nietrafiona jest także brzmiąca jak manifestacja sugestia, abyśmy nie zapominali o składowej części naszej kultury, którą jest disco polo. A co z białostocką kulturą żydowską, Bojarami? Co ze środowiskiem plastycznym walczącym o jakiekolwiek fundusze? Rozumiem, że o tym samorządowcy pamiętają każdego dnia, a walczyć trzeba o disco polo… rdzeń naszej kultury. I tak, patrząc na wizerunek na ścianie bloku przy ul. Hallera 25, zastanawiałem się, jak niegdyś pewien dziennikarz rozmawiający z Marcelem Duchamp, artystą, który zrewolucjonizował sztukę, proponując jako jej dzieło m.in. łopatę lub pisuar – czy to, co widzę, to wielki żart, czy może wielka sztuka? Zdaje mi się, że jak w przypadku tegoż dziennikarza, tak i mi Pan Martyniuk ze ściany odpowiada – być może to wielki żart, a być może wielka sztuka. Tym bardziej trudno zrozumieć ten paradoks, że mural wywołał burzę, ale nie dlatego, że powstaje, tylko dlatego że „Zenek mało podobny”. Na szczęście od niedawna Martyniuk wygląda, jak należy i dyskusja jakby ucichła. No bo teraz przecież podobny – więc zachwyca. W tym miejscu przypomina mi się fragment Ferdydurke Gombrowicza. Pamiętamy, że (parafrazując) słynne „jak mnie to zachwyca, skoro nie zachwyca” odnosiło się do romantycznego poety, Juliusza Słowackiego, ale nie podważało znaczenia jego twórczości, a odsłaniało jedynie głupotę i bezguście tych, którzy bezkrytycznie popadają w tani i bezproduktywny zachwyt. Opisana przez Gombrowicza ironia odbija się w moim przekonaniu kalką na tym wszystkim, co z muralem „Króla Disco Polo” związane. Muralem, który ma być, zdaniem samorządowców, uosobieniem kultury Podlasia. A czym jest? Dla mnie zabiegiem czysto estetyzacyjnym, którego celem jest uwodzenie oparte na utożsamieniu tego, co rzekomo ładne, z tym, co rzekomo dobre. Zenek z ul. Hallera 25 jest – niestety – doskonałym przykładem na to, że związek sztuki i polityki nigdy tej pierwszej nie wychodził na dobre. Artyści realizując rządowe zlecenia uprawiają bowiem sztukę, która ma zyskać oficjalną aprobatę tych, którzy najczęściej nie są nawet jej odbiorcami.


NIE NA SZYBKO - BEZ POŚPIECHU BAZUJĄC NA WIELOLETNIM DOŚWIADCZENIU WSPIERA NIEPRZERWANIE OD 20 LAT GALERIĘ OBUCH Doradztwo i Pośrednictwo Andrzej Obuchowicz

Biuro Rzeczoznawcy oferuje: Ulgi w ramach Programu i 20% zniżki w ocenach stanu technicznego i wycenach wszelkich środków trwałych oraz ruchomości, jak np.: • pojazdy samochodowe i drogowe oraz ciągniki, • maszyny i urządzenia oraz sprzęt rolniczy • narzędzia i sprzęt oraz wyposażenie i ruchomości. ul. Warszawska 40 15-077 Białystok tel.: 602 317 884 tel./fax 85 732 77 43 e-mail: a.obuchowicz@vp.pl

http://rzeczoznawca24.com.pl

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


fot. Piotr Brzozowski

SERDECZNIE DZIĘKUJEMY WSZYSTKIM AUTOROM ZA UDZIAŁ W ŚWIĄTECZNYM EXPRESSIE BIAŁOSTOCKIM - WIELKANOC. BEZ WAS GAZETA BYNIE POWSTAŁA. POZDRAWIAMY FUNDACJA X

www.fundacjax.pl

EXPRESS BIAŁOSTOCKI

Fundacja X, 24.IV.2019 r.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.