9 minute read

PRETORIANIE

Marcin Baraniecki

Po gorącym, pożegnalnym pocałunku i po długim machaniu ręką, gdy Jolka szła w kierunku bramy, za którą miała już zniknąć “na zawsze”, odszedł wolnym krokiem, oglądając się co chwila, czy jeszcze nie zobaczy tej kochanej głowy i blond włosów – świeżo od fryzjera – i jasnego beżu nowego żakiecika. Ale już nic nie było widać, więc poszedł na parking i wsiadł do samochodu. Wieczór był ciepły, czerwcowy i czuło się nadchodzącą lepką duchotę, bo lata w południowym Ontario przypominają zazwyczaj garnek z wrzątkiem.

Advertisement

A potem jechał do Richmond Hill, do domu, dzieci i popatrywał trochę w górę, czy nie zobaczy gdzieś samolotu, który uwoził jego Jolkę do tej odległej Polski.

I wtedy uświadomił sobie, że pierwszy raz to Jolka wyjeżdża, a on zostaje. Zwykle było odwrotnie. To on wyjeżdżał. To on mówił “cześć”, wsiadał do trucka, samochodu czy pocią gu i jechał do “nowego”, a Jolka zostawała na podjeździe, peronie czy ulicy ze “starym”. Zostawała z prozą życia, podczas gdy on odjeżdżał w siną dal. Pierwszy raz było inaczej.

(fragment poprzedniego odcinka, Truck ‘N’ Roll Magazine nr 80)

Powie W Powie Odcinkach W Odcinkach

Samolot Lufthansy wioz¹cy Jolkê na spotkanie z Polsk¹ i sparali¿owanym ojcem lecia³ gdzieœ nad Labradorem i Grenlandi¹. Po przedwyjazdowej gor¹czce, po¿egnaniach, telefonach i rozmowach Jolka siedzia³a jak nie¿ywa. Ow³adnê³o ni¹ zmêczenie i sennoœæ i nawet nie zwraca³a uwagi na to, kto ko³o niej siedzi. Jej myœli b³¹dzi³y wokó³ Polski, chorego ojca, nerwowych telefonów do mamy, a przede wszystkim do zostawionych dzieci i domu.

– Biedne dzieciaczki – myœla³a – same zostaj¹, bez matki... No ale co robiæ, musi jechaæ... Jak to Kalina powiedzia³? Ojciec to ojciec!

W rzeczy samej nigdy tak blisko z nim nie by³a. Zna³a go raczej jako mamy t³o. Kogoœ, kto zarabia³ na dom i ca³y czas by³ w pracy. Czy go kocha³a? No pewnie. Ojca siê kocha – przynajmniej powinno – ale blisko z nim nie by³a. Z mam¹ inaczej, bo mama to mama. A mo¿e ojciec chce jej teraz coœ powiedzieæ? Teraz, gdy czuje, ¿e zbli¿a siê koniec, albo gdy mo¿e nie bêdzie ju¿ móg³ nic mówiæ.

Zmęczenie i monotonna praca silników samolotowych usypiała ją powoli. Jakby przez mgłę usłyszała spokojny, męski głos:

Przepraszam, czy mogłaby mi pani pomóc z tym urządzeniem?

Ocknęła się trochę nerwowo. Spojrzała na pytającego sąsiada. Starszy człowiek, jak to się mówi "w jesieni dni swoich", trzymał w ręku pilota do ekranu i podawał go Jolce z trochę zakłopotanym uśmiechem.

– Jezu – pomyślała – tego mi tylko teraz trzeba! Prymitywne zagranie... Teraz zacznie gadać, gadać, przymilać się i komplementować... Stary dziad!

– Tak, naturalnie – powiedziała głośno – tu proszę przycisnąć, gdy chce pan ogl¹daæ film, a tu – o tu – jak pan chce słuchać muzyki...

– Nie, nie, raczej film...

– No to proszę. Co pan chce oglądać?

Ale wbrew trochę zarozumiałym przewidywaniom Jolki starszy pan nie kontynuował rozmowy, "nie przymilał się" i "nie komplementował", tylko grzecznie podziękował, założył słuchawki i zagłębił się w oglądanie jakiegoś westernu. Jolka próbowała zasnąć, ale wybiła się coś ze snu, tym bardziej że nagle wystąpiły turbulencje, zaczęło rzucać i to tak gwałtownie, że tu i ówdzie rozległy się przytłumione piski kobiet. Jolka zamarła i przy którymś z silniejszych podskoków odruchowo złapała sąsiada za ramię. Zaraz też cofnęła rękę z cichym "sorry", ale starszy pan najzupełniej naturalnie wziął ją opiekuńczym ruchem za rękę i ciepło przytrzymał

– Proszę się nie obawiać, to najzupełniej normalne. Zdarza się bardzo często i zaraz minie. Często latam i tu, nad północnym Atlantykiem, rzuca prawie za każdym razem.

Głos miał uspokajający, a rękę ciepłą i suchą i Jolka poczuła się dobrze i bezpiecznie. I nawet nie próbowała już cofnąć ręki. Po krótkiej chwili jednak, gdy samolotowa trzęsionka nieco ustała, starszy pan pogłaskał nieznacznie jej ramię i wrócił do oglądania filmu.

Jolka spojrzała uważniej na sąsiada. Mógł mieć około sześćdziesiątki, ale w jego twarzy było coś smutnego, co go postarzało. Jakiś grymas, który nabywa się w czasie długotrwałego bólu czy psychicznego cierpienia.

– Dziękuję – powiedziała półgłosem.

Nie dosłyszał, bo miał na uszach słuchawki, ale Jolka dotknęła go i powtórzyła:

– Dziękuję panu, nie leciałam już chyba od piętnastu lat. Ostatni raz wtedy, gdy przyleciałam do Kanady.

– Ależ nie ma za co! Doskonale rozumiem. Te turbulencje nie są miłe, ale w rzeczywistości nie ma powodów do paniki. Rzadko są naprawdę niebezpieczne.

I tak zaczęli rozmowę. I nie było to, według Jolczynych przewidywań, jakieś podrywanie czy żałosne przymilanie się ze strony starszego człowieka do dużo młodszej kobiety. Nic z tych rzeczy.

Nazywał się Hans i był emerytowanym brokerem kupna i sprzedaży nieruchomości w Toronto. Z pochodzenia Niemiec, ale w Kanadzie od niepamiętnych czasów. Mimo to ciągle jeszcze słychać było delikatny akcent. Dość regularnie latał do swojej prawie stuletniej matki, która od urodzenia mieszkała w tym samym domu w Berlinie – jeszcze do niedawna "Zachodnim", a dziś po prostu w Berlinie, stolicy zjednoczonych Niemiec.

– A gdzie mieszkasz, jeśli wolno spytać?

– Mamy dom w Mississaudze, ale wynajmujemy, żeby trochę podpłacić mortgage, a tymczasem mieszkamy w Richmond Hill, u dziadka.

– To masz dziadków w Kanadzie?

– Nie, nie, to nie jest mój prawdziwy dziadek. To trochę dłuższa historia...

Od słowa do słowa okazało się, że Hans znał pana Adlera i o dziwo – to właśnie on załatwiał panu Adlerowi – jeszcze w latach pięćdziesiątych – kupno tego wielkiego domu, w którym teraz mieszkali!

– Co za zbieg okoliczności! – prawie krzyknęła – Naprawdę?!

– Tak jest, moja droga. Pamiętam ten dom bardzo dobrze. Miałem wtedy dwadzieścia parę lat i to by³a jedna z moich pierwszych transakcji. Jeszcze dziœ – po tylu latach – mogê ci go dok³adnie opisaæ.

I tak rozmawiając, zbliżali się do Europy, do Berlina, skąd Jolka miała wziąć autobus do Polski.

A tymczasem w domu w Richmond Hill Kalina wchodził do pokoju pana Adlera, czyli po prostu, jak mówiły dzieci – "dziadziusia". Jeszcze przed minutą, w czasie mycia naczyń i układania dzieci do snu, myślał o tym zwariowanym i głupim wybuchu zazdrości, który o mało co nie doprowadził go do wypadku.

– Co mi się stało – myślał, oblewając się rumieńcem wstydu – czy ja w ogóle jestem normalny?! Żeby wymyślać takie głupoty! To wszystko przez ten cholerny prozac! Muszę to świństwo rzucić raz na zawsze, bo jak znowu tak zaświruję, to nie wiadomo, co będzie! Depresja! Depresja! Jaka depresja?! Ten lekarz to partacz i dureń! Dobrze się czuję i koniec! Trochę za dużo piłem i to wszystko! Koniec z tym głupim leczeniem! Trzeba się wziąć do roboty!

I tak się podbudowywał, prostował i oburzał, żeby tylko wytłumaczyć się przed samym sobą z idotycznych fantazji i podejrzeń. Ale w dalekich zakątkach sumienia dobrze wiedział, że tak naprawdę to tym winnym był on sam. Nie podejrzanym, ale w najoczywistszy sposób winnym! A co?

Czyżby zapomniał już, jak to było z Indianką? A jak z hippiską Kerri na pustyni w Nevadzie? A jak z tym głupkowatym wypadem do baru "na czarne dziewczyny" w North Carolina? A jak z paroma innymi? Co to za podejrzenia, że Jolka pójdzie z Wieśkiem? Przecież to chore!

Jeszcze raz zaczerwienił się jak burak, postanawiając przy tym solennie, że od teraz, od zaraz i w tej sekundzie wszystko zaczyna od nowa, porządnie i uczciwie. Nie na pasku jakiejś depresji, ale solidnie i konsekwentnie!

Cały Kalina! Ileż takich postanowien miał już za sobą? Powtarzał sobie jednak to, co słyszał w jakimś protestanckim programie telewizyjnym, że całe życie składa się z prób i usiłowań i że nigdy nie jest za późno.

Z tym też wszedł do pana Adlera. W przeciwieństwie do Jolki i dzieci, które nazywały go "dziadziusiem" mówił do niego po staremu – "panie Józefie".

– Można?

– Naturalnie! Wejdź, proszę

– Wie pan, panie Józefie, chciałbym się pana poradzić w pewnej sprawie. Chodzi o pracę

– Proszę cię, siadaj.

Zaczął mówić, a pan Adler słuchał z uwagą, popijając od czasu do czasu swoją herbatę

A rzecz wyglądała tak:

Wtedy, gdy w Chicago odbierał swojego trucka z troskliwych rąk Ryśka Tulibabki, a jeszcze przed telefonem od Jolki w sprawie choroby jej ojca, mieli trochę czasu i przy lunchu mogli pogadać. Rysiek pytał o plany, ale Kalina nie był pewny, coś mówił o domu starców, że chętnie by tam pracował, że odwykł trochę od jeżdżenia, a co najważniejsze, że nie chce już być poza domem.

Rysiek słuchał tego wszystkiego niby ze zrozumieniem, kiwał głową, jakby się zgadzał, aż wreszcie powiedział:

– To, co mówisz, Kalina, to są czyste mrzonki. Dom starców? Chcesz otwierać dom starców? A czy ty w ogóle masz jakieś kwalifikacje? Myślisz, że te parę miesięcy, co tam robiłeś, wystarczy? Wybij to sobie ciężkim młotem z głowy! Ty jesteś truckerem Kalina! Truckerem! A wiesz ty, Kalina, co robi trucker? – Tulibabka wyraźnie się podniecał i nawet przypodniósł się trochę z krzesła, jakby Kalina nie słyszał albo stał gdzieś daleko.

– Wiesz, Kalina, co robi trucker?! Trucker jeździ! Trucker jeździ i zarabia na życie! Bo taki to już jego truckerski, psi obowiązek! Trucker nie roi dziecinnych marzeń o jakichś domach starców, bo trucker to jest trucker i jego miejsce jest na highwayu!

– Dobrze! – perrorował dalej i widać było jak się upaja i delektuje własnymi słowami – Nie chcesz być na highwayu, pracuj na mieście, rób dostawy, pickupy czy co tam się na mieście robi, ale sam mi mówiłeś, że wolisz być na drodze i w mieście się dusisz. Weź ty się, Kalina, w kupę, odpalaj trucka i zacznij wreszcie myśleć jak man, a nie jak dzieciak, bo mam dla ciebie dobrą robotę! Superrobotę! Ale musisz mi się tu zdeklarować, że jak ją już weźmiesz, to nie puścisz, aż cię zmienię. Chcesz posłuchać?

Kalina nadstawił uszu.

– Znam firmę, która poszukuje dobrych kierowców z platformami do przewożenia drewna z Illinois, Michigan i Ontario do Utah i Idaho. To drewno pochodzi z rozbiórek starych farmerskich stodół. Wiem, że mają już ludzi tu, w Stanach, ale ciągle szukają kogoś, kto woziłby z Ontario. Ta firma zajmuje się demontażem starych drewnianych budynków gospodarczych i przewożeniem tego rozbiórkowego drewna do stolarni w Utah i Idaho. Potem, po odpowiednim czyszczeniu, uszlachetnieniu – czy co tam jeszcze z tym drewnem robią – sprzedają je na jakieś wymyślne boazerie, meble, instrumenty... Zresztą czy ja wiem?

Widzisz, Kalina, tu wszędzie na farmach jest mnóstwo starych stodół, które walą się, zagrażają życiu i nie nadają do reperacji. Farmerzy mają z nimi ból głowy. Te stodoły mają czasem po sto i więcej lat. Drewno, z którego zostały zbudowane, to dziś supermateriał! Wysuszone, zakonserwowane, twarde jak diament. Skarb! Farmerzy nie mogą ich palić, bo wpadliby w kłopoty z władzami. Nie mogą też ich rozebrać, bo to ani łatwe, ani bezpieczne. Ta firma, o której mówię, zajmuje się wszystkim od początku do końca. Przyjeżdża, rozbiera, ładuje na trucki, wywozi i bye, bye! Farmer dostaje jakieś pieniądze i ma kłopot z głowy, firma zajmuje się prze- wozem, przetworzeniem i sprzedażą – i wszyscy są happy!

Teraz tak: płacą świetnie, ale musisz mieć swojego trucka, swój flatbed, plandeki, pasy i tak dalej. Oprócz tego własne ubezpieczenie, własną licencję i te wszystkie bzdury. Jesteś na swoim. Przyjeżdżasz na miejsce, ładują ci trucka, ty przykrywasz, mocujesz i jedziesz. Jeszcze raz mówię: zarobisz tak, jak nigdzie indziej. Wziąłbym tę robotę, ale teraz nie mogę. Nie mogę! Ale będę mógł za rok, może dwa. Myślałem o tobie, bo wiem, że jak się umówimy, to zwolnisz mi to miejsce, jak będę gotowy. Nie mam nikogo, komu bym mógł zaufać. Widzisz, zostawiłeś mi trucka na dwa lata – i oto jest – zadbany, gotowy do roboty. Nie zmarnowany. Teraz twoja kolej. Popracujesz te dwa lata, dobrze zarobisz, odkujesz sie, uspokoisz, a potem zobaczymy. Może wezmę tę robotę od ciebie, a ty mi ją zwolnisz, a może będziemy pracować razem... Ja tu mam sprawy do załatwienia i potrzebuję czasu. To jak? Robimy umowę?

Kalina skończył, a pan Adler siedział w milczeniu i popijał swoją herbatę

– I co mu odpowiedziałeś?

– Powiedziałem, że biorę, ale potem zacząłem mieć wątpliwości, bo nie wszystko jest proste. Dlatego chciałem się poradzić. Muszę mu dać definitywną odpowiedź do dziesiątego czerwca.

– To o jakich pieniądzach jest mowa?

– Rysiek mówi, że ponad pięć tygodniowo. Około ćwierć miliona na rok.

– Ponad?

– Nie wiem dokładnie, ale trzeba przyjąć, że piątka tygodniowo.

– Koszty?

– No, truck, paliwo, ubezpieczenie, flatbed, plandeki, licencja, normalna obsługa trucka...

– Musisz przyjąć połowę. Jeśli praca ma być non stop, to dobrze by było pomyśleć o kupnie nowego trucka, ale o tym potem.

– Może...

– To w czym leży problem? W tym, że nie będzie cię w domu?

– W tym też, ale najważniejsze, że ja nie dostanę ubezpieczenia na taką robotę. Rekord mam tak zafajdany, że żadna kompania mnie nie ubepieczy. W ogóle nie ma o czym mówić! Jakby nie było, jestem po wyroku.

– Więc?

– Ja myślałem, panie Józefie, że może pan wziąłby to na siebie. To znaczy, ubezpieczenie i wszystko... Ja będę jeździł i podzielę się z panem... Co pan myśli?

– Podzielę? Co ty mi tu, Kalina, mówisz? Przecież ty jesteś dla mnie jak syn! Dlaczego mnie obrażasz? Opiekujesz się moją córką, twoje dzieciaczki umilają mi starość... Nawet nie wiem jak ja bym sam wytrzymał... Dawniej, jak jeszcze żona żyła, to nie myślałem, co będzie, ale teraz widzę, że sam bym tego nie przeżył. To ja ci jestem winien, nie ty mnie! I ty mi mówisz, że chcesz się ze mną dzielić?! – Stary człowiek aż załkał

– Panie Józefie kochany, przecież wyciągnąl nas pan z tego finansowego bagna, stale nam pan pomaga...

– Wiesz, Kalina – pan Adler był już spokojny i rzeczowy – ja twoją rodzinę znam od zawsze. Przecież pracowałem kiedyś dla twojego dziadka. To były dobre czasy i twój dziadek zawsze był dla mnie fair. Stare, dobre czasy. Później różnie bywało. Różnie. Dziś, gdy stoję już o dwa kroki od grobu, chciałbym wreszcie zrobić coś dobrego, bo jak mówię, różnie to ze mną bywało. Nie wiesz, jak, ale to ci powiem, że aniołem nie byłem i teraz, gdy jestem stary, nie ma dnia, żebym o tym nie myślał. Nie ma dnia – powtórzył.

(ci¹g dalszy w nastêpnym numerze)

This article is from: