Matt Ruff - Głupiec na wzgórzu

Page 1

MATT RUFF

GŁUPIEC NA WZGÓRZU Przełożyła Ewa Gorządek Tytuł oryginału: Fool on the Hill


Cyganerii - z wdzięcznością Szarym Damom - z uczuciem Pani Przypadek - z najgłębszą miłością


OD AUTORA Uniwersytet Cornella jest, oczywiście, miejscem rzeczywistym i można by o nim opowiedzieć, a także opowiada się, niezliczoną ilość prawdziwych historii. Jednak powieść „Głupiec na Wzgórzu”, nawet jeśli pojawiają się w niej odwołania do aktualnych wydarzeń i lokalnych legend, jest, po pierwsze i przede wszystkim, dziełem fikcyjnym. Opisany na tych stronach Uniwersytet Cornella jest cieniem Cornella, podobnym do prawdziwego, ale nierzeczywistym. Postacie, które tam mieszkają i kochają się, nigdy nie istniały, chociaż z całą pewnością mogłyby. Fanom historii należy wyjaśnić, że nawet jeśli autorowi zdarzyło się wpleść do książki rzeczywiste wydarzenia, często zmieniał je tak, aby lepiej odpowiadały fabule. O jednym fakcie należałoby jednak wspomnieć oddzielnie, a dotyczy to opanowania w 1969 roku gmachu Willard Straight Hall przez czarnych studentów. W książce tej atak w sobotni poranek, w wyniku którego grupa białych usiłowała odbić budynek, został przypisany mitycznemu bractwu Rho Alpha Tau 1 ; w rzeczywistości zaś większość napastników pochodziła z organizacji pod nazwą Delta Ipsylon. Czyniąc taką zamianę, autor nie zamierzał w żaden sposób sugerować, że Delta Ipsylon jest podobna do wymyślonego przez niego bractwa Rho Alpha Tau. Na szczęście żadne Bractwo studenckie nie było do niego podobne, chociaż może byłoby przyjemnie odnaleźć gdzieś w okolicy prawdziwy Dom Tolkiena. Chciałbym złożyć podziękowania następującym osobom i organizacjom, wierząc, że nikogo i niczego nie pominąłem: profesorom Bobowi Farrellowi, Alison Lurie, Lamar Herrin i Kenowi McClane z Katedry Literatury Angielskiej na Uniwersytecie Cornella; mojej agentce Melanie Jack son, moim wydawcom Antonowi Muellerowi i Morganowi Entrekin za przeglądanie tej książki aż do bladego świtu; miastu Itaka, Uniwersytetowi Cornella i Prudence Risley Residential College za to, że przez cztery lata miałem tam co robić; Jeffowi Schwanerowi i Lisie V. za wspaniałą przyjaźń, poezję i tanie piwo, kiedy tylko tego potrzebowałem; Susan Hericks za to, że była jedyną świętą w całym mieście, Thalii za matczyne rady; Suzie Q. za utratę niewinności; Julie K. za utratę zaufania, zaś Muffy za prawdziwego McCoya; Chuckowi za jeszcze więcej taniego piwa, a Jenny New Wave za to, że po prostu była sobą. 1

Bractwa - organizacje studenckie w USA, stworzone głównie w celach społecznych, posiadające tajne rytuały. Ich nazwy składają się z greckich liter (przyp. tłum.).


Chciałbym także podziękować Erice Ando, dla której tak naprawdę napisałem tę książkę; ludziom z Dewitt Historical Society, którzy pomogli mi w ostatnich, gorączkowych poszukiwaniach materiałów; Bradowi Kraków ze stołówki w Risley za to, że trzymał mnie przy życiu darmową kawą; ludziom z administracji Risley Hall, wśród których jest bardzo wiele aniołów; wreszcie członkom Bezpieczeństwa Publicznego Uniwersytetu Cornella i Wydziałowi Policji w Itace, którzy udzielili mi wielu technicznych wskazówek i którzy w rzeczywistości są dużo bardziej odprężeni i mniej przypominają Clinta Eastwooda, niż może się wydawać z opisów w książce. A lubiłbym ich jeszcze bardziej, gdyby kiedyś odesłali mi odciski palców mojej narzeczonej.


BOHATEROWIE Stephen Titus George - opowiadacz Aurora Borealis Smith - córka nonkonformisty Pan Słoneczny - Prawdziwy Grek Kaliope - najpiękniejsza kobieta na świecie CYGANERIA Lwie Serce - Król Cyganerii Myoko - Królowa Szarych Dam Ragnarok 2 - Minister Obrony Cyganerii Kaznodzieja - Minister Duszpasterstwa Cyganerii Z.Z. Top - Minister Złego Smaku Cyganerii Fujiko - Szara Dama Woodstock - Minister Porywczości Cyganerii Panhandle - Minister Rozkoszy Cyganerii Afrodyta - Minister Miłości Cyganerii POZOSTAŁE POSTACIE LUDZKIE Jinsei - ukochana Ragnaroka i kochanka Kaznodziei Walter Smith - ojciec Aurory Brian Garroway - narzeczony Aurory Nattie Hollister - policjantka z Itaki Samuel Doubleday - policjant z Itaki Shen Han, Amos Noldorin i Lucius DeRond - trzech Prezydentów Domu Tolkiena Larretta, Curlowski i Modine - troje Architektów Catherine Reinigen - przyjaciółka Aurory

SKRZATY Hobart - Najstarszy, opiekun Dzwonów Zephyrjego wnuczka Puck - kochanek Zephyr, Hamlet - najlepszy przyjaciel Pucka i romantyczny doradca Saffron Dey - kochanka Pucka POSTACIE PSIE I KOCIE 2

Ragnarok - ostateczny konflikt między bogami a siłami zła, który według skandy-nawskiej mitologii skończy się zniszczeniem świata; zmierzch bogów (przyp. ttum.)


Luther - kundel Blackjack - kot bez ogona z wyspy Man Excalibur III - niemrawy Owczarek i Dziekan Psiego Wydziału na Uniwersytecie Cornella Gallant - Bernardyn Skippy - Beagle (angielski gończy) Rover A To Pech! - Rastafarian Puli Bucklette - prawicowa suczka Collie Rex Malcolm - Król okolicy, w której mieszali Luther i Blackjack CZARNE CHARAKTERY Rasferret Robal Szczur Łomot - Generał wojska Rasferreta Zielony Smok Gumowa Dziewica Posłaniec Smok - Wilczarz Irlandzki Jack Baron i bracia z Rho Alpha Tau Laertes - mściwy brat Saffron Dey EFEMERYDY Denman Halfast IV - główny właściciel slumsów w Itace Fantasy Dreadlock i Interwencyjny Patrol Niebieskich Zebr Joe Scandal - czarnoskóry działacz i sam Ezra Cornell


1866 - ZMIERZCH W DOLINIE Po raz pierwszy pan Słoneczny wkroczył do miasta o zmierzchu pewnego wiosennego dnia w 1866 roku, kiedy po długotrwałych deszczach drogami i ulicami płynęła błotnista breja. Nie była to ulubiona pogoda pana Słonecznego, ale przywiódł go tu zapach, słodki zapach, którego nie mogła zmyć ani pochłonąć woń deszczu: zapach Opowieści. Miasto leży w dolinie ciągnącej się wzdłuż wybrzeża długiego jeziora, a swoją nazwę zawdzięcza greckiej wyspie, tak odległej, że wydaje się niemal snem. Itaka, ojczysta kraina mitycznego Ulissesa. Panu Słonecznemu bardzo się podoba ta nazwa, ponieważ, tak jak ona, także pochodzi z Grecji, on zaś był Prawdziwym Grekiem. Jako młody człowiek zjeździł kawał świata, ale teraz większość wolnego czasu spędza w bibliotece, chyba że chwyta go nagła potrzeba, aby wyjść i zdobyć nowy materiał. Tak więc wkroczył do centrum miasta i kierował się na wschód, idąc Owego Street, która wkrótce zostanie przemianowana na State Street. Za jego plecami zaszło słońce i dookoła zapaliły się lampy gazowe, mające za zadanie choć trochę rozproszyć nadciągające ciemności. Przejeżdżający Fulton Street powozik i ciągnący go koń byli niemiłosiernie ochlapani błotem, ale panu Słonecznemu udało się przejść na drugą stronę, nie brudząc się. Nie napotkał też żadnych przeszkód ze strony mieszkańców haki, którzy z pewnością zrobiliby zbiegowisko, gdyby zauważyli jego przedziwne odzienie - już same antyczne sandały na jego stopach byłyby wystarczającym powodem, aby potraktowano go jak cudaka. Jednak obserwując mieszkańców miasteczka i będąc także przez nich obserwowanym, pan Słoneczny nie dostrzegł żadnego niechętnego spojrzenia, nie spotkały go z ich strony najmniejsze nawet kłopoty. Na Corn Street dwóch policjantów goniło zbuntowanego wieprza. Świnia, która do niedawna jeszcze likwidowała domowe śmiecie w pobliskim domu, najwyraźniej postanowiła zakosztować życia na wolności. Pan Słoneczny obserwował przez chwilę, jak miota się między domami, jak policjanci usiłują schwycić ją na linę, a potem odwrócił się i po raz pierwszy spojrzał na Wzgórze. Miasto otaczały liczne wzgórza, ale tylko jedno interesowało pana Słonecznego. Owo Wzgórze wznosiło się po wschodniej stronie Itaki. Z obu jego stron wiły się wąwozy Cascadilla i Fali Creek, ale poza tymi naturalnymi atrakcjami niewiele więcej można było polecić uwadze turystów... na razie. Już niedługo jednak pojawi się tu mężczyzna, przewidywał pan Słoneczny, rozglądając się po ścieżkach Przyszłości z nieco większym trudem niż po zabłoconych


ulicach miasta, mężczyzna marzyciel, za pan brat z miłością, mężczyzna z latawcem, noszący imię świętego. A także kobieta o imieniu księżniczki, umiejąca wykorzystać to, co on jej ofiaruje... Widział wokół nich także inne postacie: przedziwną gromadę współcześnie wyglądających rycerzy, którzy będą przejeżdżać tą właśnie ulicą, psa, który poszukuje Nieba, wróżkę latającą na skrzydłach zrobionych z sosnowych patyczków i pajęczyny. Ale oni nie nadejdą szybko. Opowieść, która go tu przywiodła, rozpocznie się nie wcześniej niż za sto lat. Nic nie szkodzi. Będzie miał więcej czasu na przygotowania, na Wtrącanie się. Zmierzchało. Ostatni ślad minionego dnia zniknął z nieba, ukazując nagle czarny aksamit haftowany w srebrne gwiazdy. Nie było księżyca, co wpływało na pana Słonecznego depresyjnie, ale przecież nie można mieć wszystkiego. Prowadzony światłem gazowych latarni, zbliżył się do skrzyżowania Owego Street i Aurora Street, gdzie stał hotel haka (ten i cały tuzin innych budynków w okolicy spłoną za pięć lat doszczętnie w nocnym pożarze). Przed hotelem sprzeczało się dwóch mężczyzn, a raczej kończyli już kłótnię. - Jesteś skończonym durniem - krzyczał niższy i grubszy - jeśli sądzisz, że mieszkańcy Itaki będą siedzieć spokojnie, patrząc na twórczość tego, tego Oberlina na swoim terenie! - Koedukacja to rozsądny plan - nieco spokojniej upierał się drugi. Wysoki, w czarnym płaszczu i kapeluszu, z siwą brodą tak długą jak twarz jego adwersarza, sprawiał wrażenie człowieka majętnego. - Nie sądzę, aby narzekali, gdy zobaczą, jak działa uniwersytet. Mam nadzieję, że z czasem będziemy mogli oferować zajęcia z każdego przedmiotu... dla wszystkich, mężczyzn i kobiet. - Może pan być pewien - oświadczył gruby facet kategorycznie - że żadne z moich dzieci, czy to synowie, czy córki, nie poprą tego typu instytucji. - Nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości - przytaknął wysoki mężczyzna. Mówiąc, że będą się tam odbywały zajęcia z każdego przedmiotu, bynajmniej nie miałem na myśli nauki zachowywania się jak nadęte dupki, a to jedyny przedmiot, jaki mogłoby studiować pana potomstwo. Na tym skończyła się cywilizowana dyskusja. Niski mężczyzna nadął policzki, jakby zamierzał eksplodować i rozerwać na strzępy swojego rozmówcę. Ponieważ wybuch nie nastąpił, wykonał rękami gest, który rzadko można zobaczyć w tej okolicy, odwrócił się na pięcie, stopy mu się splątały i upadł twarzą w błoto. Po raz kolejny zapragnął być bombą i wybuchnąć, a gdy znowu nic z tego nie wyszło, podniósł się z wysiłkiem. Gdy odchodził w mrok, w jego butach chlupało, a drogi, czarny płaszcz ociekał błotem i końskim łajnem.


Pan Słoneczny podszedł bliżej, dając się zauważyć, a wysoki mężczyzna także nie okazał zaskoczenia jego ubiorem. - Denman Halfast - wyjaśnił mu, wskazując odchodzącego mężczyznę. - Tutejszy właściciel ziemski. Gdyby jego rozum powiększał się wraz ze wzrostem jego majątku, mógłby być filarem tej społeczności. - Z kim mam przyjemność? - Cornell. - Wysoki mężczyzna uchylił kapelusza i zakasłał. Już od dawna nie był młodym człowiekiem. - Ezra Cornell. - Milioner - pokiwał głową pan Słoneczny, nie przedstawiając się. - Jeden z założycieli Western i Union Telegraph. Słyszałem o panu. Jeśli się nie mylę, wspominał pan coś o otwarciu uniwersytetu? - Właśnie tutaj. Cornell wskazał dłonią w kierunku Wzgórza, które teraz ledwo majaczyło w mroku. Słońce zniknęłojuż całkowicie za horyzontem i należało się spodziewać, że lada chwila zapadną zupełne ciemności. - Właśnie tutaj - powtórzył jak echo pan Słoneczny, kiwając głową. - To rozsądne. W przyszłości przyjedzie tu wielu ludzi. Wiele postaci... - Nie wydaje mi się, abym spotkał pana wcześniej - powiedział Cornell. - Jest pan podróżnikiem? - Od czasu do czasu - przytaknął pan Słoneczny. - Co pana sprowadza do haki? - Opowieść - usłyszał w odpowiedzi. - Jestem Opowiadaczem, szukającym nowych tematów, aby je potem wykorzystać. Ezra Cornell uniósł brwi. - Narratorem? Pisze pan powieści? - Tak, piszę. Nie aprobuje pan tego? - Skądże. - Cornell przełknął ślinę. - Bardzo cenię literaturę piękną... - Ja także - powiedział pan Słoneczny. - Lubię zwłaszcza klasykę: Chaucera, sagi skandynawskie, żywoty świętych, Szekspira, no i oczywiście grecką mitologię... - ...oczywiście - przerwał mu Cornell - ale jestem głęboko przekonany, że literatura popularna to całkowita strata czasu.


- A zatem nie ma obaw - zapewnił go pan Słoneczny. - Proszę zrozumieć, nie jestem zwykłym pisarzem ani też pismakiem, który produkuje tanie opowiastki. Jestem Opowiadaczem. Piszę bez papieru, a wszystkie moje fikcje, Ezro, są prawdziwe. Cornell przyglądał mu się z niedowierzaniem, nie rozumiejąc. Pan Słoneczny uśmiechnął się do niego. - W porządku - powiedział Prawdziwy Grek. - Proszę pójść ze mną. Chciałbym obejrzeć to pańskie Wzgórze... zobaczyć, co mogę z nim zrobić.


KSIĘGA PIERWSZA Droga na wzgórze


PATRON TYCH, KTÓRZY ŚNIĄ NA JAWIE W bezwietrzny dzień pewnego roku, trochę więcej niż sto lat od założenia Uniwersytetu Cornella, mężczyzna, który żył z opowiadania kłamstw, wspinał się na Wzgórze, gdzie zamierzał puszczać latawce. Był młody, niespotykanie zamożny, nawet jak na zawodowego kłamcę, i mieszkał samotnie w zabytkowym, żółtym domu na Steward Avenue. Kłamca (znany także jako powieściopisarz) wspinał się dziarskim krokiem po zboczu, a przyzwyczajony do częstego wchodzenia na Wzgórze nie był z tego powodu rozdrażniony i nie miał nawet zadyszki. W połowie drogi zatrzymał się na chwilę, aby spojrzeć na niebo. Zanosiło się na deszcz, ale dopiero za jakiś czas, ruszył więc w dalszą drogę. Była niedziela i wybrał się na Dziedziniec Wydziału Nauk Humanistycznych, który, jego zdaniem, był sercem uniwersytetu. W ciągu miniotego roku było to zdecydowanie najaktywniejsze miejsce w całym kampusie. Odbywały się tam wszystkie studenckie imprezy, od Greckiego Festiwalu we wrześniu po spalenie Zielonego Smoka w marcu, a poza tym to właśnie tam wszystko się zaczęło. Pierwsze trzy budynki uniwersytetu, Morrill Hall, White Hall i McGraw Hall, przycupnęły na szczycie Wzgórza jak sędziwi starcy,” nie spuszczający oczu z rozciągającego się poniżej miasteczka. Od strony południowej, gdzie znajdowała się Biblioteka Uris, mierzyła w niebo Wieża Zegarowa McGraw, niby jeszcze jeden strażnik. Dźwięki dzwonów były jak uderzenia serca, chociaż czasami brzmiały nieco poza tonacją. Dziedziniec był także wspaniałym miejscem na puszczanie latawców, nawet w bezwietrzny dzień. Znalazłszy się na szczycie, człowiek, który kłamał, aby zarobić na życie, przeszedł między Morrill Hall i McGraw Hall. Oba, przysadziste i pudełkowate, były hołdem złożonym całkowitemu brakowi poczucia estetyki, jakim odznaczał się Ezra Cornell. Wyjaśniały także, dlaczego inne obiekty uniwersyteckie wybudowali architekci o bardziej wyrobionym poczuciu piękna. Zawodowy kłamca, zadowolony, że dotarł wreszcie na Dziedziniec, zasalutował pomnikom Ezry Cornella i Andrew White’a, a następnie usiadł na trawie, aby przygotować latawiec. O tej porze - wskazówki zegara na Wieży Zegarowej McGraw pokazywały pięć po dwunastej - był jedyną osobą na szczycie Wzgórza. Cornell przechodził właśnie coroczny czas hibernacji, okres, gdy już go opuścili ostatni studenci letniego semestru, a jeszcze nie przyjechali ci z semestru jesiennego. Kampusy Północny i Zachodni, gdzie w przeważającej


części znajdowały się domy akademickie, wyglądały teraz jak wymarłe miasteczka. W kampusie Centralnym mieszkali jeszcze tu i ówdzie jacyś profesorowie, ale o tej porze większość z nich leżała w łóżkach, śniąc o korzystnych stypendiach. Tylko psy były już na spacerze. Jak zwykle zresztą. W późnych latach trzydziestych niejaki Ottomar Lehenbaur, jeden z pierwszych akcjonariuszy giełdowych Ford Motor Company, przeznaczył dwa miliony dolarów na Wydział Inżynierii Uniwersytetu Cornella. Ponieważ „Lehenbaur Hall” było dość trudną do wymówienia zbitką słowną - a także, jak na owe czasy, za bardzo niemiecko brzmiącą - Rada Nadzorcza przekonała Ottomara, aby przekazał dotację na inny cel. Przemyślał to i spisał kodycyl, gwarantujący wszystkim psom wolność w poruszaniu się po kampusie, „tym, które się zabłąkały, i wszystkim innym, tak długo, jak będzie istniał uniwersytet”. Właśnie dzięki temu kodycylowi psia populacja na Wzgórzu stale się powiększała i obecnie było ich tam trzy razy więcej niż przeciętnie w tej części stanu Nowy Jork. Kiedy człowiek, który kłamał dla chleba, uniósł wzrok znad latawca, zobaczył Bernardyna przyglądającego mu się zza drzewa. Jedną ręką wykonał zapraszający gest, a drugą sięgnął do plecaka. Wyciągnął z niego garść psich ciasteczek i rozrzucił je na trawie. - Jesteś głodny? - zapytał psa. Bernardyn wstał i niespiesznie podszedł bliżej. Po wstępnym obwąchaniu ciasteczek zjadł je wszystkie. Następnie zwalił się na ziemię i pozwolił się głaskać. - Dobry piesek - powiedział człowiek, który kłamał dla chleba, i pogłaskał go po brzuchu. - Zawsze miło jest mieć towarzystwo. Chcesz posłuchać historii o tym, jak stałem się bogaty i sławny? Szczeknięcie psa nie zabrzmiało zachęcająco. - Daj spokój, stary. To jest naprawdę dobra historia. Jest w niej także piękna kobieta. A w zasadzie siedem lat wartych pięknych kobiet. I co ty na to? Pies zaszczekał znowu, tym razem nieco przyjaźniej. - Wspaniale! To rozumiem! - zawołał zawodowy kłamca. Nazywał się Stephen Titus George, chociaż na okładce jego pierwszej książki zapisano to w formie S.T. George. Pewien krytyk - bardzo miły typ - poszedł nawet dalej i zwracał się do niego per „St. George” 3. Okazało się to zresztą bardziej trafne, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

3

George - po polsku Jerzy; aluzja do św. Jerzego (przyp. tłum.).


II - Nie znałem rodziców - George zaczął opowieść, nie przerywając składania latawca. Wychowywał mnie wujek Erazm. Z uwagi na swój zawód uważany był przez rodzinę za czarną owcę, ale tylko on zgodził się wziąć odpowiedzialność za nie swoje dziecko. Był rzeźbiarzem, utalentowanym i bardzo ambitnym, chociaż w owym czasie zarabiał głównie na sprzedaży betonowych zwierząt. Możesz się zastanawiać, czy było to intratne zajęcie, ale musisz pamiętać, że mieszkaliśmy w Nowym Jorku. Trzy dni w tygodniu jeździł furgonetką z Queens na Manhattan, stawiał stolik na jakimś ruchliwym chodniku i sprzedawał po pięć dolarów za sztukę betonowe wiewiórki, świstaki, gołębie - prawdziwa betonowa dżungla. Nazywał to sztuką. Były to najmniej praktyczne prezenty, jakie mogłem sobie wyobrazić - kto miałby ochotę dźwigać ze sobą przez cały dzień betonowego gołębia - ale turyści szaleli za nimi, zwłaszcza ci z Południa. Wyprzedanie całego zapasu nigdy nie zabierało Erazmowi więcej niż trzy godziny, po czym wracał do domu, wypełniał na nowo swoje formy i przygotowywał kolejną partię towaru. Resztę czasu spędzał na rzeźbieniu tego, na co naprawdę miał ochotę, a my nigdy nie byliśmy głodni. To właśnie on zainteresował mnie sztuką, gdy byłem jeszcze bardzo młody. Pamiętaj George - zwykł mawiać - że artyści to istoty magiczne. Poza bogami tylko oni mogą osiągnąć nieśmiertelność. Wiesz, to zdanie nie dawało mi spokoju. Każdy chce być podobny do bogów, zwłaszcza gdy jest młody. Przez moment próbowałem swoich sił w rzeźbie, ale zdecydowanie mi nie szło. Ale gdy w szkole zadano mi krótkie wypracowanie, jako pracę semestralną z języka angielskiego, wówczas zaskoczyło. Poszedłem do wujka i zapytałem, czy zgadza się, abym został pisarzem. Dał mi swoje błogosławieństwo i podarował długopis. Tak więc zacząłem pisać, na początku z trudem i bez większego talentu, ale... Bernardyn uniósł łeb i szczeknął dwa razy. - Za chwilę dojdę do kobiety - obiecał George. - Bądź cierpliwy. No więc, chciałem właśnie powiedzieć, że na początku moim największym problemem było zbytnie zadowolenie z życia. Pisarzy powinien dręczyć niepokój, nawet lęk, z którego czerpaliby swoje inspiracje, bo jeśli wszystko układa się sielskoanielsko, jesteś, bracie, zgubiony. Na szczęście, w moim przypadku dość szybko zaczął się okres dojrzewania. Kiedy byłem w drugiej klasie szkoły średniej, zapałałem nieposkromionym pożądaniem do pewnej koleżanki, która nazywała się Caterina Sesso. Mógłbym powiedzieć, że się w niej zakochałem, ale nie chcę ci kłamać: „żądza” jest najlepszym określeniem. Była Włoszką, a w tamtych latach Włoszki były


absolutnym krzykiem mody. Później hitem były rude, a teraz Azjatki, jednak w czasie mojej szkolnej młodości najbardziej szpanerską narzeczoną była właśnie Włoszka. To oczywiście cholerny rasizm i seksizm, ale nie spotkałem jeszcze człowieka, który nie miałby w tej materii własnych preferencji, zgadzasz się ze mną? Caterina była Włoszką, ale też katoliczką (to zwykle chodzi w parze), a to nie wróżyło nic dobrego. Katoliczki od małego są uczone, że powinny unikać rozkoszy, zaś w moim przypadku rzeczy miały się jeszcze gorzej, ponieważ moja rodzina wywodziła się z tradycji protestanckich. Próbowałem zbliżyć się do niej na wszelkie normalne sposoby, ale Caterina stanowczo nie chciała mnie znać. Torturowałem się tak przez kilka tygodni, aż wreszcie wziąłem do ręki pióro i napisałem opowiadanie. Dwadzieścia trzy strony. I była to najlepsza rzecz, jaką wtedy udało mi się stworzyć. Przepisałem je na maszynie, powieliłem i dałem jeden egzemplarz Caterinie. Cztery miesiące później, dokładnie w moje szesnaste urodziny, poddała się i kochaliśmy się, tak jak to sobie wymarzyłem. (W tym miejscu Bernardyn znowu zaszczekał, a George pokiwał głową.) Wiem. Mnie także to zaskoczyło. To nie stało się tylko dzięki temu opowiadaniu, rozumiesz, ale ono pomogło mi otworzyć drzwi, skłonić ją, aby poświęciła mi odrobinę czasu. Najpierw poszliśmy na spacer, a potem zaprosiłem ją na swoje przyjęcie urodzinowe, które wyprawiałem dla przyjaciół u wujka. Reszta wydarzyła się koło północy. Wybraliśmy się we dwoje na przechadzkę do Flushing Meadow Park. Usiedliśmy, aby napić się piwa, i nagle znaleźliśmy się w trawie, dokładnie pod tym wielkim, stalowym globusem, który postawili tam z okazji Międzynarodowych Targów. Zaczęliśmy się całować i nie zawahaliśmy się pójść na całość. Następną rzeczą, jaką zauważyliśmy, był wschód słońca i to, że ktoś rąbnął nam piwo. Bernardyn szczeknął pytająco. - Chcesz wiedzieć, co było dalej? No więc, przez tydzień nie byłem w stanie napisać ani słowa. Życie było wspaniałe, o nic się nie martwiłem i nad niczym się nie zastanawiałem. Ale problem dość szybko sam się rozwiązał, gdyż Caterina wróciła po odbytej spowiedzi i zerwała ze mną, twierdząc, że popełniliśmy śmiertelny grzech. Od siedmiu lat, czyli aż po dziś dzień, marzę, aby przeżyć jeszcze jedną taką noc jak wówczas pod stalowym globusem. Szczeknięcie. - To proste. Od tamtej pory szczęście mnie opuściło. Może nie wiedząc o tym, stłukłem jakieś lustro. W każdym razie przez cały ten czas, gdy tylko zbliżyłem się do jakiejś kobiety, od razu przypominałem sobie, jak to było z Caterina, za bardzo się podniecałem i dziewczyny zaczynały się mnie bać. Za to mój styl literacki stawał się coraz lepszy i lepszy,


aż osiągnął najwyższy poziom w moim dotychczasowym pisarstwie. Gdy miałem siedemnaście lat, na Fifth Avenue podbiegła do mnie nieznana kobieta i pocałowała mnie, a potem zniknęła, zanim się w ogóle zorientowałem, co się stało. Wróciłem do domu i napisałem krótkie opowiadanie, pierwsze, jakie zostało opublikowane. Tuż przed końcem średniej szkoły spotkałem jedną rudą, która jeździła po okolicy corvettą, a skutek tego był taki, że „The New Yorker” zapłacił mi trzysta dolarów. Potem zjawiłem się tutaj. Na drugim roku studiów ponownie zapałałem straszliwą żądzą, tym razem do tajwańskiej małolaty. Była to niesłychanie piękna dziewczyna. W czasie zimowych ferii napisałem dla niej powieść. Czterysta stron w ciągu miesiąca. Nie spałem z nią, nawet nie wiedziałem, jak ma na imię, ale książkę wydano i znakomicie się sprzedawała. Podobnie jak dwie następne... Bernardyn wstał i zaczął wściekle potrząsać łbem. - Przysięgam na Boga! - przekonywał go George. - Dlaczego miałbym kłamać psu? Gdy przyjechałem do domu, a mieszkaliśmy wtedy na Queensie, wujek uśmiechnął się na mój widok. „Odziedziczyłeś to po mnie, prawda George? - powiedział. - Dobrze, że nie ma tu twojego ojca, bo mógłby mnie jeszcze oskarżyć o jakieś niecne sprawki”. Teraz mam dwadzieścia trzy lata, forsy tyle, że wystarczy mi do końca życia, krytycy są mi przychylni, skończyłem studia z wyróżnieniem, a jeszcze do tego Uniwersytet Cornella przyznał mi stypendium pobytowe. A wszystko to zawdzięczam pewnej upartej dziewczynie. Pies pomachał ogonem i zaczął lizać George’a po ręku. Potem zaskomlał cichutko. - Nie - zaprotestował George. - Nie jestem nieszczęśliwy. Jak można mieć depresję w świecie, w którym człowiek zarabia na życie, sprzedając betonowe zwierzęta? Samotny, może. Czasami. Za to na pewno pełen niepokoju. Wiesz, mam teorię, że Ten Najważniejszy przeznaczył mnie do czegoś wielkiego - może do napisania drugiej części „Moby Dicka”, tym razem na kółkach, książki, która zmieni bieg historii - a kiedy już tego dokonam, Wydawca uwolni mnie i pozwoli mi się znowu cieszyć seksem, a może nawet uda mi się naprawdę zakochać. Tylko że po miesiącu takiego błogostanu znowu sobie o mnie przypomni i da mi kolejne trudne zadanie... Latawiec był już gotowy. George uniósł go do góry, aby pies mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Miał tradycyjny kształt rombu, a na białym tle wymalowana była głowa smoka, z której wydobywały się czerwone płomienie. Z tyłu ciągnął się czerwonoczarny ogon. - Mam go dopiero od wczorajszego wieczoru - wyjaśnił George. - Zobaczmy, jak lata. Wstał, a pies znowu zaczął szczekać. W powietrzu niemal nie czuło się wiatru. - Wiem, wiem. Nie przejmuj się. Może nie mam szczęścia do kobiet, aleja i wiatr jesteśmy starymi kochankami.


I gdy Bernardyn z powątpiewaniem łypał na niego spode łba, George wpatrywał się w niebo, jakby szukał tam znajomej twarzy. Powoli obracał się w miejscu, trzymając w jednym ręku latawiec, a w drugim ciężką szpulę ze sznurkiem, zwracając się najpierw na zachód, potem na północ, wschód i południe. Obrócił się trzy razy dookoła własnej osi, cały czas się przy tym uśmiechając, jakby wypowiadał zaklęcie równie potężne, co zabawne. W pewnym sensie rzeczywiście je wypowiadał, chociaż nigdy nie wiedział do końca, czy zadziałały czary, czy zwykły zbieg okoliczności. W każdym razie nie wątpił, że się uda. Zatrzymał się i spojrzał jeszcze raz przenikliwie w niebo. - No chodź - poprosił słodko i nagle pojawił się wiatr. Przybył z zachodu, gdzie czekał cały czas, i uniósł latawiec niewidzialnymi rękami. Bernardyn zaszczekał wściekle. - To dopiero coś, prawda? Gdy zrobiłem to pierwszy raz, nieźle się spietrałem. Teraz już się przyzwyczaiłem i nawet mnie to śmieszy. Stał i wsłuchiwał się w wiatr, wiatr, który prawdopodobnie mógł wiać gdziekolwiek indziej, ale który nigdy go nie zawiódł i od czasu, gdy mając dwanaście lat nauczył się od wujka Erazma puszczać latawce, zawsze przybywał na jego wezwanie. - Może to nie jest aż takie dziwne? - zaczął się głośno zastanawiać. - Do diabła, przecież pisząc powieść albo opowiadanie, potrafię stworzyć wiatr, uderzając palcami w odpowiednie klawisze maszyny do pisania. Można sobie przecież wyobrazić, że świat, prawdziwe życie, też jest powieścią, tylko taką, której nie trzeba spisywać na papierze. George uśmiechnął się i mrugnął do Bernardyna, a ponad ich głowami latawiec płynął wciąż wyżej i wyżej, smok w klatce, który po raz pierwszy wypróbowywał siłę swoich skrzydeł. III - George znów jest samotny - powiedziała Zephyr, obserwując go z dzwonnicy Wieży McGraw. - Czyżby? - w głosie jej dziadka Hobarta wyczuwało się roztargnienie. Był zajęty codzienną inspekcją dzwonów. - To miłe. - To bardzo optymistyczna samotność - dodała Zephyr - ale jednak samotność. Westchnęła i wsparła dłoń na rękojeści miecza, który w rzeczywistości był dwucalową spinką do krawata z dorobioną miniaturową rękojeścią z kości słoniowej. Zephyr także była miniaturowa, miała nie więcej niż pół stopy wysokości. Poza tym była niewidzialna dla ludzi,


z wyjątkiem bardzo pijanych i bardzo mądrych. Dla określenia gatunku, do jakiego należała, istniało wiele nazw - elfy, gnomy, wróżki, krasnoludki - ale najczęściej nazywano ich skrzatami. Na Wzgórzu mieszkało ich ponad tysiąc i anonimowo pomagały ludziom w wielu sprawach. - Chciałabym móc coś dla niego zrobić - powiedziała Zephyr. Wypowiedziała to zdanie pytającym tonem, a ponieważ Hobart nic jej nie zaproponował, zawirowała w powietrzu, sprawiając wrażenie, że za chwilę wybuchnie złością. Ale, oczywiście, Hobart nie należał do istot, na które można się złościć. - Dziadku! - zawołała płaczliwym głosikiem. - Czy ty mnie słuchasz? - Jednym uchem - odpowiedział Hobart. - Bez obrazy, dziecinko, ale powtarzasz mniej więcej to samo już od sześciu miesięcy. - Uważasz, że ze mną dzieje się coś niedobrego? - zapytała poważnie. - Masz na myśli miłość do ludzi? Nie. Gdyby to była zbrodnia, ja byłbym z pewnością bardziej winien od ciebie. Kiedyś też byłem zakochany w kobiecie. Jak myślisz, dlaczego już całe stulecie zajmuję się tymi dzwonami? - Spojrzał na nie z czułością. - Kochana, słodka Jenny McGraw. Jakże ja za nią tęsknię. Zephyr spojrzała na niego z zainteresowaniem. - Czy była piękna? - Mnie się przynajmniej taka wydawała. Może nie aż taka piękna jak twoja babcia Zee, ale prawie. - Czy ona... cię widziała? - Myślę, że mogła mnie widzieć, gdy umierała. Zachorowała na suchoty, będąc w dalekiej podróży i wróciła do Itaki, aby tu umrzeć. Byłem najwierniejszym towarzyszem jej ostatnich dni, spędzałem z nią więcej czasu niż jej mąż. I myślę, że pod sam koniec, gdy już odchodziła na tamten świat, zauważyła mnie. W oczach Hobarta pojawił się smutek, stały się jakby nieobecne. - To są właśnie problemy z miłością do istot ludzkich - powiedział. - Większość z nich nie jest w stanie nas dostrzec, chyba że w skrajnych sytuacjach, ale nawet wówczas nie zawsze wierzą w to, co widzą. Kochana Jenny... Jestem prawie pewien, że potraktowała mnie jak zwykłą halucynację. - Wydaje mi się, że George mógłby mnie zobaczyć - oświadczyła Zephyr. - I wcale nie wtedy, gdy byłby pijany lub umierający. Nie jest szalony, ale... ale potrafi śnić na jawie.


- Potrafi śnić na jawie - zaśmiał się Hobart. -1 co by się stało, gdyby ten marzyciel cię zobaczył, co byś wtedy zrobiła? Nie mogłabyś się kochać z takim wielkoludem, moja droga. Nieraz próbowałem sobie wyobrazić, jak to by było ze mną i Jenny McGraw, ale zawsze podobne wizje wywoływały zażenowanie, żeby nie użyć mocniejszego słowa. Pewne rzeczy się po prostu nie zdarzają. - Ale... jeśli byłoby cokolwiek... - Jeśli o to chodzi - przerwał jej Hobart - skąd w ogóle przyszedł ci do głowy pomysł, że mogłabyś coś dla niego zrobić? Mówisz, że jest samotny, ale sama widziałaś, jak się śmiał i wyglądał na całkiem zadowolonego. - Ale on przecież rozmawiał z psem. Ludzie nie rozmawiają ze zwierzętami, chyba że czują się samotni. - Twój własny ojciec miał zwyczaj prowadzić rozmowy z łasicami. - Tak, ale mój ojciec rozumiał łasice. - Naprawdę? A mnie się wydaje, że gdyby je naprawdę rozumiał, nie zostałby zjedzony przez jedną z nich. Ale może jestem za stary i za głupi, aby to pojąć. Zephyr spuściła oczy. - Teraz sobie kpisz ze mnie. Czy ty naprawdę myślisz, że jestem taka głupia? - Nie bardziej niż reszta z nas - zapewnił ją Hobart. - Wydaje mi się, że najlepsze, co mogłabyś zrobić dla George’a, to znaleźć mu kobietę, w której mógłby się zakochać. Ale takie rzeczy lepiej pozostawić Losowi. Mogę ci powiedzieć z własnego doświadczenia, że jeśli skrzaty zaczynają się wtrącać w prywatne losy ludzi, zwykle przynosi to nieszczęście. - Ale my zawsze... - Powiedziałem, w prywatne losy. Istnieje różnica między pomaganiem administracji uniwersytetu w utrzymywaniu porządku w aktach a kojarzeniem par. Wtrącanie się w tego rodzaju sprawy zawsze przynosi więcej kłopotów niż korzyści. Jeśli masz wątpliwości, zapytaj Szekspira. - Co mam więc zrobić? - Pozwól mu samemu decydować o swoim życiu. Ma po swojej stronie wiatr, co dobrze mu wróży. A jeśli znowu się zakochasz - mam nadzieję, że tym razem w skrzacie - nie będzie to dla ciebie takie bolesne jak teraz. Hobart przerwał na chwilę i zawiesił głos. - Pytał o ciebie Puck. - Puck jest kretynem - powiedziała bez zastanowienia Zephyr.


- Może ma swoje wady, ale ma też zalety. Sama o tym wiesz. - Chyba się ostatnio trochę zmieniłam. Hobart wzruszył ramionami. - Jak uważasz - powiedział, zdając sobie sprawę, że nie ma o czym dyskutować. Powiem ci jednak szczerze, że to, iż spotkałem Zee, było najszczęśliwszym zdarzeniem w moim życiu. - Najszczęśliwszym zdarzeniem - powtórzyła Zephyr. - Ale jednak wciąż dbasz o dzwony Jenny McGraw. - No... - Czy będę mogła polecieć za George’em szybowcem, gdy skończy puszczać latawca? Zgadzasz się? - Chyba tak - westchnął Hobart. - Chociaż myślę, że pójdzie na Kościniec, a tam nie chciałbym cię widzieć, nawet latającą szybowcem. - Zgoda. Jeśli tam pójdzie, to zawrócę. Obiecuję. Dobrze? - Dobrze - zgodził się Hobart niechętnie. Zabrał się z powrotem do oglądania dzwonów, a Zephyr stała na krawędzi parapetu dzwonnicy, nie zważając na siedemdziesiąt stóp, jakie dzieliło ją od ziemi. - Dziadku Hobart? - Tak? - Co złego dzieje się na Kościńcu? Co tam jest? Odpowiedział dopiero po dłuższej chwili. - Koszmary. Stare koszmary. IV George spędził na Dziedzińcu niemal godzinę. Gdy wreszcie zwinął latawiec, wiatr ani myślał ustać. Wiał mocno, napędzając chmurę za chmurą, aż całe niebo stało się stalowoszare. Deszcz był tużtuż. - Potrzebuję jeszcze godziny - George targował się z chmurami. - Mam ochotę na spacer. Przechylił głowę, jakby nasłuchując odpowiedzi, a potem zaczął pakować latawiec do torby. Gdy skończył, ruszył z powrotem tam, skąd przyszedł. - Na razie, stary - pożegnał się z Bernardynem, który poczłapał pod drzewo. - Dzięki za towarzystwo. Gdy George mijał posąg Ezry Cornella, zasalutował z uśmiechem, przypominając sobie legendę, jaka wiązała się z tym miejscem: jeśli dokładnie o północy przejdzie między


pomnikami prawdziwa dziewica, Ezra i Andrew ożyją i uścisną sobie dłonie. Jakby na potwierdzenie tego, na chodniku namalowano ślady stóp ponadnaturalnych rozmiarów, które biegły od jednego pomnika do drugiego. Pewnie nieźle główkujecie, co zrobić, gdy ja tędy przechodzę, nieprawdaż?, pomyślał George. Raz jeden jako małolat, a potem siedem lat abstynencji, może jednak dziewictwo odtwarza się po tak długim czasie. Do diabła, przecież niektórym ludziom wyrastają po raz trzeci zęby. Zastanawiając się nad tym, George opuścił Dziedziniec i zbiegł po zboczu w stronę Kościńca. Chmury postanowiły pójść mu na rękę i jeszcze trochę powstrzymać deszcz. V Szybowiec, starożytny wynalazek, zbudowany z drzewa sosnowego i nitek babiego lata, przechowywany był w ukrytym hangarze, na samym czubku Wieży, powyżej dzwonnicy. Zephyr dostała się tam, korzystając z tajnych schodów i drabiny. Stojąc na szczycie schodów, nacisnęła na dźwignię w ścianie, wprawiając w ruch mechanizm, który otwierał zewnętrzne drzwi hangaru. Ukryty w najdalszym kącie szybowiec nie wyglądał bardziej aerodynamicznie niż trampek ze skrzydłami. Zaprojektowano go tak, aby był równie niewidoczny, jak skrzaty. Sosnowa konstrukcja składała się z nieprawdopodobnie cienkich patyczków, zaś skrzydła z nitek babiego lata - zebranych w wigilię św. Jana - i nawet w najbardziej słoneczny dzień trudno go było dostrzec. Pasażer siadał w wąskim, skórzanym siodełku, podwieszonym pod korpusem i mógł kierować szybowcem za pomocą dwóch dźwigienek... chociaż najważniejszy był i tak kierunek wiatru. Zephyr wskoczyła na siodełko bez wahania i bez strachu. Uwielbiała latać. Był to zdecydowanie wygodniejszy sposób na przemieszczanie się od chodzenia piechotą lub jeżdżenia na grzbiecie wiewiórek. Zupełnie nie rozumiała, czemu większość skrzatów jest tak przywiązana do ziemi. Wiedziała, że Puck także dużo latał - chociaż w jego przypadku nie była to taka szalona pasja - ale świadomie nie chciała teraz o tym myśleć. Już od miesięcy nie miała ochoty ani go widzieć, ani z nim rozmawiać, a dokładnie od chwili, gdy zobaczyła, jak zaleca się do Saffron Dey w jednej ze szklanych gablot w Bibliotece Uris. Może był to zbieg okoliczności, ale właśnie wtedy zaczęła czuć coś do George’a. Zephyr ostrożnie wyprowadziła szybowiec. Podobnie jak George, miała dobre układy z wiatrem, co więcej, aby go przywołać, nie musiała się nawet kręcić w kółko wokół własnej osi. Po prostu pomyślała o nim i już silny powiew wypełnił wnętrze hangaru, podrywając


szybowiec w górę i wyprowadzając go powoli na zewnątrz, jak korek z butelki. Drzwi hangaru otwierały się na północ, po opuszczeniu go Zephyr miała więc znakomity widok na Dziedziniec. Po chwili skręciła w prawo i spiralnym lotem opuszczała się wzdłuż wieży. - Uważaj na pogodę! - zawołał Hobart, gdy przelatywała obok dzwonnicy. -1 pamiętaj - nie zbliżaj się do Kościńca! Zephyr pomachała mu ręką, nie wysilając się jednak, aby odpowiedzieć. Po chwili była już niżej, okrążając tarczę zegara na wieży. Kocham cię, Dziadku, pomyślała, tylko chciałabym, abyś się tak o mnie nie troszczył. Jednak stare skrzaty mają skłonności do nadmiernego zamartwiania się, a Hobart, który miał sto siedemdziesiąt dwa lata, był najstarszy na Wzgórzu (Zephyr miała tylko czterdzieści i właśnie wychodziła z okresu młodzieńczego) i pamiętał Wielką Wojnę z 1850 roku przeciwko Rasferretowi Robalowi, najstraszliwszy konflikt w całej skrzaciej historii. Zephyr pragnęła, aby Dziadek nauczył się wypoczywać i odprężać. Szybowała teraz na wysokości około trzydziestu stóp, podążając za George’em, który zszedł ze zbocza i przemierzając West Avenue, kierował się w stronę czasowo wymarłego Zachodniego kampusu. Była już dość blisko George’a, gdy nagle usłyszała jakiś znajomy warkot. Rozpoznając ten dźwięk, Zephyr zaczęła się rozglądać za jakąś kryjówką, ale niczego nie znalazła. Chwilę później z jej szybowcem zrównał się dwupłatowiec. - Hello, Zeph - zawołał do niej Puck. Jego samolot miał jeden silnik i był typowym modelem budowanym przez hobbistów, sterowanym przez pilota. W przypadku tego samolotu wszystkie zminiaturyzowane przyrządy sterownicze znajdowały się w kokpicie. - Dawno się nie widzieliśmy. Miałem nadzieję, że wreszcie na siebie wpadniemy. - Żegnam - chłodno oświadczyła Zephyr, podrywając w górę nos swojego szybowca. Jej samolot zwolnił i Puck, niezdolny do powtórzenia tego manewru bez groźby zablokowania silnika, przemknął obok. Dwupłatowiec natychmiast zaczął wykręcać, zaś Zephyr skierowała szybowiec w dół i wzywając na pomoc wiatr, zbliżała się do zbocza. - Daj spokój, Zeph! - błagał Puck. - Chcę z tobą tylko porozmawiać! - Aleja nie chcę rozmawiać z tobą! Przeleciała nad West Avenue, a następnie pod arkadą łączącą Lyon Hall i McFaddin Hall i skręciła ostro w prawo, mając nadzieję, że zgubi Pucka, klucząc między akademikami Zachodniego kampusu. George, który także przeszedł pod łukiem arkady, zatrzymał się na moment dokładnie w chwili, gdy szybowiec go mijał, chociaż oczywiście nie widział go ani


nie słyszał. Za to parę sekund później wpadło mu w ucho brzęczenie dwupłatowca Pucka, ale uznał, że to jakaś mucha, i poszedł dalej. - Daj spokój, Zeph! - jeszcze raz zawołał Puck. Zamiast odpowiedzi Zephyr kluczyła między budynkami, wyczyniając różne powietrzne akrobacje w nadziei, że go zgubi. Puck leciał z maksymalną prędkością i wciąż siedział jej na ogonie. Był dobrym pilotem, tak dobrym jak ona, i spodziewał się, że wkrótce odechce jej się tej zabawy. Zapomniał jednak, że Zephyr była bardzo uparta i miała sprzymierzeńca w wietrze. To właśnie dzięki niemu szybowiec poruszał się z nieprawdopodobną wręcz prędkością, czego nie można było powiedzieć o dwupłatowcu. Puck ledwo nadążał za Zephyr. Nagle zobaczył, jak po wykonaniu bardzo ostrego skrętu jego przyjaciółka skierowała szybowiec między dwa blisko siebie rosnące drzewa. Chociaż miejsca było tyle co nic, przyjazny wietrzyk odchylił gałęzie, aby szybowiec mógł bezpiecznie przelecieć. Widząc, że Zephyr zręcznie się tamtędy prześlizgnęła, Puck zamierzał zrobić to samo. Jednak gałęzie błyskawicznie zasłoniły mu wlot. - Przerażające! - zawołał Puck. Usiłował raptownie poderwać samolot w górę, ale tylko zablokował silnik. Dwupłatowiec zanurkował w gąszcz gałęzi. Przez kilka sekund trwała kotłowanina i zamęt, ale potem jakimś cudem samolot wynurzył się po drugiej stronie drzew z nienaruszonymi skrzydłami i śmigłem. Niestety, silnik był wciąż zablokowany i samolot leciał w dół na łeb na szyję. - Przerażające! - zawołał znowu Puck, gdy dwupłatowiec wciąż nie reagował na jego komendy. Był za ciężki, aby szybować. Ziemia zbliżała się z szybkością krewnego, który spieszy się z witaniem na zjeździe rodzinnym, i nie było już czasu, aby jeszcze raz spróbować uruchomić silnik. Wszystko wskazywało na to, że za moment roztrzaska się na chodniku. - Przerażające! - zawołał Puck po raz trzeci i wydawało mu się, że ostatni. Uratował go wiatr. Silny podmuch uniósł samolot miękko, jak na poduszce, pomagając mu utrzymać wysokość. Puck nawet nie zdążył się zdziwić. Z całej siły zaczął walić w przycisk uruchamiający silnik, aż śmigło zacharczało i zaczęło się wreszcie obracać. W tej samej chwili powietrzna poduszka zniknęła, zostawiając Pucka samemu sobie. - Wszystko w porządku? - usłyszał koło siebie głos Zephyr.


Jej szybowiec zrównał się z dwupłatowcem Pucka i byli tak blisko, że nie musieli nawet przekrzykiwać warkotu silnika. - Jeszcze oddycham - odpowiedział Puck, nie rozwodząc się nad szczegółami. - Jesteś okropna, gdy się złościsz, wiesz o tym? - To twoja wina. Teraz, gdy była już pewna, że nie grozi mu niebezpieczeństwo, złość wróciła ze zdwojoną siłą. - Tak czy inaczej, ten twój samolot to śmiertelna pułapka. Nie powinieneś ufać prawom fizyki. Gdybym nie poprosiła wiatru, aby cię uratował... - Uratował mnie! To właśnie przez ciebie miałem te kłopoty. - Przesada. I beze mnie wpakowałbyś się w tarapaty - trochę nieprzekonywająco spierała się Zephyr. - A wtedy, co by się z tobą stało? - Mam spadochron - poinformował ją Puck, chociaż to zapewnienie również zabrzmiało dość słabo. Przez chwilę nie odzywali się do siebie, skręcając w lewo, aby uniknąć kolejnych drzew. Jaskółka podniosła na ich widok łepek i zaświergotała. - No widzisz? Robisz za dużo hałasu i łatwo cię zauważyć - oświadczyła Zephyr. - Możliwe. Ale ludzie zwykle nie zauważają rzeczy oczywistych. Nawet ten George... - Nie mów nic o George’u! - zabroniłamu Zephyr. - W porządku. Ale nie boję się ludzi, Zephyr. Słowo daję, że nie. - A co ze zwierzętami? One cię widzą. Większość z nich byłaby prawdopodobnie zbyt przerażona, aby zrobić ci krzywdę, ale stado kruków lub sowa... - Na Boga, Zephyr, czy naprawdę aż tak się o mnie martwisz? - Puck uśmiechnął się cierpko, a Zephyr posłała mu wrogie spojrzenie. - No więc posłuchaj, ja sam też myślałem o krukach i sowach, poprosiłem więc Pajęczynkę, aby pomógł mi coś wymyślić. Wzniósł się parę stóp wyżej, aby mogła zobaczyć zamocowane pod skrzydłami dwa czarne pojemniki w kształcie cylindrów. - Co to jest? - zapytała Zephyr. Jak wszystkie skrzaty, bardzo fascynowała ją wszelka broń. - To minipociski. Pajęczynka połączył je z elektronicznym systemem sterującym strzelaniem i napełnił śrutem. To powinno powstrzymać sowy. - Albo odstrzelić ci skrzydła. - Może. Ale mam jeszcze spadochron...


Zephyr raz jeszcze spojrzała na pociski. To naprawdę dobry pomysł - nawet jeśli same w sobie są dość niebezpieczne - chociaż musiała przyznać, że tego typu broni nie można użyć w szybowcu. - Sprytne, nieprawdaż? - zapytał Puck, czytając w jej myślach. - Dość sprytne - przyznała. - Ja... Nagle, jak przebudzona ze snu, zdała sobie sprawę, że George zniknął jej z pola widzenia. Szybowiec i dwupłatowiec opuściły teren Zachodniego kampusu i skierowały się w stronę wąwozu Fali Creek. Nie żegnając się, Zephyr zmieniła nagle kierunek lotu, skręcając ku Kościńcowi, gdzie, jak się domyślała, mogła znaleźć George’a. - Co takiego? - zawołał Puck, widząc, że leci sam. - Wracaj do domu - zawołała Zephyr. - Nie chcę już z tobą rozmawiać. - Przerażające - stwierdził Puck, obserwując, jak jego przyjaciółka znika w oddali. Po raz kolejny dodał gazu i ruszył za nią w pościg. - Jezus, Troilus i Kresyda - znowu to samo! VI Musisz pamiętać, George, że artyści są istotami magicznymi. Tylko oni, poza bogami, mogą zyskać nieśmiertelność... Kościniec znajdował się poniżej Stewart Avenue, mniej więcej w połowie wysokości Wzgórza. George odkrył to miejsce dla siebie kilka lat temu i od tej pory regularnie je odwiedzał, szukając natchnienia. Lubił spacerować pomiędzy nagrobkami, zatrzymując się, aby odczytać wyryte tam nazwiska, daty, epitafia i zadając sobie pytania: Jaka była ta osoba? Jak zmarła? Tu napisano, że miała męża. Czy byli szczęśliwi? Ten zmarł bardzo młodo. Czy zdążył poczuć radość życia? Co robił na swoje szesnaste urodziny? Grobów były setki. Setki opowieści, z których każda zbyt długa, aby ją w całości opowiedzieć. Ale nawet bywając tam stosunkowo często, George za każdym razem znajdował coś, co go intrygowało. Na przykład jakieś niezwykłe imię, które wprowadzał później do swoich powieści, próbując je tym samym uwiecznić. To naprawdę niesłychane, że spędzając tyle czasu na Kościńcu, ciągle odkrywał nowe rzeczy. Tego dnia spostrzegł dwa niezwykłe nagrobki, których dziwnym trafem nigdy dotąd nie zauważył. Na jednym z nich, na kawałku marmuru o standardowym, prostokątnym kształcie, wyryto następujące słowa: Poświęcone ukochanej pamięci Harolda Lazarusa 1912-1957 przez wdzięczną żonę Wieczny odpoczynek racz mu dać, Panie Napis był dość przyjemny, nawet trochę wzruszający, ale dekoracje na kamieniu wyglądały groteskowo. Poniżej napisu Wieczny


odpoczynek racz mu dać, Panie znajdował się wizerunek jakiegoś demona z łukiem i strzałą polującego na łanię. Więcej demonicznych postaci znajdowało się w górnych rogach nagrobka, zaś jego szczyt wieńczyła fantazyjnie wyrzeźbiona figura gargulca, który z ukosa spoglądał na patrzącego. George potrząsnął głową, powstrzymując śmiech. Biedny Harold Lazarus. Co takiego uczynił, że zasłużył sobie na taki pomnik? A może po prostu jego żona miała paskudny gust? - Co mówisz, Harold? - zapytał George. Przykucnął obok nagrobka i wyciągnął notatnik. - Jak ci się podoba życie wieczne? Naszkicował figurkę gargulca, łagodząc nieco jego rysy, tak że wyglądał raczej żałośnie niż złowrogo. Pod rysunkiem napisał: Lazarus - miał wierną, ale pozbawioną gustu żonę. George nie miał na razie pojęcia, jak to wykorzysta w powieści, ale obiecał sobie, że dołoży starań, aby przywrócić Haroldowi nieco utraconej godności. Drugi nagrobek nie był taki zabawny. Osadzony na niewielkim wzniesieniu wydawał się, w porównaniu z otaczającymi go pomnikami, które były kosztowne i przypominały zminiaturyzowany Monument Waszyngtona, zupełnie nie wykończony. Nie miał nawet określonego kształtu, sprawiał wrażenie, jakby ktoś zaczął rzeźbić w otoczaku, odłupując z niego kawałek po kawałku tak długo, aż pozostało z niego tylko tyle, że wystarczyło na płytę pamiątkową. Napis również pozostawiał wiele do życzenia, jeśli chodzi o wykonanie, ale mimo to można go było odczytać. George wpatrywał się w niego dłuższą chwilę. Tutaj leży Alma Renat Jessop urodzona 23 kwietnia 1887 zmarła 23 kwietnia 1887 Ojciec kochał ją. Niebo przybierało coraz ciemniejszą barwę. Deszcz z pewnością nie będzie już długo czekał, a George chciał jeszcze odwiedzić pewne szczególne miejsce na północnym krańcu cmentarza. Mimo to wciąż stał przed nagrobkiem i wpatrywał się w niewprawnie wyrzeźbione litery. W końcu zrozumiał. - Ty skurczybyku - wyszeptał ze zgrozą. - Sam to dla niej zrobiłeś. VII - Wiesz, że to miejsce może być niebezpieczne - powiedział Puck, usiłując nadążyć za Zephyr, która kluczyła między nagrobkami. Oboje zostawili swoje samoloty przed bramą cmentarza i podążali za George’em na piechotę. Puck nie mógł sobie przypomnieć, dlaczego podjęli taką decyzję, ale z pewnością nie była ona mądra. - Tam są szczury. - Chyba nie boisz się szczurów? - zapytała Zephyr.


- No, pewnie, że nie. Oczywiście, jeśli jest ich kilka. Wiem, jak pilnować swojej skóry. Zephyr zaśmiała się, po raz pierwszy odkąd Puck się do niej przyczepił. - Jeśli chcesz mi w ten sposób dać do zrozumienia, że ja nie umiem dbać o własną, przypomnij sobie, kto cię nauczył szermierki. - Uczył mnie tego twój Dziadek. Ty byłaś tylko sparingowym partnerem. - Tak, ale nigdy nie byłeś ode mnie lepszy, prawda? Ani razu... och, daj spokój, Puck. Jeśli uparłeś się, aby za mną łazić, przynajmniej ruszaj się trochę żwawiej. Puck mruknął coś niezrozumiale i starał sieją dogonić, ale Zephyr nawet bez szybowca była duża szybsza od niego. Poza tym Puck był obładowany bronią, oprócz miecza dźwigał też kuszę na igły, która z każdym krokiem wydawała mu się coraz cięższa. - Posłuchaj, Zeph - wy sapał Puck, niemal płynąc nad grzbietami aw. - Chciałbym cię zapytać... - Nie zgadzam się. Czego ty właściwie ode mnie chcesz? - No więc, wspólnie z Pajęczynką i grupą naszych znajomych chcielibyśmy zorganizować za kilka tygodni kolejny Rajd w Obronie Zwierząt Laboratoryjnych i może chciałabyś się do nas przyłączyć... - Nie, dziękuję - przerwała mu Zephyr. - Doskonale wiesz, że to niepoważna akcja. A poza tym, czemu nie zaprosisz Saffron Dey? Jestem pewna, że będzie szczęśliwa, jeśli pójdzie tam z tobą. - Posłuchaj mnie Zeph, Saffron... Saffron jest piekielnie miłym skrzatem, i w ogóle, muszę też przyznać, że przez moment się w niej durzyłem, ale prawdę mówiąc, ona nie ma takiej klasy jak ty! - Tak uważasz? - zapytała bez cienia zainteresowania. - Jestem tego pewien! Uwierz mi, naprawdę jest mi przykro, jeśli cię zraniłem, ale chyba już się na mnie nie gniewasz... - Gniewasz!!? - Rzuciła mu przez ramię miażdżące spojrzenie. - Gniewasz! Na Boga, robiłeś to z nią w gablocie wystawowej! Jak myślisz, jak się wtedy czułam? - I co z tego, że w gablocie? Nikt nas przecież nie widział. Oczywiście poza Pajęczynką, który poczęstował mnie dwoma łykami teąuili, więc mógł... Puck zamilkł, po raź kolejny w swoim życiu zastanawiając się, za jakie grzechy pokarano go językiem, który pracuje dużo szybciej niż głowa. Zephyr nic nie powiedziała. Jeszcze bardziej przyspieszyła kroku, chociaż Puck ledwo już dyszał.


Wybetonowana alejka, do której się zbliżali, spinała brzegi płynącego wąskim korytem strumyka. George przechodził właśnie na drugą stronę. Zephyr rzuciła się za nim biegiem, zaś Puck ledwo powłócząc nogami uparcie usiłował za nią nadążyć. Oboje poczuli to jednocześnie. Jakaś obecność, zimne promieniowanie, dochodzące z drugiej strony mostku, jakby znajdowało się tam małe, czarne słońce. Oba skrzaty znieruchomiały, owładnięte nagłym przerażeniem. - Co to? - wyszeptała Zephyr, jakby bała się, że ktoś może ich podsłuchać. - Nie wiem. - Puck opuścił kuszę. Drżał na całym ciele. - To coś złego... po drugiej stronie strumienia jest coś bardzo złego. George przeszedł na drugą stronę, niczym nie zaniepokojony. - Jak on może tam wytrzymać? - dziwiła się głośno Zephyr. Ją także ogarnęły dreszcze. - Czy on nie czuje, że tam jest coś złego? - Może nie. A jeśli nie jest tego świadomy, może to nie zrobi mu krzywdy. - Jestem ciekawa, czy on wie, że tutaj jesteśmy. Gdy to mówiła, dwa cmentarne szczury, okazałe sztuki, wybiegły zza pobliskiego nagrobka. Puck zauważył to i skierował w ich stronę kuszę, kładąc trupem jednego, chociaż była to raczej kwestia szczęścia niż umiejętności. Drugi szczur nacierał na Zephyr, szykując się do skoku. - Zeph! - krzyknął Puck. - Uważaj... Ale ona już się odkręciła w stronę napastnika, nacierając na niego z mieczem w dłoni. VIII George znalazł wreszcie to, czego szukał. Była to leżąca na ziemi kwadratowa marmurowa płyta, wyglądająca bardziej na tablicę pamiątkową niż typowy nagrobek. Jej powierzchnia była mocno zwietrzała. George nie miał pojęcia, dlaczego ta mało interesująca rzecz tak bardzo przykuwała jego uwagę. Przychodził tu jednak zawsze, gdy odwiedzał cmentarz. Miejsce było dość dziwne wszystkie nagrobki sąsiadujące z marmurową płytą wyraźnie pochylały się do tyłu i układały jak płatki wokół kwiatowego serca. Oczywiście, to zapewne czysty przypadek, ale George miał wrażenie, że jest to środek czegoś ważnego. Na płycie nie było żadnej daty, jedynie imię, siedem liter wyrytych w kamieniu dawno, dawno temu: Pandora


George pochylił się nad grobem, nie czując nic poza dziwną i niewytłumaczalną fascynacją. Gdyby byli tu Zephyr lub Puck, natychmiast umarliby z przerażenia, ale George pomyślał tylko: Cóż za historia łączy się z tą osobą? Nagle niemal zapragnął wskrzesić przeszłość, zamiast tworzyć fikcję. Co za historia? Mogę się założyć, że to coś bardzo interesującego. Przesunął palcami po powierzchni marmuru, dotykając każdej z liter. Gdzieś w oddali przeszyła niebo błyskawica. IX Zephyr wyczyściła swój miecz kawałkiem zeschniętego liścia. Zabiła szczura jednym ciosem, zręcznie uskakując w bok i wbijając mu ostrze prosto w serce dokładnie w momencie, gdy zwierzę rzuciło się na nią. - Widziałeś? - zapytała Pucka, gdy miecz ponownie znalazł się w pochwie. - Potrafię się sama obronić. - Oczywiście - potwierdził Puck, ciągle jeszcze drżąc ze strachu. Groza emanująca z miejsca po drugiej stronie strumienia nieco osłabła, ale wciąż nie dawała o sobie zapomnieć, jak powracający koszmar senny. - Jednego jestem ciekawa - odezwała się Zephyr. - Wydaje mi się, że obecnie grzebie się tu niewielu ludzi. Prawie nie ma już wolnego miejsca. A zatem skąd tu tyle szczurów? Przecież one potrzebują dużo świeżego... no, wiesz. - Nie umiem ci odpowiedzieć. Ale na Kościńcu zawsze było dużo szczurów. Zawsze. Tu nie jest bezpiecznie. Jestem pewien, że już niebawem pojawią się nowe. - A zatem chodźmy do domu - powiedziała po chwili Zephyr. - Chcę już wracać. Straciła całą ochotę na śledzenie George’a, przynajmniej tego dnia, z czego Puck był w głębi duszy bardzo zadowolony. Nie oszukiwał się jednak, dobrze wiedział, że aby z powrotem zdobyć jej względy, będzie się musiał jeszcze nieźle napracować. Wrócili tą samą drogą, którą przyszli, bacznie wypatrując szczurów i dopiero w powietrzu, gdzie Zephyr znalazła się dzięki przychylnemu podmuchowi wiatru, poczuli się naprawdę bezpiecznie.

X George wrócił do domu tuż przed burzą. Ledwo zdążył wejść na werandę, gdy ciężkie krople deszczu zaczęły spadać na ulice i dachy samochodów, tworząc zasłonę z mgły. Towarzyszyły temu niezwykle silne wyładowania elektryczne.


Była niedziela i George cieszył się, że nie czeka na niego żadna poczta. W ciągu tygodnia regularnie napływały bowiem listy od wielbicieli i przeciwników jego literatury, a czytanie całej korespondencji zajmowało mu wiele czasu. Niestety, w drzwiach zastał list od właściciela domu: Lokatorze, W następnym tygodniu przyjdzie hydraulik, aby sprawdzić, gdzie przecieka. Nie mogłem się dodzwonić do stolarza od okien. Może pan spróbuje. Co do reszty, nie rozumiem, co miało znaczyć stwierdzenie „karaluchy w kuchni”. Nie dalej jak w styczniu była dezynfekcja. Właściciel domu Denman Halfast IV George uśmiechnął się ponuro i potrząsnął głową. Denman Halfast... pamiętał, jak kiedyś podarował temu człowiekowi egzemplarz swojej książki. Zwrócił mu ją tydzień później z komentarzem w podobnym, bezosobowym stylu: Lokatorze, zbyt fantastyczna i zbyt bezbożna. Właściciel domu. Może był już czas, aby skończyć z wynajmowaniem i po prostu kupić dom w Itace. Miał na to dość pieniędzy. Nie był jednak pewien, czy podoba mu się pomysł, aby zapuścić tutaj korzenie, nawet na próbę. Wciąż był na tyle młody, aby czuć się wędrowcem, a jak powiedział kiedyś wujek Erazm, wędrowcy nocują w hotelach lub wynajmują domy, ale nigdy ich nie kupują. Poza tym, w tym właśnie domu mieszkał - z trzema przyjaciółmi - od czasu, gdy wydrukowano jego pierwszą książkę „Rycerz Białych Róż”. Każdej niedzieli na tej właśnie werandzie czytywał „Times Book Review”, obserwując, jak jego powieść pnie się ku górze na liście bestsellerów, aż zajęła trzecie miejsce, wyprzedzana tylko przez Jackie Collins i Stephena Kinga. Wyjął puszkę coli z lodówki i wyszedł na werandę, aby popatrzeć na burzę. Deszcz pachniał świeżością i czystością, niby obietnica ekscytującego, nowego roku. I chociaż ani George, ani nikt inny poza panem Słonecznym nie wiedział nic na ten temat, nadchodzący rok będzie najbardziej niezwykły w całej historii miasteczka Itaka. Nieświadom tego George siedział na werandzie i pił colę, oddając się w deszczu snom na jawie. Rozmyślał o książce, którą chciał napisać, a także, chociaż bez specjalnego smutku, o tym, czy znajdzie go wreszcie wielka miłość, która da mu ukojenie. Myśląc o tym, uśmiechał się, gdyż w gruncie rzeczy był szczęśliwy, że żyje i ogląda burzę, i z tego właśnie powodu czuł się zupełnie wyjątkowo.


W wielu miejscach, tych bliskich i dalekich, inni zaczęli zwracać się w stronę Itaki. Już wkrótce nowi i starzy studenci, profesorowie odpoczywający na wakacjach wrócą tu i wyrwą Uniwersytet Cornella ze stanu hibernacji, wnosząc do niego nowe życie. Jednak nie wszyscy, którzy pod koniec sierpnia zmierzali w stronę Wzgórza, przybywali tam, aby pobierać nauki, i nie wszyscy byli istotami ludzkimi.


LUTHER W DRODZE DO NIEBA I Blackjack przykucnął nieruchomo w ciemnym kącie opuszczonej piwnicy. Oddychał cicho i regularnie, jego wąsy nie poruszały się, pazury były schowane, a ogon nawet nie drgnął. Prawdę powiedziawszy, w ogóle nie miał ogona. Szczur znajdował się jakieś dziesięć jardów od niego, po lewej stronie. Poruszał się bardzo ostrożnie, ale chyba zaczynał wierzyć, że pomieszczenie jest puste. Blackjack musiał się hamować, aby nie wyskoczyć za szybko. Czaił się tak bez ruchu już od godziny i nie chciał zmarnować tej okazji jednym nieprzemyślanym ruchem lub dźwiękiem. Zachować zimną krew, to była jego dewiza. Kiedy szczur oddali się od ściany i wyjdzie na środek, gdzie łatwiej może stracić orientację, wtedy go zaatakuje. Minutę lub dwie później szczur zrobił to. Poczuł zapach jedzenia, a konkretnie kawałka zjełczałego sera, który leżał wśród innych odpadków, pozostawiony tam zapewne przez jakiegoś włóczęgę. W powietrzu unosił się także zapach kota, który bardziej doświadczony gryzoń powinien był wyczuć, jednak najwyraźniej pokusa zjedzenia kawałka sera jest silniejsza i kiedy szczur zauważy niebezpieczeństwo, będzie już za późno. Kawałek chropowatej posadzki oświetlony był wpadającym promieniem słońcem. Cały budynek został niemal doszczętnie zniszczony przez ogień i światło słoneczne dostało się do piwnicy przez dziurę w suficie. Szczur zatrzymał się na moment na brzegu jasnej plamy, węsząc w powietrzu przed podjęciem ostatecznej decyzji. Ser leżał w przeciwległym kącie pomieszczenia. Chwileczkę, powstrzymywał się Blackjack. Poczekaj, aż wejdzie w plamę światła, to go oślepi. Wtedy podpełzniesz tak blisko, jak to będzie możliwe i... - Blackjack? Wołanie dobiegło od strony częściowo zawalonych schodów. Szczur zastygł w miejscu, zastanawiał się nie dłużej niż sekundę i czmychnął do kryjówki. - Cholera! Blackjack skoczył, chociaż wiedział, że jest już za późno. Uciekając, szczur zauważył sylwetkę czarnobiałego kota z wyspy Man, który rzucił się za nim. Przyspieszył i w ciągu sekundy bezpiecznie schronił się w dziurze. Blackjack wyhamował tuż przed jego kryjówką, bezsilnie szczerząc zęby. - Blackjack?


Kot odwrócił się, trzęsąc się ze złości. U stóp schodów stała suka kundel i obserwowała go. - Lepiej dla ciebie, aby to było coś ważnego, Riva - ostrzegł ją Blackjack. - Właśnie straciłem przez ciebie obiad. - Malcolm chce cię widzieć - powiedziała Riva. Źrenice rozszerzyły mu się odrobinę, ale złość z powodu utraconego szczura nie zmalała ani trochę. - Ach tak, Malcolm chce mnie widzieć. To jego sprawa. Idź i powiedz mu, że wpadnę, gdy będę miał chwilę czasu. Może w przyszłym tygodniu. - Malcolm chce cię widzieć teraz - nalegała Riva. Blackjack już miał na końcu języka ciętą ripostę, ale powstrzymał się. Koty, a przynajmniej koty uliczne, nie boją się psów, jednak Malcolm był najgroźniejszą bestią w całej okolicy. Nie byłoby więc rozsądnie narażać się ani jemu, ani jego posłańcowi. Poza tym, nie posyłałby po Blackjacka, gdyby nie wydarzyło się coś naprawdę ważnego. - Wkrótce - spuścił z tonu Blackjack. - Wpadnę do niego wkrótce. Powiedz Malcolmowi... - Nie jestem od słuchania twoich poleceń! - warknęła Riva, która nie przepadała za kotami. - Malcolm powiedział, że masz przyjść ze mną, a więc chodźmy. Zaraz. - O co chodzi? O czym chce ze mną rozmawiać? - Do cholery, sam go o to zapytaj! Myślisz, że wiem? Ale Blackjack nie spuszczał z niej oczu i po chwili Riva dała za wygraną. - Chodzi o Luthera - powiedziała. - Coś złego dzieje się z Lutherem. Kot z wyspy Man pokiwał głową, a właściwie wykonał koci gest odpowiadający kiwnięciu głową. Wiadomość nie zdziwiła go. Ostatnio ciągle coś złego działo się z Lutherem. - Dobrze - zgodził się. - Pójdę z tobą... ale Malcolm jest mi winien szczura. II A teraz słowo na temat zwierząt i telepatii. Wielu narratorów, od Ezopa do Richarda Adamsa, pisało bajki, w których zwierzęta toczyły ze sobą rozmowy. Jednak w prawdziwym życiu niewiele mamy na to przykładów. I chociaż niektóre zwierzęta potrafią wydawać zadziwiająco wiele odmiennych dźwięków, dzięki czemu jest możliwy jakiś podstawowy rodzaj komunikacji, to jednak wizja dwóch psów, które szczekając wymieniają uwagi na temat życia, wciąż wywołuje rozbawienie. Nic


dziwnego zatem, że olbrzymia większość ludzi, nigdy nie spotkawszy dwu koni dyskutujących o swoich problemach seksualnych, postrzega zwierzęta jako istoty mniej inteligentne. Mimo to wciąż je kochają. W rzeczywistości wszystkie żyjące stworzenia, łącznie z ludźmi, rodzą się ze zdolnością do telepatii. Jednak u ludzi ta umiejętność prawie wcale się nie rozwija, ponieważ główną funkcję komunikacji spełnia u nich mowa. Natomiast u zwierząt najbliższych człowiekowi, zwłaszcza u psów i kotów, telepatia stała się subtelnym i użytecznym narzędziem. Chociaż jednak koty i psy są w stanie z łatwością przekazywać sobie nawzajem myśli, w ich postrzeganiu świata istnieje wiele różnic. Jedną z nich na przykład jest to, że koty, z nieznanych przyczyn, niemal rozumieją ludzką mowę, podczas gdy psy nie. Niektóre koty są także w stanie nauczyć się czytać, co absolutnie wykracza poza możliwości psów, chociaż posługiwanie się książkami sprawia im oczywistą trudność. Z tego powodu powstała istotna dychotomia. Psy, zdolne do współodczuwania ludzkich emocji, ale nie będące w stanie pojąć złożoności ludzkiego umysłu, boją się ich i uważają za istoty przynajmniej częściowo boskie. Natomiast koty, przez wieki będąc świadkami ogromu ludzkiej głupoty, trzymają się od nich z dala i są dużo bardziej samodzielne, zadając się z ludźmi tylko wtedy, tak przynajmniej myślą, gdy same tego chcą. Koty są także dużo mniej religijne i nie tak przesądne jak psy. Blackjack był, na przykład, zatwardziałym ateistą. Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że tak różne gatunki będą toczyły ze sobą nieustanną walkę. Jednak, poza ogólnym brakiem szacunku, od czasu do czasu przydarza się między psami i kotami prawdziwa przyjaźń. Łączyła ona też Blackjacka i Luthera, i właśnie dlatego Blackjack zgodził się tamtego dnia odwiedzić Malcolma, nie zwlekając dłużej i nie oczekując zadośćuczynienia za utraconego szczura. Później z tego samego powodu Blackjack dołączy do Luthera w jego poszukiwaniach, poszukiwaniach czegoś, o czym kot z wyspy Man nigdy nie słyszał. Nieba. III Dwór Malcolma znajdował się w rozwalającej się ruinie opuszczonego kościoła. („Opuszczony” było określeniem, które można by zastosować do większości budynków w sąsiedztwie, jednym z najbiedniejszych gett Południowego Bronksu.) Riva wskazywała drogę, chociaż Blackjack znał ją wystarczająco dobrze. Gdy podeszli do frontowych schodów


kościoła, wylegujące się tam psy, wszystkie kundle, zaczęły im się bacznie przyglądać. Na widok kota z wyspy Man cofnęły się nieco. Gdy tylko Blackjack zamieszkał w tej okolicy, natychmiast stoczył walkę ze słynnym psem, Nieustraszonym Bledsoe. Bledsoe był znanym wrogiem kotów i od pierwszej chwili, gdy zobaczył Blackjacka z Lutherem, zapałał do niego nienawiścią. Blackjack miał pamiątkę po stoczonej nieco później walce - głęboką bliznę na lewym boku. Nieustraszony Bledsoe zaś nazywany był od tamtej pory Bledsoe Bez Jaj i jak głosiła plotka, już tylko patrzył na koty. Możecie przestać się trząść, powiedział w myślach do psów Blackjack, wspinając się po kościelnych schodach, zadowolony w duchu ze swojej reputacji. Po tym, co zrobił z Bledsoe, w okolicy pięciu mil nie było ani jednego chojraka, który nie denerwowałby się na jego widok. Poza Malcolmem. Weszli do kościoła. Większość ławek poprzewracali wandale i wszystkie były uszkodzone. We wnętrzu siedziało kilka groźnie wyglądających kundli, zaś w nawie głównej, na wprost strzaskanego ołtarza, leżał sam Malcolm, otoczony czterema najładniejszymi w okolicy sukami. - Cześć, kocie - przywitał go. Był mieszańcem Owczarka Niemieckiego, Dobermana i Mastifa... z dzikim wilkiem, jeśli wierzyć opowieściom, które zresztą Blackjack wkładał między bajki. - Mam imię - przypomniał mu Blackjack. - Bądź łaskaw go używać. - Jesteś dziś trochę rozdrażniony, kocie? Zobaczmy... - Malcolm przez chwilę namyślał się. - Może ma to coś wspólnego ze szczurem, który ci uciekł? - Zgadza się - powiedział Blackjack zaniepokojony. Telepatia służyła przede wszystkim do odczytywania przesyłanych myśli, ale Malcolm należał do tych rzadkich zwierząt, które potrafią wniknąć w głąb cudzego umysłu jak głęboko, tylko on to wiedział. - I może - kontynuował Malcolm - myślisz nawet, że to moja wina. - Och, to przez nią - żachnął się Blackjack, wkazując na Rivę. Suka warknęła cicho. To ona wystraszyła mi szczura. Ale ponieważ działała z twojego polecenia i ponieważ jest twoją własnością... - Moją własnością? Och, kocie, ranisz moje uczucia. Suki na własność, co za brednie. Takie stare kundle jak ja mają ciekawsze zajęcia niż odgrywanie roli właścicieli innych psów. Blackjack spojrzał na cztery suki, leżące pod ołtarzem. Kiedy nadchodził czas rui, żaden pies nie miał prawa ich dotknąć bez zgody i aprobaty Malcolma.


- Jesteś taki wspaniałomyślny - powiedział Blackjack. - No, cóż... nikt nie obiecywał, że będę doskonały, kocie. Ale zaraz się przekonasz, jaki potrafię być wspaniałomyślny... - Zwrócił się do jednego z psów, wyczekujących między ławkami. - Przynieś temu kocurowi coś do jedzenia. Pies zniknął w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się zakrystia, aby powrócić po chwili z trzema martwymi szczurami w pysku. Podszedł do Blackjacka i położył poczęstunek u jego stóp. - Są trochę sztywne - usprawiedliwiał się Malcolm - ale poza tym dość tłuste. W okolicy pojawiło się ostatnio wiele tłustych szczurów. - Co się dzieje z Lutherem? - zapytał Blackjack. Prezent w postaci trzech szczurów kazał mu podejrzewać najgorsze. - Chce wyruszyć na poszukiwanie Mojżesza. - Och... Mojżesz był ojcem Luthera. Zginął trzy dni temu. Przejechał go samochód i dopiero wczoraj rano dwóch facetów wywiozło jego ciało sanitarną furgonetką. - Czy on chce przeszukać wysypisko śmieci? - Na początku też tak myślałem - przytaknął Malcolm. - Jednak gdy zastanowiłem się nad tym głębiej, przyszło mi do głowy, że być może Luther chce przedsięwziąć dłuższą podróż. Dużo dłuższą. - I co ja miałbym z tym wspólnego? - Jesteś jego przyjacielem, kocie. Po śmierci Mojżesza najbliższą mu osobą. Masz zatem obowiązek pilnować go. - Obowiązek... Blackjack poczuł, jak nagle wraca mu cały gniew. Nie lubił, gdy narzucano mu jakąś odpowiedzialność. - Wybij to sobie z głowy, Malcolm. Lubię Luthera, ale nie mam zamiaru nigdzie się z nim wybierać. - No to wybij mu to z głowy, jeśli potrafisz. Ale gdy ci się nie uda, idź za nim, kocie. Świat to głodna bestia, być może zechce zjeść Luthera na śniadanie. Nie pozwolę, aby tak się stało. Jestem to winien Mojżeszowi. - Ale jaupierał się Blackjack, jakby chciał coś wyjaśnić nierozgarniętemu kociakowi nic nie jestem winien Mojżeszowi. Malcolm powoli dźwignął się na cztery łapy, nie spuszczając wzroku z Blackjacka. Po raz pierwszy wydawało się, że stracił cierpliwość.


- Posłuchaj, kocie, posłuchaj mnie uważnie. Nie będę się powtarzał. Pójdziesz za nim, nawet jeśli miałbyś przejść pół świata. Do diabła, ten pies nigdy nie stoczył żadnej walki. Nie ma też pojęcia o rasowcach, Mojżesz nie chciał, aby się o nich dowiedział. Jak myślisz, długo przeżyje bez opieki? A ty, kocie, stoczyłeś tyle walk, że starczy na dwóch albo nawet trzech. - Nie próbuj mi schlebiać - ostrzegł go Blackjack. Poczuł się jednak miło. - Nie pochlebiam ci, kocie - odrzekł Malcolm. - Mówię, co widzę. Jesteś dla mnie jak szyba, wiesz o tym. W niektórych partiach szyba stała się trochę zamglona, ale wiele jeszcze widać... nie jesteś chyba wart pochlebstw, ale nie byłbym także skłonny wyrzucić cię na śmiecie. A wracając do Luthera, jeśli stąd odejdzie, będzie potrzebował twojej pomocy. Blackjack nie odpowiedział. - Połknąłeś język, kocie? - zapytał Malcolm. - A może kiwasz głową bez poruszania nią? - Przekonam go, aby się stąd nie ruszał - powiedział Blackjack, bardziej do siebie niż do Malcolma. - Nie widzę żadnego powodu, aby którykolwiek z nas opuszczał to miejsce. Wybiję mu to z głowy. - A zatem, lepiej zjedz te szczury. On już powziął decyzję, będziesz więc potrzebował pełnego brzucha, aby ją choć trochę podważyć. Blackjack stracił jednak cały apetyt. - Więc gdzie jest Luther? - zapytał. - Kilka przecznic dalej, w budynku starej rzeźni. Jest na dachu. IV - Luther? Blackjack wszedł do dawnego sklepu mięsnego Morrisa, zamkniętego jako jeden z ostatnich w tej okolicy. Przed drzwiami siedział pies, ale nie był to Luther. - Zejdź mi z drogi, Izaak - prychnął groźnie, gdy kundel próbował zagrodzić mu wejście. - Zjeżdżaj stąd - warknął pies, drżąc na całym ciele. Był jednak tak podminowany nienawiścią, że mógłby się zdobyć na akt desperacji. Izaak i Nieustraszony Bledsoe byli z tego samego miotu. - Nic tu po tobie, kocie. - Przysłał mnie tu Malcolm, abym porozmawiał z Lutherem - wyjaśnił Blackjack. Po chwili dodał jeszcze: - Zresztą wcześniej czy później sam bym tu przyszedł.


- Malcolm cię przysłał, abyś z nim porozmawiał? Co z nim, zwariował? - Czemu sam nie zapytasz o to Malcolma? Posłuchaj, mój przyjaciel jest na dachu, więc... Izaak wyszczerzył kły... i zaraz je schował, bo zaczęła krwawić rana na jego pysku. - Głupiec - rzucił Blackjack, chowając pazury. Kundel odskoczył w bok jak przestraszony szczeniak. - Nie zadzieraj z kotem, chyba że szukasz kłopotów. To był błąd, jaki popełnił twój brat. Spokojnie wszedł do sklepu i ruszył na zaplecze, a Izaak nie próbował się już temu przeciwstawiać. Blackjack węszył w powietrzu, odnajdując ślady zapachów po koszernym bekonie i wątrobiance. Woń wydawała się nawet mocniejsza na zapleczu i Blackjack przypomniał sobie, jak główny rzeźnik karmił go często odpadkami. Był świetnym facetem, nigdy nie zmuszał go do robienia głupich sztuczek dla kawałka kiełbasy, nigdy też nie próbował zrobić z niego swojego pieszczoszka. Takiego człowieka należy darzyć prawdziwym szacunkiem: pozwala ci zachować swoją godność, dając się jednocześnie dobrze najeść. Znalazł schody na górę i zaczął się po nich wspinać, czując, jak burczy mu w brzuchu... żałował już, że nie zjadł tych trzech szczurów albo przynajmniej jednego. Schody prowadziły na dach, który był niegdyś drugim piętrem. Pierwotny dach zawalił się i została tylko jedna ściana, ta, która znajdowała się od strony alei po lewej stronie sklepu mięsnego. Luther siedział na górze, patrząc na aleję przez dziurę, która była kiedyś oknem. Był psem średniej wielkości, o krótkiej, czarnobiałej sierści. - Luther? - Blackjack - Luther pozdrowił go, nie odrywając oczu od ulicy. Przesyłał swoje myśli wolno i wyraźnie, tak jak nauczył go Mojżesz. - Przyszedłeś. Wiedziałem, że tak będzie. - Właściwie to nie był mój pomysł. Nie wiedziałem nawet, że tu jesteś, powiedział mi o tym Malcolm. A tak naprawdę, to co ty tu robisz? - Patrzyłem na miejsce, gdzie zmarł Mojżesz. Wiesz, po tym, jak potrącił go samochód, doczołgał się właśnie do tej alei. - Naprawdę? - Przez całe swoje życie - mówił dalej Luther, a w jego myślach wyczuwało się szacunek i smutek - całe życie, starał się nikomu nie robić problemów. I na koniec także, wydaje mi się, nie chciał, aby jego ciało pozostało na ulicy.


- Wątpię, aby ktoś się tym przejmował - powiedział Blackjack, siadając obok niego. Nie w tej okolicy. Przykro mi z tego powodu, wiesz dobrze. Już ci to wcześniej mówiłem. - Niepotrzebnie się tym martwisz. To nie twoja wina, że on nie żyje. To wszystko przez Raaqa. - Kogo? - Raaqa. Oszusta. - Och. Blackjack zdecydowanie nie był w nastroju, aby rozmawiać o psim wcieleniu Szatana. - On nie jest Śmiercią, wiesz dobrze - mówił dalej Luther, najwyraźniej nastrojony religijnie. - Ale oni zwykle podróżują razem. Śmierć ma za zadanie zabierać dusze, a Raaq jest tym, który zabija. Za każdym razem, gdy samochód przejeżdża psa, kierowcą jest Raaq. Oczywiście, prowadzi go człowiek, ale na ten jeden moment staje się Raakiem. Także samochód staje się Raakiem... - Luther - Blackjack przerwał mu delikatnie. - ...To on sprawia, że psy ze sobą walczą, że chorują. To on jest w zarazkach wścieklizny. On sprawia, że szczenięta rodzą się martwe. On... - Luther! - Co? - Luther potrząsnął łbem, jakby strząsał z siebie resztki jakiegoś koszmarnego snu. - Co powiedziałeś? Blackjack przez długą chwilę patrzył w oczy Luthera. Jego przyjaciel wyglądał bardzo źle. Gdyby psy umiały płakać pod wpływem emocji, z jego oczu tryskałyby fontanny łez. - To niesprawiedliwe - oświadczył Luther, którego myśli były już łagodne i spokojne. - Po miesiącu tylko ja jeden ocalałem z całego miotu. Moja matka nagle gdzieś zniknęła. Mojżesz był przekonany, że złapali ją hycle. Ale ja później zacząłem się zastanawiać, czy nie przytrafiło się jej coś dużo gorszego. A jeśli wyszła sama nocą i spotkała Raaqa w ludzkiej postaci? - Raaq nie istnieje, Luther - wyjaśnił mu spokojnie Blackjack. - Jest tylko złym snem, któremu jakiś jaskiniowiec nadał imię. Następnie kot podsłuchał, jak jaskiniowcy o nim rozmawiają, i dla żartu opowiedział o tym psu. Od tamtej pory sami się tym straszycie. Luther słuchał tego z cierpliwością. Koty wygadują czasem dziwne rzeczy, zwłaszcza na temat Panów. Uprzejmy pies kiwa tylko łbem i grzecznie przyjmuje to do wiadomości, wiedząc swoje.


- Blackjack, dalej będziemy przyjaciółmi, prawda? - zapytał, gdy kot z wyspy Man skończył. - Po śmierci Mojżesza jesteś dla mnie wszystkim. - Będę twoim przyjacielem - obiecał Blackjack. Ponieważ zaś koty nie potrafią wziąć kogoś w objęcia, złapał Luthera delikatnie za ucho. - Powiedz mi teraz, co to znaczy, że wybierasz się szukać Mojżesza? - No więc... - Luther zakłopotany spuścił oczy. - Nawet mając ciebie za przyjaciela, wciąż za nim tęsknię. Chcę go znowu zobaczyć. - Masz na myśli jego ciało? - Ależ nie! - Luther wyglądał na zaskoczonego. - Czemu miałbym chcieć to widzieć. Co za pożytek z ciała, jeśli nikogo w nim nie ma? - A zatem co... - Chcę znowu zobaczyć jego duszę, Blackjack. - Jego duszę. - Blackjack poruszył sie niespokojnie. - A gdzie ona może być? - W Niebie, oczywiście. Teraz Blackjack wyglądał na zaskoczonego. Nagle, gdy spojrzał w dół, na aleję, przyszła mu do głowy straszna myśl. - Mam nadzieję, że nie jesteś na tyle głupi, aby myśleć o skakaniu - powiedział stanowczym tonem. - Nawet jeśli samobójstwo byłoby racjonalnym rozwiązaniem, mogę ci od razu powiedzieć, że dwa piętra nie wystarczą. To byłoby bolesne, ale jeśli nie wylądowałbyś na głowie, pozostałbyś kaleką do końca życia. - Nie mam zamiaru skakać, Blackjack. Dlaczego tak sądzisz? Nie skacze się do Nieba. Tam się idzie. - Słucham? - Mam pomysł - zaczął wyjaśniać Luther. - Przyszedł mi do głowy wczoraj. Zaraz po tym, jak zabrali stąd ciało Mojżesza. Byłem sam w alei, węsząc tam, gdzie leżał. Wciąż czułem jego zapach. - To możliwe. Była dobra pogoda i zapach mógł się długo utrzymywać. Co to ma jednak wspólnego z Niebem? - No więc stałem tam i zastanawiałem się, czy jeśli mogę wywęszyć zapach ciała Mojżesza, to uda mi się także wywęszyć zapach jego duszy. Potem pomyślałem: a jeśli udałoby mi się wywęszyć Niebo? - Och... - Blackjack zaczynał rozumieć.


- Potem przyszedłem tutaj, aby poszukać zapachu Nieba. Może lepszy byłby jakiś wyższy budynek, ale lubię to miejsce i Mojżesz także je lubił. Niemniej jednak przez długi czas nic nie osiągnąłem. Przez całą noc i dzisiejszy ranek czułem wyłącznie spaliny z centrum miasta. Ale nagle, kilka godzin temu, poczułem to. Nowy zapach, bardzo delikatny, ale był w powietrzu. Blackjack, ja poczułem zapach Nieba! Przypłynął z góry, z północy. Z tak daleka, że nie jestem nawet pewien, czy świat sięga tak daleko. Wiem jednak, że uda mi się tam dojść... może nawet obu nam się to uda, jeśli zechcesz pójść ze mną. Blackjack obserwował Luthera, słuchał jego myśli i bardzo szybko się zorientował, że nie uda mu się odwieść przyjaciela od zaplanowanej podróży. Każdy racjonalny argument że Niebo nie istnieje, a jeśli istnieje, nie można się tam dostać za życia i nie ma sensu się tam wybierać - zostałby natychmiast odrzucony. Widział to po nieco romantycznym, nieco szalonym wzroku Luthera. Poza tym zdał sobie także sprawę, że jego nieco zszargane, ale wciąż wrażliwe sumienie, nie pozwoli mu pozostawić Luthera samego, gdy postanowi ruszyć w świat. Był zbyt niewinny, aby przeżyć. - Powiedz mi tylko jedno - poprosił Blackjack, usiłując przekonać samego siebie do pomysłu podróży, chociaż wiedział, że tej nocy z pewnością nie zmruży oka. - Oczywiście - obiecał Luther, machając ogonem. - Co chcesz wiedzieć? - Jak pachnie Niebo? - Jak deszcz - odpowiedział z zachwytem Luther. - Deszcz i wzgórza. - Ho, ho - zawołał Blackjack. - To brzmi wspaniale. V Wyruszyli trzy dni później. Większość psów z okolicy, a także niektóre koty, zebrały się, aby ich pożegnać i życzyć szczęśliwej podróży. Przez pierwszą milę towarzyszył im Malcolm, dając ostatnie rady i wskazówki, przeznaczone zresztą głównie dla Luthera. - ...Pamiętajcie też, że nie macie obroży, żaden z was. To nic złego, mnie także żaden człowiek nigdy nie założył obroży, ale hycle zorientują się po tym, że jesteście bezpańskimi psami. Musicie bardzo na nich uważać i pamiętajcie, że niektórzy z nich mogą do was strzelać. Poza tym - ostrzegł ich, zniżając głos do szeptu - uważajcie na Rasowce. - Rasowce? Co to takiego? - zapytał Luther. - Psy rasowe - wyjaśnił Blackjack, wpatrując się w drogę przed nimi. - Co to... - Chodzi o pochodzenie - zaczął wyjaśniać Malcolm. - Na przykład we mnie płynie krew czterech różnych ras. A ty, Luther, masz ich nawet więcej - tak wiele się w tobie


wymieszało, że chyba tylko jeden Bóg potrafiłby wyliczyć. Ale psy rasowe mają krew tylko jednej rasy, a jeśli nawet jest tam jakaś domieszka, to bardzo niewielka. Mówi się o nich, że posiadają rodowód, i to, nie wiadomo dlaczego, sprawia, że mają się za coś lepszego od kundli. - Ale skąd wiadomo, który ma rodowód, skoro wszystko zależy od krwi? Można to wywąchać? - Och, Luther, sam zobaczysz. Jest wiele różnych ras, wiele zapachów, jeśli można tak powiedzieć, jednak wszystkie psy tej samej rasy wyglądają tak samo. Może nie identycznie, ale powinny jak najbardziej przypominać wzorzec. Poza tym nienawidzą takich jak my. Kundli. - Wszystkie rasowe psy tak się zachowują? - Nie - zaprzeczył Blackjack. - On przesadza. - Ale nie tak bardzo, kocie - upierał się Malcolm. - Wcale nie tak bardzo. Ale te naprawdę najgorsze, które będą cię chciały zabić, poznasz po jednej myśli. Usłyszysz ją bardzo wyraźnie, jak bicie dzwonu, nawet jeśli będą się starały ją ukryć. - Co to za myśl? - Parchy - powiedział Malcolm. - Tak właśnie nas nazywają. Parchy. Słyszysz taką myśl u jakiegoś psa, czujesz ją, niuchasz, smakujesz i już wiesz, że ten pies jest twoim wrogiem. Uciekaj wtedy od niego, najszybciej jak potrafisz, a jeśli musisz, zabij go. - Zabić go? - oczy Luthera zrobiły się ogromne z przerażenia. - Ależ Malcolmie, pies, który zabija drugiego psa, pozwala zagnieździć się w swoim sercu Raaąowi. Wiesz o tym. Nie możesz... - Może faktycznie Raaq dostanie się tam. Ale tak długo, jak długo pies żyje, może mieć nadzieję, że Raaq opuści jego serce. Luther, przecież to, że pies zabija psa, zdarza się bardzo często. Doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Luther nie odpowiedział. Wiedział o tym, ale jednocześnie pamiętał, jak Mojżesz uczył go, że nie tędy droga. - Parchy - powtórzył Malcolm z obrzydzeniem, którego nie próbował nawet ukryć. Zapamiętaj to słowo, Luther. Musisz je sobie wyryć w sercu. I nasłuchiwać. Wkrótce dotarli do granic swojej okolicy. Znajome zapachy zniknęły i pojawiły się nowe, zupełnie nieznane. Inne zwierzęta, inne


- Dalej nie mogę z wami iść - powiedział Malcolm. - Pamiętaj o tym, co wam mówiłem, i uważajcie na siebie. Będę za tobą tęsknił, Luther. Może nawet będę tęsknił także za tobą, kocie. Nie jesteś żadną kanalią, okazałeś się świetnym kumplem. - Czuję się nad wyraz dowartościowany - oświadczył Blackjack. - Nie żegnaj się z nami, Malcolmie - poprosił Luther. - Kto wie, może pewnego dnia znowu się spotkamy. - Nie sądzę, Luther. Nie myśl, że nie chciałbym tego, ale mam przeczucie, że tak się nie stanie. - Czyżbyś bawił się w przepowiadanie przyszłości? - zapytał z wyrzutem Blackjack. Chociaż może i masz rację, wyruszamy przecież na poszukiwanie mitycznego miejsca. - Muszę ci coś powiedzieć, kocie - odparł Malcolm. - Czasami naprawdę zachowujesz się jak głupiec. Dlaczego sądzisz, że nie potrafię przepowiadać przyszłości? Czyż nie potrafię czytać w twoich myślach? Przyszłość jest ciemną szybą, trudniej ją dojrzeć niż twoje myśli, ale także nie stanowi dla mnie tajemnicy. - I sądzisz, że nie wrócimy? - spytał Luther, wyraźnie smutny z tego powodu. - Nie - powiedział Malcolm. - Dokonasz wielkich rzeczy, Lutherze. Kto wie, może Niebo czeka na ciebie. Jednak mam wrażenie, że na tym Świecie już się nie spotkamy. - Jeśli okazałoby się, że istnieje jakiś inny Świat poza tym, w którym żyjemy - wtrącił się Blackjack - byłbym prawdopodobnie w tak wielkim szoku, że ucieszyłbym się nawet ze spotkania ciebie, Malcolmie, potworna mordo. Jesteś kanalią, ale z ciebie także świetny kumpel. - A zatem, uważaj na siebie, kocie. Ty także, Luther. Żegnajcie. - Żegnaj, Malcolmie - powiedział Luther i odwrócił się. Blackjack ruszył za nim. Zapadła już noc. Chociaż było pochmurno, nie zanosiło się na deszcz, a niebo połyskiwało przyćmionym blaskiem, odbijając światła Manhattanu, który pozostawili za sobą. Malcolm stał na granicy swojego terytorium i patrzył w ślad za nimi, dopóki pies i kot nie zniknęli w ciemnościach. Gdy wracał samotnie do kościoła, zaczął wiać lekki wiaterek.


KSIĘŻNICZKA AURORA... I Tego ranka, kiedy jego córka miała wyjechać z domu, aby rozpocząć ostatni rok nauki w college’u, Walter Smith wstał jeszcze przed wschodem słońca. Ubrał się po cichutku i wyszedł ze swojego domu w Wisconsin, zanurzając się w chłodny poranek, zanim jeszcze świt zapalił na niebie pierwsze łuny. Walt był bardziej fabrycznym robotnikiem niż farmerem, w dodatku robotnikiem na emeryturze, chociaż jego posiadłość graniczyła z największym pastwiskiem w całym stanie. Tam właśnie udał się z rana, mimo swojego wieku pokonując po drodze dwa ogrodzenia i płytki strumień. Jak na razie artretyzm szczęśliwie go ominął, ale Walt był przekonany, że nawet bolesne stawy nie zatrzymałyby go w domu. Ranek był czasem buntu. Zwłaszcza tego dnia. Życie Waltera Smitha było w wielu dziedzinach tak beznadziejnie zwyczajne, że mogło służyć jako przykład ilustrujący określenie „przeciętny”. Urodził się w latach dwudziestych w rodzinie luterańskiej, ani bogatej, ani biednej i przeżył wielki kryzys, drugą wojnę światową, polowania na czarownice McCarthy’ego, ruch praw obywatelskich, wojnę w Wietnamie, aferę Watergate, wszystkie te narodowe wstrząsy, które zaledwie do niego dotarły. Ożenił się, gdy miał dwadzieścia pięć lat, i osiadł na peryferiach sennego miasteczka w Wisconsin, gdzie od lat mieszkał z żoną i córką. Czterdzieści lat swojego życia spędził jako robotnik w Great Midwest Paint Company (najbardziej ekscytującym zdarzeniem w tej fabryce farb w ciągu owych czterdziestu lat było wprowadzenie nowej linii do produkcji barwników do drewna - nazwali ją Great Midwest Wood Stains). Walt stał się znaną i szanowaną osobą w mieście, może nie aż tak, aby jego kandydatura pojawiła się przy okazji wyborów na burmistrza, ale z pewnością nie ominęły go żadne atrakcje parafialnego życia towarzyskiego. Jednym słowem miły, przeciętny facet. Tak właśnie myśleli o nim wszyscy. Nawet jego żona, Prudence, nie wiedziała, że czasami Walter robi rzeczy, które, jak by tu powiedzieć, nie miały wiele wspólnego z przeciętnością. Te dygresje, jak nazywał je w myślach, nie zdarzały się zbyt często i nigdy na dużą skalę. W głębi serca dobrze wiedział, że był stworzony na zwykłą miarę, ale przez lata nabrał głębokiego podziwu dla tych szczęśliwców, którzy potrafili wyróżniać się spośród tłumu. Dygresje były swojego rodzaju hołdem, ukłonem w stronę tego wszystkiego, co buntownicze, szalone... inne.


Być może owa skłonność była w nim od zawsze, jak utajone zaburzenia pracy nerek, chociaż ujawniła się dość późno. Walter na zawsze zapamiętał dzień w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku, gdy po raz pierwszy wpadł w króliczą norę świata pozbawionego konwencji, doprowadzony do ostateczności przez bezwzględne postępowanie niejakiego Dicka Starka, byłego marynarza i nowego menedżera fabryki Great Midwest Paint Plant, który z pewnością miał wśród swoich przodków wielu Hunów, równie srogich jak Attyla. Pierwsza Dygresja Waltera była bardzo prosta, polegała jedynie na pomieszaniu numerów farb na tygodniowym spisie zamówień Dicka Starka, znajdującym się w wielkiej, zielonkawej księdze. Czysty przypadek sprowadził Walta do otwartego i nie strzeżonego biura Starka. Gdy popełniał ten akt sabotażu, niemal w ogóle się nie zastanawiał nad tym, co robił, jednak rezultaty były zachwycające: w ciągu niecałych dwóch tygodni odnawiany dom pogrzebowy w Detroit otrzymał potrójną dostawę jaskrawocytrynowej farby, cała kongregacja przy świeżo wybudowanym kościele w Ohio ze zdumieniem przyglądała się puszkom z elektryzującym szkarłatem, a magazyn fabryczny w centrum Milwaukee otrzymywał coraz to nowe partie farb w kolorze różowym... w odcieniu podobnym do papieru, na jakim pod koniec miesiąca wręczono Dickowi Starkowi pisemne wymówienie. Chociaż Walter przez długi czas po tym wyczynie zamartwiał się o swoje zdrowie psychiczne, gdyż to wówczas po raz pierwszy zrobił coś, co nie miało absolutnie nic wspólnego z Prostotą i Ograniczeniem (co za początek!), to jednocześnie ów incydent wprawił go w stan dziwnego podniecenia. Te kilka chwil spędzonych w biurze wysyłkowym, gdy w szalony sposób zmieniał listę zamówień, dały bowiem Walterowi Smithowi szansę posmakowania Świata Bez Konwencji i chociaż to nie był jego świat, mimo wszystko smakował wspaniale. Dygresje na wielką skalę zdarzały mu się bardzo rzadko, ale Walterowi udało się wypracować także kilka codziennych szaleństw. Jednym z nich był zwyczaj bardzo wczesnego wstawania i spacerowania, podczas gdy reszta stanu Wisconsin, nawet mleczarze, smacznie jeszcze spali. A teraz, już na emeryturze, odkrył coś jeszcze, coś wspaniale buntowniczego i doskonale pasującego do ciemnych, bardzo prywatnych godzin przed świtem. Siedząc na samotnym pniaku na granicy pastwiska, Walter Smith sięgnął do kieszeni marynarki i wyjął z niej plastikową torebkę. Wewnątrz znajdowały się cztery skręty z marihuany. Kupił je od starego kumpla z fabryki, Don Mezza, po dolarze za sztukę i w te dni, kiedy duch go uskrzydlał, siadał na pieńku i zaciągał się trawką. Don był absolutnie zaskoczony, gdy Walter przyszedł do niego po raz pierwszy, aby kupić „maryśkę”.


Jego reakcja była tak zabawna, że Wał bardzo lubił wspominać tamtą chwilę. Wyjął jeden ze skrętów i położył torebkę na pieńku. Zapalił go zniszczoną benzynową zapalniczką i głęboko się zaciągnął. Trzymał dym w płucach tak długo, jak mógł, a potem wolno wydmuchiwał białą smugę. Był w tym coraz lepszy; już nie kasłał po każdym skręcie. Przez następne dwadzieścia minut Walter po prostu palił. Zwykle ograniczał się do jednego jointa, ale tego ranka pozwolił sobie na więcej: tego ranka martwił się o swoją córkę. Swoją jedyną córkę, za którą modlił się, by stała się prawdziwym buntownikiem, a nie takim dorywczym jak on. Przyszła na świat pewnej, wydawałoby się, nie kończącej się nocy, dwadzieścia jeden lat temu. Poród trwał trzynaście godzin i w pewnym momencie zdenerwowany Walt opuścił poczekalnię szpitala, kierowany potrzebą zrobienia czegoś niezwykłego. W najbliższym sklepie kupił paczkę marlboro - wtedy jeszcze nie przyszło mu do głowy, że mógłby palić marihuanę, ale ponieważ nigdy nie palił, pomysł z papierosami wydawał mu się wystarczająco wyjątkowy - i omal nie zakrztusił się na śmierć przy pierwszym „machu”. Następnie, wracając do szpitala, spojrzał na nocne niebo i zobaczył blask: od strony Kanady zbliżała się na gościnne występy zorza polarna. Dziewczynce dano na chrzcie imiona Aurora Borealis Smith. II - ...więc Brian powiedział, że według niego to dość chore, sprzedawanie tego typu pism w sklepie, gdzie przychodzą dzieci i mogą je bez trudu oglądać, a pan Garfield na to, że może to i prawda, ale sklep nie należy do Briana i jeśli mu się coś nie podoba, nie zatrzymuje go, niech sobie idzie. Wtedy Brian zapytał go, co by zrobił, gdyby wielu takich jak on zaczęło kupować gdzie indziej. I nagle zrobiło się gorąco. Pan Garfield przypomniał Pierwszą Poprawkę, na to Brian powołał się na Biblię i tak kłócili się przez następną godzinę czy nawet dłużej... Była wysoka, blada, z jasnymi włosami sięgającymi prawie do ramion. Miała wąskie usta o ładnym wykroju, kształtne policzki, a błękitne oczy przywodziły na myśl jeziora, w których odbijał się księżyc lub bławatki na wyłogach książęcej sukni. Wszystko było niemal doskonałe, jakby brakowało tylko jednego elementu, dzięki któremu można by ją nazwać piękną, a nie jedynie ładną. Walter Smith obserwował Aurorę przygotowującą śniadanie, nie zwracając uwagi na to, co mówiła. Pani Smith była jeszcze w łóżku, cierpiąc na swoją coroczną chorobę, która nazywała się Uniwersytet Cornella. Gdy Aurora zaczynała pierwszy rok studiów na tym uniwersytecie, cała rodzina udała się do Itaki i pierwszą scenką, jaką zobaczyli, wjeżdżając na


teren Północnego kampusu, był widok dwóch kobiet stojących na moście East Avenue opodal Fali Creek w biały dzień namiętnie całujących się w usta. Zaraz potem, jakby Bóg chciał ich czegoś nauczyć, natknęli się na odmienną rasowo parę, w dodatku homoseksualną. W Walterze rozbudziło to nadzieję na radykalny potencjał Cornella, ale jego żona omal nie zemdlała. Od tamtej pory za każdym razem, gdy zbliżało się rozpoczęcie roku akademickiego, zapadała na zdrowiu i zdecydowanie odmawiała postawienia nogi na terenie uniwersyteckiego kampusu do czasu otrzymania przez Aurorę dyplomu. - ...później poszliśmy na spacer i trochę rozmawialiśmy. Nie byłam zadowolona z tego, co się stało w sklepie. Oczywiście, Brian miał rację, ale nie powinien grozić takiemu staremu człowiekowi jak pan Garfield... no, powinien pomyśleć także o nim, nie tylko o jakichś dzieciakach, które mogą zajrzeć do „Penthouse’a”. Chodzi mi o to, że skoro trzyma je na wierzchu, to znaczy, że ktoś je jednak kupuje, a więc on wychodzi z założenia, że ludzie tego potrzebują... Walt prowadził ryzykowną grę z rzeczywistością. Już z rana nieco przeszarżował, wypalając na pieńku dwa skręty. Przymierzał się zresztą także do trzeciego. Jak bardzo go to oszołomiło, zdał sobie sprawę dopiero wtedy, gdy było już za późno. Czuł się odrętwiały na całym ciele, nie był w stanie zebrać myśli. Najbardziej denerwującym skutkiem działania marihuany jest chyba to, że człowiek może się skoncentrować najwyżej na jednej rzeczy, a nawet i to wymyka się świadomości. Aurora robiła jajecznicę i dalej opowiadała o swojej ostatniej randce, pddczas gdy Walter zatopił się w rozmyślaniach o przeszłości. O swoich synach. Aurora przyszła na świat stosunkowo późno, jej narodziny były dla rodziców niespodzianką, ponieważ wcześniej Walter i Prudencja spłodzili dwóch synów. Najstarszy, Ed, był bardzo przyziemnym człowiekiem, jeszcze bardziej pospolitym niż jego własny ojciec (Walter z niecierpliwością wyczekiwał na najmniejszą nawet skłonność do dygresji, ale syn niczego takiego nie przejawiał). Mieszkał w Minnesocie ze swoją stateczną żoną metodystką i dwojgiem dzieci. Pracował jako doradca ubezpieczeniowy. Ma każde Boże Narodzenie, Dzień Matki i Dzień Ojca przysyłał im kartki z pozdrowieniami. Drugi chłopak, Jesse, urodził się sporo po terminie, wrzeszcząc przy tym niemiłosiernie. Od początku był buntownikiem. W czasie wojny w Wietnamie studiował na uniwersytecie w Berkeley, brał udział w marszach protestacyjnych i średnio raz w miesiącu trafiał do aresztu. Często pisywał do domu, chwaląc się swoimi wyczynami, przysyłając wycinki prasowe, a nawet kiedyś jego twarz pojawiła się na moment w tłumie ludzi


pokazywanych w wieczornych wiadomościach. Już pod koniec Walter podejrzewał, że Jesse miał jakiegoś chłopaka. Nigdy nie zdołał tego potwierdzić, ale mimo wszystko Walter czuł coś w rodzaju dumy: to byłoby tak wspaniale nieszablonowe, niezależnie od tego, co pomyślałaby o tym Prudencja. Na cztery dni przed rozdaniem dyplomów Jesse został śmiertelnie potrącony przez samochód, tuż za bramą kampusu. Kierowca nie był pijany, po prostu w pewnym momencie spojrzał w złą stronę. Dla Waltera najokrutniejsze było to, że nie mógł za swoje nieszczęście nikogo winić, nie miał nawet kogo zwymyślać, no chyba że Los. Bardzo długo opłakiwał Jessego i to w sposób, co sobie później uświadomił, w jaki nigdy nie rozpaczałby po Edzie. I mógłby pozostać na zawsze nieutulony w żalu, gdyby Aurora, wówczas zaledwie pięcioletnia dziewczynka, nie zrobiła tego, co zrobiła. Zrobiła dla niego bukiet z kradzionych kwiatów. Nie z zebranych, ale z ukradzionych, które zrywała w różnych ogródkach, przełażąc przez płoty i prześlizgując się pod bramami. W jednym przypadku, zgodnie z późniejszą relacją, musiała się nawet bawić w chowanego z olbrzymim dobermanem. Udało jej się zebrać naprawdę wspaniały bukiet: były tam róże, nagietki, tulipany, żonkile, peonie i wiele innych, których nazw Walter nie znał. Aurora podarowała mu te kwiaty, opowiadając, w jaki sposób je zdobyła, i mówiąc, że już teraz wszystko będzie dobrze, żeby przestał się smucić. Walter wciąż przechowywał wszystkie kwiaty z bukietu zasuszone między stronami pokaźnego wydania „Przygód Tomka Sawyera”, schowanego w dolnej szufladzie jego komody. Nie tracił też nadziei, która zrodziła się w nim tamtego dnia, że Aurora przechowuje w sercu wyobrażenie Jessego, na razie jeszcze uśpione, ale czekające dnia, kiedy spotka na swojej drodze kogoś podobnego do niego. Gdyby tylko nie pojawił się ten Brian Garroway. - ...i wtedy Brian powiedział... Brian był stałym chłopakiem Aurory. Znali się i chodzili ze sobą od liceum. Prawdę powiedziawszy, był jej narzeczonym. Pozostawało jeszcze tylko kupić pierścionek zaręczynowy i ustalić datę ślubu, a to nastąpi prawdopodobnie w Święto Dziękczynienia, a jeśli nie, to z pewnością na Boże Narodzenie. A wówczas... wówczas będzie już za późno. - ...i Brian... Walter doskonale zdawał sobie sprawę, że większość rodziców uważałaby Briana za znakomity materiał na zięcia. Był porządnym chłopakiem, prostolinijnym, kończącym właśnie wydział hotelarstwa na jednym z lepszych uniwersytetów w kraju. Był także anabaptystą, o niezachwianej postawie religijnej, bez skłonności do narkotyków, alkoholu, papierosów i pornografii. A także bez potrzeby zadziwiania świata. Gdyby Walt zobaczył


Briana biorącego udział w jakiejś demonstracji popierającej liberalny protest, byłby to znak, że nadchodzi koniec świata. Miły chłopak, nie można powiedzieć. Taki, co to nigdy nie postąpi wbrew zasadom, taki, co to się ożeni, znajdzie swoje miejsce jako pożyteczny członek społeczności, będzie miał miłą, całkiem normalną rodzinę i w ciągu całego życia nie dokona niczego godnego uwagi. - ...i wtedy my... My. To było także bardzo typowe dla Briana: wyglądało na to, że był zakochany w pierwszym przypadku liczby mnogiej. My to, my tamto. Gdyby tylko mu pozwolić, mówiłby za dwóch (i myślał także). Walter najbardziej się bał, że Brian mógłby zabić w Aurorze to, co pozostało w niej z tej małej dziewczynki, która zrobiła mu bukiet z kradzionych kwiatów. Działanie marihuany zabarwiło te myśli głębszą niż zwykle paranoją i depresją, więc gdy Aurora postawiła przed nim dymiący talerz z jajecznicą i bekonem, Walter postanowił pomówić z nią otwarcie, zanim wyjedzie na uniwersytet i nie będzie miał wpływu na to, co robi. Gdy przyniosła śniadanie także sobie i usiadła przy stole, Walter pochwycił jej spojrzenie i tak długo patrzył w oczy, aż upewnił się, że Aurora wyczuwa powagę sytuacji. Otworzył usta, aby oznajmić jej coś bardzo istotnego, ale z uwagi na stan, w jakim się znajdował, wypowiedziane słowa zabrzmiały nieco dziwnie. - Jeśli okazałoby się, że jesteś lesbijką, zrozumiałbym to - oświadczył córce z całą powagą. Ponieważ Aurora nigdy nie zauważyła u siebie skłonności lesbijskich i w ogóle nie był to problem, nad którym zastanawiała się szczególnie często, łatwo można było przewidzieć jej reakcję na słowa ojca. Byłoby to tylko jedno słowo, „Co?”, które wykrzyknęłaby ze zdziwieniem, wyjąkałaby lub wyszeptała. Jednak Aurora przez chwilę milczała, co zresztą w takiej sytuacji z pewnością zrobiłoby wielu, jakby pragnąc się upewnić, czy z jej uszami jest wszystko w porządku. - Co? - zapytała załamującym się głosem, przechodząc od krzyku do szeptu. Walter patrzył na nią znad stołu czerwonymi, załzawionymi oczami. - Tatusiu - powiedziała niepewnym głosem - tatusiu, co się stało? Walter czuł, że język odmawia mu posłuszeństwa. Zaciśniętą pięścią uderzył się po udzie, zmuszając się do koncentracji. Nagle słowa popłynęły z jego ust wartkim strumieniem. - Jesse. Właśnie myślałem o twoim bracie, Jesse, jaki on... jaki on miał uśmiech, taki bardzo charakterystyczny uśmiech. Wciąż mam wycinek prasowy, który przysłał nam wtedy, gdy brał udział w tych protestach przeciwko wojnie wietnamskiej, na którym dwóch


policjantów ciągnie go za ręce po tym, jak krzyczał, że Lyndon Johnson jest świnią. Ciągnęli go do policyjnej suki, a jeden z nich okładał go pięściami, Jesse zaś uśmiechał się, uśmiechał się i wykrzykiwał cały czas to samo, jakby to było coś najważniejszego na świecie. Tamten uśmiech mówił: „żyję!” To właśnie mówił, ponieważ on naprawdę żył... on... on... Słowa uwięzły mu w gardle. Aurora potrząsnęła głową, usiłując zrozumieć, o co chodzi ojcu. - Tatusiu, ja nie... - przygryzła wargi. - Chcesz mi powiedzieć, że Jesse był gejem, czy też... - Nie, nie! - gwałtownie zaprzeczył Walter. - Nie! To znaczy, chciałem powiedzieć, że mógłby nim być, zawsze można mieć nadzieję, ale nie o to chodzi, chodzi o to... o to... o jego uśmiech. Uśmiech! Jesse nigdy nie chciał się dostosować, był inny, inny na wiele sposobów i właśnie to sprawiało, że żył, że się śmiał. Ed także się śmieje i uśmiecha, ale nigdy w ten sposób. Ale ty, jeśli masz też to w sobie, ten potencjał, i nie... nie... Wyciągnął rękę i ujął dłoń Aurory, mocno ją ściskając. - Pamiętam - kontynuował - pamiętam, dwa lata po śmierci Jessego pojechaliśmy do Minnesoty na ślub Eda. Na przyjęciu wszystkie druhny ustawiły się w szeregu, a na głowach miały wielkie, żółte kapelusze. Ty zaś, z uśmiechem bardzo podobnym do uśmiechu Jessego, podeszłaś do mnie i zapytałaś, co by się stało, gdyby ktoś pozrzucał te kapelusze ma ziemię. I ja... ja pozwoliłbym ci to zrobić, wiesz o tym, pozwoliłbym ci podskoczyć i strącić je z głów. Ale matka podsłuchała nas, była już zdenerwowana po rozmowach z kuzynami i kazała ci się grzecznie zachowywać i niczego nie wymyślać. Aurora, kiedy zaczęłaś słuchać matki? - Tatusiu, co... - Ja tylko nie chcę, abyś obudziła się za trzydzieści lat - powiedział, ściskając jej dłoń aż do bólu - i zdała sobie sprawę, że bezpowrotnie straciłaś szansę na coś więcej w życiu, szansę, aby uśmiechać się tak jak Jesse. Nie chcę, abyś to straciła. Rozumiesz? Rozumiesz, o czym mówię? III - Panie Smith, proszę się nie martwić tym uszkodzeniem - mówił Brian Garroway. Lewy reflektor jest do niczego, ale silnik pracuje bez zarzutu. Nie będziemy jechać po zmroku. A tak przy okazji, może pan za to podziękować mojemu młodszemu bratu. Jego poczucie odpowiedzialności pozostawia wiele do życzenia. Brian układał bagaże Aurory na tylnym siedzeniu furgonetki zaparkowanej na podjeździe Smithów. Na nalepce przyklejonej na zderzaku widniał napis: Jezus czuwa nade mną. Lewa strona przedniego błotnika była porządnie wgnieciona, a reflektor potłuczony.


- Jesteś pewien, że dobrze się czujesz? - Aurora zapytała po cichu ojca, gdy Brian otwierał bagażnik. - Naprawdę, miałam wrażenie, że przy śniadaniu miałeś coś w rodzaju nerwowego załamania. - Nic mi nie jest - uspokajał ją Walter. Przyglądała mu się z uwagą i dopiero wtedy po raz pierwszy zauważyła, że ma bardzo czerwone oczy. Przyszła jej do głowy myśl, którą natychmiast od siebie oddaliła, jako kompletnie niedorzeczną. - A co byś powiedziała - zapytał nagle Walter - gdybym zaproponował, że to ja cię podwiozę? - Dokąd mnie podwieziesz, tatusiu? Czyżbyś chciał mnie podwieźć do Itaki? - Samochód stoi w garażu - oświadczył Walter. - Bak jest prawie pełen. Ujechalibyśmy kawał drogi bez zatrzymywania. I moglibyśmy porozmawiać, tylko we dwoje, o wszystkim. Na przykład o moim „załamaniu nerwowym”. - Tatusiu... - Tak właśnie uważam. Przy śniadaniu nie mogłem w pełni zebrać myśli, ale teraz czuję się znacznie lepiej. Może powinienem chwilę odpocząć, zanim wyruszymy, ale naprawdę jestem w stanie cię zawieźć. Naprawdę. - Ale... co z Brianem? - Niech jedzie sam tym cholernym samochodem - stwierdził Walter i Aurora pewnie roześmiałaby się, gdyby nie powiedział tego ze śmiertelną powagą. - Tatusiu - zaczęła znowu - tatusiu, chyba zdajesz sobie sprawę, że to nie jest najmądrzejsza propozycja. Walter spuścił głowę. - To faktycznie dość głupie, nieprawdaż? Cholernie głupie, tak... - Spojrzał na nią. Ale co ty na to? Przez ułamek sekundy, dosłownie przez moment, Aurora zastanawiała się, czy nie zgodzić się na jego propozycję, pozwolić mu się zawieźć do Itaki, jeśli to było dla niego takie ważne. A może, kto wie, to było ważne nie tylko dla niego. - Jedźmy już, Auroro! - zawołał Brian. - Kocham cię, tatusiu - powiedziała Aurora, całując Waltera w policzek. Pobiegła do samochodu, ale odwróciła się jeszcze i zawołała przez ramię: - Zadzwonię, jak tylko przyjadę, dobrze?... Obiecuję. Walter pokiwał głową, walcząc ze sobą, aby nie zaciskać pięści. Czuł się wyczerpany, zmęczony.


- Uważaj na siebie - powiedział. Aurora otworzyła usta, aby mu odpowiedzieć, ale ubiegł ją Brian. - Wszystko będzie dobrze, panie Smith. Proszę się nie martwić. Oboje wsiedli do furgonetki, zatrzaskując za sobą drzwi. - Zapnij pasy - powiedział Brian odruchowo, chociaż Aurora właśnie to robiła. Włączył silnik i zaczął wyjeżdżać na wstecznym biegu z podjazdu. Walter pomachał im na pożegnanie, Aurora odpowiedziała, unosząc dłoń, a gdy zbliżali się do końca podjazdu, dwukrotnie nacisnęła klakson. - Na Boga! - zawołał Brian, zaskoczony. - Co ty wyrabiasz? - Mówię tylko do widzenia - wyjaśniła. - Wolałbym, abyś robiła to w inny sposób. Przez ten samochód nie jestem w najlepszym nastroju. Aurora nie odpowiedziała, tylko po raz ostatni pomachała ojcu. Furgonetka oddalała się od domu i rodziców. Przez kilka następnych minut w samochodzie panowała cisza. - To będzie dobry rok - powiedział w końcu Brian. Uśmiechnął się i uścisnął dłoń Aurory. - Może najlepszy z dotychczasowych. - Mam nadzieję - przytaknęła Aurora. Uśmiechnęła się do niego, a Brian nie zauważył, jak bardzo było to wymuszone. - Naprawdę mam teką nadzieję. Nagle zaczęła żałować, że nie przyjęła propozycji ojca. IV Dla Waltera Smitha ranek zakończył się modlitwą. Nie było to tradycyjne „Ojcze nasz”, ale coś znacznie bliższego prawdziwej rozmowy. Chociaż Walter od kilku lat nie był w kościele, Prudencja uczęszczała tam regularnie, zaś Brian Garroway żarliwie go do tego namawiał, wciąż pozostała w nim odrobina wiary. To oczywiste, że świat nie byłby tak fantastycznie pomieszany bez jakiejś kierowniczej, błazeńskiej ręki. Gdy furgonetka zniknęła z pola jego widzenia, Walter usiadł na ganku i utkwił wzrok w miejscu, gdzie parkował samochód Briana. - Posłuchaj - zaczął. - Musisz mi wyświadczyć naprawdę wielką przysługę...


...I LADY KALIOPE Znowu dzień zmieniał się w noc, a tego wieczoru w Delaware najpiękniejsza kobieta na świecie opuściła stolicę Dover i ruszyła na północ w kierunku autostrady numer 13. Miała na imię Kaliope i pozostawiła za sobą wiele złamanych serc, niby jakiś szlifierz diamentów, który wciąż szuka najdoskonalszego kształtu. Najdoskonalszego kształtu... ona sama była doskonale zbudowana, jakby wykonana na zamówienie. W mieście, które właśnie opuściła, mieszkał bezrobotny mechanik, człowiek o małych ambicjach i jeszcze mniejszej odwadze. Był nieśmiały, ale obdarzony namiętnością, która stanowiła jego siłę. Uwielbiał kobiety o płomieniście rudych włosach, mlecznobiałej skórze i srebrzystych oczach. Musiały być także średniego wzrostu, aby mógł je całować bez wspinania się na palce. Kaliope dokładnie odpowiadała temu wizerunkowi, tak dokładnie, że aż trudno było w to uwierzyć. Nawet na tych, którzy marzyli o zupełnie innym ideale kobiety, robiła ogromne wrażenie swoją doskonałością i czymś, czemu nie mogli się oprzeć. To, że tej nocy szła piechotą, było wyłącznie jej decyzją. Żaden kierowca, niezależnie od tego, jak bardzo by się śpieszył, nie odmówiłby Kaliope podwiezienia, gdyby tylko sobie tego zażyczyła. Ona jednak zdecydowała się iść piechotą, chcąc przez jakiś czas być sama, jak to zwykle zdarzało się jej po Odejściu. Tam, w Dover, mechanik mógł już wrócić do domu i odkryć, że jego ukochana Odeszła. Nie odeszła, ale Odeszła. Fotografie, na których byli oboje, przedstawiały teraz tylko jego. Marynarka, która jeszcze niedawno przesycona była jej zapachem, teraz wydzielała jedynie woń stęchlizny. Łóżko było tak zasłane, jakby nikt nigdy w nim nie sypiał. Zacznie jej rozpaczliwie szukać, a gdy się zorientuje, że odeszła na zawsze, pojawi się Ból. Kaliope tak go omotała, że Ból będzie tak silny, jakby umierał. Ale kiedy śmierć nie nadejdzie, zorientuje się, że Ból go zmienił i w imię straconej miłości będzie zdolny do wielkiego heroizmu. Kaliope nie miała pojęcia, jak to się stało i po co, wiedziała tylko, że ma to coś wspólnego z Opowieścią. Jak zwykle. Nie była jednak Opowiadaczem, była tylko częścią Opowieści. Kaliope zwróciła się w myślach ku mającemu nadejść Spotkaniu. Obiecano jej, że kolejna Miłość będzie bardzo ważna i nieco bardziej skomplikowana niż ostatnia. Zrelaksowana, szła wolnym krokiem. Na ramieniu niosła bajową torbę, a na szyi miała zawieszony maleńki, srebrny gwizdek.


Noc była bezksiężycowa. Kaliope szła bardzo długo w kompletnych ciemnościach. O dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć dotarła do małego miasteczka, jakieś dwadzieścia mil od Dover. Ulice były puste i Kaliope przeszła przez centrum nie zauważona przez nikogo. Towarzyszyło jej jedynie słabe światło ulicznych latarni, które mniej więcej co trzydzieści jardów rozświetlały asfaltową drogę. I oczywiście wiatr. Wiatr towarzyszył jej zawsze. Zmiana nastąpiła dokładnie o dwunastej w nocy. Daleko na Północy, tak daleko, że żadna normalna istota w tym mieście nie mogłaby usłyszeć, co się tam dzieje, dzwony na wieży zaznaczyły przejście jednego dnia w drugi. Kaliope nastawiła uszu, wsłuchując się w ten dźwięk. Chwilę później, gdy przechodziła pod jedną z ulicznych lamp, jej włosy wydawały się dużo dłuższe. Dłuższe i ciemniejsze, zakrywały uszy, niemal opadały na ramiona. Nie tylko to się w niej zmieniło, chociaż na początku niełatwo było te zmiany zauważyć. Po trzydziestu paru krokach oświetliła ją następna latarnia. Jej włosy, teraz czarne jak smoła, sięgały już do połowy pleców. Skóra straciła całą bladość, a oczy zmieniały się w ciemnobrązowe. Kolejne kroki, kolejne zmiany. Cała postać Kaliope ulegała przemianie, stawała się mniejsza, szczuplejsza. Skóra wciąż nabierała mocniejszej barwy, zbliżonej do oliwkowej. Piersi zmniejszyły się, stały się twardsze, ale wciąż doskonałe w kształcie. Nos poszerzył się. Cała metamorfoza trwała nie dłużej niż pięć minut. Gdy się dokonała, Kaliope zatrzymała się przy najbliższej latarni i przyjrzała się własnemu odbiciu w szybie wystawowej. Już dawno nie była Azjatką. To, co zobaczyła w witrynie, bardzo jej się podobało. - Już idę, George - powiedziała, wykręcając zgrabnego pirueta. - Już idę.


PODROŻ PRZEZ PIEKŁO I Nowy Jork stał się dla Luthera i Blackjacka dalekim wspomnieniem. Prowadzeni przez nos kundla i zapach Nieba, wędrowali już od kilku dni, trochę klucząc, ale cały czas kierując się mniej więcej na północny zachód. Tego konkretnego dnia znaleźli się w mieście, którego nazwy nie zapamiętali. Przeszli przez dzielnicę mieszkaniową, zabudowaną szeregami schludnie wyglądających domów, każdy z porządnie utrzymanym podwórkiem oraz garażem, i zbliżali się do centrum. Po spacerze przez spokojną okolicę, w której szczęśliwie nie spotkali ani rozpieszczonych dzieciaków, ani podstarzałych facetów polewających szlauchami trawniki, Blackjack był wyjątkowo spokojny. Inaczej niż Luther, który czuł narastające napięcie. Jego niepokój przybrał na sile, gdy zobaczył zaparkowany po drugiej stronie skrzyżowania biały mikrobus. - Czuję tu obecność Raaqa - zaczął Luther. - Może powinniśmy... - Och, do diabła! - Co takiego? - zapytał Luther przekonany, że Blackjack także wyczuł niebezpieczeństwo. - Chuć - odpowiedział Blackjack. - Właśnie poczułem jej zapach. Gdzieś tu jest kotka w chęci. Prawdopodobnie dachowiec, jeśli mam szczęście. Spojrzał prosząco na Luthera. - To bardzo kuszące, domyślasz się. Nie pogniewasz się, jeśli zniknę na chwilę i... - Tu jest niebezpiecznie, Blackjack - ostrzegł go Luther. - Nie czujesz tego? Raaq... Raaq jest w pobliżu. - Raaq - powtórzył kot z wyspy Man, na którym nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. - Posłuchaj mnie, Luther. Czy Raaq nie jest przypadkiem postrachem psów? To znaczy, że to wasz diabeł, nie mój. Nie mam się więc czym martwić. A jeśli naprawdę się nam ukaże, walnę go w teb, gdy będzie zajęty tobą, i padnie bez zmysłów na ziemię. Zaprezentowany wywód logiczny nie był może zbyt błyskotliwy, ale Blackjack spieszył się, aby skorzystać z okazji, i nie chciał tracić czasu na dyskusje o nonsensach. Luther spojrzał przed siebie, zawiedziony. - W porządku, Blackjack - powiedział. - Idź sobie, jeśli uważasz, że jestem przesądny. Będę tu na ciebie czekał tak długo, jak się uda. Ale jak mi się coś stanie...


- Luther, proszę, proszę, nie staraj się wywołać we mnie poczucia winy. Poszedłem z tobą na tę wyprawę, prawda? I obiecałem, że cię nie zostawię, dopóki nie znajdziemy twojego Nieba, ale teraz chcę kawałek nieba dla siebie. Chyba nie proszę o wiele, mam rację? - Zaczął się cofać w stronę, skąd dobiegał go zapach napalonej kotki, cały czas patrząc na Luthera wielkimi, błagającymi oczyma. - Wrócę, zanim się zorientujesz, że mnie nie ma. To nie zajmuje kotom dużo czasu, a jeśli się spieszę, robię to jeszcze szybciej. Zaraz wracam. - Idź więc - powiedział zrezygnowany Luther. - Ale popełniasz błąd, Blackjack. W tej okolicy jest niebezpiecznie. - Niedługo już nas tu nie będzie - zawołał Blackjack, znikając w ciemnym zaułku. Luther przykucnął za budką telefoniczną, rozglądając się nerwowo dookoła. Słowa Blackjacka ani trochę go nie uspokoiły. Obserwował ulicę zastanawiając się, z której strony może nadejść Raaq i jak będzie wyglądał. Tuż nad jego głową wisiała ulotka, przyklejona na ścianie budki. Luther bez większego zainteresowania rzucił na nią okiem. Być może Blackjack potrafiłby coś z tego odczytać, jednak dla niego był to tylko zbiór niezrozumiałych znaków. A oto, co było napisane w ulotce: Uwaga Rozporządzenie miejskie nr 101 Z uwagi na dużą ilość wypadków, spowodowanych przez błąkające się zwierzęta, burmistrz miasta wydaje nowe zarządzenie, dotyczące obowiązku wyprowadzania zwierząt domowych na smyczy. Pies lub kot, który porusza się na terenie miasta bez smyczy, zostanie odwieziony do schroniska dla zwierząt. Jeśli zwierzę posiada obrożę z numerem identyfikacyjnym, jego właściciel zostanie powiadomiony telefonicznie i po uiszczeniu opłaty będzie mógł je zabrać do domu. Zwierzęta bezpańskie, nie posiadające stosownych identyfikatorów, po upływie trzydziestu dni zostaną sprzedane lub uśpione. Trzymaj psa na smyczy - tak każe prawo. II Gdy minęło pół godziny, a Blackjack wciąż nie wracał, Luther stanął przed poważnym dylematem. Był już tak zdenerwowany, że miał ochotę uciekać stąd gdzie pieprz rośnie, ałe nie był pewien, czy uda mu się potem odnaleźć Blackjacka. Kot z wyspy Man także mógł stracić jego ślad. Jednocześnie czuł, że dłuższy pobyt w tym miejscu groził jeszcze gorszymi konsekwencjami. Luther wciąż siedział za budką telefoniczną. Po drugiej stronie ulicy, przed opuszczonym budynkiem, wylegiwały się dwa Owczarki Niemieckie. Nie leżały tam bez


przyczyny. Obserwowały go. Wcześniej był tam jeszcze Bokser, ale pobiegł gdzieś w dół ulicy, gdy tylko psy spostrzegły obecność Luthera. Luther zrozumiał wreszcie, kim były Rasowce. Owczarki rzeczywiście były do siebie bardzo podobne, ich sierść miała wyrazisty, czysty kolor, jakże różny od przypadkowego, brudnego umaszczenia kundli, wśród których wychował się Luther. Zrozumiał teraz, dlaczego psy czystej rasy czują dumę ze swojego pochodzenia - bez wątpienia są bardzo piękne. Ale jest w nich Raaq, albo był i zostawił ślad w ich sercach, a to sprawiło, że uroda Rasowców nie miała już żadnego znaczenia. Czy zabijaliście psy tej samej rasy? Mógłby ich o to zapytać, gdyby tak bardzo się nie bał. A inne psy? Czuł, że tak było. Myśl, przed którą ostrzegał go Malcolm - parch - wypełniała mózgi obserwujących go Owczarków jak trucizna. Luther spojrzał w stronę, gdzie zniknął Blackjack, zastanawiając się, jak daleko wypuścił się w poszukiwaniu chętnej kotki. - Blackjack? - zawołał cicho z nadzieją w głosie, słysząc jakiś szmer na ulicy. Ale to tylko wiatr zaszeleścił stronami porzuconej gazety. Po chwili ucichł, pozostawiając przy krawężniku płachty papieru, które z daleka wyglądały jak brudny całun. Blackjack, zawołał w myślach Luther. Blackjack, gdzie jesteś? I gdzie się podziali ludzie? Gdyby Owczarki zdecydowały się go zaatakować, z pewnością jakiś Pan przyszedłby mu z pomocą. Jednak na ulicy nie było ludzi, nikt nie wychodził ani nie wchodził do sklepów. Wyglądało na to, że ktoś - może Raaq - nie chciał, aby udało mu się uciec. Znowu dobiegły go hałasy od strony ulicy. Tym razem to jakieś zwierzę i Luther zrozumiał, że czekał za długo. Zwierzę było duże, za duże jak na Blackjacka. Z ciemnego zakamarka ulicy wyłonił się Dog. Wysoki na trzy stopy, był co najmniej o stopę wyższy od Luthera. - Cześć, parchu - powiedział. Wtedy Luther zaczął się wycofywać. Posuwał się wolno wzdłuż chodnika, oddalając się od Doga, chociaż wielki pies wcale go nie zaatakował. Po prostu szedł w ślad za nim, zachowując dystans około dziesięciu stóp. Owczarki po drugiej stronie ulicy wstały i także ruszyły za nim. Luther wciąż się cofał, coraz szybciej i szybciej, w miarę jak ogarniała go panika. - Cześć, parchu. Te szczególne pozdrowienia dobiegły go teraz z opuszczonego budynku po prawej stronie. Właśnie chciał tam skręcić, ale zobaczył czekające na niego dwa Sznaucery i Golden Retrievera. Postanowił więc ominąć to miejsce. Retriever i Sznaucery dołączyły do Doga.


Sytuacja stawała się coraz gorsza. Psy zaczęły wymieniać uwagi na jego temat. - Jakiś karłowaty osobnik, nie sądzicie? - powiedział jeden ze Sznaucerów, który był zresztą nieco niższy od Luthera. - Coś w tym guście - zgodził się Dog. - Założę się jednak, że stoczył już kilka walk. - Wszystkie parchy to robią - oświadczył Retriever. - Jak myślicie, skąd pochodzi? - To nie ma znaczenia. Parchy są wszędzie. Jest ich cholernie dużo, za dużo. - Jak myślicie, co Smok z nim zrobi? - Nietrudno zgadnąć. - Gdybym był Smokiem, nakarmiłbym nim Cerbera. Chociaż Luther zmuszony był tego słuchać, w pewnej chwili przypomniały mu się inne słowa, skryte w głębokich zakamarkach jego najcenniejszych wspomnień. Słowa Mojżesza: „Nie wolno ci odebrać życia innemu psu, nigdy nawet nie walcz z żadnym. Może nadejść dzień, gdy poczujesz się przyparty do muru, kiedy będzie ci się wydawało, że nie masz innego wyjścia. Pamiętaj jednak, że pies, który pozwoli wejść do swojego serca Raaąowi, staje się martwy”. „Ale Malcolm powiedział...” „Nie słuchaj Malcolma. Malcolm nie jest nikim szczególnym, doprawdy nikim szczególnym. Pomyśl tylko, jak łatwo jest oddać się we władzę nienawiści, i zapamiętaj sobie, że łatwe rozwiązania nigdy nie są właściwe. Nigdy. To dotyczy też Malcolma. Zapamiętaj dobrze moje słowa, Luther. Bóg dał psu cztery tapy, aby mógł uciekać, i dał mu też rozum, aby potrafił wybrać właściwą drogę ucieczki. Czy wiesz, jaka to droga?” „Każda, byle nie ta, na której mogę spotkać Raaqa”. „Masz rację. Trzymaj tak dalej”. - ...głupi parch. Ciekawe, czy będzie tak skomlał, jak ten ostatni. Luther przyspieszył kroku. Niedaleko było skrzyżowanie. Jeśli uda mu się czmychnąć w którąś z ulic, może będzie uratowany. Psy podążały za nim, oskrzydlając go z obu stron, ale na razie Owczarki nie zaszły mu jeszcze drogi z przodu. Jeden szybki sus w stronę najbliższej ulicy i mógłby... Na chodniku przed skrzyżowaniem pojawił się Bokser, ten sam, którego wcześniej Luther widział z Owczarkami. Pies ciężko dyszał. Za nim Luther ujrzał Dalmatyńczyka, Setera Irlandzkiego i Bullteriera.


Szansa na ucieczkę przepadła. Owczarki przeszły na drugą stronę ulicy, zamykając koło wokół Luthera. Luther oparł się plecami o witrynę sklepu - akurat był to sklep mięsny - i czekał, aż psy podejdą bliżej. - Cześć, parchu - powiedział Bokser. III - Podaj swój rodowód, Booth. Cocker Spaniel kulił się na środku wąskiego podwórka między kilkoma stojącymi blisko siebie budynkami, w większości składami towarowymi. Na podwórko nie wychodziły żadne okna, a jedyne drzwi były zamknięte na kłódkę. Można się było z niego wydostać dwoma wąskimi przejściami między domami, z których jedno było zagrodzone łańcuchem. Powietrze na podwórku było nieruchome i gorące. Promienie słońca oświetlały wydeptaną ziemię i obdrapane mury. Pod jedną ze ścian zebrała się gromada Terierów, które ustawiły się w szeregu jak ława przysięgłych, zaś jedynego otwartego wyjścia pilnowały dwa Buli Mastiffy. Były tam jeszcze inne Rasowce, które stały lub siedziały w różnych miejscach podwórka. W odległym jego kącie trzy Dobermany otaczały wysoką kupę żwiru, na szczycie której siedział pies. To właśnie on mówił w myślach, Wilczarz Irlandzki, największy wśród Rasowców. Od nosa do końca ogona mierzył prawie siedem stóp, zaś w kłębie miał jard wysokości. Jego futro było śnieżnobiałe i w przeciwieństwie do innych psów ze swojej świty nie nosił obroży. - Booth! - powtórzył Wilczarz Irlandzki, gdy Spaniel nie odpowiedział natychmiast. Podaj swój rodowód! Ponieważ Spaniel wciąż się wahał, podbiegł do niego Buldog z jednym uchem i uszczypnął go boleśnie w bok. - Smok wydał ci rozkaz! - zaszczekał wściekle. - Odpowiedz! Spaniel jeszcze bardziej skulił się ze strachu, a Buldog znowu zaczął kłapać zębami przy jego boku, zmuszając go do kręcenia się w kółko. - Judaszu! - odezwał się w końcu Wilczarz Irlandzki, co spowodowało, że Buldog natychmiast się uspokoił i cały zamienił się w słuch. - Zostaw go. - Tak jest, Smoku. Jak sobie życzysz. Buldog po raz ostatni warknął na Spaniela i zamilkł. Tylna łapa Bootha krwawiła. - No więc, Booth... - zaczął Wilczarz Irlandzki. Przy wejściu na podwórko dały się słyszeć jakieś hałasy. Przybyła sfora psów pod wodzą Boksera i Doga. Wśród nich znajdował się Luther, przemocą trzymany w środku. Miał


być niespodzianką. Strażnicy pozwolili psom wejść na podwórko, a Wilczarz Irlandzki, rzuciwszy im szybkie spojrzenie, wrócił do Spaniela. - ...uprośćmy sprawę - kontynuował. - Pytałem cię o rodowód, ale przecież obydwaj doskonale go znamy. Twój ojciec i matka byli czystej krwi Spanielami, prawda? - Tttak - potwierdził Spaniel. Nie był specjalnie bystry, a bliskie pokrewieństwo rodziców spowodowało jakiś szczególny defekt umysłowy - telepatyczny odpowiednik jąkania. - Czy mam rację? - Tttak Sssmoku. - A twoi dziadkowie? Wszyscy byli Spanielami? - Ttak. - Ile pokoleń wstecz? O ilu wiesz na pewno? - Sssiedem. Może oosiem. - Bardzo dobrze - powiedział Wilczarz Irlandzki. - Osiem pokoleń. To nawet lepiej niż stary Judasz. - Buldog spojrzał na niego spode łba, ale nie protestował. - Jesteś prawdziwym Rasowcem, Booth. Powiedz mi więc, co mówi prawo Rasowców? - Nnnie wwwolno... nnnie wwolno... - Czego nie wolno? - Nnnie wolno zadawać się z psami spoza rrra... - Rasy! Rasy! - szczeknął Judasz. - ...rararasy. - Doskonale, Booth. - Wilczarz Irlandzki wyszczerzył kły, które były niemal tak białe, jak jego sierść. - A jaki występek ty popełniłeś? Spaniel milczał. - No, Booth - zachęcał go do odpowiedzi, rzucając Judaszowi groźne spojrzenie. - Co przeskrobałeś? - Zzzłamałam prawo rrasy. Zzzadawałem się z sssuką spoza naszej rrrasy. - Zadawać się. - Wilczarz Irlandzki rozciągnął mordę w grymasie, który mógł się wydawać uśmiechem. Po chwili wyrzucił z siebie z wściekłością: - Zapłodniłeś ją, ty idioto! I teraz zmuszasz mnie, abym zniszczył coś, co zapowiadało się na doskonałe zwierzę. - Zniszczył? - zapytał Luther, usiłując dostrzec coś ponad grzbietami otaczających go psów. - Co to... - Zamknij się, parchu - warknął groźnie Dog.


Spaniel na środku podwórka rozpłaszczył się ze strachu. - Sssmoku - zaczął. - Ssmoku, ttto... - Złamałeś prawo rasy, Booth - przerwał mu Wilczarz Irlandzki. - Złamałeś najświętsze z naszych praw. A teraz powiedz nam, powiedz każdemu tutaj, jaka jest kara za złamanie najświętszego prawa? - Ja wiem! - zawołał Judasz. - Pies, który złamie prawo rasy, który przyczyni się do powstania parcha, sprzeniewierza się nie tylko swojej rasie, ale łamie Prawo Wszystkich Ras. Z tego powodu powinien zostać rozszarpany, ponieważ swoim czynem złamał wszelkie zasady przyzwoitości. Wilczarz Irlandzki pokiwał głową. - Cerber! - zawołał. Na dźwięk jego głosu trzy Dobermany jak jeden mąż poderwały się na równe nogi. Luther widział je dokładnie i natychmiast zauważył coś bardzo dziwnego w ich zachowaniu, w sposobie, w jaki się poruszały i w jaki patrzyły. Obserwował, jak podeszły do Spaniela i otoczyły go kołem. Chociaż nie wykonywały identycznych ruchów, i tak wydawało się, że wszystkie trzy są niesamowicie zgrane, zupełnie jakby kierował nimi jeden mózg. - Sssmoku! - błagał Spaniel, daremnie grzebiąc łapami w ziemi, jakby miał nadzieję, że wykopie tam dziurę i ukryje się w niej. - Sssmoku, bbbłagam! Ggdy Assa uuumarła, obiecałeś mi zznaleźć kkogoś nnowego. Oobiecałeś. Nie mmmogłem już ddłużej czczekać. Czczy ttto coś zzłego? Czczy tto... - Brać go! - zawołał Wilczarz Irlandzki. Dobermany rzuciły się na Spaniela z trzech stron naraz. Luther zamknął oczy i odwrócił głowę. Niestety, wszystko słyszał, ale na szczęście egzekucja trwała tylko moment. W tym czasie zdarzyła się dziwna rzecz. Luther poczuł, jak opuszcza go strach i ogarnia dziwny, duchowy spokój. Znowu przypomniały mu się słowa Mojżesza. - Dość! - rozkazał Wilczarz Irlandzki i Dobermany cofnęły się posłusznie, oblizując ociekające krwią kły. To, co zostało ze Spaniela, nie przypominało już wcale psa ani żadnego innego zwierzęcia. Dobermany wróciły na miejsce przy kupie żwiru, zaś jeden z Buli Mastiffów odciągnął na bok psie ścierwo. - No więc - powiedział Wilczarz Irlandzki - jaka jest następna sprawa? Stojący przed Lutherem Dog zaszczekał nieśmiało. - Jak się masz, Aleister - pozdrowił go Wilczarz Irlandzki. - Masz coś dla nas?


Dog i pozostałe psy, które otaczały Luthera, rozstąpiły się, pokazując go wszystkim. Oczy Wilczarza Irlandzkiego rozszerzyły się, a Dobermany zaczęły groźnie powarkiwać. - Parch - powiedział najwyraźniej zadowolony Wilczarz. - Aleister, znalazłeś dla nas parcha. - Prawdę powiedziawszy, to niezupełnie ja - wyjaśniał Dog, udając skromnego. Bokser i dwa Owczarki patrzyły na niego poirytowane. - Ja tylko pomogłem go złapać. - A zatem musimy was wszystkich wynagrodzić. Gdzie go znaleźliście? - Po prostu na ulicy - odpowiedział Bokser, zanim Dog zdążył się odezwać. - Siedział tam, jakby na coś czekał. Wilczarz natychmiast wyciągnął z tego logiczny wniosek. - Czyżby czekał na drugiego parcha? A może na kilku? - Nie wiem, Smoku. - Bokser był wyraźnie zaniepokojony, jakby obawiał się, że zostanie ukarany za przeoczenie. - Moim zdaniem, to możliwe. Przepraszam, że nie poczekaliśmy, aby się upewnić. - Możemy później przeszukać okolicę. Jak już zrobimy z nim porządek. Parchy nie mogą się włóczyć po mieście. - Skierował uwagę na Luthera. - Wystąp, parchu. Luther, wciąż przepełniony niewytłumaczalnym spokojem, zrobił, co mu kazano, i zajął miejsce Spaniela. Na ziemi widać było ślady świeżej krwi. - Jak się nazywasz, parchu? - zapytał Wilczarz. - Nazywają mnie Luther. - Powiedziałeś, że cię nazywają - czy byli z tobą inni, gdy zostałeś złapany? - O ile wiem, jestem jedynym... jedynym „parchem”... o jakim wiem w tej okolicy. Wilczarz zmrużył oczy, koncentrując się. - Kłamiesz - powiedził po chwili. - To znaczy, niezupełnie... ale coś ukrywasz Podróżujesz, podróżujesz w czyimś towarzystwie. Kto to jest? Co to za zwierzę? On potrafi czytać we mnie jak w książce, uświadomił sobie Luther. Zupełnie jak Malcolm. Ale jego wejrzenie nie jest tak przenikliwe jak Malcolma. - Czemu sam tego nie odgadniesz? - zapytał Luther. - Czyżbyś nie potrafił? - Mam wrażenie, że ktoś tu sili się na impertynencję. A może to raczej demonstracja odwagi? - Chcesz mnie zabić - powiedział Luther. - Aby to stwierdzić, nie muszę zaglądać w głąb twojego umysłu. Zrobisz z tego przedstawienie i będziesz miał pewnie niezłą zabawę,


być może, ale nie zmieni to faktu, że pies zabije psa. W twoim sercu, w waszych sercach jest Raaq i sądzę, że moja „impertynencja” niczego tu nie zmieni. Teriery zawyły, rozbawione tym, co usłyszały, a Dobermany zaczęły groźnie warczeć. Wilczarz ledwo skinął głową. - Twoja mowa zrobiła na mnie pewne wrażenie. Mam na imię Smok, jeśli jeszcze się nie zorientowałeś. Jestem przywódcą sfory w tej okolicy. Chyba nie muszę ci wyjaśniać, o co jesteś oskarżony, nieprawdaż? - Nie ma tu nic do wyjaśniania. - Jesteś parchem. Nienaturalnym i odrażającym połączeniem różnych ras, które na zawsze powinny być rozdzielone. Według naszego prawa, już sam fakt, że żyjesz, jest przestępstwem. Słysząc to, Luther zaszczekał radośnie. - Jeśli chcesz powiedzieć, że popełniłem przestępstwo, przychodząc na świat, to chyba myślisz, że jestem Bogiem. Stworzenie to Jego dziedzina. - Przestępstwo - mówił dalej Wilczarz - jest karane śmiercią. - Śmierć to także sprawa Boga. Psy mogą jedynie mordować. I to właśnie chcesz zrobić, prawda? Smok spojrzał na niego z zainteresowaniem. - Masz charakter, parchu. Znacznie lepszy niż Booth. Portafisz walczyć? - Zdecydowanie nie. - Nie potrafisz czy nie chcesz? Nie chce mi się wierzyć, że jesteś tchórzem. - Nie zamierzam pomagać ci w zabijaniu. Raaq może zabrać moje życie, ale nie uda mu się przehandlować mojej duszy. - A zatem nie tchórz. Po prostu głupiec. To inna cecha parchów. Widzisz więc, dlaczego musimy być tacy skrupulatni w przestrzeganiu praw rasy. - Booth nie wyglądał szczególnie inteligentnie - zauważył Luther. - Booth był smutnym wyjątkiem od reguły - odpowiedział Wilczarz. - Ale w pewnym sensie to także twoja wina. Im więcej na świecie parchów, tym mniej Rasowców i krótsze linie czystych ras. Z uwagi na niewielką ilość Spanieli w tej okolicy, przodkowie Bootha rozmnażali się między sobą, nawet w bardzo bliskim stopniu pokrewieństwa. - I to się na nich zemściło - podsumował Luther. - Więc może to nie jest najlepszy system.


- Och, parchu. Nawet upośledzony Rasowiec jest zdecydowanie wyższą istotą niż jakikolwiek z was, rozumiesz to? - Jeśli tak, to powinieneś dokładnie sprawdzać każdego nowego członka waszej populacji, aby się upewnić, że jego przodkowie byli pełnowartościowi... - Rodowód - powiedział Wilczarz. - Każdy Rasowiec musi mieć sprawdzony rodowód, sięgający co najmniej piątego pokolenia. Mamy swoje sposoby, aby upewnić się, że są prawdziwe. - Tylko do piątego pokolenia? - spytał Luther, udając zaskoczenie. - Toż to prawie nic. Tam, skąd pochodzę, Rasowce muszą się wykazać rodowodem z co najmniej dwunastoma pokoleniami. Luther nigdy by się nie spodziewał, że jego słowa wywołają takie poruszenie wśród zebranych psów. Kilka Rasowców zaczęło się zachowywać dość nerwowo. - Dwanaście - wykrzyknął Judasz, wiercąc się niespokojnie. - Dwanaście, to nie w porządku, zdecydowanie nie w porządku. Jak można oczekiwać, aby jakikolwiek pies... - On kłamie! - przerwał mu Wilczarz, wnikając w umysł Luthera. - Na tym zadupiu, z którego pochodzi, z pewnością nawet nie ma Rasowców. - Dlaczego się tak denerwujesz? - zdziwił się Luther. - Jesteś przywódcą sfory. Ty z pewnością masz rodowód sięgający dwunastego pokolenia, nieprawdaż? Czy może na twoim pochodzeniu jest jednak jakaś plama? - Mój rodowód jest bez skazy! - oświadczył Smok. - A ty, parchu, jesteś już martwy. Zginiesz powoli i będziesz cierpiał. - Spojrzał na Dobermany. - Cer... Komendę przerwały nowe myśligłosy, głośne i zagniewane, dochodzące od strony wejścia na podwórko. - ...daj spokój, psie, co ja ci przeszkadzam? Jestem tylko starym kocurem, starym, wyleniałym kocurem, który nikomu nie wadzi. Chyba nie chcesz skrzywdzić starego Jacka, co? Mam taką nadzieję... - Ruszaj! - rozkazał inny głos. Na podwórko wpadł czarny kot bez ogona, a tuż za nim pojawił się rozwścieczony Małamut. Luther natychmiast rozpoznał Blackjacka, który poruszał się w sposób właściwy tylko kotom z wyspy Man. Jednak już po chwili zorientował się, że Blackjack coś udaje. Udaje pokorne zwierzę, pokorne i przerażone. - Co my tu mamy? - zapytał Smok. - To nie ma ogona! - zaszczekał ubawiony Judasz. - Spójrzcie tylko! Kot bez ogona!


Blackjack rozpłaszczył się przy samej ziemi, jeszcze bardziej niż Spaniel. Nie prychał ani nie próbował się bronić, wydawał się nawet, o ile to było możliwe, bardziej przerażony niż Spaniel. - Znalazłem tego... tego kocura - zaczął wyjaśniać z niesmakiem Malamut włóczącego się po ulicy. Zapytał mnie, czy nie widziałem parcha o imieniu Luther. Pomyślałem, że ucieszy cię ta wiadomość, Smoku. - A więc - powiedział Wilczarz - to twój towarzysz podróży. Malamut przez chwilę wyglądał tak, jakby nic nie rozumiał, ale gdy tylko jego wzrok padł na Luthera, zawarczał groźnie. - Zabierzcie parcha na bok! - rozkazał Wilczarz. - Najpierw zrobimy porządek z kotem, a on niech na to patrzy! Rozkaz wykonano natychmiast. Dog i Bokser odciągnęły Luthera na bok, zaś Blackjack został brutalnie wepchnięty na miejsce, gdzie zginął Spaniel. - O co chodzi? - zapytał kot z wyspy Man drżącym głosem - Co chcecie zrobić? Jestem tylko starym kocurem, chyba nie... - Przestań skamleć - warknął Malamut. - Cerber - zawołał Wilczarz. Dobermany wstały. - Możecie to zrobić wedle waszego uznania. Ale niech to będzie zabawne. Gdy Dobermany zbliżyły się do Blackjacka, sierść zjeżyła mu się ze strachu. Próbował się cofnąć, ale Malamut zaczął tak groźnie szczekać, że natychmiast wrócił na miejsce. - Błagam cię, psie - mruczał Blackjack, kładąc się plackiem na ziemi. - Błagam, nie chcesz mnie chyba skrzywdzić. Nigdy nie zrobiłem nic złego żadnemu psu, nie, nie ten stary kocur... - Teraz wiem, skąd masz tyle odwagi, parchu - powiedział Smok. - Musiałeś ukraść całą jego. Luther milczał. Obserwował Blackjacka, zastanawiając się, co u diabła z nim się stało. Czy coś doprowadziło go do szaleństwa? - Błagam, panie psie, błagam... Dobermany otoczyły go kołem. Przez chwilę kłapały nad nim zębami, drażniły go, przeganiając tam i z powrotem. Następnie jeden z nich, ten odrobinę większy, chociaż poza tym niemal identyczny z dwoma pozostałymi, zaczął się zbliżać do kota, aż znalazł się z nim nos w nos. Podobnie jak wcześniej Smok, Doberman wykrzywił mordę w grymasie, który wyglądał jak uśmiech. Z obnażonych kłów ciekła ślina.


- Założę się, że odgryzie mu jaja - zawołał Judasz. - Hej, kocie, on ci odgryzie jaja! - Naprawdę? - zdziwił się Blackjack, wyciągając pazury. - Obawiam się, że będzie musiał je znaleźć po omacku. - Cerber! - krzyknął Wilczarz, ale ostrzeżenie przyszło za późno. - Cerber, uważaj! Ostatnią rzeczą, jakiej Doberman mógł się spodziewać, jakiej którykolwiek z nich mógł się spodziewać po wylęknionym kocie, był atak. W rezultacie pies nie miał najmniejszej szansy na obronę, gdy pazury kota z wyspy Man śmignęły koło jego pyska i wbiły się w ślepia. - Zbyt proste - oświadczył Blackjack. Doberman z krwawiącym łbem uskoczył do tyłu, wyjąc z bólu... podobnie jak dwa pozostałe Dobermany. Blackjack rzucił się do ucieczki. Zdrowe Dobermany za późno się zorientowały, co się dzieje, i gdy skoczyły w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał kot, już go tam nie było. Nie znalazłszy go, zaczęły sie nawzajem gryźć i szarpać. - To jest - powiedział Blackjack, spoglądając za siebie - najgłupsza, pieprzona rzecz, jaką kiedykolwiek widziałem. Luther! Uciekamy! Luther usłyszał wołanie i pobiegł za nim, przez nikogo nie zatrzymywany. Widok rannego Cerbera wprawił wszystkie psy w stan hipnotyczny. Luther dołączył do Blackjacka i zdążyli pokonać dwie trzecie drogi do wyjścia, gdy Smok ocknął się i zauważył, co się dzieje. - Zatrzymać ich! - zawołał. - Rozedrzeć na strzępy! Słysząc to, wszystkie psy rzuciły się w pościg i wydawało się, że Luther i Blackjack nie mają żadnych szans. Jednak było coś, czego koty z wyspy Man nauczyły się dawno temu: zasada, że zadanie łatwe dla kilku, często okazuje się niemożliwe do wykonania przez całą gromadę. W powietrzu czuć było zapach krwi, co doprowadzało niektóre psy do szaleństwa. A może wstąpił w nie duch Raaąa. Te, które natychmiast nie zwróciły się przeciwko uciekającym ofiarom, rzucały się na siebie i atakowały jeden drugiego. Lutherowi udało się jakimś cudem umknąć pierwszej fali pogoni. Później przekonywał Blackjacka, że czuwał wtedy nad nim Bóg lub duch Mojżesza, a Blackjack uprzejmie tego nie skomentował. Jednak gdy przedarł się dalej, zaatakowała go gromada psów żądnych krwi. Nieźle wtedy oberwał - amok ogarnął już wówczas wszystkie Rasowce ale wydawało się, że nie pamiętały już, kogo chciały schwytać. Powolutku udało mu się przedostać do wyjścia, którego nikt już nie pilnował.


Blackjack zauważył, że z przodu zmierzają w jego stronę dwa Owczarki, z prawej zachodzą go Dog i Malamut, z lewej gromada Terierów, zaś od tyłu napiera rozszalały tłum innych psów. Wybrał najwyższego z nich, przycupnął i dał nura między jego łapami. Wykorzystał zamieszanie, jakie powstało chwilę potem, i klucząc także dotarł do wyjścia, wymykając się zręcznie każdemu, kto chciał zagrodzić mu drogę. Smok z trudem przedzierał się przez walczące zwierzęta i bacznie się rozglądał. Tuż przed nim dwa potężne psy, stojąc na tylnych łapach, sczepiły się ze sobą jak zapaśnicy. Smok rozdzielił je, a chwilę później rzucił się z wściekłością na innego, myśląc, że to Luther. Ale pomylił go z Bokserem, który przyprowadził do niego kundla. Smok złapał go za kark i potrząsnął tak mocno, że złamał mu kręgosłup. Dopiero wtedy spostrzegł swoją pomyłkę. W tym momencie zupełnie przypadkowo spojrzał w stronę wyjścia i zobaczył umykających tamtędy Luthera i Blackjacka. Nikt inny nie zauważył ich ucieczki. - Nie! - ryknął. - Oni uciekają! Oni uciekają! Przestańcie się bić i gońcie ich! Przestańcie walczyć... Kiedy jednak Rasowce go posłuchały, było już za późno. IV - Co się z tobą działo, Blackjack? - zapytał Luther, gdy biegli ulicą. - Nie było cię tak długo, że już zacząłem się marwić, czy nic ci się nie przytrafiło. - O mały włos wpadłbym w tarapaty - odpowiedział kot z wyspy Man. - Hycle. Dwóch cholernych hycli w dużej furgonetce. Złapali kotkę. Namierzyłem ją i już miałem zrobić, na co miałem ochotę, gdy ją złapali. Minutę później i mieliby także mnie - in flagranti, jak to się mówi. - Widzieli cię? - Właśnie dlatego tak długo mnie nie było. Jeden z nich poszedł za mną. A właściwie gonił mnie. Strzelał też z takiego śmiesznego pistoleciku i omal mnie nie trafił. Zanim go zgubiłem i wróciłem, ciebie już schwyciły Rasowce. Wtedy spotkałem tego Malamuta i dałem mu się złapać. - Świetnie udawałeś przestraszonego, Blackjack. Niemal uwierzyłem, że straciłeś głowę. - To nie było trudne - przyznał Blackjack. - Nigdy przedtem nie byłem wśród tylu takich psów i jeśli jest ich w okolicy więcej, to rozumiem, dlaczego Malcolm ma na ich punkcie taki odjazd.


Uciekali zygzakami, klucząc po zaułkach, właściwie bez określonego kierunku, ale uważając, aby się nie cofać. Luther węszył, szukając Nieba, ale w tej okolicy nie znalazł żadnego tropu. - Nie czuję tutaj Nieba, Blackjack - powiedział. Z tuzina na szczęście niegroźnych ran na jego ciele sączyła się krew. - Co teraz zrobimy? - Po pierwsze uciekniemy z tego miasta tak szybko, jak tylko nam się uda odpowiedział. - O Niebo będziemy się martwić później. Siwy mężczyzna z laską zauważył ich, jak skręcali za najbliższym rogiem. Spostrzegł, że nie miały ani obroży, ani smyczy, i pamiętając, że bezpańskie psy i koty zniszczyły mu dwa miesiące temu ogródek, podszedł do pobliskiego telefonu i zadzwonił do Schroniska dla Zwierząt. - No więc, Lukrecja? Suka Wilczarz dokładnie wąchała ziemię, a potem powietrze. - Na północ - oświadczyła w końcu. - Kierują się mniej więcej na północ. - Świetnie - powiedział Smok. - Też tak myślałem, ale chciałem być pewny. Mają nad nami sporą przewagę, ale droga, którą wybrali, może ich zaprowadzić do Labiryntu, a to z pewnością opóźni ucieczkę... a zatem, w porządku. Lukrecja, Aleister, Perdurabo i Manson pójdziecie ze mną. Judasz, ty wrócisz na podwórko i powiesz innym, aby się rozproszyli i wracali do domu. Na dzisiaj koniec z patrolami. Jutro spotkamy się znowu i podyskutujemy o tym, co się wydarzyło. - Ale... - Co, ale? - warknął niecierpliwie Wilczarz. - No... chciałem powiedzieć, że też miałbym ochotę pójść z wami i jestem pewien, że inni także... - Nie. Nie będzie sfory psów biegającej ulicami. Jest popołudnie, na ulicach przebywa wiele osób, a i bez tego mamy dość kłopotów z hyclami. Jeśli nie prześlę wam wiadomości do jutra, powiedzcie Therionowi, że on jest szefem. I zacznijcie szukać zastępcy Cerbera. - Tak jest, Smoku - powiedział Judasz, wyraźnie rozczarowany. - Jak sobie życzysz. - A teraz - powiedział Smok, gdy Buldog odszedł - ruszajmy złapać parcha. I tego cholernego kota. VI - Niech to cholera! Już trzeci raz mijamy to miejsce.


- Te ulice są strasznie poplątane, Blackjack. - Nieważne, jak bardzo są poplątane, powinniśmy znaleźć wyjście. Tylko ludzie gubią drogę. - Mam przeczucie, że Raaq nie chce, abyśmy się stąd wydostali. A przynajmniej ja. Zresztą kto wie, czy on nie może także skrzywdzić kota. - Zapomnij o Raaqu i pomóż mi. Czekaj! Spójrz tam! Luther spojrzał. Z pobliskiego domu wychodził właśnie mężczyzna w kombinezonie. Zatrzymał się jeszcze na progu, żegnając się długo i wylewnie z niekompletnie ubraną kobietą. Przy krawężniku parkowała zielona ciężarówka, na budzie której widniał napis: Beatrix, Inc. - Co o tym myślisz? - zapytał Blackjack. - Może skoczymy na budę i przejedziemy się autostopem. Jeśli się okaże, że wraca tam, skąd przyszliśmy, wyskoczymy, ale może akurat wyjeżdża z miasta... - Oczywiście! - zawołał Luther. - Zróbmy tak, Blackjack! W ten sposób z pewnością się wydostaniemy! Mężczyzna w kombinezonie wciąż marudził przy drzwiach. On i kobieta byli bardzo sobą zajęci i nie zauważyli, jak kundel z kotem bez ogona wspięli się po tylnym zderzaku ciężarówki, delikatnie odsunęli plandekę i wślizgnęli się do środka. Blackjack poczuł, że coś uwiera go w bok. Obok stało duże metalowe pudełko. Na pokrywie widniał stempel Philips, a w półmroku, jaki panował pod plandeką, można było przeczytać także inny napis: Niech uczucie miłości towarzyszy ci w czasie samotnych nocy w drodze. Moje myśli są zawsze przy tobie. Twój Pluszowy Niedźwiadek. - Pudełko z narzędziami - powiedział Blackjack, węsząc obok. - Cóż za wzruszający podarunek. - Co takiego? - zapytał Luther. - Nieważne. Mam przeczucie, że ta ciężarówka opuści miasto. Kto wie, może nawet zawiezie nas bliżej Nieba. - Jestem pewien, że tak będzie - powiedział z przekonaniem Luther. VII - Mamy ich! - oświadczył triumfalnie Smok, prowadząc psy w stronę pajęczyny ulic, zwanej Labiryntem. - Jak daleko jeszcze, Lukrecjo? - Niedaleko - zapewniła go suka. - Czuję, że zaszli już wystarczająco daleko, aby zgubić drogę.


- Mamy ich! - powtórzył Smok, przyspieszając. - Mamy ich! Z tyłu dał się słyszeć warkot silnika. Smok, nie zwracając na to uwagi, dzielił się z towarzyszami szczegółami obławy, tylko Perdurabo odwrócił się, aby sprawdzić, co się dzieje. - Smoku... - zaczął. - Jedynym problemem może być ten kot - instruował ich Wilczarz. - Otoczymy go ze wszystkich stron i zabijemy na... - Smoku, uważam... - ...parch nie powinien sprawić nam kłopotu. Razdwa się z nim rozprawimy. Zamierzam... - Do diabła! - zawołał Perdurabo, gdy zza zakrętu wyjechała biała furgonetka. - Hycle! Hycle! - Co takiego? Smok odwrócił się wreszcie, ale wtedy było już za późno za ucieczkę. VIII - Niech mnie kule biją, Dante, spójrz tam! Zgarbiony nad kierownicą weteran drugiej wojny światowej, pracujący obecnie jako hycel, spojrzał szklanym wzrokiem w kierunku, który wskazał kolega. - Hmm! - zdziwił się. - Pięć psów, Dante! - nie mógł się nadziwić jego towarzysz. - Pięć i to wszystkie bez obroży. To daje zasrany rekord złapanych w tym tygodniu kocich i psich przybłędów! - Hmm. - Przyjrzyj się temu wielkiemu na przedzie. Czyż nie jest piękny? Virgil się skicha ze złości, gdy zobaczy, co złapaliśmy. Towarzysz Dantego, kilkunastoletni chłopak, sięgnął pod siedzenie jak dziecko szukające prezentów pod choinką i wyciągnął stamtąd pistolet, który na rękojeści miał odciśnięty stempel z napisem Lethe. Położył go na desce rozdzielczej, sięgnął jeszcze raz i wyciągnął sztucer z identycznym stemplem. Zarówno pistolet, jak i sztucer mogły być użyte jedynie w sytuacji zagrożenia i oczywiście nie wtedy, gdy samochód był w ruchu, ale dla nastolatka i mężczyzny, który przeżył wojnę, życie było nie kończącym się pasmem zagrożeń. - Jedź uważnie, Dante - zawołał chłopak, wysuwając karabin przez okno. - Hmm. - Uuuupppp!


Pociągnął za cyngiel i mała strzałka wbiła się w ciało najbliżej stojącego psa. Perdurabo, którego imię znaczyło „Wytrwam do końca”, zatoczył się silnie, bardziej z powodu szoku niż działania środka usypiającego. Zmiażdżyły go przednie koła furgonetki. - Hmm! - zawołał triumfalnie Dante. - Łuppp! - tym razem chłopak wydawał się bardziej skupiony. - Nie wiem, czy Virgil by to pochwalił. - Ale zaraz dodał: - Ale, do diabła! Chcemy się trochę zabawić, nieprawda, Dante? - Hmm!!! - To dobrze, jesteśmy kumplami! Rozprawmy się z nimi! Dante pokiwał głową. Gdy furgonetka nabierała prędkości, zaczął mruczeć pod nosem „La forza del destino”. IX - Raaq się zbliża! - Jezu, Luther, nie myśl o tym. Wyjeżdżamy stąd. Nic nam już nie grozi - chyba że Rasowce potrafią fruwać. Ciężarówka sunęła do przodu, od czasu do czasu podskakując na wertepach. Nagle zwolniła, a do ich uszu dobiegło szczekanie psów. - Brzmi jak Smok - powiedział Luther. - Jezu - powtórzył kot z wyspy Man. - Poczekaj chwilę! Luther, nie! Ale Luther wysadził już spod plandeki łeb, aby zobaczyć, co się dzieje. Nie wiedział jednak, jak zareagować na to, co ujrzał. Ulica wyglądała tak, jakby przeszedł po niej anioł mściciel, siejąc zniszczenie i śmierć. Najdalej leżał martwy Perdurabo, który wyglądał jak poszarpana, gałgankowa zabawka. Jakieś piętnaście jardów przed nim widać było szczątki następnej ofiary, tego, co było niegdyś Dogiem Aleisterem. Lukrecja miała odrobinę więcej szczęścia. Chociaż ją także dosięgnęła usypiająca strzałka, udało się jej doczołgać do chodnika. Najbliżej, na wprost parkującej furgonetki, stał chwiejący się na łapach Smok, a w jego grzbiecie tkwiły aż dwie strzałki. Hycle właśnie wychodzili z kabiny, aby zarzucić na niego sieć. „Uważaj, Lutherze. Nie wolno ufać Raaąowi. Czasami zwraca się przeciwko swoim”. - Tak mówił Mojżesz i chyba miał rację. Tylko Mansonowi udało się uciec. Sam to na siebie sprowadziłeś, pomyślał Luther, z trudem powstrzymując się przed współczuciem. Byłbyś szczęśliwy, widziąc nas martwych. - Kto... - Półprzytomny Smok usłyszał tę myśl.


Spojrzał w kierunku przejeżdżającego samochodu i zobaczył łeb Luthera wystający spod plandeki. - Parchu! Wilczarz rzucił się na ciężarówkę i w normalnych okolicznościach z pewnością by na nią wskoczył. Otumaniony, zdołał pokonać jedynie odległość trzech stóp i ciężko upadł na beton. Gdy ciężarówka już odjechała, a hycle zajęli się sprzątaniem ciał, Smok wyrzucił z siebie, jak pocisk, strzępy myśli: - ...zabiję cię, parchu... znajdę... ja... Chwilę potem zanurzył się w mrok. - Świetnie - ucieszył się Blackjack, dołączając do Luthera - wygląda na to, że jest jednak na tym świecie jakaś sprawiedliwość. Co o tym myślisz? Luther milczał. Wpatrywał się w szczątki Perdurabo, które właśnie mijali. - Nie uroń nad nimi ani jednej łzy - powiedział Blackjack. - Zasłużyli sobie na to. A ty nie musisz się już martwić, że być może trzeba będzie z nimi walczyć. Luther wciąż milczał. Wczołgał się z powrotem pod plandekę i przez kilka godzin nie odezwał się ani słowem. Ciężarówka przejechała przez krótki tunel na końcu miasta i rozpoczęła długą wspinaczkę pod górę. Znowu byli na drodze do Nieba.


PRZYJAZD CYGANERII I Jeśli jakiś kochający spokój milioner zgodziłby się sfinansować poszukiwania najspokojniejszego ze spokojnych miasteczek w Pensylwanii, z pewnością jednym z najlepszych kandydatów byłoby Auk. (Zwycięstwo, poza wszelką wątpliwością, przypadłoby jednak Thanatos. Prawa miejskie zyskało w 1892 roku. Oddalone trzynaście mil od Scranton, sprawiało wrażenie cmentarzyska. Jedynym stałym mieszkańcem jest niejaki Desmond Emery Sargtrager, właściciel ziemski, który zresztą nawet nie chrapie.) Chociaż Auk prawdopodobnie nigdy nie osiągnie stanu tak doskonałego spokoju, jaki panuje w Thanatos, czasami doprawdy niewiele brakuje. W odległości dziesięciu mil od miasteczka nie przebiega żadna ruchliwa autostrada. Otaczają je typowe dla Pensylwanii lasy, w okolicy nie ma żadnych jaskiń, terenów narciarskich, wodospadów czy innych atrakcji turystycznych. Jedyny zakład przemysłowy w mieście zajmuje się wyrobem puzzli, czego nie da się z pewnością zaliczyć do prężnie rozwijającej się gałęzi przemysłu. Być może najlepszym przykładem sennej atmosfery panującej w tym miasteczku był sposób, w jaki obchodzono rocznicę stulecia otrzymania praw miejskich. Wydarzenie to miało miejsce kilka lat temu, uczczono je spokojnie i bez ekscesów. Nie było żadnych fajerwerków, marszów ani parad, wygłoszono tylko jedno przemówienie, które trwało dokładnie dwie minuty i trzydzieści siedem sekund, krócej niż pierwsza lepsza piosenka puszczana w radio. Przyjezdnym może się wydawać, że zieje tu nudą, ale mieszkańcy Auk (wielu z nich to ludzie starzy albo w średnim wieku) są dość zadowoleni z takiego stanu rzeczy. Z pewnością stanowczo podziękowaliby za propozycję zmian rytmu ich dnia, a jeśli nawet poczuliby ochotę na przygody, zawsze przecież mogą sobie założyć telewizję kablową. Niestety, nikt nie dostaje tego, co chce, a przynajmniej nie zawsze. Dwa dni po tym, jak Luther i Blackjack uciekli przed Smokiem, miasteczko Auk przeżyło w ciągu dwóch godzin największe od stu lat chwile podniecenia. O tym, co się wtedy wydarzyło, jego mieszkańcy do dziś rozprawiają z lękiem. Wszystko zaczęło się w trakcie zwariowanej herbatki, a jej uczestnikami byli podróżni, którzy jeden po drugim przybyli do Auk jak grupa zamachowców: trzej myśliwi, dwa małe niedźwiadki, cztery zakonnice w wyremontowanej limuzynie, jeden dorosły niedźwiedź, siedmiu i pół uciekinierów gangu motocyklowego z Rhode Island i dwóch byłych Metodystów, z których jeden cierpiał na hemoroidy.


Oraz, zaplątani w sam środek wypadków, samozwańczy strażnicy nonkonformizmu z Uniwersytetu Cornella. Cyganeria. II Dla Jeda Cyrusa, posterunkowego z Auk, dzień zaczął się zupełnie normalnie. Wstał punktualnie o szóstej rano, wziął prysznic, ogolił się, żonę, która jeszcze spała, ucałował w prawy policzek i jak zwykle o szóstej dwadzieścia wyszedł z domu. Szedł Cherville Drive, jedną z czterech bocznych dróg miasteczka, aż znalazł się na Main Street, gdzie skręcił w lewo, w stronę centrum. Była wtedy szósta dwadzieścia pięć. Jeśli wszystko przebiegałoby jak zwykle, o szóstej trzydzieści powinien był zatrzymać się w Canterbury Cafe i przez piętnaście minut pić niespiesznie filiżankę czarnej kawy - zwykle wypijał tylko połowę, a resztę wylewał - aby potem udać się na komisariat i o szóstej pięćdziesiąt pięć rozpocząć papierkową robotę. Pierwszym znakiem, że rzeczy nie toczą się swoim zwykłym biegiem, był kamień, który wpadł na Main Street do buta posterunkowego Cyrusa. Miał na nogach dopasowane obuwie, obcisłe i wygodne i to, jak kamyk dostał się do środka, było doprawdy tajemnicą, ale ponieważ ulokował się tuż pod piętą, nie sposób było zignorować go. Gdy usunął go i z powrotem nałożył but, był już dwie minuty spóźniony na swoją poranną kawę. Drobnostka, można by pomyśleć, i oczywiście byłaby to prawda. Ale później, gdy już uprzątali zniszczenia, myśli posterunkowego Cyrusa powróciły do tego kamyka i zaczął się zastanawiać, czy to nie był jakiś omen, ostrzeżenie, aby wrócił do domu, do łóżka. Jankin Badewanne i jego żona Alison, najstarsza i najdłużej będąca ze sobą para, grali w warcaby na werandzie Canterbury Cafe, gdy pojawił się tam posterunkowy Cyrus. - Dzień dobry, Jed - zawołali chórem, nie podnosząc głów. Posterunkowy, jak zwykle, uchylił kapelusza i przystanął na chwilę na schodach werandy. Obrzucił szybkim spojrzeniem Main Street, jakby chciał się upewnić, że w nocy nie zniknął żaden dom. I rzeczywiście, wszystkie były na miejscu, nawet Bar i Grill Farrella, który wyglądał tak, jakby mógł go zdmuchnąć silniejszy powiew wiatru. Zadowolony, jeszcze raz uchylił kapelusza w stronę Jankina i Alison i wszedł do kawiarni. Gdy się tam pojawił, na wielkim zegarze wiszącym nad ladą była szósta trzydzieści dwie. Perry Bailey, właściciel, spojrzał na posterunkowego i bez słowa cofnął zegar o dwie minuty. - Dzień dobry, Jed - powitał gościa i wręczył mu filiżankę czarnej kawy.


Cyrus dał mu trzydzieści centów i znowu uchylił kapelusza. Następnie zajął miejsce przy frontowym oknie. Zadowolony popijał kawę, utwierdzając się w przekonaniu, że jest to najprzyjemniejsza część dnia. Pięć minut później pojawili się myśliwi, a Dekadenci też już byli blisko. III Cyganeria z Risley Hall opuściła swoje letnie mieszkania w SoHo już ponad tydzień temu,

przemierzając

New

Jersey

bocznymi

drogami.

Jechali

na

skróty

przez

północnowschodnią Pensylwanię do Binghamton, w stanie Nowy Jork. Gdy wyruszali, było ich sześcioro, ale zanim dojadą do Binghamton, ich gromadka będzie trzykrotnie większa, a kiedy znajdą się w Itace, będzie ich pięć razy więcej. Mijający właśnie letni tydzień był dość chłodny, co zresztą bardzo im odpowiadało. Dla Cyganerii ubiór jest ważny i jesienna aura umożliwiła im podróżowanie w długich płaszczach lub przynajmniej wkładanie ich rankami i wieczorami. Jadąc do Auk, wyglądali jak kolorowa procesja. Lwie Serce, panujący Król Cyganerii, jechał na czele na wspaniałym czarnym ogierze, którego grzywa przycięta była na sposób Indian Mohawk i ufarbowana na purpurowy kolor. Koń był czystej krwi, urodzony w Anglii, ale znacznie trudniej byłoby określić pochodzenie samego króla Lwie Serce. Dzięki niezwykle liberalnej naturze swoich przodków posiadał geny i cechy charakterystyczne dla niemal wszystkich ziemskich ras: ciemnobrązową karnację, kręcone rude włosy, krótko obcięte, z wyjątkiem pojedynczego, długiego warkocza z tyłu głowy, zielone oczy o migdałowym kształcie, ostry nos, cienkie usta, wąski podbródek i długie, dobrze umięśnione ramiona, niemal zupełnie pozbawione owłosienia. Nie należał do mężczyzn potocznie uważanych za przystojnych, ale jego wygląd był tak niesamowicie odmienny, że nie sposób było nie zwrócić na niego uwagi. Aby podkreślić królewski majestat, nosił płaszcz koloru końskiej grzywy. Myoko i Fujiko, Szare Damy, jechały tuż przy boku króla na koniach, które nie ustępowały klasą królewskiemu rumakowi. Obie kobiety pochodziły z Azji, ale podczas gdy Fujiko była niska i miała barwione na rudo, krótko ufryzowane włosy, Myoko mierzyła niemal sześć stóp, zaś jej włosy spływały do połowy pleców niczym czarna kaskada. Obie nosiły długie, oczywiście szare płaszcze. Ragnarok, Minister Obrony Cyganerii i Kaznodzieja, Minister Duszpasterstwa Cyganerii, jechali jeden obok drugiego tuż za Damami. Ragnarok, blondyn o jasnej karnacji, był jedynym z Cyganerii, który nie jechał konno. Wolał czarny jak smoła motocykl, cierpliwie dostosowując prędkość do tempa jazdy pozostałych. Ubrany był w czarny,


winylowy trencz i nawet o tak wczesnej porze, kiedy słońce nie wyjrzało jeszcze dobrze zza drzew, nosił ciemne okulary. Kaznodzieja, wysoki, potężnie zbudowany czarny mężczyzna, miał na sobie długi, biały płaszcz i dosiadał białego konia. Z.Z. Top, Minister Złego Smaku, ubrany był w poplamiony, skórzany strój. Zamykał pochód, jadąc na niesfornym osiołku (do łba zwierzaka przyczepiona była jakimś sposobem czapka drużyny baseballowej San Diego Padres, co wcale nie łagodziło jego natury, podobnie zresztą jak plastikowa tabliczka z Disneylandu, z napisem Chico ‘69, która zwisała mu z ogona). Swoim wyglądem przypominał potomka skrzyżowanych ze sobą Jamesa Deana i Fidela Castro, kogoś kto właśnie skończył grzebać w śmietniku. Sprawiał wrażenie, jakby w swoim życiu nieczęsto korzystał z kąpieli, co zresztą było prawdą. Jeden z Wielkich Brudasów zapełnił swoje sakwy podróżne dziesiątkami puszek piwa, najbardziej obrzydliwych gatunków, jakie tylko można było kupić: black label light, iron city, utica club. Niech Bóg błogosławi to pijaństwo. W głębi duszy Top był wielkim dzieciakiem. Cyganeria przekroczyła granice miasta Auk około wpół do siódmej. Podróż zaczęli o czwartej rano, mając nadzieję, że uda im się wczesnym popołudniem dojechać do Nowego Jorku. Chcieli zjeść szybkie śniadanie i przejeżdżając przez śpiące jeszcze miasteczko, szukali wzrokiem szyldów restauracji lub kawiarni. Zanim dojechali do Canterbury Cafe, szalona herbatka już się rozpoczęła. IV O szóstej trzydzieści pięć posterunkowy Jed Cyrus wciąż popijał kawę, ale już nie rozmyślał nad tym, jaka to przyjemna część dnia. Przez okno Canterbury Cafe przyglądał się trzem mężczyznom, którzy zatrzymali się przed Wayne’s Texaco, i poważnie się zastanawiał, czy nie powinien wyjść i natychmiast ich aresztować. Stresy wywołane poczuciem obowiązku zawsze odbijały się na jego żołądku. Już czuł, jak wypita właśnie kawa zamienia się w kwas. Trzej mężczyźni, po ubraniu można było rozpoznać, że to myśliwi, wyglądali na tyle paskudnie i głupawo, że przypominali rodzeństwo z kazirodczego związku. Stali przed stacją benzynową i drapali się z zakłopotaniem po głowach. Raz po raz naciskali klakson półciężarówki, którą przyjechali, domagając się obsługi. Żaden nie zwrócił uwagi na stojącą obok tablicę o wysokości pięciu stóp, na której widniał napis: Wayne ‘s Texaco, czynne w godz. 8-22. Posterunkowego nie obchodziło ich niejasne pochodzenie ani też kompletny brak inteligencji. To nie są przestępstwa, przynajmniej nie takie, za które można kogoś aresztować. Tak naprawdę niepokoiła go sklecona naprędce, metalowa klatka, przymocowana na samochodzie myśliwych.


W środku siedziały dwa żywe niedźwiadki. Chociaż posterunkowy Cyrus nie polował ani nie orientował się zbyt dobrze w przepisach łowieckich, to jednak wydawało mu się, że późny sierpień nie jest sezonem na niedźwiedzie. Tak czy inaczej podejrzewał, że łapanie niedźwiadków w ogóle było nielegalne. Właśnie rozważał moralne konsekwencje odesłania ich do sąsiedniego miasta, aby zajęła się nimi tamtejsza policja, zaaresztowała ich i wykonała całą papierkową robotę, gdy pojawił się kolejny zwiastun nieudanego poranka. Nagle powietrze wypełnił wściekły warkot motocykli i trzej myśliwi odwrócili głowy w kierunku, skąd nadjeżdżali na harleyach jeszcze okropniejsi od nich faceci. Posterunkowy Cyrus znał motocyklowe gangi jedynie z filmów i wcale nie był zachwycony, że ten stan rzeczy nagle uległ zmianie. Nie byli to co prawda Aniołowie Piekieł, ale i tak wyglądali przerażająco - naszywki na rękawach ich skórzanych kurtek głosiły, że są to Dekadenci z Rhode Island. Posterunkowy Cyrus wolał nie pytać, co tacy ludzie robią poza Nową Anglią. I tak miał kłopoty z powstrzymaniem drżenia kolan. Motocyklistów było siedmiu. W scenariuszu tej opowieści ich prawdziwe imiona nie mają żadnego znaczenia - możemy na nich mówić po prostu Śpioch, Kichuś, Lichotek, Maruda, Głupek, Nieśmiałek i Doktorek (naszywka na kurtce Doktorka informowała, że jest Księciem Dekadentów). Wygłodniali po całonocnej podróży, zatrzymali przed Canterbury Cafe swoje zakurzone motocykle, najbardziej złowrogie maszyny, jakie posterunkowy Cyrus w życiu widział. Do pojazdu Lichotka doczepiony był kosz, w którym jechała skrzynia, zwieńczona pogrzebowym wieńcem. Na boku nabazgrano krótkie epitafium: Dla Freda - bez hamulców, żer krogulców. Gdy dekadenci wspinali się po schodach na werandę kawiarni, posterunkowy zamartwiał się faktem, że nie miał przy sobie broni. Rewolwer znajdował się w komisariacie, w szufladzie jego biurka i odkąd Cyrus dziesięć lat temu objął to stanowisko, ani razu go stamtąd nie wyjął. Posterunkowy wiedział, że i tak nie miałby odwagi, aby go użyć, ale z pewnością poczułby się lepiej. - Hej, hej - zawołał Lichotek na widok Jankina i Alison Badewanne, którzy nie przerywali gry w szachy. Mijając ich, chwycił z szachownicy czarny pionek i przegryzając go niemal na pół wyrzucił oba kawałki na ulicę. Państwo Badewanne spojrzeli na niego ze złością, ale widząc, że Lichotek trzyma w prawej ręce łańcuch na opony, nic nie powiedzieli.


- Hej, hej - powiedział Maruda, otwierając z łoskotem drzwi kawiarni i wkraczając do środka. Widok posterunkowego Cyrusa na chwilę go uspokoił. - Hej, hej! - zawołał Książę Doktorek, dołączając do Marudy. W tym momencie posterunkowy Cyrus popełnił wielki błąd, wstając z miejsca. Doktorek natychmiast zauważył, że nie nosi broni, i uśmiechnął się. - Hej, hej - powtórzył Doktorek, wyciągając nóż sprężynowy i uwalniając przycisk. Ośmiocalowe ostrze zalśniło zimnym blaskiem. - Dzień dobry, panie oficerze. Jego głos był łagodny, niemal przyjemny. Perry Bailey stał bez ruchu za ladą, modląc się, aby nikt się nim nie zainteresował. Posterunkowy zakołysał się lekko na nogach i wykrztusił: - Ja... ja... - O co chodzi? - zapytał Doktorek, przeciągając pieszczotliwie palcem po ostrzu noża. - Ja... mogę... - Proszę, panie władzo - zachęcał go Lichotek, wkraczając do kawiarni z łańcuchem owiniętym wokół dłoni. - Proszę, mówić. - Jjja. Czterej pozostali dekadenci także tłoczyli się już w kawiarni z bronią na wierzchu. - Panie władzo - zapytał jeden z nich - chce pan coś powiedzieć? Posterunkowy zacisnął usta, a później wykrzyczał z ogromnym wysiłkiem: - Mogłem zostać dzisiaj w domu! Powiedziawszy to, padł na podłogę zemdlony. - Co za wstyd - westchnął Maruda. - Kompletnie bez klasy. - Pierdolona tragedia - zgodził się Lichotek. - Powiedz no - Doktorek spojrzał na Perriego Baileya - czy on zawsze tak pada z wrażenia? Perry Bailey zaczął coś wyjaśniać, jąkając się, ale nagle zaniemówił, widząc przejeżdżające limuzyną cztery wcześniej wzmiankowane zakonnice. Jak kamyk w bucie posterunkowego, także widok zakonnic w zasadzie nie był niczym nadzwyczajnym. Jechały, nie zatrzymując się, przez Auk i chociaż wyglądały nieco dziwacznie w olbrzymim samochodzie, który podarował ich zakonowi jakiś milioner, licząc na przychylność Pana Boga - miały jednak niewielki wpływ na przebieg wydarzeń.


Dekadenci wyszli na werandę, aby popatrzeć na siostrzyczki. Pomachali im, a jedna z zakonnic pokiwała ręką, przesyłając im błogosławieństwo przez okno samochodu. I wtedy gdy dekadenci stali na werandzie przed kawiarnią, obserwując jadącą limuzynę, wtedy po raz pierwszy zwrócili uwagę na stację benzynową Texaco, myśliwych, półciężarówkę i co najważniejsze, niedźwiadki w metalowej klatce. Doktorek tylko spojrzał na nie i natychmiast zapomniał o Perrym Baileyu i nieprzytomnym posterunkowym. - Hej, hej - powiedział miękko. V Niebawem na ulicy przed kawiarnią Canterbury pełno było odłamków szkła. Widząc, że Dekadenci zbliżają się do stacji benzynowej, jeden z myśliwych bez zastanowienia sięgnął do samochodu po sztucer. W mgnieniu oka czterej motocykliści rzucili się na niego, obezwładnili go i ogłuszyli. Maruda chwycił jego broń i zaczął biegać po ulicy, strzelając w okna. Gdy wystrzelał wszystkie naboje, rzucił karabinem we frontowe drzwi Baru i Grilla Farella, rozbijając doszczętnie wiszący tam neon, który przepowiadał: Maluczcy posiądą Ziemię. - Skąd macie te niedźwiadki? - Doktorek zadał to pytanie jednemu z dwóch pozostałych myśliwych. - To był pomysł Freda! - zawołał zapytany, wskazując na leżącego kolegę. - Freda? - Doktorek powtórzył z uśmiechem i wzruszony spojrzał na skrzynię w koszu swojego motocykla. - Fred, drogi Fred. - Powiedział, że moglibyśmy je sprzedać - bełkotał dalej myśliwy coraz bardziej przestraszony. - Wytropiliśmy ich kryjówkę, poszliśmy tam i wtedy Fred, który miał pistolet z usypiającymi nabojami... - Usypiające naboje - powtórzył Doktorek. - Usypiające naboje - powtórzyli razem Dekadenci. - Ogłuszyliśmy je - kontynuował opowieść myśliwy. - Ogłuszyliśmy je od razu. Było jednak ciemno jak w piekle, a one były cholernie ciężkie. Poza tym zauważyła nas stara niedźwiedzica... - Niedźwiedzica - powtórzył Doktorek. - Niedźwiedzica - powtórzyli za nim Dekadenci. - Taak... tak, niedźwiedzica. Zauważyła nas, ale i tak udało nam się uciec z małymi, ale do cholery, czy pan zamierza nas pozabijać?


- Zobaczymy - oświadczył Doktorek. - Przynieście tu Freda i stańcie wszyscy na środku ulicy, jeśli łaska. - Coo? - Stańcie na środku ulicy, obydwaj. Weźcie też Freda. Po chwili wahania dwaj myśliwi podnieśli Freda i zaciągnęli go na środek ulicy. Czterej Dekadenci wsiedli na motory i zaczęli krążyć wokół myśliwych jak rekiny. Lichotek wraz z Nieśmiałkiem wskoczyli w tym czasie na ciężarówkę i zaczęli się mocować z trzema zasuwkami przy klatce. Jeden z niedźwiadków machnął w ich stronę łapą, ale Lichotek uderzył go przeciwśnieżnym łańcuchem. - Słuchajcie - zawołał jeden z myśliwych, gotowy zrobić wszystko, by uratować skórę. - Słuchajcie, jeśli chcecie, damy wam klucz. - To nie będzie konieczne - powiedział Lichotek, szarpiąc zamek. Zasuwki zaskrzypiały. Doktorek wrócił na werandę kawiarni, aby nacieszyć oko tym, co się działo w środku. Czegoś tak zabawnego nie widział od czasu, gdy został wygnany z Providence przez rywalizujący z nimi gang. Okazało się, że posterunkowy wciąż nie odzyskał przytomności, chociaż Perry Bailey robił, co mógł, aby go ocucić. - Dobrze - powiedział do siebie Doktorek. Pomyślał, że jeśli pozostali mieszkańcy Auk są tak samo odważni jak posterunkowy, minie co najmniej pół godziny, zanim ktoś odważy się zawiadomić policję stanową. Kiedy zaś przyjedzie pierwszy radiowóz, motocykliści zdążą już przekroczyć granicę stanu Nowy Jork i będą bezpieczni. Czterej Dekadenci nadal krążyli wokół swoich ofiar. Nagle jeden z nich przerwał krąg i podjechał do najbliżej stojącego myśliwego, klepnął go lekko po ramieniu i wrzasnął przeraźliwie nad uchem. Widząc to, Doktorek zaśmiał się i zadowolony wziął z szachownicy następny pionek, aby go połamać. Rozejrzał się dookoła i dopiero wtedy zauważył, że Badewannesowie zniknęli. - O, do diabła - zaklął. Nigdzie ich nie było. Nie trzeba geniusza, aby się domyślić, dokąd poszli. Lekko zaniepokojony Doktorek spojrzał ku wylotowi ulicy, wypatrując policyjnego wozu. Zamiast tego zobaczył Cyganerię, co w pewien sposób nawet bardziej go zaniepokoiło. - Co... - Dzień dobry! - pozdrowił Dekadentów Lwie Serce swoim mocnym, czystym głosem.


Motocykliści zatrzymali się i oczy wszystkich zwróciły się ku Cyganerii. Przybysze ustawili się w szeregu wzdłuż ulicy. Wszyscy zeszli z koni, tylko Ragnarok cierpliwie dodawał gazu. - Wszyscy ci, którzy nie są obywatelami tego miasta, powinni je opuścić. Natychmiast - oświadczył spokojnie Lwie Serce. Dekadenci przyglądali mu się z niedowierzaniem. Maruda szukał najcelniejszego przekleństwa, aby obrzucić nim intruza, ale nie mógł się na żadne zdecydować. W końcu wyrzucił z siebie: - Do kurwy nędzy, co ty mówisz, dupku? - Dzień dobry! - powtórzył Lwie Serce, tym razem głośniej i wolniej, wymawiając wyraźnie każdą sylabę. Kaznodzieja i Z.Z. Top powtórzyli to samo w języku migowym, na wypadek, gdyby ktoś tego potrzebował. - Odejdźcie stąd wszyscy. - Kim wy, do diabła, jesteście? Rozwścieczony Maruda dodał gazu i ruszył w stronę przybyszy, wymachując łańcuchem. - Fuji - powiedział spokojnie Lwie Serce. Fujiko wyjęła z torby podróżnej składaną pałkę, rozciągnęła ją i wyszła naprzeciw nadjeżdżającemu motocykliście. Dekadent podjechał do niej, zbyt późno zdając sobie sprawę, że kobieta może sięgnąć dalej, niż mu się wydawało. Motocykl bez kierowcy jechał jeszcze pięćdziesiąt stóp Main Street, zanim wpadł na skrzynkę pocztową i przewrócił się. - Kto następny? - zapytała Fujiko. Stała nad leżącym na ulicy Marudą, który usiłował jednocześnie masować guz na głowie, i siniaka na tyłku. - Niech to wszyscy diabli - wyszeptał Lichotek. - Ona go załatwiła. W tym momencie oba niedźwiadki rzuciły się na drzwiczki klatki. Zamek ustąpi}, a Lichotek i Nieśmiałek zeskoczyli na ziemię. - Do cholery! - zawołał Nieśmiałek. W ostatniej chwili uskoczył przed uciekającym niedźwiadkiem. Chaos narastał. Cyganeria ruszyła do ataku, podobnie jak trzej pozostali Dekadenci. Lichotek i Nieśmiałek wskoczyli na motocykle, zaś Doktorek i niedźwiadki byli przez chwilę


zdezorientowani i nie wiedzieli, co robić. Dwaj myśliwi, ciągnąc za sobą Freda, biegli schyleni do ciężarówki. Szalona herbatka osiągnęła apogeum. Dwaj motocykliści zaatakowali Fujiko. Jeden z nich w ostatniej chwili zmienił zamiar i skręcił, zaś drugi zamierzał ją zdzielić łomem. Lwie Serce błyskawicznie zaszedł go z boku, ściągnął z motocykla i grzmotnął o jezdnię, zanim tamten w ogóle pojął, co się z nim dzieje. Z.Z. Top, nie zwracając uwagi na bijatykę, zajął się łapaniem niedźwiadków. Był już w pół drogi do nich, gdy nagle jeden z motocyklistów skręcił w jego stronę na pełnym gazie. Top chwycił leżący na jezdni łańcuch, pozostawiony tam przez jednego z Dekadentów, i zarzucił go na przednie koło szarżującego motocykla. Kierowca wyleciał z siodełka jak z katapulty, uderzając z głuchym łoskotem o asfalt. Nieśmiałek, usiłując przemknąć się do swojego motocykla, natknął się na Myoko. Jak wszystkie Szare Damy, posiadała wewnętrzny blask, który czynił z niej piękność. W porannym słońcu wyglądała anielsko i Nieśmiałek natychmiast zapomniał, że są po przeciwnych stronach barykady. - Cześć - powiedział, czerwieniąc się. - Cześć - odpowiedziała Myoko słodkim głosem i niby anioł z Biblii, który walczył z Jakubem, włożyła dłoń w zagłębienie pod jego lewym kolanem i wykręciła mu nogę. Następny motocyklista z wojowniczym okrzykiem na ustach także chciał spróbować szczęścia i zaatakował Fujiko. Przegrał. Posterunkowy Cyrus, który wreszcie odzyskał przytomność, powłócząc nogami wyszedł na werandę Canterbury Cafe i z niedowierzaniem przyglądał się temu, co działo się w jego spokojnym miasteczku. Nawet po wielu latach będzie doskonale pamiętał, jak Z.Z. Top wolnym krokiem i z szerokim uśmiechem na twarzy zbliżał się do niedźwiadków. - Cześć niedźwiadki - powiedział i zaczął je głaskać. Nieśmiałek wsiadł na motor i ruszył przed siebie z ogromną prędkością. Na drodze stanęli mu jednak Lwie Serce, Fujiko i Kaznodzieja, którzy zaatakowali go jednocześnie. Pozbawiony kontroli motocykl wpadł na drzewo, a wieziona w koszu skrzynia wypadła na ulicę. Na szczęście nie otworzyła się. Siedzący już w ciężarówce myśliwi zaczęli klaskać z zadowolenia. Wtedy na ulicy pojawili się mieszkańcy Auk, niektórzy wciąż jeszcze w nocnych strojach, zaniepokojeni hałasami na głównej ulicy ich miasteczka. Z oddali słychać już było syreny wozów policyjnych.


Doktorek, książę Dekadentów z Rhode Island, jedyny członek gangu, który jeszcze nie ucierpiał, w popłochu wskoczył na motor, zamierzając uciekać, póki czas. W jego ręku błysnęło ostrze sprężynowego noża, którym wymachiwał na postrach. Jednak nikogo z Cyganerii nie było już na ulicy. Nikogo poza Ragnarokiem, który siedział nieruchomo na motorze, blokując drogę Dekadentowi. - Zejdź mi z drogi - zawołał Doktorek drżącym głosem. Ragnarok spokojnie zdjął słoneczne okulary, przetarł szkła chusteczką i założył je ponownie. Następnie sięgnął do niewielkiego cylindrycznego pojemnika, przymocowanego przy motorze i wyciągnął z niego rzeźbioną, czarną pałkę. Wyglądała jak berło albo krótka laska, mogła jednak służyć także jako maczuga. - Chodź i odsuń mnie sam, kolego - zaproponował. Doktorek zastanawiał się chwilę. Słysząc jednak zbliżające się syreny, nie zwlekał dłużej z podjęciem decyzji. - W porządku - warknął, kładąc dłoń na rączce gazu. W drugiej trzymał nóż. - W porządku, jadę do ciebie! Obaj w tej samej chwili zapalili motory i wyruszyli na spotkanie. Doktorek uśmiechał się do siebie, coraz wyraźniej widząc przeciwnika. Robił już wcześniej takie rzeczy. W podobnych okolicznościach załatwił Drugiego Porucznika Ognistych Smoków, kiedy gang Dekadentów był panem swojej okolicy. Jeszcze się nie zrównał z Ragnarokiem, a już wyobraził sobie, jak nóż zagłębia się w jego gardle. Doktorek uśmiechnął się triumfalnie, pewien zwycięstwa. Wciąż się uśmiechał, gdy Ragnarok z gracją zamachnął się pałką. Trafił go w rękę i nóż wypadł na jezdnię. Motocykle przez chwilę jechały obok siebie. Minister Obrony Cyganerii zdjął jeden ze swoich czarnych butów i uderzył nim Doktorka z całej siły w udo. Dekadent stracił równowagę. Książę Dekadentów z Rhode Island zleciał z motoru i jak piłka odbił się od asfaltu. Maszyna wpadła w poślizg, spod kół wyleciały w górę iskry i po chwili znieruchomiała tuż obok znaku „Zakaz parkowania”. - Niech to dunder świśnie - powiedział posterunkowy, podsumowując to, co się stało. Ragnarok wkładał właśnie pałkę do skrytki, gdy w zasięgu wzroku pojawił się wóz policji stanowej. Jechał w ich stronę dość szybko, ale nagle kierowca ostro zahamował, omal nie zderzając się z wyjeżdżającym z przecznicy białym buickiem. Na zderzaku samochodu przyklejona była nalepka: Jesteśmy metodystami i to jest powodem naszej dumy.


- A to co? - mruknął Perry Bailey, opierając się mocno o stolik szachowy Badewannesów. Buick zatrzymał się przed kawiarnią. Z bagażnika wypadły na ulicę trzy wędki. - Ale parszywa historia! - zawołał kierowca do posterunkowego, kręcąc się niespokojnie na fotelu. - Najbardziej parszywa, cholerna historia! - O co chodzi? - zapytał z lękiem posterunkowy Cyrus. Jakby w odpowiedzi na pytanie jego oczom ukazała się olbrzymia niedźwiedzica, nadchodząca z kierunku, z którego przyjechał buick. Chwilę potem zaatakowała wóz policyjny. - To ich matka - zawołał jeden z myśliwych. Z.Z. Top odskoczył jak oparzony od niedźwiadków. Myśliwi w panice usiłowali uruchomić ciężarówkę, ale silnik tylko parskał i kaszlał. Posterunkowy Jed Cyrus obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić godzinę na zegarze w kawiarni. Była siódma pięć. Jeszcze pół godziny temu pił tu spokojnie kawę. - Jezus Maria - westchnął, po raz drugi podsumowując to, co się stało. - Dobrze się pan czuje? - usłyszał czyjś głos. Był to Kaznodzieja, który wchodził po schodach na werandę. Posterunkowy spojrzał na niego i kilkakrotnie poruszył szczęką. - Kim, do diabła, jesteście? - zapytał go wreszcie. - Brygadą Lone’a Langera 4? Kaznodzieja uśmiechnął się ujmująco. - Nie, proszę pana - zaprzeczył. - Jesteśmy Cyganerią. RZUT OKA DO BIBLIOTEKI PANA SŁONECZNEGO Biblioteka, podobnie jak pan Słoneczny, była Prawdziwie Grecka. Znajdowała się na szczycie wzgórza, dużo wyższego niż Wzgórze, na którym nie padał deszcz i ciągle było lato, zaś czas zatrzymał się na sobotnim popołudniu, odpowiedniej porze, aby wypić butelkę retsiny lub może herbatkę z cykutą, jeśli ktoś był w bardziej filozoficznym nastroju. Przez otwarte okna Biblioteki wiatr przynosił zapach liści laurowych i słychać było porykiwanie bydła, a także sporadyczne dźwięki grającej gdzieś w oddali liry. Pan Słoneczny siedział w Bibliotece, w Pokoju Pisania, przy swoim Biurku i pracował nad ostatnim Rękopisem, Opowieścią tymczasowo nazwaną „Absolutny Chaos w Chicago”.

4

The Lone Ranger - alias John Reid, były strażnik Teksasu, który wraz ze swoim in-diańskim przyjacielem Tonto walczy o prawo i sprawiedliwość na Dzikim Zachodzie (przyp. tłum.).


Biurko pana Słonecznego tylko z nazwy było podobne do zwykłego biurka, podobnie jego Rękopis w niczym nie przypominał żadnego z rękopisów, jakie stworzył Stephen George. Stephen George opowiada kłamstwa, aby mieć z czego żyć, zaś wszystkie fikcje pana Słonecznego były prawdziwe i chociaż czasami sprawdzał pisownię, żadna z jego Opowieści nie była Spisana na papierze. Ukończone Tomy nie były oprawiane jak zwykłe książki, zaś Książki w Bibliotece nie były katalogowane, ani stawiane na półkach, jak normalne książki. Wszystko wyglądało bardzo abstrakcyjnie, ale niezupełnie. Jeśli ktoś miałby okazję zerknąć na pana Słonecznego, kiedy siedzi przy Biurku, i jeśli umysł tego kogoś byłby wystarczająco chłonny, aby zrozumieć jego pracę, wtedy pojąłby, że „Pisanie” w rzeczywistości znaczy „Wtrącanie Się”. Fikcyjna fikcja, czyli takie kłamstwa, jakie opowiadał Stephen George, wymaga od autora naprawdę ciężkiej pracy, aby ją wymyślić. Natomiast prawdziwa fikcja, taka jaką zajmował się pan Słoneczny, podobna jest nakręconemu zegarowi, tykającemu przyjemnie bez niczyjej pomocy. Opowiadanie pana Słonecznego, aby rozwijać dalej tę metaforę, składało się z przypadkowego - a nawet więcej niż przypadkowego - przesuwania wskazówek zegara, aby zobaczyć, jakie interesujące formy chaosu może to przynieść. Ponieważ Opowieści toczyły się bez jego pomocy, mógł przenosić się z jednej zaawansowanej historii do drugiej, bez pozostawania w tyle. Te zaś prace, którymi czuł się w jakimś momencie zmęczony, oddawał Małpom. Małpy, wszystkie ślepe, głuche i nieme, ale niepodobne do zwykłych, upośledzonych małp, rozsiadły się wokół Biurka pana Słonecznego, każda przy swojej Maszynie do Pisania, które nie były oczywiście podobne do zwykłych maszyn do pisania, i Wtrącały Się. Ponieważ nie miały zielonego pojęcia, o co w tych Opowieściach chodziło, ich Wtrącanie Się było całkowicie przypadkowe i absolutnie bez sensu, ale tak właśnie miało być. Opowieści snuły się niezależnie od tego i co jakiś czas Małpy naprawdę na coś trafiały. Małpa pracująca nad „Biografią Katarzyny Wielkiej” miała możliwość dodać coś na temat konia, co przyprawiło pana Słonecznego o długotrwały atak śmiechu, chociaż sama Katarzyna prawdopodobnie nie widziałaby w tym nic zabawnego. Małpy pracowały. Popołudniowy wietrzyk wciąż wiał. Pan Słoneczny przerwał na chwilę, aby zajrzeć do Słownika, i wtedy coś sobie przypomniał. Odłożył na bok „Absolutny Chaos w Chicago”, wstał od Biurka i wszedł między Małpy, sprawdzając Tytuły, nad którymi pracowały. Wreszcie między „Trzecią Wojną Światową: Prolog” i „Biografią Anity Bryant” znalazł „Głupca na Wzgórzu”, dziwną Opowieść, którą zaczął ponad sto lat temu i dopiero


teraz zaczęła się w niej klarować fabuła. Dokonano już zasadniczego Wtrącenia, ale chociaż wciąż było jeszcze wiele do zrobienia - potem mógłby spokojnie zająć miejsce wśród publiczności i oglądać finał - obecnie nie wymagała więcej niż kilku retuszy. Najpierw najważniejsze. Pan Słoneczny zajął miejsce przy Maszynie do Pisania Małpy i Napisał: Przytulny domek był gotowy na jej przyjazd. W lodówce był szampan i feta. A potem jeszcze: Pewnego dnia wczesnym rankiem George spotkał przypadkiem Aurorę. Czyż nie byliby dużo lepszą parą niż Aurora i Brian? Pan Słoneczny wyraźnie zadowolony pozwolił, aby Małpa znowu zajęła się pisaniem, a sam usiadł przy Biurku. Wrócił do Opowieści o Chicago i zajrzał do Słownika, aby coś sprawdzić. - Zobaczmy zatem... Trzy...


PRZED BRAMĄ DO NIEBA I Mniej więcej w połowie sierpnia pierwsi wracają na Uniwersytet Cornella doradcy do spraw zakwaterowania i ogólnej informacji w sprawach uczelni. Mają za zadanie pomagać całej armii nowych studentów czuć się tu jak w domu i ułatwiać im przebrnięcie przez pierwszy rok. Dwudziestego trzeciego sierpnia otwierają się akademiki i zaczynają przybywać pierwszoroczniacy, wszystkiemu się dziwiąc i niczego nie podejrzewając. Mają tydzień na poznanie miłych stron Itaki, do których zalicza się pływanie w strumieniach, wycieczki po okolicy, popijanie w barach w miasteczku, jeśli ich fałszywe dowody tożsamości są dobrze podrobione, lub popijanie w bursach, jeśli nie. Jak co roku, ceglane ściany budynków Zachodniego kampusu rozbrzmiewają echem drobnych stóp w adidasach marki Nike. W Północnym kampusie odbywa się to samo, tylko na mniejszą skalę, a hałasy pochodzą głównie z budynków Mary Dolon Hall i Clara Dickons Hall (i oczywiście także z Risley, bursy Cyganerii). Dwudziestego trzeciego, dwudziestego czwartego i dwudziestego piątego sierpnia prawie cały czas padało, jakby Itaka specjalnie chciała zapoznać nowo przybyłych ze swoim klimatem. W ciągu tych trzech dni, kiedy ulewne deszcze przeplatały się z gęstą mgłą, Stephen George wychodził na długie spacery, wędrując zarówno po terenach kampusu, jak i po miasteczku. Przyglądał się twarzom ludzi, których mijał, szukając starych przyjaciół i poznając kilku nowych. Nie zważając na pogodę, często puszczał latawca i tylko jeden jedyny raz wiatr go zawiódł. Tamtego dnia, a było to wczesnym popołudniem dwudziestego trzeciego, dał za wygraną dokładnie na dziesięć minut przed straszliwą burzą, jaka rozpętała się nad miasteczkiem. Dwaj mieszkańcy Itaki pechowo dla siebie ten właśnie dzień wybrali na przejażdżkę łódką po jeziorze Cayuga. Zginęli od uderzenia pioruna. Jednak George pił już w tym czasie herbatę w Świątyni Zeusa w GoldwinSmith Hall. Dwudziestego czwartego rano spacerował u podnóża Wzgórza i zatrzymał się na śniadanie u McDonald’sa. Właśnie zasiadł nad styropianową tacką w kolorze beżu, na której leżały trzy naleśniki, gdy do restauracji wszedł starszy mężczyzna w podkoszulku Eddiego Bauera. Był to stały klient McDonald’sa i jak się wkrótce okazało, nazywał się Wax. Kobiety za ladą omal na siebie nie powpadały, prześcigając się w wylewnych powitaniach. - Poranna kawa Waksa, proszę - zawołała jedna.


George wykręcił szyję, aby zobaczyć, czy była to czarna kawa, czy z mleczkiem (dla niego, jako pisarza, takie szczegóły miały olbrzymie znaczenie). Wax wziął styropianowy kubek, wykonał głęboki ukłon i zajął miejsce przy stoliku obok pucołowatej kobiety, wyglądającej na siedemdziesiąt lat. - Siemanko - powitał kobietę, która była emerytowaną bibliotekarką. - Nazywam się Wax. Wie pani, czemu mnie tak nazywają? Bo jestem taki gładki... Po dwóch minutach doprowadził ją do pensjonarskiego chichotu, a po trzech dzielili się już ciastkiem i parówkami. Prawdziwa miłość, pomyślał George i w tej samej chwili zauważył znajomą twarz, dwa stoliki za Waksem. - Zostańcie tutaj - zwrócił się do swoich naleśników i poszedł się przywitać. - Witam panią. Aurora Smith spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Cześć George - pozdrowiła go także. Spotkali się dwa lata temu na Dziedzińcu, kiedy to George dosłownie powalił ją na ziemię, uskakując z drogi pędzącemu konno Cyganowi. Zostali dobrymi przyjaciółmi. Lubili razem spędzać czas, chociaż George nigdy nie czuł się swobodnie w towarzystwie jej chłopaka. - Jak minęło lato? Napisałeś jakieś nowe opowiadania dla nieznanych czytelników? - Coś małego, tak - przyznał George. - Wymyśliłem coś dla córki właściciela domu, w którym mieszkam. Krótka nowela. Wydawca magazynu literackiego w Vermont chciałby zrobić z tego serial. No, a teraz jeszcze to. - Co to? - zapytała Aurora, gdy George wyjął z kieszeni złożoną kopertę. - Zaproszenie od pani profesor eugeniki z uniwersytetu w Iowa. Spodobała jej się moja pierwsza powieść i chce mnie skrzyżować z jakimiś kobietami z tamtejszego Warsztatu Pisarskiego. Aurora zaśmiała się dużo głośniej, niż powinna była w towarzystwie swojego chłopaka. - Zamierzasz się na to zgodzić? - Nie - George potrząsnął głową. - Jestem zbyt słaby. Nie mam tyle wigoru. Warsztat Pisarski na uniwersytecie w Iowa jest bardzo liczny. Może gdybym miał krew mormońską... ale, co tam u ciebie? Jak tam wakacje? - No, wiesz... - zawiesiła głos i wzruszyła ramionami.


To było dla niej typowe. Prawie zawsze tak kwitowała wszelkie osobiste pytania, nawet te bardzo oględne. - Życie jest wspaniałe. Czuję się szczęśliwa. - Tak? - zapytał George. - Tak, naprawdę... wiesz, wreszcie przeczytałam jedną z twoich powieści! - zawołała. - „Rycerz Białych Róż”. Znalazłam egzemplarz w księgarni w Milwaukee, gdy przejeżdżaliśmy tamtędy w lipcu. - I co o niej myślisz? - Bardzo mi się podobała - przyznała szczerze. - Skąd ci przyszło do głowy, aby... - O czym rozmawiacie? - zapytał Brian Garroway, pojawiając się znienacka przy stoliku. Męska toaleta u McDonald’sa znajdowała się w najciemniejszym zakątku restauracji i Brian wracał z niej jak z safari. - Omawiamy moją błyskotliwą karierę pisarza - zażartował George, gdy Brian usiadł obok Aurory i objął ją ramieniem. - Aurora właśnie mi powiedziała, że przeczytała jedną z moich powieści. - „Rycerza Białych Róż’f? - Właśnie. Czytałeś ją? - Przekartkowałem tylko. - I jak ci się podobała? - Masz niezły styl - pochwalił go Brian. - Jego zaletą jest to, że jest taki nieoszlifowany. W przeciwieństwie do całego przesłania, które wydało mi się przesadnie wydumane - nowofalowy Camelot? - i w pewien sposób zbyt świeckie. Poza tym całość jest, jak dla mnie, zbyt romantyczna. George wyraźnie był pod wrażeniem. - I wszystkie te uwagi przyszły ci do głowy zaledwie po przekartkowaniu? Brian, minąłeś się z powołaniem. Powinieneś wykładać literaturę angielską. - Spojrzał na Aurorę. Czy ty także uważasz, że to zbyt romantyczne? - Bo ja wiem... - wzruszyła ramionami, jakby niechcący strącając rękę Briana. - Chyba nie. Mam wrażenie, że to miało być właśnie takie, mam rację? Znowu wzruszyła ramionami i zajęła się jedzeniem. Brian położył delikatnie rękę na jej karku. - Chyba zaraz pojedziemy, co ty na to? Powinienem być w Dickson na tyle wcześniej, aby pogadać jeszcze z Michaelem Kristem.


- Jasne - zgodziła się Aurora, odkładając widelec. - Już skończyłam. - Świetnie. Chodźmy. - Brian wstał. - Żałuję, George, ale trochę się spieszymy. - W porządku. Pewnie spotkamy się niebawem w kampusie. - Mam nadzieję. Uczysz w tym semestrze? - Tak. Muszę popracować nad swoim surowym stylem. Będę miał trochę zabawy. Brian uśmiechnął się uprzejmie. - Powodzenia i do zobaczenia, George. Aurora wstała i pomachała mu. - Uważaj na siebie - powiedziała. George pokiwał głową na pożegnanie, patrząc, jak Aurora i Brian wychodzą z restauracji. Gdy zamknęły się za nimi drzwi, usłyszał za sobą czyjś głos: - Jak widzę, szykuje się kolejne niedobrane małżeństwo. George obejrzał się. Słynny pan Wax siedział sam przy stoliku, gdyż jego towarzyszkabibliotekarka oddaliła się, aby upudrować sobie nos. - Co pan ma na myśli? - zapytał George. - Wyraz ich twarzy - wyjaśnił Wax. - To, co widziałem w ich oczach. To subtelne sprawy, rozumiesz, a oni przypominają mi mojego brata i szwagierkę, zanim klamka zapadła. Złe prądy, mój młody przyjacielu. - Co się stało z pana bratem i szwagierką? - Za dużo napięć. Z powodu niedopasowania. Trzeciego dnia miodowego miesiąca miała tego dość i postrzeliła go w nogę. Cholerna sprawa: od tamtej pory nie może dobrze chodzić. Wax potrząsnął głową i westchnął, a potem odwrócił się. - Młody człowieku, chcesz być Dobrym Samarytaninem? - zapytał, mieszając kawę. Jeśli tak, skradnij serce tej młodej damie i oszczędź temu młodemu człowiekowi chromania przez resztę życia. - Ma pan rację - powiedział George. Pokiwał głową, uśmiechnął się i wrócił do swoich naleśników. II - Jak wyglądam? - Jeśli chcesz wiedzieć, potwornie śmiesznie. - Mówię poważnie, Blackjack. Czy wyglądam jak Rasowiec? - Wyglądasz jak znerwicowany pies, który wytapiał się w kałuży błota. Co oznacza, że wygląd nie zawsze wprowadza w błąd.


Ciężarówka zawiozła ich w okolice miasta, które ludzie nazywali Watkins Glen. Po opuszczeniu samochodu ruszyli na wschód, przewidując, że po krótkim marszu znajdą się w miejscu, które Luther nazywał Niebem. - To zabawne, ale spodziewałem się, że podróż będzie dużo dłuższa - powiedział Blackjack. - Ale jeśli Niebo jest tak blisko, Luther, to po co zawracasz sobie głowę tym przebraniem? Jeśli jest tam tak, jak mówiłeś, to nie powinieneś mieć problemów z Rasowcami. - To tylko na wszelki wypadek - powiedział Luther. - Nigdy nie wiadomo, Raaq może mieć tam swoich strażników, którzy nie pozwolą psom dostać się do Nieba. - Ale jeśli strażnicy Raaąa zabiją cię - polemizował Blackjack - to czy w ten sposób nie pomogą ci dostać się do Nieba? - No... - Wniosek wydawał się niewątpliwie logiczny, ale Luther wcale nie chciał zrezygnować z pomysłu przebrania. - Może masz rację, ale nie ma sensu kusić losu. - Rób zatem, co chcesz. Ale uważam, że tylko bardzo głupi Rasowiec nie zauważy, że wyglądasz dziwnie, Luther. Blackjack miał rację. Luther naprawdę wyglądał tak, jakby wytapiał się w błocie. I rzeczywiście zrobił to, tarzając się w kałużach po ostatnim deszczu, czemu przyglądały się ze zdziwieniem dwie wiewiórki. Po wyschnięciu jego sierść sterczała na wszystkie strony, pozwijana w najdziwniejsze skręty, nie przypominając w niczym naturalnie rosnącego psiego futra. Ale przynajmniej jego kolor ujednolicił się. Teraz Luther od biedy mógłby ujść za jakiegoś Teriera, który wyczochrał się o brudną ścianę. - Po prostu tak czuję się pewniej, Blackjack - wyjaśnił Luther. - Założę się, że gdyby pojawił się tu Smok, na pewno by mnie nie rozpoznał. - Pewnie masz rację. Chociaż sądząc po tym, jak potraktowali go hycle, nie uważam, abyśmy go jeszcze kiedyś spotkali. Poza tym, śmierdzisz jak gówno. Zapewne było tam jakieś w tym błocie. - Nie dbam o to, jak pachnę. Wciąż czuję zapach Nieba, silniejszy niż kiedykolwiek, i tylko to się liczy. Już wkrótce tam będziemy, może nawet jutro, a wówczas wszystko będzie dobrze. Jak to będzie wspaniale móc znowu zobaczyć Mojżesza... Blackjack przez chwilę milczał. W głębi duszy, tam gdzie chował swoje sumienie i współczucie, zaczynał się zastanawiać, co będzie, jeśli nie znajdą Nieba. To oczywiste, myślał sobie kot, że go nie znajdziemy, a przynajmniej Nieba w tradycyjnym rozumieniu i, co także zrozumiałe, nie spotkamy tam Mojżesza. Przygody, jakie przeżyli w podróży, wcale nie zachwiały jego ateizmem. A ucieczka przed Smokiem wręcz utwierdziła go w przekonaniu,


że Bóg nie istnieje. Żaden Bóg ani bogowie nie dopuściliby do istnienia takich głupich uprzedzeń. - Posłuchaj, Luther - zaczął - jeśli Niebo rzeczywiście jest niedaleko stąd, powinny tu być jakieś drogowskazy. - Drogowskazy? - No, na przykład światła miasta odbijające się w chmurach. Niebo na pewno jest większe niż Manhattan, a przecież nie widzimy jeszcze żadnego śladu, niczego, co by wskazywało, że się do niego zbliżamy. Och, może powietrze jest tu bardziej czyste, ale czuję to już od kilku dni. Nie ma żadnych zmian w okolicy, żadnych znaków, że zbliżamy się do czegoś wielkiego. Czy nie sądzisz, że jeśli Niebo jest tak blisko, powinniśmy już coś zauważyć? - Rozumiem, w dalszym ciągu nie wierzysz, że je znaleźliśmy? Blackjack wpatrywał się w swoje pazury. - I - Luther mówił dalej - nie chcesz, abym cierpiał, gdyby naprawdę tak było? - Luther... - Kot wciąż nie patrzył na niego. - Luther, jesteś moim dobrym przyjacielem i wiesz, że nie chciałbym, abyś czuł się rozczarowany i zraniony, ale... nie chce mi się wierzyć, że takie miejsce rzeczywiście istnieje. Nie wierzę w wielki psi dom w chmurach, pełen psich aniołów i dusz zmarłych. To zbyt piękne marzenie senne, a my mamy przed sobą jeszcze długą drogę, aby znaleźć się w okolicy przypominającej sen. - Dlaczego więc poszedłeś ze mną, jeśli nie wierzysz w Niebo? - zapytał Luther. Pytanie zostało zadane bez cienia emocji i Blackjack nie umiał powiedzieć, czyjego przyjaciel był rozgniewany. - Ponieważ jesteś moim przyjacielem - wyjaśnił Blackjack, wyraźnie wstydząc się okazywanych uczuć. - I może też dlatego, że... że myślałem, że ta podróż będzie tego warta. Nie mam nic przeciwko życiu w slumsach, jest tam przecież dużo szczurów, ale pomyślałem, że ciekawie byłoby zamieszkać tam, gdzie są prawdziwe drzewa i trawa, która nie wyrasta jedynie w pęknięciach płyt chodnikowych. Jestem pewien, Luther, że to miejsce, do którego idziemy, będzie piękne. Może nawet tak piękne, że wynagrodzi nam tę cholerną wędrówkę. Wiem, że twój nos nie może cię zupełnie zmylić. Ale Niebo... - I nie wierzysz także w to, że spotkamy Mojżesza? - Nie - przyznał Blackjack tak delikatnie, jak tylko potrafił. - Nie wierzę, że Mojżesz istnieje inaczej niż w naszych wspomnieniach. I w niczym mu to nie uchybia, bo przecież my także prędzej czy później przestaniemy istnieć... Może jestem z tobą zbyt szczery, ale nie


chciałbym, abyś się rozczarował, jeśli go nie spotkamy. Mam nadzieję, że się na mnie nie gniewasz. - Gniewać? - zdumiał się Luther. - Mówisz to, co czujesz, Blackjack, a poza tym jesteś kotem. Nawet jeśli się mylisz, to nie twoja wina. Wiem, że chciałbyś, aby Mojżesz istniał. - Chciałbym - zgodził się Blackjack. - Chciałbym, abyśmy go znaleźli. Ale to się nie uda... - Może się nie udać - poprawił go Luther. - Wolałbym tak o tym myśleć, przynajmniej dopóki tu jesteśmy. Kto wie, może jeszcze coś się zmieni i okaże się, że trafimy do sennego marzenia. Ale przedtem trzeba będzie zrobić coś niezwykłego. Na przykład... bo ja wiem, przejść przez zaczarowaną rzekę, wspiąć się na wysoką górę. Pachnie tak, jakby tam były wysokie góry. Powinieneś wykazywać więcej optymizmu, Blackjack - kontynuował Luther, gdy znowu ruszyli przed siebie. - Moim zdaniem wszystko będzie dobrze. - I to mówi pies, który wygląda jak wyciągnięty z bagna. - Blackjack, ty... Tak to mniej więcej wyglądało. Przekomarzali się zawzięcie i dobrodusznie, zbliżając się powoli do Nieba. III - Czyja śnię? Minęła właśnie siódma rano dwudziestego piątego sierpnia. Policjanci jechali wolno wozem patrolowym w kierunku skrzyżowania w centrum Itaki, przyglądając się jeźdźcom na koniach, którzy zmierzali West State Street w kierunku The Commons. Deszcz przestał właśnie padać i Cyganeria wynurzyła się z mgły jak parada zjaw. - Nie, to nie sen - powiedziała policjantka prowadząca wóz. Nattie Hollisterbyła szczupłą Murzynką, jej partner, Samuel Doubleday, bladym mężczyzną w średnim wieku, obsypany na policzkach niewiarygodną ilością piegów. - Niewątpliwie są bardzo kolorowi, nieprawda? - dodała po chwili. - Kim oni są? A może raczej powinienem spytać, czym? - Nazywają siebie Cyganerią. - Czy to jakiś nowy wynalazek komunistów? - Niezupełnie. To fajna paczka, naprawdę. Nigdy żadnego z nich nie musiałam zatrzymywać. Doubleday odchrząknął i splunął przez okno. - Może po prostu nie dają się na niczym złapać. Nie podobają mi się.


W tym momencie Ragnarok przejechał na motocyklu tuż przed maską policyjnego wozu. Dostrzegł w środku Nattie Hollister i zasalutował. - Niech żyją gliny z Itaki - zawołał. - Ave, Caesar! - zakrzyknęło kilkoro z Cyganerii. - Widzisz? Widzisz? - naburmuszył się Doubleday. - Zachowują się jak te gnojki z knajpy dla gejów. Żadnego szacunku dla władzy. - Ależ nie, szanują nas - zapewniła go Hollister. - Okazują to tylko w specyficzny sposób. - Ten tam - Doubleday wskazał palcem na Z.Z. Topa, który truchtał na swoim osiołku - to albo marksista, albo pedofil. Bez wątpienia. - Nie przejmuj się tym, Doubleday. Oni naprawdę nie są groźni. Nie chcesz wstąpić gdzieś na kawę? - Tak. Tak, dobry pomysł. Przynajmniej dopóki to cholerne skrzyżowanie się nie oczyści. - Jego usta wygięły się w podkowę. Hollister zaczęła się zastanawiać, czy ten człowiek w ogóle potrafi się uśmiechać. - No, do cholery! - Co znowu, Doubleday? - Znowu pada! Hollister odrzuciła do tyłu głowę i roześmiała się. IV - Posłuchajcie deszczu! - zawołał Lwie Serce, gdy przejeżdżali przez The Commons i wszyscy powitali ulewę głośnymi oklaskami. Przez ostatnie pięć mil oklaskiwali wszystko na swojej drodze, od świstaka do autobusów firmy Greyhound, szczęśliwi, że znowu tu są. Dla wielu z nich, także dla Lwiego Serca, był to już ostatni rok na Uniwersytecie Cornella i wszyscy chcieli go zacząć jak najlepiej. Lwie Serce jechał na przedzie, obok niego Fujiko i Myoko, dalej zaś bez zachowania jakiegokolwiek porządku cała reszta Cyganerii. Sunąc przez The Commons, pozdrawiali szeregi sklepów, restaurację McDonald’sa oraz ławki na chodnikach. Przed sklepem Iszard, tego na wprost hotelu Itaka, pozdrowili również George’a, który tego dnia wstał wyjątkowo wcześnie. - Cześć pisarzu - zawołał Lwie Serce skinąwszy głową w jego stronę. Uniósł rękę i procesja się zatrzymała. - Co tak wcześnie na nogach? Myślałem, że tylko my jesteśmy na tyle rąbnięci, aby wstawać o wschodzie słońca.


- Jakiego słońca? - zapytał z uśmiechem George, spoglądając na zachmurzone niebo. Miałem nadzieję, że właśnie o tej porze was spotkam. Witajcie w domu - mówiąc to, wręczył Lwiemu Sercu butelkę midori. - Świetnie - ucieszył się Król Cyganerii. - Doceniam twój dobry gust w dziedzinie likierów. - Cześć, George - zawołał Z.Z. Top, podjeżdżając bliżej. W ręku trzymał gazetę. Mam tu coś dla ciebie. Czytałeś wiadomości z Chicago? - Nie. Co piszą? - No więc - zaczął Top zadowolony. Był wielbicielem „Rycerza Białych Róż” i uwielbiał dzielić się z George’em kuriozalnymi wiadomościami. - Wyobraźcie sobie, jeden facet z Wietrznego Miasta mieszka w domu na przedmieściach, wyjeżdża na dwa dni i kiedy wraca, okazuje się, że dom się pali. W pobliżu nie ma żadnego wozu strażackiego, a jego syn, który został sam w domu, krzyczy przez okno na najwyższym piętrze do tatusia, aby go ratował. Każdy odpowiedzialny ojciec powinien pobiec ratować dzieciaka, prawda? Ale ten facet ma problem psychiczny, ma to, co się nazywa trzy... trzy... no, do cholery! - Trzynastkofobię - pomogła mu Myoko. - No właśnie! Trzynastocośtam. Znaczy to z grubsza, że facet wpada w szok, gdy pojawia się trzynastka. A dym wydobywał się właśnie z okna na trzynastym piętrze. - Policzył je? - sceptycznie spytał George. - Człowieku, tu wszystko wyjaśniają, na wypadek gdyby znalazły się jakieś wątpiące umysły. On doskonale wiedział, gdzie w jego domu znajduje się trzynaste piętro, i na widok tego zesztywniał mu zwieracz... - Fajnie, Top - powiedziała Fujiko. - ...i za żadne skarby nie był się w stanie zmusić do jakiejś akcji, nawet widząc, że jego dziecko jest na dobrej drodze do barbecue. A więc poszedł do swojego samochodu, rozumiecie, wyjął z bagażnika kanister benzyny, wyciągnął z kosza na śmiecie pustą puszkę po coli, oderwał kawałek swojego garnituru marki Brooks Brothers i zrobił podmiejską wersję koktajlu Mołotowa. Rzucił nim w tę część budynku, gdzie się jeszcze nie paliło, i po chwili ogień i dym ogarnął także czternaste piętro. Wtedy ten dupek rzucił się w stronę pożaru i wreszcie mógł być bohaterem. Wydobył dzieciaka całego i zdrowego, ale dom spalił się ze szczętem. Ale najciekawsze jest to, że firma ubezpieczeniowa odmówiła wypłacenia odszkodowania, ponieważ facet dokonał w gruncie rzeczy podpalenia. Szykuje się rozprawa w sądzie. - Zupełnie jak bajka.


- Bez gówna. Ale jeśli wrzuciłbyś coś takiego do swojego opowiadania, ha! od razu by cię oskarżyli o brak realizmu. George wzruszył ramionami. - Nic nie prześcignie życia w pisaniu scenariuszy. - Bez gówna. Ostatnio w Chicago zdarzyło się wiele zwariowanych historii. Musimy pójść na piwo, strzelić sobie kilka black label lights, a wtedy wszystko ci opowiem. - Podwieźć cię na Wzgórze, pisarzu? - zapytał Lwie Serce, gdy Z.Z. Top skończył. - Nie, dziękuję - powiedział George. - Zostanę tu jeszcze chwilę. - Jak chcesz. Hej, masz już kobietę? George odrobinkę się zaczerwienił. - Niestety nie - przyznał. - Ale ciągle szukam. - Dobrze, mam coś dla ciebie, odwdzięczę się za midori. - Z aksamitnej torby wyciągnął ciasteczko z przepowiednią i podał George’owi. - Co to? - Otwórz je, pisarzu. Nie zadawaj pytań. George przełamał ciasteczko. Wyjął ze środka kawałek papieru i przeczytał na głos wróżbę. - Strzeż się Id Marcowych. - Rozejrzał się zaskoczony. - Nic nie rozumiem. - Ha? - zdziwił się także Lwie Serce. - Cholera, musiałem dać ci nie to. Pogrzebał znowu w torbie i wyjął jeszcze jedno ciasteczko. - Spróbuj to. Tym razem na skrawku papieru było napisane coś, co brzmiało bardziej zrozumiale. - Odzyskasz jedną (ł) Kobietę ze Swoich Snów. Ten kupon traci ważność, gdy zakazuje tego prawo. No, tego właśnie potrzebuję. - To są magiczne ciasteczka z przepowiednią, pisarzu - poinformował go Lwie Serce. Zrobione specjalnie dla mnie przez tę małą Wiccę z SoHo. Jeśli to ci nie pomoże, równie dobrze możesz się uważać za beznadziejny przypadek. - Dzięki za zaufanie - powiedział George. - Nie bierz tego zbyt poważnie, pisarzu. - Król Cyganerii dźgnął konia ostrogami. Wstąp do Risley i odwiedź nas koniecznie. - Na pewno - przytaknął George. Zrobił im miejsce i patrzył, jak go mijają, machając do tych, których znał. Spiekł raka, gdy Kin, jedna z szarych Dam, uśmiechnęła się do niego. Wkrótce zniknęli mu z oczu,


kierując się w stronę Wzgórza, najpierw do stajni Uniwersytetu Cornella, a potem do akademika Risley. George złożył pieczołowicie oba papierki z przepowiedniami i wsunął do portfela. Potem schował się pod markizą sklepu i patrzył na deszcz. Kaliope pojawiła się w Itace, gdy padał deszcz, i tylko ona znała dokładną godzinę swojego przyjazdu. Czekał na nią mały domek w zagajniku przy Triphammer Road, na północ od Północnego kampusu. Był przyjemny i bardzo jej odpowiadał, chociaż wiedziała, że długo w nim nie zostanie. Po rozłożeniu kilku drobiazgów, które przywiozła, wzięła prysznic, zmywając z siebie kurz podróżny i szorując się aż do błysku. Umyta, zajrzała do lodówki, gdzie znalazła szampana i ser. Uśmiechnęła się. To ładnie z jego strony. Zanim zjadła i wypiła, zaszło słońce, czego zresztą nie było widać przez grubą warstwę chmur. Gdy wypoczęła, włożyła mokasyny i strój tkany srebrzystą nitką, który wyglądał jak skrzyżowanie kimona z długim płaszczem. Tak ubrana wyszła w noc. Po raz kolejny deszcz ustąpił pola gęstej mgle i Kaliope była prawie niewidzialna w swoim stroju. Trzykrotnie mijała na ulicy przechodniów i nikt jej nie zauważył, chociaż każdy się zatrzymał, czując przejmujący smutek, jakby nagle stracił wielką miłość. Prudence Risley Residence Hall znajdował się na północnej krawędzi wąwozu Fali Creek, na lewo idąc mostem East Avenue, który prowadził do Centralnego kampusu. Jego mieszkańcy urządzali właśnie Mgielne Przyjęcie na tylnym dziedzińcu i cały akademik był rzęsiście oświetlony. Lwie Serce, który bawił się tam i pił już od godziny, wytoczył się na trawnik przed wejściem, aby odpocząć od muzyki, a właściwie nieustającego strumienia dźwięków „alternatywnych” zespołów rockowych. Nie były to złe zespoły, większość grała na przyzwoitym poziomie, ale ostatnio stały się trochę zbyt modne. Teraz, kiedy już prawie zapomniano o muzyce disco, Cyganeria mogłaby ją zacząć lansować, tak po prostu, dla przekory. Popijając midori w małej szklance, Lwie Serce wpatrywał się zapijaczonym wzrokiem w akademik. Zbudowano go w 1913 roku jako żeńskie dormitorium, ale w późnych latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych Risley zradykalizował się, stając się koedukacyjnym rajem dla zbuntowanej młodzieży. Gdy trzy lata temu zaczął się tam pojawiać konserwatywny element, Lwie Serce, wówczas student pierwszego roku, stworzył Cyganerię, aby wspólnie stawić mu opór. To prawda, że Cyganeria nie była zbyt oryginalna styl ubierania się Lwie Serce zapożyczył z Greenwich Village, gdzie się wychowywał, zaś


pieniądze na zakup koni dla swojej grupy pożyczył od swoich rodziców. Widok ubranego na purpurowo jeźdźca na koniu z purpurową grzywą wciąż jednak był czymś zaskakującym, nawet na stosunkowo liberalnym Uniwersytecie Cornella. Wznoszono wprawdzie w górę brwi, ale akademik zachował swoją dawną reputację. Historia może się powtarzać, ale nigdy nie przestaje się dziać. Ponieważ cała elita Cyganerii kończyła w tym roku studia (razem z Lwim Sercem z jego zasobami finansowymi), Król zastanawiał się, po jakim czasie reszta grupy rozpierzchnie się lub zamieni w koterię. A także, jaki będzie los akademika bez takich dziwactw jak elektroniczna harfa żydowska Z.Z. Topa. Gdy Lwie Serce dumał nad rolą, jaką Cyganeria odegrała w historii akademika Risley, a także na szerszym polu społeczności uniwersyteckiej, z mgły wynurzyła się Kaliope, stając przed nim opromieniona blaskiem, jaki padał z rzęsiście oświetlonego budynku. - Ho... Lwie Serce gapił się na nią, całkowicie porażony tym widokiem. Szklanka wypadła mu z dłoni i reszta midori wylała się na trawę. - Ho? - Kaliope spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się, rozdzierając mu serce. Była to bowiem najpiękniejsza kobieta, jaką w życiu spotkał, jaką mógłby spotkać, a przy tym momentalnie uświadomił sobie, z absolutnie niezachwianą pewnością, że ta wspaniała kobieta nigdy nie będzie jego. Gdy kokieteryjnie posłała w jego stronę pocałunek, Lwie Serce stracił nad sobą kontrolę. - Kim jesteś? - zawołał Król Cyganerii, zrywając się z trawnika. - Powiedz mi przynajmniej, kim jesteś... - Jestem tylko snem, wyśnionym w samotną noc - powiedziała Kaliope, śmiejąc się. Gdy wyciągnął rękę, aby ją zatrzymać, kobieta zawirowała, jej płaszcz kimono przepłynął mu między palcami, i już jej nie było. Lwie Serce potknął się i upadł na ziemię. - Poczekaj! - zawołał w stronę mgły, zupełnie nie jak król. - Poczekaj... Z daleka dobiegł jej śmiech - brzmiał tak, jakby przechodziła przez most - a potem wszystko ucichło. Lwie Serce zastanawiał się, czy nie powinien za nią pobiec, ale po chwili zrezygnował, zdając sobie sprawę, że jeśli ona nie będzie tego chciała, nigdy jej nie złapie. Poza tym, chociaż był pijany, czuł, że jeśli za nią pobiegnie i będzie się narzucał, może go spotkać coś złego. - Tylko spokojnie - mruczał do siebie, usiłując stanąć na nogi. - Kimkolwiek była, już jej tu nie ma.


Gdy udało mu się utrzymać pionową postawę, zauważył Myoko, która wyszła z przyjęcia, aby go poszukać. Lwie Serce nigdy jeszcze tak bardzo nie ucieszył się na jej widok. - Czy ty jesteś prawdziwa? - zapytał ją, wciąż oszołomiony upadkiem. - Co takiego? - zdziwiła się Myoko, podchodząc bliżej. - Czy brałeś dzisiaj coś mocnego? Lwie Serce nie odpowiedział. Wyciągnął powoli rękę i dotknął jej delikatnie, jakby obawiając się, że zawiruje i zniknie. Uścisnął jej dłoń, zachwycony, że czuje ciało i kości. Potem pogładził ją po policzku. - O co chodzi? - nie mogła zrozumieć Myoko, zaskoczona, ale też zadowolona z wyrazu twarzy Lwiego Serca. Przez ostatnie dwa tygodnie odnosił się do niej dość obojętnie. Teraz wszystko wskazywało na to, że chłód uczuciowy minął. - Jesteś prawdziwa - oświadczył Lwie Serce, ujmując ją pod rękę i całując. I stali tak prawie przez godzinę, przytuleni do siebie, wsłuchani w cichnące odgłosy kończącego się przyjęcia. Kiedy wreszcie rozłączyli się i postanowili wejść do środka, z pamięci Lwiego Serca całkowicie zniknęło wspomnienie Kaliope. Tej nocy spotkał tylko Myoko i kochał ją. VI Dziedziniec był kompletnie opustoszały, gdy pojawiła się tam Kaliope. Zazwyczaj bywało inaczej. Nawet jeśli noc obfitowała w wydarzenia i imprezy, zwłaszcza w szalone balangi odbywające się w akademikach, na terenie Centralnego kampusu zawsze kręciło się parę osób, zwłaszcza przed północą. Ale Pani miała ochotę potańczyć; potańczyć, ale nie być widzianą, a zatem wszyscy, którzy zamierzali przejść przez Dziedziniec, rozmyślili się nagle i wybrali inną drogę. Kaliope, podskakując radośnie, zatrzymała się między drzewami w północnej części Dziedzińca, gdzie mgła i cienie mieszały się ze sobą. Ostrożnie zdjęła z szyi gwizdek, zacisnęła go mocno w swojej drobnej dłoni, a potem zagwizdała. Nie rozległ się żaden słyszalny dźwięk, ale mgła przed nią zafalowała i uformowała się w postać George’a. - A zatem tak wyglądasz - powiedziała Kaliope, uśmiechając się. Wygląd fizyczny absolutnie się dla niej nie liczył. Jej oczy potrafiły zobaczyć każdego jako niezwykle atrakcyjną osobę, tak jak i ona, dzięki swojej magii, każdemu mogła wydać się absolutną pięknością. Kaliope chciała go jednak zobaczyć jeszcze przed spotkaniem, wyłącznie z czystej ciekawości.


Obejrzawszy go sobie, rozwiała postać z mgły i pobiegła przez trawnik do miejsca, gdzie stały posągi dostojnych fundatorów. Andrew D. White posłał jej karcące spojrzenie, gdy Kaliope zrzuciła ubranie i pozostając tylko w mokasynach, stanęła naga w świetle księżyca. Po chwili zrzuciła też buty i zaczęła tańczyć. Był to dziki, dionizyjski balet, jakiego nie zobaczylibyście na żadnej scenie. Wiatr natychmiast zaczął wiać, szumiąc i szeleszcząc melodyjnie między gałęziami drzew i pod dachami domów. Nie rozpędził jednak mgły i nikt nie widział tego, co się działo, chociaż wiele skrzatów słyszało jego muzykę i zastanawiało się, co to mogło znaczyć. Nawet Hobart, dziadek Zephyr, który cały czas pilnował dzwonów na szczycie Wieży McGraw, nie potrafił wyjaśnić powodu ogarniającego go niepokoju. Wiatr wiał także w okolicy domu George’a, ale pisarz wsłuchiwał się w jego odgłosy bez lęku. To, jak długo trwał taniec Kaliope, jest równie niejasne, jak godzina jej przybycia do miasta, ale wszystko skończyło się o północy. Koziołkując, wylądowała między posągami dokładnie w chwili, gdy Zegar zaczął wybijać dwunastą. Kiedy dzwony obwieszczały początek nowego dnia, Kaliope przenosiła wzrok z Andrew na Ezrę, jakby chciała ich zachęcić do zejścia z postumentów. Nie dali się jednak do tego namówić. Gdy dzwony umilkły, zebrała szybko swoje ubranie i skierowała się w stronę, z której przyszła. - Jestem tu, George - zawołała w noc. - Jestem tu. VII - Czyż nie przypomina ci to marzeń sennych, Blackjack? - Jest interesujące, przyznaję. Był wczesny ranek dwudziestego szóstego sierpnia. Luther i Blackjack poruszali się w gęstej, białej mgle, ostatnim tchnieniu trwającej od trzech dni pogody. Chociaż wschodzące słońce zaczynało już ją rozwiewać, czuli się jak we śnie, jakby szli tunelem do świata z mgły. Zwierzęta wędrowały przez większą część nocy i wkroczyły do Itaki w egipskich ciemnościach, ledwo zdając sobie sprawę, że wchodzą do miasta. Gdy szły przez opustoszałe The Commons, Luther czuł w powietrzu intensywny zapach Nieba, a gdy znalazły się u stóp Wzgórza, kundel obwieścił z radością, że są już prawie na miejscu. Blackjack starał się być uprzejmy w swoich komentarzach, chociaż w głębi duszy oczekiwał, że niebiańska okolica będzie bardziej oświetlona. Nagle z mgły wyłoniła się brama. - Brama do Nieba! - wykrzyknął Luther. - Blackjack, to jest Brama do Nieba! Znalazłem je! - Święty Piotr chyba jeszcze śpi - skonstatował Blackjack. Luther nie zwrócił na to uwagi, biegnąc w stronę bramy z radosnym szczekaniem.


- Jesteśmy tutaj! Udało się! - Jesteś pewien? - zapytał Blackjack, dokładnie przyglądając się Bramie. Była to prosta kamienna konstrukcja, zwieńczona łukiem z kutego żelaza. Najmniejszego śladu pereł. Podczas gdy Luther szczekał i podskakiwał jak szczeniak, Blackjack podszedł do ściany po lewej stronie Bramy. Mgła nagle się przerzedziła i kot z wyspy Man mógł odczytać napis na umieszczonej tam tablicy: Wchodząc tędy codziennie, możecie zdobyć więcej wiedzy i zmądrzeć. Wychodząc tędy codziennie, możecie stać się bardziej pożyteczni dla kraju i ludzkości. Zaciekawiony Blackjack przeszedł na drugą stronę bramy i przeczytał napis na podobnej tablicy: Ten obiekt ufundował w imię nieustającego sukcesu Uniwersytetu Cornella jego prezydent Andrew D. White, 1896. - Uniwersytet? - zdziwił się Blackjack. - Luther, to jest... - Udało się! Udało się! Kot z wyspy Man nie mógł mu tego zrobić. Nawet ktoś o niewielkiej empatii zrozumiałby, jak szczęśliwy był Luther, wierząc, że dotarł do Nieba. Blackjack nie chciał go pozbawiać tych krótkich chwil radości. Wkrótce sam zobaczy, że się mylił. - Posłuchaj! - powiedział nagle Luther, przerywając szczekanie. Blackjack dopiero wtedy usłyszał szum płynącej w pobliżu rzeki. Gdzieś w górze słychać było bicie dzwonów. - Chyba aniołowie biorą lekcję muzyki - nie mógł się powstrzymać Blackjack, co zabrzmiało jak fałszywa nuta w muzycznej frazie. Luther pominął uwagę przyjaciela milczeniem. Przeszli przez bramę i okrążyli wielki budynek akademika Cascadilla. Podążając za muzyką, minęli most na Cascadilla Creek i udali się w stronę Centralnego kampusu. - Czuję psy - oświadczył kot z wyspy Man. - Dużo psów. - Oczywiście, Blackjack. Ale uspokój się, nie będzie żadnych problemów, nie tutaj. Czy czujesz także Mojżesza? - Jak mógłbym... to znaczy, nie, nie czuję go. - Ja też nie. Ale jest ich tu tyle...


Wkrótce zapach psów stał się bardziej intensywny. Blackjack automatycznie zjeżył sierść. Luther przejrzał się w kałuży i dopiero wtedy zauważył, że deszcz i wilgoć zupełnie zniszczyły jego błotne przebranie. - Och, nie! Ja... - Przecież sam mówiłeś, że tu nie mamy się czego bać - powiedział cicho Blackjack, wysuwając pazury. - Ale co będzie, jeśli okaże się, że Bóg jest Rasowcem? - Moim zdaniem Bóg powinien wyglądać raczej jak istota ludzka. Jak jeden z Panów. - Dobrze... Obaj jednocześnie podnieśli głowy i zobaczyli dwa psy zmierzające w ich stronę. Luther momentalnie się uspokoił, gdyż jeden z nich był kundlem, drugi Rasowcem i nie okazywali sobie cienia wrogości. Rasowiec, młody Beagle, wyglądał na bardzo nerwowego. Cały czas podskakiwał, jakby chodnik parzył go w łapy, ale nie wiązało się to zupełnie z wrogim nastawieniem do przybyszów. W ich umysłach nie było myśli, która oznaczałaby parcha, przynajmniej Luther nic takiego nie wyczuł. - Cześć - zawołał Kundel, kiwając do nich łbem. - Hej - zapiszczał szczeniak Beagle, który, jak się wkrótce okazało, nazywał się Skippy. - Hej, nigdy wcześniej was tu nie widziałem. Jesteście nowi? Tak? Hej, panie Kocie, co się stało z twoim ogonem? Hej, hej? - Cześć - przywitał się Blackjack z kundlem, chowając do połowy pazury. Na szczeniaka patrzył z pewną rezerwą. Mgła zniknęła już zupełnie i promienie wschodzącego słońca oświetliły Wieżę McGraw, tworząc na moment wokół niej błyszczącą aureolę. Luther wstrzymał oddech. - Udało się - powtórzył jeszcze raz. Rozległ się nieharmonijny akord i Opiekun dzwonów dał znak do wykonania pieśni porannej.


KSIĘGA DRUGA Bajki jesienią


1866 - NA ZEWNĄTRZ KOŚCIANEGO SADU Wspinali się na Wzgórze zabłoconą drogą, która pewnego dnia otrzyma nazwę University Avenue, ale obecnie jest jedną z wielu bezimiennych, dzikich tras. Wspinaczka była trudna, ale pan Słoneczny posuwał się naprzód - dźwigał ze sobą zapaloną latarnię, której nie miał, gdy opuszczali hotel Itaka - i, o dziwo, warunki na drodze wcale go nie zniechęcały. Ezra już od kilku dziesięcioleci pozbawiony młodzieńczego wigoru, także za nim nadążał, wiedziony tajemniczym przymusem, który poczuł po raz pierwszy, gdy został zaproszony na tę nocną wyprawę. Rozmowa, jaką prowadzili, także była dziwna. Pan Słoneczny od czasu do czasu zadawał pytania dotyczące Itaki i przyszłego uniwersytetu, czasami sam mówił o tych sprawach ze znawstwem, a czasami - i to z pewnością było najdziwniejsze - po odpowiedziach Ezry kiwał głową i dodawał jakieś informacje, jakby wiedział dużo więcej niż sam Cornell. Niektóre z komentarzy pana Słonecznego trudno było jednak zrozumieć. Na przykład to, co powiedział, gdy podeszli do bram Miejskiego Cmentarza. Patrząc przed siebie, poza krąg światła z latarni, stwierdził: - W tej okolicy, w Czarnym Domu zamieszka Czarny Rycerz. Hmm, ciekawe, co ja z nim zrobię? Potem, kierując uwagę na Cmentarz, zapytał jeszcze: - Jak nazywa się to miejsce? - Nie znam oficjalnej nazwy - powiedział Ezra. - Często mówi się o nim jako o Kościanym Sadzie. To takie lokalne określenie. - Kościany Sad - powtórzył pan Słoneczny, wsłuchując się w wypowiadane słowa. Kościany Sad, dobry pomysł, ale czy nie uważasz, że nazwa jest trochę za długa? Powinna brzmieć bardziej spójnie. - Ludzie nazwą to miejsce, jak będę chcieli - wzruszył ramionami Ezra. - Ludzie po latach zmieniają swoje przyzwyczajenia - powiedział pan Słoneczny. Lubię cmentarze. Stworzyłem kiłka niezłych opowieści, w których akcja toczyła się na cmentarzach. Nie masz ochoty przejść się przez... Kościniec? I znowu to uczucie nieodpartego przymusu. - Oczywiście - zgodził się Ezra. - Proszę bardzo.


PIERWSZY TYDZIEŃ I Poniedziałek, piąta pięćdziesiąt rano Gdy do pokoju wpadły pierwsze promienie wstającego słońca, George zacisnął mocniej powieki. Na wpół jeszcze śpiąc, otulony kołdrą, która chroniła go przed porannym chłodem, czuł, że ogarnia go niespodziewane podniecenie, jakby zdecydował się na wielką przygodę. W pewnym sensie tak właśnie było - zobowiązał się rozpocząć dziś wykład dla pierwszego roku o dziesiątej dziesięć - ale tu chodziło o coś więcej, o coś, czego jego przebudzona połowa nie była jeszcze w stanie pojąć. Na parapecie okna sypialni usiadła jaskółka, popiskując głośno, jakby domagała się porannej porcji okruszków. George uśmiechnął się do ptaka, następnie spojrzał na kota, który przykucnął obok krzesła i wpatrywał się w okno... i ponownie poczuł, że ogarnia go stan dziwnego uniesienia. Coś się wydarzy, pomyślał tą częścią świadomości, która wciąż spała. Z pewnością się coś wydarzy. Wydarzy się rozpoczęcie roku szkolnego, pomyślał obudzoną już częścią umysłu i przekręcił się na drugi bok, aby pospać jeszcze godzinkę. Za oknem powiał lekki wiatr, a jaskółka zaczęła śpiewać swoją piosenkę. II Poniedziałek, szósta trzydzieści Roznosiciele gazety „Daily Sun” na Uniwersytecie Cornella pracowali już od godziny. Informacje w almanachu na pierwszy dzień nauki brzmiały tak: Pogoda Cudownie Ciepła i sucha. Cieszcie się nią, dopóki trwa. Na pierwszej stronie można było przeczytać bardzo obszerny wstęp od redakcji: Poszukiwany - Jeden (1) Nierozpadający się Smok Być może w pierwszym dniu nauki powinniśmy napisać kilka słów zachęty dla nowych studentów Cornella. Ponieważ jednak redaktorzy gazety uważają się za ludzi oryginalnych i ponieważ w przeszłości już niezliczoną ilość razy dodawaliśmy początkującym studentom otuchy, uznaliśmy, że w tym roku będzie inaczej. Poza tym, sonda


przeprowadzona w zeszłym tygodniu przez naszą gazetę wykazała, że najważniejsze Wydarzenie, w opinii pytanych, włączając studentów pierwszych lat, nie ma związku ze sprawami uczelni. Jest nią podniesienie granicy wieku uprawnionych do picia alkoholu z dziewiętnastu lat do dwudziestu jeden. Takie rozporządzenie ma obowiązywać od pierwszego grudnia. Rodzi to pytania: czy można sobie wyobrazić życie bez weekendów spędzanych w barach? Czy my, ludzie poniżej dwudziestego pierwszego roku życia, przeżyjemy bez podwójnych kolejek po oblanych egzaminach? Nie powinno nikogo dziwić, że ograniczenie dostępu do alkoholu wywoła kryzys. Jedyne, co możemy zrobić, to unikać, o ile jest to możliwe, sytuacji wywołujących zbyt wielkie emocje. Konkretnie zaś chodzi o coroczną Paradę Zielonego Smoka. Jak doskonale wiedzą starzy Cornellianie, impreza ta odbywa się zawsze w połowie marca. Gigantycznych rozmiarów Zielony Smok, wykonany przez studentów pierwszego roku Wydziału Architektury, obnoszony jest wokół Centralnego kampusu, a na koniec spalany na Dziedzińcu. Parady te zapoczątkował Willard Straight i zawsze odbywały się w miłej i przyjemnej atmosferze, bez najmniejszych zakłóceń. Aż do zeszłego roku, kiedy to zbyt wielka bestia złamała się, zanim udało sieją przenieść na odległość dziesięciu stóp. Zawstydzeni architekci udali się do barów w mieście, aby utopić swoje smutki w alkoholu. Niemal wszyscy spotkali się w Fewe Dream Tavern, gdzie, jak się okazało, już na godzinę przed ostatnim dzwonkiem zabrakło alkoholu. Oczywiście, pijaństwo zrobiło swoje. Następnego dnia pisano o wielu przypadkach zakłócenia spokoju, ale na szczęście nie było żadnego samobójstwa. Architekci byli zbyt otępiali, aby myśleć o skakaniu do wąwozu. Ale w tym roku odwrót do barów nie będzie możliwy. Ponieważ ich właściciele są coraz bardziej wyczuleni na fałszywe dokumenty, architekci i wszyscy im podobni raczej nie będą mogli zalewać tam robaka. A zatem „Daily Sun ”Jako wyraziciel głosu publicznego, już teraz niepokoi się o to, co będzie w marcu. Potrzebujemy kilku zdolnych, młodych Architektów, którzy zbudują prawdziwego smoka, stojącego pewnie na łapach, aby za wcześnie się nie przewrócił. A jeśli już o tym mowa, niech każdy z was stara się zdawać egzaminy semestralne i dobrze wypaść w pracach pisemnych. Wreszcie, wszyscy w redakcji jesteśmy zdania, że dietetyczna cola wchodzi zupełnie tak samo jak manhattan, jeśli opija się nią zwycięstwo. III Poniedziałek, ósma pięć


Fujiko krzyknęła, gdy zadzwonił budzik, i poczuła przeszywający ból, jakby ktoś zaciskał wokół jej głowy imadło. Kac. W półmroku zaczęła po omacku szukać broni. Znalazła kij hokejowy, który zostawił jej były chłopak, aby o nim pamiętała. Jednym zręcznym ciosem zamieniła zegarek w kupkę złomu. Ślamazarnie zarzuciła na siebie szlafrok i po przegrzebaniu trzech szuflad w poszukiwaniu ręcznika wyszła wreszcie na korytarz, gdzie znowu krzyknęła z wściekłości, gdyż nagłe światło omal jej nie oślepiło. Po drugiej stronie korytarza zauważyła Z.Z. Topa, ubranego w żółte kąpielówki i ciemne okulary Wayfarer, który potknął się o egzemplarz „Daily Sun”, leżący pod drzwiami jego pokoju. Nie zwrócił na to zresztą najmniejszej uwagi. - Dzień dobry - wymamrotała Fujiko, chcąc być uprzejma. - Gówno - odpowiedział Top. Weszli razem do łazienki. Zgodnie ze zwyczajem panującym w Risley, Fujiko zignorowała znak wskazujący, że jest to łazienka dla mężczyzn. Jedyny prysznic był zajęty (chórek nucący kawałek Sex Pistols szedł w zawody z pluskiem cieknącej wody), a na posadzce siedział po turecku Kaznodzieja, czekając na swoją kolejkę. Woodstock, nowo mianowany Minister Porywczości Cyganerii, leżał na wpół jeszcze śpiąc wzdłuż rzędu umywalek. - Jezu - zajęczał. Kolejna ofiara. - Czym się zaprawiłeś? - zapytał Top, kładąc się przy nim na posadzce. - Bacardi sto pięćdziesiąt jeden - powiedział Woodstock. - Triktrak dla palących łyków. - Muszę puścić pawia - oświadczyła Fujiko. Zatoczyła się w stronę kabiny i zaczęła wymiotować. - Kto bierze prysznic? - zapytał Top. - Jim Taber i Ben Hull - objaśnił Kaznodzieja. - Wydaje się, że obaj są w dużo lepszej formie niż reszta Cyganerii. - Możesz wybrać owsiankę na śniadanie - zasugerował Woodstock. - Co z wanną? Nikt jej nie używa? - Stoi tam drzewko cytrynowe - poinformował Woodstock. Na dowód tego wyciągnął z kieszeni szlafroka kawałek nie najświeższej cytryny i zaczął ją ssać. - Drzewko cytrynowe - powtórzył Top. - Jak... - Naprawdę chcesz wiedzieć? - Kaznodzieja uniósł brwi.


- Nie. Pieprzę. Hej, czy ktoś ma piwo? IV Poniedziałek, jedenasta piętnaście - Niebo, powiedziałeś? - ...Klinika Medyczna Gannetta, założona przez Fundację Gannetta w hołdzie dla Franka E. Gannetta, rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty ósmy. Jej głównym celem jest zapobieganie niechcianym ludzkim ciążom... Luther, Blackjack i spora grupa kundli oraz Rasowców, nowych na terenie Uniwersytetu, podążali za srebrzystą kotką o imieniu Sable, która była ich przewodnikiem. Przeszli już przez Dziedziniec Wydziału Nauk Rolniczych, Fali Creek i Północny kampus, obejrzeli Fraternity Row oraz akademiki Północnego kampusu. Byli też w mieście, a teraz wędrowali Central Avenue, wracając na Dziedziniec. Sable sumiennie zapoznawała ich z wydarzeniami i datami związanymi z każdym mijanym budynkiem, nie interesując się wcale, czy kogoś to w ogóle obchodzi. Prawdę powiedziawszy, idące z nią psy nie zwracały większej uwagi na to, co mówiła. Wolały gapić się na okolicę lub wymieniać uwagi. Tylko Blackjack wytężał słuch. Uważnie obserwował Sable, która już zdążyła go poinformować całkiem otwarcie, że niebawem będzie poszukiwała partnera. - ...Po prawej stronie znajduje się Olin Hall, czyli Wydział Inżynieryjny, którego działalność finansowana jest z dotacji Franklina W. Olina, rocznik tysiąc osiemset dziewięćdziesiąt sześć. Wydział istnieje od roku tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego... - Tak, Niebo - odpowiedział Luther idącemu obok kundlowi. - Tak właśnie jest. Musi tak być. Tu pachnie jak w Niebie, a poza tym Blackjack i ja odbyliśmy zbyt długą drogę, aby było inaczej. - Ależ przyjacielu, wcale nie chcę się z tobą kłócić - wyjaśnił kundel, który nazywał się Denmark - chociaż ja także przebyłem długą drogę, aby się tu dostać. Tylko że mnie nie interesują anioły, przybyłem tu dla wiedzy. Bo widzisz, tu jest miejsce nauki, a nie Niebo. Musieliście gdzieś zmylić drogę. - To ty musiałeś zmylić drogę - upierał się Luther. - Ja też słyszałem, że tu jest miejsce nauki - wtrąciła się Nessa, Szkocki Terier. - Oni zadają tu serię pytań, na które trzeba odpowiedzieć. Wydaje mi się, że to trochę przypomina Niebo, bo tam też trzeba odpowiadać na ważne Pytania. - Pytania? - zdziwił się Luther.


- ...ten olbrzymi budynek po lewej stronie - kontynuowała Sable - to Willard Straight Hall, otwarty w październiku tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku, postawiony w hołdzie Willardowi Dickermanowi Straightowi, rocznik tysiąc dziewięćset jeden. Mieści się w nim wiele organizacji studenckich, a także jedna z uniwersyteckich stołówek. Psom nie wolno przebywać w pobliżu jadalni, zresztą i tak nie jest to dobre miejsce na szukanie odpadków... - Zadają Pięć Pytań - wyjaśnił Joshua, też kundel. - Oni, to znaczy psy, które tutaj rządzą. I lepiej zawczasu sprawdzić, jakie to są Pytania. Czwarte z pewnością nie jest Boskie, przynajmniej dla niektórych z nas. - Czwarte Pytanie? - powtórzył Luther. - Nic z tego nie rozumiem. To jest Niebo. Musi być. - Poczekaj na Zebranie w piątek. Wtedy zobaczymy, czy nie zmienisz zdania. - ...teraz skręcimy w prawo, aby obejrzeć Kaplicę Sagę. Ludzie gromadzą się tam w sobotnie poranki i marnują czas... Sable poprowadziła ich następnie drogą między Kaplicą Sagę a lokalnym sklepem, w stronę dziwnego obozowiska na tyłach budynku administracyjnego Day Hall. Umykając z drogi pryszczatym żółtodziobom, którzy biegli gdzieś w wielkim pośpiechu, Sable otarła się namiętnie o Blackjacka, rozochocając go. Nie była jeszcze w chęci - jeszcze nie - ale Blackjack mógłby mimo to spróbować, gdyby Luther nie przerwał rozmowy z Joshuą i nie zwrócił się do nich. - Hej! - zawołał, przypatrując się rowom i zasiekom z drutu kolczastego, które pojawiły, się przed nimi. - Co to jest? - Nazywają to Hooterville. - Hooterville? - Luther nie wiedział czemu, ale to miejsce bardzo mu się podobało. Okopy i porozrzucane worki z piaskiem przypominały mu opustoszałe i zniszczone okolice z rodzinnych stron. - Co to jest Hooterville? - To część trwającego protestu - wyjaśniła Sable. - Protestującymi są ludzie, którym nie podoba się to, co dzieje się w świecie, a więc inni ludzie mogą być z tego powodu niezadowoleni i pozabijać ich bez wyrzutów sumienia. W końcu sprawiedliwość powinna temu właśnie służyć. - Och - powiedział Luther, nic z tego nie rozumiejąc. Przyglądał się tablicy ze sklejki, ustawionej na skraju obozowiska, na której napisano coś, czego nie potrafił przeczytać:


Witamy w Hooterville! Jednym z ostatnich bastionów zdrowego rozsądku w świecie zwariowanego konserwatyzmu. My, członkowie Interwencyjnego Patrolu Błękitnych Zebr na Uniwersytecie Cornella, tworzymy wyjątkową organizację terrorystyczną o dobrotliwym nastawieniu i wierzymy w zasadę prowokacji myślowej poprzez nieagresywną konfrontację. Jako grupa jesteśmy cierniem w boku administracji Uniwersytetu Cornella, zachęcając zarówno personel uniwersytetu, jak i społeczność studencką do codziennego kwestionowania status quo. Najważniejsze sprawy na ten tydzień: 1) Zerwanie kontaktów ze wszystkimi firmami, które robią interesy w rasistowskiej Afryce Południowej. 2) Akcja poparcia dla zwiększenia liczby studentów z grup mniejszościowych. 3) Trening samoobrony dlafoczek. (To jest możliwe.) Do dzieła i myśleć!!! V Poniedziałek, jedenasta dwadzieścia - To coś w rodzaju ciągłego przypominania, że jesteśmy na Uniwersytecie Cornella, mam rację? - zauważył Z.Z. Top. - Nie mogę sobie tego wyobrazić nigdzie indziej - zgodził się George, odgryzając następny kęs kanapki. Siedzieli oparci plecami o betonowy bunkier, w otoczeniu pozornie zdewastowanego Hooterville. Fantasy Dredlock, szefowa Błękitnych Zebr (także wywodząca się z Cyganerii), tak zaprojektowała obóz, aby dawał wyraz całej brzydocie tego świata, symbolizując jednocześnie walkę o przywrócenie właściwego porządku rzeczy. W miejscu, gdzie kiedyś znajdował się trawnik i żwirowa alejka, wykopano trzy głębokie rowy, a gdzieniegdzie, mniej lub bardziej przypadkowo, ustawiono zasieki ze stępionego drutu kolczastego. W centrum obozowiska, na niewielkim wzniesieniu, stało obciążone sprężyną działo, z lufą skierowaną ku górze, które w każdej chwili mogło wyrzucić w powietrze propagandowe ulotki lub cokolwiek innego. Na terenie Hooterville widać było członków Patrolu Błękitne Zebry, ubranych w charakterystyczne kombinezony w błękitnobiałe pasy oraz inne znane postacie społeczności Uniwersytetu Cornella: Joe Scandal, dyrektor Biura Zakwaterowań w akademiku Africana, Ujamaa, jadł lunch w towarzystwie samej Fantasy; Aurora, oddzielona rowem, przyglądała się, jak Skarbnik Stowarzyszenia Gejów z Cornella zażarcie dyskutuje z Brianem Garrowayem i jednym z działaczy Coraellianie dla Chrystusa; redaktorzy z „Daily


Sun” grali w pokera w cieniu ściany z worków z piaskiem. Na skraju obozowiska stało dwóch ludzi z Oddziału Bezpieczeństwa Uniwersytetu Cornella - psy łańcuchowe węszące za mało prawdopodobnym ludowym powstaniem. Popijali kawę i wymieniali dowcipy z członkami Błękitnych Zebr. Hooterville powstało półtora roku wcześniej, podczas studenckich zamieszek i zostało wstępnie zaaprobowane przez administrację uczelni. W owym czasie było to stosunkowo małe ustępstwo, dzięki któremu można było uspokoić wielu ludzi. Zresztą ci, którzy podjęli taką decyzję, byli nawet zadowoleni z możliwości odosobnienia studenckich radykałów na terenie Hooterville, gdzie mogli być dobrze pilnowani. Oczywiście, nikt z decydentów nie przypuszczał, że może to długo potrwać. Mieszkańcy Hooterville od samego początku - podobnie zresztą jak Zebry uczestniczyli na różne sposoby w ponad trzech czwartych demonstracji, debat i zebrań, odbywających się na terenie kampusu. Zresztą Błękitne Zebry nie tylko popierali protesty, ale wręcz ich szukali. Dość niecierpliwie. Podczas gdy członkowie Cyganerii byli głosicielami nieortodoksyjnych poglądów, Fantasy i jej Zebry głosili Ewangelię konfliktów i buntu oczywiście ku zmartwieniu administracji uczelni. Jednak na razie żadna z licznych prób zlikwidowania Hootendlle nawet w części nie odniosła oczekiwanego skutku. Oficjalna zgoda na założenie obozowiska nie zawierała żadnej daty końcowej, co było niewybaczalnym przeoczeniem. Nie można było zamknąć obozu pod pretekstem zagrożenia pożarowego, ponieważ na jego terenie nie było żadnych łatwo palnych materiałów, poza tablicą ze sklejki. Wydział Zdrowia też nie wnosił żadnych zastrzeżeń, gdyż zainstalowano osobne sanitariaty (betonowy bunkier). Ostatecznie szansę na zamknięcie obozowiska zniweczył pewien wychowanek tej uczelni. Jako właściciel wielkiej korporacji ofiarował Uniwersytetowi Cornella datek w wysokości pięciu milionów dolarów, oczekując w zamian, aby administracja pozostawiła Hooterville w spokoju. Ten sam ofiarodawca przeznaczył również pięćset tysięcy dolarów na ewentualne uporządkowanie terenu obozowiska, gdyby było to kiedykolwiek potrzebne. - Ładna - powiedział Z.Z. Top, wyrywając George’a z rozmyślań nad polityczną doniosłością Hooterville. Top, widząc zdziwienie malujące się na jego twarzy, wskazał stojącą po drugiej stronie rowu Aurorę. - Aha - pokiwał głową George. - Rzeczywiście ładna. - Co ona tu robi? Znasz ją, prawda? - Znam. To miła, dobra osoba.


- Wygląda na taką - zgodził się Top i dodał coś, co wprawiło George’a w zdumienie: Powinieneś ją odbić temu facetowi. - Słucham? - Przepraszam, że się wtrącam, ale w zeszłym roku widywałem ich tu wielokrotnie i nie sprawiali na mnie wrażenia pary stulecia. - Do czego zmierzasz? - spytał George, przypominając sobie Waksa, którego spotkał u McDonald’sa. - Chcesz powiedzieć, że Aurora i Brian nie wyglądają na dobraną parę? - To tylko moje przeczucie. On mi wygląda na faceta, który się z niczym nie liczy. Może nie jest to młody Hitler, ale coś w tym rodzaju. I czuję, po prostu czuję, że ta dziewczyna z daleka wydaje się dość szczęśliwa, ale jeśli spotkałaby jakiegoś innego faceta, na przykład lewicującego pisarza... - No dobra, Top - George przyjrzał mu się uważnie. - Kto cię szkolił na swata? Z.Z. Top gapił się w niebo. - Och... Lwie Serce mówił coś, abyśmy mieli uszy i oczy otwarte, jeśli chodzi o ciebie. George wybuchnął śmiechem. - Wspaniale. Tego mi właśnie trzeba: aby cała wasza gromada uganiała się za dziewczyną dla mnie. - Nie lekceważ tego, George. Sam możesz się wpakować w nieliche kłopoty. Romeo nie miał przy swoim boku nikogo z Cyganerii i przypomnij sobie, jak skończył. - Wiem dobrze. Nie myśl, że nie doceniam waszych wysiłków. Ja tylko nie sądzę, abym w ten sposób znalazł to, czego szukam. - Być może - przyznał Top. - Z pewnością wielu ludzi czeka spokojnie, aż coś samo wpadnie im w rękę. Ale czy to grzech rozglądać się dookoła podczas tego czekania? - Ja się rozglądam - powiedział George. - Tylko problem w tym, aby coś znaleźć. Nagle, zupełnie niespodziewanie armata stojąca na środku obozu wystrzeliła w górę pęki białych róż. Kwiaty spadły, tworząc na ziemi koło o średnicy dwudziestu pięciu stóp. Błękitne Zebry i Fantasy zgromadzili się wokół, patrząc na to w osłupieniu. Top wybuchnął śmiechem. - O rany, George, o rany! To chyba robota jakiegoś cholernego diabła. Jedna z róż wylądowała dokładnie na kolanach George’a, jakby ktoś specjalnie tak wycelował. Do jej łodygi przymocowana była purpurową nitką kartka. Wbrew wszelkim regułom prawdopodobieństwa, zaadresowana była do „Marzyciela”. Wewnątrz napisano tylko dwa słowa: Kocham cię. Liścik był nie podpisany.


- To niemożliwe - stwierdził stanowczym tonem George. - To z pewnością nie jest przeznaczone dla mnie. Ale nawet wiatr nie mógłby tak daleko przywiać róży wystrzelonej z armaty. Gdzieś w pobliżu zaczął szczekać pies. VI Poniedziałek, jedenasta dwadzieścia pięć - Luther! - zawołał Blackjack. - Luther, co do diabła się z tobą dzieje? Luther! Luther nie odpowiadał. Patrzył przed siebie nieprzytomnym wzrokiem i szczekał zajadle, jak pies na polowaniu, kiedy złapał trop. Minął tablicę z informacją o Hooterville i posuwał się do przodu za podniecającym zapachem, jaki przywiał w jego stronę wiatr. - Luther! Jakiś działacz z organizacji Cornellianie dla Chrystusa omal się nie przewrócił, gdy między nogami przemknął mu niewielki kundel. Luther zatrzymał się na chwilę, obwąchując nogi Aurory, a następnie przesadził rów i biegnąc wzdłuż niego, poderwał na równe nogi co najmniej trzy Zebry. Zatrzymał się dopiero przed bunkrem, gdzie siedzieli George i Top, i zaczął ich obwąchiwać. George, który właśnie zamierzał wstać, usiadł z powrotem na tyłku, a pies skoczył na niego i oparł mu łapy na ramionach. Jeśli chciałby go zaatakować, kariera pisarska George’a, podobnie jak jego żywot, mogłyby się w tym momencie zakończyć. Jednak Luther okazał tylko swoje gorące uczucie, liżąc go zamaszyście po twarzy. - Cześć, piesku - powiedział na wszelki wypadek Top, widząc, jak radosnymi mlaskaniami witany jest George. Zapach, jakim przesiąknął George i jego ubranie podczas długiego pobytu w Itace zapach wzgórz i deszczu - wprawił Luthera w absolutną euforię. - Auu! - zaprotestował George, z trudem łapiąc powietrze. - Auu, uspokój się! No już, nie mogę oddychać. Udało mu się wreszcie wyswobodzić i nieco odsunąć od siebie psa. Podczas gdy Luther z miłością lizał go po rękach, George rozglądał się dookoła, szukając pewnych oczu. Zanim pojawił się ten zabawny kundelek, zastanawiał się, gdzie skryła się osoba, która pod pozorem wystrzału z armaty mogłaby rzucić mu na kolana różę. Przez moment wydawało mu się nawet, że jakieś dziewczęce oczy obserwują go zza ściany worków z piaskiem. Teraz jednak nikogo tam już nie było. - Bardzo ci dziękuję - poskarżył się psu, usiłując nadać swojemu głosowi srogi ton.


Nie mógł się jednak powstrzymać od śmiechu. Łaskotały go wciśnięte w brzuch przednie łapy Luthera. Kundel nie rozumiał jego słów, a poza tym był tak szczęśliwy, że nie zwracał uwagi na wyrzuty George’a. Ten człowiek pachniał Niebem i przynajmniej przez moment Luther uwierzył, że oto po raz pierwszy w życiu kontaktuje się z prawdziwie boską istotą, psim odpowiednikiem cherubina, serafina... lub świętego. VII Wtorek, godzina czwarta po południu Puck leżał na pokładzie okrętu wojennego, który właśnie odpływał od brzegu Jeziora Beebe. Okręt był malutki, miał wszystkiego osiem i pół stopy długości i chociaż kadłub nie był zrobiony ze stali, lecz z plastiku o dużej wytrzymałości, prezentował się bardzo okazale. Okręt wojenny należał do Hamleta, jednego z najbliższych przyjaciół Pucka. Aby go wybudować, całymi tygodniami gromadził potrzebne mu materiały, które podkradał Aurorze z jej latawca. Przerobił je, zainstalował nawet prądnicę, tak że okręt był nie tylko modelem do oglądania, ale można go było używać. Pływał z ogromną prędkością trzech węzłów i był wystarczająco dobrze uzbrojony, aby odeprzeć atak każdego zwierzęcego napastnika, czy to pływającego, czy fruwającego. Okręt nazywał się Prospero i Hamlet naprawdę miał powody, aby być z niego dumnym. - Co zrobisz, gdy nadejdzie zima? - zapytał Puck, gdy płynęli w kierunku domu Hamleta na malutkiej wysepce pośrodku jeziora. Była gęsto porośnięta trzciną i Puck musiał zostawić swój dwupłatowiec na brzegu jeziora, gdyż nie miałby gdzie wylądować. - Pytasz o to, co zrobię z nim, gdy zamarznie jezioro? - dopytywał się Hamlet, stojąc na mostku. - Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem. Prawdopodobnie znajdę dla niego jakiś suchy dok. A może przymocuję do kadłuba narty i będę go używał jako bojera. - Ani chybi prześlizgniesz się nad tamą i zlecisz do wodospadu - ostrzegł go Puck. - Jeśli cię to nie przeraża, możesz do mnie dołączyć, gdy zamarzną skrzydła w twoim samolocie. Hamlet zamierzał przybić do brzegu, ale Puck zaprotestował. - Hej, może popływalibyśmy jeszcze trochę? - Oczywiście - zgodził się jego przyjaciel, kierując okręt na środek jeziora. - Jednak ufasz mi, że nie spadniemy do wodospadu. Martwisz się czymś? - W pewnym sensie. - Czy dotyczy to Zephyr? - A o kim innym mógłbym myśleć?


- Coś mi się wydaje, że nie udało ci się z nią na powrót zaprzyjaźnić. - No tak - westchnął Puck - chociaż przez chwilę wydawało mi się, że jestem na dobrej drodze. Ona wciąż durzy się w George’u... - George’u człowieku? - George’u, któremu sprzyja wiatr - dodał ponurym głosem Puck. - No, no, przyjacielu - zastrzygł uszami Hamlet. - Człowiek, który jest zaprzyjaźniony z wiatrem, to ktoś, kogo nie można lekceważyć. - No to co, że jest człowiekiem? Przywoływanie wiatru to nic wyjątkowego. Do diabła, Zephyr robi to równie dobrze jak on. - Masz rację - zgodził się Hamlet. -1 ją także trochę lekceważyłeś, nieprawdaż? - Nooo... powiedzmy, ale niezależnie od tego, co doprowadziło do konfliktu między nami, Zephyr już zaczynała rozumieć, że stanowimy idealną parę. - Idealną parę - powtórzył jak echo Hamlet. - Dokładnie. Po prostu zostaliśmy dla siebie stworzeni. Do takiego wniosku właśnie doszedłem. I Zephyr już była gotowa mi przebaczyć to, co zrobiłem, gdy nagle dowiedziała się, że Saffron Dey jedzie razem z nami na Rajd. I teraz znowu nie chce ze mną rozmawiać. - Kto wypaplał jej o Saffron? - Właściwie ja sam. Skąd mogłem wiedzieć, że tak na to zareaguje? Nigdy nie przyszłoby mi do głowy... - No tak, to twój największy problem - przerwał mu Hamlet. - Cierpisz na lenistwo umysłowe. Poza tym, nigdy nie zrozumiem, co takiego zobaczyłeś w tej Saffron. - Możesz zgadywać dwa razy. Hamlet pokiwał głową. - Oczywiście, dobre piersi nie rosną na drzewach, ale to też mnie nie przekonuje. Może Zephyr nie ma tak wybujałej figury jak Saffron, aie też wygląda smakowicie. A poza tym zapomniałeś, mój przyjacielu, że Zephyr posiada osobowość. Zaś Saffron jest pusta jak wgłębienie na piłeczce golfowej. - To wszystko prawda - przyznał Puck. - No to dlaczego to zrobiłeś? - Posłuchaj, nie byliśmy z Zephyr po słowie... - To jest jedno z dwóch najgłupszych stwierdzeń, jakie na tej planecie mogą wypowiedzieć mężczyźni, czy to skrzaty, czy ludzie. - No dobra, poczułem wolę bożą. - I musiałeś się kimś zaopiekować.


Puck bawił się palcami, najwyraźniej nie wiedząc, co odpowiedzieć. - A przy okazji - kontynuował Hamlet - co, do cholery, podkusiło cię, aby zaprosić Saffron na Rajd, skoro zależało ci na odnowieniu stosunków z Zephyr? - Wcale jej nie zapraszałem. To Pajęczynka ją zaprosił. Myślę, że podobało mu się to, co zobaczył w szklanej gablocie, gdy byłem tam razem z Saffron. - Powiedziałeś to Zephyr? - Nie uwierzyła mi. - Hmm, to mnie wcale nie dziwi. - No właśnie - ponuro westchnął Puck. - Hamlet, co ja mam zrobić? Nie chcę, aby nienawidziła mnie już do końca życia. - Wątpię, aby cię nienawidziła. Oczywiście, w tej chwili nie przepada za tobą, to zrozumiałe. A czy jeszcze kiedyś ci zaufa? No wiesz, to loteria... Obawiam się, że nie znajdziemy tak z marszu żadnego rozwiązania, Puck. Trzeba odpokutować za grzech szowinizmu. - Czyli nic nie mogę zrobić? - Uczciwie mówiąc, nic nie przychodzi mi do głowy. Zawsze jednak możesz spróbować kolejnej serii kłamstw, aby naprawić szkody, jakie wyrządziłeś, opowiadając te pierwsze. Jednak nie gwarantuję rezultatu. Moim zdaniem, powinieneś teraz być dla niej miły i modlić się, aby wszystko jakoś się ułożyło. Albo daj sobie spokój i poszukaj innej skrzatki. - Nie mogę tego zrobić, Hamlet. - A zatem powinieneś zdać się na Los. Kto wie... Przerwał, bo z prawej strony burty rozległo się głośne pluśnięcie. Potem jeszcze trzy podobne, jakby jakieś niewidoczne przedmioty wpadły tuż obok nich do wody. - Co to? - zapytał Hamlet, przygotowując się do obrony. - Tam. - Puck wyciągnął rękę. - Na brzegu. Stali tam czterej chłopcy, jakieś dwadzieścia jardów od miejsca, gdzie znajdował się okręt. Rzucali kamieniami, a Puck zauważył nagle, że jeden z nich wyciągnął z kieszeni procę. - Jak oni nas dostrzegli? - zdziwił się. - Dzieci widzą rzeczy, które dorośli ignorują - przypomniał mu Hamlet. - A poza tym ten statek nie jest znów taki maleńki. Już miałem podobne kłopoty. Nie przejmuj się. Hamlet ustawił okręt prawą burtą do chłopców, a następnie zaczął płynąć w ich kierunku. - Poczekaj - powiedział Puck. - Czy nie powinniśmy raczej zawracać?


- Nie martw się - uspokoił go Hamlet, przyciskając jakąś dźwignię. Na dziobie statku otworzyła się klapa i spod pokładu wyłoniła się machina przypominająca katapultę. - Psia noga! - zawołał najmłodszy z chłopców. - On płynie wprost na nas! On tu płynie! - Zamknij się, Mikey - uciszył go ten od procy. Przymierzył się dokładnie i wystrzelił. Kamyk przeleciał tuż obok katapulty i z głuchym stuknięciem uderzył w most. Puck przyglądał się otoczakowi, który ważył mniej więcej tyle, co on sam. - To jedna z tych chwil - powiedział - kiedy niemal życzyłbym sobie być widzialnym. - Uważasz, że nie robiliby tego, gdyby nas widzieli? - zapytał Hamlet. - Czy widziałeś kiedyś, co oni wyrabiają z myszami? A teraz módl się, abyśmy trafili. Nacisnął inną dźwigienkę i katapulta wyrzuciła w powietrze przedmiot podobny do jajka. Faktycznie było to jajko, wydmuszka wypełniona jakąś substancją. Jajo leciało łagodnym łukiem i rozbiło się na czole najmłodszego chłopca, Mikeya, który zaczął natychmiast wrzeszczeć, jakby został śmiertelnie raniony. - Hamlet! - zawołał Puck. - Co było w tym... - Coś, czego nienawidzą dzieci - wyjaśnił enigmatycznie. - Nie martw się, to działa tylko przez pewien czas. Mikey zaczął walić się po głowie, zataczając się i rozpaczliwie zawodząc. Pozostali chłopcy przerwali zabawę kamieniami i podeszli do niego, zastanawiając się, czy padnie trupem, czy nie. - Może napijemy się herbaty? - zapytał Hamlet, kierując okręt z powrotem do brzegu wysepki. - Macduff podarował mi znakomitą mieszankę. Podobno zdobył ją w jakimś akademiku. Połowa earl grey, połowa colombian red. - Brzmi zachęcająco - zgodził się Puck. - Kto wie, może spłynie na mnie jakieś olśnienie i będę wiedział, co robić. - Zostaw to czasowi - poradził Hamlet. - Kobiety często zmieniają zdanie. - Uhhuh. I kto jest teraz szowinistyczny? Hamlet zaśmiał się. - Realistyczny, Puck - upierał się. - Po prostu realistyczny. A poza tym, przyjacielu szowinisto, wcale nie powiedziałem, że mężczyźni są bardziej świadomi swoich uczuć, prawda? VIII


Środa, godzina dwunasta dziesięć - Spójrz na nią, kolego. Kaznodzieja rzucił okiem we wskazanym kierunku i po drugiej stronie Dziedzińca zobaczył dziewczynę, o której mówił Ragnarok. Średniego wzrostu blondynka, w narzuconym na ramionach blezerze TriPi. - Ujdzie - zgodził się. - Plastikowa, ale ujdzie. Możesz jednak sobie o niej pomarzyć, bracie. - Dlaczego? - Widziałeś ten błysk na jej nadgarstku? Nawet jeśli to sztuczna biżuteria, to i tak musiała nieźle kosztować. A przyjrzałeś się, co błyszczy w jej uszach, gdy wiatr rozwiewa te czarne włosy? Czyż nie wygląda to na diamentowe kolczyki? - A więc ma kasę. I co z tego? - Tylko tyle, że to może być szansa dla ciebie. Z pewnością ustawia się do tej panienki długa kolejka przystojnych, białych braciszków, czekających tylko na jakąś możliwość, aby się do niej zbliżyć. Twoje marzenia nie są niczym oryginalnym, poza tym, że zamiast porsche jeździsz rowerem i nie nosisz krawata. Ona z pewnością pomyśli sobie, że jesteś biedny jak mysz kościelna, mój przyjacielu, to bardzo stara historia. No więc, jeśli pojawi się mężczyzna, który dałby jej prawdziwą szansę na zmianę stylu życia... - Nie zapominaj, że w Bractwach też mają Murzynów - poinformował go Ragnarok. Podobnie jak Hiszpanów, Azjatów, Arabów. - Uśmiechnął się. - Ty również nie jesteś niczym wyjątkowym, Kaznodziejo. Kaznodzieja odwzajemnił uśmiech. - Masz absolutną rację - potwierdził - ale ja i tak bym się za nią nie zabrał. - No, oczywiście, że nie. - Zastanów sie, czy nie warto rozszyfrować znaczenia liter na jej blezerze. - Co jest dziwnego w TriPi? - zapytał Ragnarok. - Absolutnie nic. Milutkie żeńskie koło studenckie. Ale postaraj się ruszyć nieco mózgownicą i przypomnij sobie, z jakim męskim kołem są zbratane? - Zbratane... Och! Och, do cholery! - No właśnie - pokiwał głową Kaznodzieja. - Dobre stare Rho Alpha Tau. - Bracia Szczury. Niech skonam. - To nie wszystko - mówił dalej Kaznodzieja. - Przypominam ją sobie z klubów i dyskotek. Zgadnij, z kim przychodziła na sobotnie potańcówki? - Z Głównym Szczurem? - zapytał Ragnarok. - Z Jackiem Brownem? - Właśnie z nim. Wciąż uważasz ją za milutką?


- Miles Walker! - usłyszeli nagle z tyłu piskliwy głos. - Miles Walker i Charlie Hyatt! Hej tam! Obaj odwrócili się jak na komendę, rozpoznając po głosie, kto ich woła. Ginny Porterhouse, doradca ds. orientacji, kobieta o niezwykłych proporcjach, sadziła ku nim wielkimi susami. Wyglądała jak holownik zdążający w czasie burzy do portu. Ciągnęła za sobą drugą, dużo mniejszą kobietę. - Miles, miło cię widzieć! Obdarzyła Kaznodzieję niezgrabnym uściskiem, zanim ten zdołał się uchylić. Ragnarok był szybszy i skończyło się tylko na uściśnięciu dłoni. Jak zawsze byli zaskoczeni jej wylewnością, gdyż z ich doświadczeń i obserwacji wynikało, że Ginny nie gustowała w takich ekstrawaganckich przypadkach jak Cyganeria, jednak zawsze okazywała im serdeczność. Przynajmniej na początku. Tego dnia Ginny zajmowała się maleńką Azjatką z olbrzymią torbą przewieszoną przez ramię, w której mogłaby się cała schować. Kaznodzieja byl pod wrażeniem siły, emanującej ze spojrzenia Ginny. Prawdopodobnie to samo zauważył Ragnarok, gdyż obaj jak na komendę uznali, że powinni się z nią liczyć lub przynajmniej okazać jej trochę serdeczności. - Ginny P! - pierwszy zawołał Kaznodzieja. - Co słychać? - Och, miałyśmy cudowny dzień - poinformowała ich Ginny głosem matrony. Chłopcy, chciałabym wam przedstawić Jinsei. Była studentką z Penn State, a teraz przeniosła się do nas. Urodziła się w samych Chinach! - Bez jaj? - zapytał Kaznodzieja, zerkając na Jinsei. - A ja myślałem, że jesteś Australijką. - Jinsei - kontynuowała Ginny - to jest Miles Walker i jego przyjaciel Charlie Hyatt. - Cześć - przywitał się Ragnarok. - Jesteśmy z samej Ameryki. - Raczej z jej tańszych okolic - dodał Kaznodzieja. - Słuchaj, jesteś pewna, że nigdy nie byłaś w Sidney? Jinsei uśmiechnęła się milutko. - W zasadzie wychowałam się w Pittsburgu. - Aha. - Kaznodzieja zwrócił się do Ginny. - Gin, masz szansę wziąć lekcje angielskiego. Założę się, że ona bardzo szybko oduczyłaby cię tego kalifornijskiego akcentu. - Z pewnością - zgodziła się Ginny i spojrzała znacząco na zegarek. - Ale późno. Mamy dzisiaj strasznie napięty program...


- Nie będziemy was zatrzymywać - powiedział Kaznodzieja. - Zresztą chyba nie bylibyśmy w stanie - dodał Ragnarok. - Miło było was spotkać, chłopcy - pożegnała ich uprzejmie Jinsei, podążając za oddalającą się Ginny. Kaznodzieja i Ragnarok ukłonili się jej głęboko. Minęło kilka sekund. - Hej! Hej! - zawołał nagle Ragnarok. Obie kobiety odwróciły się w ich stronę. - Nie wierz jej ani trochę! - krzyknął Ragnarok do Jinsei. - Ona nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co się dzieje na Cornellu. - Ona nawet się tu nie uczy! - dorzucił Kaznodzieja. - To szpieg z college’u w Itace. Ginny przestała udawać i rzuciła im nieprzyjemne spojrzenie. Natomiast Jinsei obdarzyła obu mężczyzn ciepłym uśmiechem, czym natychmiast zjednała ich sobie. - Podobasz się jej - zauważył Kaznodzieja. - To ty jej się podobasz - stwierdził Ragnarok. - Co zatem zrobimy, bracie? - Chyba będziemy się do niej zalecać na zmianę - powiedział Ragnarok. Żartował, chociaż jak się później okazało, było w tym trochę prawdy. IX Środa, godzina szósta piętnaście po południu Autobus wiozący Comellianów dla Chrystusa na pierwszy jesienny piknik przyjechał do Taughannock Park przed zachodem słońca. Zatrzymał się niedaleko jeziora Cayuga, gdzie na gości czekały rozstawione pod drewnianymi daszkami stoły i drewno na ognisko. Chrystusowi, jak na nich mówiono, czy im się to podobało, czy nie (chociaż w „Daily Sun” uważano z przezwiskami), wysypali się na trawę i po rozpoczęciu przygotowań do kolacji zaczęli się dobierać w drużyny do gry w piłkę. Aurora minęła Briana i Michaela Krista, którzy układali steki na rozgrzanych paleniskach, i przeszła na drugą stronę Drogi 89, szukając Wodospadów Taughannock. Ścieżka prowadziła wzdłuż zarośniętego trawą strumienia. Aurora co pewien czas zatrzymywała się na brzegu. Woda wydawała się żywa. Zdarzały się co prawda okresy, gdy wodospad powodował wysychanie strumienia, jednak tej jesieni było inaczej. Woda pieniła się radośnie, szumiała, ale mimo całej dzikości i nieokiełznania, przepływając między kamieniami na dnie, tworzyła muzykę, która miała w sobie coś kobiecego. Tak przynajmniej


odbierała to Aurora. Podobnie czuła melodię wygrywaną przez wiatr między gałęziami drzew. Było to wynikiem cudownie nieortodoksyjnego poglądu na świat, który z pewnością ucieszyłby jej ojca, gdyby go znał. Pomimo krzyża, jaki nosiła na szyi, i wszystkich wynikających z tego dogmatów, Aurora zawsze myślała o Bogu jako kobiecie (albo raczej Kobiecie). Za każdym razem, gdy usiłowała go sobie wyobrazić, w jej myślach pojawiał się obraz niezbyt starej, niezbyt statecznej kobiety, przed którą rozpościerał się wszechświat jak plan na desce kreślarskiej. Było to romantyczne wyobrażenie, jedno z tych, którego źródła Aurora nie potrafiła wyjaśnić, znacznie mniej oczywiste dla Briana i pozostałych Chrystusowych. Aurora była osamotniona w swoim wierzeniu. Na drugim brzegu strumienia zauważyła stos belek, który w zapadających ciemnościach wyglądał jak chata. Przypomniała sobie scenę z książki George’a, w której Rycerz Białych Róż i jego Giermek zatrzymali się na noc w chatce w zaczarowanym lesie. Gdy wzeszedł księżyc, jej piękna gospodyni przemieniła się w niedźwiedzia grizzly i o mało nie rozszarpała Rycerza na strzępy, ale na szczęście udało mu się uciec. Aurora miała wątpliwości, czy chciałaby przeżyć akurat taką przygodę, ale wcześniejsze opisy lasu bardzo poruszyły jej wyobraźnię. Miło byłoby zamieszkać w zaczarowanym lesie, pomyślała, w dodatku, gdyby od czasu do czasu zaglądał tam błędny Rycerz. „Ja po prostu nie chcę, abyś za trzydzieści lat zdała sobie sprawę, że straciłaś szansę na ciekawe życie”. Przez ostatnie dwa tygodnie Aurora często wspominała słowa ojca, które wypowiedział w dniu jej wyjazdu. Daleka od zrozumienia wszystkiego, co próbował jej wtedy przekazać, zaczynała stopniowo rozumieć jego obawy, zwłaszcza te dotyczące Briana Garrowaya i wpływu, jaki mógłby na nią wywrzeć. Walter nie wspominał o jej narzeczonym, ale i tak było jasne, że chodzi o niego. Chociaż nie całkiem się z nim zgadzała, była wzruszona, że ojciec tak bardzo się o nią troszczy. W głębi duszy wiedziała, że nie działał z pobudek egoistycznych, po prostu bardzo ją kochał. Oczywiście, Walter marzył o córce, która buntowałaby się przeciwko wszelkim normom, ale troska w jego głosie, gdy się żegnali, była czymś więcej niż tylko żalem człowieka, który traci swoje marzenie. Bawiło ją również umacniające się w ojcu przekonanie, że wie o niej wszystko. Bóg powinien być istotą wszystkowiedzącą, jednak Aurora nigdy nie spotkała mężczyzny, który potrafiłby czytać w myślach innych. Jej ojciec uznał, że ponieważ córka nie wykazuje żadnych widocznych skłonności do radykalizmu, należy pogrzebać nadzieję na jej


„odmienność”. I tu właśnie Walter całkowicie się mylił. Prawdą jest, że dorastała bez skłonności do buntu czy dziwactw. Aurora jednak zupełnie się tym nie przejmowała. Chociaż w głębi duszy podziwiała tych, dla których kłótnie i awantury były chlebem codziennym, sama raczej unikała konfrontacji, chyba że było to absolutnie niezbędne. Ale w jej duszy działo się więcej, niż inni mogli sobie wyobrazić. Żyła w świecie wspaniałych marzeń. Gdyby tylko mogła wejść w świat książek George’a, zrobiłaby to bez wahania. Czemu nie? Przekroczyć magiczny strumień i zagłębić się w zaczarowanym lesie. Nawet jeśli musiałaby stanąć twarzą w twarz ze smokiem, albo nawet z dwoma, podjęłaby taką decyzję. Jednak w prawdziwym życiu liczyły się inne rzeczy, potężniejsze od smoków, które powstrzymywały ją od przekroczenia strumienia. Na przykład miłość. Aurora kochała Briana Garrowaya. Ktoś znający jej najskrytsze marzenia mógłby tego nie zrozumieć, ale miłość rządzi się własnymi prawami. Walter Smith nie mógł zaakceptować negatywnych cech Briana, takich jak niecierpliwość, bezwzględne poczucie prawa, nietolerancja i nic więcej już się dla niego nie liczyło. Ale Aurora, która znała go bliżej, dostrzegała wszystkie dobre strony jego charakteru. Była świadkiem scen, jakich Walter z całą pewnością nie umiałby sobie wyobrazić. Znany z niecierpliwości Brian poświęcił na przekład całe niedzielne popołudnie, aby pochować ukochanego królika swojej siostry, który nagle zdechł. Do przesady przestrzegający przepisów Brian wielokrotnie przejechał skrzyżowanie na czerwonym świetle, pędząc do szpitala, gdy ta sama młodsza siostra złamała sobie nogę na łyżwach. Nietolerancyjny Brian szedł piechotą ponad milę do domu przyjaciela, aby go przeprosić za to, że był zbyt porywczy podczas dyskusji. Dla Aurory takie właśnie sytuacje były sprawdzianem charakteru Briana, kluczem do prawdziwej jego natury i dlatego nie przykładała wagi do pochopnych opinii na jego temat. On także ją kochał, chociaż czasami może zbyt rzadko to okazywał. I to było najważniejsze. Ciężko jest się wyrzec prawdziwej miłości, zwłaszcza gdy jest to miłość pierwsza, nie liczą się wtedy żadne koszty. „Nie chciałbym, abyś straciła...” Musi sobie jeszcze raz wszystko przemyśleć. Bardzo dokładnie. Ma przecież czas. Może niezbyt dużo, bo Brian ma zamiar się jej oficjalnie oświadczyć, ale z pewnością zdąży. Jest czas, aby przemyśleć dobre i złe strony tej decyzji i aby rozważyć wszystkie za i przeciw. Aurora była już przy wodospadzie i jak zwykle stanęła oszołomiona jego widokiem. Wyglądał jak srebrna kaskada wysokości stu stóp, błyszcząca jak zorza w promieniach zachodzącego słońca. Oparta o balustradę na kamiennym mostku, wsłuchiwała się w muzykę spadającej wody. Wodospad Taughannock odwiedzali wędrowcy, turyści, kochankowie, a w


1903 roku odbył się tu nawet pojedynek. Śpiewał Aurorze piosenkę o magicznej przeszłości i o tym, co jeszcze może się zdarzyć. X Piątek, godzina piąta trzydzieści rano O tak wczesnej porze, kiedy żaden student ani profesor przy zdrowych zmysłach nie życzyłby sobie, aby go budzono - nawet roznosiciele „Daily Sun” po całym tygodniu nauki postanowili pospać trochę dłużej - na Dziedzińcu zebrało się ponad sto psów. Sierżant Rzeżnik, Buldog, który był maskotką członków Korpusu Szkoleniowego Oficerów Rezerwy Uniwersytetu Cornella, krążył po kampusie już od czwartej rano, zwołując Rasowce i kundle na Psie Zgromadzenie. Przed pomnikiem Ezry Cornella, tworząc nieregularne półkole, stały, siedziały, tarzały się i przekomarzały Pointery, Retrievery, Ogary, Owczarki, Teriery, Spaniele, cudaczny Toy Dog i przedstawiciele wielu innych bardziej egzotycznych ras, a wraz z nimi tłumek kundli, które zbiły się w gromadę na samym końcu, wyczekując na znak przyzwolenia ze strony Rasowców. Luther, mając u boku Blackjacka, rozglądał się gorączkowo, szukając Mojżesza. Ojca nigdzie jednak nie było. Czekając na rozpoczęcie zebrania, Joshua i Denmark kłócili się zawzięcie z suką Collie o imieniu Bucklette. - Wytłumacz mi jeszcze raz - powiedział Denmark - jak Czwarte Pytanie może być „bezwzględnie akceptowane”? - Bo tak jest - upierała się Bucklette. - Wy, psy - tu Joshua się zjeżył - po prostu nie rozumiecie procesu edukacyjnego. - Może i tak - ironizował Joshua. - Chcesz nas czegoś nauczyć? - Posłuchaj - powiedziała Bucklette - zachowujecie się tak, jakbyście tylko wy mieli prawo się denerwować - oczywiście, jeśli w ogóle jest się o co denerwować. Czwarte Pytanie zakłada uprzedzenie wobec każdego. - Może wobec ciebie. Możliwe. Mnie to nie dotyczy. - A zatem wszystko się zgadza. Czwarte Pytanie jest absolutnie doskonałym przykładem odwrotnego pojmowania. - Odwrotnego pojmowania - powtórzył Denmark. - Odwrotnego pojmowania? - zdziwił się Joshua. - Tak, tak! Poczekajcie, dam wam inny przykład. Przypuśćmy, że jakiś pies zapyta was: Jaki jest najkorzystniejszy sposób, aby stracić lewą przednią łapę?


- Moją łapę? - dopytywał się Denmark. - Myślę, że każdy sposób byłby wystarczająco makabryczny. - To głupie pytanie - stwierdził Joshua. - No właśnie. I odpowiedziałbyś na nie, wytykając głupotę, jaka kryje się w idei zawartej w tym pytaniu - podobnie jest z ideą uprzedzenia. I to jest właśnie odwrotne pojmowanie. - To w dalszym ciągu brzmi głupio - upierał się Joshua. - Skąd wiesz... I tak dalej. Luther nie zwracał uwagi na to, o czym dyskutowano, chociaż napięcie między Rasowcami i kundlami bardzo mu przeszkadzało. Miał za sobą długi tydzień pełen różnych odkryć i chociaż spotkanie George’a dodało mu otuchy, zdarzyło się wiele innych rzeczy, które podkopały jego wiarę w to, że udało mu się znaleźć Niebo. Blackjack, domyślając się, co gryzie jego przyjaciela, usiłował delikatnie skierować go w stronę rzeczywistości. - Luther... - zawołał. - To jest Niebo - odpowiedział automatycznie Luther. - Mojżesz jest tutaj i wcześniej czy później spotkamy go, a wtedy wszystko się ułoży. - Podoba mi się tu - przyznał kot z wyspy Man. - Powietrze jest czyściej sze, a poza tym nie głodujemy tak często jak w domu. Dobre odpadki, udane polowania. I czy naprawdę byłoby aż tak źle, gdyby się okazało, że nie ma tu tego, po co przybyliśmy? Luther milczał i Blackjack dał mu spokój... na razie. Kwadrans po szóstej wszystkie psy nagle się uspokoiły, nastąpiło wyciszenie myśli. Na Dziedziniec wyszedł wiekowy Owczarek Staroangielski, prowadzony przez dwa Dobermany Pinczery. Luther zamarł na chwilę, gdyż icn widok przypomniał mu Cerbera i Smoka. Ale tutejsze Dobermany nie poruszały się równo: jeden usiłował iść i jednocześnie lizać sobie przyrodzenie, podczas gdy drugi obwąchiwał każdą mijaną sukę. Owczarek wydawał się jeszcze bardziej poczciwy. Ponieważ ślepia zasłaniał mu futrzany welon, z otwartym pyskiem podążał za Dobermanami jak ślepiec, nieświadomy tego, co go otacza. - No więc - wysapał Owczarek, gdy stanęli wreszcie pod pomnikiem Ezry Cornella czy jesteśmy już na miejscu? - Tak, panie - odpowiedział jeden z Dobermanów. - Jesteśmy na miejscu. - Naprawdę? To doskonale! - Odwrócił się w stronę krzaków i zaczął z godnością: Witam wszystkich i każdego z osobna! Nazywam się...


Podczas gdy Dobermany usiłowały ustawić Owczarka przodem we właściwym kierunku, Luther stuknął lekko Blackjacka. - Kto to jest? Odpowiedziała mu ładniutka suka kundel o imieniu Lace. - To Szef. Zajmuje się edukacją. - Nasz przywódca odznacza się wybitną wiedzą - dodał Denmark z ledwie wyczuwalną drwiną. Suka Collie prychnęła i Lace skarciła ją wzrokiem. - Masz jakiś problem, siostro? Możemy coś dla ciebie zrobić? Collie nie odpowiedziała. Chwilę później Owczarek jeszcze raz zaczął powitanie. - Witam wszystkich i każdego z osobna. Nazywam się Excalibur, Excalibur Trzeci i jestem waszym Dziekanem do spraw Studiów. Tłum zawył i zaszczekał z aprobatą. A dokładnie zrobiły to wszystkie Rasowce, z wyjątkiem Bernardyna o imieniu Gallant, który zachowywał się zgodnie z regułami dobrego wychowania i z szacunkiem wpatrywał się w Dziekana. Kundle także zachowywały się cicho, ale w ich oczach widać było dezaprobatę. Tymczasem z przednich rzędów dobiegło przerywane trzepotanie uszu i ogona Skippiego Beagle, który nie mógł powstrzymać radości. - A teraz - kontynuował Dziekan Excalibur, gdy psy się wreszcie uciszyły - zanim przejdziemy do Pytań, chciałbym przedstawić wam kilku członków naszej wspólnoty. Zgoda? Zgoda. - Odwrócił pysk w stronę posągu Ezry. - Czy są tu koty? - Tak, panie - odpowiedział jeden z Dobermanów, ponownie ustawiając Dziekana we właściwym kierunku. - Chwileczkę. Szczeknął krótko trzy razy i z tłumu wyszło siedem kotów. Wyglądały na dość znudzone. - Wszystkim, którzy są tu nowi - oznajmił Dziekan Excalibur, gdy Doberman trącił go, aby kontynuował - te szlachetne koty będą pomagać jako nasi oficjalni tłumacze i doradcy w sprawach orientacji. Jestem pewien, że jak tylko je lepiej poznacie, zobaczycie, jacy z nich świetni kumple. Jeden z kotów, Syjamczyk, przeciągnął się leniwie i ziewnął. - Jeśli chodzi o psy z naszej ekipy, naszych psich filozofów, jak ich nazywamy, to przynajmniej jeden będzie wam pomagał przy każdym Pytaniu. Niedawno rozmawiałem z takim, chyba miał na imię Smooth... - Ruff, panie - poprawił go Doberman, który lizał sobie łapę.


- Oczywiście, tak jest, Ruff. Strasznie fajny facet. Jestem pewien, że go polubicie. No więc, lepiej od razu przystąpmy do rzeczy, dobra? Pytania. Czy Yoda jest tutaj? - Wog, panie. On ma na imię Wog. - Tak, tak, Wog. Wog, podejdź tu! Wog był Affenpinscherem, małym, czarnym pieskiem ze spłaszczonym pyskiem, bardzo podobnym do małpiego - zresztą właśnie stąd wzięła się nazwa jego rasy. Wog miał mniej więcej dziewięć cali w kłębie i nie wyglądał na zwierzę, które mogłoby sprawować jakąkolwiek władzę. Niemniej jednak nosił się godnie, gdy szedł zająć miejsce obok Excalibura. Utkwił oczy jak paciorki ponad głowami tłumu i szczeknął raz, aby zwrócić na siebie uwagę. - Posłuchajcie - zaczął Wog. - Posłuchajcie bajki o tym, co było i co będzie... Akurat w tej chwili przed jego pyskiem przeleciała ćma. Wog kłapnął zębami, zmiażdżył ją i wypluł. - Posłuchajcie - powtórzył, kierując swoje słowa także częściowo do szczątków ćmy. Posłuchajcie tylko i stańcie się mądrzejsi... Dawno temu, w odległej krainie na krańcach rzeczywistości, w miejscu naprawdę trudnym do znalezienia, mieszkał pies o imieniu Sapientia Stultitia, którego często nazywano też Podwójne S. Nie wiem, jakiej był rasy, pewne jest jednak, że był silny i czystej krwi... Jeden z kundli zaczął nagle warczeć. Luther zauważył, że to Joshua. - ...Podwójne S był dobrym psem, ale ciągle prześladowały go koty, które nie miały cienia szacunku ani dla niego, ani dla żadnego innego psa jego rasy. W tamtych czasach koty i psy nienawidziły się nawzajem, niczym najzajadlejsi wrogowie. Koty wykorzystywały całą wiedzę, jaką udało im się zdobyć od swoich Panów, którzy byli mistrzami w zadawaniu tortur i oszukiwaniu... Koty, włącznie z Blackjackiem, słuchały tego spokojnie. Grzechy ich przodków nie robiły na nich żadnego wrażenia ani też nie powodowały wyrzutów sumienia. - ...w końcu więc Podwójne S zrozumiał konieczność zdobycia jakiegoś wykształcenia, przekazania psom kilku podstawowych prawd filozoficznych, chociażby po to, aby miały równe szansę ze swoimi prześladowcami. Sam określił to w ten sposób: „Chciałem znaleźć system, dzięki któremu każdy pies mógłby zrównać się rozumem z kotem”. I wówczas Podwójne S stworzył Pięć Pytań. Affenpinscher przerwał na chwilę, aby podkreślić wagę słów, które wypowiedział potem.


- I to jest właśnie przyczyna naszego spotkania. Inaugurujemy coroczne poszukiwania legendarnych Odpowiedzi, poszukiwania, do których zapraszamy wszystkich. I chciałbym jeszcze raz przypomnieć o tym, co Podwójne S tak mądrze podkreślił: że poszukiwanie samo w sobie może być równie wartościowe, jak to, czego się szuka, że sam proces szukania może dać równie wiele, jak znalezienie... - Tak, tak - zawołał Dziekan Excalibur, poruszony jego słowami. - To najprawdziwsza prawda. A teraz, Wog, Pytania. Pytania. - Pięć Pytań Wiedzy Absolutnej - oznajmił Wog i prezentując je, akcentował zawsze pierwsze słowo: Pytanie Pierwsze: Jaka jest prawdziwa natura Boskości? Pytanie Drugie: Jaki jest sens życia? Pytanie Trzecie: Jaki jest sens miłości? Pytanie Czwarte: Jaka jest najdoskonalsza psia rasa? Pytanie Piąte: Jakie jest najlepsze psie pożywienie? Zgodnie z tradycją, Wog wyrecytował całą listę pytań bez przerwy, nie zwracając uwagi na reakcję tłumu. Po przedstawieniu Czwartego Pytania kundle zaczęły głośno skowyczeć, niewspółmiernie głośno do ich liczebności. - Bunt? - zawołał z przerażeniem Dziekan Excalibur. - Bunt? Bernardyn Gallant spojrzał na kundle ze współczuciem, chociaż wolałby, aby wyrażały swoje niezadowolenie w bardziej kulturalny sposób. Sierżant Rzeźnik i jego drużyna ochroniarzy, składająca się Buldogów i Bokserów, napięli mięśnie, gotowi do interwencji. Collie Bucklette przyglądała się im z nadzieją, że zamiast stać w miejscu, ruszą do ataku i zaprowadzą porządek. Wśród Rasowców zapanowały różne nastroje, od zakłopotania po wściekłość. Blackjack, jak inne koty, nie dał się ponieść emocjom, ale Luther był wyraźnie oszołomiony. - Spokój, spokój - powtarzał niepewnie Excalibur, usiłując zapanować nad tłumem. Postarajmy się zachować spokój i skoncentrujmy się na... Tymczasem skowyt narastał i stawał się coraz bardziej przejmujący. Niedaleko od tego miejsca, w Sibley Hall, zaspany dozorca wykonujący swoje poranne obowiązki wyjrzał przez najbliższe okno przekonany, że to jakiś potwór miota się po Dziedzińcu. XI Niedziela, jedenasta czterdzieści w nocy


Specjalistyczne Zwierzęce Laboratorium Doświadczalne KayFung znajdowało się na wschodnich krańcach kampusu. Było to odosobnione miejsce, otoczone z trzech stron Plantacjami Uniwersytetu Cornella. O tej porze nikt tam już nie pracował, było pusto i spokojnie. Czasami tylko pojawiali się nieliczni goście. Gdy było ciepło, przychodzili tu studenci, którzy mieli trochę wolnego czasu i uprawiali miłość w ciemnych alejkach Plantacji albo pili i przyglądali się gwiazdom. Budynek zamykano zwykle tuż po zmierzchu, przynajmniej w pierwszej połowie semestru, gdy prace badawcze nie były jeszcze tak zaawansowane, aby wymagały całodobowego dostępu do laboratorium. Wraz z zapadnięciem zmierzchu laboratorium pustoszało, zostawały w nim tylko zwierzęta. Tej nocy były tam także skrzaty. Niecałe dziesięć stóp od miejsca, gdzie dwoje doktorantów, puściwszy w niepamięć swoje uczelniane zmartwienia, przytulało się do siebie w ciemnościach, stał ukryty w krzakach model dwupłatowca. Nieco dalej, w suterenie laboratorium, ktoś wyłamał metalową kratę, prowadzącą do otworu wentylacyjnego o przekroju sześciu cali. Otwór był zbyt mały, aby mógł się tamtędy przecisnąć człowiek. Prowadził do podziemnego magazynu, w którym przechowywano

zwierzęta

przed

przydzieleniem

ich

do

poszczególnych

działów

laboratorium. Tam właśnie usilnie pracowano nad usunięciem następnej metalowej kraty, używając w tym celu dwóch malutkich młotów pneumatycznych. - Hej, posłuchajcie! - rozległ się czyjś głos, usiłując przekrzyczeć zwierzęta. - Hej, moje zuchy, popchnijcie to grzbietami. Popchnijcie to grzbietami, powiedziałem! Metal zazgrzytał i krata wyraźnie się obluzowała. Dwie pary rąk porzuciły młoty i dwie pary ramion z całych sił zaczęły napierać na kratę. Krata wygięła się i upadła na ziemię, a z nią poleciały dwa skrzaty. Na szczęście nic im się nie stało, gdyż upadek nastąpił z wysokości pół stopy. - Cholera - powiedział Puck, masując rozbity łokieć. - Dobrze powiedziane - stwierdził Hamlet, pocierając obolałe miejsca. Unieśli głowy i zobaczyli nad sobą Macduffa, potrząsającego głową w dziurze po kracie. - Hej - odezwał się. - Zrobiliście to chyba trochę za mocno. - Czyja wiem - usłyszeli inny głos. - Moim zdaniem wyglądają bardzo miło, tacy zmaltretowani i poobijani. Obok Macduffa pojawiła się Saffron Dey. Ubrana w safari utkane z liści klonu działała na wyobraźnię mężczyzn. Nawet ze stojącym tuż za jej plecami Pajęczynką


wyglądała wystarczająco ponętnie, aby w sercu Pucka (i nie tylko jego, o nie!) po raz kolejny zagnieździła się niepewność. Ten właśnie moment Puck wspominał po jej śmierci najczęściej. Kiedy Pajęczynką obściskiwał Saffron, aby zwrócić jej uwagę, Macduff powiedział: - No dobrze, zostawmy ich. Musimy coś załatwić. Tędy, potrzebuję światła. Ktoś z tyłu podał mu połyskujący kawałak kwarcu zawieszony na łańcuszku. Macduff zaczął go pocierać i kamień błyszczał coraz intensywniej, aż wreszcie oświetlił cały magazyn. Była to kwadratowa przestrzeń o ścianach z cegły, całkiem niedawno przystosowana do przechowywania zwierząt. Na półkach, których było mnóstwo, stały jedna obok drugiej pozamykane na kłódki klatki (przewód wentylacyjny otwierał się nad jedną z klatek na najwyższej półce, która była częściowo otwarta). Na wprost ściany z wentylacją znajdowały się wąskie, metalowe drzwi, zamknięte na trzy różne zamki. Umieszczony na nich napis ostrzegał: Ostatnie akty wandalizmu zmusiły Departament Badań nad Zwierzętami Uniwersytetu Cornella do zastosowania wyjątkowych środków ostrożności. Każdy, kto będzie próbował dostać się do zwierząt bez upoważnienia, zostanie ukarany. - Ostatnie akty wandalizmu - zachichotał Macduff, skacząc na półkę obok Pucka i Hamleta. - Oczywiście, nas to nie dotyczy, chłopcy. Po czym krzyknął do tych, którzy wciąż jeszcze siedzieli w wentylatorze: - Chodźcie tu do nas, lenie! Jeszcze nie skończyliśmy! Słysząc to, pozostałe skrzaty szybko ześlizgnęły się w dół. Wszystkie uzbrojone były w miecze, a także inną broń. Saffron pierwsza, tuż za nią Pajęczynką, następnie jego trzej bracia: Ciemka, Gorczyczka i Światło Księżyca. Dalej poszukiwacze przygód i pomocnicy Macduffa: Lennox, Ross, Angus, Caith i Menteith. I wreszcie treserka zwierząt Jaąuenetta wraz ze swoimi uczennicami: Rosalindą, Marią i Catheriną. - W porządku - powiedział Macduff, gdy ostatni skrzat zjechał z góry. - Czy są jakieś pytania? - Ja mam jedno - zgłosił się Hamlet. - Kiedy robiliśmy to przedtem, magazyn znajdował się na parterze. Teraz przenieśli go do piwnic. Zastanawiam się, jak wyprowadzimy stąd zwierzęta? Czy wypchniemy je przez otwór wentylacyjny? - Niektóre tak - pokiwał głową Macduff. - Ale nie wszystkie. Są przecież drzwi, moje zuchy. Mam nadzieję, że nie macie nic przeciwko noszeniu po schodach królików? - Tamte drzwi? Myślisz, że uda się je wysadzić za pomocą bomb z wiśni? - Coś jeszcze? - zapytał Macduff, chcąc skończyć już tę dyskusję. - Jeszcze tylko słówko ostrzeżenia - powiedziała Jaąuenetta. - Wiem, że wielu z was robiło to już przedtem, ale chcę, abyście pamiętali o jednym: jeśli nie macie doświadczenia z


tresowaniem zwierząt, nie wypuszczajcie z klatek niczego, co jest większe od was. Zajmijcie się żabami i małymi gryzoniami. - Racja - przytaknął Macduff. - Święte słowa. A teraz... do dzieła! Skrzaty z bojowymi okrzykami na ustach rzuciły się do roboty, opuszczając się na niższe półki i rozbiegając się po wszystkich kątach. W pierwszej klatce, przed którą zatrzymał się Puck, siedziały świnki morskie. Miały być przeznaczone na zajęcia ze studentami pierwszego roku biologii. Puckowi przypomniał się jeden z głównych zarzutów przeciwko Ruchowi Obrońców Zwierząt Laboratoryjnych. Twierdzono, że takie zwierzęta wypuszczone na wolność mogą zdechnąć z głodu lub zimna. Oczywiście kontrargumentem jest świadomość, że w przeciwnym wypadku zwierzęta zginą zapewne jeszcze szybciej i w większych cierpieniach, służąc jako materiał do przeprowadzania wiwisekcji na oczach audytorium złożonego ze studentów pierwszego roku. - Hej! - zawołał Puck, wyciągając rygiel zasuwki. Otworzył drzwiczki klatki, a świnki morskie, zaspane i zaskoczone, zaczęły wyłazić na półkę. Puck wyciągnął rękę i pogłaskał jedną z nich, uruchamiając jednocześnie podstawową zdolność telepatii, którą posiadają skrzaty. Jedyne, co usłyszał, brzmiało jak powtarzane w kółko słowo mama, gdyż świnki morskie nie odznaczają się zbyt wysoką inteligencją. Być może potrafiły wyrażać także bardziej skomplikowane myśli, ale tych z kolei Puck nie był w stanie odczytać. Caith i Ross usiłowały natomiast poznać myśli białych myszy, a te nie miały nic wspólnego z matką. Myszy myślały o serze, kołowrotkach i seksie, mniej więcej w takiej kolejności. Zajęte takimi sprawami, po opuszczeniu klatek biegły wprost do krawędzi półek i spadały na podłogę. - To dopiero - powiedziała Caith, usiłując uchronić gryzonie od masowego samobójstwa. - Jak myje wszystkie stąd wyprowadzimy? - Myślę, że przez przewód wentylacyjny - powiedziała Ross. - Może Jaąuenetta potrafi grać na flecie jak szczurołap albo coś takiego. Możemy też sprawić, aby wściekły się na Macduffa i pobiegły za nim... Jaąuenetta była zajęta w tym czasie czymś zupełnie innym niż grą na flecie. Na podłodze znalazła klatkę z kotami i zastanawiała się właśnie, co z nimi zrobić. Koty, nawet malutkie, bywają niezwykle niebezpieczne i nieprzewidywalne. Widzą skrzaty, ale zgodnie ze swoją praktyczną naturą wydaje im się, że są to albo gryzonie, albo liście poruszające się na


wietrze, jakieś cienie... wszystko, tylko nie malutkie, magiczne istoty, których istnienie przeczy prawom logiki. Wiedząc o tym, żaden skrzat nie może liczyć, że uda mu się nad nimi zapanować, żeby nie wiem jak długo zajmował się tresurą zwierząt. Kot może potraktować skrzata jako zagrożenie i zaatakować go lub też zupełnie go zignorować. Ponieważ jednak koty w klatce, zgodnie z informacją na tabliczce, przeznaczone były do eksperymentów neurologicznych, Jaąuenetta zastanawiała się bardzo poważnie, czy pozostawić je takiemu losowi. Podczas gdy rozważała w myślach plusy i minusy decyzji, inne skrzaty uwalniały mniej niebezpieczne zwierzęta. Menteith użyła małego sztucznego ognia do odsunięcia zasuwki w szklanej gablocie, a potem ze śmiechem przyglądała się, jak wyskakiwała stamtąd kaskada żab, pod lawiną których skrył się Angus. - Psia kość - wybełkotał Angus, torując sobie drogę wśród strumienia obślizgłych stworów. Na jednej z najwyższych półek Pajęczynka popisywał się przed Saffron Dey. Chociaż widać już było gołym okiem, że skrzatka jest wniebowzięta i nic nie stanie na przeszkodzie, aby Pajęczynka otrzymał tej nocy to, o czym marzył - cokolwiek to by nie było - ten nie zaprzestawał popisów. Chcąc zrobić na niej wrażenie, wykonywał właśnie w powietrzu serię niebezpiecznych salt i koziołków, odbijając się od krawędzi półki, a następnie prostował się nagle i otwierał stopami zasuwki przy klatkach. - To naprawdę niesamowite, że potrafisz coś takiego - powtarzała co pewien czas słodkim głosem Saffron - ale czemu nie oszczędzasz energii na później? Kto wie, może będziesz jej jeszcze dzisiaj do czegoś potrzebował... Mówiąc to, puściła do niego oko. Lennox, który stał na tyle blisko, że wszystko słyszał, zrobił minę absolutnie pozbawioną subtelności. - Ahoj! - Pąjęczynka wydał bojowy okrzyk. Uwolnione z klatki skoczki afrykańskie trochę mu przeszkadzały, ale wykonał jeszcze jedną serię akrobacji. Wreszcie, odbijając się kilkakrotnie od krawędzi półki, postanowił odpocząć przy jakiejś wyjątkowo dużej klatce. Macduff nadal oświetlał wnętrze kawałkiem kwarcu, który błyszczał mocniej niż kiedykolwiek, ale ponieważ znajdował się na samym dole piwnicy, zawartość klatki, przy której zatrzymał się Pąjęczynka, skryta była w cieniu. Nie trudząc się nawet, aby sprawdzić, co jest na tabliczce informacyjnej, nie odrywając oczu od Saffron, roznamiętniony skrzat kopnął zasuwkę. - Jesteś najpiękniejszą istotą... - zaczął.


Olbrzymi, brązowy szczur norweski, z gatunku tych, co ogryzają kości ludzkich dzieci, wyskoczył z klatki jak z katapulty, zatapiając zęby w ciele Pajęczynki i odgryzając mu rękę, zanim nieszczęsny skrzat pojął, co się dzieje. W pierwszej chwili nawet nie krzyknął, całkowicie zaszokowany, wpatrując się w zakrwawiony kikut swojego ramienia. Chwilę później, gdy zobaczył oczy szczura i jego zęby, wydał najbardziej przeraźliwy krzyk w swoim życiu, śmiertelny krzyk, który natychmiast uwiązł mu w gardle. Paradoksalnie w takiej dramatycznej chwili Pąjęczynka potrafił odczytać myśli szczura. Jestem Łomot, powiedział w myślach szczur. Łomot skończy z tobą. - Łomot! - wrzasnął nieprzytomnie Pąjęczynka, gdy szczur rozszarpywał mu klatkę piersiową. Saffron także krzyknęła, ale nie przyszło jej do głowy, aby wydobyć miecz lub pospieszyć skrzatowi na ratunek, zresztą niewiele już można było mu pomóc. - Łomot! - po raz ostatni krzyknął Pąjęczynka. Angus i Puck spojrzeli w górę dokładnie w chwili, gdy skrzat spadał z półki na podłogę. W połowie drogi skonał i zgodnie z naturą skrzatów zniknął, jego ciało wyparowało w nicość, a ubranie zamieniło się w szare szmatki, które spływały wahadłowym ruchem w dół. Miecz Pajęczynki upadł na posadzkę z przenikliwym brzękiem. - Mój Boże! - zawołał Macduff. - Co tu się... - Nieee! - przerwał mu dobiegający z góry krzyk Saffron. Z klatki wydostały się następne szczury i dwa z nich ją zaatakowały. Jeden padł martwy natychmiast, przebity strzałami z kusz Pucka, Hamleta i Gorczyczki. Jednak drugi drapieżnik wycofał się na tyle daleko od krawędzi półki, że nikt nie mógł wziąć go na cel. Nagle poprzez hałas, jaki robiły zwierzęta, przebił się świst miecza Saffron. Niestety, nikt nie widział, co stało się później, gdyż okazało się, że wszyscy byli w niebezpieczeństwie. Pozostałe szczury, a było ich razem z Łomotem dziewięć, nie przejmując się odległością dzielącą je od podłogi, zeskoczyły z półki. Jeden zginął od strzały, która dosięgnęła go w powietrzu, dwa inne upadły tak nieszczęśliwie, że nie były się w stanie ruszać, ale pozostałe sześć rozpierzchło się po całym pomieszczeniu, węsząc krew i szukając drogi ucieczki. Dwa rzuciły się na Gorczyczkę, który zanim zdążył napiąć kuszę, był już martwy. Gdy Gorczyczka rozpłynął się w powietrzu, na dole pozostało już tylko pięć skrzatów: Jaąuenetta, jej trzy uczennice i Angus. Z tych zaś, które nadal siedziały na półkach, jedynie Puck i Hamlet mieli broń dalekiego zasięgu. Skrzaty, najszybciej jak tylko mogły, ruszyły na


dół. Lennox tak bardzo się spieszył, że lądując na ziemi, złamał sobie nogę. Jeden ze szczurów to zauważył i skoczył w jego stronę. - Już ja cię załatwię, bestio! - krzyknął Lennox i wyciągnął przed siebie miecz. Szczur nadział się na ostrze. Jego ciałem wstrząsnęły drgawki i po chwili zdechł. - No, jak ci się to podoba? - zawołał Lennox i zemdlał. Nad jego nieruchomym ciałem skakały dwie żaby, skrzecząc z zadowolenia, nieświadome walki na śmierć i życie, jaka toczyła się wokół nich. - Ty potworze! - Z okrzykiem na ustach Macduff rzucił się na grzbiet jednego ze szczurów, przebijając mu mieczem podstawę czaszki. - To za Pajęczynkę! - A to za Gorczyczkę! - zawołał Angus, atakując innego drapieżnika młotem pneumatycznym. Oszołomione zwierzę zatoczyło się, a następnie skoczyło w stronę Angusa, odgryzając mu kawał mięsa z uda. Gdy szczur otwierał paszczę, aby ugryźć go jeszcze raz, zaatakowały go jednocześnie Ross i Caith, skutecznie powalając na podłogę. Dwa inne szczury okrążały Jaąuenettę. Skrzatka bez chwili wahania otworzyła drzwiczki klatki z kotkami, błagając w myślach pierwszego, który wybiegł, aby jej pomógł. Logicznie pracujący koci umysł natychmiast zinterpretował jej myśl jako nagły atak głodu i nie zwracając uwagi na cień przy drzwiach klatki, pobiegł za szczurami. Szczury bez najmniejszego lęku rzuciły się na kociaka i w mgnieniu oka rozszarpały go na kwałki. - Mój Boże - wyszeptała Jaąuenetta, wyciągając miecz. Ale nim zdążyła pospieszyć kociakowi na pomoc, szczury, jeden po drugim, padły na ziemię przebite wysłanymi z góry strzałami. Puck, widząc na podłodze już tylko zmaltretowane skrzaty i martwe szczury, skierował wzrok na półkę, gdzie stracił życie Pajęczynka. - Saffron. Szepcząc jej imię, Puck z kuszą na ramieniu i mieczem przy boku wspinał się pośpiesznie na samą górę. Saffron Dey leżała w kałuży krwi. Jej ciało nie zniknęło jeszcze w nicości, a więc żyła, chociaż śmierć była już blisko. Obok spoczywało ciało szczura, z mieczem skrzatki zatopionym w sercu. Zabiła go, ale sama została ciężko ranna. - Jezus i Troilus. Puck ukląkł przy niej. Jedną ręką odgarnął jej włosy z czoła, spodziewając się, że Saffron leży bez zmysłów. Jednak gdy tylko poczuła dotyk jego ręki, otworzyła oczy. Było to


tak niespodziewane, że Puck śmiertelnie się przestraszył. Widząc to, Saffron zaczęła się śmiać, chociaż miała okrutnie poszarpane gardło. W tym samym momencie Hamlet ruszył w pościg za ostatnim szczurem. Łomot jedyny wyszedł z tej bitwy bez szwanku i właśnie przeskakiwał z półki na półkę, zmierzając w stronę przewodu wentylacyjnego, którędy chciał uciec. - Saffron? - wyszeptał Puck, pochylając się ku niej. Oczy skrzatki błyszczały utkwione gdzieś ponad jego głową, jakby widziała tam Coś Innego. - Wciąż żyje - powiedziała wreszcie, śmiejąc się tym swoim upiornym śmiechem. On wciąż żyje. - Kto taki? - Pochowali go - mówiła dalej, jakby nie słyszała Pucka. - Pochowali go na Kościńcu. Ale nie zdołali go zabić. Ranili tylko. Tyle tylko mogli zrobić. - Kościniec? Saffron, o czym ty mówisz? Co jest na Kości... Puck przerwał, gdyż Saffron chwyciła go nagle za rękę, ściskając z nieprawdopodobną wprost siłą. Nie patrzyła już na Coś Innego, patrzyła na niego. Puck usiłował się wyswobodzić, bowiem to, co zobaczył w jej oczach, przeraziło go. - Już wkrótce otworzy się puszka Pandory - mówiła szybko, nie pozwalając mu się odsunąć. - Złapali go w pułapkę, ale on się wyswobodzi. Wyswobodzi się. - Jej uścisk był tak silny, że Puck obawiał się, czy nie zmiażdży mu przedramienia. - A kiedy się wydostanie, kiedy się uwolni, zje was wszystkich, wszystkich, wszystkich! - Mam cię, ty skurczybyku - powiedział Hamlet, namierzając swój cel. Szczur znajdował się dokładnie pod otworem wentylacyjnym i Hamlet wreszcie mógł go wziąć na cel. Wystrzelił, mając nadzieję, że ugodzi go w samo serce, jednak w tym właśnie momencie szczur uskoczył i strzała ugodziła go w bok. Zatrzymał się w połowie drogi do wyjścia, ale zaraz potem wykonał potężny skok do góry i zniknął na wolności. Saffron zesztywniała, zaciskając po raz ostatni palce na ramieniu Pucka. Po chwili rozpłynęła się w powietrzu, zostawiając go drżącego nad kupką zeschłych liści, z których zrobiony był jej strój. Otworzy się puszka Pandory. Wkrótce. Pół mili od laboratorium dzwony na wieży wybiły północ.


POCAŁUNEK W CIEMNOŚCI Fevre Dream Tavern zawdzięcza swoją nazwę powieści o wampirach na Missisipi, a także sympatiom politycznym, lokującym się jakieś tysiąc mil na lewo od centrum. To najbardziej liberalne miejsce w i tak liberalnym miasteczku uniwersyteckim było naturalnym rajem dla wpadających tu często wieczorami członków Cyganerii i Błękitnych Zebr. Zwykle grała tu muzyka na żywo, a drinki były najtańsze w okolicy; doprawdy, nie można chcieć więcej. Stephen George znalazł się tam pewnego wieczoru, jakieś dwa tygodnie po rozpoczęciu jesiennego semestru. Sączył Powolne Wygodne Bzykanko, przyrządzone wprawną ręką eksperta i czuł, że jest w nadzwyczaj podniosłym nastroju. Tego wieczoru przygrywał Benny Bluźnierca i zespół pod nazwą Szpiczaste Kołnierzyki, znany z dziwnych okładek swoich płyt. Benny, ubrany w białą kamizelkę ze skóry aligatora, która maksymalnie podkreślała jego bicepsy, rozpoczął występ utworem „Stand By Your Man”, w wersji reggae. Następnie odszedł od mikrofonu i skierował światła na gitarzystę o ksywie Jedna Nuta, który dodał czadu do maksimum i odegrał hymn kanadyjski w przyspieszonym tempie. Otrzymał za to burzę oklasków. Po lewej stronie od miejsca, gdzie siedział George, widać było wejście do sali bilardowej. Kaznodzieja i Fantasy Dreadlock grali tam w Ósmą Kulę przeciwko Ragnarokowi i Fujiko, a kibicowało im z pół tuzina widzów. Fujiko i Ragnarok prowadzili jedną kolejką, ale wszystko wskazywało na to, że wynik ulegnie zmianie, gdyż Fuji uderzał z coraz mniejszą precyzją. W sali barowej inna grupa Cyganerii, z Myoko, Afrodytą (Ministrem Miłości Cyganerii) i Panhandle (Ministrem Rozkoszy Cyganerii), zebrała się wokół stołu, przy którym Lwie Serce grał z Woodstockiem w Adwokata Diabła. Siedział tam także Z.Z. Top, ale osunął się tak głęboko w swoim krześle, że praktycznie nie było go widać. - ...a to gówno z Programu Obrony Przestrzeni - powiedział Woodstock. - Wojny Gwiezdne z laserowymi satelitami i tym wszystkim. Jedno wielkie gówno. Ten kutas jest gotów doprowadzić do wybuchu nuklearnego, przeciągając strunę... - Kutas? - zapytał niewinnie Lwie Serce. - Na jednym ramieniu miał opaskę, przedstawiającą różowe słonie, tradycyjny symbol Adwokata. - Jaki kutas? - Reagan, oczywiście.


- Ten kutas, mój przyjacielu, jest kutasem wybranym w demokratyczny sposób powiedział z uśmiechem. -1 to nawet dwa razy. Za drugim razem miał przewagę w każdym ze stanów, z wyjątkiem Minnesoty, która nie reprezentuje całego narodu, jeśli łapiesz, co mam na myśli. Musiał się wykazać odrobiną rozumu, jeśli zdobył poparcie tylu ludzi, nie sądzisz? - Reagan nie ma rozumu - upierał się Woodstock. - Cierpi na uwiąd starczy. - Tak uważasz? A co powiesz o demokratach? To oni zadecydowali, że przeciwnikiem Reagana będzie Walter Mondale. A zatem ich rozum też był nieco zgrzybiały, racja? - Geraldine Ferraro to nie był zły wybór - wtrąciła się Myoko. Lwie Serce uniósł brwi i potoczył dookoła strasznym wzrokiem, ukradkiem ściskając pod stołem dłoń Myoko. - Przecież ona jest z Queens. - Kurwa, no i co z tego? - niecierpliwił się Woodstock. - Gdybyśmy mieli jakąś gwarancję - odezwała się Afrodyta - że Mondale wykituje zaraz po elekcji, aby Geny mogła przejąć władzę... - Reagan już wkrótce wyciągnie kopyta - wieszczył radośnie Panhandle. - Każdego dnia wybuch nuklearny może huknąć go w dupę. I dlatego właśnie zależało mu na powtórnej elekcji: chce wykitować w biurze. - Czy uważasz, że Waszyngton zostanie zbombardowany szybciej, niż Air Force One zdoła wywieźć go z miasta? - zapytała Myoko. - To byłoby sprawiedliwie - oświadczył Panhandle. - Hej - zawołał Woodstock. - Postarajmy się utrzymać tę dyskusję na właściwym poziomie, dobra? W tym momencie Afrodyta poczuła pragnienie i wstała od stołu, kierując się w stronę baru. Chociaż wewnątrz Fevre Dream było dość ciepło, wciąż miała na sobie długi płaszcz, cały pokryty czerwonymi suwakami Velcro; gdy Afrodyta kogoś uścisnęła, pozostawał uściśnięty na długo. - Cześć pisarzu - przywitała się, siadając na stołku obok George’a i zamawiając krwawą mary u barmana Nieskalanego Marleya. - Dawno się nie widzieliśmy - uśmiechnął się George. - Jak leci? - Różnie. Panhandle, jak zwykle, wychodzi ze skóry, żeby mnie poderwać. - Tak? I dasz mu szansę? - Chyba żartujesz, George. Spójrz tylko, jak on się ubiera. Panhandle miał na sobie długi płaszcz z przezroczystego plastiku, śliski jak tłuszcz.


- Nic ciekawego - pokręciła głową Afrodyta, eksponując swoje odziane w suwaki ramiona. - Czy myślisz, że mogłabym ufać takiemu facetowi? - Zawsze możesz zrobić mu sweter na drutach. - Hmm. - Podano jej drinka i Afrodyta pociągnęła głęboki łyk. - A co u ciebie? - W porządku - odpowiedział George, kołysząc się trochę nerwowo na stołku. - To znaczy, właściwie nie wiem, czuję coś w powietrzu. Nie wiem dokładnie co, ale to trwa już kilka tygodni. Mam wrażenie, że... coś mi się przytrafi. - Wzruszył ramionami. - Zresztą, sam nie wiem. - A co powiesz o tej tajemniczej wielbicielce? - zapytała. - Aha, Top wygadał wszystko o tej historii z różami? - Oczywiście, ale nie dawaj mu po głowie teraz, bo jest tak pijany, że nic nie poczuje. Czy ona dała ci jeszcze jakoś znać? - Wcale nie wiem, czy to jest ona. Do diabła, może to po prostu jakiś zbieg okoliczności. - Nic z tych rzeczy - zapewniła go Afrodyta. - Och, zdaje mi się, że Rozkosz mnie woła. - Co? - George odwrócił się. Benny Bluźnierca znowu zawładnął mikrofonem i wywrzaskiwał punkową interpretację „Heartbreak Hotel”. Panhandle bez płaszcza stał na parkiecie i przywoływał Afrodytę, aby zatańczyła z nim slam dance 5. - Hmm, może coś z tego chłopaka jeszcze będzie - oświadczyła Afrodyta, stawiając szklankę z resztką drinka przed George’em. - Bądź tak dobry i skończ to, dobrze? Gdy spotkamy się następnym razem, opowiemy sobie przygody miłosne. Uścisnęła mu namiętnie ramię i pobiegła tańczyć. Przez następne pięć minut Goerge popijał krwawą mary. Nie wysączył jeszcze do końca drinka, gdy nagle wszelka aktywność w Tawernie ustała. Była to przedziwna chwila, którą później trudno było odtworzyć w szczegółach. Taka jest bowiem natura prawdziwie magicznych zdarzeń - pijane, chaotyczne ułamki czasu, które nigdy by nie zaistniały, gdybyśmy mogli je sobie wyraźnie przypomnieć. Kilka sekund wcześniej do George’a podszedł Nieskalany Marley, trzymając w jednej ręce długopis, a w drugiej egzemplarz „Rycerza Białych Róż”.

5

Slam dance - taniec do muzyki techno, w którym tańczący podskakują i zderzają się ze sobą (przyp. tłum.).


- Hej, George - zaczął - wyświadcz mi przysługę. Spotkałem w Dryden kobietę, która nie chciała wierzyć, że... Drzwi do Tawerny otworzyły się w ciszy, ciszy tak głośnej, że zagłuszyła wszystkie dźwięki w barze. Dalsze słowa ugrzęzły Nieskalanemu w gardle. Benny Bluźnierca przerwał swoje wrzaski w trakcie zapewniania słuchaczy, że jest tak samotny, iż mógłby umrzeć. Woodstock, zaskoczony w środku decydującej argumentacji, zamilkł jak rażony piorunem. Podobnie urwały się inne rozmowy, nawet w sali bilardowej. Oczy wszystkich zwróciły się w jedną stronę. Kaliope weszła do środka, wydając się bardziej zjawiskiem niż osobą. Ubrana była w przeświecającą, białą szatę, tak niewyobrażalnie piękną, jakby była utkana ze snu. Wiatr rozwiewał jej długie włosy, które w świetle lamp wydawały się żywe. Usta kobiety były doskonałe, skóra promieniała niezwykłym blaskiem. Słowo piękna było zdecydowanie niewystarczające na opisanie jej urody. - Jezus - wyszeptał Woodstock. - Spójrzcie na nią. Lwie Serce był jedynym mężczyzną w barze, który nie uległ pokusie. Cały czas całował namiętnie Myoko, tuląc ją do siebie. Pozostali goście Fevre Dream zupełnie potracili głowy. Nieskalany Marley aż zatoczył się z wrażenia, zaś Ragnarok i Fujiko w sali bilardowej wspierali się nawzajem plecami, aby nie stracić równowagi. - George - wyszeptał Nieskalany. Zjawisko utkwiło bowiem wzrok właśnie w George’u. Doskonale ukształtowana dłoń puściła gałkę drzwi, które, uwolnione, zamknęły się delikatnie. Kaliope przepłynęła obok baru i klucząc między stolikami posuwała się przed siebie, mijając nieruchome postacie bywalców Tawerny, którzy nie ośmielili się jej dotknąć. Kompletnie zaskoczony George, widząc, że kobieta zmierza ku niemu, wstał, rozumiejąc wreszcie, na co tak długo czekał. Powoli, bardzo powoli wyciągnął do niej rękę, zastanawiając się, czy kiedykolwiek jej dotknie, a gdy to się stanie, to czy okaże się prawdziwa, czy też jego palce przenikną przez nią jak przez mgłę. Ale gdy to się stało, George poczuł jej dłoń z krwi i kości. Była już tak blisko, że pochylił się, aby ją pocałować, i nagle wydało mu się to całkiem naturalne, całkiem normalne i najwspanialsze na świecie. Znalazł się w zasięgu jej czarów i gdy ich usta się spotkały, w Tawernie zgasły nagle wszystkie światła. I to także wydało się naturalne, jakby była to kolejna wskazówka reżysera w scenariuszu, który został napisany właśnie na tę chwilę. - Co, do kurwy nędzy! - zawołał Z.Z. Top, który otrząsnął się ze stuporu i zastanawiał się, czy oślepł. - Do kurwy nędzy, co tu się dzieje?!


George’owi wydało się, że ten jeden pocałunek w ciemności trwał długie minuty, godziny, nawet dni - nieskończoność w raju. Gdy Kaliope odsunęła od niego twarz, wyszeptała jeszcze trzy słowa, które obiecywały więcej. Następnie, zanim jeszcze zapaliły się światła, zniknęła. George nie mógł sobie później dokładnie przypomnieć, jak to się właściwie stało - ta chwila była jednocześnie niezwykle doniosła i trudna do zapamiętania - ale wydawało mu się, że kobieta po prostu wyparowała z jego objęć, rozpłynęła się w powietrzu. Chociaż to było oczywiście niemożliwe. - Co, do kurwy nędzy? - zawołał znowu Top. - Co, do kurwy nędzy?


NIESPODZIEWANE ZMIANY LUB WSZYSCY SIĘ KOCHAJĄ I Jeden z powszechnie panujących mitów na temat Uniwersytetu Cornella i innych liberalnych uczelni głosi, że nie spotyka się tam dziewic lub że ich obecność odnotowuje się tam w znikomym procencie. Oczywiście, nieformalna inspekcja wzrokowa - bowiem nie ma wątpliwości, że każdy doświadczony obserwator potrafi rozpoznać dziewicę po sposobie, w jaki on lub ona wiąże buty - bardzo szybko wykaże, jak nieuprawnione są takie poglądy. Podważyć je można także, stosując proste reguły logiki. Jeśli bowiem dziewictwo jest naprawdę tak rzadkim zjawiskiem, to dlaczego robi się wokół niego tyle szumu? A jednak, abstrahując od faktu, że studenci Cornella powinni być za pan brat z logiką, każdej nocy co najmniej trzydzieści procent społeczności tej uczelni kładzie się do łóżka w przekonaniu, że wszyscy poza nimi uprawiają seks. Nie znaczy to jednak wcale, jeśli już dyskutujemy o abstynencji, że Uniwersytet Cornella mógłby rywalizować z Uniwersytetem Oral Roberts 6. Jednak noc, w czasie której większość studentów zajmowałaby się seksem, uważałbym za coś wyjątkowego, zaś taką, gdy robiliby to niemal wszyscy, za istny cud. Przyjrzyjmy się zatem, jak rodzi się cud: dokładnie w chwili, gdy w Fevre Dream George pocałował Kaliope, na autostradzie na północ od Itaki zderzyły się dwie ciężarówki cysterny. Jedna z nich należała do naukowego zespołu badawczego i przewoziła tysiąc galonów doświadczalnego ludzkiego feromonu. Druga należała do jakiejś fabryki i transportowała jeden z podstawowych składników chemicznych, używany do produkcji dezodorantu do kobiecej higieny osobistej. Zaraz po kolizji opary obu substancji zmieszały się i utworzyły niewidzialną chmurę, którą wiatr uniósł na południe. Wszędzie tam, gdzie się pojawiła, powodowała obniżenie standardów moralnych, wywołując erekcje i twardnienie sutków. Mniej więcej około jedenastej trzydzieści obłok przepływał nad Północnym kampusem. Już przed północą w studenckim sklepiku wykupiono na pniu cały zapas prezerwatyw, a ci klienci, którzy przyszli za późno, musieli zdać się na improwizację. Tuż przed zamknięciem najbardziej poszukiwanym artykułem były gumowe rękawice.

6

Oral Roberts - ur. w 1918 r kaznodzieja amerykański, który wędrował od końca lat 40. po USA ze swoją misją objazdową w namiocie (przyp. tłum.).


Wiatr wciąż wiał i chmura przesunęła się nad Zachodnim kampusem, płynąc wolno nad Itaką i wywołując coraz większą gorączkę seksualną. Było to istne zrządzenie Opatrzności, noc stworzona do kochania się lub tylko radosnego pieprzenia i doprawdy wielka szkoda, że nie zostało to ujęte w żadnych statystykach. Masters i Johnson z pewnością wiele by zapłacili za te dane. Tak, to doprawdy zakrawa na ironię, że chociaż szczegółowe opisanie tej nocy zajęłoby całe tomy, to jednak najbardziej intensywne emocjonalnie spotkanie, jakie się wtedy odbyło, nie miało nic wspólnego z obłokiem feromonu. Ten zaszczyt spotkał pewnego powieściopisarza, który mieszkał samotnie w zabytkowym, żółtym domu na Stewart Avenue, i który tej nocy nie potrzebował żadnej pomocy ze strony rozpylonych w atmosferze chemikaliów. Do Stephena Titusa George’a uśmiechnęło się wreszcie szczęście. II George znalazł się w domu jeszcze przed północą, rozpamiętując niedawno przeżytą rozkosz i zastanawiając się, dlaczego nie potrafi tego opisać. W końcu zdecydował, że najlepiej będzie, jeśli zachowa wszystkie wspomnienia związane z „kobietą z Fevre Dream” w pamięci i wróci do nich dopiero wówczas, gdy ona sama pojawi sie jeszcze raz. Zaglądając do szafek kuchennych i lodówki w poszukiwaniu czegoś do jedzenia, zadumał się nad niedoskonałościami języka angielskiego. Szczególnie zajmował go problem, który pojawił się już w szkicu nie napisanej nigdy powieści pod tytułem „Zazdrość Wenus”, dotyczący słowa „pieprzyć” - kostropatego, aroganckiego bękarta, pozbawionego najmniejszego nawet odcienia subtelności lub elegancji (sformułowania kochać się lub uprawiać miłość sprawiały innego typu kłopoty, sugerując, że czynności tej towarzyszy uczucie, które nie zawsze występowało). Sytuacja jeszcze się pogarszała, gdy ktoś chciałby szczegółowo opisać, co dzieje się między dwoma partnerami, gdyż język angielski posiada równie niezręczne słowa na opisanie anatomii seksualnej. Piersi brzmiały nawet dobrze, jednak już cała reszta miała wydźwięk albo chłodno naukowy - penis, clitoris, pośladki - albo kojarzyła się z bluzgami charakterystycznymi dla brooklińskiego taksówkarza, na przykład fiut. George’a zawsze zastanawiało, jak poważny pisarz może użyć słowa fiut. „Ależ to powinno brzmieć głupio, nie wiedziałeś o tym? - próbowała mu to kiedyś wyjaśnić Afrodyta. - Przecież to jedna z najzabawniej wyglądających rzeczy, jaką stworzył Pan Bóg ”- Może to i prawda, ale nie chciało mu się wyjaśniać, że na określenie kobiecych genitaliów istnieje około sześciu milionów równie głupich eufemizmów. - Tak - powiedział do siebie George, wkładając do tostera dwie grzanki - w porządku, ale chciałbym wiedzieć, jak ona ma na imię.


Nie możesz zapomnieć o pięknej kobiecie, która niedawno pocałowała cię w ciemnościach, zwłaszcza że była to najpiękniejsza kobieta na świecie. Pomimo wysiłków, Kaliope znowu opanowała jego myśli. Zresztą, czy ktoś się tym przejmuje, że nie można poważnie pisać o seksie? Powieść „Zazdrość Wenus” została na razie odłożona do szuflady, ale miał przecież inne pomysły, nie musi wcale myśleć o tej cholernej Wenus i jak do diabła ona się nazywa? George był wprost chory, że tego nie wie, zresztą nie tylko tego. Wyjął z lodówki mleko w kartonie i postawił na stole. Przyjemne, półgalonowe opakowanie z uśmiechniętą krową na obrazku. - Nie mam pojęcia, co to jest - powiedział do uśmiechniętej krowy. - Czuję się tak, jakbym wygrał na loterii, tylko że nie pamiętam, abym kupował los, i nie pamiętam też, abym sprawdzał, jakie numery są w puli, nie wiem również, co można wygrać. Wiem tylko, że coś się dzieje. Sięgnął po szklankę i nalał do połowy mleka. Wstał i sącząc zimny płyn, spacerował po kuchni tam i z powrotem. Wtedy właśnie poczuł przeciąg z salonu. Zatrzymał się. Przez otwarte drzwi widział sylwetkę stojącą na czarnym tle otwartego okna, które zamknął nie dalej jak dziesięć minut temu. George nie trudził się zgadywaniem, kto to mógł być, czuł jedynie olbrzymie pożądanie. Dobrze wiedział, kto stoi w jego salonie. Czyż nie oczekiwał jej? Postać zaczęła przesuwać się powoli w stronę światła. Wyglądała równie ponętnie, jak w Fevre Dream, a nawet bardziej, gdyż nie miała na sobie nic poza zabawnym, srebrnym gwizdkiem, który kołysał się między jej piersiami. Piękne piersi, piękna twarz. Cała reszta także była piękna. Rozległo się ciche trzaśniecie i z tostera wyskoczyły dwie grzanki, ciekawe, co też się dzieje. George, nie odrywając oczu od Kaliope, usiłował postawić szklankę na stole. Zamiast na blacie, postawił ją jednak w powietrzu. Upadła na podłogę, tłukąc się, a mleko rozprysło się dookoła. George niczego nie zauważył. - To wygląda całkiem interesująco - powiedział i były to ostatnie słowa, jakie wyszły z jego ust, bo język zaraz potem znalazł inne zajęcie. I znowu bardzo powoli zaczęli się ku sobie zbliżać, a George znowu zaczął się zastanawiać, czy w ogóle kiedykolwiek się dotkną i czy ona rozpłynie się w powietrzu po pierwszym pocałunku, jak to miało miejsce w Fevre Dream. Poza tym zastanawiał się jeszcze, co wydarzy się po tym pocałunku, jeśli oczywiście się wydarzy. Wreszcie połączyli się ze sobą. Kaliope okazała się w jego ramionach istotą z krwi i kości.


To, co stało się później, było czymś więcej niż magią. III Puck mieszkał w krokwiach Barton Hall, gdzie parę lat temu wspólnie z Pajęczynką umieścili kilka wiszących domków dla ptaków. Trap wielkości karty do gry umożliwiał wejście do ukrytego na dachu hangaru. Tu właśnie odnalazła go Zephyr. Puck siedział w świetle księżyca na krawędzi wąskiego pasa startowego i patrzył w stronę Plantacji. Zephyr wylądowała swoim szybowcem bardzo ostrożnie - dach był wyjątkowo spadzisty - i ukrywszy go w hangarze, usiadła obok Pucka. Przez dłuższą chwilę nie odzywali się do siebie. - Pogrzeby wypadły bardzo dobrze - powiedział w końcu Puck, przerywając milczenie. - Podobała mi się elegia, jaką Hobart napisał dla Pajęczynki. - On napisał już w swoim życiu wiele elegii - wydusiła z siebie Zephyr. - Podczas Wojny z Rasferretem skrzaty ginęły setkami. - Ale to było ponad sto lat temu. - Puck mówił bezbarwnym głosem, wpatrując się przed siebie. - Nic jednak nie stracił ze swoich umiejętności. Ponieważ skrzaty po śmierci tracą ciała, nie można ich oczywiście pochować i pogrzeby ograniczają się do żałobnego zgromadzenia pogrążonych w smutku bliskich. Bez otwartej lub zamkniętej trumny, co jest typowe dla ceremonii pogrzebowych ludzi. Obyczaj skrzatów nakazuje także, aby z wyjątkiem sytuacji ekstremalnych, takich jak na przykład wojna, każdemu zmarłemu wyprawić osobny pogrzeb. Po uczczeniu pamięci Pajęczynki, Gorczyczki i Saffron Dey nerwy żałobników były już w strzępach. I kiedy brat Saffron, Laertes, w obraźliwy sposób wspomniał w mowie pożegnalnej o stosunkach łączących Pucka ze zmarłą, zanim ktokolwiek zdążył interweniować, rozpoczął się pojedynek. Na policzku Pucka widać było ślad po zadraśnięciu mieczem Laertesa. Brat Saffron zaś przez jakiś czas z pewnością będzie lekko utykał. - Wciąż się na mnie wściekasz? - zapytał Puck. - Za Saffron? Zephyr przytaknęła niechętnie. - Nie chciałabym. Zwłaszcza po tym... po tym wszystkim, co się stało, ale tak. Nic się nie zmieniło, nadal mam do ciebie żal o to, co zrobiłeś. Puck także pokiwał głową, unikając jej wzroku. - Rozumiem i nie mogę mieć do ciebie żalu. Ale w takim razie po co tu przyszłaś? Nie powinnaś raczej łazić za tym George’em? - George mnie już zupełnie nie interesuje - tym razem Zephyr utkwiła wzrok w oddali. - Jest dziś wieczorem dość zajęty.


- Zakochał się wreszcie w jakiejś kobiecie, tak? - Może. Chociaż to... to dość dziwne. W zasadzie jej nie widziałam. - A więc skąd wiesz? - Wiatr szeptał o tym całą noc. - Parsknęła. - Poza tym czuję coś dziwnego w powietrzu. Znowu zapadła cisza. Dopiero po chwili Zephyr wydusiła z siebie to, z czym tu przyszła. - Rozmawiałam z Hobartem - zakomunikowała. - Naprawdę? A o czym? - O różnych sprawch. Opowiedział mi, co on i Babcia Zee zrobili kiedyś, gdy okropnie się ze sobą pokłócili. To ocaliło ich małżeństwo. - Powiedz mi o tym - poprosił Puck. - Załóżmy, że były dwa skrzaty - zaczęła Zephyr. - Załóżmy, że jeden z nich był zły na drugiego za to, co tamten zrobił, ale ten winny był załamany, zdenerwowany, może nawet trochę zły sam na siebie. Niezbyt romantyczna para, prawda? - Zupełnie nie. - Ale można sobie też wyobrazić inną dwójkę skrzatów, prawie taką samą jak ta pierwsza, właściwie identyczną, ale skrzatów zupełnie sobie obcych. - Obcych? - Puck po raz pierwszy spojrzał na nią. - Obcych. Nigdy się ze sobą nie spotkali. I nagle ta nieznajoma postanowiła odbyć pewnej nocy wycieczkę, dajmy na to, że wskoczyła do swojego szybowca i poleciała w jakieś miejsce, na przykład na brzeg rzeki niedaleko wąwozu Fali Creek. Drugi skrzat zaś postanowił niespodziewanie udać się na spacer właśnie tam, zupełnie przypadkiem, i oboje wpadli na siebie. To mogłoby być romantyczne spotkanie, nie uważasz? Oczywiście, jeśli przedtem by się nie znali i jeśli ona nie byłaby na niego wściekła. A jeśli on byłby załamany, ona mogłaby go pocieszyć. Może nawet zakochaliby się w sobie. Puck zastanawiał się nad tym wywodem. - Mogłoby się tak stać - powiedział po chwili. - Tak, ale jest jeszcze jedna rzecz - dodała Zephyr. - Ci nieznajomi powinni bardzo uważać, aby nie stracić do siebie zaufania. Tak jak tamta para. Byłoby fatalnie, gdyby jedno z nich zaczęło oszukiwać. - Bardzo źle - powtórzył Puck. - Racja. Ale nie sądzę, aby zaczęły się oszustwa. - Oczywiście, że nie. Czemu miałoby się tak stać? - A więc - Puck znowu odważył się na nią spojrzeć - powiedziałaś wąwóz Fali Creek?


Zephyr potrząsnęła głową. - Ja niczego nie powiedziałam. Ale ci nieznajomi... - Prawda. Ci nieznajomi... powinni już odlecieć. Chwilę później oboje przygotowywali się do startu. IV - Co ty na to, Luther - dopytywał się Skippy. - Idziesz z nami na suczki? Hau? Hau? - To świetna okazja, Luther - dodał Joshua. - Nie przegap jej. Luther podniósł tylną łapę i podrapał się za uchem. - Chyba tym razem nie skorzystam - oświadczył po chwili. - Niemniej, dziękuję za zaproszenie. Sześć psów - Luther, Joshua, Skippy, kundel o imieniu Ellison, Bullterier Czubek i czarny Puli - stało na zboczu i patrzyło w dół na Zachodni kampus. Puli to bardzo śmieszne stworzenie. Jego poskręcane w długie sznurki futro wygląda jak zwoje czarnej przędzy. Nazywał się Rover A To Pech. - Ja jednak uważam, że powinieneś z nami pójść, Luther - Rover trącił go łapą. - Na dole czeka na nas Lady Babylon. Lady Babylon najczęściej ze wszystkich suk w Itace dostawała chcicy. Nocami, wraz z innymi sukami ze swojego miotu, włóczyła się przed akademikami Zachodniego kampusu. Czasami skomasowany zapach ich rui był tak silny, że przyciągał samce nawet z odległości mili. Chociaż tej nocy wiatr wiał w złym kierunku i na wzgórzu nic nie było czuć, już same plotki wystarczyły, aby Skippy podskakiwał z podniecenia. - To kuszące... - przyznał Luther. - Wiesz, o czym Rover tak naprawdę myśli? O Niebie, którego tak szukasz. Kto wie, może znajdziesz go właśnie tam, na dole. Lady Babylon i pewnością pokaże ci Niebo. - Nie o takie Niebo mi chodzi, Rover. Poza tym, to za krótko trwa, abym poczuł się szczęśliwy. - Naprawdę? - spytał Czubek. - A ja słyszałem, że taki rodzaj psów, do jakiego ty należysz... Przerwał raptownie, skarcony przez Luthera wzrokiem. - Jaki rodzaj psów? Co masz na myśli? - Ależ nic - zaprzeczył nerwowo Bullterier. - Ja tylko... Luther spojrzał na Joshuę i Elliota, szukając w nich poparcia, ale psy zaczęły już schodzić ze wzgórza, ponaglane przez niecierpliwego Skippy’ego. Czubek szybko ruszył za nimi.


- Poczekaj! - zawołał za nim Luther. - Poczekaj chwilę! Co chciałeś przez to powiedzieć? - Nic! Absolutnie nic! - Babylon nie jest Terierem, wiesz o tym! Rozumiesz, o czym mówię? Jeśli zajdzie przez ciebie w ciążę, jej potomstwo będzie kundlami! Rozumiesz? Nie dzieli nas aż tak wiele! Rozumiesz? - Nie o to mi chodziło! - odkrzyknął Czubek, przyspieszając i pędząc w dół z ogromną szybkością. - Nie - westchnął Luther. - Nie może tak być... - Co? - zapytał Rover, jedyny, który został z nim na górze. - Co „nie może być”? - To jest Niebo - upierał się Luther, być może po raz ostatni. - Nie może tu być myśli o parchach. To wszystko zostało za nami, gdy uciekliśmy przed Smokiem. Zatem Czubek nie mógł myśleć o... nawet w najmniejszym stopniu... Luther zaczął groźnie warczeć, wściekły na coś, co było poza jego zasięgiem. Bezsilnie próbował ugryźć się we własny ogon. - Luther! Luther, uspokój się i posłuchaj, co mówi Rover! Jeśli chcesz, pójdę i przyprowadzę tu Blackjacka. Luther zapanował w końcu nad ogarniającą go złością, ale w jej miejsce pojawiło się rozczarowanie. - Blackjack nie ma czasu - powiedział. - Jest zajęty Sable. Czy mógłbyś mnie po prostu zostawić w spokoju, Rover? Idź na dół i razem z innymi zabaw się z Lady Babylon. Mnie to wkrótce minie. - Jesteś pewien, piesku? - Absolutnie. Idź już. - W porządku, Luther. Ale sprawdzę, co z tobą, jak skończę z Babylon. Będzie dobrze. - Mam nadzieję. Idź. - Zmykam. Trzymaj się, Luther. Rover zaczął schodzić ze wzgórza. Luther poczekał, aż zniknie mu z oczu w podcieniach łączących budynki Lyon Hall i McFaddin Hall, a potem pogrążył się w nieprzyjemnych rozmyślaniach nad pewnym straszliwym podejrzeniem, które właśnie się w nim zrodziło. To wszystko zostało za nami... razem ze Smokiem. I tak też było. Ale jeśli Raaq jest także tu, to niezależnie od tego, jak bardzo Luther stara się temu zaprzeczyć...


To była okrutna myśl. Luther uniósł łeb i zawył, tak jak od wieków psy wyły do księżyca, chociaż oczywiście w jego przypadku było to wycie do nieba. To bardzo dobry zwyczaj: gdziekolwiek się nie było, nigdy nie brakowało miejsca na niebie, starczało go nawet na najgłośniejszy, najboleśniejszy skowyt. A dla tego, kto odczuwa taki straszliwy ból i wściekłość, bardzo ważne jest, aby mógł wyrazić, co czuje. W przeciwnym razie można się zadławić. V Gdzie indziej: W jednym z najwyżej położonych pokoi w środkowej wieży domu studenckiego Risley Lwie Serce i Myoko kochali się ze sobą w doskonałej harmonii. Odgłosy ich kopulacji słyszane były niemal w każdym pokoju akademika. Budynek ten, podaję to dla informacji, został zbudowany z betonu wzmocnionego stalą i był jedną z pierwszych tego typu konstrukcji na świecie, potrójnie wzmocnioną. Niemniej jednak tamtej nocy wibrował chociaż niezbyt silnie - pod wpływem energii, jaka rodziła się między jego ścianami. Wibracja ta przenosiła się także na świerszcze i inne nocne żyjątka w okolicy, które brzęczały i bzyczały jak oszalałe. To była noc dla tych, którzy robili to ze sobą po raz pierwszy, i dla tych, którzy przypominali sobie stare, dobre czasy. We wczesnych godzinach porannych, po ostatnim dzwonku w Fevre Dream, Afrodyta uległa wreszcie Panhandle’owi i oboje uprawiali miłość, nie bez sporych umiejętności akrobatycznych, na niższych gałęziach klonu, rosnącego na tyłach Rockefeller Hall. Drzewo ledwo to przeżyło. Blackjack i Sable parzyli się w kłębowisku pazurów i sierści. Nattie Hollister z komisariatu policji w Itace tak intensywnie kochała się ze swoim mężem, aż osłabła z wyczerpania. Fraternity Row na Wzgórzu po prostu podskakiwał. Wszędzie to samo, chociaż na różne sposoby. Nie trwało to jednak długo. Kiedy zużyto ostatnią cząsteczkę energii, nad miastem zapanował spokój. Ale nawet wtedy nie wszyscy jeszcze spali. VI George stał nagi w oknie swojej sypialni i wyglądał na zewnątrz, nie dbając o to, czy zobaczy go ktoś z ulicy. Nie odczuwał skrępowania w stosunku do własnego ciała i nigdy nie przejmował się tym, że ktoś mógłby go podglądać. Poza tym, o tej porze podglądaniem zajmowali się już tylko najbardziej wytrwali amatorzy. Do świtu brakowało tylko godziny i najbardziej interesujące sceny dawno już się skończyły.


Dom wyglądał w środku jak po przejściu huraganu. Miłosna sesja George’a i Kaliope, która jeśli zostałaby opisana i opublikowana, wprawiłaby w osłupienie niejednego czytelnika „Penthouse’a”, rozgrywała się po kolei w każdym pomieszczeniu. Pozostał po niej okropny bałagan, wręcz totalna demolka. Meble były poprzestawiane lub poprzewracane, a gniazdo miłości w sypialni miało połamane wszystkie cztery nogi i wyglądało jak zdechły wielbłąd. Łazienka był zalana, a nie zakręcony prysznic wciąż pryskał wodą. W przedpokoju można się było zaplątać w pajęczynę z papieru toaletowego zwisającego z lampy na suficie. W kuchni ktoś zapomniał zamknąć drzwi lodówki, z której powyjmowano najrozmaitsze produkty, służące parze kochanków do bardzo konkretnych celów. Szeroko otwarte były też drzwiczki jednej z szafek, a stojąca tam butelka oliwki Crisco była pusta. Chyba jedynym przedmiotem, jaki nie ucierpiał tej nocy, była maszyna do pisania George’a, przypadkowy obserwator, znajdujący się w samym oku cyklonu. Jak długo? - pytał sam siebie George - jak długo to trwało? Nie znał precyzyjnej odpowiedzi, wiedział tylko, że bardzo długo, znacznie dłużej, niż mógłby sądzić, że pozwolą mu na to siły życiowe, dłużej nawet, niż mógłby się szczycić w czczych przechwałkach. Miał wrażenie, jakby wzmocniła go jakaś energia z zewnątrz, dzięki czemu był w stanie kochać się z tą niezwykłą kobietą całymi godzinami, bez przerwy. Spojrzał na nią. Leżała na łóżku, wreszcie w objęciach snu. Wreszcie. I chociaż całą noc spędzili na kochaniu się, wciąż wyglądała tak samo pięknie jak w chwili, gdy zobaczył ją po raz pierwszy. Zresztą „pięknie” to za słabe słowo. Doskonale. Tak, była doskonała. I to go właśnie przerażało. Któż nie snuje w zakamarkach umysłu fantazji o tym, jak powinien wyglądać fizyczny ideał naszego partnera lub partnerki? Takie fantazje zmieniają się wraz z upływem czasu - zanim George spotkał swoją pierwszą Szarą Damę, jego ideałem była kobieta o bladej twarzy i rudych włosach - ale zawsze wyobrażając sobie idealnego kochanka lub kochankę, bardziej skupiamy się na wyglądzie fizycznym niż na osobowości. W głębi duszy każdy jednak marzy o tym, aby spotkać kogoś takiego, kto łączyłby w sobie ciekawą osobowość i doskonałość fizyczną. Nawet w bladym świetle księżyca George widział Kaliope wyraźnie. Każda linia, każdy szczegół, od odcienia jej skóry po wykrój ust, były po prostu takie, jakie sobie wymarzył. Kto potrafił to wyczytać z jego myśli? - Nie martw się tym - powiedziała Kaliope. Nie wiadomo, w jaki sposób znalazła się nagle za jego plecami, obejmując go czule w pasie. - Po prostu ciesz się. George potrząsnął głową i oparł się ciężko o framugę okienną.


- Nie wierzę, aby to działo się w rzeczywistości. - W co nie wierzysz? We mnie? - Mocniej przycisnęła się do jego nagiego ciała. Powiedz, nie czujesz mnie? Nie odpowiedział, zadając jej w zamian pytanie: - Jaka będzie cena? - Cena? - Myślę, że wiesz, o co mi chodzi. - Mówił wolno, jak o czymś, co było bardzo ważne, ale znajdowało się poza jego kontrolą. - Jesteś zbyt doskonała, abyś była prawdziwa. Czy gdy się już ubierzemy, uda się nam prowadzić równie interesującą rozmowę? - Nie musimy się do tego ubierać - powiedziała, całując go w szyję. - Czytaliśmy te same książki, nieprawdaż? Ale chociaż podobało nam się prawie to samo, są pewne różnice, które pozwolą nam, być może, poprowadzić ciekawą rozmowę. Mam przeczucie, że tak właśnie jest. Znam także twoje imię. Ale kiedy mi to powiesz? Kaliope dmuchała mu bardzo delikatnie w ucho i George miał trudności w prowadzeniu swojego wywodu. - Powiedz mi, jaka jest cena! - nalegał, ściskając parapet okienny tak mocno, że pobielały mu kostki. - Wyglądasz doskonale, jesteś doskonała i pojawiłaś się tu znikąd. Czego się zatem obawiam? Czy Mefistofeles zabierze moją duszę na sześć miesięcy albo coś takiego? Kaliope zaśmiała się. - Zakochałeś się już we mnie, George - powiedziała cicho i bez cienia próżności. Czemu niepokoi cię, że to takie dziwne? Przecież nie wyrzekłbyś się swoich uczuć, nawet jeśli miałbyś zapłacić za nie swoim życiem, mam rację? - Tak - wyszeptał George. - Ale ty wciąż chcesz wiedzieć więcej. - Czy to znaczy, że umrę? Taka jest cena? - Kto to wie? - powiedziała poważnym tonem Kaliope. - Ale nie umrzesz z mojej winy, chociaż może wolałbyś. Przez pewien czas będzieniy kochankami i nauczę cię kilku rzeczy, a kilka innych ci przypomnę. Gdy skończę swoje zadanie, odejdę bez ostrzeżenia, a wtedy będziesz pragnął śmierci. Ale on na to nie pozwoli, nie wtedy. - On?


- Jesteś usidlony, George. Usidlony w Opowieści albo, jeśli wolisz, w Fantazji. To, czy skończy się ona szczęśliwie, czy jako koszmar senny, zależy wyłącznie od ciebie. - Zaraz, zaraz - zaniepokoił się George. - Nie rozumiem. - Nie martw się o to - powiedziała Kaliope, odwracając go ku sobie. - Będziesz miał mnóstwo czasu, aby zrozumieć. To jest bardzo długa Opowieść i w pewnym sensie jeszcze się wcale nie zaczęła. - Czym więc ty jesteś? - zapytał. - Prologiem? Kaliope uśmiechnęła się. - Jesteś bardzo blisko, George - odpowiedziała. - Bardzo blisko. Pociągnęła go ku sobie i razem obejrzeli wschód słońca.


DWA DOMY I Jakieś dwa tygodnie później, w słoneczny poranek Cyganeria w składzie Lwie Serce, Myoko i Z.Z. Top, wyruszyła w dyplomatycznej misji z Risley do Fraternity Row. Była niedziela i członkowie Towarzystwa Walk Średniowiecznych wylegli w pełnym rynsztunku na trawnik przed akademikiem i zadawali sobie nawzajem potężne ciosy drewnianymi mieczami i maczugami. Lwie Serce pozdrowił ich, przejeżdżając obok. - Miły dzień - zawołał, kierując te słowa także w niebo. - Wspaniały dzień na śmierć - dodał Top. Niecałe pięć jardów dalej wywijający mieczem wojownik padł pod zmasowanym atakiem trzech napastników z maczugami. - Założę się, że Myoko nakopałaby im wszystkim w dupę - rzucił Top. - Dziękuję, kochanie - uśmiechnęła się Królowa Szarych Dam. Ujęła Lwie Serce pod ramię i ruszyli w dalszą drogę. Najbliższym Greckim Domem był oczywiście Zeta Psi, zaraz po drugiej stronie ulicy. Na trawniku przed Zetą pyszniła się zardzewiała armata z czasów Wojny Domowej, dowód niedawnej wrogości pomiędzy Zetą Psi i Risley. Jednak dwa lata temu, gdy Cyganeria zadeklarowała wieczną wojnę z Rho Alpha Tau, między Zetą a Risley został zawarty nieoficjalny traktat pokojowy. - A w zasadzie, dokąd idziemy? - zapytał Top. - Masz jakieś rachunki do wyrównania z Bractwem Szczurów? - Z nimi zawsze są jakieś rachunki do wyrównania - powiedział ponurym głosem Lwie Serce. - Ale dzisiaj mamy do załatwienia coś innego. Jeden z akademików zaproponował nam wszystkim honorowe członkostwo. - Honorowe członkostwo? Do diabła, Li, przecież Cyganeria nie może należeć do żadnej organizacji studenckiej. - Na początku też tak pomyślałem. Ale to jest szczególna organizacja. - Jak to szczególna? Organizacja to organizacja. - To Dom Tolkiena - powiedział Lwie Serce. Z.Z. Top kiwnął dwa razy głową. - Oni chcą nas za braci?


- I siostry - dodał Lwie Serce, ściskając dłoń Myoko. - W piątkowy wieczór spotkałem się w New Wave z jednym z ich Prezydentów - mają ich trzech zamiast jednego. Facet nazywa się Shen Han. Ciekawa postać. Pił teąuila sunset. - Sunrise - poprawiła go Myoko. - Nie, sunset. Brandy zamiast syropu z granatów. Wystarczająco ekscentryczny, prawda? Polubiłem gościa. - Ale dlaczego chcą się z nami skumać? - dopytywał się Top. - Tego właśnie musimy się dowiedzieć, Bezguście. Dlatego cię z nami zabrałem. Mam nadzieję, że wywęszysz, o co im chodzi. Czy „Władca pierścieni” to nadal twoja ulubiona książka? - W zeszłym tygodniu przeczytałem ją po raz dwunasty. - Świetnie. Powinno być zabawnie. Dom Tolkiena, nazwany tak na cześć świata fantazji J.R.R. Tolkiena, był zarazem jednym z najsłynniejszych i najmniej znanych stowarzyszeń studenckich Uniwersytetu Cornella. Usadowiony z dala od głównych tras spacerowych, Dom w zasadzie nie był otwarty dla gości. To, że zaproszono tu całą Cyganerię, mogło oznaczać, że szykuje się coś wyjątkowego. Lwie Serce domyślał się, o co mogło chodzić, ale na razie się z tym nie zdradzał. Doszli do końca Thurston Avenue, a następnie skierowali się zabłoconą ścieżką w stronę lasu. Niebawem wszystkim się wydawało, że wstąpili do innego świata. Drzewa były wyjątkowo wysokie, a ich korony tworzyły baldachim przesłaniający niebo. Nie bez powodu Dom Tolkiena był znany jako jedyny Grecki Dom Elfowy. Pojawił się przed nimi niespodziewanie, bo ścieżka wyprowadziła ich nagle na polanę. Budynek bractwa przypominał ponadczasową, potężną, kamienną fortecę. Był olbrzymi, zdawał się rozsadzać polanę. W niektórych miejscach drzewa rosły pięć stóp od ściany. Dom miał romboidalny kształt i z obu stron flankowały go przysadziste wieże. Ich nazwy wyryte były dużymi literami na fundamentach: Minas Anor na prawej, Minas Ithil na lewej. - Za duży - wysapał Top. - A poza tym dość śmieszny - dodała Myoko, nieco mniej oszołomiona. - Nie ma tu żadnych samochodów. Czy członkowie tego Bractwa nie jeżdżą samochodami? - Może mają stajnię - uśmiechnął się Lwie Serce.


Nad głównym wejściem z dwuskrzydłowymi dębowymi drzwiami, wzmocnionymi metalowymi ramami, widniał napis na zworniku: Dom Tolkiena, Podarunek Pani. Zaś poniżej jeszcze coś, w jakimś bardzo dziwnym języku: Pedo melon a minno. - Czyż bogate damy nie wspierają raczej żeńskich kół studenckich? - zapytała Myoko. - Może była przekorna - stwierdził Lwie Serce. - Co znaczy to „pedo melon”? - To w języku Elfów - wyjaśnił Top. - Wiesz, Tolkien wymyślił wiele fantastycznych języków. Był filologiem i... - Możesz to przetłumaczyć? - przerwał Lwie Serce. - Oczywiście, To rodzaj hasła. „Powiedz «przyjaciel» i wchodź”. - Przyjaciel - powtórzył Lwie Serce, sięgając pojedna z masywnych, żelaznych kołatek. Drzwi otworzyły się do wewnątrz, zanim zdążył jej dotknąć. Zobaczyli przed sobą ciemny korytarz z szarego kamienia. Nikt na nich nie czekał. Drzwi najwyraźniej otworzyły się same. - Niewidoczny lokaj - skomentował Lwie Serce. - Podoba mi się. Weszli do środka i nie zdziwiło ich to, że drzwi same się za nimi zamknęły. Zatrzymali się w płytkiej alkowie. Z wieszaka na ubranie patrzył na nich szklanym okiem wypchany drozd. Po lewej stronie zauważyli drzwi w ścianie, a nad nimi metalową tabliczkę z napisem: Hol wejściowy i MathomHole Michela Delvinga. - MathomHole? - zdziwił się Lwie Serce. - To coś w rodzaju muzeum - wyjaśnił Z.Z. Top. - Prowadzone przez hobbitów. - Hobbitów? - Małe ludziki z owłosionymi stopami. Dużo jedzą i palą, ale są w porząsiu. Kiwając głową, Lwie Serce sięgnął do klamki, ale drzwi otworzyły się same, zanim zdążył ich dotknąć. Za nimi było ogromne pomieszczenie. Z głębi rozległ się głos Shen Hana: - Witamy w Śródziemiu.

II Dom Tolkiena miał trzech Prezydentów. Byli to: Shen Han, Amos Noldorin i Lucius DeRond. Ubrani byli w proste stroje i na dowód sprawowanej władzy każdy miał na palcu pierścień z innym kamieniem: Shen Han rubin, Noldorin biały opal, a Lucius szafir. Oczekiwali na gości w zachodnim końcu MathomHole, który okazał się olbrzymich rozmiarów holem głównym, z pięknym, łukowato sklepionym, dużym świetlikiem. Pa-


(łające z góry światło słoneczne odbijało się w niezliczonych szklanych gablotach, które zawierały przedmioty z powieści Tolkiena. Przy wszystkich były kartki, na których dokładnie opisano ich historie. Z jednym wyjątkiem: na środku holu stała szklana kasetka, a w niej lśnił szeroki grot. Nie było przy nim żadnego podpisu. - Dzięki, że przyszliście. - Shen Han szedł w ich stronę z pozostałymi prezydentami. Uścisnął dłoń Lwiemu Sercu i dokonał prezentacji. - Mam nadzieję, że nim się rozstaniemy, przekonamy was do naszej propozycji. - Przemyślimy ją - odpowiedział Lwie Serce. - Rozejrzał się z podziwem po holu. Zachwycający. - To jeszcze nic - zapewnił go Shen Han. - W tym Domu jest znacznie więcej rzeczy, które mogłyby was zadziwić. Jeden z braci oprowadzi was potem po całym budynku. - Kto go wybudował? - zapytała Myoko, przyglądając się świetlikowi, który zrobił na niej ogromne wrażenie. Mógłby być kadłubem szklanej fregaty. - Zbudowała go Pani - odpowiedział Noldorin. - Pani? - Tak ją nazywamy - wyjaśnił Shen Han. - Donatorzy budynków zawsze pozostają anonimowi. W pewien sposób to nawet dobrze. Gdy nie ma tajemnicy, magia umiera, a przecież tu wszystko jest magią. Jedno jest pewne. Kochała prozę Tolkiena, chciała wspomóc uczelnię... i miała wystarczająco dużo pieniędzy, aby urzeczywistnić swoje marzenia. - Kiedy zbudowano ten dom? - zapytał Top. - W trzydziestym szóstym położyli kamień węgielny - wyjaśnił Lucius. - Jednak ukończyli go dopiero w połowie lat pięćdziesiątych. - Nie może być - sprzeciwił się Z.Z. - Dlaczego? - „Władcę pierścieni” wydano drukiem w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym piątym roku w Anglii... nawet „Hobbita” nie wydano wcześniej niż pod koniec lat trzydziestych. Jak wasza Pani mogła wzorować się podczas budowania tego domu na nie istniejącej literaturze? Shen Han tylko się uśmiechnął. - Jak powiedziałem: bez tajemnicy nie ma magii. Może ktoś chce się czegoś napić? Gdy Noldorin uniósł rękę, srebrny pierścień rozbłysnął w słonecznym promieniu. Gdzieś niedaleko rozległ się dźwięk niewidocznego dzwonka. Po chwili w holu pojawił się pucołowaty mężczyzna o wzroście około czterech stóp. - To jest Ori, główny lokaj Domu - przedstawił go Shen Han. - Będzie spełniał wasze życzenia.


Ori ukłonił się tak nisko, że Myoko musiała powstrzymać chichot. Facecik miał świetnie utrzymaną, bardzo długą brodę, a na głowie kolorową czapeczkę. - Napiję się midori - powiedział Lwie Serce. - W małej szklance. - To samo - zamówiła Myoko. - Black label light - zażyczył sobie Top. - Z kawałkiem cytryny. - Wedle życzenia - powiedział Shen Han. - Dla nas to co zwykle, Ori. Przynieś drinki do... no właśnie, gdzie przyjmiemy naszych gości? - W Lesie - zaproponował Noldorin. - W Lesie - powtórzył jak echo Lucius. - Lothlórien - wyjaśnił Shen Han w odpowiedzi na zdziwione spojrzenie Myoko. - U Tolkiena tak nazywał się wielki las Elfów. - Gdzie to jest? - dopytywał się Z.Z. Top. - Z tej strony, skąd przyszliśmy? - Och, nie - zaprzeczył Shen Han. - Co prawda, rzeczywiście w okolicy mamy przepiękny las, ale aby dostać się do Lothlórien, nie musimy wychodzić na zewnątrz. Mogłoby zacząć padać podczas naszego przyjęcia. - Chcesz powiedzieć, że jest w środku? Shen Han ponownie się uśmiechnął. Gdy Ori odszedł przygotować drinki, Shen uniósł dłoń z pierścieniem i wskazał na najbliższe drzwi. - Dostaniemy się tam windą. III Lwie Serce widział w swoim życiu wiele wind w najrozmaitszych stylach, ale w Domu Tolkiena po raz pierwszy zobaczył windę, która wyłożona była w środku kamieniem. Ściany zdobił wypolerowany jak lustro obsydian, zaś drzwi wykonano z grubej kamiennej płyty, która nie wiadomo jak się otwierała i zamykała. Za przyciski służyły przezroczyste kamienie, wyglądające na szlachetne, które bardzo tu pasowały. Kamienny kontener zwiózł ich na dół. Lwie Serce miał wrażenie, że znajdują się głęboko pod ziemią. Zastanawiał się, o jakim lesie mówili Prezydenci, ale postanowił poczekać i zobaczyć. - Głębokie piwnice Khazaddum - oznajmił Shen Han, gdy winda zatrzymała się bezszelestnie i drzwi się rozsunęły. Zapalił lampę naftową, która stała tuż przy windzie, i oświetlił kawałek najbliższej przestrzeni. Znaleźli się w kręgu światła, otoczonego przez głębokie ciemności. Jak daleko mogli sięgnąć wzrokiem, wszędzie rozciągała się gładka, kamienna posadzka, nigdzie ani śladu ściany lub sufitu.


Nawet szyb windy był tylko czworoboczną, kamienną kolumną, która wznosiła się w górę i w pewnym momencie ginęła im z oczu. - To przestaje być rzeczywiste - oświadczył Top, który próbował wyobrazić sobie ogrom otaczającej ich przestrzeni. Z pewnością nie była to normalna piwnica. Shen Han posłał mu kolejny uśmiech. - Zanikanie rzeczywistości dopiero się zaczęło. Proszę tędy. - Skąd wiesz, w którą stronę mamy iść? - zapytał Z.Z. Top, gdy Shen prowadził ich w ciemności. - Nie powinieneś wziąć silniejszej latarki? Nie chcemy się zgubić. - Znamy drogę - uspokoił go Noldorin. - Więcej światła, mniej tajemnicy. - Hmm. Rozumiem... jeśli zobaczylibyśmy coś więcej, nie byłoby takiego wrażenia. - Lub moglibyście się przestraszyć - dopowiedział Lucius. Nagle Lwie Serce wstrzymał oddech z wrażenia. Tuż przed nimi posadzka niespodziewanie się urywała, dalej zaś rozwierała się czarna otchłań, przez którą prowadził jedynie wąski, kamienny mostek bez balustrady. - Nie ma mowy - zaprotestował Top, którego wytrzymałość psychiczna najwyraźniej już się kończyła. Światło lampy naftowej nie sięgało dna przepaści, nad którą stali, ale Top wiedział, że to niemożliwe - niemożliwe, aby wykopano tu tak głęboki kanion. - Jaką to ma głębokość, sześć stóp? Pytanie pozostało bez odpowiedzi. - Uważajcie, aby nie spaść - tyle tylko powiedział Shen Han, wchodząc na mostek pierwszy. Przez chwilę Z.Z. Top rozważał możliwość zdemaskowania tej mistyfikacji i przeskoczenia na drugą stronę. To z pewnością nie byłoby niebezpieczne, pomyślał. Jednak odwaga szybko go opuściła, gdy usłyszał w dole zawodzenie wiatru. Po drugiej stronie znaleźli się w krótkim korytarzu, zamkniętym wielkimi, kamiennymi drzwiami. Shen Han otworzył je z pomocą Noldorina. Goście przeszli przez nie i wkroczyli na leśną polanę. Wiał lekki wiatr, - a nad głowami błyszczało rozgwieżdżone niebo. IV - Kopuła - powiedział Lwie Serce, natychmiast rozszyfrowując iluzję, chociaż nie przyczyniły się do tego żadne błędy w jej konstrukcji. - Wrażenie podobne do Hayden Planetarium, tylko pod ziemią i dużo większe. - Odwrócił się do Shen Hana. - Jak daleko stąd jest linia horyzontu?


- Możesz spróbować tam dojść, to się przekonasz - odpowiedział Shen. - Ale po co? To jest raj. Posiadamy całkowitą kontrolę nad klimatem: możemy go ochłodzić, ocieplić, dodać lub ująć wiatru, sprowadzić mgłę albo deszcz meteorów, aby uradować oczy świetlnym widowiskiem. Możemy nawet zażyczyć sobie, aby padało, jeśli przyjdzie nam na to ochota. - Macie tu także wschód słońca? - Gwiazdy są dużo lepsze. - No pewnie - powiedział Top. - Dzienne niebo nie wyglądałoby tak naturalnie, prawda? Gdzie są projektory? - Czy naprawdę musicie tracić tyle czasu na zadawanie nieistotnych pytań? - usłyszał w odpowiedzi. Lwie Serce położył dłoń na ramieniu Z.Z. Topa. - Nie - zgodził się. - Macie rację, trochę tajemniczości dobrze nam zrobi. Shen Han skłonił z szacunkiem głowę, gasząc jednocześnie lampę. Była już niepotrzebna. Mimo nocnego nieba, w Lothlórien było dość światła, pochodzącego z nieznanych i tajemniczych źródeł, aby wszystko było widać. W lesie rosły prawdziwe, piękne drzewa o jasnoszarej korze i złotych kwiatach, błyszczących wśród liści. To, jak zachowały żywotność w tym dziwnym, czarodziejskim świetle, było kolejną tajemnicą. Gości zaproszono na krótką wycieczkę. Lwie Serce domyślał się, że niezależnie od tego, co powiedziałby Shen Han, była tak krótka, gdyż podziemny raj nie był duży. Mieli tu dość miejsca na relaks, ale nie wystarczyłoby na przejażdżkę rowerem. Każdy z trzech Prezydentów pokazał gościom swoje ulubione leśne zakątki: fontannę z nie obrobionych głazów, z której wyciekał maleńki strumyczek, olbrzymi grzyb, bardziej przywodzący na myśl Lewisa Carrolla niż Tolkiena i Magiczny Krąg świecących kamieni. Gdy wędrowali, z oddali cały czas dobiegały ich jakieś śpiewne dźwięki, jakby nucił je chór niewidzialnych postaci. Wreszcie gospodarze zatrzymali się na otoczonej wysokim żywopłotem polanie. Obok szemrał strumyk, wypływający spod fontanny, a na środku, na wysokim postumencie, stała srebrna misa z wodą. Zapewne była główną atrakcją tego miejsca, ale uwagę gości przyciągnęła wysoka postać, stojąca za żywopłotem, po drugiej stronie strumyka. - Do diabła, a to co? - zawołał Top. - To jest - odpowiedział nieco speszony Shen Han - Gumowa Dziewica. Nasza maskotka, powiedzmy.


- Czy to na pewno postać z Tołkiena? - zapytała z niedowierzaniem Myoko. - Co za pieprzone brednie - oburzył się Top. - Chyba że napisał nikomu nie znaną powieść pornograficzną. Gumowa Dziewica rzeczywiście nie wyglądała na postać ze świata Tolkiena. Był to wysoki kobiecy manekin o jasnej karnacji skóry, ciemnych włosach i obfitym biuście. Odziany był w strój z czarnej skóry w sadomasochistycznym stylu. Wyciągał przed siebie plastikowe ramiona, a w zakrytych rękawiczkami dłoniach trzymał miseczkę. Z miejsca, w którym stali, nie widać było, co jest w środku. - Skąd to macie? - dopytywał się Top, przeskakując strumyk i zbliżając się do manekina. -1, co ważniejsze, po co tu stoi? Chciałbym to wiedzieć, chyba że to wasza kolejna tajemnica. - To nie jest tajemnica - odpowiedział Lucius. - Oprócz tego, że interesuje nas magia, jesteśmy studenckim Bractwem i mamy powiązania z innymi Domami. Pamiętacie kontrowersje, jakie pojawiły się w zeszłym roku na temat grupy studentów, którzy nazwali się LPGS? - To Ludzie Podkopujący Grecki System - powiedziała Myoko. - Pamiętam ich. - A zatem pamiętacie też ich główną tezę: system bractw i kół studenckich wyrządza więcej szkód, niż daje korzyści. Jednym z ich głównych zastrzeżeń wobec tego systemu było to, że propagują seksizm... - Bo tak jest - zgodził się Lwie Serce. - Ale mniej więcej tak samo zachowuje się reszta świata. Nikt nie jest czysty. - Nawet Cyganeria - powiedziała Myoko. - Nawet rodzina Kennedych - dodał Top, drapiąc się po nosie. - ...no więc - kontynuował Lucius - w takiej sytuacji poczuliśmy się trochę w tyle. Napiętnowano wszystkie Bractwa, bez wyjątku, a przecież w Domu Tołkiena była tylko jedna goła baba przypięta do ściany. Więc aby zachować twarz, zamówiliśmy tę Gumową Dziewicę. - To bardzo w stylu Cyganerii. - Ale nie Tołkiena - powiedział z wyrzutem Z.Z. Top, wyjmując coś z miseczki manekina. Była to foliowa torebka, z której wyciągnął natłuszczoną, lateksową prezerwatywę. Na jej końcu umieszczono wizerunek uśmiechniętego faceta. - Pan Szczęśliwy - Top odczytał reklamowy slogan - jedyny kondom zadowolony z siebie. Tolkien kazałby was za to ukrzyżować.


Shen Han wzruszył ramionami. - Ostatecznie możemy się tego pozbyć. Ale na razie Gumowa Dziewica stanowi obrazek rodzajowy. - Wasze miejsce to w ogóle niezły obrazek rodzajowy - powiedział Lwie Serce. Skoro obejrzeliśmy już Lothlórien, może powiecie nam, po co zostaliśmy zaproszeni? - Już wam mówiliśmy - przypomniał Shen Han. - Chcielibyśmy, abyście zostali członkami... - Jeśli reszta Domu jest tak wspaniała jak ten las tutaj - przerwał mu Lwie Serce - nie rozumiem, po co mielibyście przyjmować na członków ludzi takich jak my. Chyba że jest jeszcze coś, o czym nie wiemy. - Rozłożył ręce, jakby chciał objąć ziemię, drzewa i sztuczne niebo. - To wszystko jest zbyt piękne. Jeśli wpuścicie tu nieodpowiednich ludzi, mogą to zniszczyć. A więc, gdzie jest ten ukryty haczyk? Shen Han przez chwilę się zastanawiał, a następnie odwrócił się do Noldorina. - Pokaż im - powiedział. Kiwając głową, Noldorin podszedł do postumentu, na którym stała srebrna misa. Skinął ręką na Króla Cyganerii, aby podszedł. Lwie Serce zbliżył się do misy i zobaczył, że jest napełniona wodą. Dno było czarne i odbijały się w nim gwiazdy. - Przypatrz się uważnie - poprosił go Noldorin. -1 pamiętaj, aby nie dotknąć wody. Podniósł rękę z pierścieniem i wykonał gest nad powierzchnią wody. Gwiazdy zniknęły i lustro wody pokazywało teraz sceny z życia Itaki i kampusu uniwersyteckiego. Chociaż Lwie Serce zdawał sobie sprawę, że są to tylko projekcje, był pod wrażeniem. W odróżnieniu bowiem od pokazu slajdów, zmieniające się obrazy stopniowo zanikały, aż do zupełnego rozmycia się w lustrze wody. Po chwili ukazały się sceny z Risley, a wśród nich twarz osoby, którą Lwie Serce doskonale znał. Wybuchnął gromkim śmiechem. Była to bowiem Fujiko we własnej osobie i nagle stało się jasne, dlaczego zaproponowano im członkostwo Domu Tolkiena. - Który z was się w niej kocha? - zapytał. Spojrzał na Noldorina, zaintrygowany wyrazem jego twarzy. - Ty? Noldorin bardzo powoli kiwnął głową. Z całych sił starał się panować nad sobą, aby się nie zaczerwienić; nie licowałoby to z godnością Prezydenta Bractwa. - No, dobrze, jest nie ruszona - powiedział Lwie Serce. - Nie mogę jednak obiecać niczego więcej niż to, że was sobie przedstawię, a ty zrobisz już, co będziesz uważał za stosowne. Jesteście pewni, że chcecie dokonać takiej niekorzystnej transakcji?


- Jesteśmy pewni - potwierdził Noldorin. - A zatem, dobrze - stwierdził Lwie Serce. - Myślę, że możemy zostać honorowymi Grekami lub czym to miejsce jest. Noldorin uśmiechnął się szeroko i wyciągnął rękę do Lwiego Serca. Wtedy jeszcze raz zmieniły się obrazy w misie. Teraz ukazywały się tam sceny z najbliższego otoczenia Domu Tolkiena, zrobione z lotu ptaka. Widać było las, okoliczne drogi i dość niewyraźnie dach najbliższego Domu Greckiego. Dom ten dosłownie mignął przed oczami Lwiemu Sercu, ale ten natychmiast go rozpoznał i twarz mu stężała. Cały jego dobry humor zniknął jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Coś nie tak? - zapytał Noldorin, który to zauważył. - Macie sąsiadów. - Lwie Serce spojrzał na niego niezwykle poważnie. - Słucham? - Sąsiadują z nami tereny należące do Carla Sagana i Rho Alpha Tau - wyjaśnił Shen Han. - Z pewnością nie chodzi mu o Carla - zapewnił go Top. - Niepokoją cię nasze stosunki z Rho Alpha Tau? - zapytał Noldorin. - Czy o to chodzi? - Powiedzmy, że jestem ciekaw, co o nich sądzicie. Noldorin wzruszył ramionami. - Odległość między naszymi domami mogłaby być większa - powiedział. - A jeśli nagle rozstąpiłaby się ziemia i pochłonęła ich, nie sądzę, abym z tego powodu rozpaczał. - To chciałeś od nas usłyszeć? - dopytywał się Shen Han. - Reputacja Bractwa Szczurów przynosi szkodę całemu systemowi. Nikt ich nie kocha. - Nikt poza kółkiem TriPi - poprawił go Z.Z. Top. - Ja pierdolę, czy to nie jest hańba? - Oczywiście, że hańba, ale my nie podzielamy entuzjazmu TriPi - przekonywał ich Noldorin. - Czy mamy przysiąc? Lwie Serce przyglądał się dłuższą chwilę gwiazdom, zanim odpowiedział: - Czasami mówię zbyt szybko. Zanim dobijemy targu, chciałbym was jeszcze o coś zapytać. Może poczujecie się urażeni, aleja naprawdę muszę to wiedzieć... i będę wiedział, jeśli mnie okłamiecie. - Pytaj - przynaglał go Noldorin. - Czy odbył się tu kiedykolwiek jakiś gwałt? - Gwałt?


- Tak, gwałt - powtórzył Lwie Serce. - To taka zabawna sprawa, która wydarza się czasem na przyjęciach bractw. Kobieta tak się może zalać, że nie wie, co się z nią dzieje, a wtedy ląduje w łóżku z jakimś braciszkiem, który za to doskonale wie, co chce zrobić. Zdarza się też, że tych braciszków jest więcej. Czasami nawet planują to od samego początku. Czy wyrażam się jasno? - Każdy z naszych braci - oświadczył Noldorin - który brałby w czymś takim udział, zostałby na zawsze wyrzucony z Domu. Ale tu nic takiego się nie wydarzyło i nie spodziewamy się, aby kiedykolwiek mogło mieć miejsce. Nasi bracia nie potrzebują upijać swoich partnerek. Gdy Prezydent to mówił, Lwie Serce przyglądał mu się badawczo. W końcu pokiwał głową. W słowach Noldorina nie usłyszał ani jednej fałszywej nuty. - Powiedz mi - zapytał Lucius, który od dłuższego czasu nic nie mówił - czy coś takiego zdarzyło się waszej przyjaciółce? Czy jest w to zamieszany ktoś z Rho Alpha Tau? - Tak - powiedział cicho Król. - Coś takiego przydarzyło się jednej z naszych najbliższych przyjaciółek. Spojrzał na Gumową Dziewicę. - Czy mogę mieć do was prośbę? - zapytał. - Chciałbym, abyście pozbyli się tego, zanim urządzimy pierwsze wspólne przyjęcie. To psuje klimat miejsca. - Zrobimy, jak sobie życzysz - zapewnił go Shen Han. - A zatem połączymy się? - zapytał Noldorin. Lwie Serce skinął głową. Po chwili uśmiechnął się. - A więc, gdzie jest wasz lokaj? Możemy wreszcie wznieść toast za porozumienie. Karzeł Ori pojawił się jak spod ziemi, niosąc drinki: midori dla Lwiego Serca i Myoko, piwo z cytryną dla Z.Z. Topa i teąuila sunset dla trzech Prezydentów. Gdy każdy trzymał już szklankę w dłoni, wygłoszono długie i kwieciste toasty i tak zaczęła się przyjaźń między Cyganerią i Tolkienowcami. Jednak nawet wówczas Lwie Serce nie przestawał myśleć o swoim najgorszym wrogu, Bractwie Szczurów. V Mimo dowcipów, jakie robili sobie ich liczni przeciwnicy, nazwa Rho Alpha Tau nie była aż taka głupia, na jaką z pozoru wyglądała. Trzeba zauważyć, że greckie rho pisane jest jak P, a zatem ich nazwę powinno się literować PAT, a nie RAT 7. Jednym z założycieli Domu byt niezbyt skromny Anglosas, niejaki Patrick Baron, którego ojciec zbił fortunkę

7

Rat - ang. szczur (przyp. tłum).


inwestując w przemysł węglowy. Bogaty i konserwatywny Baron został pierwszym prezydentem tego Bractwa i na całe dziesięciolecia nadał ton przywództwu tego Domu. Rho Alpha Tau powstało w ostatnich dniach ery McCarthy’ego. Ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu braci było prześladowanie czerwonych. Ale dopiero w latach sześćdziesiątych, dekadzie praw obywatelskich i społecznych, zauważono pierwsze rysy na wizerunku Rho Alpha Tau. Jednak naprawdę źle zaczęto o nich mówić w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, po serii dziwnych wydarzeń, z których najgłośniejsze było niesławne przyjęcie na cześć Martina Luthera Kinga. Wyjątkowe to przyjęcie, na które zapraszano gości tylko ustnie, urządzono niedługo po zamachu na Martina Luthera Kinga. Gości zachęcano, aby przynieśli ze sobą kajdany, łańcuchy i inne atrybuty odpowiednie na taką uroczystość. Gwoździem programu był konkurs na przebrania, na który wiceprezydent bractwa, Ted Pułaski, przybył z twarzą pomalowaną na czarno, ubrany w poplamioną krwią koszulę. Wielu braciom wydało się to bardzo niesmaczne i siedmiu z nich w następnym tygodniu opuściło Dom. Jednak ponieważ nikt nie złożył oficjalnego oświadczenia na ten temat, nic nikomu nie udowodniono i skończyło się tylko na plotkach. Na wiosnę następnego roku Uniwersytet Cornella pojawił się na pierwszych stronach gazet o zasięgu ogólnokrajowym. W czasie Weekendu Rodziców grupa czarnych studentów zainscenizowała atak na budynek Willard Straight Hall. Wydarzenie to, które miało miejsce w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym dziewiątym roku, przeszło do legendy, chociaż nic tego nie zapowiadało. W każdym razie na początku akcja nie odbiegała od innych tego typu przedstawień, które odbywały się w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Czarni weszli tam o piątej trzydzieści rano w sobotę, wyrzucając zakwaterowanych tam na weekend rodziców, którzy odwiedzali swoje pociechy. O dziewiątej trzydzieści nastąpił historyczny moment, gdy Ted Pułaski (wówczas prezydent PAT) poprowadził komando dwudziestu pięciu braci Rho Alpha Tau do budynku Straight Hall. Dostali się tam przez boczne okno i zamierzali odbić obiekt. Akcja się nie powiodła, a Pułaski został wyrzucony przez to samo okno, przez które wszedł. Zaraz potem Sekcja Bezpieczeństwa Uniwersytetu Cornella nakazała ochronę budynku, rozeszły się bowiem plotki, że członkowie kilku białych Bractw, w tym także Rho Alpha Tau, szykowali kolejny atak, tym razem uzbrojeni. Groźba pozostała tylko groźbą, ale w nocy czarni, nie ufając lokalnej policji, także zaopatrzyli się w pistolety. Chociaż incydent zakończył się bez rozlewu krwi, sprawa pojawienia się broni na uczelni zbulwersowała media i przerodziła się w lokalny mit. Po latach „przejęcie Straight Hall” stało się uniwersyteckim sloganem, chociaż nikt nie pamiętał


już szczegółów tego wydarzenia. Zapamiętano jednak rolę, jaką odegrało wówczas Bractwo Rho Alpha Tau. Oczywiście, przez kilka pierwszych lat wiele jeszcze o tym mówiono. Kiedy w kwietniu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku spłonęło doszczętnie świeżo powołane do życia Centrum Afrykańskie, wielu czarnych podejrzewało podpalenie, zaś przynajmniej jeden z nich postanowił zareagować. Kilka tygodni później, w bezksiężycową noc, Ray Avriel Stanner podkradł się o północy z drabiną i kubłem farby do siedziby Rho Alpha Tau. Pracując szybko i cicho, domalował dodatkową nogę do litery P nad głównym wejściem ich Domu. Podobnie jak napad komanda Rho Alpha Tau na Straight Hall, ta prosta czynność także przeszła do historii. Dwóch braci Rho Alpha Tau zauważyło Stannera na drabinie i narobiło hałasu. Stanner puścił kubełek z farbą i rzucił się do ucieczki przed rozwścieczoną gromadą. Biegnąc co sił w nogach Thurston Avenue, spotkał młodego, zawadiackiego gliniarza z Itaki. Jego niespodziewane pojawienie się uratowało Murzyna. Samuel Doubleday, biały funkcjonariusz bez średniego wykształcenia, sam dokładnie nie wiedział, co myśleć o czarnych, z pewnością jednak nie podobała mu się idea linczu. Niewiele myśląc, rozgonił nadbiegające towarzystwo, strzelając na postrach w niebo. Później Stanner odpowiadał przed sądem za wandalizm, skończył jednak Cornella z wyróżnieniem, zaś Bractwo Rho Alpha Tau zyskało wtedy przezwisko Bractwo Szczurów. Ksywka ta przez lata tylko się utrwaliła, jako że Dom nie szczędził sił, aby na nią zasłużyć. Dwa lata przed sojuszem Domu Tolkiena z Cyganami Szara Dama o imieniu Pearl wypiła za dużo i pojawiła się na przyjęciu w Rho Alpha Tau. Nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest. Tej nocy odwiedziła wiele przyjęć, odbywających się wzdłuż Fraternity Row, szukając Jima Richlanda z bractwa Sigma Alpha Epsilon. Zamiast niego, spotkała Jacka Barona, drugiego syna Patricka Barona. Zaprowadził ją, już porządnie pijaną, do baru w swoim Domu i ze znawstwem nakłonił do wypicia trzech kamikadze. Gdy Pearl obudziła się rano, leżała na trawniku na tyłach Rho Alpha Tau i czuła paraliżującego kaca. Nie pamiętała, kto i ilu braci gwałciło ją tamtej nocy, ale i tak to, co pamiętała, wystarczyło, aby odechciało jej się żyć. Dwa tygodnie później Pearl opuściła Cyganerię, a tydzień potem także uczelnię. Jim Richland, który przybrał wówczas imię Panhandle, odszukał Jacka Barona i wrócił z podbitym okiem. Śledztwo, jakie przeprowadziła Rada Bractw, usiłując dojść, co zdarzyło się na przyjęciu, na nic się nie zdało, gdyż zabrakło naocznych świadków. Lwie Serce, rozgoryczony jej bezradnością, zaprzysiągł zemstę Jackowi Baronowi i Braciom Szczurom.


Nie minęły dwa lata i Król Cyganów był świadkiem upadku Domu swoich wrogów, chociaż sam nie przyczynił się do tego. Tego dnia, gdy wraz z Shenem Hanem, Noldorinem i Luciusem wymieniał toasty w ogrodzie Lothlórien, rozpoczął się początek końca Rho Alpha Tau. Przyłożył do tego rękę Ragnarok, a wszystko zaczęło się, o ironio, na schodach Willard Straight Hall, krótko przed północą.


JINSEII CZARNY RYCERZ I W tej górzystej części Świata zapadł już wieczór, ale w jeszcze wyżej położonym miejscu, w Bibliotece pana Słonecznego, było wciąż tak jasno i sobotnio popołudnio wojak zwykle. W powietrzu przyjemnie pachniało liśćmi laurowymi, a stukaniom maszyn do pisania towarzyszyło muczenie bydła i odległe dźwięki lir. Opowiadacz odsunął od Maszyny Do Pisania jedną z Małp i zasiadł przy „Głupcu na Wzgórzu”. Kaliope i George byli nareszcie razem; trzymała go dobrze w garści. Nadszedł już czas, aby dodać do Opowieści kolejną warstwę, wprowadzić do akcji nowego Bohatera. Pan Słoneczny Napisał: Skonfrontować Ragnaroka z Jackiem Baronem. Napisawszy to, przerwał na chwilę, a potem dodał: Doświadczenia Ragnaroka nie są doświadczeniami George ‘a. Niemal natychmiast potrząsnął głową z niezadowolenia. To oczywiste, że ich doświadczenia były inne. Nie trzeba marnować Słów - William Strunk, E.B. White i Chiński Cesarz Shih Huang Ti zgadzali się co do tego. - Chyba się starzeję - powiedział pan Słoneczny do Małpy. Małpa nie skomentowała tego. Oczywiście, że mieli różne doświadczenia, byli przecież zupełnie innymi Bohaterami. Ale tak jak klasyczna opowieść o bohaterach potrzebuje Świętego, pozytywnej postaci o niezachwianym charakterze, czasami naiwnego mistrza romantycznej miłości, tak nie może się również obyć bez innej, nieco bardziej kontrowersyjnej postaci, jaką jest Czarny Rycerz. II Operator komputerowy nazywał się Lenny Chiu. W swoich czarnych, wyjściowych butach miał jakieś pięć stóp wzrostu. Nie włożył smokingu, Jinsei przekonała go bowiem, aby nosił się mniej oficjalnie, a wygodniej, zachowywał jednak iście królewską postawę, jak książę wybierający się na bal do pałacu. Być może miał swoje powody, aby czuć się wyjątkowo. Jinsei wyłowiła go przecież z morza bardzo podobnie wyglądających studentów Wydziału Inżynierii, noszących podobne okulary w drucianych oprawkach, podobne koszulki i wielofunkcyjne programowane kalkulatory. Nie stanowili pary w ścisłym tego słowa znaczeniu, umawiali się jedynie na randki. O ile jednak Jinsei nie wiązała z ich znajomością


żadnej przyszłości, Lenny wprost przeciwnie, i to właśnie uskrzydlało go, gdy szedł się z nią spotkać. Jinsei, ubrana w czysty biały dres, który odbijał światło księżyca, miała jedynie ochotę przyjemnie spędzić czas. Od pierwszego tygodnia, gdy Ginny Porterhouse zapoznała ją z kampusem, a także między innymi z Ragnarokiem i Kaznodzieją, pracowała bez chwili wytchnienia. Tego wieczoru po raz pierwszy chciała się zabawić, a także zrelaksować. Czuła, jak wiatr rozwiewa jej włosy, co wprawiło ją w królewski nastrój; chociaż chyba nie chciałaby wcielić się w Księżną. Z pewnością lepsza byłaby Dama Dworu. To królewskie samopoczucie Lenny i Jinsei zawdzięczali zaproszeniu na odbywający się co pół roku na Uniwersytecie Cornella Bal AzjatyckoAmerykański, który zaczął się o wpół do jedenastej i właśnie w najlepsze się rozkręcał. W Sali Pamięci Willard Straight Hall przygrywał zespół Adult Eastern, całkiem niezła grupa, jeśli nie liczyć Benny’ego Bluźniercy. Publiczność była wniebowzięta: Chińczycy, Japończycy, Koreańczycy, Tajowie w smokingach i długich sukniach. Była tam także Cyganeria. Lwie Serce i Myoko królowali na parkiecie, Z.Z. Top wznosił toast za muzyków, Kaznodzieja wdał się z jakimś tajwańskim studentem w zażartą dyskusję o polityce Trzeciego Świata i egzotycznym seksie, a Woodstock spił się od razu jak bela i wszystkim się naprzykrzał. Gdy Jinsei i jej partner, śmiejąc się wesoło, wchodzili po schodach do Straight Hall, frontowe drzwi otworzyły się z hukiem. Najpierw dobiegły ich dźwięki głośnej muzyki, a chwilę potem z budynku wytoczyli się trzej Bracia Szczury, z Prezydentem Rho Alpha Tau, Jackiem Baronem na czele. Towarzyszyli mu: Bili Chaney, Skarbnik Domu i Bobby Shelton, skrzydłowy drużyny piłkarskiej Big Red, ważący około dwustu trzydziestu funtów. Shelton kończył właśnie jabłko, które wyniósł z kolacji w Oaken - shields. Piłkarz był tak skupiony na przeżuwaniu ostatniego kęsa, że niemal zignorował nadchodzącą parę Azjatów. Uwagę Bobby’ego zwrócił dopiero śmiech Jinsei, który usłyszał dokładnie w tym samym momencie, gdy zamachnął się, aby wyrzucić ogryzek. Ciężką ręką uderzył w tył głowy Lenny Chiu, a ten zatoczył się mocno, gubiąc okulary. Gdyby wtedy Lenny udał, że nic się nie stało, i poszedł dalej, może udałoby się uniknąć awantury. Jednak obecność Jinsei zmusiła go do reakcji, a poza tym chłopak był dużo bardziej bojowy niż rozsądny. Zatrzymał się, a jego zgubę przypieczętowało to, że zamiast okularów podniósł z ziemi ogryzek. Wściekły, że stracił modne oprawki, zaczepił z gniewem Sheltona. - Przeproś - zażądał. - Natychmiast. Bobby Shelton bardzo starannie wybrał formę odpowiedzi.


- Odpierdol się - rzucił, a potem dodał: - żółtku. Lenny podniósł wolno rękę i rzucił ogryzkiem prosto w Bobby’ego. Rzut nie był mocny, ale celny. Ogryzek leciał prosto na twarz Sheltona... i sekundę później piłkarz złapał go prawą ręką w powietrzu; minął jego nos może w odległości dwóch cali. W dalszym ciągu wszystko mogłoby się jeszcze potoczyć inaczej. Prezydent Domu, Jack Baron, miał bowiem absolutną władzę nad całym Bractwem i wystarczyło jedno jego słowo, aby powstrzymać Sheltona. Później zastanawiał się, dlaczego tego nie zrobił, jaki to paraliż woli i zamroczenie umysłu nie pozwoliły mu wypowiedzieć tych słów, które przywołałyby do porządku Bobby’ego Sheltona równie skutecznie jak szarpnięcie smyczy. Zamiast tego patrzył w milczeniu, jak piłkarz zaciska palce na ogryzku. Mimo że na resztce jabłka nie pozostało ani kawałeczka miąższu, pod wpływem jego uścisku spomiędzy palców wypłynęły krople soku. Na ten widok Lenny’ego Chiu opuściła cała odwaga. Bobby Shelton z uśmiechem spojrzał na Jacka, jakby upewniając się, że ma wolną rękę. Prezydent Rho Alpha Tau nie zrobił nic, aby go powstrzymać. Czując milczącą aprobatę, Shelton odwrócił się do Lenny’ego. - Już nie żyjesz - wycedził przez zęby. III - Powiedziałeś: bilard? - zapytał Ragnarok, usiłując przekrzyczeć panującą na sali wrzawę. Gitarzysta Adult Eastern dawał po uszach głośną solówką, a oprócz tego Z.Z. Top usiłował krzykiem przekonać organizatora balu, że wprowadzenie na parkiet osiołka nie zagrozi niczyjemu bezpieczeństwu. - Bilard - potwierdził Panhandle, podchodząc bliżej. W ręku trzymał metalowy przedmiot. - To klucz do pokoju gier na górze. Wyglądasz na porządnie znudzonego, partyjka lub dwie dobrze ci zrobią. - Dolara za wygraną? - Brzmi interesująco. - Idźmy zatem - powiedział Ragnarok. Zaczęli torować sobie drogę do wyjścia. Po zgiełku, jaki panował w Sali Pamięci, wydawało im się, że w holu wejściowym jest cicho jak w kościele. - Powiedz mi coś - poprosił Panhandle. - Dlaczego nigdy nie tańczysz na takich imprezach?


- Po prostu mnie to nie rajcuje - wyjaśnił Czarny Rycerz. Skręcili w prawo, kierując się ku schodom na górę, gdy nagle Ragnarok stanął i zaczął nasłuchiwać. Po chwili poprawił okulary przeciwsłoneczne na nosie i zawrócił ku głównemu wyjściu. - O co chodzi? - zawołał za nim Panhandle. IV - Ten człowiek jest ranny - stwierdził kwaśno Bili Chaney. Lenny Chiu upadł na ziemię po raz trzeci, ale niestety nie ostatni. Chociaż rzeczywiście był ranny, nie wyglądało to jeszcze bardzo poważnie. Ponieważ Bobby Shelton starał się uderzać poniżej lini karku i powyżej pasa, jedynym widocznym uszkodzeniem ciała było zadrapanie na łokciu. Jinsei pochylała się właśnie nad nim, sprawdzając, w jakim jest stanie i namawiając go, aby się nie ruszał. - Lepiej jej posłuchaj - radził mu Shelton, widząc, jak Lenny odpycha jej rękę i zaczyna wstawać. - Podobno jesteście inteligentni. Nie dopraszaj się własnej zguby. Lenny dźwignął się z trudem i ruszył w stronę piłkarza, machając nieskładnie rękoma. W pewnej chwili trafił Brata Szczura w głowę. Shelton stracił panowanie na sobą i zadał Lenny’emu trzy silne ciosy. Operator komputerowy zgiął się wpół, a z nosa i ust pociekła mu krew. - Przestań! Przestań, zostaw go w spokoju - zawołała Jinsei, biegnąc w jego stronę. Chaney, rechocząc, zastąpił dziewczynie drogę. Jinsei odwróciła się w stronę Jacka Barona. - Przestańcie! - krzyknęła. W tym momencie Jackowi wróciła przytomność umysłu. Dotarło do niego, gdzie się znajdują, że w każdej chwili ktoś z tańczących może wyjść na schody, że może się pojawić jakiś dziennikarz z „Daily Sun” i zrobić z tego niezły koszmar, donosząc na nich do Rady Bractw. - Bobby - przywołał go do porządku. Jednak Shelton nie zamierzał podporządkować się od razu. - Ten skurwysyn mnie uderzył - powiedział, pocierając czaszkę i próbując pozbyć się szumu w lewym uchu. Odwrócił się i kopnął leżącego Lenny’ego. - Podność się, dupku. Na nogi! Chcę z tobą jeszcze zatańczyć. - Bobby! - powtórzył niecierpliwie Jack Baron. Chwilę potem wypadki potoczyły się błyskawicznie.


Shelton, nie zwracając uwagi na słowa Prezydenta, pochylił się i schwycił Lenny’ego za kołnierz. Szum w jego uchu stał się bardziej natarczywy, przeradzając się po chwili w ryk... i nie tylko on go słyszał. Jack Baron znieruchomiał, czując w żyłach lód. Bili Chaney puścił Jinsei i odwrócił się w stronę, skąd dobiegał hałas. Jinsei rzuciła się na pomoc Lenny’emu i w tym samym momencie drzwi wejściowe Straight Hall otworzyły się z hukiem, wyrzucając na zewnątrz czarnego demona na motocyklu. Ragnarok na pełnym gazie minął Chaneya i szerokim łukiem zeskoczył ze schodów, lądując bezpiecznie na dwóch kołach. Zawirował w kontrolowanym poślizgu i zatrzymał maszynę tuż przed zamkniętymi drzwiami kampusowego sklepu. Shelton cofnął się, patrząc z niedowierzaniem na to, co się stało. Na widok nowego wroga zupełnie zapomniał o Lennym. Przez moment mierzył Ragnaroka wzrokiem, a potem jego mniej rozwinięta część mózgu odebrała sygnał, który zaalarmował cały system nerwowy. Wtedy ruszył do ataku. - Oto jestem! - ryknął, zbiegając po schodach z takim entuzjazmem, jakiego nie okazywał nawet na meczach. Ragnarok oparł motor na nóżce i zgasił silnik. Absolutnie opanowany, zeskoczył z siodełka i wyjął ze schowka pałkę. Był przygotowany. W tym momencie stanął przed nim Bobby Shelton. Oczy mu płonęły, ręce trzymał w górze, gotowy do zadania ciosu. - A więc jesteś - wyszeptał Ragnarok, kierując pałkę na podbrzusze Sheltona. Mięśnie brzucha piłkarza były twarde jak skała, ale nawet skała nie oprze się wiertarce udarowej. Shelton nachylił się, wypuścił głośno powietrze i przyjął postawę zaczepną. Ragnarok wyciągnął przed siebie rękę z pałką i ruszył do przodu, biorąc na cel prawe kolano Bobby’ego. Zadał dwa ciosy i za drugim razem Shelton przewrócił się, padając na ziemię z gracją walącej się góry. Widząc, co się dzieje, do walki włączył się Bili Chaney, o niebo łatwiejszy przeciwnik. Ragnarok nawet nie ruszył się z miejsca, przyjmując na siebie dwa szybkie ciosy, z których żaden nie odniósł oczekiwanego skutku. Teraz przyszła kolej na Ministra Obrony Cyganerii. Nie zawracał sobie nawet głowy pałką. Znokautował Chaneya w tradycyjny sposób, zadając mu prawy sierpowy. Chaney nie runął na ziemię jak góra, lecz upadł jak ustrzelona kaczka na Coney Island, płasko i niezdarnie. Jack Baron nie ruszał się ze schodów, gdzie stała także Jinsei, która patrzyła na Ragnaroka kompletnie zaszokowana. Wyglądało na to, że Prezydent ze wszystkich sił stara się nad sobą zapanować. Jego dwaj koledzy leżeli już powaleni, ale on nie miał najmniejszej ochoty iść w ich ślady.


- Czemu tu nie zejdziesz, Jack? - zawołał do niego Ragnarok bezbarwnym i pozbawionym emocji głosem. - Pokaż mi, na co cię stać. - Nie - odpowiedział Jack, zmuszając się do zimnego uśmiechu. - Nie mam zamiaru. Z tą pałką, którą trzymasz w ręku, masz zbyt dużą przewagę. Ragnarok wskazał na Lenny’ego, który zakrwawiony siedział na schodach. - Jak myślisz, jaką przewagę miał nad nim Shelton? Ile funtów? Siedemdziesiąt pięć? A może sto? - Zgoda, ale jeśli chcesz mnie śmiertelnie pobić, będziesz musiał to zrobić bez prowokacji z mojej strony. Ragnarok zachichotał. - Och, w tym jesteś dobry, Jack, doprawdy niezły. Nawet złapany za rękę potrafisz udawać niewinnego. Może właśnie dlatego Lwie Serce nie zdołał ci jeszcze odpłacić za Pearl - nie potrafi walczyć nieuczciwie, nawet z takim urodzonym łajdakiem, jak ty. Ale nie miałeś jeszcze ze mną do czynienia, mam rację? - Umieram z ciekawości, aby przekonać się, co straciłem. - Ty nie umierasz z ciekawości - powiedział poważnie Ragnarok. - Ty srasz ze strachu. Z całych sił starasz się powstrzymać trzęsionkę. A najbardziej niepokoi cię to, że nie umiesz mnie rozszyfrować. - Poprawił okulary. - Ciemne okulary też ci w tym nie pomagają. Zastanawiasz się, co do diabła, się za nimi dzieje, dziwisz się, jak ja w ogóle mogę przez nie coś widzieć. Wszyscy chcielibyście, kurwa, wiedzieć, gdzie ja teraz patrzę. Boicie się dać dupy. - Ale powiedziałeś, że jestem dobry - przypomniał mu Baron. - Bo jesteś. Widziałeś, jak bez trudu rozłożyłem plackiem dwóch twoich braci, i teraz spodziewasz się, że zabiorę się do ciebie. Jednak starasz się zapanować nad paniką. - Nie jesteś aż taki straszny. Ragnarok wykonał nagle zwrot do tyłu i błyskawicznie zadał cios nogą. Chaney krzyknął z bólu i upadł, trzymając się za bok. - Mogło pójść żebro - mruknął Ragnarok. Odwrócił się do Jacka. - Jesteś pewien, że się nie boisz? Prezydent Rho Alpha Tau nie odpowiedział, ale wyraźnie było widać, że traci nad sobą panowanie. Stojąca obok Jinsei wydała dziwny dźwięk przez ściśnięte gardło. - Powinieneś się bać - mówił dalej Ragnarok, ruszając wolno w jego stronę. - Mój stary zaprzedał duszę Diabłu, wiedziałeś o tym? Założę się, że nie. Zaprzedał swoją duszę, a


razem z nią przehandlował w tym interesie spory kawałek mojej. Powinieneś się bać, Jack. Ja znam Diabła i wiem, gdzie mieszkasz. - O czym ty mówisz? - zapytał Jack, a jego oczy zrobiły się wąskie jak szparki. - Gdy zapada wieczór, w okolicy Fratemity Row robi się zupełnie ciemno odpowiedział Ragnarok. Stał teraz u podnóża schodów i uśmiechał się jak żałobnik. - Na ulicach są oczywiście latarnie, ale mają dziwną zdolność psucia się ni z tego, ni z owego. W pochmurną noc, na ciemnym odcinku drogi, biały mężczyzna w czarnym ubraniu byłby prawie niewidoczny, musiałby tylko opuścić głowę. Nawet byś nie zauważył, gdyby do ciebie podszedł. Zresztą może wcale nie szukałby ciebie. Samochody, podobnie jak latarnie, także często się psują, zwłaszcza te śmieszne auta, którymi jeżdżą członkowie Bractw. Wyobraź sobie, że pewnego wieczoru twoje porsche odmawia posłuszeństwa, nie jesteś w stanie pojechać po swoją dziewczynę, a więc ona wyrusza do Domu na piechotę, aby się z tobą spotkać, i idzie sama ciemną drogą... Jego głos był bardzo spokojny, rzeczowy, pełen prawdziwej grozy. Jack nie był w stanie dłużej tego wytrzymać. - Zamknij się! - krzyknął. Chciał, aby zabrzmiało to mocno, ale przerażenie sparaliżowało mu głos. - Nie waż się o tym więcej mówić! Jeśli coś przytrafiłoby się Alison... Ragnarok współczująco pokiwał głową. - Prawda, jak różnie mogą wyglądać podobne sprawy? Jak wszystko się zmienia, jeśli chodzi o kogoś, kogo znasz, może nawet kogoś bliskiego, a nie o jakąś nieznaną, pijaną laskę. Lub kiedy to ty, czy ktoś z twoich przyjaciół, a nie jakiś nieznajomy człowiek, staje twarzą w twarz z kimś dwa razy potężniejszym. Gdy nic już nie zależy od ciebie. Ragnarok postawił nogę na pierwszym stopniu, a Jack cofnął się przekonany, że zaraz go zaatakuje. - Nie zbliżaj się do mnie! Nie podchodź, tam w środku są ludzie, zaraz może ktoś tu przyjść. - Jeszcze przez chwilę na pewno nikt się tu nie pojawi - zapewnił go Ragnarok, wchodząc na drugi stopień. - Kto wie, może naprawdę podoba im się ta kapela. A może ktoś ich przekona, aby tędy nie przechodzili. - Ale może nadejść ktoś z zewnątrz - upierał się Jack. - Jeszcze nie jest późno, przechodzą tędy różni ludzie... - Wiem. Widzisz? Stoją tam. Jack rozejrzał się i zobaczył małą grupkę złożoną z czterech lub pięciu osób, które przyglądały im się z pewnej odległości.


- Hej! - zawołał histerycznie. - Hej, nie stójcie tak. Zadzwońcie do Straży Publicznej! Zadzwońcie do Straży, kurwa! - Nawet dwanaście policyjnych wozów patrolowych z Itaki nie powstrzyma mnie przed złamaniem ci szczęki, gdy będę już wystarczająco blisko. Nagle rozległ się głos Jinsei, cichy, ale stanowczy. - Przestań. Jack spojrzał w stronę drzwi obrotowych, ale było już za późno, aby dać tam nura. Ragnarok złapał go za kołnierz i przyparł mocno do ściany. Wolno uniósł w górę pałkę i przyłożył ją Jackowi do gardła. - A oto wielka niespodzianka - powiedział Ragnarok. - Nie zamierzam cię nawet drasnąć. Potrzebuję tylko twojej marynarki. - Co takiego? - Jack z trudem łapał oddech. - Ubijmy interes. Godność za godność. Twoja marynarka za jego siniaki. Jinsei podeszła i chwyciła Ragnaroka za rękę. - Lenny jest ranny. To mu nie pomoże. Ragnarok nie rezygnował. - Marynarka. Natychmiast. - W porządku! - poddał się Jack. - No dobrze, niech będzie, bierz ją! -1 kiedy Ragnarok opuścił pałkę, pośpiesznie ściągnął z siebie marynarkę Rho Alpha Tau. - Świetnie - powiedział Czarny Rycerz, gdy marynarka znalazła się u jego stóp. Nagle Jackowi wróciła cała odwaga. - Nie zamierzasz mnie teraz zmusić do przeprosin? Do czołgania się? - Nie musisz się trudzić. Ale kiedy wrócisz do domu i zaczniesz się zastanawiać, jak się na mnie zemścić, przypomnij sobie, jak się czułeś minutę temu. Bo tak się będziesz znowu czuł, gdy zechcesz mnie zaczepić. Z całą pewnością. Ragnarok odsunął się, aby Jack mógł przejść, ale w ostatniej chwili podstawił mu nogę. Główny Szczur potknął się, zatoczył i na łeb na szyję zleciał ze schodów, obijając sobie boleśnie łokieć i rozrywając rękaw jedwabnej koszuli. - Ty bydlaku! - wycedził przez zaciśnięte zęby, z trudem wstając. - I o to chodziło - powiedział Ragnarok. - A teraz zabieraj swoich ludzi i wypierdalajcie stąd.


Jack bez słowa pomógł stanąć na nogi Sheltonowi i Chaneyowi. Gdy sytuacja się wyjaśniła, gapiowie zniknęli, powracając do swoich spraw. Ragnarok nie spuszczał jednak czujnych oczu z Braci Szczurów, ani wtedy, gdy Jinsei położyła mu dłoń na ramieniu, ani nawet wtedy, gdy Z.Z. Top wyszedł wreszcie na schody, zobaczyć, co się dzieje. W swoim sercu serc Minister Obrony, Czarny Rycerz Cyganerii, podsycał płomień nienawiści do wycofującego się trio. Ale chyba jeszcze bardziej nienawidził teraz samego siebie.


ROZMAWIANIE WE ŚNIE I Aurora Borealis Smith spała głębokim snem w dobrze strzeżonym pokoju w Balch Hall (akademik ten nazywano także „klasztorem”, gdyż był jednym z ostatnich żeńskich domów studenckich w kampusie). Sen był bardzo przyjemny, ani śladu koszmarów. We śnie Aurora była duszkiem drzewnym, mieszkającym w zaczarowanym lesie z książki Stephena George’a. Tańczyła wokół dębów i klonów, fruwała na niewidzialnych skrzydłach ponad koronami najwyższych drzew, oglądała zachód słońca nad jeziorem bardzo podobnym do Beebe Lakę... zaś na przeciwległym brzegu książkowy rycerz w lśniącej zbroi puszczał latawca. - Czemu nie miałabyś podejść do niego i przedstawić się - zapytał Walter Smith, który we śnie był wysoką wierzbą. - Wydaje mi się, że to facet o szerokich horyzontach. I nie tak uparty jak niektórzy. - Och, Tatusiu - Aurora przewróciła się we śnie na drugi bok, potrącając szafkę nocną przy łóżku. Sfrunęła z niej otwarta koperta, z której wypadła złożona kartka. Miała srebrzysty odcień, zaś po jej zewnętrznej stronie widniało jedno słowo: Zaproszenie... Napisano je dziwnie staroświeckim charakterem pisma, podobnie jak resztę tekstu na drugiej stronie: Pani z Domu Tolkiena Zaprasza Cię na Biesiadę w Halloween O Dziesiątej Wieczorem Strój Normalny lub Przebranie Ulubionego Elfa Potwierdzenie niepotrzebne Przyprowadź Gościa Zauroczymy wszystkich Na samym dole znajdował się wizerunek białej róży.


Wczesnym wieczorem Aurora pokazała zaproszenie Brianowi i zastanawiali się, czy pójść na przyjęcie. Brian był temu zdecydowanie przeciwny, przypominając jej, że Cornellianie dla Chrystusa planują w Halloween wycieczkę. - Poza tym, nie jestem pewien, czy impreza organizowana przez Bractwo podobałaby się nam - powiedział na koniec. - Przecież mamy wielu przyjaciół w różnych Domach - zaprotestowała Aurora. - A zresztą Dom Tolkiena to coś zupełnie wyjątkowego. Nigdy o nim nie słyszałeś? - Chyba nie. Ale jak to brzmi: „Pani z Domu Tolkiena”? Jesteś pewna, że to nie jest jakiś żart? Poza tym, jest trochę za wcześnie, aby wysyłać zaproszenia na Halloween. - Nie sądzę, aby to był żart - odpowiedziała Aurora, przyglądając się kartce. - Nie uważasz, że jest za elegancka jak na dowcip? - Kto jednak mógł ją wysłać? Chyba nie znamy tam nikogo. I tak spierali się przez dobre pół godziny. W końcu Brian zrezygnował. Uznał, że do Halloween jest jeszcze dużo czasu i później zdecydują, jak go spędzą. Aurora wiedziała z doświadczenia, że odkładanie czegoś na „później” kończy się u Briana zmianą planów, ale tym razem, pomyślała, zrobię wszystko, aby stanęło na moim. Zauroczymy wszystkich... We śnie słońce już całkiem zaszło, chowając się za samotną górę na horyzoncie. Rycerz zaczął zwijać sznur od latawca. - Tak, moja droga - odezwał się Walter Wierzba - facet taki jak ten musi znać zasadę dawania i brania. Nie ma sensu tracić czasu na nieistotne drobiazgi. - Ale kim on jest? - zapytała Aurora. - Czemu sama go nie spytasz? Może czeka na kogoś, kto go o to zapyta. - Och, Tatusiu... - powtórzyła Aurora. Ale mówiąc to, już unosiła się w powietrze, łapiąc wiatr w skrzydełka. Sunęła szybko nad powierzchnią jeziora, śpiesząc do rycerza. II Hobart siedział sam w Wieży Zegarowej i pił. Znalazł sobie przytulne miejsce tam, gdzie wolno przesuwające się ciężarki uruchamiały pierwotnie mechanizm zegara, zastąpiony obecnie silnikiem elektrycznym. Siedząc na szerokiej listwie i majtając nogami nad ciemną przepaścią - na wszelki wypadek obwiązał się w pasie liną bezpieczeństwa, aby w zamroczeniu nie stracić równowagi - pociągnął głęboki łyk z kubka naparstka.


Hobart popijał napój, który był mieszanką alkoholu, oleju haszyszowego i różnych zaczarowanych ziół. Używany we właściwych proporcjach i ilościach, sprowadzał wizje, czasami przywoływał utraconych za zawsze przyjaciół i kochane osoby. Hobart nie pił tego napoju regularnie, uważając, że jest już za stary, aby zażywać takich sztucznych podniet, ale raz na jakiś czas odkładał na bok swój rozsądek i napełniał kubek. Wkrótce po wypiciu porcji napoju głowa Hobarta zaczęła się kiwać. Jego chrapnięcie zagłuszyło odgłos, jaki wydał naparstek, który wyślizgnął mu się z ręki i zanim upadł na posadzkę wieży, dwa razy uderzył o ściany szybu. Zanurzając się w sen, skrzat spodziewał się przyjemności: spotkania swojej żony Zee - która pięć lat temu miała tragiczny wypadek - albo może Jenny McGraw, za pomocą magii zmniejszonej do skrzacich rozmiarów. Ale tym razem, po raz pierwszy, nie było żadnych wizji, jedynie ciemność i głos jego wnuczki Zephyr, która go pytała: „Co złego jest na Kościńcu? Co tam jest?” Hobart słyszał swój własny głos, odpowiadający: Koszmary senne. Stare koszmary senne. Potem dobiegł go odgłos deszczu i burzy, straszliwej nawałnicy, a pomiędzy tym jakaś niezrozumiała paplanina. Wreszcie nowe głosy, z odległej przeszłości. Szczury! Widzę szczury za tymi kamieniami! Załóż nową strzałę! Mercutio, a także wy wszyscy, opuszczajcie puszkę! Hobart!... Hobart, uważaj, pieczęć jest złamana! - Nie - wyszeptał Hobart. Nagle zobaczył dokładnie całą scenę. Stał na Kościńcu, opierając się plecami o ścianę grobowca. Było ciemno, padał deszcz, ale mimo to wyraźnie widział kamień po lewej stronie - prosty, marmurowy nagrobek z wyrytym na nim tylko jednym słowem: Pandora - Obawiam się, że mam dla ciebie złe wiadomości, Hobarcie - powiedziała dawno nieżyjąca, ale niezapomniana postać z jego młodości, występując z mroku. - Przynoszę ostrzeżenie. - Juliusz - Hobart rozpoznał go natychmiast. Ale zaraz potem potrząsnął głową. - Nie. Ty nie możesz tu być, Juliuszu. - Czemu nie? - zdziwiła się postać. - Przecież jestem martwy. Już od ponad stu lat, dłużej nawet niż Jenny McGraw. A przecież nie zdziwiłbyś się, widząc ją tutaj, prawda? - Nie w tym miejscu - upierał się Hobart. - Nie chcę z tobą rozmawiać w tym miejscu. - W tym miejscu. Ty chcesz zapomnieć o Kościńcu, mam rację? Dobrze. Tylko że to jest na razie niemożliwe. A może nigdy ci się to nie uda.


- Wojna się skończyła, Juliuszu. Już dawno. Nie ma tu nic, co by mnie dotyczyło. - Ja też nie istnieję - odpowiedział Juliusz. - Od bardzo dawna. Ale wystarczy jeden czarodziejski napój i trach: wróciłem, nawet jeśli istnieję tylko w twojej głowie. Magia może przywrócić wiele spraw, Hobarcie. Zwłaszcza jeśli one nigdy nie umarły. - Nie. Nie - Hobart uporczywie potrząsał głową. - Nigdy go nie zabiliśmy, Hobarcie. - Nie, Juliuszu. - Zakopaliśmy go, ja, ty i jeszcze inni, ale nie zabiliśmy go. - Puszka, Juliuszu - zasyczał Hobart. - Bez powietrza. Bez jedzenia. Bez wody. Po stu latach... - Minęło więcej niż sto lat, Hobarcie. Ale czasami nie da się tak łatwo pogrzebać przeszłości. Gdy wkładaliśmy go do dołu, wciąż miał wiele ze swojej mocy. - Juliusz skrzywił się w sposób, który przyprawił Hobarta o dreszcze. - Wiem to lepiej niż ktokolwiek inny. - On nie może być żywy. Nie zgadzam się. - To dlaczego ostrzegasz swoją wnuczkę, aby trzymała się z dala od tego miejsca, co? Boisz się, że złe wspomnienia mogą stać się także jej udziałem? - Tam są szczury. - Oczywiście. Ale nie tego się boisz, Hobarcie, wiesz dobrze. Hobart otworzył usta, aby zaprotestować, lecz w tym samym momencie zatrzęsła się ziemia. Rozległ się huk, jakby coś uderzyło od środka jej skorupę. Ze ściśniętym sercem, sięgając do rękojeści miecza, Hobart odwrócił się i zobaczył, że biały marmurowy nagrobek uniósł się nieco, a ziemia pod nim wybrzuszyła się. - On zamierza stąd wyjść - powiedział Juliusz. - On zamierza się uwolnić, i ma na to zgodę Mocy znacznie wyższej niż moja czy twoja. I on nie zapomniał o tobie, Hobarcie. - Jestem już stary! - zaprotestował Hobart, wciąż ściskając rękojeść miecza. - Czy nie wystarczy, że stawiłem mu czoło, gdy byłem młody? Dlaczego mam to zrobić jeszcze raz? - Czemu mnie o to pytasz? - zaprotestował Juliusz. - Wiesz przecież, że nigdy nie potrafiłem odpowiadać na ważne pytania i z pewnością nie umiem przewidywać przyszłości. Nie miałem nawet tyle szczęścia, aby przeżyć tę wojnę. - Juliuszu, proszę cię - błagał Hobart.


- Strzeż się Id Marcowych, Hobarcie - powiedział Juliusz, odchodząc. - I tego, co będzie przedtem. Tym razem nawet Duzi Ludzie będą cierpieć. Zniknął, pochłonięty przez mrok. - Poczekaj! Juliuszu, poczekaj! Hobart zaczął biec, ale nie było już kogo zatrzymać. Kiedy wreszcie skrzat zaprzestał pościgu, okazało się, że znajduje się w tym samym miejscu. Z lewej strony wciąż miał biały marmurowy nagrobek, uniesiony lekko ponad poziom murawy. W każdej chwili, pomyślał Hobart, ziemia się otworzy i na powierzchni pojawi się srebrzysta puszka. A potem puszka się otworzy... Wizja powoli zaczęła się rozmywać.


SEN RAGNAROKA I - Jak mam ci podziękować? - zapytała potem Jinsei. Znajdowali się w Północnym kampusie, w Międzynarodowym Akademiku. Lenny Chiu, niezmiernie zawstydzony i niechętnie nastawiony do pomysłu przebadania się w Klinice Gannetta, zniknął w budynku, aby zmyć z siebie krew. - Nie musisz mi dziękować - powiedział Ragnarok. - To, co zrobiłem dziś wieczorem, nie zasługuje na żadne podziękowania. - Uratowałeś Lenny’ego od ciężkiego pobicia. - Spuszczając wpierdol dwóm facetom i terroryzując trzeciego. Wielka mi odsiecz. - Ale oni na to zasługiwali - upierała się Jinsei. - Oni... - Powinna aresztować ich policja - powiedział Ragnarok. - Dałem im jedynie lekcję, żeby poczuli na własnej skórze, na czym polega znęcanie się nad słabszymi. Może to jest jakiś prymitywny rodzaj sprawiedliwości, ale zdradzę ci tajemnicę: nie o takiej sprawiedliwości myślałem, gdy powaliłem Sheltona. Myślałem o tym, jak to przyjemnie wybić temu skurwysynowi dziurę w żołądku. - Może - zaczęła się zastanawiać Jinsei - to nie jest grzech czuć satysfakcję, gdy łupi się skórę takim facetom. - Naprawdę? Poza tym „może”, dokładnie to samo pomyślałby zapewne Bobby Shelton, znęcając się nad twoim przyjacielem. Cisza. Ragnarok skinął lekko głową i uniósł stopę, aby zapalić motor. Jednak Jinsei zatrzymała go pytaniem. - Co miało znaczyć to, że twój ojciec sprzedał swoją duszę Diabłu? Przed dłuższą chwilę Ragnarok wpatrywał się w ziemię. - To znaczy - odpowiedział po chwili - że nie miałem prawa czuć się tak obłudnie wobec Jacka Barona. Wiesz, kto to jest sprzedawca prześcieradeł z Georgii? Jinsei pokręciła głową. - Nie szkodzi - powiedział po chwili Ragnarok. - Posłuchaj, chcesz, żebym odprowadził cię do domu? - To jest mój dom - powiedziała, pokazując na akademik. - Więc lepiej już idź. Twój przyjaciel zapewne potrzebuje towarzystwa.


- Myślę, że Lenny chce zostać teraz sam. Pewnie wstydzi się tego, co się stało. No wiesz... gdy ktoś inny musi... Ragnarok kiwnął głową. - Chyba nie zadzwoni na policję, jak myślisz? - Nie jestem pewna. - No tak - przytaknął Ragnarok. - To się wtedy tak prędko nie skończy, wiesz, o czym myślę? To, co zrobiłem Jackowi i Sheltonowi, jutro o tej porze nie będzie miało już najmniejszego znaczenia. Oni jak ognia boją się nie mnie, ale tego, że zostaną ukarani przez Radę Bractw. - Pomówię o tym z Lennym - obiecała Jinsei. - Zrób to. Ragnarok nacisnął rozrusznik i silnik zaryczał. Jinsei dotknęła jego ramienia. - A ciebie kto pocieszy? - zapytała. - Słucham? - Ragnarok spojrzał na nią i zobaczył, że płacze. - Powiedziałeś, że Lenny potrzebuje towarzystwa - zaczęła wyjaśniać. - Ale nie mów mi, że ty sam nie czujesz się źle z powodu tego, co stało się tej nocy. - Czuję się źle, bo sprawiło mi to przyjemność. Ale nie byłem zaskoczony tym, jak zachowały się Szczury, jeśli o to ci chodzi. Do diabła, nie należy sądzić, że tu nie ma chamów tylko dlatego, że uczą marksizmu w departamencie rządowym. Jinsei nie odpowiedziała, schyliła głowę i płakała. Ragnarok bez namysłu wyciągnął rękę, aby pogłaskać ją po policzku. Jednak w połowie drogi chciał się wycofać, ale wówczas, ku jego zaskoczeniu, Jinsei przysunęła się do niego. Jego głowa znalazła się tuż obok jej i Ragnarok zobaczył lekko rozchylone usta. - Hej - powiedział, gdy przysunęła się jeszcze bliżej. Jinsei nie wahała się. Jej usta dotknęły jego, a Ragnarok po chwili oszołomienia odwzajemnił pocałunek. Tulili się do siebie w metalicznym blasku księżyca. II Za nic nie wziąłby jej ze sobą do domu. Gdy oderwali się wreszcie od siebie, Ragnarok nalegał, aby Jinsei wróciła do akademika, chociaż ona bardzo chciała z nim zostać. Wiedział, że nie spodobałby jej się dom, w którym mieszkał - nikomu się jeszcze nie spodobał - nie chciał jej także zabrać do Risley, gdzie mógłby się natknąć na Topa lub innych kolegów, którzy wiedzieli już o jego bójce z


Rho Alpha. Poza tym, tej nocy nie byłby dobrym towarzyszem, dla niej ani dla nikogo innego. Dopiero później, gdy się zorientował, że jest w niej zakochany, żałował, że nie zabrał Jinsei do siebie. W drodze do domu rozpędził motor do prędkości siedemdziesięciu pięciu mil i tak trzymał. Dwukrotnie omal nie stracił panowania nad maszyną, a raz o włos uniknął czołowego zderzenia z furgonetką. Nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia, raczej wprawiło go w jeszcze większe odrętwienie. Ragnarok zwolnił dopiero wtedy, gdy w zasięgu wzroku pojawił się jego dom. Mieszkał w obskurnym pudełku na University Avenue, poniżej Kościńca. Sam zarabiał na własne utrzymanie i absolutnie nie było go stać na akademik, w każdym razie nie na Risley, zaś właściciel tego slumsu, Denman Halfast IV, zaproponował mu wyjątkowy interes. Nie świadczyło to bynajmniej o utajonej szczodrości i dobrym sercu Halfasta, było jedynie konsekwencją faktu, że w ciągu minionych pięciu lat żaden inny student nie kwapił się wynająć domu, w którym nie było gorącej wody, odpowiedniej instalacji elektrycznej, za to olbrzymia kolonia wygłodniałych karaluchów. Poza niskim czynszem, co było największym plusem tego miejsca, Ragnarok namówił Halfasta, aby pozwolił mu pomalować dom tak, jak sobie wymyślił. A więc dom był czarny: ściany, sufit, podłogi i kilka mebli, nawet stara komoda, wszystko było czarne jak węgiel. Grube zasłony w kolorze hebanowym, znalezione w sklepie Armii Zbawienia w centrum miasta, zasłaniały całe zewnętrzne światło, zaś lampy w mieszkaniu miały bardzo słabe żarówki i dawały żółtobrązowe światło. Tak przemyślany wystrój stworzył wnętrze, które Kaznodzieja nazwał Wczesnoamerykańskim Salonem Pogrzebowym. Co więcej, jedynym białym obiektem był sam Ragnarok. Ponieważ pościel i jego bielizna były także ufarbowane na czarno, nie musiał się obawiać, że którejś nocy obudzi się, rozejrzy dokoła zaspanymi oczami i zobaczy w pokoju ducha. Obok domu stała niewielka szopa, zbita ze spróchniałych desek, i tam właśnie Ragnarok trzymał motor, gdy wracał z Północnego kampusu. Zamknął drzwi szopy na zasuwkę, jak zwykle rzucił okiem na cmentarz i ruszył w stronę frontowych drzwi domu. Zamek był zepsuty. Hałfast parokrotnie obiecywał, że to naprawi, ale ponieważ Ragnarok go nie ponaglał, jemu też nie spieszyło się, aby wezwać ślusarza. Drzwi otwierało się więc waląc tak długo w klamkę, aż odskoczyła. Ragnarok tak właśnie zrobił, wszedł do środka i zamknął się od wewnątrz. Nie zapalił świateł, na pamięć znając drogę do salonu, który był jednocześnie sypialnią i pracownią. Nie zapalił także światła w łazience, gdzie


poszedł, aby obmyć twarz zimną wodą. Ponieważ usunął stamtąd lustro, i tak nic nie było widać poza karaluchami. Gdy się odświeżył, wrócił do salonusypialni i zaczął zdejmować ubranie. Gdyby paliło się jakieś światło, można by dostrzec na ciele Ragnaroka dwie blizny: jedną cienką, biegnącą wzdłuż piersi i drugą, bardziej poszarpaną, na lewym ramieniu. Szybko się rozebrał i po ciemku włożył czarny podkoszulek z długimi rękawami, którego używał jako piżamy. Położył się na skrzypiącym łóżku i naciągnął pod brodę ciemną jak bezksiężycowa noc kołdrę. Ludzie zaczną podejrzewać, że jesteś wampirem, Rag, powiedziała mu kiedyś Myoko, gdy odwiedziła go w domu. Dla Fujiko zaś to miejsce było zbyt przerażające, aby w ogóle wejść do środka. Ragnarok nie dbał o to, co myślą inni o jego mieszkaniu lub o nim samym, jeśli tylko udawało mu się pozbyć nocnych koszmarów. Jednak tej nocy był pewien, że coś mu się przyśni. Zamknął oczy i okazało się, że znowu jest w Północnej Karolinie. Jest chłopcem o imieniu Charlie, synem stolarza mieszkającego na West Endzie w Griffin Rest. Są jego urodziny, kończy właśnie sześć lat i jest sam w salonie, podczas gdy ojciec sprząta po obiedzie. Charlie trzyma w ręku ostatni, nie odpakowany jeszcze prezent, długie, wąskie pudełko zawinięte w brązowy papier. Podnosi je do uszu i potrząsa, ale nie słyszy nic poza głuchym stuknięciem i myśli we śnie: martwe węże, martwe węże. Po chwili pudełko jest już otwarte, podarty papier leży na podłodze, a Charlie przygląda się swojemu odbiciu w wysokim lustrze, które wisi w kącie pokoju. Kostium, który dostał w prezencie, przemienił go w małego ducha, ducha w szpiczastym kapturze i czerwonym kółku tuż nad sercem, czerwonym kółku, w którym znajduje się czerwony płomień. Jego ojciec Drew stoi tuż obok, wygląda jak duży duch. Drew kładzie dłonie na jego ramionach, śniące się mu ręce, ciężkie jak ołów. - Nie pokazuj się w tym stroju nikomu, dopóki nie powiem, że można, mój partnerze ostrzega go. - Dobrze, tatusiu - zgadza się Charlie. - Kocham cię, synku. - Ja też cię kocham, tatusiu. - Chłopiec biegnie przez autostradę, która prowadzi na północ. Biegnie, aby złapać ciemnego chłopca, który właśnie przeskakuje przez mur cmentarny. Charlie jest od niego starszy; w pościgu biorą też udział jego przyjaciele, Scott Noble i James Earl. Razem biegną bardzo szybko, szybciej niż ten ciemny. Wbiegają na cmentarz jakieś dwadzieścia kroków za nim.


Charlie jest najszybszy. Biegnie, przeskakuje groby. Na wszystkich nagrobkach wyryte jest imię jego matki. Biegnie, Scott i Earl wołają, aby zwolnił, poczekaj, poczekaj, ale jego pochłonął pościg i zostawia ich w tyle. Teraz jest to wyścig dwóch, nie czterech. Teren zmienia się w zbocze, które prowadzi w dół do strumienia. Czarny chłopiec w połowie drogi przez strumień potyka się o kamień i przewraca, rozbryzgując wodę. Charlie woła triumfalnie: Mam cię, teraz cię złapałem! Wskakuje do strumienia, ale czarny podnosi się, wstaje i odwraca w jego stronę, a Charlie w ostatniej chwili odskakuje w tył, aby uniknąć ciosu pięścią. Śmieje się, ale dostrzega ostrze noża i smak zwycięstwa przeradza się w strach, nagle bowiem zdaje sobie sprawę, że to nie pięść, lecz cios nożem. Na piersi czuje ogień, jest w pracowni ojca i obserwuje Drewa Hyatta przy biurku, patrząc na niego pod absolutnie niemożliwym kątem, w perspektywie ze snu. Na biurku leżą stosy książek i pism, zaś Drew w jednej ręce trzyma butelkę dżinu, a w drugiej traktat naukowy. Tytuł brzmi: „Nadchodzi Ragnarok. Porównanie Norweskiej Apokalipsy z upadkiem rasy aryjskiej we współczesnej Ameryce Północnej, napisane przez dr Hiram Venable”. - To gdzieś tu jest - powiedział Drew, zaciskając kurczowo palce na traktacie. Postawił na stole butelkę i coś zanotował, a ręka drżała mu jak zawsze. Stos kartek z notatkami jest niemal tak wysoki, jak stos z broszurami. Perspektywa zmieniła się i teraz można przeczytać, co napisał na kartce papieru. Jest to powtarzająca się w kółko fraza: Jej jedynymi łzami są suche łzy. - To gdzieś tu jest - powtórzył Drew. I zapada noc, Charlie biegnie przez rozległe pole, tym razem nie ściga ciemnego chłopca, lecz dziewczynkę o jasnych warkoczach. „Lisbeth” woła za nią, a ona śmieje się i dalej biegnie, jednak niezbyt szybko, chce, aby ją złapał. Charlie czuje dookoła zapach tytoniu, czuje wilgotne liście tytoniu, które uderzają go po łydkach. Zostały na wszelki wypadek polanę wodą, w żadnym razie nie wolno zapomnieć o ogniu, należy uważać, aby go nie zaprószyć. - Lisbeth - woła znowu, a gdy ona zatrzymuje się i odwraca, Charlie widzi kątem oka płonący krzyż. Wokół gromadzą się upiory w białych szatach, a zarysy ich postaci rozmywają się i migocą. - Tu jestem, Charlie - mówi Lisbeth, uśmiechając się. Jej bawełniana bluzka jest na górze rozpięta, a na szyi błyszczy medalion. Charlie wyciąga rękę, aby jej dotknąć.


I żyletki tną mu ręce, na horyzoncie jego świadomości wciąż płonie krzyż, ale on znowu jest w salonie, stoi przed potłuczonym lustrem. - To twoja wina, partnerze - słyszy za sobą głos ojca. - Prosiłeś o to. Jego oko broczy krwią z kolejnego skaleczenia. Jednak gorzej było z ramieniem, a poszarpany kawałek lustra przebił dziurę w mięśniu. - To twoja wina - powtarza ojciec. - GordonSmall. Firma tartaczna czarnucha. Wstydzę się za ciebie. Wstydzę się za ciebie. Charlie wyciąga prawą rękę, wyjmuje z rany kawałek rozbitego lustra. Ból nie daje się opisać, drobinki szkła pozostają w ranie. Charlie wpatruje się w kawałek szkła, który trzyma w dłoni, mały sztylet. Wściekłość niemal odebrała mu mowę, ale udało mu się wydusić z siebie: - Kocham cię, tatusiu. Zawsze cię kochałem. - Wstydzę się za ciebie - powiedział Drew Hyatt. Płonący krzyż. Krew ojca, świeża krew na jego pięściach.


STEPHEN GEORGE I SMOK I Jakieś trzy dni później George siedział przy maszynie i pracował. Pisał krótkie opowiadanie, dla którego inspiracją był jeden z nagrobków, jakie oglądał w sierpniu na cmentarzu Kościniec, jakieś dwa miesiące temu. To była historia o Haroldzie Lazarusie, hydrauliku, który zmarł bez odpuszczenia grzechów. Za karę za jego liczne grzechy został zamieniony w gargulca i kazano mu uszczelniać cieknące rury w najciemniejszych piekielnych lochach. Była to doprawdy syzyfowa praca, gdyż Piekło to najgorszy rynsztok wszechświata. Jedynym pocieszeniem dla Harolda było to, że nie musiał wysłuchiwać swojej żony, największej złośnicy we wszechświecie. Niestety, jej dni były już policzone. Kanwę opowiadania stanowiły rozpaczliwe wysiłki Lazarusa, który starał się tak ją nastraszyć, aby się wyspowiadała i przyjęła komunię świętą. Wystukiwał alfabetem Morse’a na cieknących rurach opisy najbardziej przerażających tortur, jakie mogłyby ją spotkać w Piekle, a wibracje przenosiły te dźwięki na powierzchnię ziemi. Dźwięczała od nich nie tylko umywalka w domu Lazarusa, ale także biliony innych umywalek na całym świecie. Tutuł roboczy opowiadania brzmiał „Porcelanowy Mesjasz”. George miał nadzieję, że kupi to wydawnictwo Harvard Lampoon, a może zainteresowanie będzie nawet większe. Kaliope krzątała się po kuchni, poza zasięgiem jego wzroku, ale robiła wystarczająco wiele hałasu - a przynajmniej tak mu się wydawało - aby nie dać George’owi zapomnieć o swojej obecności. Zresztą on i tak nie potrafił przestać o niej myśleć. Odkąd Kaliope pojawiła się w Fevre Dream, każda ich noc wypełniona była szalonym seksem, a każdy dzień pracą pisarską, oczywiście oprócz dni, kiedy uczył, co stało się teraz dla niego uciążliwym kieratem. Kiedyś wydawało mu się, że miłość, na którą tak czekał, może położyć kres jego twórczości. Okazało się jednak, że Kaliope była dla niego większym natchnieniem niż cokolwiek przedtem, gdy był samotny, chociaż jej pochodzenie i powód, dla którego do niego przyszła, wciąż owiane były mgłą tajemnicy. W kuchni grało radio i spiker piszczącym głosem - niewątpliwie był to jakiś zarobkujący uczeń z college’u w Itace - informował o najważniejszych wydarzeniach dnia: prezydent Południowej Afryki, Botha, po raz kolejny ogłosił, że nie skończy się jeszcze władza białej mniejszości, Nancy Reagan zakupiła kolejny zestaw porcelany do Białego Domu, zaś na lotnisku O’Hare pracownicy Federalnej Agencji Lotniczej nie mogli sobie


poradzić z dwugłową krową, która spacerowała po pasie startowym, gdzie przygotowywał się do lotu boeing 747. Gdy George skończył stronę i wkręcił w maszynę czystą kartkę, w drzwiach kuchennych pojawiła się Kaliope, ubrana w swoją szatę przetykaną srebrną nitką. W rękach trzymała sporą paczkę, owiniętą w brązowy papier. - To przyszło w dzisiejszej poczcie - oznajmiła, stawiając paczkę na stoliku do kawy, obok biurka. - To też. - Wręczyła George’owi kremową kopertę. - Ale dzisiaj nie było jeszcze listonosza - przypomniał jej, wpatrując się w przesyłki, nie oczekując zresztą żadnych wyjaśnień. I nie otrzymał ich. - No tak - to było wszystko, co powiedziała Kaliope i z uśmiechem wzruszyła ramionami. Niezależnie od tego, czy listonosz tego dnia już był, czy nie, obie przesyłki były poprawnie ostemplowane, a na znaczkach widniała wczorajsza data. Kaliope nie przejmowała się faktem, że coś tu nie grało. A kiedy uśmiechnęła się do niego, wyglądała piękniej, niż mogłaby to wyrazić jakakolwiek metafora. Po chwili George także przestał się zajmować szukaniem logicznego wytłumaczenia, skąd wzięła się poczta przed przyjściem listonosza. - Dobrze - powiedział. Najpierw otworzył kopertę i wyjął z niej taki sam srebrzysty kartonik, jaki ostatnio otrzymała Aurora Smith. Oczarujemy wszystkich... Podobnie jak Aurora, George także zastanawiał się, kto z Domu Tolkiena mógłby mu przysłać zaproszenie na Halloween, bowiem chociaż słyszał o tym miejscu, nigdy tam jeszcze nie był, podobnie zresztą jak w innych tego typu Bractwach. W zaproszeniu zastanowiło go także parę innych rzeczy, na które Aurora nie zwróciła uwagi, takich jak wizerunek białej róży i pierwsze słowa zaproszenia. Pani z Domu Tolkiena, tak się zaczynało. Niepokoiło go jednak nie to, co Briana Garrowaya, który dziwił się, że zaproszenie na przyjęcie wysyła kobieta, ale raczej natychmiastowe skojarzenie z Kaliope. - Ty... - zaczął niezgrabnie, patrząc na nią. - Ja? - zdziwiła się Kaliope, wznosząc brwi i uśmiechając się jeszcze serdeczniej niż zwykle, jakby ucieszyło ją coś bardzo osobistego. - To niemądre - stwierdził po chwili sam. Ale nie rezygnował. - Czy znasz jakichś... jakichś innych ludzi na Cornellu? To znaczy, chciałbym wiedzieć, czy byłaś już wcześniej w Itace? - Przybyłam na to Wzgórze wyłącznie z twojego powodu, George - zapewniła go.


Dopiero po minucie zdał sobie sprawę, że właściwie nie odpowiedziała na jego pytanie, ale wówczas Pani była już w kuchni. George przyjrzał się więc paczce opakowanej w brązowy papier. Do jego uszu dobiegło kliknięcie zapalarki i syk gazu, co wskazywało, że Kaliope nastawiła wodę na herbatę. George nie oczekiwał, że na przesyłce znajdzie adres nadawcy, gdy więc okazało się, że jest, nie był zdziwiony, widząc w jego miejscu wielką plamę. Adres był tak zamazany, że udało mu się odczytać tylko miejsce nadania paczki: Chicago. Sprawdził jeszcze raz datę na stemplu pocztowym i pomyślał, że nadano ją chyba ekspresem i to jakimś piekielnie szybkim ekspresem, gdyż paczka dotarła z Illinois do Nowego Jorku nawet przed listonoszem. Adresat też budził wiele wątpliwości: „Dla świętego, który jest patronem snów na jawie, Itaka, N.Y. 14850”. Paczka dotarła do niego, chociaż nie było ani nazwy, ani numeru ulicy. George był w stanie zaakceptować w stosunku do siebie określenie „święty, który jest patronem snów na jawie”, jakkolwiek nie brzmi to skromnie, podejrzewając, że wymyślił je jakiś jego wielbiciel lub krytyk. Ale skąd nie przybyły jeszcze listonosz wiedział, komu należy ją doręczyć? - Psiakrew - burknął George pod nosem i postanowił zająć się tym paradoksem później. Rozerwał brązowy papier, a wtedy okazało się, że paczka zawinięta jest jeszcze w kilka warstw gazet. Gdy ostatnia gazeta spadła na podłogę, oczom George’a ukazała się skrzyneczka z ciemnego drewna, ze srebrnymi zawiasami, zamknięta na srebrny zamek. Na wieczku znajdował się intarsjowany napis z kości słoniowej: Pandora - No tak - powiedział George. Nie dotykając zamka, podniósł skrzyneczkę do ucha i potrząsnął. Nie wydobył się żaden dźwięk. Albo zawartość szczelnie wypełniała wnętrze, albo kasetka była bardzo dobrze wyściełana. Jeszcze raz przeczytał słowo widniejące na pokrywie. Puszka Pandory, pomyślał natychmiast. Trochę mała, aby zmieścić wszystkie nieszczęścia, jakie trapią ludzkość. Ale przecież, zakładając, że była to prawdziwa puszka Pandory, co powinien brać pod uwagę, zważywszy na dziwny sposób, w jaki do niego dotarła, zgodnie z greckim mitem puszka ta już dawno została otwarta, plagi i choroby uwolnione, a w środku powinna pozostać jedynie Nadzieja. Optymistyczny z natury, a poza tym mający teraz u swojego boku Kaliope, George nie był szczególnie zainteresowany puszką pełną Nadziei. Może powinien to oddać komuś bardziej potrzebującemu, na przykład Ragnarokowi, który ostatnio sprawiał wrażenie mocno przygnębionego.


Intuicyjnie myśląc o białym marmurowym nagrobku na cmentarzu Kościniec - nawet krój liter na wieczku pudełka był taki sam - George otworzył zamek i podniósł wieczko. W środku zalśnił metal. Figurka w kasetce nie przypominała Nadziei, chyba że byłaby to Nadzieja widziana oczami kogoś w głębokiej depresji: Nadzieja o zwiniętym, srebrnym cielsku, kłach z kości słoniowej, jadeitowych łuskach na skrzydłach i brzuchu oraz oczach z kamieni przypominających szafiry. Brakowało tylko pióropusza ognia, buchającego z paszczy. Smok. Ktoś przysłał mu miniaturowego, skrzydlatego smoka. George wyjął go ze skrzyneczki, zdziwiony, że jest taki lekki, i postawił na stoliku do kawy. Przedmiot musiał być dość kosztowny, ale zarówno to, jak i mistrzowskie wykonanie figurki, na razie nie interesowało George’a. Niezależnie bowiem od perfekcyjnego wykonania, rzecz była szkaradna, jak każdy potwór, a jego ciemnoniebieskie oczy zdecydowanie wyrażały wrogość. Oczywiście, jego odpychający wygląd działał na tyle, na ile pozwalał rozmiar smoka, który od ogona do pyska miał nie więcej niż stopę długości. George przez pięć minut oglądał smoka i mierzył się z nim wzrokiem, a potem zajrzał jeszcze raz do pudełka, sprawdzając, czy czegoś nie przeoczył - na przykład jakiejś dodatkowej Nadziei albo listu wyjaśniającego, dlaczego dostał taki prezent. Nic tam jednak nie było. - Do diabła, co to wszystko znaczy? - zastanawiał się, po raz kolejny dokładnie badając dziwny przedmiot. Kaliope wróciła z kuchni, niosąc w ręku filiżankę ze spodeczkiem. - Herbata - oznajmiła. - Hej - George uniósł wzrok. - Zobacz, co dostałem. - Wiem - powiedziała tonem, jakby bez zaglądania do paczki znała jej zawartość, zanim jeszcze ją rozpakował. Postawiła przed nim filiżankę. - Wypij to. Nie jest gorąca. George spojrzał na filiżankę, potem na Kaliope. - Kogo znamy w Chicago? - zapytał, akcentując wyraźnie liczbę mnogą. - Burmistrza Deleya - zasugerowała Kaliope. - Może spodobała mu się twoja książka i chciał ci zrobić prezent. - Nie sądzę, aby burmistrz Deley wiele ostatnio czytał - stwierdził George, a Kaliope roześmiała się i dała mu buziaka. George też się uśmiechnął, co więcej mógł zrobić? Już wcześniej przekonał się, że jeśli Kaliope tego nie chciała, nie był w stanie wymusić na niej żadnej konkretnej odpowiedzi. - Wypij herbatę - powtórzyła.


George podniósł do ust filiżankę i wypił łyk. Miała rację, nie była gorąca. - Wiesz, że one tak naprawdę nie potrafiły latać - powiedział. - O czym mówisz? - O smokach. Nie miały aerodynamicznego kształtu - powiedział mi to kiedyś jeden profesor fizyki. - Trzmiele też nie mają aerodynamicznych kształtów - skontrowała Kaliope. - A poza tym, we wszystkich bajkach smoki latają. Czy nie powinieneś w to wierzyć? - No tak... - Uderzył palcem figurkę. - Ale metalowe smoki jednak nie latają. - To może zależeć od wiatru. George przełknął łyk herbaty. Poczuł nagle lekkość głowy i bardziej gorzki niż zwykle smak napoju. - Czy znasz się na magii? - zapytał. Kaliope uśmiechnęła się. - Magia? Dlaczego myślisz o magii? - To wszystko... - Usiłował objąć jednym gestem ręki smoka, kasetkę, zaproszenie na przyjęcie i „Patrona snów na jawie”. - Kaliope, to przecież niezły odjazd. Patrząc na niego z prawdziwym współczuciem, wyciągnęła rękę i lekko pacnęła go w policzek. - Biedny George - powiedziała. - Ty zupełnie nie masz pojęcia, o co chodzi w tym świecie. A w sprawie magii... nie znam się na niej tak, jak ty. - Ależ ta odpowiedź niczego nie wyjaśnia. - Wyjaśnia wszystko - upierała się Kaliope. Ujęła dłoń, w której trzymał filiżankę, i uniosła ją do jego ust, zmuszając do wypicia reszty herbaty. Gdy wysączył napój do ostatniej kropli, filiżanka wróciła na talarzyk i została odsunięta na bok. Kaliope patrzyła George’owi prosto w oczy, a on niemal fizycznie czuł, że jej wzrok go podtrzymuje. Głowa już nie wydawała mu się tak lekka jak przedtem, teraz rodził się w niej narastający chaos, zaś wzrok Kaliope przewiercał go na wylot, aż do kręgosłupa. - Opowiedz mi tę historię, opowiadaczu - powiedziała. - Jaką historię? - O tym, jak pierwszy raz wezwałeś wiatr. Gdy byłeś jeszcze chłopcem. - To zdarzyło się, gdy byłem z wujkiem Erazmem - George przypominał sobie ten dzień jakby pod wpływem hipnozy. - Udało mu się sprzedać jedną ze swoich rzeźb - taką prawdziwą rzeźbę, a nie betonowe zwierzaki, o których ci już opowiadałem - i aby to uczcić,


poszliśmy puszczać latawce. Erazm najbardziej lubił wielkie, kolorowe latawce. Udaliśmy się na Flushing Meadow Park, niedaleko wielkiego, metalowego globusa z czasów Targów Międzynarodowych. Niestety, nie było wiatru. Czekaliśmy wiele godzin, od południa aż do zmierzchu, rozmawiając w tym czasie o wszystkim, co tylko przyszło nam do głowy. Nie mogliśmy zrezygnować i przyjść innego dnia - postawiliśmy to sobie za punkt honoru. Wreszcie słońce zaczęło zachodzić, a wiatru wciąż ani śladu. Wtedy wujek oświadczył: „W porządku, George, jeśli wiatr nie chce z nami współpracować z własnej woli, powinniśmy go jakoś do tego zmusić”. Zapytałem go, jak to zrobimy, a on podwinął rękawy koszuli, usiadł i zamyślił się. Wujek Erazm zastanawiał się i wreszcie wymyślił przedziwne rozwiązanie, z gatunku tych, co zawsze działają. Po kilku minutach obserwowania nieba powiedział: „O ile się nie mylę, George, chcesz zostać pisarzem?” „Najbardziej na świecie” - przytaknąłem. „No więc dobrze - powiedział - wyobraź sobie zatem, że piszesz opowiadanie o dwóch facetach, którzy spędzili cały dzień, czekając na wiatr. Jak byś to zakończył? Czy myślisz, że w końcu się doczekali?” „Jestem tego pewien - odpowiedziałem (to miało miejsce na kilka lat przed pojawieniem się mody na niezbyt szczęśliwe zakończenia). - Oczywiście, że się doczekali”. „Doskonale”. „Myślę, że gdyby to było sedno całego opowiadania...” „Tak?” - ponaglał mnie wuj. „...wtedy może powinni coś zrobić”. I „Na przykład co, George?” „Och, nie mam pojęcia... może powinni zatańczyć Indiański Taniec Wiatru?” Kaliope uśmiechnęła się. - Indiański Taniec Wiatru? - Tak, przecież miałem wtedy dwanaście lat, nieprawdaż? - Po chwili kontynuował: - I wtedy wujek Erazm powiedział: „Świetnie, zróbmy tak”, jakbym miał jakiekolwiek pojęcie o tym tańcu. - I co zrobiłeś? - A co mogłem zrobić? Musiałem zaimprowizować. Nie było to nic skomplikowanego - zakręciłem się dokoła własnej osi, trzymając w jednej ręce latawiec, a w drugiej sznurek. - I co się wtedy stało?


- Nic. - George uśmiechnął się. - Na początku kompletnie nic. Zatańczyliśmy, ale wiatru jak nie było, tak nie było, spróbowaliśmy więc jeszcze raz, i jeszcze, i wtedy... - I wtedy? - ...wtedy nastąpił przełomowy moment, moment kontroli - kto wie, może zakręciło mi się w głowie, ale czułem, że to jest naprawdę jak w opowiadaniu, chociaż jednocześnie dzieje się naprawdę. Czułem, że powinienem wybrać jakieś zakończenie i w tym zakończeniu naprawdę powinien zacząć wiać wiatr. - I zaczął wiać. - Było to stwierdzenie, nie pytanie. - Tak - powiedział George. - I od tamtego dnia już zawsze... nie wiem, ale czuję, jakby to było... - Jak pisanie bez papieru - podpowiedziała Kaliope. - Tak - skinął głową George. - Tak, dokładnie tak. - Czy myślisz - zapytała go - że mógłbyś zrobić to samo nie tylko z wiatrem? - Nie wiem, nigdy nie próbowałem. - Wzruszył ramionami. - Sądzę, że to zależałoby od okoliczności. - A więc... co byś zrobił, gdyby od tego zależało twoje życie? Zamrugała powiekami, uwalniając go od swojego wzroku i George znowu zobaczył swój pokój. W głowie czuł taką lekkość, że widział, jak kolory i wymiary otaczających go rzeczy zaczynają się zmieniać. Tapicerka kanapy, w rzeczywistości brązowa, zmieniała barwę od ciemnej czerwieni po jaskrawopomarańczową; krawędzie stolika do kawy stały się niewyraźne, jakby nie było wiadomo, ile miejsca powinien zajmować. I ponieważ przez okno salonu wpadł promień słońca... Boże... - Dodałaś coś do mojej herbaty - powiedział George, poddając się paranoi, która dopadła go jak tygrys, czający się cały czas w krzakach. - Kaliope, co było w herbacie? - Coś, co troszeczkę rozszerzyło twój umysł - powiedziała wyraźnie Kaliope. - I pomoże ci się bronić. - Bronić się... och, och, hej, nie! Figurka przedstawiająca smoka, brzęcząc metalowymi pazurami i zębami, zaczęła się prostować. Smok stanął na łapach, rozpostarł skrzydła, a w jego szafirowych oczach pojawiły się jakieś wewnętrzne iskierki. George cofnął się przerażony. - Do diabła, Kaliope! - wykrzyknął. - Co... - Na początku naszej znajomości powiedziałam ci - przypomniała mu spokojnym głosem - że chcę cię nauczyć kilku rzeczy. Potraktuj to jako lekcję.


- Wielkie dzięki, ale nie sądzę, abym potrzebował takiej lekcji. Czy mogłabyś... - Pisanie bez papieru, George. Myśl tylko o pisaniu bez papieru i wtedy prawdopodobnie wszystko będzie dobrze. Wstała. - Poczekaj! - zawołał George. - Nigdzie nie odchodź! - Już mnie nie ma - powiedziała Kaliope. - Zobaczymy się po lekcji. Jej postać zamgliła się i rozpłynęła w powietrzu. Srebrzysta szata upadła na podłogę. George nie miał czasu, aby zastanawiać się nad sztuczką ze zniknięciem, przyjął jedynie do wiadomości fakt, że musi sobie sam radzić, i skierował całą uwagę na smoka, który właśnie wciągał do paszczy powietrze, nadymając się przy tym jak balon. - Dobry Boże! - zawołał George, widząc, że smok osiągnął już rozmiary małego psa i ciągle się powiększał. W końcu przestał nabierać powietrza i utkił wzrok w George’u, sycząc przy tym złowrogo. Przyczaił się, jakby szykował się do skoku. George postanowił nie tracić niepotrzebnie czasu. Niewiele myśląc, z całej siły kopnął od spodu stolik do kawy, który podskoczył w górę. Smok, maszyna do pisania i kasetka Pandory poszybowały w powietrzu, lądując na kanapie. Stolik przewrócił się do góry nogami i zwinął jak gumowa tratwa, z której wyleciało powietrze, zabarwiając się przy tym na trzy różne odcienie indygo, aż wreszcie całkowicie wyparował. Broń. Jak najszybciej potrzebował broni. Smok wygrzebał się już spod maszyny do pisania oraz maszynopisu „Porcelanowego Mesjasza” i fruwał pod sufitem jak gigantyczna ćma. George błyskawicznie obrzucił wzrokiem pokój. Nie znalazł niczego, co mogłoby mu posłużyć jako pałka lub kij, jak również niczego ostrego - kiedyś miał replikę topora bojowego wikingów, który wisiał na ścianie salonu, ale już dawno temu zardzewiał i został wyrzucony na złomowisko Tompkins County. Nagle George zobaczył leżące na podłodze ubranie Kaliope i przypomniawszy sobie starą bajkę, w której książę za pomocą paska służącej uwiązał smoka, rzucił się po nie. Smok zbliżał się do niego. George schwycił suknię Kaliope i wywijał nią, jak toreador czerwoną płachtą, mając nadzieję, że odciągnie tym uwagę bestii. Jednak smok, unosząc się na srebrnych skrzydłach (najwyraźniej nie potrzebował do tego celu wiatru) nie wahał się ani chwili. Zignorował szatę Kaliope i kierował się wprost na pierś George’a. Dosłownie w ostatniej chwili opowiadacz zdążył zamachnąć się suknią, używając jej jako tarczy. Pazury i kły z kości słoniowej z łatwością przebiły materiał i wyszczerzona paszcza smoka znalazła się nagle tuż przy twarzy George’a. Ten odskoczył gwałtownie do tyłu,


chwytając jednocześnie suknię Kaliope za grubą fałdę przy brzegu i używając jej jak żelaznego kołnierza, który zacisnął wokół szyi potwora. To niewiarygodne, ale działało. Smok zaczął gwałtownie trzepotać skrzydłami, wykręcając łeb i sycząc, jakby brakowało mu powietrza. George’owi wydawało się nawet, że trochę się zmniejszył. Widząc skuteczność swojej broni, zacisnął mocniej fałdę, chcąc udusić bestię. - Właśnie tak! Mam cię, ty... - zwycięskie okrzyki zamarły George’owi na ustach, gdy smok dmuchnął mu w twarz dymem i zamachnął się wściekle łapą, uderzając go w ramię. Mimo bólu George czuł, że jego uścisk słabnie, i ostatkiem sił użył szaty Kaliope jako procy, z pomocą której cisnął smoka w kąt. Zaraz potem zatoczył się, a z oczu popłynęły mu łzy. Zadrapane w trzech miejscach ramię krwawiło. Uwolniony smok fruwał po pokoju. George pobiegł do kuchni, gdzie przez okno wpadały promienie słoneczne, we wszystkich kolorach widma, poza naturalnym odcieniem żółtobiałym. Gdyby tylko miał czas, mógłby tam stać i patrzeć na to zjawisko bez końca. - Niech to wszyscy diabli! - zawołał George, otwierając kopniakiem drzwi lodówki, które trzasnęły w smoka, wlatującego właśnie do kuchni. Opowiadacz zaczął się cofać, rzucając w smoka drobnymi sprzętami, słoikami, puszkami, wszystkim, co wpadło mu w ręce, ale nie zdołał go zatrzymać na dłużej niż moment. Cisnął w niego ostatnią puszką soku i wycofał się do bocznego korytarza. Wiedząc, że nie uda mu się dotrzeć do drzwi wyjściowych (nawet gdyby mu się to udało i tak nie wiedziałby, co robić dalej), wpadł do sypialni i usiłował się tam zamknąć. Lecący tuż za nim smok zdążył wsadzić łapę i przód pyska między drzwi, ale wycofał sif, gdy George dwukrotnie nimi trzasnął. Zamknął drzwi i przekręcił klucz, ale słaby zamek nie był wystarczającym zabezpieczeniem i George oczekiwał, że smok za chwilę bez trudu dostanie się do sypialni. Jednak odgłosy, jakie dochodziły z drugiej strony, brzmiały jeszcze bardziej złowieszczo regularne syczenie, towarzyszące nabieraniu przez smoka powietrza. Znowu się powiększał. George’a zmroziła nagle wizja smoka wielkości prawdziwego lwa, mogącego powalić go, bez szansy na obronę. Pisanie bez papieru. Pomyśl o pisaniu bez papieru. - No dobrze! - zawołał George, skrajnie rozzłoszczony. Kilka razy uderzył w drzwi, aby zwrócić na siebie uwagę. - No dobrze! Chcesz się bawić, chcesz być prawdziwym, żywym smokiem, niech tak będzie! Ja w takim razie zamieniam się w cholernego Białego Rycerza i zaraz zobaczymy, czy ci się to spodoba!


Po czym mruknął do siebie: to tylko opowiadanie, fikcja, nic się nie może wydarzyć. Zamkniesz oczy, obrócisz się dookoła i otworzysz oczy. A kiedy je otworzysz, na twoim łóżku pojawi się miecz. George zamknął oczy. Okręcił się wokół własnej osi i otworzył oczy. Łóżko wyglądało tak, jakby oddychało. Grafitowoszara pościel wybrzuszała się i opadała w jednostajnym rytmie. Obie poduszki rozpłaszczyły się na podgłówku, jakby czymś przestraszone, ale broni nie było widać. - Cholera! - powiedział George. - Prosiłem o miecz. Jego głowa znowu zrobiła się lekka jak piórko, a on koncentrował się i był coraz bardziej zły, że miecz się nie pojawiał. I nagle nadeszła chwila, chwila przełomowa, gdy zniknęły wszystkie strachy i myśli o smoku i pozostała tylko czysta wściekłość na to, że opowiadanie nie toczy się tak, jak George sobie życzył. - Na łóżku - powiedział stanowczym głosem George - leży miecz. Nagle w pokoju powiał silny wiatr. Zaraz potem rozległ się cichy odgłos prucia i otworzył się szew na kołdrze, spod której wyłoniła się rękojeść miecza, przedzierającego się przez materac, bogato dekorowana, z białą różą na gałce nałożoną na czerwony krzyż. Wysunął się na wysokość sześciu cali ponad poziom łóżka, ukazując kawałek nagiego ostrza i czekając, aż ktoś go wyciągnie. Smok także się uspokoił, przestał wciągać powietrze. George nie zamierzał zwlekać ani chwili dłużej. Skacząc na łóżko, zauważył, że ma bardziej muskularne nogi, niż miał rano, gdy się obudził. Silniejsze ręce, ręce wojownika, schwyciły za rękojeść miecza i wyciągnęły go na wierzch. Ostrze długości czerech i pół stopy zalśniło własnym blaskiem, wielobarwnym jak światło słoneczne. - No dobrze - zawołał George, przyjmując dogodną pozycją. - Możesz wchodzić. Drzwi od sypialni wyskoczyły z zawiasów i do środka wpadł smok, większy od lwa i buchający dymem jak lokomotywa. Tym razem George stał pewnie na nogach. Potwór próbował go oślepić i machał olbrzymimi skrzydłami, które wytwarzały silne zawirowania powietrza. Zniknął gdzieś cały strach, George miał kontrolę nad opowiadaniem i nic nie powinno go niepokoić, o ile sam sobie tego nie zażyczy. Nie zamierzał czekać, aż smok lepiej przygotuje się do ataku. - No chodź - wyszeptał i potwór rzucił się na niego z szeroko otwartą paszczą i wyciągniętymi pazurami, chcąc rozszarpać go na strzępy. George w dalszym ciągu nie tracił odwagi, stał pewnie na nogach z gotową bronią.


Smok był już tużtuż, rycząc triumfalnie. I wtedy Stephen George zamachnął się mieczem, przecinając ze świstem powietrze i odcinając bestii łeb, aż poszły takie iskry, że wydawało się, iż rozświetliły cały świat. II George nie obudził się gwałtownie. Było to bardzo powolne przechodzenie na jawę, z Kaliope przytuloną do jego ramienia. Oczy miała zamknięte, jej usta uśmiechały się, unosząc się w leciutkim posapywaniu. George bardzo delikatnie, starając się jej nie obudzić, wyszedł z łóżka. Co też mu się śniło? Niestety, niewiele mógł sobie przypomnieć, co było dość frustrujące, chociaż wspomnienie tego snu mogło w przyszłości wrócić do niego. Coś o puszce... i chyba był ranny. Spojrzał na swoje ramię i dostrzegł na nim trzy białe linie po zadrapaniach, które już prawie się zagoiły. Potrząsając ze zdziwienia głową, George wciągnął spodnie i poszedł do kuchni przygotować śniadanie. Przez otwarte drzwi do salonu zobaczył maszynę do pisania, stojącą grzecznie na stoliku do kawy. Musi dzisiaj skończyć to opowiadanie, przypomniał sobie, opowiadanie o hydrauliku w Piekle. Gdy wkładał kromki chleba do tostera, ktoś zapukał do drzwi. George drgnął, potrącając łokciem karton z sokiem pomarańczowym, który rozlał się na podłogę. Stojąc w świeżej kałuży, George jeszcze raz potrząsnął głową i uśmiechnął się, chociaż nie było powodu do zadowolenia. To tylko listonosz, który wreszcie przyszedł.


PRZYJĘCIE HALLOWEEN I Pierwsi Ministrowie i Szare Damy przybyli na przyjęcie do Domu Tolkiena tuż po dziesiątej wieczorem. Oddawszy swoje wierzchowce pod opiekę pilnujących, weszli do środka zadowoleni, że mogą się tam schronić przed nadciągającym deszczem. Sznur jaskrawych świateł oświetlał główny hol i drogę do windy, bo oczywiście przyjęcie odbywało się w podziemnym Ogrodzie Lothlórien, pod bezchmurnym, rozgwieżdżonym niebem. Około jedenastej zabawa już się rozkręciła, panował doskonały nastrój, a alkohol płynął szeroką rzeką. Atmosfera przyjęcia podgrzała się około jedenastej trzydzieści, z chwilą przybycia George’a i Kaliope. Mieli na sobie stroje osobiście zaprojektowane przez Panią. George był przebrany za Księcia Valianta, a Kaliope za Sierotkę Marysię. Wielu członków Cyganerii i Bractwa zasypiało tej nocy, śniąc o gąskach. Zbliżała się północ. Dokładnie o dwunastej, po wielu kłótniach i przymilaniach się do swojego chłopaka, do Domu Tolkiena weszła Aurora - i wówczas zaczęło się prawdziwe przyjęcie. II - Chodzi o to, że nie widzę sensu w chodzeniu na przyjęcie, gdzie nikogo nie znam powiedział Brian Garroway, gdy winda wyłożona obsydianem zwoziła ich do piwnic. Aurora poprawiła koszyk piknikowy na ramieniu - była przebrana za Czerwonego Kapturka. - Nie widziałeś tych ludzi, którzy minęli nas na koniach, gdy szliśmy Przez las? To Cyganeria. - Nie znam żadnej Cyganerii - oświadczył Brian. Być może był tej nocy bardziej drażliwy niż zwykle z powodu przebrania, jakie w ostatniej chwili wymyśliła dla niego Aurora. Na plecach miał udrapowany w formie peleryny spory kawał błękitnego materiału, zaś za pasem długą bagietkę, która udawała miecz. Do kołnierza Briana przyczepiony był kawałek papieru z napisem: Jestem Kanapkowym Elfem. - Dobrze - powiedziała Aurora - mogę ci przedstawić kilku z nich. Poznałam paru w zeszłym roku na seminarium o Jonathanie Swifcie. - Swift. No tak. W piwnicach czekało dwóch karłów, którzy witali gości.


- Cześć! - Rozpromieniona Aurora zostawiła na chwilę Briana i podeszła do nich. Czy to tutaj... Przerwała, widząc, że twarze karłów przypominają oblicza zombie. Oba miały wzrok utkwiony w przestrzeni, jakby sparaliżowane widokiem czegoś, co ukazało im się chwilę wcześniej. Aurora już zamierzała pomachać jednemu z nich ręką przed oczami, gdy nagle przemówiły. - Idźcie, jak prowadzą światła - powiedział jeden smutnym głosem. - Uważajcie, gdy będziecie przechodzić przez most - dodał drugi. Żaden nawet nie spojrzał na Aurorę. - Uhum - pokiwał głową Brian, przyglądając się uważnie karłom. Nigdy jeszcze żadnego nie dotknął i chyba by się nie przemógł, ale zawsze strasznie go rajcowało, gdy je spotykał. - No więc, co się tu dzieje? Pierwszy karzeł westchnął cichutko. - Pani... - wyszeptał i umilkł. - Aurora - Brian zwrócił się do niej zniecierpliwionym głosem. - Naprawdę, wcale nie jestem przekonany... Ale Aurora przerwała mu, dotykając dłonią jego ramienia. - Chodźmy - przynaglała niecierpliwie i ruszyła w stronę szeregu lamp, oświetlających drogę przez ciemne piwnice. - Aurora! Głos Briana zabrzmiał stanowczo, ale ona szła dalej, zmuszając go, aby za nią pobiegł. Złapał ją dopiero na mostku. - Aurora - zaczął znowu, gdy się zrównali. - Czy naprawdę uważasz, że powinniśmy iść na przyjęcie, gdzie nawet odźwierni są z kamienia? Aurora zignorowała jego pytanie. - A to co? - zapytała, gdy zbliżyli się do przepaści. Latarnie na moście ustawione były tylko po jednej stronie, aby zostało jak najwięcej miejsca do przejścia. - Aurora! - Brian złapał ją za ramię, gdy zamierzała wejść na most. Odwróciła się rozzłoszczona, wyrwała mu się i niechcący strąciła przy tym jedną z lamp. Lampa wpadła do przepaści i leciała w dół, obijając się o ściany wąwozu. Po jakimś czasie zgasła, ale jeśli nawet później rozbiła się na dnie, żadne z nich tego nie słyszało. - Jezus Maria - zawołał Brian, z lękiem zaglądając w czarną otchłań pod stopami. - Co to jest, do diabła?


Aurora wykorzystała chwilę jego nieuwagi i wbiegła na most. Brian podążył za nią, uważnie stawiając kroki i obiecując sobie, że tym razem schwyci ją za rękę dopiero po drugiej stronie. Gdy już się tam znaleźli, nawet Brian stanął jak wryty, oczarowany widokiem Ogrodów Lothlórien. III Pośrodku polany otoczonej drzewami wznosił się wspaniały pawilon, a właściwie otwarty namiot z liściastozielonego płótna, rozpostartego na szaropopielatych słupkach. Wewnątrz znajdował się doskonale zaopatrzony bar, wykonany z drewna w taki sposób, że miało się wrażenie, iż wyrasta z wnętrza ziemi. Chociaż w barze nie brakowało ani niezbędnych urządzeń, ani żadnego napitku, nawet tych z najlepszymi nalepkami, wszystko zostało dokładnie ukryte, aby nie psuć atmosfery Ogrodu. Oczywiście, pewne niezgodności z duchem przyjęcia były nieuniknione. Z.Z. Top, wyposażony od stóp do głów w bojowe akcesoria, siedział przebrany za Piwnego Myśliwego z zestawem sześciu piw marki Schlitz, zamaszyście potrząsając jedną z puszek. Na zewnątrz pawilonu Cyganeria bawiła się z braćmi z Domu Tolkiena i innymi gośćmi. Jedni tańczyli przy muzyce stworzonego naprędce zespołu, który grał coś pośredniego między brzmieniem średniowiecznych minstreli a mieszaniną jazzu, inni pili i rozmawiali. Szara Dama Fujiko, ubrana w togę rzymskiego senatora, gawędziła z Noldorinem, jednym z Prezydentów Domu Tolkiena, który zaproponował Cyganerii honorowe członkostwo w zamian za szansę jej poznania. Na razie wszystko szło jak najlepiej, zresztą w całym Ogrodzie nie było pary, która nie wyglądałaby na zadowoloną lub przynajmniej na tyle zalaną, aby świetnie się bawić. Podczas gdy Aurora przyglądała się gościom, Brian studiował wiszące nad nimi niebo. Podobnie jak wcześniej Lwie Serce, on także natychmiast poznał się na iluzji. - To kopuła - oświadczył głośno, ale nie bez zdumienia. - Podziemna kopuła. Tuż obok przechodził właśnie Shen Han, inny Prezydent Domu Tolkiena i usłyszał jego słowa. Jednak tym razem nie ustosunkował się do odkrycia Briana. Bo co mógłby powiedzieć? Oczywiście, gwiazdy świecące nad Ogrodem były projekcją i Shen Han doskonale wiedział, co należy zrobić, aby rozbłysły mocniejszym blaskiem lub przygasły. Potrafił również regulować klimat Lothlórien: wiatr, mgłę, która teraz kusicielsko wiła się pod nogami gości, temperaturę. Nie wiedział natomiast, jak działał cały mechanizm, bo ani on, ani żaden inny z braci nigdy nie widzieli więcej niż pojedynczą maszynę lub projektor, chociaż niektórzy próbowali dowiedzieć się czegoś na ten temat. Cokolwiek by to jednak nie było i gdziekolwiek zostałoby zainstalowane, z pewnością była to znakomita maszyneria,


której jeszcze ani razu nie musieli naprawiać ani konserwować. W rzeczywistości, zgodnie z legendą, Dom Tolkiena od czasu powstania sam dbał o siebie. Ale w takie legendy goście niechętnie wierzyli. - George! - zawołała Aurora, widząc znajomą postać. Brian wrócił na ziemię. Shen Han poszedł swoją drogą. - Cześć - powitał ją George, podchodząc bliżej. Za nim płynęła peleryna Księcia Valianta i w przeciwieństwie do tej, którą miał Brian, nie wyglądała tak, jakby została zdjęta z okna. - Co cię tu sprowadza? - Dostałam pocztą zaproszenie - wyjaśniła. - Od Pani z Domu Tolkiena. - Od Pani? - zdziwił się George i na jego twarzy pojawił się niepokój. - Tak. Oczywiście nie mogliśmy przegapić szansy obejrzenia takiego miejsca. Aurora spojrzała na Briana. - Nieprawdaż? - Masz rację - zgodził się Brian. - W żadnym wypadku nie mogliśmy. Jak się ma twoja nowa dziewczyna? George spojrzał na niego zdumiony. - Skąd wiesz, że mam dziewczynę? - Pisali o tym w czwartkowym „Daily Sun”. O tajemniczej damie, której żaden fotograf nie zdołał zrobić zdjęcia. - Naprawdę? - zapytała Aurora. - Czy znamy ją? Jest tutaj? - Jest - odpowiedział George - ale gdzieś zniknęła. - Zniknęła? - Komuś, kto jej nie zna, może wydawać się trochę dziwna. Gdy weszliśmy do Ogrodu, mgła na moment się podniosła i wtedy właśnie zniknęła. Jak Cień. Jestem pewien, że niebawem znowu się pojawi, ale na razie może to i lepiej, że jej tu nie ma. Gdy pokazujemy się w miejscach publicznych, Kaliope robi na ludziach dziwne wrażenie. - Karły przy windzie... - zamruczał Brian. George pokiwał głową. - Właśnie o tym mówię. - Tym bardziej chciałabym ją poznać - powiedziała Aurora - tę... Kaliope. Jeśli się pojawi, odszukaj nas, proszę. Trochę tu jeszcze pobędziemy. - Może nie tak długo - zaprotestował Brian, ale Aurora już pomachała na pożegnanie i poszła zobaczyć coś między drzewami, co zwróciło jej uwagę.


Po raz kolejny musiał za nią biec i jego irytacja sięgnęła szczytu. Jednak ledwo zrobił pierwszy krok, gdy nagle wysunęła się czyjaś noga i Brian potknął się, wywracając kozła na ziemi. Gdy wstawał, w jego uszach rozbrzmiewał czyjś dziki chichot. Wściekły, odwrócił się w stronę, skąd dochodził śmiech, i zobaczył Woodstocka. Leżał tuż obok w trawie z rozłożonymi szeroko nogami, w jednej ręce trzymał butelkę piwa, a na wpół wypalonego jointa w drugiej. Przechylił do tyłu głowę i mogłoby się zdawać, że zaraz zadławi się własnym śmiechem. - Bardzo zabawne - powiedział Brian, schylając się, aby oczyścić spodnie. Zdusił w sobie słowo „kutas”, rzucając zamiast tego: - Ty palancie! - Co? - Woodstock przestał się śmiać i usiłował przyglądać się uważnie Brianowi, jakby dopiero teraz go zobaczył. - Palancie? - Cieszę się, że podobał ci się mój upadek. Mogłem skręcić sobie kark... albo tobie. - Podobał ci się? - powtórzył Woodstock. - Ty?... Nie... - Dusząc się ze śmiechu, wskazał palcem puste miejsce na ścieżce tuż za Brianem. - Mały człowieczek... takiej wysokości. - Pokazał ręką pół stopy od ziemi, wylewając przy tym na siebie zawartość butelki. - Taki malutki, przysięgam. - Oczywiście - skwitował to Brian. Po chwili zawołał co sił w płucach: - Aurora! Nigdzie nie było jej widać. Brian zostawił Woodstocka, który zanosił się nowym atakiem śmiechu, i ruszył ścieżką w stronę, gdzie, jak mu się wydawało, poszła Aurora. Minął dwóch braci z Domu Tolkiena i trio z żeńskiego koła studenckiego Alpha Phi, a zaraz potem znalazł się na polanie z Zaklętym Kręgiem. Był to krąg pomalowanych kamieni, które, w co wierzyli bracia, posiadały tajemną moc chroniącą przed złymi siłami. W środku leżała kobieta, odpoczywająca tam po zbyt dużej porcji wina. Brian zauważył, że była bardzo piękna, ale nie jej szukał. Na polanie nie było nikogo innego, przytomnego lub nie, kogo mógłby zapytać o Aurorę. Nie wiedział, co począć, gdy nagle kątem oka zauważył coś czerwonego. Szybko spojrzał w stronę kępy drzew na skraju polany i znowu to zobaczył, tym razem dużo wyraźniej: postać w czerwonym płaszczyku i kapturze, wchodzącą w las. Brian zawołał ją, ale nie zareagowała. Spiesząc się, aby znowu nie stracić jej z oczu, Brian ruszył do lasu po cienkim dywanie z mgły. Nie zatrzymał się nawet na chwilę, aby sprawdzić, gdzie się znajduje, i nie zapamiętał żadnych znaków szczególnych charakterystycznych dla tego miejsca. Wydawało


mu się, że nie sposób zgubić się w sztucznym, podziemnym lesie. Ale drzewa rosły coraz gęściej i wkrótce nie było już przez gałęzie widać nieba. Postać w czerwonym kapturze co chwila znikała Brianowi z oczu, gdyż mgła podniosła się i zasłoniła mu widok. - Aurora! - zawołał. - Aurora, zatrzymaj się! Poczekaj na mnie! Nie zatrzymała się, zanurzyła się w obłok gęstej mgły, która całkowicie ją pochłonęła. Brian, pod wpływem nagłego napadu strachu, chciał wrócić do pawilonu, gdzie mógłby poprosić jakiegoś brata, aby przeprowadził go przez ten niesamowity las. Ale gdy rozejrzał się dookoła, nie mógł rozpoznać drogi powrotnej, mgła była już gęsta jak mleko i nagle Brian zdał sobie sprawę, że się zgubił. IV - Puck, przestań go drażnić! Chodźmy już. - Jeszcze minutka, Zeph... Skrzat zrobił kolejną minę do Woodstocka, obserwując, jak ryczy ze śmiechu i wali pięścią o murawę. Puck był zafascynowany. Bardzo rzadko zdarzało się, żeby ktoś z Dużych Ludzi go zobaczył, ale nawet wówczas nigdy nie reagowali tak jak ten. - To głupie, Puck - strofowała go Zephyr schowana za krzakiem. - Co będzie, jeśli na ciebie nadepnie? - Byłbym zdziwiony, gdyby udało mu się stanąć na nogi - odpowiedział Puck. Ale sam też poczuł się już znudzony tą zabawą i grając po raz ostatni na nosie Woodstockowi, dołączył do Zephyr. -1 co teraz? - Chodźmy do Kręgu. Może Dziadek nam coś opowie. Puck pokiwał głową i ruszyli tą samą ścieżką, którą niedawno szedł Brian Garroway. Skrzaty trzymały się skraju ścieżki, uważając, aby nie rozdeptali ich przechodzący tamtędy ludzie. Małe stopy niosły ich wolno, ale przybyli na czas na polanę z magicznym kręgiem. Afrodyta, cygańska Minister Miłości, wciąż leżała nieprzytomna wewnątrz kamiennego koła. Dookoła niej zebrała się spora grupa skrzatów, które bez obawy wspinały się po niej i siadały jak na wygodnej sofie. Jeden z nich stał nieruchomo na szyi Afrodyty i układał jej włosy, aby później zapleść z nich warkoczyki. Puck i Zephyr zmieszali się z tłumem. W przeciwieństwie do ludzi, skrzaty nie przebrały się na odbywające się w Domu Tolkiena przyjęcie. Po co bowiem niewidzialne i tajemnicze istoty miałyby wkładać kostiumy krasnoludków lub chochlików? Puck wypatrzył wśród zebranych Hamleta, odzianego w zwykły strój z dębowych liści, z przypasanym maleńkim mieczem. Jego przyjaciel rozmawiał z Jaąuenettą, treserką zwierząt, która była z nimi tej nocy, gdy zginęli Pajęczynka i Saffron. Dalej, na samym skraju koła, Hobart i dwa


inne skrzaty przygotowywali krzesło dla Najstarszego, budowane z pałeczek od lizaków i szpatułek do zaglądania w gardło, które przypominały stojącą na baczność straż przyboczną. - Hobart wygląda na całkiem zadowolonego - powiedział Puck, obserwując, jak stary skrzat komenderuje dwoma młodszymi. - To zawsze mu sprawia przyjemność - wyjaśniła Zephyr. - Poza tym, jest Najstarszy i dzięki temu może chlubić się swoją historią. - O jaką opowieść go dzisiaj poprosisz? - Nie jestem pewna. Może o tę z motylami. Krzesło było już gotowe i Hobart wspiął się, aby na nim usiąść. Uniósł dłonie, chcąc uciszyć skrzaty, i tłum, całkiem już niemały, natychmiast zamilkł. Oczy wszystkich spoczęły na Najstarszym. - Hmm - zaczął Hobart, przełykając ślinę i nie mogąc powstrzymać uczucia dumy, które w takich chwilach zawsze go ogarniało - wydaje mi się, że nie muszę się wam przedstawiać. Wszyscy mnie znacie i ja też spotkałem każdego z was niejednokrotnie, chociaż może nie pamiętam dokładnie waszych imion. Co do dzisiejszej nocy, muszę zastrzec, że moja pamięć nie jest doskonała. Niemniej jednak wierzę, że uda mi się was zaciekawić, opowiadając historię, którą jeszcze pamiętam. Mam tylko prośbę, abyście nie pytali o szczegóły dotyczące moich spraw osobistych. - Uśmiechnął się szeroko. - Chyba że te szczegóły odnoszą się do kogoś innego. Skrzaty uśmiechnęły się uprzejmie. Hobart rozłożył ręce i pokiwał głową. - A więc... - kontynuował. - Zaczynajmy. O czym chcielibyście usłyszeć? W tłumie zawrzało, każdy z kilkuset głosów wykrzykiwał coś innego. Hobart słuchał uważnie, co pewien czas wychwytując jakieś słowa. - Opowiedz nam o Wieży Dzwonów! - Chcemy usłyszeć o historii miłosnej, która wydarzyła się w wigilię świętego Jana! - Motyle! - zawołała Zephyr. Hobart usłyszał jej głos i pokiwał jeszcze raz głową. - Dość! - powiedział i tłum się uciszył. - Moja wnuczka poprosiła o historię z motylami. To niesamowity zbieg okoliczności, gdyż właśnie myślałem o skrzacie imieniem Falstaff, który nosił przydomek Kapitan Gąsienica, gdy... - Hobart! - usłyszeli nagle jakiś głos. Głowy skrzatów natychmiast odwróciły się w jego kierunku, bowiem ktoś, kto przerwał Hobartowi, był pozbawiony podstawowych zasad dobrego wychowania. Puck nie


był zaskoczony, widząc, że to Laertes, brat Saffron Dey. Stał na szczycie klatki piersiowej Afrodyty, trzymając dłoń na rękojeści miecza. - Chcę opowieści o śmierci - powiedział Laertes, nie zważając na oburzone spojrzenia i szepty skrzatów. - Opowieści o śmierci? - powtórzył Hobart, pochylając się do przodu na swoim krześle. - A dlaczego uważasz, że śmierć jest bardziej odpowiednim tematem niż motyle? - Nic mnie nie obchodzą motyle. Niedawno straciłem rodzinę, zresztą nie tylko ja. Teraz nadchodzi zima. Mogę się założyć, że śmierć ma cięższą rękę do wszystkiego, co lata. Nawet Duzi Ludzie - wskazał na Afrodytę - zdają sobie z tego sprawę. Czy nie dlatego nazywają tę noc Świętem Śmierci? - Nie jestem pewien, czy tak to nazywają - oświadczył Hobart - ale my z pewnością nie. Są większe nieszczęścia niż mróz, Laertesie. - Nie obchodzi mnie to. Chcę opowieści o śmierci. - Potrzebujesz lekcji dobrego wychowania - zawołał z tłumu Puck. Laertes rzucił mu groźne spojrzenie i zacisnął mocniej dłoń na rękojeści miecza. Ze swojego krzesła Hobart dostrzegł jednak, co się święci. - Nic z tych rzeczy! - zaprotestował stary skrzat, zanim Puck i Laertes rzucili się na siebie. Hobart pamiętał ich pojedynek na pogrzebie Saffron. - Natychmiast przestańcie, bo inaczej nie będzie żadnych opowieści. - Widzisz? - zawołał Puck do swojego oponenta. - Zepsujesz wszystkim przyjemność! Laertes spojrzał na Hobarta. - Dostanę swoją opowieść czy nie? - Dobrze, dobrze, niech będzie! Jeśli upierasz się jak rozpieszczone dziecko, dostaniesz, co chcesz, tylko się uspokój. Puck, odłóż broń! - Nie zadowolę się byle jaką historią o śmierci - dodał Laertes, gdy Puck niechętnie chował miecz. - Masz na myśli jakąś konkretną historię? - Tak. Chcę usłyszeć o Wojnie. Hobart pobladł. - O Wojnie... - A dlaczego nie? - zapytał Laertes. - To najstraszniejsza opowieść o śmierci, jaką znasz, nieprawdaż? Dokładnie to, czego teraz potrzebuję. Opowiedz nam o Wojnie, o Wielkiej Wojnie. Opowiedz nam o Rasferrecie Robalu. Stephen George siedział przy barze z Lwim Sercem i Shen Hanem.


- Przykro mi George - powiedział Król Cyganerii, popijając jak zwykle midori w małej szklance. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Ani ja - dodał Prezydent Domu Tolkiena. Lwie Serce skończył swoją porcję i poprosił o następną. - To oczywiste, że powinniśmy cię zaprosić, i oczywiście cieszymy się, że tu jesteś, ale... - Ale to nie wy wysłaliście mi zaproszenie - dokończył za niego George. - Jak to brzmiało? - zapytał Shen Han. - Pani z Domu Tolkiena? Mamy tradycję zapraszania gości w imieniu Braci z Domu Tolkiena. Nic nie wiemy o Pani, poza tym, że wybudowała ten dom. - Myślę, że ja mogę o niej coś wiedzieć - mruknął pod nosem George. Zapadła cisza. Lwie Serce skończył kolejne midori i nagle spojrzał na Shen Hana, coś sobie przypominając. - Hej - odezwał się. - Chciałbym ci podziękować. Kilka minut temu byłem obok Zwierciadła Galadriel i zauważyłem, że nie ma Gumowej Dziewicy. Pozbyłeś się jej? Shen Han zamrugał ze zdziwienia oczami. - Powinienem był... przepraszam, wyleciało mi to z głowy. Pewnie ktoś inny się tym zajął. Może Noldorin. - Wszystko jedno - powiedział Lwie Serce. - Najważniejsze, że zniknęła. - Gumowa Dziewica? - zaciekawił się George. - Co to za Gumowa Dziewica? - To taki głupi żart - wyjaśnił Lwie Serce. - Nic ważnego. Powiedz lepiej, kiedy dostałeś to zaproszenie. - Nie wiem. To śmieszne, ale w ogóle nie pamiętam momentu, gdy je dostałem. Pamiętam tylko, że przez ostatnie kilka tygodni leżało obok mojej maszyny do pisania. Nie wiem... Przerwał. Po drugiej stronie pawilonu zobaczył pasterkę kiwającą do niego kijaszkiem zza drzewa. George wstał. - George? - Wybaczcie mi - powiedział. - Muszę z kimś porozmawiać. Shen Han rozejrzał się. - Z kim? - Z Sierotką Marysią. Znajdę was, chłopcy, później, dobrze?


Kłaniając się kolegom, George wyszedł z baru, kierując się w stronę drzewa. Kijaszek zniknął za pniem, zanim George do niego podszedł, pojawiając się natychmiast za następnym drzewem, jakieś dziesięć jardów dalej. - No dobrze - powiedział George. - A więc tu jesteś. Pozwolił się prowadzić, podążając w wesołym pościgu za nieuchwytną pasterką. Podczas gdy Brian Garroway prawie cały czas wołał za swoją panią, aby zwolniła, George nie musiał się o to martwić. Kaliope wiedziała, co robić, i nie poddawała się, dopóki wszystkiego nie zakończyła. Nie ma sensu płynąć pod prąd. George zawędrował w ten sposób na niewielką polankę, gdzie na gigantycznych rozmiarów grzybie siedział Lucius DeRond, trzeci Prezydent Domu Tolkiena, i palił nargile. - Ta strona grzyba uczyni cię mniejszym - oświadczył, wypuszczając w niebo kółka a tamta uczyni cię większym. George zapytał go, jak działa środek grzyba, ale nie czekając na odpowiedź, pobiegł za wiotkim, różowym kijaszkiem, który znowu zaczął go wzywać. Po drugiej stronie polany drzewa rosły bardzo gęsto, a mgła była już biała jak mleko. Wkrótce George podążał nie tyle za kijaszkiem, ile za odgłosem delikatnych stóp, który słyszał tuż przed sobą. Później to także ucichło. Zagubiony w świecie wirującej bieli - ale bez lęku - George dał się prowadzić instynktowi, wierząc, że ktoś nad nim czuwa. Drzewa znowu się przerzedziły, tworząc kolejną polankę. George raczej to wyczuł, niż zobaczył, nie widział nic poza czubkiem własnego nosa. Szedł przed siebie ostrożnie, aby uniknąć przeszkód, i nagle pojawiła się ona. George dotknął czegoś, co początkowo wziął za czepek Sierotki Marysi. Wyciągnął ręce, aby ją objąć, a ona się odwróciła. Uniosła rękę i dotknęła brzegu jego czapki, jakby chciała się upewnić co do jego tożsamości. Zaczęli się całować w ciszy i gdy palce Pani błądziły cudownie w górę i w dół po jego plecach, George’owi nie przyszło nawet do głowy zapytać, co się stało z kijaszkiem pasterki. VI - Rasferret Robal... - zaczął Hobart z grobową miną - znany także jako Rasferret Zły, Rasferret Niszczyciel. Niewiele jest imion tak przerażających jak to. Rasferret to nasz wspólny koszmar, nasz demon, który, chociaż minęło już ponad sto lat, wciąż jest w stanie siać przerażenie, mimo że większość tych, którzy go znali i mogliby o nim opowiedzieć, już umarła. Spójrzcie na mnie, noszę tytuł Najstarszego w wieku, który kiedyś wcale do tego nie upoważniał. Ale wracając do czasów, gdy ja byłem młody, a Najstarszy był Juliusz... W


tamtych czasach stary naprawdę znaczyło stary. Wojna z Rasferretem zdziesiątkowała nas i zmieniła pod wieloma względami. Kim więc był on, ten demon? Niektórzy mówili, że był potomkiem jednego z naszych skrzatów, który sparzył się ze szczurzycą, chociaż ja osobiście absolutnie nie umiem sobie tego wyobrazić. Inni powiadają, że był prawdziwym skrzatem, ale bardzo złym i wędrując przez lata po świecie, grzeszył i grzeszył coraz bardziej. Niezależnie jednak od tego, skąd się naprawdę wywodził, jego wygląd całkowicie odpowiadał jednemu z przydomków, pod jakimi go znano. „Robal” był małą, obmierzłą, pokrzywioną kreaturą, o błyszczących oczach, w których wiadać było błękitne ogniki, takie jak w najgorętszych partiach płomienia. Gdy przybył z daleka, aby toczyć z nami Wojnę, jego jedyną motywacją była chęć czynienia zła - i zauważ, Laertesie, wcale nie pojawił się w trakcie srogiej zimy, wręcz przeciwnie, zawitał z początkiem wiosny. Ci, którzy słyszą tę opowieść po raz pierwszy, dziwią się, być może, czemu taka mała i samotna kreatura stanowiła dla nas takie straszne zagrożenie. Ale on nigdy nie był sam. Od samego początku miał za swoich sprzymierzeńców szczury. I nie były to zwykłe szczury. Bowiem Rasferret umiał posługiwać się magią, którą według mnie ukradł, bo nie wierzę, aby potrafił stworzyć własną. Dzięki tej magii potrafił zmienić szczury tak, że stały na dwóch łapach, władały mieczami, pałkami, strzelały z kusz. Mając całą armię takich wojowników, mniej więcej około pięciuset szczurów, stopniowo zaczął zdobywać Wzgórze, zamierzając nas wybić co do nogi. Ich pierwsze akcje bojowe polegały na podkradaniu się i atakach znienacka, gdyż Rasferret chciał narobićjak najwięcej szkody, zanim zostanie zauważony. Szczury otaczały w jakimś ustronnym miejscu nie spodziewające się niczego, małe grupy skrzatów i zabijały wszystkich, nie pozostawiając świadków. Mój brat zginął w takiej właśnie zasadzce. Przez długi czas nie mieliśmy pojęcia, co się z nim stało. Wkrótce nadszedł dzień, gdy Rasferret poczuł się na tyle pewny siebie, że postanowił nas zaatakować otwarcie. Akurat przygotowywaliśmy się do wesela, które miało się zacząć o zmierzchu w ogrodzie, nie w tym Ogrodzie, oczywiście, ale niedaleko stąd. Zaproszono około dwustu gości i gdy przybył ostatni z nich i zaczęła się uroczystość, w ogrodzie pojawiła się armia szczurów, oświetlona krwawą zorzą zachodzącego słońca. Rasferret sam nie walczył, był tchórzem, który zawsze krył się na tyłach, ale zadbał o to, aby wszyscy się o nim dowiedzieli. Wśród skrzatów był niezwykle mądry facet, który nazywał się Kamień Probierczy, z zawodu wynalazca i myśliciel. Udało mu się uratować z tej rzeźni, uciekając na grzbiecie szarej wiewiórki. Skrył się w wydrążonym pniu drzewa, gdzie przechowywał swój najnowszy wynalazek. - Hobart skierował na chwilę wzrok na Pucka. - Był to pojazd naziemny o szerokim rozstawie kół. Kamień Probierczy użył go jako wozu bojowego i wróciwszy czym prędziej do ogrodu,


stratował kilku szczurzych maruderów i zmiażdżył paru innych, wywołując panikę w szeregach wroga. Ale Rasferret natychmiast wykorzystał tę sytuację. Przesłał do serca budzącego grozę pojazdu odrobinę swojej duszy i nagle pojazd zaczął żyć własnym życiem. Wyrwał się spod kontroli Kamienia Probierczego i zaczął masakrować skrzaty, aż w końcu zderzył się z drzewem, zabijając kierowcę. I tak to właśnie poznaliśmy najstraszliwszą ze wszyskich mocy Rasferreta, moc ożywiania... VII To nie była żywa kobieta. Brian Garroway wiedział o tym, jeszcze zanim jej dotknął. Postać, którą miał przed sobą - mgła na tyle się już przerzedziła, że widział kobiece kształty wydawała mu się zbyt sztywna, aby była z krwi i kości. Wyciągnął przed siebie otwartą dłoń i dotknął jej przepony. Najpierw poczuł sprężystość skórzanej powłoki, a później twarde wnętrze, prawdopodobnie z plastiku. Cała tajemnica natychmiast prysnęła. Brian podszedł bliżej i uderzył lekko manekin w policzek, dotknął jego szorstkich włosów, zastanawiając się przez chwilę, jak coś takiego znalazło się na peryferiach Ogrodu. Być może wykorzystywano manekin przy otrzęsinach. Rozmyślając o tym, błądził dłonią w zagłębieniu nagiego, plastikowego ramienia, potem zjechał w dół ręki, zatrzymując na chwilę palce w dłoni manekina. - Nie widziałaś mojej dziewczyny, prawda? - zapytał Gumową Dziewicę, mając nadzieję, że nikt nie podpatruje jego głupiego zachowania. I wtedy palce manekina zacisnęły się na jego dłoni. Odskoczył jak oparzony, wyrywając rękę. Gumowa Dziewica zakołysała się w miejscu, ale nie upadła. Brian oparł się plecami o pień drzewa i ze ściśniętym ze strachu sercem patrzył przed siebie szeroko otwartymi oczami. - Nie, nie mogła, nie... Aurora! To nie był nawet krzyk, raczej skrzek. Brian znalazł wreszcie powód do ucieczki i wystartował jak z katapulty, rycząc w panice taką, mniej więcej, litanię: - Aurora! Jezus! Aurooora...! VIII - Ile było wszystkich bitew? Na to pytanie nikt nie potrafi odpowiedzieć. Wojna trwała trzy tygodnie i nie sądzę, aby w tym czasie choć jedna minuta minęła bez potyczki gdzieś na Wzgórzu. Nasze straty rosły z godziny na godzinę, zaś armia Rasferreta wciąż się powiększała, nowe szczury pojawiały się jak spod ziemi. Najwięcej przybywało z cmentarza Kościńca, gdzie Rasferret założył swój główny obóz.


Zephyr pokiwała głową ze zrozumieniem, przypominając sobie, jak często Dziadek ostrzegał ją przed tym miejscem, poza tym pamiętała także o szczurach, które zaatakowały niedawno ją i Pucka. Tymczasem Laertes, przesuwając się powoli do pierwszego szeregu, stanął na wprost krzesła Hobarta. - Ale co z Dużymi Ludźmi? - zapytał nagle. - Przecież musieli zauważyć, że pod ich nosem dzieje się coś nadzwyczajnego. - Czemu tak uważasz? - zdziwił się Hobart. - Zrozum mnie dobrze, Laertesie, szanuję ludzi i bardzo ich kocham, ale mówiono mi, że czasami nie zwracają uwagi nawet na te wojny, które toczą między sobą. Oczywicie, to prawda, że widzieli pewne zniszczenia - w ich gazetach pełno było artykułów o szerzącym się wandalizmie - ale szczerze wątpię, aby zaprzątali sobie głowy tym, co naprawdę działo się wokół nich. A zatem, nie widzieli tego. - Jednak Rasferret z pewnością ich widział - zaprotestował Laertes. - Mając armię szczurów, moc ożywiania... - Nie - oświadczył Hobart już zmęczony. - Nie, on nigdy wprost nie zaatakował żadnego z Dużych Ludzi. Sam niejednokrotnie się zastanawiałem, dlaczego, ale nie potrafię znaleźć wytłumaczenia. Może jego magia nie była wystarczająco silna, a może po prostu bał się ryzyka... Aby poznać odpowiedź, należałoby zapytać o to samego Rasferreta. Mogę jednak z ulgą oznajmić, że jest to niemożliwe. - Poniósł klęskę... opowiedz nam o tym - poprosił Laertes. - Mieliśmy szczęście - zaczął Hobart. -1 to jest cała prawda. Oczywiście, przygotowaliśmy plan, jak go pokonać, ale wszystkie plany, nawet te najlepsze, potrzebują chociaż odrobiny szczęścia, aby się powiodły. Strategia działania zrodziła się z desperacji. Pod koniec trzeciego tygodnia walk zostało nas już tak niewielu, że wiedzieliśmy, iż każda następna strata przypieczętuje naszą zgubę. Hekate, prababka obecnego tu Macduffa Macduff skłonił z dumą głowę - stała na czele większego z dwóch oddziałów mających zaatakować Kościniec. Miała za zadanie w odpowiednim momencie zarządzić odwrót, aby pociągnąć za sobą możliwie dużo szczurów. Wówczas druga, mniejsza grupa, dowodzona przez Najstarszego Juliusza, miała zaatakować obóz i zabić Rasferreta. Sądziliśmy, że pozbawione przywódcy szczury staną się na powrót normalne i zajmą się swoimi sprawami. Hekate świetnie wykonała swoje zadanie, osiągając zamierzony cel bez wielu ofiar. Natomiast jeśli chodzi o drugą grupę, ja jeden tylko ocalałem, aby opowiedzieć wam tę historię. - A więc, kto go zabił? Hobart zawahał się przez ułamek sekundy.


- Oczywiście, to my go zabiliśmy. Jeśli nie zrobilibyśmy tego, nie byłoby cię tutaj, Laertesie, i nie robiłbyś takiego zamieszania. - Ale w jaki sposób? Jak zginął Rasferret? Kolejne wahanie, tym razem nieco dłuższe. - Zabił go Juliusz. Przebił go zaklętym mieczem. - Hobart dotknął miejsca pod lewą piersią. - Dokładnie tutaj. Robal zamienił się w pył i zniknął, porwany podmuchem wiatru. Oczy Laertesa zwęziły się w szparki. - Juliusz zadał śmiertelne pchnięcie? Ale potem sam zginął? Powiedziałeś, że tylko ty ocalałeś. - Niestety, zabiły go szczury. Nie wszystkie pobiegły za Hekate. Sporo z nich zostało i musieliśmy z nimi walczyć. - A więc szczury wcale nie zaprzestały walki po śmierci Robala. - Stało się tak, ale nie od razu. Laertes potrząsnął głową. - Co to za historia z tym zaklętym mieczem? I z tym rozsypaniem się w pył? Nigdy przedtem o tym nie słyszałem. Mój cioteczny dziad Klaudiusz powiedział mi... - Klaudiusz? - Hobart wykrzyknął, robiąc się czerwony na twarzy. - Mój drogi, Klaudiusz był wtedy młodszy ode mnie, walczył w oddziale Hekate, a ja nie pamiętam, abym kiedykolwiek opowiadał mu szczegóły tego, co stało się na Kościńcu. Nic dziwnego, że miał niepełne informacje. Macduff przysunął się i stanął obok Leartesa. - Wystarczy, chłopcze - powiedział do młodego skrzata. - Skoro dowiedzieliśmy się już wszystkiego, czy nie czas teraz na jakieś weselsze opowieści? Jestem pewien, że Hobart jest już zmęczony tym wspominaniem Wojny. - Jeszcze jedno - nalegał Laertes. - Skąd wiesz, że to się pewnego dnia nie powtórzy? - Wyobrażam sobie - odpowiedział Hobart - że gdyby Rasferret mógł powstać z grobu, już dawno by to zrobił. - Ale może pojawić się ktoś do niego podobny - upierał się Laertes. - Jakiś drugi Robal, szukający okazji, aby rozpętać kolejną Wojnę. - Nie - powiedział stanowczo Hobart. - Dlaczego nie? - Ponieważ teraz ja jestem Najstarszy i chociaż nie jestem nawet w połowie tak stary, jak wówczas Juliusz, to jednak jestem waszym seniorem już ponad sto lat i mam dużo więcej doświadczenia. I to właśnie daje mi prawo być optymistą.


Pokiwał głową, dając Laertesowi do zrozumienia, że skończył, a potem spojrzał na tłum. - Teraz... mam nadzieję, że możemy już porozmawiać o motylach... IX - Aurooora! Jego głos zabrzmiał echem na polanie, gdzie w trawie leżeli mężczyzna i kobieta. Mgła podniosła się nagle jak zdjęty czar i kobieta po raz pierwszy zobaczyła, kto ją obejmował. - George!? - Aurora?... Co... - O rany - powiedziała, zapinając górne guziki bluzki. - O rany. - Zerwała się na równe nogi i uciekła do lasu, oglądając się jednak za siebie raz czy dwa. - Co? - powtórzył George, siadając na trawie. Nagle usłyszał za sobą czyjś śmiech, a gdy się odwrócił, zobaczył Kaliope, która wysunęła się zza drzewa, machając pasterskim kijaszkiem. W drugiej ręce trzymała kosz piknikowy. - To jest jej - powiedziała, stawiając koszyk na trawie. - Zgubiła go we mgle tuż przed tym, jak oboje na siebie wpadliście. - Widziałaś nas? Kaliope pokiwała głową. - Bardzo ekscytujące. Jeszcze minuta i ściągnąłbyś z niej kostium. I dopiero wtedy byłoby ciekawie. - Myślałem, że ona jest tobą - powiedział George. - Nie rozumiem, jak mogłem... - Byłeś angielskim burmistrzem, prawda? Pamiętasz „Reeve’s Tale” Chaucera? - Co? - Nieważne. George z trudem wstał. - Jesteś na mnie zła? Kaliope zignorowała pytanie i pacnęła go lekko w policzek. - Dobrze ci było, George? - Ja... - Powiedz prawdę. Jestem ciekawa.


- Myślałem, że to ty. - To znaczy? - Było doskonale. To znaczy... w zasadzie do niczego nie doszło. - Och, George, nie chodzi o to, do czego doszło, chodzi o to, co czułeś, gdy to robiliście. Rozumiesz mnie? A wiesz, jaka jest prawda? - Jaka? - Prawda jest taka, że kogokolwiek pokochasz, będzie ci tak jak ze mną i to wcale nie z powodu mgły. Rozumiesz? - Nie. - Zrozumiesz... - Pani podeszła bliżej. - To naprawdę dobra dziewczyna, ta blondynka. Podobała ci się znacznie bardziej, niż początkowo sądziłeś. - Ona kocha kogoś innego - oświadczył George. - Ja też. - Hmm... oczywiście. - Chcesz ode mnie niedługo odejść, tak? - Niedługo - potwierdziła Kaliope. - Ale jeszcze nie dzisiaj i jutro też nie - mam jeszcze wiele do zrobienia. - Zaczęła całować jego palce, jeden po drugim, zaś stopą lekko trąciła koszyk. - Zobaczmy, co tam jest do jedzenia, dobrze?


OPOWIEŚĆ O KOŚCI I Na godzinę przed świtem przyjęcie miało się ku końcowi. Skrzaty prześlizgnęły się już z powrotem przez sekretne przejścia, które zrobiły wiele lat temu, gdy Dom Tolkiena był jeszcze zupełnie nowy. Cyganeria wybrała bardziej dla nich typową drogę powrotu, przez most Khazaddum, który był zabezpieczony linami, aby nikt w trąbę pijany przechodząc tamtędy nie wpadł do wody. Zbierało się na burzę. Niebo przeszyła błyskawica, a Z.Z. Top stanął w jej blasku, śmiejąc się i salutując do góry ostatnią puszką piwa schlitz. - Bardzo miło - powiedział, wystawiając twarz do deszczu. - Bardzo przyjemnie. Obok niego przepłynęli: Lwie Serce, Myoko, Panhandle, Afrodyta i wielu innych gości. Aurora Smith i Brian Garroway wyszli dużo wcześniej, natomiast George i Kaliope zostali na przyjęciu niemal do końca. Kolejna błyskawica oświetliła na sekundę twarz Pani i trzej bracia z Domu Tolkiena po prostu wrośli w ziemię. Musiano ich siłą wciągać pod dach. Jako ostatni wyszli Jinsei i Kaznodzieja, podtrzymując z obu stron Ragnaroka. Kaznodzieja był przebrany za Pielgrzyma, Jinsei miała zaś na sobie kostium kota. Jej malutkie, tekturowe uszy szybko rozmiękły na deszczu. Ragnarok, ubrany jak co dzień, tak bardzo zaprzyjaźnił się tej nocy z butelką, że nie mógł sam trafić do wyjścia, a potem puścił pawia na swój własny trencz. Przyjaciele narzucili na niego płaszcz Kaznodziei, co nie było najlepszym pomysłem. Ragnarok spojrzał na siebie w czasie następnej błyskawicy i zorientował się nagle, że jest ubrany w coś białego. - Cholera! Do diabła, ja pierdolę... Zaczął się wyrywać, rozdając na oślep sążniste kuksańce. Jinsei zarobiła w głowę i zatoczyła się tak mocno, że niemal upadła. Pozbawiony jej oparcia Ragnarok upadłby na kolana, gdyby nie Kaznodzieja, który podtrzymał go od tyłu w niedźwiedzim uścisku. - Zostaw mnie! - ryczał Ragnarok, rzucając się jak ryba w sieci. - Ja nie, nie... - To ja, Rag - uspokajał go Kaznodzieja, mówiąc mu wprost do ucha. Ryba przestała się miotać. - Kto to? To ty, Kaznodzieja? - To tylko mój płaszcz, Rag. Wszystko w porządku? To jest tylko mój płaszcz. - Aha... to twój płaszcz, Kaznodziejo?


Wola walki opuściła go tak szybko, jak dusza opuszcza ciało. Jego ciało sflaczało i Kaznodzieja musiał się nieźle napocić, aby Ragnarok nie upadł twarzą w błoto. Na szczęście w tym momencie pojawił się Shen Han, a tuż za nim jeszcze dwaj bracia. - My się nim zaopiekujemy - zaoferował pomoc. - Możemy go przenocować w jednym z wolnych pokoi. Kaznodzieja pokiwał głową, przekazując Ragnaroka braciom, którzy schwycili go za nogi i ręce i wnieśli z powrotem do Domu. Dopiero potem skierował uwagę na Jinsei, która masowała sobie policzek. - Zranił cię? - Nie - powiedziała Jinsei, patrząc z pewnym żalem za znikającym Ragnarokiem. - Nic się nie stało. Czy on tak zawsze? - Pytasz o to, czy zawsze się tak zalewa na przyjęciach? - Pytam, czy zawsze jak zaprasza kobiety na przyjęcia, to tak się zalewa? Kaznodzieja potrząsnął głową. - Przedtem rzadko widywałem go pijanego. Poza tym, jak do tej pory dużo gadał o dziewczynach, ale tylko wyjątkowo którąś gdzieś zapraszał. Musisz mu się podobać. - Prawie w ogóle się do mnie nie odzywał. - No tak, mogę to sobie wyobrazić. Wiesz, Ragnaroka dręczy problem rozbieżności między tym, czego chce, a tym, na co, w swoim mniemaniu, zasługuje. To wpływ miejsca, skąd pochodzi. - A skąd on pochodzi? Wspominał mi, że gdzieś z południa, ale nie znam ani miasta, ani nie wiem, co robią jego rodzice. - Nie mówił ci nic o swoim dzieciństwie? - Nie. Właściwie nie. - W takim razie nie wiem, czy ja powinienem o tym mówić. - Przyglądał się jej w mroku między kolejnymi zygzakami błyskawic i zastanawiał się, czy to, co wyczytał z jej twarzy, to prawda, a może tylko przywidzenie. - Czy odwieźć cię do domu? - zapytał z wahaniem. Jinsei uśmiechnęła się, pamiętając podobną propozycję. - Chyba raczej pójdę piechotą, to nie jest pogoda na motor. W każdym razie dziękuję. - Do diabła z motorem - powiedział Kaznodzieja. Wskazał ręką w lewo. Zza rogu domu wyłonił się jeden z braci, prowadzący białego ogiera. - To jest mój środek lokomocji. Nazywa się Calvin, Calvin Coolidge. - Jesteś pewien, że to bezpiecznie w czasie burzy?


- Bezpiecznie jak na spacerze, jeśli będziemy uważać. - Jakby na dowód tego olbrzymia błyskawica rozdarta niebo. Calvin jedynie zastrzygł uchem, gdy usłyszał towarzyszący jej grzmot. - Widzisz? Jest spokojny jak skała. Jinsei uśmiechnęła się szeroko. - Może powinieneś wrócić po płaszcz. Ten strój Pielgrzyma nie wygląda na nieprzemakalny. - Nie martw się. Nie przeziębiam się łatwo. - Nie jesteś pijany, prawda? - Jej oczy zwęziły się. Potrząsnął głową. - Nie tykam alkoholu - powiedział poważnie. - Nie tykam także tytoniu ani narkotyków. I dlatego właśnie, moja pani, nazywają mnie Kaznodzieją. Puścił do Jinsei oko, wywołując uśmiech na jej twarzy. Delikatnie otarł się dłonią o jej rękę i natychmiast zrozumiał, że nie miał żadnych przywidzeń. - Więc dobrze - powiedziała Jinsei i pozwoliła Kaznodziei odwieźć się do domu. II Luther nie zbijał bąków przez ostatnie kilka tygodni. Przyparty do muru, przyznał wreszcie, że miejsce, do którego przybyli z Blackjackiem, nie było jednak Niebem i aby uśmierzyć swój żal, wstąpił do psiej akademii. Zabrał się do studiowania Pięciu Pytań Wiedzy Absolutnej, zaczynając od Pierwszego. Aby dowiedzieć się, jaka jest natura Boskości, musiał zasięgnąć informacji u psiego filozofa, lokalnego eksperta od Boga. Takich specjalistów było dwóch. Na spotkanie z nimi wybierał się także Blackjack, chociaż kot z wyspy Man zaczynał już powoli mieć tego wszystkiego dość. Filozofami byli Cocker Spaniel o imieniu Cashmere i Chart Angielski zwany Estrogenem. Oba psy przywiązane były łańcuchami do uschniętego drzewa na terenie Północnego kampusu, niedaleko Obserwatorium Fuertesa. Podobno każdego dnia o zmierzchu przychodził tam chłopiec, który je karmił. Oba były tjieźle szurnięte. - Czekamy na faceta o imieniu,Dogot - powiedział na przywitanie Cashmere. - Czy przypadkiem go nie widziałeś? Tak zaczęła się jedna z najdziwniejszych rozmów, w której Luther w życiu uczestniczył. Zaraz potem Estrogen zauważył, że nie ma nic lepszego niż pełnia szczęścia. Ale, szybko dodał, trzeba przyznać, że nawet wyschnięta na wiór kość jest lepsza niż nic, szczególnie gdy jest się głodnym. Jeśli zastosować prawo przechodniości, to okaże się, że wyschnięta na wiór kość jest lepsza niż pełnia szczęścia, co służy jako ostateczny dowód na


istnienie Boga, bowiem jak mógłby taki niezwykły stan rzeczy zrodzić się przez czysty przypadek? Nic dziwnego, że Blackjack już po piętnastu minutach takiej rozmowy z obrzydzeniem obrócił się na pięcie i poszedł. Rankiem pierwszego listopada, w Dzień Wszystkich Świętych, Luther postanowił wykonać jeszcze jedno podejście do Pytań. Tym razem w pojedynkę, kierując się wskazówkami otrzymanymi od Rovera A To Pech, sprawdzał różne miejsca w poszukiwaniu innego psiego filozofa, który specjalizował się w zagadnieniach dotyczących życia. Tym filozofem był Seter Irlandzki, wychudzony osobnik o rudej sierści, do którego jak ulał pasowało imię Ruff. Gdy burza przeniosła się w inne miejsce i nad horyzontem zaświeciło słońce, Luther pochwycił w nozdrza zapach Ruffa i tropił go aż do skutku. Znalazł go w połowie drogi biegnącej wzdłuż zbocza, w dość dziwacznej pozie: pies siedział wyprostowany na tylnych łapach, przednie wyciągał w powietrze, a nos miał skierowany w stronę chmur. Jego długie uszy falowały na wietrze, który wiał od strony miasta, na powrót nagrzany promieniami słońca. Seter miał zamknięte oczy, a jego pozycja wskazywała na modlitewne zapamiętanie. I rzeczywiście, litania myśli, jakie przepływały przez jego głowę, przypominała modlitwę: Och słońce Och niebo Och chmury Och wietrze Och trawo Och drzewa Och wzgórze Och soczysta kości Och suko w chęci Och życie wspaniałe... Och słońce Och niebo Och chmury... Luther podchodził do niego wolno, nie chcąc mu przeszkadzać, ale też trochę się bojąc. Miłość, namiętna miłość, w takim znaczeniu, w jakim pojmują to uczucie ludzie, rzadko pojawia się wśród psów, a Luther słyszał, że Ruff był zakochany i to nie raz, ale kilkakrotnie. Jeden przykry incydent związany z Chów, która uciekła z Mastiffem, odbił się wyraźnie na jego zdrowiu psychicznym. Był obłąkany i Luther zastanawiał się, czy na tym Wzgórzu są jacyś filozofowie przy zdrowych zmysłach. ...Och drzewa Och wzgórze Och soczysta kość Och suka w chęci Och... Seter przerwał nagle, gdyż Luther podchodził pod wiatr i pies go wyczuł. Ruff otworzył jedno oko i z zainteresowaniem przyglądał się kundlowi. - Imię? - zapytał bez ogródek.


- Nazywam się Luther - odpowiedział Luther. - Czy ty... - Ruff! - Seter otworzył też drugie oko i opadając na cztery łapy, zaszczekał radośnie na powitanie. - Proszę, proszę, Luther. A więc spotkaliśmy się wreszcie. - Wreszcie? - Luther przekrzywił łeb. - Znasz mnie? Znowu radosne szczeknięcie. Ruff zaśmiałby się, gdyby potrafił. - Czy cię znam? Czy ja cię znam? Do diabła... Od sześciu i pół miesiąca opowiadam przecież tę twoją cholerną historię. III - Nie jadam arbuzów - powiedział Kaznodzieja, dorzucając więcej drewna do ognia. Słońce już wschodziło, ale oni wciąż byli przemoczeni i zmarznięci. - Podobnie jak kurczaków. Zostaw mnie na bezludnej wyspie, gdzie rosną same arbuzy i gdzie żyją tylko kurczaki, a z pewnością umrę z głodu. - A zatem aż tak bardzo przejmujesz się stereotypami? - Mój ojciec obawiał się stereotypów. Ja zaś obawiam się tego, czego mój ojciec kazał mi się obawiać. W Cowcliffes, jednej z trzech dużych sal, które sąsiadowały z holem głównym na parterze w Risley, nie było poza nimi nikogo. Leżeli na poduszkach zdjętych z kanapy przed kominkiem. Calvin Coolidge został przywiązany do kaloryfera w holu, gdzie spożywał na śniadanie kartki przyczepione na tablicy informacyjnej Komitetu Risleya. - Mój ojciec jest dość zamożny - mówił dalej Kaznodzieja. - Co prawda, nie można go porównywać z rodziną Lwiego Serca, ale zawsze. A dla takich przypadków w zasadzie nie ma wzorcowego modelu. I chociaż w naszej rodzinie pieniądze robiły już wcześniejsze pokolenia - zaczęło się od Madame C.J. Walker, która zarobiła pierwsze poważne pieniądze na pielęgnacji włosów - tak naprawdę ojciec nigdy się nie nauczył, jak być bogatym Murzynem. W książkach i na filmach nie znajdzie się wielu budujących przykładów, wiesz, o czym mówię? Tak więc mój ojciec zawsze był kimś nietypowym, a ja to po nim w pewnym stopniu odziedziczyłem. Jinsei wodziła palcem po liniach papilarnych jego dłoni. - Jak się poznaliście z Ragnarokiem? - To się stało w wyniku jednego z „pomysłów” mojego ojca. Gdy miałem dziesięć lat, zaczęliśmy przyjmować do domu lokatorów i stołowników, głównie białych. Rozumiesz, mój ojciec nie potrzebował dodatkowych zysków i uznał, że to doskonały pomysł, aby pomagać innym. Ragnarok był ostatnim z przyjętych. Przybył z Północnej Karoliny i był zupełnie bez grosza, nie mógł nawet płacić minimalnego czynszu, który był przewidziany, ale ojcu na tym


nie zależało i właściwie zaadoptował Ragnaroka. Pomógł mu także zdobyć stypendium na naukę w Cornellu. Wiedząc, jak Ragnarok reaguje na dobroczynność, wydaje się to dość zabawne. - Czemu przybył z Północnej Karoliny bez pieniędzy? - Jinsei delikatnie wypytywała go dalej. - Czemu jego ojciec nie dał mu pieniędzy na naukę? Kaznodzieja nie odpowiedział, wpatrując się w ogień. - Czy wiesz, co się stało przed budynkiem Willard Straight, tej nocy, gdy odbywał się tam bal AmerykańskoAzjatycki? - spróbowała raz jeszcze. - Niezupełnie. Jinsei zrelacjonowała mu pokrótce całe wydarzenie. Kaznodzieja skrzywił się, ale nie wyglądał na zaskoczonego. - Jack Baron... ten skurwiel, w tych dniach zbierało mu się na porządne mordobicie. Aż szkoda, że Ragnarok nie spuścił mu manta. - Ja wiem, że to sprawy osobiste - mówiła dalej Jinsei - ale chciałabym wiedzieć, co miał Ragnarok na myśli, mówiąc, że jego ojciec zaprzedał swoją duszę Diabłu. Nie chciał mi tego wyjaśnić, powiedział tylko coś o „handlarzu prześcieradeł z Georgii”. Zastanawiałam się nad tym i zabrzmiało to zupełnie tak, jakby chciał powiedzieć... no, jakby chciał powiedzieć, że jego ojciec... - Był członkiem Klanu - skończył za nią Kaznodzieja, decydując się ją wtajemniczyć. - W randze Ghula. - Uścisnął delikatnie jej dłoń. - W porządku, rozmowy o Klanie nie są dla mnie tabu. Ku Klux pochodzi z greki i oznacza koło, wiesz? - Ja myślałam, że Klan już nie istnieje. - Do diabła, jasne, że istnieje, droga pani. Może nie mają już pięciu milionów cholernych członków, jak to było w latach dwudziestych, ale dałbym sobie głowę uciąć, że nie przestali działać. Jeśli wyjdziesz teraz z tego akademika i oddalisz się o jakieś dwadzieścia mil, jestem pewien, że trafisz do drzwi jakiegoś aktywnego członka Klanu. - Trudno... bardzo trudno w to uwierzyć. - Moja droga, w wiele rzeczy trudno jest uwierzyć... IV - Czy naprawdę przybyłeś tu w poszukiwaniu Nieba? - zapytał Ruff, ruszając na południe ścieżką biegnącą po zboczu. Luther szedł za nim. - Wiem, że to brzmi głupio - odpowiedział kundel - aleja naprawdę miałem nadzieję...


- To wcale nie brzmi głupio - przerwał mu Seter. - Nie dla tych kudłatych uszu. Moim zdaniem to wspaniałe przedsięwzięcie. Posiada wszystkie składniki wielkiej epiki: odwagę, determinację, szlachetność, silne poczucie patosu... - Epiki? - Hmm, no dobrze... historia twoich podróży może nie posiada epickich proporcji, ale jeślibyś trochę poczekał i nieco ją upiększył, sam byś się zdziwił. Pies węszący za Niebem! Luther, to jest materiał, z którego rodzą się legendy. - Legendy? Zaraz, zaraz, ja nie po to szukałem Nieba, aby stać się sławnym. - To nieważne. Wiele słynnych psów przeszło do historii, chociaż wcale im nie zależało na sławie. To raczej ich pragnienie, ich obsesja na jakimś punkcie, a nie pogoń za rozgłosem, była tym, co uczyniło je sławnymi. Tragiczna miłość Rufusa i Juliet; Spot wyprowadzający stado szczurów ze świątyni; Dog Quixote atakujący hydrant; Opowieść o Kości... - Nie znam żadnej z tych historii - powiedział Luther. - Jak nazwałeś tę ostatnią? - Opowieść o Kości - powtórzył Ruff. - Epika epiki, naprawdę. Poza tym, że sama w sobie jest bardzo zajmująca, służy także jako alegoria niemal każdej innej znanej historii. - Możesz mi ją opowiedzieć? - Nie teraz. Jest bardzo długa, opowiadanie jej od początku do końca zajęłoby trzy dni, a poza tym trzeba się trzymać pewnego rytuału. To prawdziwe wydarzenie, słowo daję. Kto wie, może jeszcze w tym roku... ale jeśli chodzi o dzień dzisiejszy, mogę ci tylko o czymś wspomnieć. Bohaterem tej historii jest pies, który nazywa się Każdy i poszukuje swojej utraconej miłości - Kości. Poczekaj! Zatrzymajmy się na sekundę! Byli już dość wysoko na Wzgórzu, nieco poniżej Willard Straight Hall, a niedaleko stołówki Oakenshields. Wóz dostawczy z wymalowanym na masce kogutem podjechał tyłem do magazynu i gruby mężczyzna zaczął zdejmować z ciężarówki partię poplamionych krwią białych pudełek. Chociaż wiatr wiał w przeciwną stronę, nietrudno było zgadnąć, co zawierały. - Pora na obiad - oznajmił Ruff, oblizując pysk. Luther spojrzał na grubasa. - Czy on da nam jakieś resztki? I znowu Ruff roześmiałby się, gdyby potrafił. Zamiast tego, zostawiwszy Luthera z rozdziawionym pyskiem, filozof skoczył do przodu, atakując ciężarówkę. Wziął kierowcę przez zaskoczenie i przemknął mu pomiędzy nogami. Grubas stracił równowagę, zachwiał się


i z impetem runął na stos pudełek. To stojące najwyżej spadło i wysypały się z niego surowe połówki kurczaków. - Chryste! - zawołał dostawca, początkowo sądząc, że padł ofiarą nisko przemieszczającej się trąby powietrznej. Dopiero gdy Ruff przebiegł po grubasie z kurczakiem w zębach, depcząc wilgotną łapą po jego kartoflanym nochalu, ten zorientował się, co jest grane. Och drobiu - Seter powtarzał w myślach kolejną litanię, podczas gdy z tyłu dobiegał go potok soczystych przekleństw - Och nieustarszony złodzieju kurczaków Och walące serce Och ślinko napływająca do pyska Och obiadku Och życie jesteś wspaniałe... V Siedzieli przed kominkiem, niebo na dworze jaśniało, a Kaznodzieja opowiadał Jinsei o dzieciństwie Ragnaroka. Nie wiedział o nim zbyt wiele, gdyż Ragnarok był bardzo zamknięty, nawet wobec najbliższych przyjaciół. Kaznodzieja opowiedział Jinsei o ojcu Ragnaroka, Drew Hyatcie, o tym, jak stracił żonę, która zmarła na raka kości, gdy ich synek miał dwa lata, i o jego obsesyjnej nienawiści, nasilającej się wraz z upływającymi latami. Przede wszystkim opowiedział jej o Klanie, organizacji, która była niebezpieczna nie dlatego, jak sądziła Jinsei, że ucieleśniała niemal mityczne zło, ale raczej dlatego, iż zło, jakie ucieleśniała, zatopiło swoje kły w ludzkiej naturze. - Ragnarok także na początku stał się takim małym członkiem Klanu. To w gruncie rzeczy niewiele się różniło od skautingu, dochodziło tylko kilka ekstra elementów. Przypinka z płonącym krzyżem była z pewnością nie lada atrakcją, zwłaszcza dla dzieciaków. - Jak się z tego wyrwał? - zapytała Jinsei. - Bo przecież wychowano go w ten sposób. Zmienił się, wiem, że się zmienił, ale jak? - Właściwie trudno powiedzieć - wzruszył ramionami Kaznodzieja. - Być może wydarzyło się coś ważnego, co nim wstrząsnęło, ale znając go takim, jakim jest teraz, wydaje mi się, że to trochę jak w tym starym powiedzeniu, że dobry człowiek nie okrywa się hańbą. Jestem pewien, że Ragnarok wcześniej czy później musiał się z tego wyzwolić, bo inaczej to by go zabiło. Oczywiście, on wciąż jest jednym z najbardziej narwanych ludzi, jakich znam, ale niejeden już raz cieszyłem się, że w walce stał po tej samej stronie, co ja. - Nie ty jeden. - Masz rację. Rozumiesz też, że problemem jest to, iż on nie potrafi zaakceptować samego siebie. Poza tym, chyba tylko na torturach przyznałby się, że jest w nim choćby


odrobina dobroci. Muszę powiedzieć, że czasami nie jest łatwo być jego najlepszym przyjacielem. Jinsei milczała. - O czym myślisz? - zapytał po chwili Kaznodzieja. Dziewczyna zaczęła znowu wodzić palcem po liniach papilarnych jego dłoni. - Widzę problem - powiedziała wreszcie. Kaznodzieja pokiwał głową, zamykając jej dłoń w swojej. - Ja także - zgodził się. VI Seter Irlandzki wgryzał się w ukradzionego kurczaka. Luther patrzył na niego z zazdrością, ale nie został zaproszony na wyżerkę. Ruff był dobrym psem, ale nie pozwoliłby, aby cokolwiek stanęło pomiędzy nim a jego jedzeniem. - Opowieść o Kości - zaczął - to epicka bajka o zwykłym psie, który poszukuje utraconej Kości. Nie jakiejś wyschniętej kości, nie zbielałej, ale Kości - wypluł obgryzioną kostkę - z mięsem i tłuszczykiem, wypełnionej szpikiem, niebo na jęzorze. Luther z całych sił powstrzymywał cieknącą ślinę. - On był zakochany w tej Kości? - No więc, to jest symbol. W Opowieści o Kości wszystko ma symboliczną wymowę: Kość tak naprawdę nie jest ukochaną, tylko symbolizuje miłość. Chociaż oczywiście, jeśli chcesz, możesz zrobić z niej symbol tego wszystkiego, czego pies pragnie wystarczająco silnie, aby wyruszyć na poszukiwanie. To mogłaby być miłość, wiedza, a nawet samo Niebo. Pragnienie, obsesja, to właśnie tak naprawdę symbolizuje Kość, poza wszystkim innym. - Czy w końcu ją znalazł? - Koniec końców, tak. Musiał przejść wiele prób i oczywiście pokonać tuziny wrogów, którzy chcieli mu przeszkodzić w osiągnięciu celu, ale wszyscy byli alegoriami. Spotykał inne psy, które nazywały się, dajmy na to, Zwątpienie, Strach, Niezdecydowanie, rój szerszeni nazywanych Wścieklizną, dzikiego niedźwiedzia Zarazę. Ale w końcu Każdy znajduje Rzeźnię z Kości Słoniowej, gdzie czeka na niego Kość... - I żyli długo i szczęśliwie? - Przez chwilę. Znalazł Kość, zabrał ją ze sobą, powąchał, a wtedy, doświadczywczy jej wspaniałości, obudził się i stwierdził, że całe te poszukiwania były tylko snem. - Co!? - zawołał Luther. - Ależ to oszukaństwo! - Niezupełnie - odpowiedział Ruff. - To wspaniała opowieść.


- Założę się, że Każdy wcale tak nie uważał. Pokonać te wszystkie trudności, w końcu zdobyć wymarzoną Kość, a potem po prostu się obudzić. To musiało być dla niego potworne. - To zależy od tego, jak na to spojrzymy. A co z tobą i twoim poszukiwaniem Nieba? Czy czujesz się potwornie zawiedziony, że go nie znalazłeś? - Oczywiście, że tak! Przebyliśmy tyle mil, omal nas nie zabiło stado Rasowców - bez obrazy - a teraz okazało się, że nie uciekliśmy nawet od uprzedzeń... - Moim zdaniem, patrzysz na to ze złej perspektywy - powiedział Ruff. - Po raz pierwszy usłyszałem o twojej historii od Denmarka i pomyślałem sobie najpierw, co za wstyd, ale także, jakie to wspaniałe. Opowiedziałem tę historię także innym psom, które przyszły do mnie, aby pogadać o czymś ciekawym, i niektóre to rozśmieszyło, inne zdumiało, jeszcze inne zasmuciło, ale wszystkim bez wyjątku się podobało. - Ale jak to się ma do tego, co ja sam o tym sądzę? Co mnie obchodzi, że jakimś nieznajomym psom podoba się moja historia? - Luther, Luther... przypomnij sobie lekcję Każdego... sensem życia jest... - Co jest? - Życie jest opowieścią - rzekł Seter. - Cały świat, Och słońce Och niebo Och wiatr Och drzewa Och psy Och koty, to wszytko to opowieść, wspaniała rozrywka. - Rozrywka dla kogo? - Dla Boga, głuptasie. Dla Boga, dla Jego Psiarni, może dla Raaqa. Luther zmrużył oczy. - Dla Raaqa rozrywką są tortury i śmierć... - A ty sądzisz, że dła Boga nie? Uważasz, że on nie lubi tragedii i horroru? Życie, z jego nędzą i radością, to opowieść - a raczej Opowieść. Bóg jest słuchaczem, a my, śmiertelnicy, tworzymy fabułę. Czy nie ma to sensu? I czy nie wyjaśnia także, dlaczego nie udaje nam się zatrzymać Kości dłużej niż chwilę i czemu sen musi się skończyć, aby mógł się zacząć następny? Komu podobałaby się Opowieść, gdyby Każdy czuł się całkowicie szczęśliwy? - Szalony - powiedział Luther, wysłuchawszy jego przemowy. - Miałem rację, wy, filozofowie, wszyscy jesteście szaleni. Szkodami ciebie, jeśli naprawdę tak myślisz o Bogu. Po raz trzeci Ruff miał ochotę się roześmiać. - Szkoda ci mnie? - zapytał, miażdżąc z zadowoleniem kolejną kurzą kość. - Nie, nie marnuj na mnie swojego współczucia. Lekcja Każdego, sens życia, wierzysz w to czy nie... podtrzymuje mnie na duchu, uwzniośla mnie. W najgorszym momencie życia, gdy wszystko sprzysięgnie się przeciwko mnie, mogę się zadumać nad tym, że moja walka także jest


częścią Opowieści, a wówczas cierpienie zrównoważy się przez moje zdumienie... i chwile szczęścia staną się nawet bardziej cudowne. Tak więc, nie musisz mi współczuć. Współczuj tym, którzy nie rozumieją Opowieści o Kości, nie potrafią dostrzec celu zza wzlotów i upadków ich własnych żywotów... współczuj sobie, jeśli także tego nie pojmujesz, innym psom, które tego nie rozumieją, lub kotom, lub jaskółkom, lub Och, polnym zwierzętom lub nawet Mistrzom. - Tak... nawet mistrzom. VII - Czy to bardzo źle - zapytała Jinsei - że ci się podobam? - Mniej więcej tak samo źle, jak gdy ja ci się podobam - odpowiedział Kaznodzieja. Dla nas wcale nieźle. Ale dla Raga... - Myślisz, że ciężko to zniesie? - Do diabła, nie studiowałem psychologii, gówno mnie obchodził Freud, ale wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak właśnie było. Rag opowiada czasami smutne kawałki o kobietach. Jeśli chodzi o niego, zwykle jeśli czegoś bardzo pragnie, tak sam sobie dopierdoli, aby tego nie dostać. Co było z tobą? Najpierw właściwie zareagował i obronił was przed Jackiem Baronem i jego kumplami, ty sprawiałaś wrażenie, że jesteś więcej niż wdzięczna, więc wczoraj zaprosił cię na przyjęcie, a potem po raz pierwszy w tym roku spił się jak świnia, stracił nad sobą kontrolę i zachowywał się jak palant... - Aleja nic do niego nie czuję - powiedziała Jinsei. - Nic więcej poza sympatią. Być może wydawało mi się, że czuję coś więcej, w tamten wieczór, gdy spotkałam Jacka... ale sądzę, że to była sprawa okoliczności. Byłam wówczas tak zdenerwowana, jak jeszcze nigdy w życiu, a Ragnarok po prostu zjawił się w porę. Jednak wcześniej, gdy po raz pierwszy was spotkałam, tego dnia, gdy byłam z Ginny Porterhouse, myślałam o tobie, nie o Ragnaroku. Kaznodzieja uśmiechnął się krzywo. - No, no... - Nie - powstrzymała go Jinsei, gdyż myślała, że zamierza zażartować. - Proszę cię, nie. Wiem, że to twój przyjaciel, i nie chciałabym go skrzywdzić, więc jeśli uważasz, że to zły pomysł, w porządku. Ale nie żartuj z tego. - Dobrze. - Kwaśny uśmiech zniknął z jego twarzy. Wydawało się, że Kaznodzieja się zastanawia, ale jego palce zaczęły błądzić po jej włosach na długo przedtem, zanim dokończył swoją myśl. - Dyskrecja - powiedział wreszcie. - Dyskrecja, nie jestem zły w te klocki. A ty?


Jinsei pochyliła się i pocałowała go, leciutko, jakby próbując. Już wcześniej zniknął z jej twarzy prawie cały koci makijaż, chociaż pozostał jeszcze cień przebiegłej kociej natury, co niezbyt pasowało do poprzedniej wypowiedzi. Jinsei odsunęła się, a ręka Kaznodziei przesunęła się teraz na jej plecy, głaszcząc je, zaś jej dłoń dotknęła jego twarzy. W trakcie drugiego, dłuższego pocałunku, zdali sobie sprawę, że nie są sami. Tragik grecki, z demonicznym wyczuciem czasu, nie zainscenizowałby lepiej tej sceny: Jinsei zaparło dech w piersi, gdy kątem oka zobaczyła Ragnaroka, stojącego w sklepionym przejściu Cowcliffes. Na twarzy Kaznodziei pojawił się stosowny wyraz wstydu i zaskoczenia, gdy obejrzał się za siebie, zaś czarne okulary Ragnaroka jak zwykle zasłaniały to, co można by wyczytać z jego oczu. Czarny Rycerz trzymał w jednej wyciągniętej przed siebie ręce płaszcz Kaznodziei, jakby chciał mu go ofiarować, i jedynie mocno zaciśnięte palce mówiły coś o uczuciu, jakie nim owładnęło. Już samo to, że był w stanie stać na własnych nogach, zamiast leżeć nieprzytomny w Domu Tolkiena i oczekiwać na potwornego kaca, zakrawało na cud. To zaś, że udało mu się tu przyjść i ich znaleźć, właśnie w takim szczególnym momencie, tego już nie dało się w żaden sposób wytłumaczyć. Jinsei i Kaznodzieja zamarli na swoich miejscach, odebrało im mowę i myśleli jedynie o tym, co robią ich ręce. Ragnarok także stał bez ruchu, chociaż chwiał się trochę na nogach. Patrzyli tak na siebie całą minutę albo dłużej. Nagle gdzieś trzasnęły drzwi i scena ożyła. Płaszcz Kaznodziei upadł na podłogę. Pięść Ragnaroka otworzyła się i zamknęła dwukrotnie. On sam odwrócił się i odszedł korytarzem, a gdy zniknął z oczu dwojga kochanków, rozległ się potworny huk, jakby coś się przewróciło. Potem trzask frontowych drzwi, otworzonych chyba kopnięciem, ale nie na tyle mocnym, aby stłukła się szyba. I wreszcie skrzypienie, gdy się zamykały. Wreszcie warkot motoru, którego nie było wcale słychać, gdy podjeżdżał. I tyle. Zapadła cisza.


NOCNE MARKI I Listopad szybko przeminął. Na uniwersytecie był to bardzo pracowity miesiąc - długo można by opowiadać, co wydarzyło się między dniem Wszystkich Świętych a Świętem Dziękczynienia, ale w skrócie wyglądało to tak: romans George’a i Kaliope trwał nadal, miłość między Kaznodzieją i Jinsei także kwitła, Hobarta nękały koszmary senne o Kościńcu, kundel Luther starał się nie poddawać rozpaczy, Blackjack dobrze się odżywiał i generalnie był jedną z najbardziej zadowolonych istot w Itace. Ragnarok stał się najrzadziej widywanym Cyganem na Wzgórzu. Po tym, co stało się w Cowcliffes, przez wiele tygodni nie odzywał się do żadnego Ministra ani Szarej Damy. Czasami gdzieś go widywano, ten i ów zauważył ubraną na czarno postać, przemykającą między ludźmi, ale bez żadnego kontaktu. Lwie Serce rozstawił wartowników w tych audytoriach, gdzie Ragnarok powinien był pojawić się na wykładach, ale ten albo przychodził w przebraniu, albo znikał jak kamfora. Kaznodzieja i Jinsei także usiłowali się z nim spotkać, ale na próżno. Nadszedł ostatni czwartek miesiąca i ci studenci, których było na to stać, wyjechali na wakacje do domów. Wśród tych, którzy pozostali na Wzgórzu, było dwoje ludzi mających ze sobą wiele wspólnego, choć jeszcze o tym nie wiedzieli. W ten weekend Święta Dziękczynienia pan Słoneczny napisał wiele zapasowych scen. II - Ale czemu nie mogę pojechać z tobą? - dopytywał się George, gdy Kaliope pakowała brezentową torbę. - Och, George... nie bądź taki przestraszony. To nie to. Wrócę za dwie noce i jestem przekonana, że tyle beze mnie wytrzymasz. - Po prostu myślałem, że spędzimy Święto Dziękczynienia razem, to wszystko. Tłuczone ziemniaki, kornwalijskie dzikie gęsi... Kaliope uśmiechnęła się. - A nie indyk? - Nienawidzę indyków. Wiesz o tym. Wiesz o mnie prawie wszystko i w dziewięciu przypadkach na dziesięć czujesz to samo, co ja. Posłuchaj, jak mam być pewien... to znaczy, powiedziałaś, że będę cierpiał, gdy naprawdę odejdziesz, będę czuł, że umieram, więc jeśli byś teraz odeszła, mimo iż obiecujesz powrót, ja...


- Przysięgam ci, George, tym razem wrócę. - Stanęła przed nim, zdjęła z szyi srebrny gwizdek i położyła mu na dłoni. - Proszę, noś to. Przynosi szczęście i zapewniam cię, że bez tego nie odejdę, choćbym nawet planowała zniknąć po kryjomu. George chwilę patrzył na srebrny przedmiot, a potem przełożył łańcuszek przez głowę. Zacisnął gwizdek w dłoni, co przez następne kilka tygodni będzie mu się dość często zdarzało. - Dobrze - powiedział. - No dobrze. Ale co będę robił jutro w nocy? - Och, jestem pewna, że znajdziesz coś ciekawego - pocieszyła go Kaliope. Ucałowała go w czubek nosa. - Albo coś znajdzie ciebie. I dlatego następnego ranka George poszedł sam na zakupy do sklepu Egana Suresave, gdzie wpadł na Aurorę Smith. To ona pierwsza go zauważyła. Nie widziała go od Halloween, a wspomnienia tego, co się wówczas wydarzyło, były tak krępujące, że miała ochotę uciec bez przywitania. Ale tego ranka George był w wyjątkowo kiepskiej formie. Taszczył dwa słoiki pikli, butelkę mleka, wybrany bez zastanowienia kawał sera feta i olbrzymiego, zamrożonego ptaka, który wisiał na jego ramieniu - George nie pomyślał, aby wziąć sobie wózek - i wyglądał bardzo pociesznie. Gdy jeden ze słoików z piklami wyślizgnął mu się z ręki i roztrzaskał na posadzce, Aurora nie mogła powstrzymać się od śmiechu. - Ocet zachlapał mi nowe trampki - oświadczył jej na powitanie - a ty się nabijasz. Wielkie dzięki. - Przepraszam, ale jesteś beznadziejny, George! - Aurora trzymała się za boki i usiłowała powstrzymać atak śmiechu. - Czemu nie wziąłeś wózka? - To zbyt praktyczne. Jak leci, moja pani? Aurora stłumiła chichot. - Całkiem nieźle, naprawdę. Co to za śmieszny indyk? - To gęś - wyjaśnił George. - Wywodzi się z dzikiego, kornwalijskiego ptactwa. - Planujesz kameralne świąteczne przyjęcie ze swoją dziewczyną? - Prawdę mówiąc, będę sam. Kaliope wyjechała na kilka dni. Jakieś sprawy osobiste, którymi musiała się zająć. - To fatalnie - stwierdziła Aurora, zaś George omal nie wypuścił z rąk butelki mleka. Pomogę ci - powiedziała, łapiąc butelkę, chociaż nie udało jej się schwycić drugiego słoika z piklami, który spadł i rozbił się na kawałki. Teraz oboje wybuchnęli śmiechem. Zza ściany z trzylitrowymi butelkami coli wyszedł ekspedient i rzucił im wściekłe spojrzenie. George’owi zrobiło się go żal i podarował mu fetę.


- Proteiny - zachęcił go. - Nie będzie pan taki blady. Już na parkingu, po spakowaniu zakupów do toreb, George i Aurora chwilę jeszcze gawędzili. - Co się stało, że nie jedziesz na święta do domu, do Montany? - zapytał George. - Do Wisconsin - poprawiła go. - Miałam lecieć wczoraj, ale gdy pojechaliśmy z Brianem na lotnisko, okazało się, że komputer coś namieszał. W rezerwacji mieli dla nas tylko jeden bilet i żadnych możliwości, aby dokupić drugi przed niedzielą. Przekonałam Briana, aby poleciał sam. - Nie żałujesz, że nie odwiedzisz ojca? - Wiesz... niedługo będzie Boże Narodzenie. Ojciec był, co prawda, zawiedziony, gdy powiadomiłam go, że nie przyjadę. Od sierpnia chce ze mną o czymś porozmawiać, ale jak na razie jeszcze nam się to nie udało. Posłuchaj... może wpadniesz dziś do Balch i zjemy razem kolację? Mogę cię przywieźć, mam samochód Briana. - Przynieść gęś? - zapytał George. - Nie żebym chciał obrazić twojego indyka, czy coś takiego, ale chciałbym zjeść tłustego ptaka. - Wiesz co, daj mi tę gęś. Wsadzę ją do piecyka zaraz po moim indyku. Będziemy mieli co jeść przez cały miesiąc. - Świetny pomysł. - No to dobrze - ucieszyła się. - Podwieźć cię? - Jasne. Aurora poprowadziła go do samochodu Briana, który, chociaż George nie rozpoznał jego marki, wyglądał na całkiem wygodne auto. Był brązowy i prawdopodobnie miał niewielki przebieg. Włożyli zakupy do bagażnika, a kiedy Aurora siadała za kierowcą, przyszła jej do głowy pewna myśl. - George - powiedziała - nie będziemy na kolacji sami. Moja przyjaciółka, Cathy Reinigen, także nie pojechała do domu, może więc spędzimy ten wieczór razem. - Oczywiście - przytaknął George. Ton jej głosu był dość niewinny, ale George przypomniał sobie właśnie wtedy chwilę ich intymności w Ogrodzie i pytanie Kaliope: podobało ci się? Rumieniąc się, George wsiadł do samochodu i odjechali. III Catherine Annę Reinigen to był niezły odlot, według określenia Cyganerii. Zjedli kolację w jej olbrzymim, dwuosobowym pokoju, wysłanym nieskazitelnie białym dywanem.


Na drzwiach przyczepione były krótkie eseje o treści religijnej, cytaty z Biblii i różne dewocjonalia - George był naprawdę zawiedziony, nie widząc tam kawałka palca świętego Jana, przylepionego skoczem do deski na notatki. Podobnie zagospodarowany był każdy cal powierzchni ściany nad łóżkiem Catherine. Centralne miejsce zajmowały rysunki piórkiem, przedstawiające Zbawiciela pod różnymi postaciami: tradycyjny dla kultury zachodniej wizerunek Jezusa z długimi włosami i brodą, Jezus jako Murzyn, Jezus w trzyczęściowym garniturze, wręczający Biblię brokerom na Wall Street, Jezus jako hipis, grający na elektrycznej gitarze razem z Jimim Hendriksem, Jezus na tylnym siedzeniu nowojorskiej taksówki, twarz Jezusa obramowana ekranem telewizyjnym, wizerunek Jezusa w stylu amerykańskiego gotyku, gdy razem z towarzyszącą mu Marią Magdaleną stoi przed farmą i trzyma w dłoni motykę i - ten właśnie wydawał się George’owi szczególnie interesujący Jezus jako kierowca ciężarówki. - A więc, skąd czerpiesz inspirację? - zapytała go podczas kolacji Cathy Reinigen. Było to typowe pytanie, jakie zwykle zadawano mu na pierwszym spotkaniu, i George odpowiedział na nie w typowy sposób. Wymyślił coś na poczekaniu. - Róże - powiedział. - Każdego ranka przynoszę do domu pół tuzina świeżo ściętych, białych róż. Oczywiście, gdy byłem młodszy, nie stać mnie było na to, trzymałem więc zamiast tego na oknie wazon z makami. No, ale od tamtej pory lepiej mi się powodzi. - Róże? Co z nimi robisz? - Wącham je, oczywiście. Nasza kora węchowa, czyli ośrodek węchowy, znajduje się w prawej półkuli mózgu, tuż obok płata Dinsmore’a, tam gdzie rodzi się cała twórczość. Uczyłaś się tego na lekcjach biologii, prawda? Chodzi o to, że jeśli pobudza się korę węchową, wpływa to także na funkcjonowanie płata Dinsmore’a i wtedy z łatwością wymyślam histo - rie do swoich opowiadań i powieści, tak szybko, że czasami nie nadążam z zapisywaniem. Wiem, że to brzmi niewiarygodnie, ale jest na to dokumentacja: Hemingway kazał sobie trzy razy dziennie przynosić do pokoju fiołki, z wyjątkiem czasu, gdy boksował. - To niesamowite. - Taka jest prawda. - George pokiwał głową, zachowując pokerową minę. Spojrzał kątem oka na Aurorę i z łobuzerskiego wyrazu jej twarzy wywnioskował, że nie kupiła jego banialuk. Historia najwyraźniej jej się podobała. - Powiedz mi zatem - dopytywała się Cathy - czy tytuł twojej ostatniej powieści, „Rycerz Białych Róż”, odnosi się jakoś do... George pokiwał głową.


- Doskonale. Nakryłaś mnie. - No tak - Cathy uśmiechnęła się zadowolona. - To doskonały dowód na to, jak ograniczona może być analiza krytyczna. Nigdy nie wpadłabym na to na zajęciach z literatury. - Ja też nie ufam nauczycielom angielskiego - przyznał George. - Czytałaś tę książkę? - „Rycerza”? Tak, tę jedną. Jaka szkoda, że moja współlokatorka nie chciała zjeść z nami kolacji, wolała iść na randkę. Ona jest zakochana w każdej twojej powieści. - A co sądzisz o tej, którą czytałaś? - Ja?... Jak... jak to powiedzieć... - Zawahała się, jakby szukając uprzejmej odpowiedzi. - Ona uważa, że jest świetna - wtrąciła Aurora. - Mówiła mi to. Jej płat Dunsmore’a był po prostu zachwycony. - Dinsmore’a - poprawił ją George. - Nie, nie - zaprotestowała Aurora. - Dunsmore’a. To płat w lewej półkuli, który lubi opowieści. Musiałeś się o tym uczyć na lekcjach biologii. Leży na południe od kory węchowej. Jeśli pobudzasz go wystarczająco dobrą literaturą, twój nos robi się dłuższy. - O, tak! - wykrzyknął George. - Teraz sobie przypominam. - Twoja powieść podobała mi się - oświadczyła Cathy, patrząc na nich nieco zbita z pantałyku. - Chociaż byłam trochę rozczarowana sposobem, w jaki ukształtowałeś niektórych bohaterów. - Na przykład kogo? - zapytał już poważnie George. - No, powiedzmy, Abbot Mattachine. - Ależ Abbot to dobry Joe. Wydawało mi się, że sposób, w jaki uratował Rycerza od poborców podatkowych, był całkiem błyskotliwy. - Masz pewnie na myśli to, co było między nim a ministrantami, chociaż... George wzruszył ramionami. - Wielu opatów robi jakieś interesy z ministrantami. Nawet w powieści fantastycznej pojawia się od czasu do czasu rys rzeczywistości. Cathy Reinigen przełknęła głośno ślinę. - Nie myśl tylko, że zajmuję się odbudową moralną - oświadczyła, zapożyczając termin z modnego niegdyś seminarium. - Nie zamierzam też kwestionować twojego poczucia realizmu i upierać się, że tego typu bohaterowie negatywni powinni być bezwzględnie ukarani. W rzeczywistości każdego dnia jacyś ludzie unikają odpowiedzialności za popełnione przestępstwa. Chodzi po prostu o to, że według mnie najlepsza literatura to taka,


której autor kieruje się silnym przesłaniem moralnym, niezależnie od tego, co się w końcu stanie z bohaterami. Rozumiesz? George pokiwał głową. - Z tego typu przesłaniami jest jeden zasadniczy problem - powiedział. - Możesz je przedstawić w sposób jasny jak słońce, literami wielkimi na dziesięć stóp, których nie sposób przeoczyć, a czytelnicy i tak tego nie pojmą. Szekspir nieźle zadawał nam bobu w swoich dramatach, ale zobacz, co się dzieje w „Romeo i Julii”. Wszyscy niemal zapomnieli, że to była tragedia. Tragedia znaczy, że Los nie lubi głównych bohaterów, ale w dziewięciu przypadkach na dziesięć to właśnie oni na końcu wszystko psują. Dzisiaj mężczyznę chorego z miłości nazywamy „Romeo” i naprawdę trzeba być chorym, aby być Romeem. To zwykły smarkacz. W tej historii zabił w afekcie dwie osoby i był odpowiedzialny za śmierć trzeciej. W ostatniej scenie sam się zabija, bolejąc nad stratą dziewczyny, która nawet nie umarła, ta zaś, gdy odzyskała świadomość, poszła w jego ślady. Ich podwójne samobójstwo to scena nie do wybaczenia, nic a nic nie wzrusza, jest głupia. Oboje stracili nadzieję, a to znaczy, że nie jest to nawet historia o miłości, to historia o niedojrzałości. - Dojrzali ludzie też rozpaczają - wtrąciła Aurora. - Ale nigdy całkowicie się nie poddają - zaoponował George. - Dojrzali ludzie popełniają błędy, miewają załamania nerwowe, przegrywają, ale nigdy nie przestają szukać szczeliny w ścianie Losu. A samobójstwa popełniają tylko wówczas, gdy chcą ocalić czyjeś życie. W przeciwnym razie to rezygnacja, dziecinna ucieczka. - Ale Romeo i Julia tak mocno się kochali... - zaczęła Cathy. - Jeśli byłaby to prawda - powiedział George - oboje powinni byli vvyjść z tego grobowca żywi. Nawet śmierć Julii nie powinna go tak kompletnie załamać. Do diabła, czy myślisz, że Abbot Mattachine mógłby targnąć się na swoje życie, widząc śmierć ministranta? Przecież jest tyle innych spraw na tym świecie. - Jeśli o to chodzi - zaprotestowała Cathy Reinigen nieco już zirytowana - to przecież to zupełnie inna historia. - Nie o to chodzi - nalegał George. - To kolejna sprawa, co do której się mylisz... Jeszcze przez kilka minut spierali się, nie dochodząc do porozumienia, aż Aurora postanowiła delikatnie zmienić temat. I tak powiedzieli już za dużo. Pan Słoneczny z pewnością ich podsłuchiwał, bowiem to, co stało się później, było doprawdy najniezwyklejszym zbiegiem okoliczności: wiecznie poruszająca się ściana Losu przesunęła się tak, aby George i Aurora mogli znowu zostać sami.


IV Wkrótce po zapadnięciu zmroku nad Wzgórzem zaczęła się unosić gęsta mgła, przypominająca tę z Ogrodu Lothlórien, ale zimna i wilgotna, jak potrafi być tylko mgła listopadowa. Niedługo potem otworzyły się drzwi pod Balch Arch i wyszły stamtąd trzy osoby. Po deserze Aurora zaproponowała, ku zdumieniu George’a, aby poszli do Fevre Dream na piwo. Jeszcze bardziej się zdziwił, gdy Cathy Reinigen radośnie temu przyklasnęła i zaoferowała, że stawia pierwszy dzbanek. Przeszli przez Most Fali Creek i kluczyli po Dziedzińcu, gdzie uwiecznieni na pomnikach Ezra Cornell i Andrew White wciąż czuwali, cierpliwie czekając na północ, gdy przechodząca tamtędy przypadkowo dziewica uwolni ich i da szansę na rozprostowanie kości. George i dwie kobiety pojawili się tam kilka godzin za wcześnie na ten test, ale George, jak zwykle, pozdrowił Ezrę. Następnie minęli Biblioteki Olin i Uris, obie zamknięte na czas krótkich świątecznych wakacji. W cieniu potężnej Wieży Zegarowej majaczyły dwie postacie, trzymające się za ręce. Gdy mgła na chwilę się rozwiała, w świetle księżyca zobaczyli, że byli to dwaj mężczyźni. - To obrzydliwe - skomentowała tę scenę Cathy, gdy panowie nie mogli jej już usłyszeć. Aurorze przypomniała się pierwsza i ostatnia wizyta jej matki na Uniwersytecie Comella. George, który zwykle polemizował z takim nastawieniem, tym razem nie zareagował. Szybko okazało się jednak, że okazja do tego wcale nie minęła. Gdy cała trójka znalazła się już w miasteczku, z mgły raz po raz zaczęły się wyłaniać homoseksualne pary, w większości bardzo sobą zajęte. Aurora obserwowała to z zainteresowaniem, George gapił się na nie bez skrępowania (zwykle na wszystko gapił się bez skrępowania), natomiast Cathy Reinigen potraktowała to jako osobistą zniewagę, zupełnie jakby prawo przypadków uwzięło się na nią, szykując wizualną „ścieżkę zdrowia”, która przyprawiała ją o psychiczny dyskomfort. Nie było to zresztą zbyt odległe od rzeczywistości. - Może to jednak nie był najlepszy pomysł - oświadczyła Cathy, gdy dotarli już do Fevre Dream i ujrzeli na parkingu dwie kobiety, pieszczące się na przednim siedzeniu furgonetki. Była to już szósta lesbijska para, jaką spotkali w ciągu dziesięciu minut. George’owi bardzo się podobały, ponieważ były samowystarczalne i bardzo zadowolone, jednak


kontemplację tego obrazka przerwał mu jakiś hałas od strony baru. To była Afrodyta, Minister Miłości Cyganerii, której zwieszał się z ramienia Panhandle. - Cześć, George - przywitała ich. - Cześć wszystkim. Pośpieszcie się, tylko do dziewiątej drinki są po siedemdziesiąt pięć centów. Powiedziawszy to, obróciła się na pięcie i ruszyła w swoją stronę, dźwigając nieprzytomnego Panhandle’a. - Dzięki Bogu, że są jeszcze normalni ludzie - oświadczyła Cathy, moralnie usatysfakcjonowana. Nabierając powietrza w płuca, przygotowana na walkę z nieprzyzwoitością, pchnęła drzwi wejściowe do Fevre Dream i wkroczyła do środka. George i Aurora, uśmiechając się do siebie porozumiewawczo, pośpieszyli za nią. V Członkowie gejowskiej społeczności Itaki nigdy nie zrozumieją, dlaczego Los wskazał owej nocy palcem w ich kierunku. Miejscowe kmiotki zostały w domu i cieszyły się indykiem i futbolem w telewizji. W lokalnej społeczności rodziły się nowe związki: słabość odnajdywała odwagę, samotność towarzystwo, a wszystkich czekało szczęście. Na East Hill siedemnastoletni, świetnie zapowiadający się piłkarz przyznał przy kolacji rodzicom, że jego nie znana im narzeczona to w rzeczywistości napastnik z jego drużyny, chyżostopy rudzielec o imieniu Johnathan. Tak się złożyło, że ojciec obiecującego piłkarza był zwolennikiem Lyndona LaRouche, a zatem jego pierwszą myślą było, aby wybić to synowi raz na zawsze z głowy. Ale gdy zerwał się z krzesła, zaciskając w bochnowatej dłoni łyżkę, stracił nagle równowagę i upadł twarzą w półmisek z tłuczonymi kartoflami. Nieoczekiwanie oślepiony, szalejąc jak wściekłe zwierzę, został odwieziony karetką do szpitala Tompkins County, gdzie spędził dwa dni, a jego stan nie ulegał żadnej zmianie. Wreszcie o wschodzie słońca trzeciego dnia obudził się z głębokiego snu, krzycząc: „Dobrze już, dobrze!” Zaraz potem odzyskał wzrok. Wrócił do domu i uściskał syna, do którego nie miał już żalu. Niedaleko jeziora Cayuga spacerowało trzech mężczyzn zarażonych wirusem HIV. W pewnej chwili postanowali pójść do Stewart Park, słysząc dobiegające stamtąd dźwięki liry, grającej greckie wariacje kalwińskiego hymnu. Pod wpływem tej muzyki choroba opuściła ich ciała, przechodząc na stado biegających w pobliżu wiewiórek, które oszalały i rzuciły się do jeziora. Czterech rzezimieszków, ścigających samotną lesbijkę, miało swój sądny dzień, gdy silny wybuch gazu zerwał dach restauracji Kentucky Fried Chicken (lokal na szczęście


był nie użytkowany). Zostali przysmaleni ogniem, obsypani kawałkami kamieni i chrupiącymi kurzymi skrzydełkami. Takie właśnie rzeczy działy się w ciągu tej nocy i jedyne, prawdziwe rozczarowanie nastąpiło tylko jeden raz, gdy jakaś tajemnicza siła spowodowała przerwę w dopływie prądu, w rezultacie czego zamknięto wcześniej gejowski bar Jenny New Wave. Jednak szybko temu zaradzono: wszyscy niedopici goście przenieśli się na Wzgórze, do Fevre Dream. Sprawiło to, że Cathy Reinigen spędziła większość czasu na ukrywaniu się w damskiej toalecie, podczas gdy George i Aurora bez przeszkód korzystali ze zniżki na drinki i wolniutko popadali w alkoholowe upojenie. - Powiedz mi - zapytała Aurora po trzeciej teąuila sunset (spróbowała tego drinka w Halloween i zakochała się) - dlaczego nie lubisz Bożego Narodzenia? - Dlaczego sądzisz, że nie lubię? - Drobiazgi. Chociażby ze sposobu, w jaki patrzyłeś na rysunki nad łóżkiem Cathy. - Ależ one bardzo mi się podobały - zaprotestował George. - Też chciałbym mieć takie. - Ze sposobu, w jaki czasami kpisz sobie z Briana. - No tak, z Brianem Garroway rozmawia się jak gęś z prosięciem. To on sobie ze mnie kpi. - Wiem o tym. - Ze mną - oświadczył George - będziesz rozmawiała o teorii chrześcijaństwa BaskinRobbinsa. - Słucham? Z sąsiedniego stolika dobiegł ich gromki wybuch śmiechu. Siedział tam facet wielki jak góra, a przed nim stało pięć kufli piwa, ustawionych w szeregu jak żołnierze. - Teoria BaskinRobbinsa - przemówiła góra głębokim basem. - Xrzydzieści jeden smaków. Jeśli nie lubisz miętówek, to nie znaczy, że musisz bojkotować cały sklep. - Dokładnie - potwierdził George. - Nonsens - sprzeciwiła się góra. - Jesteś opowiadaczem, George, a wszyscy opowiadacze to kłamcy i ludzie stronniczy. Ty trzymasz stronę pariasów, co powoduje, że w naturalny sposób jesteś przeciwny każdej zorganizowanej formie religii. Masz swoje złudzenia co do Boga i nie lubisz, jak ktoś wyśmiewa się z twoich teorii, które w większości są romantycznym śmieciem. - To - wyjaśnił Aurorze George - jest Rasputin.


- Królowa Serc - dodał Rasputin, kiwając głową. - Powiedz mi, czy już ci opowiadał o Romeo i Julii? Aurora uśmiechnęła się,

jak większość ludzi oczarowana bezceremonialną

bezpośredniością Rasputina. - Tak - potwierdziła. - Już mi o tym opowiadał. - Nie dziwię się, że rozprawiacie o homoseksualizmie. On ma na tym punkcie bzika, jak większość pisarzy. George, widzisz te dwie lesby? - Wskazał palcem parę kobiet w kraciastych, flanelowych koszulach, kłócących się przy barze z Nieskazitelnym Marleyem. - Widzę. - Czy myślisz, że wyszłyby żywe z twojego Szekspirowskiego grobowca? - Oczywiście. Czemu nie? - Widzisz? - Rasputin spojrzał triumfalnie na Aurorę. - Nawet nie zna tych dam, ale już wie na pewno, że mają silny charakter i godność. A jeśli ci powiem, George, że to dwie największe neurotyczki w całym stanie Nowy Jork, gotowe wpaść w depresję przy byle problemie? - Pieprzę - powiedział George. - Podoba mi się, jak się do siebie uśmiechają. - Naturalnie. Mówiąc prawdę, fantazjowałeś o lesbijkach, gdy byłeś dorastającym chłopcem. I tu leży pies pogrzebany. - Wnerwiasz mnie, Raspy. - Hmm... kłamczuszek. - Chrześcijanie też mogą być pariasami - powiedziała Aurora. Rasputin nastawił ucha. - Słucham, kochanie? - Powiedziałam, że chrześcijanie mogą być pariasami, tak samo jak wszyscy inni. Sięgnęła za dekolt bluzki i wyciągnęła malutki złoty krzyżyk na łańcuszku. - Zdajesz sobie sprawę, jak reagują niektórzy ludzie, gdy to widzą? Stają się nerwowi, gdy okazuje się, że nie nosisz krzyżyka dla ozdoby. Wspomnij o Bogu na poważnie, a rozmowa natychmiast się kończy, jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu. Rasputin znowu zachichotał. - Co za umysł! Dobrze powiedziane. Zapamiętaj sobie, co ci powiedział Rasputin: przemawiaj dalej w tym stylu i ani się spostrzeżesz, jak będą ci jedli z ręki. Zamaszystym kiwnięciem głową Rasputin zakończył swoją wypowiedź, jak również swój udział w rozmowie. Zrobił to równie bezceremonialnie, jak się do niej włączył. Przenosząc uwagę na resztę sali, uniósł wysoko rękę z kuflem piwa. Na ten znak, jak na


komendę, z różnych zakamarków baru wybiegło pięciu małych chórzystów w jedwabnych koszulkach, którzy wymienili mu kufle piwa na kieliszki z pieniącym się szampanem. - Masz rację - powiedział George, patrząc na złoty krzyżyk, który Aurora wciąż trzymała w dłoni. - Obiecuję jednak, że nie wyciągnę wtyczki, jeśli zechcesz porozmawiać o czymś więcej niż tylko o idei Boga. Chodzi o to, że nie mogę uwierzyć, iż Bóg napisał tylko jedną Książkę. Ja mam już na swoim koncie trzy powieści i nie jestem tym specjalnie upierdolony. - Och, moim zdaniem jesteś przynajmniej trochę ujebany - stwierdziła poważnie Aurora (nie zamierzając nikogo obrazić, niezależnie, jak to zabrzmiało). - Co się tyczy Boga, nie twierdzę, że Biblia jest wszystkim, co Ona napisała. Faktycznie, wiele jest spraw, co do których nie mam pewności. - Zatem nie należysz do miętówek - ucieszył się George - i mogę się z tobą zadawać. Upił nieco ze swojej szklanki. - Czy powiedziałaś Ona? Aurora figlarnie zmarszczyła nos i też popiła trochę teąuili. - Może - odpowiedziała enigmatycznie. - Czy znajdziesz dla mnie miejsce w jakiejś swojej historii? - W jakiej historii? - Najlepiej w fantastycznej, takiej jak „Rycerz”. Pamiętasz tę kobietę w zaczarowanym lesie? - Tę, która zmieniała się podczas pełni księżyca w niedźwiedzia grizzly? - Tak - potwierdziła Aurora - ale sprawa z niedźwiedziem mnie nie interesuje. Ona mi się podoba jako postać, która porusza się poza ubitymi traktami. - Rodzaj wyrzutka? - Może. Wciąż bawiła się krzyżykiem. - Powinnaś to nosić - powiedział George. Jego dłoń zaczęła szukać gwizdka, który dostał od Kaliope. - Kto wie? - zadumała się Aurora. - Może nawet zdobędę większy. - Świetnie. Mogę ci zadać osobiste pytanie? Znowu zmarszczyła nos. - Jeśli obiecasz, że będę w twojej opowieści. - Umowa stoi. - Dobra, pytaj.


- Jak to się stało, że zakochałaś się w Brianie Garrowayu? - zapytał George. - Toż to miętówka do szpiku kości, a przynajmniej na takiego wygląda. Nie widzę w nim nic atrakcyjnego. Aurora najpierw wybuchnęła śmiechem, a potem zamilkła, szukając w myślach odpowiednich stów. Zapowiadało się na długą i zawikłaną odpowiedź, ale nie doszło do niej z powodu Rasputina, który wybrał ten właśnie moment, aby puścić wiatry. Duzi mężczyźni z reguły mają potężne piardy. Gdyby były widoczne, Rasputin zniknąłby zupełnie w chmurze oparów. Zmieszany, usiłował zamaskować swoje faux pas. - Hmmph! - chrząknął potężnie, udając, że uprzednie odgłosy były wynikiem czyszczenia gardła. - Hmmph! Aurora, trzymając się za nos i wykrzywiając usta, spojrzała na niego, ale jej wzrok prześlizgnął się szybko dalej i przypadkiem zatrzymał się na kolejnej parze lesbijek przy barze. - Mój Boże - wyszeptała. - Co się stało? - Tam. George spojrzał w kierunku, który wskazywał palec Aurory, i zobaczył Bijou, gitarzystkę, grającą kiedyś z Bennym Bluźniercą, a z nią jakąś nie znaną mu brunetkę. - To Bijou - wyjaśnił. - Gra rocka. Jeśli chcesz, mogę cię z nią poznać. - Nie o nią mi chodzi. Ta druga. - Prawdopodobnie partnerka Bijou. Co z nią? - To koleżanka Cathy z pokoju. - Ona mieszka w jednym pokoju z Cathy Reinigen? Aurora skinęła głową. I nagle, nie wiadomo skąd, na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, który przerodził się w wybuch wesołości. - Co? - zapytał George. - O Boże... już rozumiem. - Co rozumiesz? - Jej imię - powiedziała Aurora. Miała kłopoty, aby powstrzymać śmiech. - Nie wiem, jak ma na imię - przyznał George. - Ale ja wiem. - Wiesz? - Tak.


- No to jak? Aurora śmiała się tak promiennie, że George miał wrażenie, iż za chwilę go oślepi. W jej policzkach widać było ponętne dołeczki. - Juliet - udało się jej wreszcie wykrztusić. - Ma na imię Juliet. - Hmmph! - zacharczał Rasputin. VI Cathy Reinigen nigdy nie wróciła z toalety. W pewnym momencie po prostu wyparowała, a co najśmieszniejsze, George i Aurora wcale nie mieli ochoty jej szukać. Zamiast tego, gdy około dziesiątej Bijou i jeszcze kilka osób zaczęli improwizować rockowe muzykowanie, oboje ruszyli do tańca i popijając z umiarem, dotrwali do godziny zamknięcia baru. Na zewnątrz mgła stała się gęsta jak wata. Gdy wracali do kampusu, czuli się jak na bezludnej wyspie. Nie zdziwili się jednak, gdy nagle usłyszeli od strony Straight stukot końskich kopyt, oboje przekroczyli już bowiem stan świadomości, w którym cokolwiek mogłoby ich zadziwić. Klacz podeszła wprost do George’a i polizała go w szyję, jak starego znajomego. - Jaka ona piękna - zawołała Aurora, podchodząc bliżej. - Znasz ją? - Nie wydaje mi się, że nigdy się nie spotkaliśmy. George zastanawiał się wprawdzie przez chwilę, czy nie należy do kogoś z Cyganerii, ale potem zauważył, że jest bez siodła. Jej szarooliwkowa maść i kruczoczarna grzywa też nie przypominała mu żadnego znanego konia. - Powinniśmy pojechać na przejażdżkę - zaproponowała Aurora. - Hmm? Opowiadacz przez chwilę wydawał się oszołomiony. Podniósł rękę, aby pogłaskać grzywę źrebicy, i wydało mu się, że jej dotyk coś mu przypomina. - Powinniśmy pojechać na przejażdżkę - powtórzyła Aurora. Zbliżyła się i poklepała konia. - Chciałabyś tego, nieprawdaż dziewczynko? Koń zarżał cicho, a Aurora odczytała to jako zgodę. George nie bardzo rozumiał, co zamierza zrobić. - Wspominałaś coś o przejażdżce? - Jak najbardziej. Aurora cofnęła się o krok, a następnie lekko wskoczyła na koński grzbiet. - Ależ ona nie ma siodła - zaprotestował George. - W porządku, pokażę ci, jak się tu dostać.


- Pokażesz mi... powiedziałaś, że umiesz jeździć konno? - Nie przesadzaj, George - niecierpliwiła się Aurora. - Na Boga, przecież pochodzę z Wisconsin. To wszystko wyjaśniało. Dziewczyna podała mu rękę. Wokół jego palców zaplątało się kilka włosów z czarnej grzywy. Gdy ich dłonie zetknęły się, George poczuł szarpnięcie i nagle, w jakiś magiczny sposób, znalazł się tuż za nią, na grzbiecie konia. Objął rękami talię Aurory. Zdawało się, że przejażdżka, którą rozpoczęli, odbywa się poza czasem, a jednocześnie trwa bez końca. Pojechali daleko, może nawet aż do Plantacji Cornella i z powrotem. George odkrył wtedy, wczuwając się w rytm końskich ruchów i kobiecego ciała, że jazda na oklep wcale nie jest czymś strasznym. Oboje mieli wrażenie, że płyną przez noc, porwani magicznym urokiem, który unosił ich na kopytach z kości słoniowej... tak, to była bardzo przyjemna podróż. Tym bardziej żałowali, gdy wycieczka się skończyła, a koń zniknął nie wiadomo kiedy i gdzie, bo żadne z nich tego nie pamiętało. Ani George, ani Aurora nie pamiętali również, i to już była prawdziwa tajemnica, jak znaleźli się na szczycie Wieży Zegarowej. Gdy za piętnaście siódma rano obudził ich dzwonnik, nie pamiętali, jak wspięli się po wysokich schodach i jak sforsowali zamknięte drzwi na parterze. Pamiętali natomiast, że znajdowali się w otwartej dzwonnicy, w jej najwyższym punkcie, który wznosił się nad światem otulonym w mleczną biel. Pamiętali rozmowy, które wydawały się wiecznością, rozmowy o miłości, o marzeniu, chrześcijaństwie, Abbot Mattachine i tuzinie innych spraw. Pamiętali nawet rzeczy, które nie mogły się zdarzyć, na przykład małego człowieczka (naprawdę małego - nie miał więcej niż sześć cali), który długi czas ich obserwował i zniknął, gdy Aurora usiłowała z nim porozmawiać. Co stało się jeszcze? Całowali się? Nie wiadomo. Może mgła uniosła się w środku nocy, wdzierając się na mury Wieży i cofając wskazówki zegara do ostatniej nocy października. Może się całowali, powtarzając scenę z Ogrodu, a każde z nich wiedziało (i nie wiedziało), że ramiona obejmują niewłaściwego (i zarazem właściwego) partnera. Czy się kochali? Nie, prawdopodobnie nie... jeszcze nie teraz. Serce George’a wciąż należało do Kaliope, a Aurory (jakkolwiek nieudany wy - dawał nam się ten związek) do Briana Garrowaya. Ale nawet tam, gdzie nie ma prawdziwej miłości, można się jej spodziewać i ta możliwość, wiedza o niej, trwała długo.


Jak długo trwali w objęciach? Kto mógłby to wiedzieć? W czasie mgły czas płynie wolniej, a w oczarowaniu w ogóle przestaje mieć znaczenie. Pewne było tylko to, że przez jakiś czas rozmawiali, trzymali sie w objęciach, a gdy obudzono ich rano, oślepiło ich wschodzące słońce. Dzień po Święcie Dziękczynienia wstał jasny i chłodny. Jesień raptownie się kończyła.


ZBLIŻA SIĘ ZIMA Kaliope, zgodnie z obietnicą, wróciła i życie George’a jeszcze przez chwilę toczyło się swoim normalnym trybem, cokolwiek to znaczyło. Ale opowiadacz czuł w głębi serca, że tym razem czas spędzany z nią mija bardzo szybko i nie znając dnia ani godziny, kiedy od niego odejdzie, a co gorsza, nie wiedząc, co stanie się potem, kochał ją jeszcze intensywniej. Kiedy budził się rankami, na Wzgórzu wiał zimny, zachodni wiatr, który tłukł okiennicami, zapowiadając nadejście czegoś nieprzyjemnego. Czołowy konserwatysta William F. Buckley wyszedł z domu w taki właśnie wietrzny, pochmurny dzień. Czując chłód na piersiach, a w kieszeni solidne honorarium za dwugodzinny wykład, zajął miejsce na katedrze w Bailey Hall, mając przed sobą salę pełną publiczności. Oczywiście, pewne grupy studenckie nie mogły przegapić takiej szansy i szykowały się, aby zakłócić jego wystąpienie. Przednie rzędy audytorium powoli zapełniały się marksistami z Cornella, którzy na widok Buckleya zaczęli wykrzykiwać w siedmiu językach Bloku Wschodniego: „Faszystowska świnia! Uik! Uik! Uik!” Król Cyganerii Lwie Serce zirytował się, gdyż zapłacił porządne kapitalistyczne pieniądze za możliwość wysłuchania Buckleya i polemizowania z nim na zakończenie wykładu. Uniósł w górę pięść i na ten znak Cyganie, Szare Damy i Błękitne Zebry zaczęli skandować na zachętę: „Bili! Bili! Bili!” Młodzi Republikanie i reporterzy z prawego skrzydła Cornell „Review” przyłączyli się do nich, w zacietrzewieniu prawdopodobnie nie zdając sobie sprawy, z kim wskakują do łóżka. Po chóralnym odśpiewaniu „God Bless America” komuniści wreszcie się uspokoili. Nieco oszołomiony, chociaż nie nieszczęśliwy, Buckley zaczął długi wywód na temat śmierci liberalizmu, powstania nowego prawa i tatuowania ofiar AIDS. Spacerując po wykładzie niedaleko parkingu przy Bailey Hall, Lwie Serce zobaczył wyjeżdżającego na motorze Ragnaroka. Król Cyganerii wskoczył na konia i ruszył za nim w pościg, niemal tratując Buckleya, który stał w otoczeniu swoich zwolenników i rozdawał autografy. Na początku miał nawet pewną szansę. Ragnarok jechał wolno, nie podejrzewając, że ktoś go goni. Jednakże skręcając w prawo na Tower Road, Minister Obrony obejrzał się przez ramię i dostrzegł galopującego za nim konia z purpurową grzywą. Chwilę później sytuacja na jezdni zmusiła go, aby zwolnił, ale zaraz potem dokonał brawurowej ucieczki, zjeżdżając po wysokich schodach między budynkami Uris Hall i Ives Hall. Lwie Serce próbował zmusić swojego konia do pościgu, co skończyło się zrzuceniem jeźdźca z grzbietu.


Jeśli chodzi o politykę, to nie jeden William Buckley się nią interesował. Gnany świeżo zasłyszanymi, złymi wiadomościami z Pretorii, Patrol Błękitnych Zebr podjechał do protestujących przeciwko związkom uczelni z firmami robiącymi interesy w Południowej Afryce. Ostatniego dnia zajęć studenci zebrali się przed budynkiem Willard Straight, aby zbudować symboliczny Domek z Kart. Mieli nadzieję, że uda im się przyciągnąć wielu widzów, ale wśród nich było dwóch takich, których nigdy by się nie spodziewali. Jednym z nich był sprzedawca świecących pałeczek, magister fizyki. Drugim Stephen Titus George, pisarz, wielbiciel latawców, patron snów na jawie, przyjaciel wiatru, a także ten, który niemal zdobył stopień magistra w sztuce Pisania bez papieru.


GŁUPIEC, WIATR I SPRZEDAWCA ŚWIECĄCYCH PAŁECZEK I To oczywiste, że pewna liczba uczonych musi oszaleć, aby podtrzymać tradycję. Ten pracował nad swoim doktoratem i wynajmował pokój, w którym mieszkał sam, co jest dla człowieka dość ważne. Pokój znajdował się poniżej Clark Hall, był mały, mniej więcej kwadratowy i własny. W drzwiach miał trzy zamki. Doktorant był kiedyś oficerem rezerwy, ale chociaż już z tym skończył, armia wciąż go kochała. Armia kocha majorów fizyki, bo oni konstruują rzeczy. No dobrze, on też coś skonstruował. Do późnych godzin porannych przesiadywał na obrotowym krześle, kręcąc się wolno i patrząc na rzeczy w swoim pokoju, a szczególnie na tę jedną. Tuż przy drzwiach, na prostym, drewnianym wieszaku wisiał żółty płaszcz od deszczu. Obok stało biurko, a na jego blacie wiele interesujących przedmiotów: komputer, który pomagał mu w wyliczeniach, gromadka pluszowych zwierzaków, świecące pałeczki z czarnego, surowego żelaza, przeznaczony na nie skórzany futerał i plastikowa butelka, w której być może była kiedyś aspiryna, a teraz trzymał w niej pigułki szczęścia. Nie wiedział, skąd się tu wzięły, z jego pamięci wyleciało wszystko na ten temat, chociaż podejrzewał, że był to prezent od jakiejś kobiety, Pani. Wiedział natomiast, że były wspaniałe. Sprowadzały na niego marzenia, cudowne marzenia i pomysły. Poza tym sprawiały, że się śmiał, czasami nawet bardzo długo. To był niezastąpiony skarb, ale nigdy się nie martwił, że zapas może się kiedyś wyczerpać. Butelka zawsze była pełna. Brał je, śmiał się i niczego się nie bał. Teraz też wziął jedną. Na jego twarzy natychmiast pojawił się uśmiech. Wyciągnął rękę, aby pogłaskać jedno ze swoich zwierzątek. - Tygrysku - powiedział, zabierając pluszową zabawkę od Puchatka i Prosiaczka. Tygrysek, Tygrysek, Tygrysek. Kręcił się na krześle, trzymając w ręku zwierzaka i wpatrywał się w czerwony wagonik, dziecinny wagonik, który stał w kącie pokoju. Z tyłu miał przyczepiony szorstki ogonek z poskręcanych sznurków. Na jednym jego boku widać było wykonany białą farbą napis: Eeyore. W wagoniku znajdowała się rzecz, którą zbudował. Trudno było w zasadzie powiedzieć, co to za rzecz, gdyż pokryta była żółtymi i czarnymi nalepkami, z napisem Niebezpieczeństwo - Promieniowanie i nuklearnymi symbolami. Rzecz była bryłowata, przykucnięta jak żaba, w kształcie podobna do czegoś


pomiędzy walcem a kulą. Ukryty wśród morza antynuklearnych nalepek wystawał cyfrowy czasomierz. - Tygrysku - powiedział doktorant, który myślał o sobie jako o fizyku i sprzedawcy świecących pałeczek, wkładając zabawkę do wozu. Następnie usadził obok niego Prosiaczka. Jednak Puchatka zostawił na biurku, chociaż wyglądał tam na okrutnie samotnego. Pochylił się nad cyfrowym czasomierzem i trochę przy nim pomajstrował. Andy Warhol powiedział, że przyjdzie taki dzień, gdy każdy w Ameryce będzie sławny przez piętnaście minut. Ale Doktorant z pewnością zasługiwał na więcej niż zwykły śmiertelnik, przeznaczył więc dla siebie całą godzinę, naciskając guzik, aby rozpoczęło się odliczanie. Włożył płaszcz przeciwdeszczowy i żółte kalosze, które wyciągnął z szuflady, dwukrotnie sprawdził ulotkę {Zbiórka przed Willard Straight Hall o jedenastej trzydzieści rano) i klepnął Puchatka na do widzenia w łepek. - Muszę sprawić, aby zaczęło padać, Puchatku - powiedział. Następnie zarzucił sobie na ramię futerał ze świecącymi pałeczkami i ciągnąc za sobą czerwony wagonik, wyszedł z pokoju, nie trudząc się nawet, aby zamknąć za sobą drzwi. Pomaszerował, aby dołączyć do świętowania. II Było zimno, chociaż obietnicę śniegu dopiero czuło się w powietrzu. Nie było też śladu wiatru i chociaż dzień nie był zły na zorganizowanie wiecu, tylko głupiec mógłby tego ranka myśleć o puszczaniu latawców. Błękitne Zebry pilnowały głównego wejścia do Straight Hall, a także ustawiały na schodach podium i mikrofon. Podłączono wiele głośników, które miały ściągnąć jak najwięcej słuchaczy, licząc na to, że mimo zbliżającej się sesji publiczność dopisze (czy się to komuś podoba, czy nie, świadomość polityczna na kampusach zawsze spadała w okolicach sesji egzaminacyjnych). Spodziewano się, że tym, co najprawdopodobniej ściągnie najwięcej pseudouczestników, będzie nie tyle lista mówców czy ulotki informacyjne, kolportowane przed wiecem, ile raczej Domek z Kart. Karty były nadnaturalnej wielkości, długości trzech stóp każda, wycięte z grubej tektury. Z uwagi na to, co symbolizowały, były to same czarne asy lub ósemki, Karty Nieboszczyka. Jeden z grupy Zebr, który kiedyś studiował w Szkole Architektonicznej, tak zaprojektował Domek, żeby wyglądał, jakby zaraz miał się rozpaść, chociaż w istocie wcale tak nie było.


Był wysoki na osiem stóp, na szczycie zwieńczony olbrzymim pikowym asem, na którym ustawiono model stołu konferencyjnego. Przy stole siedziały postacie przedstawiające członków Rady Zarządu Uniwersytetu Cornella, głosujących za uchwałą o kapitale akcyjnym. Poniżej szyi figury przypominały ludzi, ale zamiast głów miały różne owoce i warzywa. Głosowanie prowadziła głowa kapusty. Polityka Inwestycyjna Cornella głosiła kartonowa tablica ustawiona pod Domkiem. Nieco wyżej między dwoma ósemkami wisiał mały transparent, który głosił: Pozbyć się natychmiast! Przechodnie kiwali głowami z podziwu nad budowlą i większość z nich się zatrzymywała. Około jedenastej trzydzieści, gdy kręcił się tam już tłum około stu zwolenników i przeciwników, do mikrofonu podeszła Fantasy Dreadlock. Przez dłuższą chwilę przyglądała się zebranym, zadowolona z tłumu wiecujących. Wreszcie otworzyła usta, aby do nich przemówić, ale dokładnie w tym właśnie momencie w polu jej widzenia pojawił się Doktorant, ciągnący za sobą wagonik. W jednym ręku trzymał świecącą pałeczkę i krzyczał, że zaraz sprowadzi deszcz. III Była za dziesięć dwunasta, gdy George znalazł się ponownie na Dziedzińcu. Stał pomiędzy dwoma pomnikami i składał latawiec, zresztą ten sam, który puszczał po raz pierwszy tamtego dnia pod koniec sierpnia, kiedy obserwował go Bernardyn. Tego ranka psa nie było widać, ale ponieważ George’owi towarzyszyła Kaliope, i tak by go nie zauważył. Wstali dość wcześnie i przy śniadaniu Kaliope oświadczyła, że chciałaby zobaczyć, jak George wzywa wiatr. Udali się zatem na Wzgórze, przechodząc najpierw przez centrum miasteczka, co, jako że byli parą domatorów, nie zdarzało im się często. Chociaż na przetykanej srebrną nitką sukni Kaliope nie wiadomo skąd pojawił się nagle kaptur, który zasłaniał czę - ściowo jej twarz, i tak zobaczył ją przejeżdżający rowerzysta. Chłopak zdębiał ze zdumienia i poleciał na łeb na szyję, rozbijając rower. - Jak już wspominałem - powiedział George, mocując we właściwym miejscu poprzeczki - latawce, jakie puszczaliśmy z wujkiem Erazmem, nie były szczególnie doskonałe. Po prostu wielkie, prostokątne przedmioty, które miały przymocowane do ram ogony z farbowanego materiału. Erazm mawiał, że lubi właśnie takie, bo sprawiają wrażenie rzeczy, które nie powinny w ogóle latać... Mówił dalej, składając latawiec, zajęty wspomnieniami z dzieciństwa i dopiero gdy wszystko przygotował, zauważył, że Kaliope gdzieś zniknęła. Zdumiony rozejrzał się dookoła, zawołał ją po imieniu i nagle jego wzrok zatrzymał się na grupie ludzi w południowozachodnim kącie Dziedzińca. Chociaż była to pora zajęć, spory tłumek wyraźnie


przestraszonych ludzi szedł asfaltową drogą między Bibliotekami Olin i Uris. Nie zatrzymując się, przeszli na przełaj przez Dziedziniec, jakby chcieli jak najprędzej oddalić się od tego, co zostawili za sobą. Druga, podobna liczebnie grupa ludzi, najwyraźniej zaciekawionych tym, co się działo, nadchodziła z przeciwległej strony. Gdy oba tłumki się połączyły, powstał zator, który błyskawicznie przerodził się w bijatykę. Kaliope stała na skraju kotłującego się zbiorowiska. Pozwoliła, aby George ją dostrzegł, uśmiechnęła się do niego, mrugnęła i zginęła w tłumie. - Hej! - zawołał George. - Hej! Rzucił na ziemię latawiec i pobiegł za nią. Chociaż bardzo się spieszył, przeciskając się przez ciżbę, złowił strzępy rozmowy dwóch uciekinierów. Mężczyźni w bluzach Zeta Psi wykrzykiwali coś do siebie, z czego George wyłowił tylko: „...tak się nie da, to niemożliwe, nie martw się... nic z tego nie będzie...” Wmieszany w tłum, wykrzykiwał jej imię, a inni także wrzeszczeli, chcąc dowiedzieć się, co się dzieje, co ktoś zrobił przed wejściem do budynku Willard Straight? Pisarz czuł się, jakby ktoś przepuszczał go przez magiel, gdy nagle zdarzyły się jednocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze, udało mu się wydostać z tłumu i znalazł się na zboczu. Patrzył w stronę Straight, a właściwie na Doktoranta, który stał samotnie ze swoim wózkiem, otoczony policyjnym kordonem, podczas gdy na zewnątrz spora grupa studentów Cornella wahała się, czy zbiec na dół, czy poczekać na rozwój wypadków. Po drugie, tuż obok niego znalazła się nagle Kaliope, kładąc mu delikatnie dłonie na ramionach. - Mój Boże! - wykrzyknął George. - Boże, nigdy już tego nie rób. - Odpręż się, George. Pogłaskała go po szyi, tak jak to lubił, i George natychmiast się uspokoił. Przysunął się do Kaliope i zaciskając w dłoni gwizdek, szeptał jej w ucho. - Kaliope, co to było, do diabła? - Wciąż patrzył na dół, usiłując zrozumieć, co się dzieje przed Willard Straight Hall. - Do cholery, myślałem że chcesz zobaczyć, jak wzywam wiatr. - Chcę - zapewniła go. Przytuliła się do niego, wciskając mu coś w ręce. Był to latawiec. - Chcę, ale tu dzieje się coś bardzo interesującego. Ludzie nadal przeciskali się w dwie przeciwne strony, ale już na siebie nie wpadali. Nikt im także nie zasłaniał widoku. George cały czas patrzył w dół zbocza. - Co tu się dzieje? - zapytał.


W odpowiedzi Kaliope wyciągnęła następny przedmiot, który włożyła mu na głowę. Kowbojski kapelusz. - To jest podobne do awantury w Dodge City - powiedziała. - Miasto potrzebuje ratunku. - Co...? - Pisanie bez papieru - wyszeptała i pocałowała go dwa razy. Pierwszy raz w szyję, miękko, elektryzująco. Przy drugim pocałunku George odwrócił się, przyjmując go na usta. Gdyby Kaliope poprosiła go teraz, mógłby skoczyć z Wieży Zegarowej. Czy to się sprawdzi... - Nigdy nie próbowałem. Zależy od okoliczności. - Pisanie bez papieru - wyszeptała znowu, puszczając go. - Od tego może zależeć życie wielu ludzi, George. - Wyciągnęła rękę w stronę Willard Straight Hall, gdzie stał Doktorant. - Kłopoty - oświadczyła. - Uporaj się z tym. - Jasne. - W przypływie nagłego strachu ścisnął gwizdek. - Zaczekasz tu na mnie, prawda? To znaczy... - Będę się przyglądać - obiecała Kaliope. - A teraz już idź. Trzeci pocałunek dostał na drogę. I wcale nie uważał tego za dziwne czy absurdalne, w każdym razie nie po spędzeniu kilku miesięcy z tą tajemniczą i najpiękniejszą Panią, że zbiega na dół, na spotkanie z czymś, czego nie znał. Wyglądał i czuł się jak Wild Bili Hickock, a w ręku trzymał latawiec w kształcie smoka. Trzymał go przed sobą jak tarczę. Na ustach wciąż czuł pocałunek Kaliope, a ludzie schodzili mu z drogi. Czuł ją wciąż na języku, gdy wskazówki zegara na Wieży zbliżały się do południa. Pisanie bez papieru, pomyślał. Jasne. Nic łatwiejszego. Pod trampkami George’a zagrzechotały kamyki, jakby miał na nogach ostrogi. IV Policyjny kordon o średnicy pięćdziesięciu stóp otoczył Doktoranta, pozostawiając jemu i czerwonemu wagonikowi wystarczająco dużo miejsca, aby nie czuł się zestresowany. Obok stali członkowie Oddziału Bezpieczeństwa Uniwersytetu Cornella i policjanci z Itaki, razem około trzynastu osób. Był z nimi także policyjny psycholog, którego Doktorant nie raczył zauważyć. Prośby o przysłanie specjalistów od ładunków wybuchowych i od broni specjalnych jak na razie pozostały bez odpowiedzi. Mimo że zegar cyfrowy był wyraźnie widoczny - wskazywał 00:20:22 - i mimo natychmiastowych skojarzeń, jakie niosły radioaktywne symbole na nalepkach, którymi Doktorant oblepił swój wynalazek, zadziwiająco wielu ludzi zdecydowało się zostać i


poczekać na rozwój wypadków. Cyganeria urządzała nawet Apokaliptyczny Piknik na porośniętym trawą pagórku, powyżej kampusowego sklepu. Lwie Serce śledził przebieg akcji za pomocą teatralnej lornetki, popijając midori z małej szklanki i prowadząc łańcuchowe zakłady, czy wszyscy przejdą w stan lotny, czy nie. Każdy obstawiał jedną z możliwości. Jeśli za dwadzieścia jeden minut będą wciąż żyli, puszczą w koło pięciodolarowy banknot. - Sprawię, że nadejdzie deszcz - wykrzyknął Doktorant, potrząsając świecącą pałeczką. - Deszcz ognia, zobaczycie, że potrafię! Przez ostatnie trzydzieści minut ciągle powtarzał mniej więcej to samo, trochę zmieniając wersję. Przechadzał się dumnie wewnątrz kordonu, czasami oddalając się spory kawałek od swojego wagonika i cyfrowego czasomierza, trzymając jednak w ręku coś, co wyglądało jak zdalnie sterowany nadajnik z przyciskiem w wywołującym panikę, czerwonym kolorze. Były to jednak tylko domysły, bowiem Doktorant nie zadał sobie trudu, aby wyjaśnić, jakie są jego zamiary. Możliwe, że naciśnięcie guzika przedwcześnie zakończyłoby odliczanie, sprowadzając zegar do stanu zero. - Niestety, nie możemy go po prostu zastrzelić - powiedział Doubleday, wyraźnie rozczarowany. - Nie możemy go też przekonać, aby zrezygnował ze swoich zamiarów - pociągnął nosem policyjny psycholog. - Nie chce ze mną rozmawiać. - Boże, Boże... Była tam z nimi także Nattie Hollister i razem z szefem policji i członkiem uczelnianej administracji tworzyli kwintet. - Jakie są szansę - zapytał szef policji - że to rzeczywiście zagrożenie nuklearne? - Błagam - westchnął urzędnik uniwersytecki. - Nasza uczelnia należy do Ligi Bluszczu 8. Nie mamy tutaj broni nuklearnej. - Najtrudniej jest zdobyć pluton - powiedziała Nattie Hollister. - Chyba że macie go w jakimś laboratorium. Ale nawet bez składu atomowego bomba stanowi wielkie zagrożenie i do diabła, jestem przekonana, że tutejsze laboratoria chemiczne są wyposażone w składniki do... - Ale on jest przecież fizykiem, nie chemikiem, prawda? - dopytywał się szef. Spojrzał na urzędnika. - Tak pan mówił. - Jednak... - zaczęła Hollister.

8

Ivy League - metaforyczne określenie szeregu prestiżowych uniwersytetów i college’ów na północnym wschodzie USA, których budynki są porośnięte bluszczem. Należą do niej: Brown, Columbia, Comell, Dartmouth, Harvard, Princeton, University of PennsyWania oraz Yale (przyp. tłum.).


- ...mimo że nie grozi nam być może wybuch nuklearny - dokończył za nią Doubleday - wciąż musimy się liczyć z groźną eksplozją. A to bardzo niedobrze. - Dziewiętnaście minut. - Szef policji podrapał się w otwartą dłoń. - Trzeba coś zrobić. - Kordon niewiele pomoże - zauważyła Hollister. - Niezależnie od rodzaju wybuchu. - Gdzie jest ta cholerna Brygada Antywybuchowa? - dopytywał się Doubleday. - Przepraszam. - Hmm? Wszyscy odwrócili się jak na komendę. Do ich grona dołączył szósty facet. Ubrany był w uniform oficera rezerwy z Uniwersytetu Cornella i miał na brodzie brzoskwiniowy zarost. - Mogę załatwić tego świra - zaoferował pomoc. Szef policji zmrużył oczy. - Skąd jesteś? Rezerwista wskazał palcem przypinkę na mundurze. - Drużyna strzelnicza. Załatwcie mi spluwę, a ja go unieszkodliwię. Widzieliście Roberta DeNiro w „Łowcy Jeleni”? - Idź do domu, moczywyrku - odprawił go szef policji. Po czym zwrócił się do pozostałych:-Teraz... hej! Hej, poczekaj! Ktoś przedarł się przez kordon. Nie, nawet nie przedarł się - George po prostu przez niego przeszedł, gdy stojący najbliżej niego ochroniarze patrzyli akurat w inną stronę. W momencie gdy go zauważyli, był już w środku kręgu i zmierzał w stronę Doktoranta. - Zaraz go przyprowadzę - zaoferował się Doubleday, gładząc swoją pałkę. - Nie - rozkazał szef, wiedziony jakimś przeczuciem. - Nie, poczekaj... George wciąż zbliżał się do Doktoranta, przepełniony dziwną odwagą, cały czas czując na ustach pocałunek Kaliope. Nie trzymał już przed sobą latawca. Dzierżył go teraz u boku, jak sześciostrzałowy rewolwer. Doktorant, widząc nadchodzącego powieściopisarza, przerwał swoje wrzaski w pół słowa i odwrócił się plecami, ignorując go całkowicie. - Cześć - powiedział George, poprawiając kowbojski kapelusz. - Stąd jesteś? To znaczy, skąd pochodzisz? Doktorant zaszeleścił płaszczem od deszczu i groźnie pomachał świecącą pałeczką, jakby chciał przestraszyć George’a... ale odpowiedział na jego pytanie. - Chicago - powiedział. Prosiaczek i Tygrysek patrzyli na niego z wagonika. - Illinois.


Cyfrowy czasomierz przesunął się z 00:18:32 na 00:18:31. Dzwon na Wieży Zegarowej zaczął bić. Było dokładnie południe. V Lwie Serce poprawił ostrość w swojej lornetce, obserwując z rosnącym zainteresowaniem, co działo się w polu jego widzenia. - Do diabła, George, co ty wyrabiasz? - Dziesięć doków, że zapowiada się fajnie - zaoferował Top. - Jak się nazywasz? - George zapytał Doktoranta. Doktorant znowu zaszeleścił płaszczem. - Christopher Robin - odpowiedział. George pokiwał głową i pokazał palcem na zwierzęta. - A gdzie Puchatek? - Puchatek został w domu, w łóżku - wyjaśnił Robin, nieco już zniecierpliwiony. Cierpi na chorobę społeczną. - Jasne. A co masz w ręku? Irytacja trochę ustąpiła. - To świecąca pałeczka. - Potrząsnął futerałem. - Jestem sprzedawcą świecących pałeczek. - Och, Jezu! - zawołał policyjny psycholog. - On czytał Bradbury’ego! Nienawidzę, gdy oni czytają Bradbury’ego! Szef policji spojrzał na niego ze zdziwieniem. - A ty jak się nazywasz? - Christopher Robin zapytał George’a, kierując w jego stronę pałeczkę. - No? George uśmiechnął się, gdyż przyszedł mu do głowy pewien pomysł. - A jeśli ci powiem, że jestem A. A. Milne? Będąc Christopherem Robinem, musisz robić to, co ci każę. Stworzyłem cię w mojej książce. - Nie, ty o mnie nie pisałeś - zaprzeczył zaskoczony. - Jesteś pewien? Założyłbyś się o wszystko... Christopher? - Nie podobasz mi się - ostrzegł go Christopher Robin. - Nie jesteś także kowbojem. - To prawda. A może ty też nie jesteś Christopherem Robinem? - Hej, uważaj na to! - zawołał zły, ale też zaniepokojony. Tym razem potrząsał groźnie nadajnikiem. - Nie przeszkadzaj mi, mam broń nuklearną, kolego. - Oczywiście - przytaknął George. - I masz zamiar sprowadzić deszcz.


Jestem złotousty, jestem złotousty i mam do czynienia z potencjalnie niebezpiecznym człowiekiem, pomyślał George. Podoba mi się to. Może jestem tak samo szalony jak on. Ale nie czuł w sobie ani szaleństwa, ani strachu, czuł jedynie pocałunek Kaliope, jasność w głowie i to, że panuje nad sytuacją. Miał tak silne poczucie kontroli, jak wówczas, gdy jako chłopiec puszczał latawce, może nie tak silne jak podczas pisania powieści, ale bardzo zbliżone. Kaliope pocałowała go. Czasomierz wciąż tykał: 00:15:09. Kłopoty. Uporaj się z rym. - Powiem ci, kim jestem - zwrócił się do Doktoranta. Kątem oka widział Domek z Kart i w jego głowie rysował się pewien plan. - Zajmuję się zawodowo puszczaniem latawców. To prawda. Jeśli się nie uspokoisz i nie zaczniesz się zachowywać normalnie, sprawię, że ten latawiec wzbije się w powietrze. - Nie! - zawołał wyraźnie zaniepokojony Doktorant. - Tak. - Nie uda ci się. - Uda. - Ależ nie ma wiatru! - Wymachiwał świecącą pałeczką. - Nie możesz puszczać latawca bez wiatru, to absolutny warunek. George spojrzał w niebo. Trzymając w jednej ręce latawiec, a w drugiej szpulkę ze sznurkiem, obrócił się w miejscu. Raz. - Latawiec poleci - obiecał. - Jeśli ty możesz sprowadzić deszcz, ja mogę przywołać wiatr. Gramy uczciwie. - Po raz drugi okręcił się wokół własnej osi. - Mam nadzieję, że ktoś to filmuje - powiedział Lwie Serce. - Nie rób tego! - Christopher Robin przybliżył palec do czerwonego guzika. - Nie waż się wypuszczać tego latawca! - A co będzie, jeśli on poleci? - zapytał Doubleday, kręcąc głową. - Czy powinniśmy coś zrobić, szefie? George obrócił się po raz trzeci. - Połóż to pudełko na ziemi - powiedział. - Ooooooo, sprowadzę deszcz, deszcz... - Cholera! - zaklął Doubleday. - No chodź - rozkazał George i wiatr nadleciał.


Najpierw powiało delikatnie, ale po chwili podmuchy stały się silniejsze. Nie minęła sekunda, a wiatr sprawił, że Doktorant zachłysnął się własnym oddechem i potoczył dookoła przerażonym wzrokiem, po dwóch sekundach sterty nie rozprowadzonych ulotek Błękitnych Zebr uleciały w powietrze, po trzech zatrząsł się Domek z Kart, po czterech kowbojski kapelusz George’a podskoczył na czubku jego głowy, jakby zamierzał pofrunąć, po pięciu pofrunął, po sześciu latawiec naprężył się na sznurku, a po siedmiu sekundach wiatr był już tak silny jak wichura. - Magia! - zawołał Z.Z. Top ze śmiechem. - Pieprzona magia, George! - Deszcz! - zaryczał Christopher Robin. Jego kciuk zaczął sunąć w kierunku guzika. George rzucił rozkazujące spojrzenie na Domek z Kart. Karta na jego szczycie wygięła się pod wpływem wiatru jak struna, napierając na figurki członków zarządu. Kapuściana głowa oderwała się od reszty postaci, spadła z wysokości czterech stóp na transparent, który wyrzucił ją w powietrze jak z procy. Kapusta, wirując, leciała przed siebie, w oczekiwaniu na zderzenie. Uderzyła w nadgarstek Doktoranta. Zdalnie kierowany nadajnik wypadł mu z ręki, uderzył o ziemię i rozbił się na kawałki. Czasomierz nadal odliczał czas: 00:13:59, 00:13:58. - Nie, nie, nie! - krzyknął Christopher Robin, patrząc ze zgrozą na szczątki urządzenia. Nagle poczuł silne szarpnięcie za drugą rękę. George owinął trzykrotnie sznurek od latawca wokół świecącej pałeczki i wyrwał mu ją z dłoni. Latawiec uniósł metalowy pręcik w górę, wysoko nad dachem kampusowego sklepu, a następnie opuścił na trawę przy biwakującej Cyganerii. - Cholera! - wściekał się Christopher Robin. - Wszystko zepsułeś! Zniszczyłeś moją szansę na uczczenie tego momentu! - Wyciągnął z pokrowca następną świecącą pałeczkę, tym razem zaostrzoną na końcu i kojarzącą się nieprzyjemnie ze szpikulcem do kebabów. - Wszystko zepsułeś! - Hej! - powiedział George i gigantycznej wielkości karta z pikowym asem spadła na głowę Doktoranta. Robinowi udało się utrzymać równowagę i ruszył na George’a ze śmiercią w oczach. Ale w tym samym momencie podmuch wiatru rzucił w jego stronę transparent, który owinął mu się wokół głowy. Nic nie widząc, z okrzykiem „Wszystko zniszczyłeś”, pobiegł przed


siebie, trzymając w ręku świecącą pałeczkę. Jednak zamiast trafić nią w George’a, przekłuł szpicem rzecz, która znajdowała się w wózku. - O, kurwa! Doubleday mógł to spokojnie powtórzyć, gdyż pod wiatr nic nie było słychać, ale nie nastąpił spodziewany wybuch. Usłyszano jedynie odgłos przebijania warstwy nalepek i pękania papiermache. Świecąca pałeczka wbiła się w tę rzecz jak w masło, a ponieważ czubek odpadł, odczepił się od niej także cyfrowy czasomierz. Potoczył się po ziemi ze stukotem, świecąc jednostajnym światłem. Wiatr osłabł w momencie, gdy Christopher Robin osunął się na trawę, szlochając „Wszystko na nic!” Z dziur, jakie powstały w jego wynalazku, wysypywało się coś, co wyglądało jak małe, bursztynowe perełki. Prosiaczek i Tygrysek zostały nimi całkowicie zasypane. Żelowe fasolki, pomyślał George, gdy trzech ochroniarzy unieruchomiło Christophera Robina. Żadnego niebezpieczeństwa, tylko żelowe fasolki. Spróbował jednej. Była słodka. Cyganeria skakała i wszyscy krzyczeli z radości. Z.Z. Top i Woodstock wyrywali sobie świecącą pałeczkę. Policjanci, a szczególnie ich szef, spoglądali na George’a podejrzliwie, jakby chcieli go aresztować albo przynajmniej porozmawiać, ale trochę się bali. Szwendający się w pobliżu czarnobiały kundel szczekał z zapamiętaniem. Wszyscy pozostali, od Błękitnych Zebr po policyjnego psychologa, zachowywali się tak, jakby dostali czymś po głowach. Jednym słowem kompletnie oniemieli. - No dobrze - powiedział George, czując się zmęczony. Wyciągnął Prosiaczka z żelowych kulek, a potem także Tygryska. Nikt mu w tym nie przeszkadzał. Skinął głową Christopherowi Robinowi, odwrócił się i spojrzał w to miejsce, gdzie zostawił Kaliope. Nie, tam jej nie było. To nic, pomyślał. Poczuł jedynie lekki niepokój, ale to wszystko. Przecież mu obiecała, nie powinien się bać. Możesz być pewien, że nie opuszczę cię bez tego, nawet gdybym planowała wymknąć się cichaczem... Wciąż przeszukując wzrokiem okolicę, uniósł rękę do szyi, aby dotknąć gwizdka, który mu podarowała. Jego dłoń trafiła w próżnię.


KALIOPE ZNIKA Nie wróciła nawet do domu, aby zabrać resztę rzeczy. Jej wypakowana, brezentowa torba leżała pod pomnikiem Ezry Cornella. Wiatr zawodził żałośnie, gdy zarzuciła ją sobie na ramię, ale żaden podmuch nie musnął nawet jednego jej włosa. - Biedny George - wyszeptała, przemierzając Dziedziniec. - Biedny George. Już się zorientował, że zniknęła. Ból narastał. Jak zwykle w takich wypadkach, czuła pewien żal, jednak sprawianie Bólu stanowiło bardzo poważną część jej zadania. Ciągnął się za nią długi (ale nie bez końca) sznur złamanych serc, a podobny (prawdopodobnie także mający szansę kiedyś się skończyć) wciąż na nią czekał. Taką drogą kroczyła, a nazywała się Pani Kaliope. Zanim to miasto pozostanie tylko wspomnieniem w jej pamięci, musiała jeszcze zrobić jedną rzecz. Ściemniało się już, gdy przemierzyła szybkim krokiem Północny kampus, Fraternity Row, zbliżając się do Domu Tolkiena. Ponieważ nie chciała, aby ktoś ją widział, nikt jej nie zobaczył. Żaden z braci nie pojawił się w zasięgu wzroku, gdy wślizgiwała się do środka głównym wejściem, pozwalając drzwiom otworzyć się przed nią. Weszła do MathomHole Michela Delvinga, obszernego holu, gdzie zgromadzone były pamiątki bractwa. W równych rzędach stały szklane gabloty, we wszystkich przechowywano broń i inne przedmioty związane z trylogią Tolkiena. We wszystkich, oprócz jednej. Na samym środku holu ustawiona była kasetka ze szkła, bez widocznych śladów łączenia ścianek i pozbawiona plakietki informacyjnej. W środku znajdował się grot, długi na dziesięć cali i szeroki na sześć, z kwadratowym wydrążeniem na drzewce u nasady. Przedmiot ten miał długą i tajemniczą historię, ale nigdy nie był wzmiankowany przez Tolkiena ani żadnego innego pisarza. Przez ostatnie pół wieku spoczywał tutaj, w Domu, który sam wywodził się z mitu. Na grocie widoczny był kształt krzyża, zabarwionego na czerwono, a poniżej napis: Fractor Draconis Pod dotknięciem jej dłoni kasetka otworzyła się. Kaliope schwyciła grot, nie bacząc na jego zaostrzony kształt. Ostrze nie mogło jej zranić, jeśli tego nie chciała. Szybko schowała go w fałdach sukni i opuściła hol. Poszła korytarzem w stronę windy z obsydianu i zjechała do podziemi. Nie zawracając sobie głowy zapalaniem lampy, ruszyła najkrótszą drogą do Lothlórien. Gdy dotarła na skraj


przepaści, pozwoliła sobie na pewną lekkomyślność. Wzgardziwszy kamiennym mostkiem, dmuchnęła w gwizdek i przeszła na drugą stronę, stąpając w powietrzu. Przez kamienne drzwi wkroczyła do pustego Ogrodu. Nad jej głową przyjemnie migotało gwiaździste niebo, ale Kaliope skierowała się w stronę, gdzie drzewa rosły gęsto obok siebie. Zatrzymała się tam na chwilę, aby pozdrowić Gumową Dziewicę, która stała ukryta wśród gałęzi dębu. - Niedługo - Kaliope pocieszyła manekin. - Już niedługo. Szła dalej, a drzewa rosły coraz gęściej i gęściej, aż w pewnej chwili las się rozrzedził i Kaliope nie była już w Ogrodzie, ale na zewnątrz, w połowie wysokości Wzgórza, na Kościńcu. Kilka jardów przed nią leżał na ziemi biały kwadratowy kawałek marmuru z wyrytym napisem: Pandora Kaliope rozejrzała się i wybrawszy rosnący w pobliżu dąb, wyjęła grot i rzuciła nim w pień drzewa. Grot zarył się tak głęboko, że wystawał jedynie cal nad powierzchnię kory. Pozostanie w tym miejscu aż do wigilii Id Marcowych. Wiatr ucichł na dobre. Z nieba w kolorze ołowianej szarości spadały płatki śniegu, ale Kaliope nie zwracała na to uwagi. Zatrzymała się jeszcze na moment, aby spojrzeć na Wzgórze, i po raz ostatni pomyślała o Głupcu, który jeszcze nie rozpoczął swojej próby. - Życzę ci szczęścia, George - powiedziała i pofrunęła w stronę miasta.


GEORGE W PIEKLE I - Nie, nie, nie! Gdy George torował sobie drogę przez hałaśliwy tłum, wiatr powoli się uspokajał. Obok pisarza biegł Luther, obskakując go i szczekając radośnie. Początkowo George całkowicie go ignorował. Jak ona zabrała mi gwizdek? Ale nie, to było zbyt głupie pytanie, nawet jak na głupca. Właściwe brzmiało: czy ją jeszcze dogoni? Wiedział, że nie uda mu się jej przekonać, aby została, ale jeśli tylko ją dogoni, może uda mu się z nią prawdziwie pożegnać. Myśląc o tym, George zauważył wreszcie psa i zaczął się zastanawiać, czy mógłby go jakoś wykorzystać. - Muszę kogoś wytropić - zaczął mu wyjaśniać. - Kobietę. Piękną kobietę. Całkiem niedawno była tu jeszcze, obok Wieży. Rozumiesz? Bogiem a prawdą, Luther niczego nie rozumiał, ale dzięki empatii zdawał sobie sprawę, że George czegoś od niego oczekuje, a nawet rozpaczliwie tego pragnie. Luther wciąż był pod głębokim wrażeniem udanego sprowadzenia wiatru i bardzo chciał mu pomóc, ale zupełnie nie wiedział, co ma zrobić. Widział, że George nerwowo gestykuluje, pokazując na Wieżę Zegarową i wywnioskował, że mężczyzna chce, aby pobiegł w tamtą stronę. - Dobry piesek! - zawołał George, gdy Luther ruszył w jej kierunku. Nie wiedział, że tropienie Kaliope jest zadaniem niewykonalnym. Podobnie jak w innych przypadkach, pozostawianie zapachu zależało wyłącznie od jej woli. A w tym właśnie momencie raz na zawsze znikały wszystkie ślady jej obecności: łóżko, na którym spała w domu, odzyskiwało nieco ze swojej sprężystości, zapominając o dodatkowych kilogramach, jakie spoczywały na nim przez ostatnie kilka miesięcy; lustro łazienkowe zatraciło wspomnienia o jej doskonałym odbiciu; ściany i sufit nie mogły już sobie przypomnieć echa jej śmiechu, zaś podłoga dotyku delikatnych stóp. Cały jej pobyt został bardzo dokładnie Usunięty. Absolutnie nieświadomy tego George biegł za psem do miejsca, gdzie po raz ostatni widział Kaliope, Luther zaś, oglądając się i obserwując na twarzy mężczyzny pełną nadziei determinację, nie przestawał pędzić na oślep przed siebie. Biegali tak około pół godziny - po piętnastu minutach zaczął padać śnieg - aż wreszcie niedaleko Wydziału Weterynarii Luther,


przeskakując jakieś przeszkody, zniknął na chwilę i pojawił się z wygotowaną kością w zębach, którą z dumą złożył u stóp George’a. - Co!? - zawołał rozczarowany pisarz. - Przyniosłeś mi kość? Myślisz, że jestem głodny? Luther poczuł się zraniony nieprzyjemnym tonem jego głosu, ale jego zmartwienie nie mogło się równać z Bólem, jaki trawił George’a. Ogrom poniesionej straty przytłoczył go, niby kamienna góra. Rzucił najpierw na kolana, a potem sprawił, że George przytulił się do zimnej ziemi. Luther wciąż nie rozumiał, co się dzieje, ale bardzo chciał pomóc. Podszedł bliżej i polizał mężczyznę w ucho, co jednak nie spowolniło pulsowania krwi w skroniach George’a. - Gdy wykonam swoje zadanie, odejdę bez pożegnania, a wtedy będziesz pragnął umrzeć... Właśnie tak było. Dokładnie to czuł. W chwili słabości George złamał swoje własne zasady i poddał się rozpaczy, chociaż wiedział, co Kaliope także przepowiedziała, że nie wolno mu się poddawać. W końcu wrócił do domu - odganiając psa, który najwyraźniej chciał za nim pójść - i połamał kilka mebli. Nie był to jednak zwykły akt destrukcji. George czuł Nieobecność Kaliope i karał za to krzesła, stoły i inne meble, traktując je jak spiskowców. Wyjątkową przyjemność sprawiło mu rozbicie lustra w łazience. Nie tknął jedynie łóżka, przewidując, że i bez rozdzierania materacy nie będzie mu łatwo tej nocy zasnąć. Gdy w jego mieszkaniu było tyle zniszczeń, że więcej nie mógł już znieść, wyszedł z domu, zapominając o płaszczu, chociaż na ziemi leżała calowa warstwa śniegu, a w każdej chwili mogło spaść go więcej. Pogrążony w rozpaczy i żałości schodził ze Wzgórza w stronę The Commons przekonany, że nigdy nie podniesie się z tego nieszczęścia. Jednak rozpacz George’a nie mogła trwać długo. Nawet w Piekle czasami dochodzi do głosu zdrowy rozsądek i optymizm. Gdy George znalazł się na The Commons, zobaczył, że termometr na zewnątrz wskazuje dwadzieścia pięć stopni Farenheita, i nagle odezwała się jakaś maleńka, racjonalna część jego otumanionego bólem umysłu. To niezbyt mądre wychodzić w taką pogodę tylko w podkoszulku, usłyszał głos rozsądku. Chociaż serce o mało nie wyleci ci z piersi, przecież wcale nie chcesz umrzeć, prawda? Mimo że usiłował zignorować to pytanie, nie uszedł nawet dziesięciu jardów, gdy jego ciało zaczęło się trząść z zimna. Aha! Mogę więc odczuwać fizyczny dyskomfort, uzmysłowił sobie i nagle poczuł, jak coś skręca go wpół.


Jakiś biedak, który wyglądał przez sklepowe okno, zauważył, co dzieje się z George’em, i pospieszył mu z pomocą. Miał na sobie trzy palta, nic nie warte łachy, i natychmiast jedno mu zaoferował. Pisarz w pierwszej chwili miał ochotę uciec, nie chcąc być obiektem aktu dobroci, który naruszał jego samotność, jednak wstrząsały nim już tak silne dreszcze, że z trudem stał prosto, nie mówiąc już o chodzeniu. Zanim zdążył zareagować, biedak zarzucił mu płaszcz na plecy. - Proszę, proszę bardzo. To w prezencie gwiazdkowym, trochę wcześniej, dobrze? Płaszcz cuchnął, ale był ciepły i ręce George’a wbrew jego woli szczelnie się nim otuliły. Po chwili sięgnął do kieszeni i wyciągnąwszy wszystkie pieniądze - ponad trzysta dolarów - podał je biedakowi zmięte w kulkę. Jego usta także go zdradziły. - To w prezencie gwiazdkowym, wcześniejszym - z trudem wymamrotał. Twarz biedaka rozjaśniła się jak słońce w południe. - Och, Jezu - powiedział, przeliczając banknoty. - Och, Jezu, jesteś pewien? - Absolutnie pewien - wymamrotał George. Ciepło dodało mu sił i ruszył dalej. - Hej! - zawołał za nim biedak. - Hej, mogę ci chociaż kupić piwo lub coś? - Nie, dziękuję! - odkrzyknął George, gotowy rzucić się do ucieczki. - No dobra, ale uważaj na siebie! Nie wiem, jak ci za to dziękować... Wesołych Świąt! Ostatnią rzeczą, jaką George usłyszał, było: „O, w mordę, Orał Roberts miał rację”, a potem skręcił za róg i znowu był wolny. Jednak szczodrość biedaka poczyniła pewne szkody. Mimo wysiłków George nie mógł już powrócić do poprzedniego stanu rozpaczy. Stanął więc przy oszklonej witrynie i wówczas zwymyślało go jego własne odbicie. - Ty dupku - powiedziało mu. - Co ty wyrabiasz tu na śniegu? Wracaj do domu, wypij herbatę. A jeśli nie potrafisz inaczej, połam jeszcze parę mebli. Ale niech mnie! Zamarznięty wyglądasz nawet bardziej idiotycznie niż Romeo. To instynkt samozachowawczy na nowo dawał o sobie znać i George już nie starał mu się przeciwstawiać. Wciąż czuł się tak załamany, jak jesz - cze nigdy w życiu, ale z docierającą do niego falą optymizmu zaczynał wierzyć, że mimo wszystko da sobie z tym radę. Otuliwszy się mocniej śmierdzącym szczurami paltem, George zaczął się wspinać w stronę domu. Droga prowadziła przez Kościniec. II


W drodze powrotnej zobaczył nagrobek kamienny, na którym wyryto ręką napis upamiętniający dziecko, które przyszło na ten świat i odeszło z niego w tym samym dniu. Tu spoczywa Alma Renat Jessop Urodzona 23 kwietnia 1887 Zmarła 23 kwietnia 1887 Ojciec kochał ją W pierwszej chwili nie wiedział, co go zmusiło, aby zatrzymać się w śniegu po kostki i przyglądać się temu kawałkowi kamienia. Ojciec Almy Jessop z pewnością bardzo rozpaczał po stracie córeczki, ale nie można było tego porównywać z cierpieniem George’a. W inny sposób opłakuje się śmierć dziecka, w inny stratę kochanki. Chociaż oba nieszczęścia mogą doprowadzić człowieka na skraj rozpaczy... Zmarła w kwietniu. W Itace kwiecień potrafi być bardzo zimny, ale z pewnością nie jest to pora, aby umierać z przechłodzenia. Ktoś pogrążony w rozpaczy mógłby wybrać lepszy sposób na zakończenie żywota, na przykład rzucając się do jednego z okolicznych wąwozów. Ale pan Jessop tego nie zrobił. Osobiście wykonywał nagrobek dla córki i być może to zajęcie uchroniło go przed popełnieniem samobójstwa. Tak. Tak, z pewnością tak było. To jest rozwiązanie. Akt twórczy w obliczu straty. George nie był kamieniarzem i nie umiał wykonywać nagrobków, ale mógł przetworzyć swój Ból w opowieść. Jakie to proste: opowieść o doskonałej kobiecie... i Głupcu, który się w niej zakochał. Zacznie pisać, gdy tylko dotrze do domu. Demolując mieszkanie, oprócz łóżka oszczędził także maszynę do pisania. Nagle przestał się martwić, że w nocy może cierpieć na bezsenność. Będzie pisał, aż uśnie z wyczerpania. Chociaż serce nadal go bolało, czuł rosnące podniecenie. Odchodząc od grobu Almy Renat Jessop, widział przed sobą nowy cel. Książka, nowa książka, to było to. Aby ukoić Cierpienie. Chociaż zamierzał iść prosto do domu, nogi same poniosły go w stronę północnego krańca Kościńca, gdzie chadzał z przyzwyczajenia. Był tak pochłonięty myślami o powieści, w której postanowił opisać Kaliope, że nie zauważył, iż poszedł złą drogą. Spostrzegł to dopiero wtedy, gdy stanął w miejscu, gdzie nagrobki odchylały się od centralnego punktu jak płatki szarego kwiatu. - Aha, Pandora! - wykrzyknął, widząc, gdzie się znalazł. Zwymyślał się od ostatnich osłów i gap, chociaż gdy już się tu znalazł, nie potrafił odmówić sobie spojrzenia na nagrobek. Nachylił się i odgarnął śnieg w miejscu, gdzie powinien leżeć kamień, ale pod spodem była tylko ziemia. Wyprostował się, zrobił krok do


tyłu i wtedy poślizgnął się na wilgotnej powierzchni wypolerowanego marmuru. Stracił równowagę i po kilku rozpaczliwych wymachach rękami przewrócił się na plecy. Typowe, pomyślał, zanim jeszcze dotknął ziemi. Upadając, uderzył głową o kant jakiegoś nagrobka i stracił przytomność. Poły płaszcza rozchyliły się i śnieg, niczym popiół, opadał na jego ciało. Na białym kwadratowym kawałku marmuru strzelało w niebo jedno jedyne słowo: Pandora Spod zamarzniętej skorupy ziemi dał się słyszeć stłumiony śmiech.


DEUS EX MACHINA I Pan Słoneczny znowu zasiadł przy Maszynie do Pisania. W Chicago wciąż panował chaos, ale to zaczynało go już nudzić. Może nadszedł czas, aby wręczyć Manuskrypt Małpom, a samemu zabrać się do „Głupca na Wzgórzu”. Jednak nie był jeszcze pewien, czy w ogóle chce mu się kontynuować Opowieść o Głupcu. - George, George, George... - potrząsał głową pan Słoneczny. - Na czym polega twój problem? Dałem ci dodatkowy zastrzyk optymizmu, aby uchronić cię od samobójstwa, a ty zamiast tego miałeś wypadek. Chcesz zniszczyć moją Opowieść? Nagle coś mu przyszło do głowy i pan Słoneczny popatrzył podejrzliwie na stojącą za nim Małpę. Zwierzę nie odwzajemniło jego spojrzenia. - Później z tobą porozmawiam - uprzedził ją. - Ale teraz... potrzebujemy szybkiego ratunku. Hades, Hades, Hades, co mam zrobić? Zaczął od tego, co umiał najlepiej, a więc przejrzał wszystkie najważniejsze Wątki w Opowieści, sprawdzając, co robią główni Bohaterowie. Potem uśmiechnął się. - Oczywiście - powiedział. - Oczywiście, najlepszy przyjaciel Człowieka i Głupca. To proste. Podoba mi się. Luther. .zaczął Pisać. II - Mówię ci, Blackjack, on po prostu przywołał wiatr i wydaje mi się, że mógłby także przywołać burzę. - Luther, zapadam się w śnieżną zaspę. Przestań gadać głupoty i pomóż mi. - To nie są głupoty, Blackjack. To się naprawdę zdarzyło. Szkoda, że cię tam nie było, mógłbyś mi bowiem pomóc zrozumieć, co on do mnie mówił. Wydawałaifn się, że go rozczarowałem. - Nic mnie to nie obchodzi - powiedział kot z wyspy Man, walcząc z białym pyłem, w który się zapadał. - Pomóż mi. - Oczywiście, Blackjack. Pomogę ci. Chciałbym tylko... Nagle powiał silny wiatr. - Luther?


- Och, nie - zawołał kundel. - Nie, to nie mogło się stać. - Co nie mogło się stać? - On ma kłopoty, Blackjack. Muszę mu pomóc, zanim będzie za późno. - Komu pomóc? Luther, ja też potrzebuję twojej pomocy! - Wydostaniesz się z tego, Blackjack. Jeśli ci się nie uda, wrócę tu, aby ci pomóc. Muszę już iść, bo on zamarznie. - Luther! Luther! III George był pewien, że albo już nie żyje, albo właśnie umiera, jego ciało unosiło się bowiem w bezkresnej próżni. Nagle wyłoniła się przed nim postać ukochanej kobiety, której nie spodziewał się już nigdy ujrzeć. Pomyślał, że jeśli śmierć oznacza ponowne połączenie z nią, to pragnie umrzeć. - Nie - powiedziała Kaliope, jak zwykle czytając jego myśli. - George, nie możesz się poddać. Jeśli umrzesz, nie dostaniesz tego, o czym marzysz lub wydaje ci się, że pragniesz. - Pragnę ciebie - wyszeptał George lodowatymi ustami. - Chcę być z tobą. - Ale ja nie istnieję naprawdę. Jestem tylko twoim snem. - Istniejesz. Dotykałem cię własnymi rękami. Kochałem się z tobą. - Kochałeś swoje marzenie. Czy kiedykolwiek cię okłamałam, George? Pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałam: Kogokolwiek pokochasz, będzie podobna do mnie. Każda kobieta widziana oczami zakochanego jest tak doskonała, jak ja ci się wydawałam. - Nie - zaprzeczył George. - Nikt nie jest taki jak ty. - George, one wszystkie są do mnie podobne, jeśli tylko popatrzysz sercem. - Dlaczego... dlaczego mnie opuszczasz? - Powiedziałam ci, że jestem tylko snem. Sny zawsze się kiedyś kończą. - Czemu nie pojawiłaś się wcześniej? - Z wielu przyczyn. W końcu i tak wszystko dzieje się w Opowieści. I tym powinieneś się martwić. Nie o mnie, nie o miłość. Miłość jest tylko częścią Opowieści. George chciał ją jeszcze zapytać o wiele innych rzeczy, chciał się z nią pożegnać, ale Kaliope zaczęła płynąć w jego stronę z rozłożonymi rękami. Ostatni pocałunek, pomyślał rozanielony, ale ten niespodziewanie okazał się cierpki, obojętny i niedbały. Próżnia obróciła się dwa razy i George ocknął się na cmentarzu, czując, jak po twarzy liże go jakiś pies. - Uuhhh!


Gdy usiłował wstać, przeszył go piekący ból. To dobry znak, pomyślał, ból sygnalizuje, że ciało i kości dają o sobie znać, a to znaczy, że żyję. Nie czuł natomiast ani stóp, ani palców, chociaż gdy nimi poruszył, zginały się, wydając przy tym cichy chrobot. - Ciepło - wymamrotał George, któremu język odmawiał posłuszeństwa. - Potrzebuję ciepła. Tym razem Lutherowi udało się go zrozumieć, chociaż może był to zwykły zbieg okoliczności. Wskoczył mu na pierś, aby ogrzać go własnym ciałem. Pies był ciepły, to prawda, ale nawet taki niewielki ciężar wystarczył, aby George przewrócił się z powrotem na plecy, o mało nie rozbijając sobie jeszcze raz głowy o kamienny nagrobek. - Moja głowa... - czaszkę rozsadzał mu piekielny ból. Pomacał dłonią tył głowy i natrafił tam na zakrzepłą krew. Niedobrze. Czyżby stracił przytomność? Przeszły go ciarki na myśl, że jeśli natychmiast nie opuści tego miejsca, może tu pozostać aż do wiosennej odwilży. Najdelikatniej jak mógł, zdjął z siebie psa i jakimś cudem udało mu się stanąć na nogi, chociaż ból w kostkach nieomal zmusił go do krzyku. Wędrówka z Kościńca na Wzgórze okazała się jednym z najtrudniejszych zadań, jakie musiał w życiu wykonać. Za każdym krokiem silnie się zataczał, a nagrobki stanowiły istny tor przeszkód, niezwykle trudny do pokonania. Na szczęście śnieg przestał już padać i pojawił się wiatr, który pomagał mu iść. Luther także starał się być pomocny. George dwukrotnie się poślizgnął i upadał i dwukrotnie pies tak długo skakał wokół niego, trącał go i obszczekiwał, aż mężczyzna podnosił się i szedł dalej. Wkrótce George wyłonił się na Stewart Avenue, wciąż czując ogłuszający ból w głowie. Usłyszał, że ktoś go woła z drugiej strony ulicy, i za - trzymał się, oczekując, że to Kaliope. Zamiast tego zobaczył blond Księżniczkę, na szyi której połyskiwał maleńki krzyżyk. Księżniczka opierała dłoń na bagażniku pokrytego śniegiem volkswagena. Na jej twarzy rysowało się zdziwienie; była piękna. - Borealis - pozdrowił ją George, znajdując jej pierwsze imię zbyt trudnym do wymówienia. - George, czy wszystko w porządku? - zapytała go. Jej znajomy wyglądał, jakby wstał z grobu. Zauważywszy, że chwieje się na nogach jak tyczka na wietrze, wkroczyła na jezdnię i ruszyła w jego stronę. Luther, szczekając, pobiegł jej na spotkanie. Nagle z lewej strony pojawił się nadjeżdżający srebrny rollsroyce. Za kierownicą siedział Grek, student z bractwa. Wyglądał na bardzo wyczerpanego, jechał na zupełnie wyłysiałych oponach i najwyraźniej brakowało mu podstawowych


umiejętności w zatrzymywaniu się nawet w sprzyjających warunkach atmosferycznych. Skończyłoby się to krwawą masakrą na jezdni, gdyby George nie zauważył kątem oka zbliżającego się auta. W ułamku sekundy, uprzytomniwszy sobie, co może się zdarzyć, poczuł nagły przypływ energii i taką samą pewność, że może wpłynąć na sytuację, jak wówczas przed budynkiem Willard Straight. - Uuuhh! - zawołał George i nagle przed kobietą i psem eksplodowała trąba powietrzna, wciągając ich oboje i samochód w lej wirującego śniegu i lodu. Gdy po chwili wszystko się uspokoiło, Aurora i Luther stali nietknięci na środku jezdni, zaś rollsroyce leżał na dachu dziesięć jardów dalej. Jego kierowca, patrząc na ulicę z pozycji do góry nogami, wyglądał na bardziej niż zdziwionego. Świetny trick, ale pozbawił George’a resztek sił. Z uśmiechem na twarzy upadł po raz kolejny, poczuł, jak czyjeś delikatne dłonie dotykają jego szyi, a potem zapadł się w ciemność, aż do czasu, gdy lekarzom z Kliniki Gannetta udało się go odmrozić. IV - Dobrze - powiedział pan Słoneczny, odprężając się trochę. - A w każdym razie lepiej. Jeśli pokieruje sobą równie dobrze, jak kieruje wiatrem, możemy mieć w końcu jakiś przyzwoity punkt kulminacyjny. Wstał, pozwalając Historii toczyć się przez pewien czas bez swojego udziału. Pan Słoneczny już się zdecydował - przeniesie ten Manuskrypt na swoje Biurko, w miejsce „Absolutnego Chaosu”. Ale najpierw musiał jeszcze coś zrobić.


WRABIANIE I Pierwszy przejeżdżający samochód, a była to taryfa z firmy Słoneczna Taksówka w Itace, zabrał George’a do Kliniki Gannetta. Chociaż był nieprzytomny, bardzo szybko doszedł do siebie i odzyskał siły na tyle, żeby móc kłócić się z lekarzem. W Nowym Jorku, gdzie George się wychowywał, pacjent mógł opuścić szpital, gdy był w stanie chodzić o własnych siłach, często nawet w godzinę lub dwie po przyjęciu. W Klinice Gannetta natomiast, mimo że prześwietlenie czaszki nie wykazało żadnych obrażeń, lekarze nalegali, aby George został na obserwacji do następnego dnia. Ich decyzja była logiczna i w pełni usprawiedliwiona, ale George znajdował się w szczególnym stanie psychicznym i uważał takie zalecenie za głupie. - Więc twoim zdaniem to niemądre, tak? - Lekarz wziął do ręki stary płaszcz, który podarował George’owi biedak. - A czy to jest właściwe okrycie na taką pogodę? W jaskrawym świetle płaszcz wydawał się żałośnie cienki i George zrozumiał intencję lekarza: nie był uprawniony do wydawania sądów, co jest głupie, a co nie. Niestety, zupełnie sobie nie wyobrażał, że mógłby spędzić w szpitalu całą noc. W jego pokoju leżał chory na gruźlicę student, który w katatonicznej pozie wpatrywał się w ostatni numer pisma „Soldier of Fortune”, co zdecydowanie źle wpływało na stan psychiczny George’a. W desperacji zaczął się nawet zastanawiać, czy uda mu się uciec przez okno. Jednak już godzinę po zmierzchu humor znacznie mu się poprawił, gdy do jego pokoju wkroczyła Aurora Smith. George nie wiązał nagłego przypływu dobrego humoru z tym, że dzięki niej zapomniał o Kaliope. Z pewnością złożyło się na to więcej spraw, chociażby to, że jechała razem z nim taksówką do szpitala i podczas drogi trzymała jego obolałą głowę na swoich kolanach. Chociaż George nie do końca sobie to wszystko uświadamiał, delikatność promieniująca od Aurory sprawiła, że uśmiechi nął się na jej widok. - Hej! - pozdrowił ją, siadając na łóżku. Wciąż pamiętał o urazie głowy, chociaż w zasadzie ból już ustąpił i czuł jedynie lekkie rwanie. Także odmrożone stawy w cudowny sposób przestały mu dolegać. - Hej! - odpowiedziała Aurora, szukając krzesła. George wskazał jej miejsce w nogach łóżka. - Czekałam, aby się z tobą zobaczyć - powiedziała. - Dopiero teraz pozwolili mi tu wejść.


- Hm - pokiwał głową George. - Podejrzewam, że wiedzą o moich pieniądzach. Jeśli umrę z powodu nieprzewidzianych komplikacji, nie będę mógł na starość podarować uczelni okrągłej sumki. - Coś ty, George. - Mam nadzieję, że nic ci się nie stało podczas tej kolizji z samochodem? Aurora uśmiechnęła się i pokręciła głową. - Zupełnie nic. A ty jesteś pewien, że czujesz się lepiej? Wyglądasz... - Kwitnąco. - Przyjrzał jej się uważnie. - Ty natomiast sprawiasz wrażenie, jakby coś nie dawało ci spokoju. - To prawda - przyznała, zmieniając ton głosu na bardzo poważny. - Boję się jednak, że jeśli ci powiem, będziesz się ze mnie śmiał... albo nie. I sama nie wiem, co gorsze. - No to się okaże. Śmiało, słucham... Aurora z namysłem szukała właściwych słów. - Myślę... myślę, że zostaliśmy wrobieni, George. - Wrobieni? Jak to, wrobieni? Mimo cudownego odzyskania zdrowia fizycznego George czuł się emocjonalnie zupełnie wyjałowiony i nie spodziewał się, że po wszystkich wydarzeniach, jakie miały miejsce tego dnia, coś będzie go jeszcze w stanie zadziwić. Mylił się jednak. Bowiem to, co usłyszał z ust Aurory, zdumiało go ponad wszystko. - Jestem w tobie zakochana - oświadczyła. -1 myślę, że bardzo szybko odwzajemnisz to uczucie. II Pan Słoneczny szedł długim i krętym korytarzem. Nie przepadał za tą częścią Biblioteki. Przebywali tam Inni, usadzeni wzdłuż pozbawionych okien ścian, antyczne postacie, które wydawały się wyrzeźbione z karnie - nia, ale tak nie było. Muskularny kowal, u którego stóp spoczywały zardzewiałe pioruny, satyr z dwoma rogami na głowie i trzecim do grania w dłoniach, bezbrody patriarcha i jego żona, osiem młodych kobiet, otaczających puste krzesło i wiele, wiele innych. Nie byli Martwi, ale też nie byli Żywi i pan Słoneczny zdecydowanie wolałby obserwować zaćmienie słońca niż marnować czas w ich towarzystwie. Niestety, znajdowała się tu także Lodówka, a pan Słoneczny nigdy nie zdecydował się, aby przenieść ją w stosowniejsze miejsce. Stała w odległym kącie korytarza i zanim pan Słoneczny otworzył drzwiczki, jak zwykle się zastanawiał, czy słabe światełko wewnątrz świeci się także wtedy, gdy jego tu nie ma i lodówka jest zamknięta, czy też gaśnie wraz z


zamknięciem drzwi. Ledwo spojrzał na zawartość stojącą na metalowych półeczkach - Mleko, Ambrozję, Oryginalną Fetę - sięgając prosto do Zamrażalnika. Tam właśnie znalazł to, czego potrzebował, Zabawkę, którą już od dawna trzymał tu w stanie zamrożenia. Tą rzeczą był ptak, biały ptak z lodu i śniegu. Brzegi jego skrzydeł były pokryte zimnym kryształem, a wygięte sople tworzyły szpony. Pan Słoneczny wyjął go i ożywił swoim oddechem. - Jak się masz - pozdrowił ptaka, który usadowił się na jego dłoni i przyglądał mu się obojętnym wzrokiem. - Posłuchaj mnie uważnie, gdyż chcę z ciebie zrobić Posłańca... Pan Słoneczny zamknął drzwi lodówki i skierował się wraz z Posłańcem do innej części Biblioteki, gdzie znajdowało się Okno, które otwierało się na Świat. Po drodze poinformował ptaka, jak brzmi jego Posłanie, i wypuścił go w drogę. III - Brian Garroway poprosił mnie wczoraj o rękę - powiedziała Aurora, przysuwając się trochę bliżej. Student na sąsiednim łóżku wciąż pozostawał w katatonicznej pozie. - Zawsze wiedziałam, że w końcu to się stanie, i nigdy nie byłam pewna, co właściwie powinnam mu odpowiedzieć. - Powiedziałaś mu, że się nie zgadzasz - domyślił się George. - Chciałam mu to powiedzieć. I zrobię to. Ale wczoraj stchórzyłam, poprosiłam o czas do namysłu. To zresztą wcale nie był dobry pomysł, bo Brian zirytował się z powodu tego wahania. - Oczekiwał natychmiastowej zgody. - Zawsze tego oczekuje - potwierdziła Aurora. - Nie mogę sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek dałam mu powód, aby pomyślał inaczej. Wiem, że jeśli mu odmówię, złamię mu serce. - Za dużo wokół złamanych serc - skonstatował George. - Wczoraj złamałem swoje, rozbijając sobie przy tym głowy. - Wiem. - Wiesz? Skąd wiesz? Aurora zagryzła wargi. - Kaliope mi powiedziała. George poderwał się błyskawicznie i złajał ją za ramię. - Widziałaś ją? - We śnie! - zaprotestowała. - Tylko we śnie! - We śnie?


- Miałam dwa sny - powiedziała. - Jeden wczoraj w nocy, drugi dziś po południu, chociaż ten drugi był raczej wizją, bo nie pamiętam, abym się kładła spać. Ten wczorajszy sen dotyczył ciebie. Ciebie i mnie. Śniła mi się noc w Halloween, kolacja w Święto Dziękczynienia, a także inne nasze spotkania. Były tam również sceny, które nigdy się nie wydarzyły, na przykład wspólne śniadanie w moim domu w Wisconsin. Był z nami mój ojciec, który się śmiał. - Ale co z Kaliope? - nalegał George. - Nie potrafię tego opisać. Rozmawiałam z nią. Powiedziała mi parę rzeczy. - Nie! - wykrzyknął George. - George, przysięgam... - Nie, zdecydowanie nie chcę przeżywać tego jeszcze raz. Kaliope niemal doprowadziła mnie do szaleństwa swoimi sekretami, tymi wszystkimi rzeczami, o których wiedziała, że ich nie rozumiem. I jeśli teraz przeniosła to także na ciebie... - Nie, George, to nie tak. Nie rozumiałam większości z tego, co mówiła, tych słów o Opowieściach, Fabułach... zrozumiałam w zasadzie tylko jedno. Ty masz to, czego potrzebuję i czego Brian nigdy mi nie zaofiaruje. - Co to takiego? - Czary. Słyszałam, co stało się dzisiaj przed Willard Straight Hall. A niedawno na jezdni... twoje czary, George, sny na jawie. Chcę w tym uczestniczyć. I chcę miłości. - Ale to nie takie proste - zaprotestował George. - Pochlebiasz mi, ale jak ja mam się tak nagle w tobie zakochać? - Kaliope powiedziała, że już ją o to pytałeś. Ale może to nie chodzi o twoją zgodę. Powiedz mi uczciwie, co do mnie czujesz? - No, ja... Pytanie wydawało się dość proste, jednak gdy George zaczął na poważnie zaglądać w głąb swojego serca, spotkała go kolejna wielka niespodzianka. - Widzisz? - powiedziała Aurora, patrząc mu uważnie w oczy. - Zostaliśmy wrobieni. Ona to zrobiła, połączyła nas bez naszej wiedzy. - To tylko dodatkowe argumenty przeciw. Czy ty w ogóle wiesz, co ona mi zrobiła? O mało dzisiaj nie zginąłem. - Nie chcę cię zmuszać do miłości, George - zapewniła go Aurora. - Ona... ona mi powiedziała... - Śmiało, mów.


- Prosiła, abym cię zapytała, czy w ogóle pamiętasz, jak wygląda. - Jak ona wygląda? Nie bądź śmieszna, oczywiście... George przeżył trzeci i ostatni tego dnia szok, a wówczas koło się zamknęło. Cztery miesiące widywał twarz Kaliope z odległości kilku zaledwie cali od swojej własnej, z góry, z dołu, z boku, aż wydawało mu się, że wryła się na zawsze w jego pamięć. Ale teraz... teraz gdy usiłował ją przywołać, wspomnienia rozmyły się jak wyblakła akwarela. Oczywiście, pamiętał, jakie zrobiła na nim wrażenie, i z łatwością mógłby to opisać. Jednak gdy próbował przywołać z pamięci obraz jej twarzy, okazało się, że nie potrafi - i to nim wstrząsnęło. - Zdjęcie! - zawołał nagle. - Mam w portfelu jej zdjęcie. Tutaj! - Wskazał ręką na szafę, gdzie wisiało jego ubranie. - Szybko, sprawdź lewą kieszeń spodni! Aurora zrobiła, o co ją prosił, wyjęła portfel i podała mu. George przeszukał go drżącymi rękami i znalazł zdjęcie przedstawiające... opromienione słonecznym blaskiem drzewo. - Nie! - wyrwał mu się zdławiony krzyk. Katatoniczny student otrząsnął się wreszcie ze swojego stanu i spojrzał na wzburzonego mężczyznę. - Nie, nie, to niemożliwe! Stała dokładnie w tym miejscu, pośrodku... cholera! Porwał fotografię na kawałki i rzucił na podłogę, zdegustowany. - Świetnie! Po prostu wspaniale! Najpierw straciłem ją, a potem wspomnienia. Co dalej? - Pojedź ze mną do domu - cicho zaproponowała Aurora. - Do Balch? - Do Wisconsin. - Wisconsin? - Brian miał mnie odwieźć do domu - wyjaśniła - ale teraz wątpię, aby chciał to zrobić. Wiem, że nie masz samochodu, ale przecież można jakiś wynająć. Pojedź ze mną do domu. Zjemy razem śniadanie, zupełnie jak w moim śnie. - Ależ to szaleństwo. Aurora pokiwała głową. - I trochę niebezpieczne. Zwłaszcza że nie wiem, co będzie dalej. Jed - nak ona zapewniała mnie, że to najlepsze, co może się zdarzyć, a ja z jakichś powodów jej wierzę... nawet jeśli jest tylko snem. George potrząsnął głową i jęczał. - Mój Boże, mój Boże, jak to się stało, że zacząłem żyć wewnątrz jednej z moich historii? Szaleństwo, to czyste szaleństwo... - To szaleństwo, George. Ale czy chcesz to zrobić?


Upłynęła długa chwila, zanim odpowiedział, ale tym razem żadne z nich nie było zdziwione tym, co usłyszało. - Pojadę. Czy myślisz, że mam jakiś wybór? IV Chmury zniknęły, a powietrze znowu było nieruchome. Posłańcowi udało się wylądować nieco niezgrabnie, aczkolwiek nie bez wdzięku, na cmentarzu Kościniec. Przebył bardzo długą drogę w bardzo krótkim czasie, ale nie czuł się zmęczony. Nie znał takiego stanu. Usiadł na ziemi, wśród poprzechylanych nagrobków. I natychmiast zaczął swoim lodowym dziobem stukać w ziemię, raz, drugi, trzeci. Ziemia zadrżała w promieniu mili od Kościńca, zatrzęsły się domy, zwierzęta wpadły w panikę, a drobne przedmioty przesuwały się, jakby były obdarzone życiem. George i Aurora, którzy wymknęli się bocznym wyjściem z Kliniki Gannetta, przytulili się mocno do siebie. Drżeli tak mocno, jakby osobiście coś im zagrażało. I nie była to zwykła histeria. Na szczęście trwało to tylko chwilę. Trzęsienie ziemi skończyło się niemal w tym samym momencie, kiedy się zaczęło. Gdy zapanował spokój, kobieta i mężczyzna ruszyli ramię w ramię przed siebie, idąc pod rozgwieżdżonym niebem i próbując zrozumieć ogarniające ich przeczucie.


PRZED BURZĄ I Ragnarok wpadł do Risley dwudziestego pierwszego grudnia, w pierwszy dzień prawdziwej zimy (i ostatni dzień egzaminów w sesji). Kampus przez ostatni tydzień stopniowo pustoszał i był już niemal zupełnie wyludniony. Toteż kiedy Minister Obrony Cyganerii pojawił się nieoczekiwanie w akademiku, był pewien, że nikogo już tam nie spotka. Jednak Królowa Szarych Dam wyjątkowo późno zdawała egzamin z neurobiologii. Razem z Lwim Sercem stali na frontowym trawniku, szykując się do wyjazdu. - Ragnarok! - radośnie krzyknęła Myoko na jego widok. Lwie Serce, pamiętając o pewnym upadku ze schodów, był bardziej powściągliwy. - A więc wróciłeś, tak? - Muszę przemyśleć to i owo - powiedział Ragnarok, gasząc motor i zeskakując z siodełka. - Chyba wytłumaczyć to i owo - przypomniał mu Lwie Serce. - Na moje oko, to już trwa dwa miesiące. Mogłeś chociaż co jakiś czas dać znać, że żyjesz. Ragnarok próbował zbagatelizować jego słowa. - Mogłem, ale tego nie zrobiłem. Tylko wy zostaliście, czy jest tu jeszcze ktoś? - Zastanówmy się, kto może jeszcze być? - zadumał się Król Cyganerii. - Top już dawno zniknął. Panhandle, Afrodyta i Woodstock także wyjechali. Prawdopodobnie do Atlantic City. Fujiko jest w Domu Tolkiena. Czy to chciałeś wiedzieć? - Daj spokój - poprosiła Myoko, a potem zwróciła się do Ragnaroka. - Kaznodzieja przeprowadził się jakiś tydzień temu do centrum. Zgodził się opiekować domem profesora w czasie ferii. - Czy jest z nim Jinsei? - Nie wiem, ale wydaje mi się, że tak. Ragnarok pokiwał głową. - Masz ich adres lub telefon? - Nie - powiedziała Myoko. - Przykro mi. Gdybyś przyszedł kilka dni wcześniej... - W porządku. - Odwrócił się w stronę motoru. - To znaczy, że będę musiał poszukać ich sam. Szara Królowa schwyciła go za rękę.


- Poczekaj. Może pojedziesz z nami? Wynajęliśmy z Lwim Sercem domek nad jeziorem i byłoby wspaniale, gdybyś zgodził się spędzić z nami Święta Bożego Narodzenia. Prawda, Li? - To świetny pomysł - potwierdził Lwie Serce. - Do diabła, Rag, ona ma rację. Nawet jeśli znajdziesz Kaznodzieję, wytworzy się na pewno bardzo napięta atmosfera, przynajmniej na początku. Nasz domek jest dziesięć mil stąd. Możemy tam pojechać razem i spędzić wesoło Gwiazdkę, a Kaznodzieja też będzie miał spokojne święta. Jeśli bardzo chcesz, możesz go poszukać w Nowym Roku. - Nie jestem pewien, czy mogę tak długo czekać - powiedział poważnie Ragnarok. Miałem koszmary senne... - Wcale mnie to nie dziwi. - Myoko uśmiechnęła się ciepło i pogłaskała go po głowie, jak matka syna. - Musisz się napić grzanego piwa, to specjalność Lwiego Serca. Śpi się po tym znakomicie, zobaczysz. - Nie. Nie, ja... - Posłuchaj, Rag - przerwał mu Lwie Serce. - Nie wiem, czy znasz prognozę pogody na najbliższe dni, ale chcę cię poinformować, że szykują się tu niezłe burze śnieżne. New Hampshire i Vermont już zostały porządnie zasypane, a u nas zawieje mają się pojawić za niecałe dwanaście godzin. Dlatego właśnie musimy już jechać, bo jak śnieg zasypie drogi, to będziemy odcięci od świata. Rozumiesz? Po zachodzie słońca już nie będzie miało znaczenia, czy jesteś w Itace, czy nie, gdyż Kaznodzieja jest na tyle inteligentny, aby przez te kilka dni nie wychodzić z domu. - Ale wciąż zostało mi jeszcze dwanaście godzin... - Nie bądź głupi! - wykrzyknęła Myoko. - A co będzie, jeśli go nie znajdziesz? W tym domu, gdzie mieszkasz, nie ma nawet ciepłej wody, prawda? Jak mam wesoło spędzić Boże Narodzenie, wiedząc, że jeden z moich przyjaciół postanowił zamarznąć na śmierć? Powoli dawał się przekonać. Najbardziej trafiały do niego argumenty Myoko, która cały czas głaskała Ragnaroka po włosach. Wreszcie się pod - dał, wbrew swojemu pierwotnemu postanowieniu. Koszmary nocne, jakie męczyły go w ciągu ostatniego tygodnia, bardzo go osłabiły. - Nie martw się - uspokajała go Myoko. - Obiecuję, że już niedługo zobaczysz Kaznodzieję. II George wynajął na podróż lśniące, białe eldorado, które prowadziła Aurora, gdyż opowiadacz nigdy nie pomyślał o tym, aby zrobić prawo jazdy. Nie wyruszyli od razu, ale po


spakowaniu bagażu zrobili rundkę wokół Wzgórza. Przejechali z jednego końca kampusu na drugi, oglądając znane i nieznane miejsca i ciesząc się swoim towarzystwem. Gdy jechali wzdłuż Plantacji Cornella, Aurora włączyła radio i wtedy właśnie wysłuchali prognozy pogody na najbliższe dni. - Ale perspektywa - powiedziała Aurora. - Musimy się pośpieszyć, bo inaczej utkniemy po drodze. - Nie ma powodu do pośpiechu - uspokoił ją George. - Te burze śnieżne nic nam nie zrobią. Aurora spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Sądzisz, że nic nam nie grozi? - zapytała. - To pewne jak fakt, że koty nie fruwają. Na potwierdzenie tego odbyli jeszcze jedną niespieszną rundę przez środek kampusu. Gdy wjeżdżali na East Avenue, George dotknął nagle ramienia Aurory. - Zatrzymaj wóz - poprosił. Aurora nacisnęła hamulec i samochód stanął tuż przed wejściem do Day Hall. - Co się stało? - Chciałbym złożyć życzenia świąteczne przyjacielowi. Jest tam. - Wyciągnął rękę. To ten pies, który znalazł mnie na Kościńcu. Luther odwrócił się, słysząc dźwięk otwieranych drzwi samochodu i natychmiast rozpoznał zapach opowiadacza, zanim jeszcze zobaczył jego twarz. George zamierzał jedynie wyrazić mu swoją wdzięczność, ale dla psa ich eldorado było rydwanem białego ognia, owianym zapachem Nieba. - Hej, hej, miło cię widzieć! - George powitał psa, który biegł do niego, radośnie szczekając. Wysiadł z samochodu i wziął Luthera na ręce, ryzykując utonięcie w fali psich liźnięć. - Masz rację - zauważyła Aurora. - To naprawdę twój przyjaciel. - Jak myślisz - zapytał George, któremu nagle przyszło coś do głowy - czy twoi rodzice mieliby coś przeciwko nie zapowiedzianemu gościowi? - Jeśli nie mają nic przeciwko tobie, nie będą mieli pretensji o psa. Ale co z jego właścicielem? - Nie sądzę, żeby miał właściciela - powiedział George. - Nie ma obroży, a poza tym nie zachowuje się tak, jakby do kogoś należał. Wiesz, co mam na myśli? - Nie - uśmiechnęła się Aurora. - Aleja nie piszę powieści, więc muszę ci ufać. No dobrze, dawaj go tutaj, jeśli zechce jechać z nami.


George popukał Luthera po nosie. - Co o tym myślisz, mały? Chcesz pojechać do Wisconsin? To daleka droga. Po raz kolejny Luther zaufał swojej empatii, tym bardziej że sens wypowiedzianych słów był dla niego całkowicie jasny: święty, który trzymał go w ramionach, zaproponował mu, że zawiezie go do Nieba białym rydwanem. Być może, tym razem będzie to prawdziwe Niebo. Luther był, co prawda, przygotowany na kolejne rozczarowanie, ale nie mógł zapomnieć o przywoływaniu wiatru. Jeśli ktoś w ogóle mógł zabrać Luthera do Nieba, to z pewnością ten właśnie człowiek. Cały czas pamiętał jednak o Blackjacku. Kot z wyspy Man był tak wściekły, gdy Luther zostawił go bez pomocy w zaspie śnieżnej, że nie chciał nawet słuchać jego wyjaśnień. Jeśli teraz wyjedzie bez pożegnania, to będzie potworny nietakt, ale wiedział, że nie ma czasu do stracenia. Rydwany ognia nie czekają na nikogo - jedziesz albo nie. - Co ty na to, mały? - zapytał George, stawiając Luthera na ziemi. - Moja pani i ja musimy ruszać w drogę. Luther podjął natychmiastową decyzję, której później żałował, ale zawsze w pewnym sensie żałuje się czegoś po podjęciu trudnej decyzji. Wskoczył do rydwanu, gdzie uderzył go w nozdrza mocny zapach Nieba. George także wsiadł do samochodu, zatrzasnął drzwi i ruszyli. Och, Blackjack, Blackjack, mam nadzieję, że mi wybaczysz... Ale zaraz, nagle coś mu przyszło do głowy. Gdy auto zwolniło na zakręcie, Luther zobaczył przez tylną szybę eldorado znajomego Beagle’a. - Skippy! - zawołał Luther. - Skippy, spójrz tutaj! - Cześć, Luther! - odkrzyknął Skippy, zawracając i biegnąc za samochodem. - Co ty robisz tam w środku? Hau? Hau? - Posłuchaj mnie! - zawołał nerwowo kundel. - Chcę, żebyś przekazał coś Blackjackowi. - Dlaczego nie pojedziesz tym do niego? Czy wybierasz się gdzieś, Luther? Hau? Hau? Dokąd jedziesz? Hau? H... Biegnąc z maksymalną szybkością, aby nadążyć za samochodem, Beagle wpadł niespodziewanie na słupek podtrzymujący skrzynkę na listy. Głośne auu! zakończyło serię jego dociekliwych pytań. - Posłuchaj mnie! - zawołał Luther jeszcze raz do oszołomionego Beagle’a, który został już daleko w tyle. - Proszę, zrób to! Powiedz Blackjackowi, że zostałem zaproszony do Nieba. Powiedz mu, że wrócę. Obiecuję, że wrócę. Rozumiesz?


Skippy był jednak zbyt daleko i huczało mu w głowie, nie mógł więc odpowiedzieć, czy wszystko zrozumiał. Luther rozłożył się na tylnym siedzeniu, zastanawiając się, czy podjął aby właściwą decyzję. Wrócę i spotkamy się, Blackjack. Obiecuję. III Ale, jak wiadomo, ponowne spotkanie zawsze jest czymś niepewnym i ryzykownym. Zdarza się często, że najbardziej prawdopodobne są spotkania najmniej oczekiwane. Nieproszony gość zawsze wraca po kilku sekundach. Kwadrans po dziesiątej wieczorem w Itace rozpętała się burza śnieżna, niosąca ze sobą śnieg, lód i nieszczęścia. Posłaniec znalazł sobie grzędę na jednej z najwyższych gałęzi ciemnego dębu, tego samego, w którego pniu tkwił starożytny grot, rzucony ręką Pani. Wzmocniony zimnem, Posłaniec trzymał nieprzerwaną wartę, obserwując dziurę, która powstała po ostatnim trzęsieniu ziemi. Biały marmurowy nagrobek, nie zmieniający miejsca przez ostatnie sto lat, leżał potłuczony na dnie tej dziury, a obok niego spoczywał w nienaruszonym stanie drugi przedmiot. Tym przedmiotem była puszka wykonana z czarnego żelaza, długości pół stopy. Mogła być kiedyś używana do przechowywania biżuterii, monet lub innych nieszkodliwych rzeczy. Jednak ktoś bardzo szczelnie ją zapieczętował, zalepił pęknięcia i krawędzie, a na dodatek zawinął specjalną, srebrną taśmą, która pozostała nie zniszczona po stu latach od pogrzebania w ziemi. Ubita ziemia stanowiła przez wiele lat skuteczną ochronę. Teraz Puszka Pandory leżała na widoku, dostępna dla każdego, kto tamtędy przechodził. Padający śnieg mógł ją, co prawda, przykryć na krótko, ale wciąż istniało niebezpieczeństwo, że jakaś nieszczęsna dusza złamie pieczęcie i uniesie pokrywkę, wzniecając prawdziwą burzę. Już niedługo tak się właśnie stanie.


KSIĘGA TRZECIA Pustka Pandory


1866 - WEWNĄTRZ KOŚCIANEGO SADU Dla pana Słonecznego Fabuła zaczęła się wiązać w całość w północnym końcu Kościanego Sadu. Przykucnął w pewnym miejscu tego jedynego czynnego cmentarza haki, w miejscu wyznaczonym przez krąg siedmiu białych kamieni - zaczarowanych kamieni, co od razu wyczuł. Inne otaczające to miejsce kamienie, już zupełnie normalne, odchylały się na boki jak płatki pączkującego, szarego kwiatu, jednak stopień ich pochylenia nie był jeszcze tak duży, jak to będzie miało miejsce za sto lat od tej chwili. Pan Słoneczny dotknął dłonią wilgotnej ziemi, domyślając się, co skrywa. Pojawił się tu zupełnie przypadkowo, jego obecność nie miała nic wspólnego z poprzednimi Wtrącaniami się, ale ponieważ był w tym samym stopniu oportunistą, co twórcą, jak zresztą wszyscy opowiadacze, natychmiast się zorientował, jaki może mieć z tego pożytek w Fabule, którą właśnie tkał. - Ożywianie - powiedział. - Ożywianie, to wspaniałe, to może być bardzo ciekawe. I jeśli... Puścił wodze fantazji: Stephen Titus George. Święty Jerzy. I ożywianie. Hmm... Stojący za nim, jak niecierpliwy sługa, Ezra Cornell przełykał już kilkakrotnie ślinę. - Robi się późno - napomykał Cornell, zastanawiając się, co w ogóle robi w takim miejscu. - Robi się także zimno. - Potrzymaj to - pan Słoneczny wręczył mu latarkę. Cornell wziął ją posłusznie i czekał, podczas gdy Prawdziwy Grek pochylił się i własnymi rękami dokonał pewnych Manipulacji. - Lepiej - powiedział po chwili pan Słoneczny, prostując się i biorąc od niego latarkę. Bardziej odpowiedni, uwzględniający okoliczności. - Hmm - Cornell jeszcze raz przełknął ślinę. - Doprawdy, uważam... - Naprzód i w górę - przerwał mu pan Słoneczny. Poklepał Ezrę koleżeńsko po ramieniu. - Lubisz wchodzić na Wzgórze, wiem, że lubisz. To dobre dla krążenia, dobre dla pluć. Założę się, że masz na drugie imię Syzyf, skoro tak bardzo lubisz się wspinać. - Tak¦-potwierdził Cornell, patrząc przez chwilę szklistym wzrokiem. - Tak, bardzo lubię. - Świetnie. - Pan Słoneczny pokiwał głową. - Zróbmy to zatem jeszcze raz. - Jeszcze raz, tak...


Odeszli i to miejsce natychmiast się zmieniło. Z centrum, otoczonego płatkami szarego kwiatu, zniknął krąg białych kamieni, a zamiast tego pojawił się inny, też zaczarowany znak. Kwadratowa płyta z białego marmuru, na której widniało jedno słowo: Pandora


HOBART ODWIEDZA KOŚCINIEC I Drzwi od hangaru otworzyły się cicho, poruszane przez zestaw łożysk i przeciwwag, cieńszych, niż mogłyby je wykonać ludzkie ręce. Śnieg wdarł się do środka, jakby szukając celu swojego ataku. Hobart stał w otwartych drzwiach, znosząc chłód i patrząc w dół ze szczytu Wieży. Na zewnątrz panował chaos: wraz z zachodem słońca widoczność spadła niemal do zera, a prądy powietrzne podjudzały się nawzajem do coraz większych, żywiołowych wyczynów. Tylko Głupiec kusiłby Los, wybierając się w taką noc w podróż, ale Hobart rrraśiał to zrobić. Gnębiły go coraz straszniejsze koszmary nocne i nie mógł już lekceważyć przeczucia, że na Kościńcu wydarzyło się coś strasznego. Wrócił do hangaru, gdzie w kącie stał wykonany z sosnowych patyczków i babiego lata szybowiec, i wsiadł do kabiny pilota. Przypasał miecz, ale nie zamierzał zabierać kuszy. Jeśli popadnie w jakieś tarapaty, i tak na wiele mu się nie przyda. Zamiast tego przyniósł z sekretnego miejsca w dolnej części Wieży maleńką sakiewkę, wypełnioną specjalnym proszkiem. Proszek miał srebrny kolor i pochodził z nie znanego ludziom stopu. Był bardzo cenny i niezmiernie rzadki, a w razie niebezpieczeństwa mógł okazać się dla Hobarta prawdziwym ratunkiem. Wydał rozkaz i szybowiec wzbił się w powietrze, wylatując prosto w śnieżycę. Gdy minął szeroko otwarte drzwi hangaru, jego podróż nabrała zupełnie innego charakteru niż ta, którą kilka miesięcy temu odbyła Zephyr, ścigając George’a. Już pierwszy podmuch wiatru o mało nie przełamał na pół samolociku, który raczej podskakiwał w górę i w dół, niż poruszał się do przodu. Hobart błagał wiatr, aby ulitował się nad nim i trochę to pomogło, chociaż w dalszym ciągu podróżowanie szybowcem przypominało szaloną jazdę na zjeżdżalni w wesołym miasteczku, tylko że pozbawioną gwarancji bezpiecznego zatrzymania się na końcu trasy. Hobart był przerażony gwałtownością burzy, ale zdawał sobie sprawę, że już wkrótce jego strach może się wzmóc. Zamierzał przelecieć ryzykownie nisko nad Kościńcem, aby sprawdzić, czy krąg siedmiu białych kamieni jest wciąż nienaruszony. Krąg ten miał magiczną właściwość odstraszania ciekawskich zwierząt i skrzatów, aby nie mogły sprawdzić, co się znajduje pod ziemią, w tym właśnie miejscu. Wiedział, że padający śnieg zasypał kamienie i prawdopodobnie nie będzie ich widział, ale jeśli wciąż by tam były,


Hobart z łatwością by to wyczuł, gdyż ogarnęłoby go przerażenie i pragnienie, aby stamtąd zniknąć. A jeśli przelatując nad starą częścią cmentarza, Hobart nie poczułby żadnego strachu oprócz tego, który jest w nim samym... wtedy sam strach niewiele by znaczył. II Szybowiec, zmuszony przez wiatr do pikowania, przeleciał ponad metalowym ogrodzeniem wyżej położonej części cmentarza. Jeśli do tej pory widoczne tu i ówdzie drżące światło lamp ulicznych pomagało skrzatowi w jego podróży, tak teraz ciemność w zmowie ze śnieżycą uczyniły niewidzialnymi nawet najbardziej oczywiste znaki. Hobart leciał na wyczucie, wspomagane pamięcią. Pamięć

okazała

się

zaskakująco

dobrym,

a

jednocześnie

niebezpiecznym

sojusznikiem. Ziemia pokryta grubą warstwą lodu i skryta w ciemnościach zdawała się krzyczeć do niego, przypominając o innym, przerażającym wieczorze, kiedy potężna ulewa utrudniała armii skrzatów posuwanie się naprzód. Tutaj właśnie Rosencrantz i trzech innych wpadło w błotny ściek i utopiło się - szeptała pamięć Hobarta, słyszalna mimo wycia wiatru. Tuż przed tobą stoi niewidoczne w ciemności wielkie drzewo, gdzie oddziały Rasferreta czekały z zasadzką. Pod nim znajduje się nagrobek, przy którym polegli Miranda i Ariel, walcząc z przeważającymi siłami wroga. Hobart przypomniał sobie historię, którą opowiedział w noc Halloween, historię o śmierci, o jaką dopraszał się Laertes. Hekate prowadziła większy z dwóch oddziałów, atakujących Kościniec. Drugi, którym dowodził Najstarszy Juliusz, miał przedostać się na cmentarz i zabić Rasferreta... z tej właśnie grupy tylko ja ocalałem, aby wam o tym opowiedzieć... Pamiętał także inną historię, bardzo starą i wchodzącą do kanonu skrzacich opowieści, o Robinie Filucie, niepoprawnym zabijace i uwodzicielu, przypominającym Pucka, błędnego kochanka Zephyr. Robin Filut pojawia się w wielu ludowych legendach, ale najbardziej popularna opowiada o jego walce z olbrzymią Dziką Bestią Rangoon. Tego straszliwego potwora o ostrych zębach nie można było zabić, gdyż chroniły go silne czary. Robin pokonał go podstępem, wpychając mu łeb w dziurę w ziemi. Rangoon został unieszkodliwiony, bo nie był już w stanie gryźć, ale wciąż żył. Hobart opowiadał skrzatom historię o Robinie Filucie i Dzikiej Bestii częściej niż inne historie. Był nią zafascynowany. „A zatem, zabiłeś go?” „Oczywiście, Laertesie, zabiliśmy go”.


Pamięć przemówiła raz jeszcze, gdy zbliżał się do miejsca pochówku swojego przyjaciela zabitego bronią, która ożyła w jego własnych rękach: „Hobart, twoja kusza!” Czy to łza, czy może tylko śnieg sprawił, że Hobarta zaszczypały oczy? Przetarł je wierzchem dłoni, pozostawiając na chwilę szybowiec samemu sobie. Wiatr zmusił samolocik do kolejnego, nieprzewidzianego pikowania i w ten sposób ocalił Hobartowi życie. Bowiem Posłaniec o piórach z lodu, rozdrażniony wtargnięciem Hobarta na teren Kościńca, zaatakował go niczym latająca kosa, Z pazurami rozczapierzonymi do szarpania i rozrywania... Zamachowiec nie spodziewał się jednak manewru, jaki szybowiec wykonał sekundę wcześniej. Tylko czubek jednego szponu zaczepił o skraj skrzydła z babiego lata, a zniszczenie nie od razu dało się zauważyć. Znacznie gorzej uszkodziło samolocik lodowe skrzydło Posłańca, skręcając jego ramę i wprowadzając maszynę w spiralny ruch ku dołowi. Spadając jak kamień w dół, Hobart nie miał pojęcia, w co uderzył szybowiec, wiedział tylko, że zaczęły się kłopoty. Podmuch wiatru uratował go przed upadkiem wprost na śnieżną zaspę; szybowiec zakopałby się w niej z pewnością na głębokość kilku stóp. Uśmiechnęło się także do niego szczęście, chociaż bowiem Hobart leciał w ciemnościach tuż nad samą ziemią, samolocik nie roztrzaskał się o żadne przeszkody. Nasłuchując sygnałów z urządzenia ostrzegawczego, Hobart usiłował wzbić się na nieco bezpieczniejszą wysokość. Ledwo słyszalna zmiana w pohukiwaniach wiatru ostrzegła go przed kolejnym atakiem Posłańca. Hobart, nie zastanawiając się ani chwili, poderwał szybowiec w górę, w stronę skrzypiących gałęzi uschniętego klonu, które tworzyły gęstą plątaninę. Tuż przed ścianą gałęzi poderwał samolot w górę, w niebo. Już po raz drugi Posłaniec, biorąc za duży rozpęd, chybił celu, przelatując tuż pod nim i rozłupując dziobem ścieżkę wśród gałęzi klonu. - Znikam stąd - oświadczył Hobart, jakby chciał uspokoić wroga, ale Posłaniec nie rezygnował, krążąc w mroźnym powietrzu. Lecąc pochyłym lotem ponad koronami drzew, skrzat ustalił kurs na widoczne w oddali światła Zachodniego kampusu i Zbocze. Zwolnił jedną ze sterujących linek i zacisnął dłoń na wiszącej przy pasku sakiewce. Posłaniec, widzący magicznymi oczami to, co było niewidzialne dla większości naturalnych istot, zlokalizował już szybowiec i przygotowywał się do ostatecznego uderzenia. Zbliżając się do kursu, po którym leciał samolocik, był zdecydowany dostosować się do każdej nieprzewidzianej akcji: jeśli Hobart będzie pikował, on też, jeśli będzie się wzbijał w górę, on także, jeśli trzeba, będzie go ścigał w kółko. Nie pozwoli mu uciec.


Hobart szarpnął za sakiewkę. Jej zawartość nie podziałałaby na zwyczajnego napastnika, na przykład na głodną, zimową osę, ale skrzat już się domyślił, że jego wróg nie był kimś zwyczajnym. W ciągu kilku ostatnich minut Hobart domyślił się też wielu innych rzeczy, ale wciąż nie znał odpowiedzi na dręczące go pytania. Sakiewka nie chciała się odwiązać od paska. Rzemyk, który ją przytrzymywał, zacisnął się mocno i ani drgnął. Zdesperowany Hobart wepchnął na siłę palec do sakiewki, usiłując ją rozluźnić. Tuż za nim gotowy do ataku Posłaniec wydał z siebie przeraźliwy skrzek. Hobart szarpnął z całych sił i rzemyk nagle puścił, a sakiewka wyleciała mu z ręki. Pochwycił ją natychmiast wiatr, otworzył i wywrócił na drugą stronę. Srebrzysty proszek wysypał się długą smugą, jak ziarno sypane z rolniczego samolotu. Ten magiczny proszek podziałał na Posłańca jak kamienny mur lub niewidzialna pięść, uderzająca znienacka. Ptak zawisł w powietrzu, młócąc bezradnie skrzydłami i zaciskając szpony. Następnie, całkowicie sparaliżowany, runął na ziemię, aby tej nocy już nie powstać. Żył jednak nadal, gdyż zło trudno jest zabić. Hobart, który sam ledwo uszedł z życiem, skierował się czym prędzej na Wzgórze, niesiony gwałtownymi porywami wichury. Dziura w pajęczynie robiła się większa, rama szybowca niebezpiecznie się wygięła i tylko dodatkowy łut szczęścia pozwolił Hobartowi na bezpieczne lądowanie na szczycie Wieży. Wydostał się z pokiereszowanej maszyny, zamknął drzwi hangaru, a następnie zbiegł na dół sekretną klatką schodową, przemknął przez otwartą dzwonnicę, w której hulał wiatr, i zjechał do szybu, gdzie miał schowany swój napój. Nie minęło wiele czasu, gdy Hobart znowu widział przed sobą twarz nieżyjącego Juliusza. - Dlaczego? - zapytał go. - Dlaczego dwa razy za życia? Co takiego zrobiliśmy, aby na to zasłużyć? - Sprawiedliwość to zabawna sprawa, mój stary przyjacielu - powiedział Juliusz. - Nie zawsze chodzi o to, czy na coś zasłużyliśmy, czy nie, tylko o to, czym oni chcą cię obdarzyć. - Boję się. Juliusz uniósł brew. - Powinieneś - westchnął. - Naprawdę powinieneś.


ZORZA POLARNA I Dwa dni zajęła im podróż do Wisconsin, dwa dni, długo i krótko zarazem. Wyciągnięte ramię sobaczej królowej śniegu (meteorologowie nazywają to zjawisko nieco mniej dosadnie) opóźniało ich jazdę, chociaż na uprzejmą prośbę George’a burza wkrótce osłabła i zamarła gdzieś za nimi. Dwie noce spędzili w przydrożnych motelach, śpiąc razem w podwójnym łóżku, z wniebowziętym Lutherem, zwiniętym w nogach. Podczas tych nocy nie kochali się i w ogóle, oprócz chwili zbliżenia w Ogrodzie Lothlórien i tego, co mogło się stać podczas Święta Dziękczynienia, prawie wcale nie myśleli, aby się dotykać. Zamiast tego rozmawiali i rozmawiali. W powieści można by to określić w ten sposób: „ich dusze zlewały się ze sobą”, chociaż słowa, jakie między nimi padały, ani się nie wylewały, ani nie tryskały im z ust, po prostu unosiły się w powietrzu. Cichym, aczkolwiek pewnym głosem George oprowadzał Aurorę po obszernej bibliotece, jaką wybudował sobie w myślach, pokazując jej półkę za półką, na których stały nie napisane jeszcze tomy, cała armia historii, czekających na swoją kolej, aby stać się opowiadaniem. George najbardziej bał się tego, że gdy umrze, zabierze do grobu swoje najlepsze opowieści, które nigdy nie ujrzą światła dziennego na papierze. Chociaż miało to także swoje plusy, wiedział bowiem, że jego inwencja nigdy się nie wyczerpie, że studnia nigdy nie wyschnie, nawet jeśli dane mu będzie dożyć wieku Matuzalema. Aurora nie miała swojej wyimaginowanej biblioteki, po której mogłaby go oprowadzać, ale opowiadała mu za to o snach, którymi, na modłę staroświeckich bibelotów, można by udekorować pokoje w olbrzymiej rezydencji. Było już dobrze po północy, a ona wciąż szeptała mu do ucha o rycerzach i czarodziejach, złych i przebiegłych smokach, drogach z obsydianu, przypominających czarne, zamarznięte rzeki. Nigdy jeszcze nikomu o tym nie opowiadała. Powoli George zaczynał rozumieć, o czym tak naprawdę marzyła. Aurora pragnęła przeżyć baśń. Było to zamierzenie dużo trudniejsze niż zwykłe opowiadanie historii, wymagające także większej odwagi. Jednak nie aż tak trudne, jak mu się kiedyś wydawało. Do czasu, gdy przekroczyli granicę stanu Wisconsin, George, zgodnie z przewidywaniami Aurory, był już w niej równie głęboko zakochany, jak ona w nim. Dwa dni


to, jak mu się wydawało, zdecydowanie za krótko, aby mogło narodzić się tak poważne uczucie, i George domyślił się, że w tym przypadku mają do czynienia z istotą magii: zmiany, które powinny rodzić się przez wieki, zmiany, które być może nigdy nie powinny nastąpić, pojawiają się w zadziwiająco szybki sposób. Aurorę poznał jeszcze w Itace, ale Cierpiał z powodu Kaliope. Teraz Ból zagubił się gdzieś po drodze, zaś Aurora wyparła z jego serca niemal wszystkie wspomnienia o Kaliope. I stało się tak, jak mu przepowiedziano: im bardziej kochał Aurorę, tym bardziej wydawała mu się doskonała, a gdy próbował myśleć o innej doskonałej kobiecie, którą znał jeszcze nie tak dawno, widział jedynie jej włosy i jasną cerę. Wszystko, co zostało po ciemnookiej Azjatce, to rysa w pamięci jego serca, która pewnego dnia może okazać się przydatna w jakiejś opowieści, kto wie... jeśli tylko znajdzie na to czas. Był bowiem całkowicie zajęty poznawaniem tej nowej, doskonałej kobiety, siedzącej z nim w samochodzie lub leżącej obok niego w łóżku. I jej rodziców, a zwłaszcza ojca. Okazało się, że Walter od pierwszego spojrzenia bardzo polubił George’a, zresztą dlaczego by nie? W końcu George był odpowiedzią na jego ciągłą modlitwę. II Przyjechali późnym popołudniem dwudziestego trzeciego. Gdy samochód wjeżdżał na podjazd, Walter czekał już na nich na werandzie. Uśmiechał się od ucha do ucha i bynajmniej nie był to rezultat palenia skrętów. - Cześć, tatusiu - pomachała do niego Aurora, parkując samochód pod domem. Walter Smith także do niej pomachał, ani trochę nie dziwiąc się wynajętemu samochodowi i obecności George’a. Jedyne zdziwienie na jego twarzy wywołał pies, który wyskoczył za nimi z auta. - Witajcie - powiedział Walter, gdy Luther podbiegł do niego, głośno szczekając. - To jest George, tatusiu - Aurora dokonała pośpiesznej prezentacji, zaniepokojona, jak też ojciec zareaguje na widok nieznajomego, którym zresztą, jak się okazało, George wcale nie był. - Stephen Titus George - powiedział Walter Smith, kiwając głową. - Właśnie skończyłem czytać pańską książkę. Bardzo dobra. - Jestem zakochany w pańskiej córce - wyrzucił z siebie George. Walter ponownie kiwnął głową. - Bardzo dobra - powtórzył. - Będziemy mieli o czym porozmawiać po obiedzie. Odwrócił się do Aurory. - Mama będzie dopiero jutro. Musiała wyjechać niespodziewanie do


Madison. Wygląda na to, że wujek Bryce zaparkował swojego chevroleta na sośnie. Samochód nadaje się na złom, a on złamał sobie nogę, gdy usiłował wyjść przez okno, bo drzwi się zablokowały. - To okropne. Walter wzruszył ramionami. - Leżąc z nogą na wyciągu, nie zawraca przynajmniej głowy swojej żonie. Może nawet uda jej się miło spędzić Gwiazdkę. - Tatusiu! - Przecież to prawda. On zawsze był dla niej kulą u nogi. A tak przy okazji, Brian Garroway wpadł tu kilka dni temu. - Czyżby? - z niepokojem zapytała Aurora. - Czego chciał? - O mało nie ogłuchłem od jego gadania. Powiedział mi, że straciłaś rozum i zadajesz się z satanistami, czy coś w tym stylu. Pozwoliłem mu przez chwilę rozwodzić się nad tym, jak cię uratować, a potem odesłałem go do domu. - Mój Boże... - Wkrótce o tym zapomni - pocieszył ją Walter, krzywiąc się w uśmiechu. - Zaufaj mi. Moi drodzy, co powiecie, abyśmy najpierw coś zjedli, a dopiero potem wyjęli bagaże? Zgodzili się na to ochoczo. Na obiad była cudownie nie pasująca kombinacja pieczonej wołowiny, kanapek z ogórkiem i ciepłego, białego wina. Wołowina była krwistoczerwona i wywołała natychmiastowe zainteresowanie Luthera, który usiłował wskoczyć na stół. Walter Smith, zamiast go spłoszyć, postawił na stole dodatkowy talerz dla psa. - Tylko nie zdradź się z tym przed matką - poprosił Aurorę. Przy obiedzie dużo rozmawiali i w pewnym momencie wyszło na jaw, że Brian Garroway domyślał się już, kto był powodem nagłego odejścia jego dziewczyny. (Aurora nic mu nie powiedziała o George’u. Gdy się rozstawali, Brian był wściekły, że nie uznała za stosowne wyjaśnić, co ją skłoniło do takiej decyzji.) - Podkreślił, że są to tylko domysły - mówił Walter - ale zaznaczył, że ma podstawy, aby traktować serio swoje podejrzenia, a gdyby okazały się prawdą, to byłaby katastrofa. Przedstawił cię jako postać do cna zepsutą, dostarczyciela wszelkich sprośności, stawiającego sobie za cel zniszczenie moralności dosłownie każdej amerykańskiej duszy. Zupełnie jak ten James Joyce. Oczywiście, po takiej zachęcie nie mogłem się doczekać, aby przeczytać twoje książki. W miejskiej bibliotece nie było żadnej, to samo w supermarkecie, musiałem więc po nie jechać do Milwaukee.


- Milwaukee? - zdziwił się George. - Ależ to co najmniej pięćdziesiąt mil stąd! - Pięćdziesiąt pięć - uściślił Walter. - Ale warto było odbyć taką podróż. Wspaniała proza... nic mi się tak nie podobało od siedemdziesiątego piątego roku, gdy na powrót odkryłem dla siebie Belę Kaufman. George’owi to schlebiało, chociaż nie miał zielonego pojęcia, kim była Bela Kaufman i co napisała. Aurora zastanawiała się, do czego zmierzał jej ojciec, i na wszelki wypadek nie odzywała się, pochłaniając jedną kanapkę z ogórkiem za drugą, co dało o sobie znać podczas deseru. Zaczęło jej wówczas tak głośno burczeć w brzuchu, że przeprosiwszy, pobiegła do toalety. Gdy tylko Aurora zniknęła z jadalni, Walter także wstał od stołu. - Chodźmy - powiedział, wskazując gestem na drzwi. - Chodźmy? - Wkładaj płaszcz - polecił Walter. - Pójdziemy na spacer. Chciałbym z tobą porozmawiać o paru sprawach. - Dobrze. George zostawił napoczęty deser i ruszył za Walterem. Luther, pozostawiony bez nadzoru, zaczął metodycznie wyjadać wszystkie pozostawione na stole resztki. Mężczyźni szli w stronę, gdzie zachodziło słońce, aż dotarli na olbrzymie pastwisko, które odgradzało posiadłość Smitha od sąsiadów. Chociaż śnieg leżał tylko gdzieniegdzie, chrzęścił przyjemnie pod stopami, stanowiąc tło dla prowadzonej rozmowy. - Mam zamiar nazwać to w sposób nieco staroświecki - zastrzegł się Walter. - Czy ubiegasz się o rękę mojej córki? - Chce pan wiedzieć, czy zamierzam się z nią ożenić? - upewnił się George. Pomyślał chwilę i roześmiał się. - Rozmawiamy już o małżeństwie, no tak, do diabła, kto wie, przypuszczam, że jest to zapisane w moich kartach. - Nie nadużywaj słowa przypuszczam i nie zastanawiaj się, co jest w kartach, synu. Masz przecież wolną wolę, nieprawdaż? Chcesz się z nią ożenić, czy nie, a może istnieją jeszcze inne warianty? - Kocham pańską córkę - zapewnił go George - i chociaż wszystko to stało się bardzo szybko, mam przeczucie, że moja miłość do niej jest bardzo głęboka, co znaczy, jak mi się wydaje, że być może kiedyś się pobierzemy, jeśli oczywiście Aurora się nie rozmyśli. Ale... chciałbym, aby pan wiedział, że uważam się za osobę o silnej woli, jednak Los nie zawsze liczy się z naszą wolą. Palec Losu, zwłaszcza ostatnio, bardzo silnie zaznaczył się w moim życiu. Jeśli nawet zdecyduję się poślubić pańską córkę, kto wie, jutro rano może nadejść


powódź, która zniesie ją w jakieś nie znane mi miejsce i nie będę mógł jej znaleźć, albo nastąpi trzęsienie ziemi... - Potraktujemy cię jako kandydata do ręki - zadecydował Walter. - A jako potencjalny teść, chciałbym ci zadać kilka osobistych pytań, aby się upewnić, że jesteś właściwym mężczyzną dla mojej córki. Oczekuję całkowitej szczerości, ostrzegam, mam wyrobione oko i natychmiast się zorientuję, jeśli skłamiesz. I rozpoczął zadawanie pytań, na które George starał się jak najlepiej odpowiedzieć. - Czy jesteś pod jakimś względem wyjątkowy? - Tak. Myślę, że jestem. - Chwała Bogu. Czy byłeś karany za jakieś przestępstwo? - Nie. - A czy popełniłeś jakieś przestępstwo i nie zostałeś złapany? - O niczym takim nie wiem. - Czy chciałeś popełnić jakieś przestępstwo? - Na przykład jakie? - Och, nie wiem... coś ciekawego, na przykład napad na pociąg lub akt wandalizmu wobec miejsca pamięci narodowej? - Mogę pomyśleć o czymś takim, jeśli pan sobie życzy. - Dobrze - trzymam cię za słowo. Czy byłeś kiedyś członkiem wywrotowej organizacji? - Amerykańskiego Cechu Pisarzy. - To nie to. - Raz w życiu byłem na pikniku unitariańskiego Kościoła. - To już lepiej. Masz jakieś skłonności homoseksualne? - Nie, chyba że zaliczyć do nich skłonności do lesbijek. - Szkoda. Pijesz? - Od czasu do czasu. Znacznie mniej niż w czasach studenckich. - Lepiej dla twojej wątroby. Narkotyki? - Więc... to stara tradycja, aby eksperymentować w szkole i na uniwersytecie, zaś Coraell... - Popalasz trawkę? George pokiwał z ociąganiem głową. - Czasami. Ale rzadko, nie mogę nic napisać, gdy jestem na haju. - Piszesz codziennie?


- Powinienem. Ale czasami nie wychodzi. - Wiem coś o tym. Planujesz pisać dziś wieczorem? - Wieczorem? Nie, mam teraz wakacje. - Świetnie. Walter Smith odkręcił się nagle i ze zręcznością, która w jego wieku zaskakiwała, przeskoczył jednym susem płot. Gdy był już po drugiej stronie, puścił się pędem i zatoczył kilka kółek, śmiejąc sie przy tym jak mały chłopiec. - Proszę pana... - zaniepokoił się George, podejrzewając guz mózgu. - George - zawołał Walter, przerywając biegi. - George, chcę ci powiedzieć, że postanowiłem dać wam moje błogosławieństwo, tobie i Aurorze, cokolwiek wspólnie zamierzacie. A teraz może byśmy już porzucili te formalności i zapalili sobie na tamtym pieńku marychę? Istnieją takie propozycje, których żaden rozsądny człowiek nie odrzuca. Ale widok starszego pana, wyciągającego z kieszeni na piersi jointa - i to nie jakiegoś ordynarnego skręta, ale sześciocalowego Bob Marley Memoriał - tak wstrząsnął George’em, że mógł tylko bez słowa przyjąć zaproszenie. Pokiwał głową i także przeskoczył płot, podążając za Walterem. Usiedli na pniu i tak długo, jak to było możliwe, rozmawiali na temat ich szacunku dla nieortodoksyjnych postaw. Czas mijał, a oni siedzieli na pniu i palili. Słońce już zaszło, na niebie pojawiły się gwiazdy. Nie przeszkadzał im nawet zimny wiatr, który zerwał się pod wieczór. Wrócili do domu dopiero wtedy, gdy przyszła po nich Aurora, która stanęła jak wryta, zdumiona widokiem dwóch mężczyzn, brykających pod księżycem jak opętani księża. Dużo wcześniej odwiedziła ich prawdziwa aurora borealis, zapalając na niebie Zorzę Polarną. Zauroczony nieziemskim blaskim, świetlnym spektaklem zesłanym z nieba, Walter Smith znalazł w końcu ukojenie. Wiedział już teraz, że niezależnie od tego, czy skończy się to szczęśliwie, czy nie, życie jego córki nie będzie należało do zwyczajnych. George, który nie zaznał co prawda spokoju, gdyż pisarze i święci nigdy nie doświadczają na tym świecie podobnego luksusu, z takim samym podziwem jak Walter przyglądał się Zorzy. W jej blasku odnajdywał prawdziwą duszę tworzenia, zaś twórczość zawsze wywoływała na jego twarzy uśmiech.


ZASKAKUJĄCE PRZESYŁKI I Śniadanie następnego dnia wyglądało dokładnie tak, jak we śnie Aurory. Jedli specjalnie kupione na tę okazję jajka, bekon, tosty, masło, mleko i sok pomarańczowy. Posiłek był bardzo tradycyjny, chociaż nie pod każdym względem, gdyż i tym razem Luther buszował po stole. Pies był jedyną postacią, jaka jej się nie przyśniła, ale wszystko inne się zgadzało: George i ona uśmiechali się do siebie nad talerzami z bekonem, siedzący w kącie ojciec śmiał się z jakiegoś żartu. Obaj panowie mieli zaczerwienione oczy po wczorajszym marihuanowym szaleństwie, ale Aurora taktownie im tego nie wypominała. Gdy z talerzy zniknął ostatni kęs jajecznicy, Aurora wstała od stołu i zaprosiła George’a na spacer, mniej więcej w tym samym kierunku, gdzie był poprzedniego dnia z jej ojcem. George nawet nie pytał, dokąd idą. W nocy doszedł do wniosku, że wszystko, co dzieje się w tej rodzinie po posiłkach, służy rozrywce. Teraz Walter zmywał naczynia, a Aurora zabrała George’a w długą, niełatwą podróż przez miejsca, które były wspomnieniem jej dzieciństwa. W pewnym momencie kucnęli przy strumyku, aby zaczerpnąć dłońmi zimnej wody. Aurora zapytała wówczas George’a, czy jego zdaniem nie jest to wspaniałe miejsce na spotkanie kochanków. George zgodził się z nią, a wtedy Aurora schwyciła go za rękę i pobiegli w górę strumienia, na otwarte pole, gdzie stała kiedyś stara farma. Pole było okropnie zarośnięte, a jedynym śladem po dawnych zabudowaniach była chyląca się do ziemi stodoła. Nie wyglądała zachęcająco - przypominała miejsce nawiedzane przez duchy - ale Aurora tam właśnie go prowadziła. - Do środka - zachęcała go. - Co tam jest? Uśmiechnęła się i pocałowała go w usta. - To niespodzianka. II Daleko na wschodzie, na The Commons w Itace, toczyła się bitwa na śnieżki. Zaczęli ją dwaj chłopcy i bardzo szybko zabawę tę podchwycili ich koledzy, a potem cała gromada dzieciaków z okolicznej podstawówki.


Kaznodzieja i Jinsei, którzy wyszli w Wigilię na spacer, korzystając ze słonecznej pogody, dostali się w sam środek śnieżnej bójki i śmiejąc się, także zaczęli obrzucać się śniegiem. Mniej więcej w tym właśnie czasie wyjątkowo duża kula śniegowa chybiła celu i strąciła kapelusz opasłego gliniarza z Itaki, który wychodził z restauracji McDonald’sa. Gliniarz chrząknął niezadowolony i utkwił groźne spojrzenie w winowajcy, ośmiolatku, który rzucił śnieżką. - Hej, glino! - zapiszczał mały, który ostatniej nocy wślizgnął się ukradkiem do sypialni rodziców, aby obejrzeć „Blackboard Jungle” w telewizji. - Jak się nazywasz? - Doubleday - zaryczał policjant. - Sam Doubleday. - Ooooh! - odkrzyknął smarkacz, celując niżej, w brzuch. - Ooooh! Doubleday! I rzucił następną kulę, trafiając tym razem gliniarza w pierś. Doubleday, mając śmierć w oczach, odczepił od pasa swoją policyjną pałkę i natarł na smarkacza. Chłopak, wyrostek, ale dość sprytny, rzucił się natychmiast do ucieczki. To, co nastąpiło później, było pościgiem nierównych szans, bowiem Doubleday, ze swoim wielkim brzuchem, mógł biec tylko trasami odśnieżonymi przez pług, który przejechał rano przez The Commons, podczas gdy mały winowajca przeskakiwał z łatwością przez najwyższe zaspy. Właśnie w jedną z takich zasp wpadli przytuleni do siebie Kaznodzieja i Jinsei. Zostaliby tam aż do przyjścia wiosny, ale ich prywatność zakłócił uciekający chłopak (brzuchaty Doubleday, o dziwo, deptał mu po piętach). Kaznodzieja wystawił głowę, aby zobaczyć, co się dzieje, i uległ zadziwiającemu złudzeniu. Patrząc od dołu, zauważył nad sobą parę wysokich, czarnych butów, czarne spodnie i brzeg czarnego płaszcza... - Rag! - zawołał, zanim się zorientował, że głowa wystająca nad kołnierz płaszcza należy do jakiejś pożółkłej kobiety z olbrzymimi kolczykami w uszach. Kobieta, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, poszła dalej, zostawiając kochanków w śniegu. Jinsei wyciągnęła rękę i dotknęła delikatnie twarzy Kaznodziei. Mężczyzna wzdrygnął się; odechciało mu się zabawy. Już dawno pozbył się poczucia winy. Trudno jest pielęgnować w sobie wyrzuty sumienia, jeśli nie zrobiło się nic złego. Jednak tu chodziło o stratę najlepszego przyjaciela, a z tego powodu można cierpieć do końca życia, nawet jeśli jest się przekonanym o swojej niewinności. Ragnarok przez ostatnie dwa miesiące unikał spotkań, a Kaznodzieja, nie widząc go tak długo, raz po raz ulegał złudzeniom i brał za swojego przyjaciela przygodne osoby, w jakiś sposób do niego podobne. Było to bardzo irytujące.


- Chodźmy - powiedziała Jinsei, nalegając, aby wstał. Kawałek dalej, na The Commons, Doubleday dogonił wreszcie pod słupkiem sygnalizacji świetlnej młodego łobuziaka i rugał go najgorszymi słowy. Para odwróciła się i podążyła w przeciwną stronę. Jinsei starała się wprowadzić Kaznodzieję w dobry nastrój, szepcząc mu do ucha miłe rzeczy, ale jej starania zostały zniweczone przez pojawienie się kolejnej postaci ubranej na czarno. Tym razem był to mężczyzna, mim, ubrany w obszerną szatę, mało podobną do płaszcza, ale swoją pomalowaną na biało twarzą i wzrostem bardzo przypominał Ragnaroka. Mim rozdawał ulotki. Jinsei i Kaznodzieja usiłowali go wyminąć, ale mężczyzna zszedł z chodnika i wręczył Kaznodziei kartkę papieru. Po chwili już go nie było. - Co tam jest napisane? - zapytała Jinsei. Kaznodzieja wzruszył ramionami i wręczył jej ulotkę. Nowo powstała trupa bardów z haki pragnie poinformować o wspaniałym wydarzeniu Szekspirowskim, które odbędzie się w marcu. „Romeo i Julia” „Opowieść o kochankach przeklętych przez gwiazdy...” i „Juliusz Cezar” W nadchodzących tygodniach podamy bliższe szczegóły. Jinsei spojrzała na Kaznodzeję i uśmiechnęła się. - „Kochankowie przeklęci przez gwiazdy” - powiedziała, ściskając go za rękę. Podoba mi się to określenie. III Pomieszczenie na siano znajdowało się wysoko nad podłogą stodoły, a drabina, po której się tam wchodziło, była tak chybotliwa, że docierało się na szczyt z uczuciem prawdziwej ulgi. Niewiele zresztą było tam do oglą - dania. Siano już usunięto i na drewnianej podłodze stały tylko jakieś zardzewiałe narzędzia rolnicze, tu i ówdzie walały się resztki sieczki, zaś pod ścianą leżały dwa koce w kratę, nieco sfatygowane, ale doskonałe do siedzenia. Na strychu było zadziwiająco gorąco. Wiatr zawodził gdzieś między krokwiami, ale George’owi i Aurorze wcale to nie przeszkadzało. - A więc, co będziemy robić? - zapytał George, gdy rozsiedli się na kocach. Podziwiać widok? - Widok jest rzeczywiście interesujący - powiedziała poważnym tonem Aurora, spoglądając z góry na klepisko - ale myślałam o czymś innym. Odsunęła obluzowaną deskę w ścianie i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, oczom George’a ukazała się butelka wina i dwa kryształowe kielichy.


- Skąd to się tu wzięło? - zdziwił się. - Czy to twoja robota? Wymykasz się w nocy z domu? - Nie, głuptasie - zaśmiała się Aurora, przecierając kieliszki rękawem płaszcza. - To stoi tutaj, odkąd skończyłam dwanaście lat. - Odkąd skończyłaś dwanaście lat? - Tak. Gdy byłam mała, tu właśnie była moja sekretna kryjówka. Inne dzieci bały się przychodzić do stodoły, bo wierzyły, ze mieszkają tu potwory, aleja spędzałam w niej wiele czasu. Ten strych to był balkon Księżniczki, z którego pozdrawiała wielbiących ją poddanych. George pokiwał głową i uśmiechnął się. - Ale skąd się tu wzięło wino i kieliszki? Skąd je wytrzasnęłaś? - Dał mi je pewien mężczyzna. - Jaki mężczyzna? Aurora wzruszyła ramionami. - Nie mam pojęcia. Jakiś nieznajomy, który pewnego dnia pojawił się na polu. Miał śródziemnomorski wygląd, mógł być Hiszpanem lub Grekiem. Pamiętam, że przyglądał mi się przyjaźnie. Może powinnam była się go bać, ale nie czułam strachu. Powiedział, że ma dla mnie prezent, coś, co powinnam zachować do dnia, kiedy nadejdzie czas. - Wręczyła George’owi butelkę i srebrny korkociąg. - Proszę, czyń honory. George przyjrzał się uważnie butelce. - Ciekawa naklejka - powiedział. - Leidenschaft von Heiliger... - Winnica Doktora Faustusa - dokończyła za niego Aurora. - Rocznik 1749. - Brzmi jak żart - stwierdził George. - Nie ma szans, aby mogło być tak stare. Założę się, że w środku jest sok winogronowy z kodeiną - ten nieznajomy to prawdopodobnie handlarz narkotyków, który chciał cię skaptować jako klientkę. - Brałam raz kodeinę - oświadczyła Aurora. - Gdy miałam chore uszy. To nie takie straszne. - To może być zatrute. Aurora potrząsnęła głową. - To nie jest trucizna. - Skąd wiesz? - Z tego samego źródła, które mi mówi, że to jest właściwy czas. Otwórz, proszę.


George nie sprzeciwiał się już dłużej, tylko pokiwał głową, złamał woskową pieczęć na butelce i wkręcił korkociąg. Korek wyszedł z łatwością. Wino przyjemnie bulgotało, gdy napełniał kielichy. - Opowiedz mi o potworach - poprosił, gdy wznieśli toast. - Hmm? - O tych potworach, które tu rzekomo mieszkały, gdy byłaś mała. - Ach, o tych. Sądzę, że to były zwykłe duchy, o których nic więcej nie wiem. Nie bałam się czegoś, co już nie żyło i zostało pogrzebane. Cieszyłam się, że mam miejsce, gdzie nikt mi nie będzie przeszkadzał. - Dobre - powiedział George, czując, jak język mu drętwieje, chociaż wypił dopiero pół kieliszka. Wino uderzało do głowy. - Wiesz, wziąż jestem dziewicą - oznajmiła Aurora. Wino musiało już zrobić swoje, bowiem nagła zmiana tematu rozmowy nie wytrąciła George’a z równowagi, nie zakrztusił się, kieliszek nie wypadł mu z ręki ani też nie stracił kontroli nad innymi funkcjami swojego organizmu. - Czytałaś kiedyś Farinę? - Farinę? - Richarda Farinę. Studiował na Cornellu w latach pięćdziesiątych i razem z pewnym gogusiem, niejakim Kirkpatrickiem Sale z „Daily Sun”, nieźle narozrabiali. Obaj nadawaliby się do Cyganerii. Po dyplomie Farina ożenił się z siostrą Joan Baez, napisał też szaloną powieść o uczelni i o drakach, jakie tam wyczyniał. W dwa dni po ukazaniu się książki zginął w wypadku motocyklowym. - Doskonała synchronizacja. - Prawda. Ja też powinienem mieć tyle szczęścia. Tak czy inaczej, głównym bohaterem tej książki jest Gnossos Popoudopołos, postać bardzo przypominająca samego Farinę, który wyznawał teorię, że dziewictwo ma w sobie coś duchowego... - Czy to podobne do twojej teorii o szlachectwie gejów i lesbijek? - Posłuchaj, Farina dobrze wiedział, o czym mówi. Chodzi o to, że możesz pieprzyć się z każdym facetem i kobietą w całych wesołych Stanach Zjednoczonych Ameryki i wciąż być dziewicą. Błona pęka tylko wtedy, gdy się naprawdę kochasz. - Ale ty się już kochałeś, prawda? - zapytała Aurora. - Z Kaliope. - To prawda. - A ja nigdy się z nikim nawet nie pieprzyłam.


- To także prawda. - Więc jak ma się do naszej sytuacji teoria Fariny? - Ma się nijak - powiedział George, przełykając głęboki łyk Leidenschaft von Heiliger. - Ale dobrze jest skorzystać z literackich odniesień. Poza tym, to naprawdę świetna książka. - Z pewnością - zgodziła się Aurora. - A teraz skończ wino i naucz mnie, jak mam cię uwieść. IV - Moim zdaniem, nie powinniśmy przechodzić przez cmentarz. To Jinsei się chciała wspinać na Wzgórze, rzucając wyzwanie zasypującemu wszystko śniegowi, ale teraz, stojąc przed dolnym wejściem na Kościniec, zawahała się. - Spójrz, nie było tu dzisiaj pługu - zauważyła. - Założę się, że zaspy są tu wyjątkowo głębokie. - Na szczęście nie musimy wymijać samochodów - zażartował Kaznodzieja. Szli środkiem jezdni, bo pług, który odśnieżał University Avenue, uformował na jedynym chodniku miniaturowe Alpy. - Przemokną nam buty - martwiła się Jinsei. - Nie szkodzi. Spójrz, Jin, to dziewiczy śnieg. Nie chcesz być pierwszą, która na nim stanie? - Czy ja wiem... - Boisz się tego, co jest pogrzebane pod spodem? Wzruszyła ramionami. - Może trochę. A ty? - Nie ma powodu. Ciała zmarłych są jak figury woskowe, moja droga. Równie przerażający może być widok stracha na wróble lub manekina. Niezbyt ją to przekonało. Kaznodzieja, uśmiechając się zachęcająco, ujął ją za rękę i pociągnął w stronę cmentarnej bramy. - Chodź, Jin - nalegał. - Zdradzę ci tajemnicę: dopóki wchodzisz tam na własnych nogach, niczego nie musisz się bać. Zacznij się przejmować dopiero wówczas, gdy wynajmą sześciu facetów, którzy cię tam wniosą. Pociągnął ją lekko ku sobie i Jinsei uległa, przechodząc razem z nim przez bramę cmentarza. Niedaleko wejścia wznosiło się na zboczu kilka przysypanych śniegiem grobowców, które wyglądały jak rezydencja śmierci. Jinsei spoglądała na nie z pewnym lękiem, ale to nie zmarłych powinna była się obawiać.


Szli wzbijając w górę obłoczki śniegu. Gdy tylko było to możliwe, skręcili w lewo i bezwiednie skierowali się ku północnej części cmentarza. George odpiął ostatni guzik przy bluzce Aurory i zsunął ją do tyłu, obnażając gorące, blade ramiona. Pomyślał, jakie to dziwne słowo „blady” - słowo, które w zależności od kontekstu może mieć pozytywne lub negatywne znaczenie, którym można opisać zarówno śmierć, jak i czoło średniowiecznej księżniczki. Ach, ta literatura. George pochylił się i zaczął całować piersi Aurory. Na chwilę czas przestał istnieć, jak taktowna zmiana sekwencji obrazów w romansie: gdy się znowu pojawił, oboje byli już nadzy i leżeli w objęciach na kocu. Całowali się, pieścili i poznawali swoje ciała, aż wreszcie nadszedł ten Moment. - To może boleć - uprzedził ją George. - To twój pierwszy raz. Leżąca pod nim Aurora uśmiechnęła się. - Czy o tym także przeczytałeś w książkach? - Czytałem o tym w wielu książkach. Poza tym kilka koleżanek opowiadało mi o tym bólu ze szczegółami. - Mnie też. - Aurora pocałowała go w ramię. - Ale teraz, teraz, czuję się bardzo... odprężona. Nie wiem, czy będzie mnie bolało, jeśli czuję się tak wspaniale. Może właśnie po to piliśmy to wino. - Może - zgodził się George. Nic już nie mówili. Wszedł w nią z senną delikatnością. Nie bolało. VI - Jezu! Kaznodzieja zrobił krok i nagle wpadł po pas w głęboką zaspę. Jinsei natychmiast schwyciła go za ramię i przygotowała się do walki, gdyż wydawało się jej, że coś trzyma Kaznodzieję od dołu i wciąga głębiej. - W porządku - uspokoił ją. - Po prostu wpadłem w dziurę, nic mi nie jest. - Czy możemy już opuścić to miejsce - poprosiła błagalnym tonem, wciąż trzymając go kurczowo za ramię. - Oczywiście, już... - Kaznodzieja zaczął dźwigać się w górę, gdy nagle jego stopa na coś natrafiła. - Poczekaj chwilę. Wyswobodził ramię z jej uścisku, odwrócił się i stanął obiema nogami w dole. Udeptał śnieg i schylił się. - Kaznodzieja, co... - Mam coś tutaj...


Szarpnął coś od dołu i uniósł triumfalnie w górę. Jinsei zbladła, bowiem w pierwszej chwili przyszło jej do głowy, że Kaznodzieja wyciągnie z dołu kawałek szkieletu. Dopiero gdy przyjrzała się temu bliżej, okazało się, że był to przedmiot, a dokładniej jakaś puszka wykonana z czarnego żelaza o długości okoła pół stopy, owinięta srebrną taśmą. VII Zbliżając się do szczytu, kochankowie zsunęli się z koca i potoczyli niebezpiecznie blisko krawędzi, jęcząc w wygodnej niewygodzie, gdy ich gołe ciała ocierały się o nieheblowane deski. George był zadziwiony. O ile kochanie się z Kaliope przebiegało gładko i perfekcyjnie, to kopulowanie wydawało mu się cudownie amatorskie i nieudolne - i całe szczęście. Świadczyło o tym, że było prawdziwe. Orgazm był już blisko, czyjaś ręka lub noga uderzyła w butelkę z Leidenschaft von Heiliger, która spadła na klepisko. Rozległ się huk, szkło rozbiło się na drobne kawałki, a czerwone wino rozprysło się dookoła. Kochankowie nie zwrócili na to najmniejszej uwagi. VIII - Kaznodzieja, ja naprawdę wolałabym, abyśmy otworzyli to gdzieś indziej... - Poczekaj - odpowiedział. Bez trudu rozerwał cienką jak papier srebrną taśmę, ściągnął ją z puszki i podał Jinsei, która jednak nie chciała jej wziąć do ręki. Wzruszywszy ramionami, Kaznodzieja złożył ją i wsunął do kieszeni palta. - Kaznodzieja, myślę... Zafascynowany tajemniczą puszką mężczyzna wcale jej nie słuchał. Przyglądał się precyzyjnie zalutowanym cyną miejscom spojeń. Cyna była tak stara, że z łatwością dawało sieją ukruszyć. Kciukiem zdrapał ją prawie całkowicie, a następnie zaczął podważać wieczko puszki. Gdy mocował się z nim, nagle rzuciło się na niego coś skrzydlatego, z lodowymi szponami, i ugodziło go tak mocno w głowę, że mężczyzna upadł na śnieg. IX George i Aurora szczytowali wspólnie, a do ich okrzyków przyłączył się także wiatr, sprzymierzeniec George’a. Zawodząc, dął tak silnie, że stodoła trzęsła się jak drewniana zabawka. - Jeszcze raz - wyszeptała Aurora, gdy ziemia przestała drżeć. - Co to było?


Kaznodzieja, pomagając sobie jedną ręką, z trudem dźwigał się z ziemi. Drugą dotykał swego krwawiącego czoła. Puszka wypadła mu z ręki i leżała w śniegu kilka jardów za nim. Wieczko było uchylone. Jednak to nie puszka przyciągała teraz uwagę Kaznodziei i Jinsei, ale przedziwny biały ptak, który się na niej usadowił. - Słodki Boże - powiedział Kaznodzieja, gdy Jinsei uklękła obok niego i przyłożyła mu do zranionego czoła chusteczkę. Ptak był najdziwniejszym stworzeniem, jakie w życiu widział. Wyglądał jak kryształowa figurka, w jakiś nieprawdopodobny sposób ożywiona. Posłaniec siedział bez ruchu na puszce. Nie spuszczał wzroku z mężczyzny i kobiety. Obserwował ich, gdy tylko przekroczyli bramę cmentarza. Kaznodziei wolno było podnieść puszkę i Odpieczętować ją, ale gdy już to uczynił, Posłaniec mógł go zabić - zabić ich oboje aby obronić jej zawartość. - Uciekajmy stąd! - pisnęła Jinsei. Kaznodzieja pokiwał głową, wziął ją za rękę i oboje zaczęli się wycofywać. Gdy tylko poczuli się bezpieczniej, zaczęli biec. Posłaniec ani drgnął, jednak jego oczy śledziły każdy ich ruch. Uważnie obserwował, jak opuszczali cmentarz. Z wnętrza Puszki Pandory przyglądała im się także pewna istota.


WIADOMOŚCI I PARLAMENT YERMIN I - W porządku - pan Słoneczny zatarł ręce przy biurku. - Świetnie, George ma swoją Księżniczkę, Księżniczka ma swojego George’a, a puszka została otworzona. Co dalej... Zajrzał do notatek. - Pies! Oczywiście, pies! Zaczął grzebać w Biurku w poszukiwaniu Papieru Listowego (oczywiście, to nie byt zwykły papier listowy), a gdy go znalazł, napisał krótką Wiadomość. Złożył go następnie na pół i mijając Małpy, udał się do ciemnego kąta Biblioteki, gdzie czekała z otwartymi ustami Skrzynka na Listy. Na Skrzynce był wyrysowany symbol i uwaga: Korespondencja tylko w zaświaty. - Kiedyś było lepiej - westchnął pan Słoneczny, gdy jego Wiadomość niepewnie spadała w głąb ciemnej Skrzynki. - Ale wciąż działa. Teraz... II Tuż po zapadnięciu zmierzchu w Wigilię zatelefonowała z Madison pani Smith. Powiedziała, że będzie mogła przyjechać do domu najwcześniej następnego dnia, jest jej bardzo przykro, że nie może spędzić świąt z rodziną, i serdecznie pozdrawia Aurorę. Walter i George postanowili wykorzystać nadarzającą się okazję. Rozpalili w kominku ogień, a gdy zrobiło się bardzo przytulnie, postanowili wtajemniczyć Aurorę w coś, co Lwie Serce nazywał Wątpliwą Sztuką Wprowadzania się w Trans. Po krótkiej chwili wahania Aurora zgodziła się i okazała się bardzo zdolną uczennicą. Nie minęło wiele czasu i już wszyscy troje chichotali jak rozbawieni idioci, obejmując się i klepiąc trzy po trzy. Luther także zdołał uszczknąć coś dla siebie z tej atmosfery radości. Oczywiście, nie był w stanie zapalić jointa, ale przytulił się do Waltera, którego bardzo szanował, uważając, że jest archaniołem, który uprzejmie wydmuchiwał trawkę w jego stronę. Luther wreszcie czuł się szczęśliwy: miał więcej pożywienia niż kiedykolwiek w życiu, było mu ciepło, miał dach nad głową i miłych Panów. Z pewnością trafił w końcu do Nieba. To prawda, nie było tu żadnych innych psów, nie spotkał też żadnego podczas podróży ognistym rydwanem, ale na razie był tak wniebowzięty, że nie zadawał sobie żadnych pytań. Martwił się tylko o Blackjacka, chociaż pocieszał się, że z pewnością znajdzie jakiś sposób, aby przesłać mu wiadomość.


Teraz, gdy w jego kudłatej głowie szumiało po oparach marihuany, Luther poczuł bardzo blisko siebie boską potęgę Nieba. W pokoju robiło się coraz jaśniej. Luther nie mógł oderwać wzroku od miejsca przed kominkiem, gdzie, zupełnie niespodziewanie, wyłonił się z powietrza stary pies. Luther znał tego psa bardzo dobrze, ten pies opiekował się nim i od małego obdarzał miłością. To dla niego wyruszył na poszukiwanie Nieba. - Mojżesz! - zawołał, gdy zdał sobie sprawę, że spełniły się jego najgłębsze marzenia. - Mojżesz, znalazłem cię! Mojżesz milczał, ale natychmiast odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. Luther pośpieszył za nim, opuszczając zanoszących się śmiechem ludzi. - Mojżesz, Mojżesz, gdzie byłeś? Jakże ja za tobą tęskniłem! Ja... Mojżesz poprowadził go korytarzem do kuchni, gdzie podmuch wiatru otworzył na oścież tylne drzwi. Stary pies wyszedł na zewnątrz, nie zważając na zimno. Luther trzymał się ojca. Szli tak przez kilka długich minut, zagłębiając się w noc, dopóki dom Smithów nie stał się tylko odległym wspomnieniem ciepła i światła. Wtedy Mojżesz zatrzymał się. - Och, Mojżesz! - powiedział Luther, który całą drogę wesoło gaworzył. - Mojżesz, jak to miło być tu razem z tobą. Stary pies spojrzał na niego z głębokim współczuciem. - Będziesz musiał opuścić to miejsce - oświadczył. III Stworzenie wyczołgało sie z puszki wkrótce po zapadnięciu zmroku. Było małe, pokurczone, o zdecydowanie obrzydliwym wyglądzie, nic więc dziwnego, że wrogowie nazywali go Robalem. Gdy znalazł się nareszcie na wolności, jego pierwszą myślą było, aby wyładować swoją złość na pojemniku, który więził go przez tyle lat. Jednak, ku jego zdumieniu, okazało się, że nie jest w stanie nic zrobić. Ponad sto lat w odosobnieniu pozbawiło go magii i był teraz kompletnie bezsilny. Potworność, potworność, potworność! Jak się zemści bez pomocy magii? Bycie wolnym, ale bezsilnym to większa tortura niż więzienie... Rasferret. Z tyłu na śniegu cierpliwie czekał Posłaniec ze złożonymi skrzydłami. Rasferret, chcę ci coś zaproponować. Robal zadrżał na widok lodowego ptaka, gdyż miał tchórzliwą naturę, a bez magii nie mógł ani się bronić, ani atakować. Jedynie wzmianka o propozycji powstrzymała go od ucieczki, jeśli w ogóle miał na nią szansę.


I tak, w zimnym królestwie śmierci, Posłaniec przekazał mu bezgłośnym językiem Wiadomość od pana Słonecznego. Rasferret słuchał z uwagą, nabierając buty w miarę zapoznawania się z warunkami przedstawianej propozycji. Czyżby oferowano mu możliwość zemsty, o której marzył? Wszystko na to wskazywało. Czy potrzebował nowej magii, aby temu podołać? Ona także była w jego zasięgu, nawet potężniejsza niż ta, z jaką wcześniej miał do czynienia, a z jej pomocą mógłby zabijać i niszczyć, ile dusza zapragnie. Było tylko jedno niebezpieczeństwo: musiał się zmierzyć z potężnym przeciwnikiem, i to nie z byle skrzatem, lecz z jednym z Dużych Ludzi, z człowiekiem o potężnej mocy i własnej woli. Robal dysponowałby w tej walce magią, ale zatrzymać ją mógłby tylko w przypadku wygranej. Gdyby poniósł klęskę, na zawsze utraciłby szansę korzystania z czarów. Magiczna moc zaczęła wypełniać ciało Rasferreta, zanim jeszcze Posłaniec skończył, a poczuwszy znowu jej smak, Robal nie był w stanie odmówić, niezależnie od wszelkich konsekwencji. Natychmiast wypróbował swoją nową moc, zamieniając więzienną puszkę w bezkształtny kawałek złomu i łamiąc w jednej chwili zawiasy wieczka jak suche kości. Nieźle, całkiem nieźle. W mgnieniu oka przestał czuć się bezbronny. Ale nie dysponował jeszcze pełną mocą - dano mu do zrozumienia, że siła jego magii będzie stopniowo rosnąć, aby uzyskać największą moc za dwa i pół miesiąca, w czasie Id Marcowych. Wtedy miałaby się rozegrać decydująca bitwa. Do tego czasu było jeszcze wiele do zrobienia. Nigdy przedtem nie zabił człowieka; powinien sprawdzić, jak to się robi. IV - Opuścić? - zaprotestował Luther. - Aleja dopiero tu przyjechałem! - Luther, proszę, nie patrz tak na mnie. To nie moja wina. Masz do odegrania pewną rolęr tam na Wzgórzu, z którego przyjechałeś. Może rola nie jest duża, ale tego się od ciebie oczekuje. Luther odwrócił się i spojrzał na ledwo widoczny w oddali dom. - Ale to oni mnie tu przywieźli. Sam nie będę umiał wrócić. - A to dlaczego? Już raz to zrobiłeś. Różnica polega tylko na tym, że tym razem nie będzie z tobą kota, ale doskonale sobie poradzisz bez niego. Nie chcę przez to powiedzieć, że to będzie łatwe. Tym razem Droga będzie dłuższa i mogę cię zapewnić, że Raaq wciąż jest wściekły, że mu się wywinąłeś. Ale, powtórzę to jeszcze raz: dasz sobie radę. - Czy muszę wyruszać natychmiast?


- Czego cię zawsze uczyłem? Czy kiedykolwiek opłaciło się jakiemuś psu zwlekać z wykonaniem trudnego zadania? - Nie - przyznał niechętnie Luther. - Ale... - Luther, stanowczo zbyt często używasz słowa „ale”. Teraz... - Posłuchaj mnie! - przerwał Luther z niespotykaną jak na niego gwałtownością. Wyruszyłem z domu, aby cię znaleźć. I teraz, po tym wszystkim, co przeszedłem, zjawiasz się i oznajmiasz mi, że mam opuścić miejsce, w którym nareszcie czuję się szczęśliwy. - To ci charakter - zaśmiał się Mojżesz pierwszy raz od czasu ukazania się Lutherowi. - Zmieniłeś się, synu. Już nie jesteś tym niewinnym szczeniaczkiem, jakiego pamiętam. Zastanawiam się, czy to Droga tak cię zmieniła. Może zmienisz się jeszcze bardziej, gdy spełnisz swoją misję. Ale jak by na to nie patrzeć, już mnie nie potrzebujesz. - Ależ ja chcę być z tobą. Czy pójdziemy razem? - Pokażę ci, gdzie złapać trop. Poza tym... wiesz, jestem przecież duchem. Czemu chcesz być ze mną? - Powiedziałem ci... - To miłe - przerwał mu Mojżesz. - Tęskniłeś za mną bardzo. Ale to nie zmienia faktu, że się myliłeś. Nie możesz znaleźć Nieba. Ono czasami może znaleźć ciebie, ale... - Czy to znaczy, że to też nie jest Niebo? - A jednak nie straciłeś jeszcze całkiem swojej niewinności. Oczywiście, że to nie jest Niebo. Niebo nie jest podobne do niczego, co mógłbyś sobie wyobrazić. Podobnie jest ze śmiercią. I mądry pies nie traciłby czasu na poszukiwanie ani jednego, ani drugiego. - Jeden filozof, którego spotkałem po drodze, powiedział mi, że to bardzo dobrze, gdy spędza się czas... dając się ponosić swoim obsesjom. Zwłaszcza że sam nie wiem, co innego mógłbym robić. - Zgoda... pod warunkiem, że wiesz, co masz robić. Aleja właśnie ci powiedziałem, co powinieneś zrobić, nieprawdaż? - Tak - przyznał Luther. - No właśnie. Chodźmy zatem, pokażę ci, gdzie zacząć. Gdy Luther jednoczył się w ten dziwny sposób ze swoim ojcem, setki mil na wschód od tamtego miejsca Rasferret Robal przeżywał na nowo zjednoczenie z samym sobą. Zjednoczenie nie jest tu może najwłaściwszym słowem, lepszym byłoby odtworzenie.


Unosząc się na grzbiecie Posłańca, Robal przeniósł się w inną część Kościńca, dość odległą od miejsca, gdzie był tak długo więziony. Gdy księżyc w nowiu zawisł nad horyzontem, użył swojej magii dla Zgromadzenia. Kilka godzin później, koło północy (kiedy Luther przeżył już rozstanie z Mojżeszem i wyruszył w nową podróż), Rasferret usiadł na sterczącym, prostokątnym kawałku kamienia, na którym wyryte były następujące słowa: Poświęcone ukochanej pamięci Harolda Lazarusa 1912-1957 Wielbiąca go żona Wieczne odpoczywanie racz mu dać, Panie Nagrobek ten, o czym była już wcześniej mowa, wieńczyła figurka gargulca. Na jego to ramionach usadowił się Rasferret i doprawdy trudno byłoby powiedzieć, który z nich był bardziej przerażający. Posłaniec także przysiadł w pobliżu. Gdy wszystko już było gotowe, Rasferret wydał cichą komendę i jego Parlament stawił się na wezwanie. Wokół nagrobka zebrało się na śniegu ponad pięćdziesiąt szczurów. Wyglądały z daleka jak ciemne ślady, pozostawione przez przechodzącą bestię. Przybyły na wezwanie Rasferreta. Niektóre wypełzły z głębokich, podziemnych tuneli, inne z piwnic i wilgotnych rynsztoków, a każdy trzymał w pysku kawałki śmieci: lśniące skrawki metalu, druty, paciorki, drobne kości. Zajęły miejsca i czekały na dalsze rozkazy, a obłoczki wydychanej przez nie pary wyglądały jak unosząca się tuż przy samej ziemi mgła. Rasferret nie odezwał się ani jednym słowem. Zamiast tego, przeszywając ich swoimi niebieskimi oczami, tak niebieskimi, jak najgorętsza część płomienia, podniósł zniekształcone łapy w geście kaznodziei, który podrywa swoich wiernych do wstania. I szczury wstały, a przynajmniej usiłowały to zrobić. Każdy z wysiłkiem wspinał się na tylne łapy, poddając się metamorfozie, mimo bólu i łamania w kręgosłupie. Niektórym się to udało, inne, które miały mniej szczęścia, skończyły jako kaleki i nie pożyły już długo. Gdy metamorfoza się zakończyła, może dwadzieścia z pięćdziesięciu szczurów, które przybyły do Parlamentu, przeżyły transformację i stały się Szczurami, dwunożnymi żołnierzami nowej armii Rasferreta. Były już uzbrojone, bowiem śmiecie, które ze sobą przyniosły, także uległy transformacji: kawałki metalu stały się mieczami, druty i kości złączyły się, tworząc kusze. Robal zlustrował swoje oddziały. Dwadzieścia to niewiele, ale gdy jego moc się zwiększy, będzie ich o wiele, wiele więcej. Nawet ta moc, którą dysponował już teraz, starczyłaby jeszcze na kilka transformacji, ale Robal wolał poczekać, zachować energię na specjalną okazję, która mogła się wydarzyć już za kilka nocy. Na myśl o swoim pierwszym od stu lat morderstwie Rasferret wykrzywił się w obrzydliwym grymasie.


Gdy tak się do siebie uśmiechał, jeden ze Szczurów wystąpił przed szereg. Był wielki, faktycznie największy ze wszystkich dwudziestu, uzbrojony zarówno w długi miecz, jak i w kuszę. Powłóczył nogą, ale Rasferret domyślił się, że był to skutek jakiegoś wypadku w przeszłości, a nie metamorfozy. Gdy Robal napotkał wzrok Szczura, dostrzegł w nim zło i pragnienie zniszczenia. W ułamku sekundy obaj doskonale się porozumieli, chociaż nie padło żadne słowo. Wreszcie Robal skinął przyzwalająco głową, otrzymując w zamian niezgrabny ukłon. I w taki sposób Szczur Łomot, zabójca Pajęczynki, został Generałem armii podziemnego świata, podlegając rozkazom samego Rasferreta.


GODZINA MORDU I Nastawmy zatem zegar na godzinę mordu. Niech się zacznie tuż przed końcem starego roku i początkiem nowego, o dwudziestej trzeciej piętnaście w nocy trzydziestego pierwszego grudnia, w momencie złamania gałązki. Niech się skończy pięćdziesiąt osiem minut później, trzynaście minut po północy, wraz z dźwiękiem przypominającym uderzanie paznokciami o wieko trumny. I niech to wygląda tak: Rano po Bożym Narodzeniu Kaznodzieja spojrzał w lustro i stwierdził, że jego głowa już się prawie zagoiła. W południe tego samego dnia Jinsei otrzymała telefon od kierowniczki Biblioteki Uris, gdzie pracowała od października. Podczas ferii zimowych w Bibliotece przeprowadzano całkowitą reorganizację systemu kartotek i wszyscy studenci, którzy nie wyjechali na święta, byli potrzebni do pomocy. Ponieważ drogi były już częściowo przejezdne i podróż na Wzgórze nie wydawała się Odyseją, po krótkiej rozmowie Jinsei zgodziła się pomóc im po południu. Faktycznie Jinsei przepracowała w Bibliotece prawie cały tydzień, łącznie z trzydziestym pierwszym grudnia i często zostawała nawet do późna w nocy. W środku nocy dwudziestego siódmego Rasferret przeniósł swój obóz z Kościńca na szczyt Wzgórza. Lecąc na grzbiecie Posłańca, dostał się, przez nikogo nie zauważony, do dzwonnicy McGraw Hall, środkowego z trzech szarych pudełek, które były pierwszymi budynkami wzniesionymi w kampusie. Sto lat temu w tej dzwonnicy mieściły się słynne dzwony Jenny McGraw, ale teraz osiadał tam tylko kurz - i Rasferret Robal. Jego Szczury przeszły pieszo po pokrytej śniegiem ziemi, aby się z nim połączyć i zorganizować tajną bazę operacyjną. Widać ją było z Wieży Zegarowej, gdzie Hobarta męczyły senne koszmary. Dwudziesty ósmy i dwudziesty dziewiąty były dniami obserwacji i oczekiwania, z jednym niewielkim incydentem, ale dopiero trzydziestego zdarzyło się wiele istotnych rzeczy. Kaznodzieja skontaktował się z Fujiko, która spędzała wspaniałe, zmysłowe wakacje w Domu Tolkiena. Umówili się na spotkanie, aby wspólnie uczcić Nowy Rok, i Kaznodzieja obiecał, że przyjadą, gdy tylko Jinsei skończy pracę w Bibliotece. U skrzatów przygotowania do Nowego Roku także były już w toku. Głównym punktem zabawy miała być jazda na łyżwach po jeziorze Beebe. Jednemu ze Szczurów Rasferreta udało się podsłuchać grupę skrzatów, które o tym rozmawiały, i chociaż stworzenie niewiele z tego zrozumiało, zapamiętało najważniejsze: następnej nocy większość Małych Ludzi będzie daleko od centrum kampusu i


nie zobaczą ani nie usłyszą nic z tego, co może się tam zdarzyć. Rasferret ustalił wreszcie dzień ataku. Większą część nocy spędził na układaniu ostatecznego planu. Jakieś dwadzieścia mil od kampusu, w domku nad brzegiem zimnego jeziora Cayuga, Ragnarok wypowiedział we śnie proroctwo, które składało się z jednego zdania: „Mój Boże, jej oczy się jarzą”. Myoko i Lwie Serce, zamknięci w swoim pokoju, nie słyszeli tego, zresztą i tak nic by nie zrozumieli. Ranek trzydziestego pierwszego grudnia wstał blady i zimny, z obietnicą świeżego śniegu. Jinsei i Kaznodzieja kochali się po raz ostatni, a potem Jinsei wyszła do pracy na Wzgórze. Miłość rozradowała ich i pozostawiła nieświadomymi. Noc przyszła za szybko. II Kaznodzieja wspiął się po frontowych schodach Biblioteki Uris tuż po dwudziestej trzeciej w sylwestra, niosąc prezent dla swojej Pani. Padał śnieg, wolno wirując w powietrzu. Było go na tyle dużo, aby zakryć ziemię i przysłonić jasne tarcze zegarów na Wieży Zegarowej muślinową mgiełką. Podszedł wprost do szklanych drzwi, które okazały się zamknięte, i zastukał w nie głośno dłonią w białej rękawiczce. Chwilę potem pojawiła się Jinsei, trzymając długą różę, opakowaną w celofan. Miała ze sobą wielki pęk kluczy. - Hej - przywitał ją Kaznodzieja, pochylając się, aby ją pocałować. - Gdzie twoje palto? - Umm... - mruknęła Jinsei, całując go także. - Pani Woolf chce, abym została jeszcze godzinę. - Naprawdę? - zdziwił się. - Ależ Jin, jest sylwester. Fujiko, jej goguś i północ czekają na nas. Czy nie możesz odpracować tej godziny kiedy indziej? - Mogłabym, ale... no wiesz... Zostało nam tylko tyle, żeby skończyć literę R. - Och - westchnął Kaznodzieja i oboje wybuchnęli śmiechem. - Co to jest? - zapytał, dotykając róży. Jinsei wzruszyła ramionami, wręczając mu kwiat. - Coś, co kupiłam dla ciebie w drodze do pracy. Już pewnie zwiędła. - Mmm. - Pochylił się znowu, aby ją pocałować, nieco dłużej pieszcząc jej usta. - Ja też ci coś kupiłem. - Tak? - Jinsei dotknęła palcem jego warg. - A co takiego? Kaznodzieja wyprostował się, krzywiąc usta w przekornym uśmiechu. W przejściu powiał wiatr, rozwiewając ciemne pasma jej włosów.


- Już wiem - oznajmił. - Dam ci to, jak będziemy już w Domu Tolkiena. - Kiepsko. - Jinsei próbowała wydąć wargi, ale niezbyt jej się to udawało. - Ja już ci dałam kwiatek, prawda? Ale bez żartów, Kaznodziejo, pani Woolf naprawdę chce, abym została jeszcze godzinę. Myślę, że to będzie dla niej noworoczny prezent. - Jeśli skończysz literę R? - Jeśli skończę literę R. - To uczyni ją szczęśliwszą? - Starym bibliotekarzom łatwo zrobić przyjemność. - Hmm. - Pocałował ją po raz trzeci, bardzo, bardzo czule. - A jak wygląda sytuacja z młodymi bibliotekarzami? - Och, czasami tu wpadają - odpowiedziała. - Może pójdziesz sam i powiesz Fujiko i Noldorinowi, że się trochę spóźnię. Prawdopodobnie nie zdążę przed północą, ale przyjdę najszybciej, jak będę mogła. Kaznodzieja otworzył usta, aby coś powiedzieć, ale Jinsei zamknęła mu je pocałunkiem, nie dopuszczając do jakiegokolwiek sprzeciwu. Gdy przerwali całowanie, aby złapać powietrze, Kaznodzieja pokiwał głową i uśmiechnął się. - W porządku - oświadczył. - Nie mogę się nie zgodzić z takim rozumowaniem. Tylko uważaj po drodze. - Będę ostrożna - obiecała. - Dobrze. A to dla ciebie. Uważając na różę, Kaznodzieja wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej białe pudełeczko. - Co to jest? - Zapomniałem - Kaznodzieja wzruszył ramionami. - Musisz jej otworzyć, to zobaczysz. Jinsei uniosła wieczko. W środku znajdowała się bransoleta z ciemnego drewna, połączonego srebrną opaską. Srebro ślicznie lśniło w świetle lampy wiszącej nad drzwiami do Biblioteki. - Jaka piękna! - szepnęła Jinsei, ale w tym samym momencie przypomniała sobie białego ptaka i zapieczętowaną żelazną puszkę. - Och, nie. To nie jest... Kaznodzieja pokiwał głową. - Miałem to w kieszeni, gdy uciekaliśmy. Wczoraj myślałem o tym, aby odwiedzić przyjaciela na Buffalo Street, który zajmuje się biżuterią.


Zastanawiałem się, co z tym zrobić: szkoda wyrzucić, ale też nie wiadomo, czy zatrzymać. Nie powiedział jej wszystkiego. Ważniejsza od względów ekonomicznych była nieodparta wprost chęć podarowania jej srebrnej bransoletki. Nic więcej jednak nie potrafił z siebie wydusić. - Och, Kaznodziejo - powiedziała Jinsei z wahaniem w głosie. - To jest piękne, ale... nigdy już nie chcę spacerować po cmentarzu i nie jestem pewna, czy chciałabym mieć coś, co będzie mi przypominać o tym strasznym wydarzeniu. - Ale co tak naprawdę tam się wydarzyło, Jinsei? Trochę strachu, trochę bólu. Moja głowa już się zagoiła. - Spojrzał na nią proszącym wzrokiem. - To ładna rzecz - powiedział. Może przyniesie ci kiedyś szczęście. Podobno srebrne rzeczy mają taką moc. Nie sprzeciwiała się dłużej. Powietrze wokół nich przesycone było jakiś dziwnym uczuciem, uczuciem... tak, doniosłości. Niedługo miało się wydarzyć coś wielkiego, coś ważnego. Jinsei włożyła bransoletkę na rękę. W tej samej chwili jej miłość do Kaznodziei stała się tak silna, jak nigdy przedtem ani potem. - Ty też uważaj na siebie - powiedziała, ściskając jego dłonie w swoich. - Na drodze. - Ja zawsze uważam, moja Pani - odpowiedział z uśmiechem. Przed rozstaniem przytulili się do siebie w ostatnim pocałunku, który zamienił się w całą ich serię. Stali tak w korytarzu przez dłuższą chwilę, a kartoteka i pani Rhetta Woolf czekały na Jinsei, podobnie jak ciemność i śnieg na Kaznodzieję. III Rasferret Robal był sam w kryjówce, Szczury rozbiegły się do różnych ciemnych zadań, zaś Posłaniec krążył nad Dziedzińcem, pilnując, aby nikt niepowołany nie zakłócił im polowania. Jednak nawet ukryty w dzwonnicy, Rasferret nie stracił kontroli nad wydarzeniami. Miał Zmysł, magiczną zdolność do wyczuwania, co dzieje się na otaczającym go terenie. Doskonale wiedział, gdzie znajdowały się jego oddziały, a także przyszłe ofiary. Przykucnął w drewnianym korytarzyku, zaśmieconym resztkami jedzenia, i przygotowywał się do swojego pierwszego od stu lat ożywienia. Upłynęło wiele czasu, ale miał teraz nową moc i wciąż pamiętał swoją sztuczkę. Była wyryta w jego umyśle, nie dając o sobie zapomnieć. Cząstka istoty Rasferreta - duszy, ducha, ka, możecie to nazwać, jak chcecie - wirowała swobodnie tuż przed nim, przypominając migocącą w powietrzu iskierkę. Robal koncentrował się dalej, podziwiając jej taniec, zapominając o brakach w praktyce i wysyłając w noc najczystszą esencję w poszukiwaniu


istoty, którą mogłaby ożywić. Nie wiedział o tym, że już została dla niego wybrana i przygotowana przez Opowiadacza. Ka Rasferreta uleciało z zawrotną szybkością na północ, przyciągane jakąś magnetyczną siłą w kierunku Fraternity Row, w stronę Domu Tolkiena, gdzie czekał na nie manekin o jasnej karnacji, niecierpliwiący się niczym panna młoda. W ukrytej części Lothlórien, tam gdzie rosły gęsto drzewa, duch Rasferreta wstąpił w Gumową Dziewicę, obdarzając życiem jej plastikowe członki i rozpalając szklane oczy niebieskim ogniem. Patrząc tymi oczami Rasferret sprawdzał swoją nową postać, zginał ręce, wymachiwał ramionami i robiąc swój pierwszy krok, złamał stopą gałązkę. Była dwudziesta trzecia piętnaście, zaczęła się godzina mordu. IV Amos Noldorin, jeden z prezydentów Domu Tolkiena i jego Dama Fujiko, nadzy jak Adam i Lilith w Raju, leżeli na białym, jedwabnym prześcieradle na polance przy wejściu do Lothlórien. Tuż nad nimi znajdowało się w zboczu wejście do głębokich podziemi Khazaddum i winda. Na nieboskłonie przyjaźnie migotały gwiazdy, a monotonię ich deseni przerywał od czasu do czasu przelatujący meteor. W Ogrodzie było ciepło, niezbyt wilgotno, a lekki zefirek rozsiewał w powietrzu zapachy egzotycznych kwiatów: może fiołków afrykańskich, a może kwiatów mallorn. W takiej scenerii kontrolowanego Raju dwoje kochanków przekomarzało się, co będą robić w ciągu najbliższych piętnastu minut. Noldorin upierał się, że powinni się ubrać, iść na górę i czekać na Kaznodzieję i Jinsei, którzy lada chwila mogli nadejść. Fujiko, której cygańskie libido gwałtownie dawało o sobie znać, realizowała swoje pragnienia, liżąc namiętnie Noldorina koniuszkiem języka tuż za uchem. - Nie, poczekaj - protestował Noldorin, ale niezbyt stanowczo, gdy Fujiko rozłożyła go na ptecach na jedwabnym prześcieradle i usiłowała się na niego wdrapać. - Poczekaj, oni za chwilę mogą nadejść. - Czy drzwi wejściowe są zamknięte? - zapytała, siedząc już na nim i całując jego pierś. - Nie - przyznał Noldorin, słabnąc. - No to o co chodzi? - Powiem ci, o co chodzi... zastanawiam się, co będzie, jeśli przyjdą i zastaną nas w takiej sytuacji?


- Mogą dostać drugie prześcieradło - zaproponowała Fujiko, intensywnie pracując rękoma. - Chyba że będą woleli trawę. - Nie sądzisz - wysapał Noldorin - nie sądzisz, że byłoby to naruszenie dobrych manier? - Mieszkańcy Risley nigdy nie przejmują się etykietą - powiedziała Fujiko i w tej samej sekundzie ktoś wyciągnął wtyczkę z kontaktu, zmieniając zmysłowy sen w mrożący krew w żyłach koszmar. Jej ręce na ciele Noldorina zesztywniały. Jego erekcja opadła jak ścięty kwiat, a skóra ich obojga pokryła się gęsią skórką. - Jezu! - zawołała wystraszona Fujiko. Noldorin, wciąż leżąc na plecach, nie musiał wcale pytać, co się stało. Rozgwieżdżone sklepienie zgasło i zrobiło się ciemno. Kompletnie. Jednak nie to było najgorsze. Lekka bryza także zniknęła, a wraz z nią całe ciepło, jakie było w powietrzu. Ciała kochanków zaczęły parować, tak nagła była zmiana temperatury. Ale to też jeszcze nie było najgorsze, podobnie jak mgła, która pojawiła się wokół nich, przesłaniając i tak bardzo nikłe światło, płynące z lampek umieszczonych na ziemi. Najgorszy był ten dźwięk, jakby skradające się kroki czegoś, co zbliżało się do nich od najbliższego skupiska drzew. - Jezu, och Jezu! Nie jesteśmy tu sami - zawołała Fujiko, trzęsąc się ze strachu. W innym miejscu i czasie - odległym teraz o całe lata świetlne - stanęła spokojnie sama jedna przeciw całemu rozwścieczonemu gangowi motocyklowemu, ale teraz przepełniał ją nieznany dotychczas strach, a w głowie pojawiły się najbardziej przeraźliwe historie znane z bajek: Okrutny wilk spragniony krwi Czerwonego Kapturka, Baba Jaga polująca na Jasia i Małgosię. Noldorin przykucnął i otulił ich oboje prześcieradłem, chroniąc się przed chłodem i kryjąc ich nagość. On także był przerażony i oszołomiony. Kręciło mu się w głowie od nagłej zmiany temperatury, od leżenia na plecach oraz od wina, które wcześniej wypił. Próbując uciszyć szum w głowie, utkwił wzrok w pierścieniu, białym opalu oprawionym w srebro. Była to replika jednego z trzech Tolkienowskich Wielkich Pierścieni Elfów. Czarodziejski. Może to dziwne, a może wcale nie, w każdym razie Noldo - rin, mimo pękającej głowy i ciarek pełzających po skórze, znalazł możliwość ratunku w magii. - Winda - wołała Fujiko, ciągnąc go za rękę. - Chodź, musimy dostać się do windy i pojechać na górę...


- Nie - powstrzymał ją Noldorin stanowczym głosem. - Tą drogą nie uciekniemy. Uratuje nas nie winda, ale Krąg. - Co takiego? - Zaczarowany Krąg. - Noldorin wstał już i popychał Fujiko w stronę Kręgu. Pośpiesz się, to może być nasza ostatnia szansa. Strach tak bardzo sparaliżował Fujiko, że nie była w stanie upierać się przy swoim. Biegła za nim boso, ścieżką prowadzącą do zaczarowanych kamieni, tych samych, na których podczas Halloween Najstarszy skrzat Hobart opowiadał Małym Ludziom historię Robala Rasferreta. Noldorin traktował to miejsce jak sanktuarium. Chciał się w nim znaleźć jak najszybciej, tym bardziej że coś, co czaiło się między drzewami, było coraz bliżej, ścigało ich. Tuż przed Kręgiem zgubili prześcieradło, które zostało gdzieś na gałęzi. Nie zatrzymali się jednak, aby je odzyskać, tylko przyspieszyli kroku i ostatnie dziesięć jardów przebyli biegiem, rzucając się susem w środek Kręgu. Gdy już tam byli, wtulili się w siebie, jakby jedno u drugiego szukało ochrony. Dźwięki stawały się coraz wyraźniejsze. Wilk, wiedźma, cokolwiek ich ścigało, było już bardzo blisko. - Już w porządku - Noldorin uspokajał Fujiko, tuląc ją do siebie. - Już w porządku. Podniósł w górę dłoń z pierścieniem i zawołał najbardziej stanowczym głosem, na jaki go było stać: - Posłuchaj! Znajdujemy się w Kręgu! Słyszysz mnie? Jesteśmy wewnątrz Kręgu i nie wolno ci tu wejść! - Spójrz! - wykrzyknęła Fujiko. Tworzące Krąg kamienie zaczęły nagle jarzyć się silnym, nieziemskim światłem, które bez trudu przedarło się przez gęstą mgłę. Pierścień Noldorina także zaczął świecić. Powietrze wokół nich trochę się ociepliło. Odgłosy zbliżania się ścigającej ich istoty ucichły. - Dobrze! - zawołał mocnym głosem Noldorin. - Nie dostaniesz nas! Jesteśmy bezpieczni w Kręgu, a ty nie możesz tu wejść! Nic tu po tobie! Czekali, modląc się w duchu, aby ich prześladowca zaniechał pościgu. Przez długą chwilę panowała kompletna cisza. Potem dobiegły ich jakieś szelesty, bardzo blisko Kręgu. Z drzewa zniknęło białe prześcieradło. Chociaż obydwoje wytężali wzrok, tylko Fujiko zdołała dojrzeć w przelocie tajemniczą istotę, i to bardzo niewyraźnie. Była to ciemna postać z dwiema niebieskimi, żarzącymi się iskrami w miejscu, gdzie powinny się znajdować oczy.


Po chwili dobiegły ich odgłosy wskazujące, że intruz się oddala. Trzaskały deptane gałęzie, jakby ktoś spieszył się na następne, ważne spotkanie. Noldorin odetchnął z ulgą, osuwając się miękko na Fujiko. Ulga był zbyt wielka, aby umiał ją wyrazić. - Co... co to było? - zapytał. Drżąc jeszcze na całym ciele, oparł głowę na jej ramieniu. Kamienny Krąg powoli przygasał, jego magia nie była już potrzebna. - Nie mam pojęcia - odpowiedziała Fujiko, ocierając płynące po policzkach łzy. - Nie wiem, ale Kaznodzieja i Jinsei wejdą prosto na to. Białe prześcieradło ożyło pod dotknięciem i teraz, gdy winda wyłożona obsydianem wznosiła się powoli na parter, owinęło się wokół Gumowej Dziewicy jak żywy całun. Prześcieradło było rzeczą zdobytą spontanicznie, przypadkowym dodatkiem. Znacznie bardziej świadomie Gumowa Dziewica szukała broni. Na parterze manekin odkrył MathomHole Michela Delvinga i dokładnie obejrzał znajdującą się tam kolekcję eksponatów. Każdy był opisany na osobnej kartce: To jest róg Boromira, To jest Anduril, złamany miecz. W gablocie, która zwróciła szczególną uwagę Gumowej Dziewicy, leżała długa, czarna maczuga, okuta żelazem. Przytwierdzona obok kartka głosiła, że Broni tej używał Władca Nazguli, Czarnoksiężnik Angmaru. Szkło rozprysło się, gdy Gumowa Dziewica zgniotła plastikowymi dłońmi szybę, niczym łasica przebijająca skorupkę jaja, w poszukiwaniu ukrytego wewnątrz skarbu. Maczuga wyglądała na solidną, dobrze leżała w dłoni. Manekin zamachnął się nią, aby sprawdzić uderzenie, i stojąca obok szklana kaseta rozpękła się na tysiące kawałków. Zaraz potem Gumowa Dziewica wybiegła w noc, w poszukiwaniu ofiary. VI Kaznodzieja długo jeszcze marudził w holu Biblioteki, tuląc do siebie Jinsei, zanim zdołał się od niej oderwać. Miłosne pieszczoty przerwał im zniecierpliwiony głos starej bibliotekarki. Kaznodzieja pocałował ją po raz ostatni i ruszył przez Dziedziniec. Była dwudziesta trzecia dwadzieścia dwie. Mógł wybrać drogę w dół Zbocza, przechodząc przez wąwóz Fali Creek na wysokości Stewart Avenue i tamtędy dojść do Domu Tolkiena.


Ale zamiast tego postanowił przedostać się na drugą stronę wąwozu przez wiszący most. W sumie odległość była ta sama. Odkąd Kaznodzieja opuścił mury Biblioteki, każdy jego krok był dobrze śledzony. Nieświadom grożącego mu niebezpieczeństwa, minął lekkim krokiem McGraw Hall, nucąc pod nosem jakieś piosenki o miłości, które słyszał rano przez radio. Śnieg padał wielkimi płatkami, wirując w powietrzu. Poszedł na skróty między White Hall i Tjaden Hall, zaśmiewając się głośno, gdy o mało nie wywrócił się na śliskiej drodze. Zatrzymał się na chwilę przed Johnson Art Museum, przysłuchując się wietrznym dzwonkom. W mroźnym, zimowym powietrzu wydawały głuchy, upiorny dźwięk, ale dla Kaznodziei brzmiały bardzo radośnie. Tej nocy wszystko mu brzmiało cholernie radośnie. Chłodny, ale radosny, o tak, bardzo radosny, poblask dochodzący z kampusowych Niebieskich Telefonów Bezpieczeństwa oświetlał drogę do wiszącego mostu. Telefony zainstalowano tam parę lat temu, po kilku wypadkach gwałtów z bronią w ręku. Mieszkańcy kampusu przeżywali wtedy trudny okres. Gwałciciel był czarny i Kaznodzieja, który często wracał po nocy do akademika, był co najmniej czterokrotnie zatrzymywany przez Straż Kampusową. Jednak wysiłki policji dały tylko tyle, że przestępca przeniósł się na inne tereny łowieckie, co zresztą nie wyszło mu na dobre. Gdy Kaznodzieja kończył pierwszy rok studiów, gwałciciel zaatakował Donnę Winchell z Cayuga Heights. Dziewczyna, podobnie jak napastnik, miała przy sobie rewolwer i użyła broni szybciej od niego. Ale Kaznodzieja wcale nie myślał o takich sprawach, gdy wchodził po zrobionych z metalu i drewna schodkach na wiszący most. Przechodząc, rzucił tylko okiem na stojący najbliżej schodów Niebieski Telefon Bezpieczeństwa z instrukcją: Telefon jest czynny. Proszę czekać na zgłoszenie. Most przewieszony był malowniczo ponad sto stóp nad dnem wąwozu, ze spokojnym wdziękiem łącząc oba brzegi przepaści. Podwójne liny zabezpieczające były oblodzone i z odległości wyglądały jak promienie zamarzniętego światła. Na moście leżała warstwa świeżo spadłego śniegu, białego i dziewiczego. Tylko w kilku miejscach wiatr zwiał śnieg, odkrywając połyskujące jak kwarc plamy. Kaznodzieja postawił stopę na nie tkniętym śniegu i przypomniał sobie, co powiedział mu podczas pierwszego tygodnia pobytu w kampusie jego Doradca w sprawach Orientacji: „Nie będziesz prawdziwym studentem Uniwersytetu Cornella, dopóki nie pocałujesz i nie zostaniesz pocałowany na wiszącym moście”. To mu się jeszcze nie przytrafiło. Musi tu kiedyś przyprowadzić Jinsei, może nawet jutro, gdy będą wracać z Domu Tolkiena.


Zrobił następny krok, czując, jak most wibruje pod jego ciężarem... i jeszcze jeden, który wzbudził już dużo słabsze drgania. Jeśli kiedykolwiek dane mu było poczuć ukłucie strachu, to właśnie wtedy, gdy między padającymi płatkami śniegu dojrzał idącą ku niemu z przeciwległego krańca mostu postać w białym prześcieradle. Była zarazem powabna i nieokreślona. Biała tkanina poruszała się hipnotycznie, jakby tańczyła nie w takt powiewów wiatru, ale z własnej woli. Kaznodzieja nie mógł powstrzymać ciekawości i zastanawiał się, kogo kryje ten dziwny strój. - Dobry wieczór - powiedział Kaznodzieja, gdy spotkali się na środku mostu. Szczęśliwego Nowego Roku. Postać zatrzymała się i odwróciła, jakby także chciała go pozdrowić. Prześcieradło rozchyliło się z łopotem, ukazując Gumową Dziewicę, odzianą w czarną skórę. Ostatnią logiczną myślą Kaznodziei było: „Mój Boże, ależ jej oczy się jarzą”. Chwilę później maczuga Nazgula przeszyła ze świstem powietrze i uderzyła go z potworną siłą w głowę, rozbijając w proch jego myśli i pozbawiając go równowagi. Kaznodzieja zwalił się jak drzewo. Kwiat, który podarowała mu Jinsei, wypadł mu z dłoni. Gumowa Dziewica przeszła nad jego leżącym twarzą w dół ciałem i ustawiła maczugę do powtórnego ciosu, ale nie był już potrzebny. Uderzenie kompletnie oszołomiło Kaznodzieję. Leżąc na śniegu, dojrzał jednym okiem nieostre światełko Niebieskiego Telefonu Bezpieczeństwa. Nie pojmując już, co to jest, zaczął się instynktownie czołgać w jego kierunku. Przebył niecałe trzy stopy, gdy znowu dopadła go Gumowa Dziewica. Chwyciwszy Kaznodzieję za kołnierz i pasek, bez trudu uniosła go ponad linami tworzącymi ścianki mostu. - Gunnh - wymamrotał Kaznodzieja złamaną szczęką, jakby przeczuwając czekający go upadek. Machając na oślep ręką, schwycił kosmyk włosów Gumowej Dziewicy, długich i jedwabistych. Jinsei, pomyślał z czułością. Jinsei, powtórzył jeszcze raz jego umysł, gdy Gumowa Dziewica rzuciła go w przepaść. Jinsei. Spadał, leciał w powietrzu, zupełnie jakby fruwał, a wiatr próbował za nim nadążyć. Jinsei, kocha... i koniec. Wpadł w lodowatą wodę Fali Creek, pod powierzechnią której znajdowały się ostre skały, a nad nimi ciemność i długi sen. Gumowa Dziewica nawet nie czekała, aż Kaznodzieja dosięgnie dna. Z maczugą w dłoni ruszyła w stronę Biblioteki Uris, szukając Jinsei, drugiej ofiary Rasferreta. Była dwudziesta trzecia trzydzieści pięć. VII


Jasne światło lampionów rozjaśniało zamarzniętą powierzchnię jeziora hp no którvm cała czereda skrzatów ze Wzgórza jeździła na łyżwach, tań - czyła i brykała, śmiejąc się i radując w oczekiwaniu na przyjście Nowego Roku. Tylko jeden z nich nie dzielił powszechnej radości. Był to Hobart, który się mocno postarzał od święta Halloween. Dobrze opatulony w futra, stał na skraju świateł i mruczał coś do siebie. Mimo częstych próśb nie chciał tej nocy niczego opowiadać, chociaż jedna historia warta była przypomnienia. Puck i Hamlet zadawali sobie zagadki, gdy pojawiła się przy nich Zephyr. - Co się stało? - zapytał Puck, widząc niepokój w jej oczach. Nic nie powiedziała, wskazała tylko głową w stronę, gdzie stał samotnie Hobart, drżąc z zimna. Nawet z tej odległości widać było bladość, jaka powlekała jego twarz. - Czy on jest chory? - zapytał Puck. - Nie wiem - odpowiedziała Zephyr. - Myślę, że ostatnio nie śpi zbyt dobrze. - Złapała go za rękę. - Powiedział, że chciałby z tobą porozmawiać. Na osobności. Nie wiadomo dlaczego, Pucka ogarnął nagle niepokój. - Chce ze mną porozmawiać na osobności? O czym? - Nie powiedział mi. Chyba chce cię o coś prosić. - Prosić... - Puck nerwowo oblizał wargi. Oczywiście, nie mógł odmówić. Oprócz tego, że Hobart był dziadkiem Zephyr, był też Najstarszy i nie wolno mu było odmawiać. - Dobrze - powiedział po długim wahaniu. Przeprosił Hamleta, uścisnął dłoń Zephyr i ruszył w stronę drżącej postaci Hobarta. - Wzywałeś mnie, Hobarcie? - przywitał go Puck. Przez chwilę wydawało się, że stary skrzat, wpatrując się w światło lampionów, nie zauważył jego obecności. Odwrócił się dopiero wtedy, gdy Puck położył mu delikatnie rękę na ramieniu. - Świetnie - powiedział Hobart niemal szeptem. - Świetnie. - Zephyr... - zaczął Puck, czując wzbierający niepokój. - Zephyr powiedziała, że masz do mnie jakąś prośbę. - Prośbę. - Hobart skinął głową. - Potrzebuję ucha. - Słucham? - Słuchającego ucha. Mam coś do przekazania i potrzebuję ucha, któremu mógłbym zaufać. Kogoś, kto pomógłby mi podjąć słuszną decyzję. - Czy dobrze się czujesz, Hobarcie?


- Nie najgorzej. Jestem ostatnio trochę śpiący. Koszmary... już ci się wydaje, że nie mogą być gorsze, a jednak są. Twój samolot może pomieścić dwóch pasażerów, mam rację? - Mój dwupłatowiec? Tak. Latałem nim razem z Zephyr. - To świetnie, świetnie. - Hobart wyprostował się, jakby nagle odzyskał nieco swojej niedawnej siły. - Chciałbym, abyś zawiózł mnie z powrotem do Wieży. Wypijemy sobie i porozmawiamy. A potem zobaczymy, czy któryś z nas zaśnie. VIII W Bibliotece Uris uporządkowano wreszcie literę R. Rhetta Woolf udała się na górę, poszukać czegoś na regałach, a Jinsei miała zrobić porządek na biurku w rejestracji. Uporała się z tym bardzo szybko, pogwizdując pod nosem i zastanawiając się, jak najszybciej znaleźć się w ramionach Kaznodziei. Hałasy są zawsze czymś niezwykłym w bibliotekach, gdzie mówi się szeptem, i ten także zaskoczył Jinsei. Odbijał się potężnym echem od strony holu, wywołując w wyobraźni obrazy nadchodzącego kataklizmu: Supermana ciskającego oszkloną budką telefoniczną z okna trzeciego piętra, rozwścieczonego nosorożca rozprawiającego się z żyrandolem. Cisza, jaka zapadła po chwili, nie była już tak cicha, jak przedtem. - Pani Woolf? - zawołała Jinsei, podskakując z przerażenia i wypuszczając z rąk plik rewersów. Jej dłoń wyciągnęła się natychmiast w kierunku telefonu. Na słuchawce był zapisany numer telefonu do Straży Kampusowej. Jednak zwyciężyła ciekawość i Jinsei ostrożnie zeszła do holu, aby sprawdzić, co się stało. Na pierwszy rzut oka wszystko było w porządku. Hol był wielopoziomowy. Z miejsca, gdzie stała Jinsei, szerokie schody prowadziły do stanowiska rejestracyjnego. Na prawo znajdowało się główne wejście, zamknięte i nienaruszone. Na lewo od Jinsei wąskie schody prowadziły na górę, skąd z półpiętra można się było dostać do Czytelni Andrew D. White’a. Drzwi prowadzące do niej lekko zaskrzypiały, jakby jakiś dowcipniś trzymał z drugiej strony klamkę. - Jest tam kto? - zawołała Jinsei, czując się trochę głupio. Podobnie jak główne wejście, drzwi do Czytelni White’a także wykonane były ze szkła i Jinsei, nie ruszając się z miejsca, widziała, że po drugiej stronie nikogo nie było. Jednak... Jinsei weszła na półpiętro, prowadzona tam jakby siłą jakiegoś zaklęcia. Drzwi cały czas skrzypiały. Dziewczyna stanęła przed nimi i zajrzała przez szybę do środka. Musiała


wytężać wzrok, gdyż we wnętrzu nie paliło się żadne światło i niewiele było widać. Jednak z holu i przez okna sączyło się wystarczająco dużo światła, aby Jinsei mogła odkryć zadziwiający fakt: w środku padał śnieg, padał śnieg! Oczywiście, od razu powinna się była zorientować, skąd to wrażenie, ale przez chwilę całkowicie poddała się iluzji. Naprawdę wyglądało tak, jakby w środku Czytelni padał śnieg. Zaraz potem dzwony na Wieży Zegarowej zaczęły wybijać północ. - Czary - wyszeptała Jinsei, prawie nie zdając sobie z tego sprawy. Już w Nowym Roku położyła dłoń na klamce i pchnęła oszklone drzwi Czytelni. Gdy zrobiła krok do przodu, powitał ją podmuch mroźnego powietrza. IX Gdy Zegar wybił dwunaste uderzenie, Puck ustawiał dwupłatowiec do ostatniego podejścia, a pojedyncze światełka na skrzydłach były mu jedyną pomocą przy namierzaniu wejścia do hangaru. - Zostawiłeś drzwi otwarte? - zdziwił się Puck, ale Hobart nie odpowiedział; nie odzywał się podczas całego lotu. Tak naprawdę jednak powiedział coś, gdy zbliżali się do szczytu Wieży i w smudze światła ukazały się otwarte drzwi do hangaru. Powiedział wtedy: „Stało się tu coś złego”. Ale słowa wypowiedziane zostały tak cicho, że Puck ich nie usłyszał. Dwupłatowiec bezpiecznie wylądował w hangarze i zatrzymał się. Światła na skrzydłach rozjaśniły panującą wewnątrz ciemność, ukazując stojący w kącie wrak szybowca Hobarta. - Jezus, Troilus i Kresyda - zawołał Puck. - Coś ty z nim zrobił, Hobarcie? Hobart znowu nic nie odpowiedział, zajęty wciąganiem powietrza nosem. Powietrze w hangarze było rześkie i chłodne, pachnące przede wszystkim świeżym śniegiem, ale spod tego zapachu przebijała jeszcze jakaś woń, dużo mniej przyjemna. - Hobart? - zawołał Puck, który także już wyczuł tę nieprzyjemną woń. Co to... - O, Gwiazdy! - Hobart wyciągnął gwałtownym ruchem przed siebie miecz. Pomóżcie nam stąd uciec! Pomóżcie nam natychmiast! - Co... - zaczął Puck, ale w tym samym momencie pierwszy Szczur skoczył na lewe skrzydło dwupłatowca, trzymając w łapie obnażony miecz. Skrzat nie tracił czasu na zastanawianie się nad absurdalnością tego, co widział Szczur na dwóch nogach, władający bronią - chwycił błyskawicznie swój własny miecz, który leżał wyjęty z pochwy na podłodze kokpitu, i zaatakował nacierającego napastnika, wbijając


mu ostrze w klatkę piersiową. Zwierzę umknęło w ciemność z piskiem, wyrywając Puckowi miecz z ręki. Nagle ze wszystkich ciemnych zakamarków hangaru usłyszeli dźwięki wyciąganych z pochew mieczy i nastawianych kusz. Cały oddział Szczurów Rasferreta czekał tu już od godziny, w nadziei, że pan Wieży powróci sam lub w tak nielicznym towarzystwie, że nie przysporzy im kłopotu. Los sprawił im wspaniały prezent. - Otaczają nas! - zawołał Hobart, wyciągając przed siebie miecz. Nie uzbrojony Puck zaczął manewrować samolotem, modląc się w duchu, aby bestiom nie przyszło do głowy zamknąć drzwi hangaru. Tak długo, jak możliwość ucieczki pozostawała realna, mieli szansę na przeżycie, niezależnie od liczby atakujących. Dwupłatowiec krył w sobie wiele zaskakujących niespodzianek. Strzały z kusz wbijały się w skrzydła i kadłub skręcającego samolotu. Jeden z celnych strzałów zniszczył światła i teraz jedynym jasnym punktem były otwarte drzwi. Ośmielone Szczury ruszyły do natarcia. Niektóre podeszły do samolotu i Hobart walczył z nimi zawzięcie, nabierając siły, w miarę jak poddawał się panice. Kilka z nich rzuciło się, aby zatarasować drzwi. Gdy Puck wykonał pełen zwrot, zobaczył ich sylwetki na tle nieba. Stary skrzat bohatersko stawiał czoło napastnikom. Tylko raz krzyknął z bólu, gdy został ranny. Młodszy szukał w dolnej partii kokpitu niemal zapomnianego przycisku, który uruchamiał minipociski. Wystrzelisz prawdopodobnie także swoje skrzydła, przypomniał sobie słowa Zephyr. Może tak właśnie będzie, pomyślał teraz. - Szczęśliwego Nowego Roku, bydlaki. Nacisnął przycisk i samolot wystartował. Spod dolnych skrzydeł buchnął ogień, a zaraz potem nastąpił wybuch, brzmiący jak potężny huk organów. Jedenaście Szczurów zginęło na miejscu, rozerwane przez gruby śrut. Dwunasty został wyrzucony na zewnątrz hangaru. Puck dostrzegł szansę ucieczki. Wpatrując się z niepokojem w pajęczynę pęknięć na dolnym prawym skrzydle, ruszył pełną parą do przodu. Jednak, niestety, przynajmniej jeden ze Szczurów wykazał się odrobiną inteligencji drzwi hangaru zamykały się szybko, wprawione w ruch przez ukryty system równoważni. Otwór wydawał się już zbyt mały, aby mógł się w nim zmieścić samolot. Puck nie chciał być jednak schwytany w pułapkę, wcisnął gaz do dechy i wpasował się w szczelinę. Oba skrzydła dwupłatowca opadły, jak ucięte gilotyną.


Drzwi zamknęły się za nią. Jinsei stała na pokrytej zielonym dywanem podłodze w Czytelni White’a, wpatrując się w potłuczone okno wyku - szowe. To stąd pochodził brzęk i hałas. W szybie wybita była dziura wielkości człowieka, przez którą wpadał do środka wiatr i śnieg. A więc to nie była czarodziejska sztuczka, w bibliotece naprawdę padał śnieg. Jinsei wyczuwała jednak w dalszym ciągu, że działają tu jakieś ciemne siły. Tap, tap, tap. Wzdłuż ścian Biblioteki wznosiły się dwie kondygnacje regałów, umocowane na stalowych konstrukcjach. Dźwięk dobiegał z drugiej kondygnacji, ukrytej w ciemnościach. Tap, tap, tap. Jinsei powinna się była przestraszyć. Powinna była zadać sobie pytanie, co mogło wybić taką olbrzymią dziurę w północnym oknie, a następnie odwrócić się na pięcie i uciec. Zamiast tego, gdy pozbyła się lęku, ostrożnie, aby nie nadepnąć na potłuczone szkło, poszła w stronę północnozachodniego kąta, gdzie znajdowały się spiralne schody, wiodące na wyższą kondygnację. Tap... Noga na pierwszym stopniu, twarz jak w transie i chociaż coś w głębi kazało jej uciekać, Jinsei nie zwracała na te ostrzeżenia najmniejszej uwagi. ...tap... Minęła pierwszą kondygnację i w połowie drogi zaczęła się wspinać coraz szybciej i szybciej. ...Tap. Gdy dotarła na górę, weszła na poziom drugiej kondygnacji. Jeszcze kilka szybkich kroków i Jinsei znalazła się na pomoście komunikacyjnym, rozciągającym się od zachodniej ściany czytelni do wschodniej. Tam się zatrzymała. Na drugim końcu pomostu, co nie było zresztą wcale daleko, gdyż Czytelnia White’a jest długa, ale wąska, majaczyło między dwoma półkami białe, upiornie wyglądające w ciemnościach prześcieradło, rozciągnięte jak zasłona prysznicowa. Prześcieradło falowało w przód i w tył, przyzywając Jinsei. Za nim znajdowało się niewidoczne źródło dźwięku, uderzanie metalu o metal. Tap, tap, tap. Wystarczyły trzy długie kroki i Jinsei stanęła przed zasłoną. Zatrzymała się, a wewnętrzny głos znowu ostrzegał, aby się wycofała. Nie bacząc na to, jej lewa ręka wysunęła się do przodu, aby odsunąć na bok zasłonę. Materiał, którego dotknęła, wydawał się żywy.


Z góry dobiegł ją nagle inny dźwięk, jakby przytłumiony strzał z rewolweru. Ręka Jinsei zawahała się. Jednak prześcieradło rozsunęło się samo i ukazała się Gumowa Dziewica, trzymająca nad głową maczugę, która sekundę potem wyprysnęła skośnym łukiem do przodu. Gdyby Jinsei zawahała się przez mgnienie oka - gdyby, na przykład, zaczęła krzyczeć - policja znalazłaby jej ciało ze zmiażdżoną czaszką, leżące pod rozbitym oknem i przysypane śniegiem. Ale ona nie wahała się ani sekundy. Wykazała na szczęście refleks i cofnęła się błyskawicznie. Jednak mimo to już pierwszy cios mógł oznaczać koniec, gdyby w tym samym momencie Jinsei nie potknęła się na pomoście. Runęła na plecy, a maczuga ze świstem przeleciała obok niej, ocierając się o czubek jej nosa tak delikatnie, jakby to była pieszczota kochanka. Nie zniechęcona tym Gumowa Dziewica postąpiła krok do przodu, unosząc maczugę do kolejnego ciosu. Gdy śmiercionośna broń zawisła w najwyższym punkcie, Jinsei spojrzała prosto w niebieski ogień, palący się w oczach manekina. W tym samym momencie poznała całą prawdę o tym, co zdarzyło się na wiszącym moście, dowiedziała się, że Kaznodzieja nie żyje i w jaki sposób zginął. Może przyniesie ci to szczęście. Wściekłość dodała jej sił. Chociaż maczuga zaczęła już opadać, Jinsei skoczyła na równe nogi, sama gotując się do zadania ciosu. Zamachnęła się nie lewą ręką, lecz prawą, na przegubie której znajdowała się bransoletka ze srebrną obrączką, jarząca się teraz zielonym ogniem. Jinsei uderzyła Gumową Dziewicę z całej siły w głowę. Wydając trzask podobny do wystrzału z pistoletu, bransoleta rozpadła się na wiele kawałków. Zamach, jaki wziął manekin, aby roztrzaskać głowę Jinsei, zmienił swój tor i maczuga wylądowała na poręczy pomostu. Odbiła się od metalu i wypadła z ręki Gumowej Dziewicy, spadając w ciemność. Gumowa Dziewica poleciała do tyłu, jakby ktoś nagle pociągnął ją za sznurek, i z hukiem wbiła się w stojący tam regał. Regał zachwiał się potężnie, a spadające książki przywaliły manekina. Wciąż jednak widać było jarzący się w nich niebieski ogień. - Mój Boże - załkała Jinsei. Wściekłość minęła tak szybko, jak się pojawiła, pozostawiając Jinsei całkowicie bezradną i zagubioną. Dziewczyna opierała się o poręcz i połykała łzy, słuchając dobiegających spod białego prześcieradła kuszących szeptów. - Mój Boże, Kazno...


Gumowa Dziewica wyciągnęła przed siebie ramiona i usiadła, strącając jeszcze kilka książek. Po raz drugi Jinsei wykazała się refleksem. Obiema dłońmi, już teraz bez ozdób, uchwyciła się mocno poręczy i przeskoczyła na drugą stronę. Gumowa Dziewica rzuciła się do przodu, aby ją złapać, ale to jej się nie udało. Plastikowymi palcami schwyciła tylko mankiet nogawki spodni, jednak materiał wyślizgnął się jej z ręki. Strasznie długo spadało się na podłogę. XI Strasznie długo spadało się ze szczytu Wieży na dach Biblioteki. Dwupłatowiec, będący teraz po prostu tubą bez skrzydeł, wisiał nad przepaścią, pochylony pod paraliżująco niebezpiecznym kątem. Zamykające się drzwi od hangaru niby olbrzymie obcęgi obcięły mu ogon i tylko dzięki temu, że kadłub wciąż jeszcze tkwił w szparze jak w dybach, nie spadli jeszcze w ziejącą grozą otchłań. Puck, przekładając jedno ramię przez pasek od spadochronu, za wszelką cenę usiłował zwrócić na siebie uwagę Hobarta. - Hobart, wiatr! - zawołał, połykając płatki śniegu. - Musisz porozmawiać z wiatrem i poprosić go o pomoc! Nie jestem pewien, czy mój spadochron uniesie dwie osoby! Hobart siedział w fotelu, mocno pochylony do przodu. Rozcięcie na głowie krwawiło, podobnie jak o wiele poważniejsze rany na ramieniu. Zdawało się, że jest w szoku, nieświadom tego, co dzieje się dookoła, jak również grożącego mu niebezpieczeństwa. - Hobart, błagam! - wołał Puck. - Musisz mnie usłyszeć! Hob... Inny głos, słyszany tylko w myślach, także zawołał: Hobart. Hobart poruszył się, ociężale podnosząc głowę. - Wiatr... - wyszeptał suchymi wargami. Nad nimi, w drzwiach hangaru, stał Generał Szczurów, patrząc w dół, na odległość kadłuba samolotu. Pożółkłe zęby szczerzył na kształt złośliwego grymasu. Hobart, pomyślał do nich Generał Szczurów. Łomot skończy z wami, Hobart. W drzwiach hangaru pojawił się drugi Szczur, ciągnąc za sobą lewarek. Drzwi zaczęły się powoli otwierać. Dziób dwupłatowca zakołysał się jak wahadło. - Wietrze! - krzyknął Puck, obejmując Hobarta i kończąc zakładanie spadochronu. Wietrze! Łomot skończy z wami.


Dwupłatowiec runął w dół, koziołkując i rozbijając się po chwili na dachu Biblioteki. Co się jednak stało z pasażerami? Nagły powiew wiatru wepchnął Łomota do wnętrza hangaru, skrywając przed jego oczami ich los. Podobnie Posłaniec, śledzący całe wydarzenie z wysoka, wpadł nagle w takie powietrzne turbulencje, że musiał się skupić wyłącznie na swoim locie. Jeśli zaś chodzi o Robala, jego uwaga była skupiona w tym momencie na całkiem czym innym. XII Można powiedzieć, że Jinsei miała niesamowite szczęście: tuż pod barierką stał długi stół do pracy i spadając, mogła uderzyć o jego kant, łamiąc sobie kark albo jeszcze gorzej. Jednak zamiast tego upadła na dywan, szeroki co najmniej na jard. Główne uderzenie przyjęła lewa noga. Jinsei poczuła, jak kostka wykręca się pod wpływem potężnego uderzenia, a potem reszta jej ciała runęła na dywan. Pragnęła leżeć tam i płakać z bólu, ale wiedziała, że nie ma czasu do stracenia. Na pomoście słychać było jakiś rumor i za chwilę to coś, cokolwiek to było, zejdzie po nią na dół. Z pewnością nie powinna oczekiwać, że przeszkodzi mu w tym jej boląca kostka. Co tu się w ogóle działo? Nie było czasu ani na takie pytanie, ani na to, aby się zastanawiać, jak niewiarygodne było to, co się jej przydarzyło. Całkowicie skupiła się tylko na jednym, na ucieczce. Wstała, starając się nie zwracać uwagi na ból w kostce, i podskakując skierowała się w stronę drzwi. Gdy położyła dłoń na klamce, usłyszała z tyłu jakiś furkot. Nie obejrzała się, ale gdyby to zrobiła, zobaczyłaby zeskakującą z pomostu Gumową Dziewicę, z rozwianym z tyłu białym prześcieradłem, niby jakiś wampirzy Zorro. Jinsei otworzyła drzwi i przekuśtykała na korytarz. Wpadający przez rozbite okno wiatr zamknął je za nią z głośnym trzaskiem. Jinsei zbiegała po schodach tak szybko, jak tylko pozwalała jej na to skręcona kostka, dwa razy omal nie upadając na twarz. Przez chwilę pomyślała o pani Woolf, która była sama w Bibliotece. Nie było jednak szans, aby ją ostrzec. Jinsei zeskoczyła z ostatniego stopnia i pobiegła do głównego wyjścia, zastanawiając się po drodze, gdzie znajduje się najbliższy Niebieski Telefon Bezpieczeństwa. A także, gdzie będzie mogła się ukryć. Na górze rozległ się trzask znacznie potężniejszy niż podczas tłuczenia okna i Gumowa Dziewica przebiła się przez drzwi Czytelni White’a, wyłamując drewnianą framugę i roznosząc w pył szklane szybki. Gdy jednak znalazła się już na zewnątrz, przestało jej się spieszyć, jakby była pewna, że ofiara i tak jej nie ucieknie.


Jinsei myślała już tylko o tym, że umyka przed śmiercią. Miała szczęście, że po pożegnaniu się z Kaznodzieją zapomniała zamknąć na klucz drzwi do Biblioteki. Kaznodziejo, mój Kaznodziejo, ja... Odsunęła od siebie tę myśl i wybiegła na zewnątrz, czując, że kostka rwie ją coraz bardziej. Wiatr zachowywał się tak, jakby się na nią gniewał, jego podmuchy szarpały jej ubranie i rozwiewały włosy. Jinsei nie zadała sobie trudu, aby zamknąć drzwi do Biblioteki. Wiedziała, że to i tak nie powstrzyma jej prześladowczyni. Rozejrzała się wokół, ale nigdzie nie było żadnego Niebieskiego Telefonu. Jinsei straciła na moment równowagę na frontowych schodach budynku, a gdy ją odzyskała, pokuśtykała w stronę Dziedzińca. Po prawej stronie zamajaczyła rzeźba zatytułowana „Pieśń Samogłosek”. Jinsei przypomniała sobie nagle pewną listopadową noc. Było zimno, ale nie tak bardzo jak teraz i nie padał śnieg, a ona i Kaznodzieja siedzieli pod pomnikiem i obejmowali się, aby się ogrzać. Właśnie wyszli z kina... Dość już! Tam, po drugiej stronie Dziedzińca, między budynkami GoldwinSmith Hall i Lincoln Hall, strasznie daleko od miejsca, w którym stała, zobaczyła nagle światełko Niebieskiego Telefonu. Najszybciej, jak tylko była w stanie, Jinsei ruszyła w tamtą stronę. W jej sercu pojawiła się iskierka nadziei i nie chciała zastanawiać się, jakie ma szansę. Jednak nie przeszła nawet dziesięciu stóp, gdy poślizgnęła się na oblodzonej drodze i upadła. Wiatr ucichł na tyle, że Jinsei usłyszała skrzypienie skórzanych butów na śniegu, trzepotanie prześcieradła... i zaczęła gramolić się, tym razem krzycząc, chociaż wiedziała, że nikt jej tu nie usłyszy. - Pomocy! Niech mi ktoś pomoże! Jej głos odbijał się echem od budynków otaczających Dziedziniec i zamierał między ścianami. Posągi Ezry i Andrew stały milcząc na swoich postumentach. Pomoc nie nadchodziła. Jinsei udało się przejść kilka kroków, ale znowu się przewróciła. Ostry ból przeszył jej kostkę i pomyślała, że tym razem pewnie ją złamała. Nie zważając na to, usiłowała wstać, gdy nagle poczuła na plecach uścisk plastikowych dłoni. Jinsei krzyknęła z całych sił. Krzyczała, a palce manekina zaciskały się na jej ramionach jak żelazne obcęgi, krzyczała, gdy zmusiły ją, aby się odwróciła, krzyczała, patrząc w twarz Gumowej Dziewicy: niebieskie oczy śmierci, usta wykrzywione w okrutnym grymasie. Jej krzyk zamarł nagle, gdy manekin zacisnął palce na jej gardle.


XIII Samochód patrolowy cuchnął od rzygowin. Mimo mrozu szyby w oknach byty odsunięte, ale Samowi Doubleday i tak to nie wystarczało. Musiał zapalić cygaro el topo, albo coś równie mocnego, aby zabić ten smród. Jeśli chodzi o Nattie Hollister, to uważała, że zapach dymu tylko pogarszał sytuację, ale znosiła to w milczeniu, jadąc Thurston Avenue w kierunku południowym i mijając po prawej stronie Risley. Wracali właśnie z Triphammer Road, gdzie jakiś pijany facet postanowił wyjść z przyjęcia i wdrapać się na drzewo rosnące przed domem. Po piętnastu minutach przekonywania udało im się skłonić go do zejścia na ziemię, gdzie zwymiotował alkohol i na wpół przetrawione resztki jedzenia wprost na spodnie Doubledaya. Policjant chciał zaaresztować pijaka albo przynajmniej spuścić mu lanie pałką. W końcu zwyciężył zdrowy rozsądek Hollister. Dopilnowali, aby facet znalazł się jak najszybciej w łóżku. Teraz otrzymali kolejne zgłoszenie o kłótni małżeńskiej na State Street. Założę się, że będą zachwyceni z naszego przybcia, pomyślała Hollister, gdy auto przejeżdżało przez Most na East Avenue. - Zastanawiam się tylko - narzekał Doubleday - dlaczego nie znajdą sobie kogoś innego do tych spraw. - Dziś jest dużo pracy - przypomniała mu Hollister. Po prawej stronie przesunął się budynek Rand Hall. - W taką noc pół miasta potrzebuje pomocy. - Mam to w dupie - powiedział Doubleday. - Chcę zmienić te cholerne... - Pomocy...! - ...spodnie. - Słyszałeś? - zapytała czujnie Hollister. Kolejne wołanie o pomoc usłyszeli sekundę później. Hollister ostro zahamowała i skręciła w prawo, wjeżdżając na chodnik biegnący między GoldwinSmith Hall i Lincoln Hall. Ręka Doubledaya zacisnęła się automatycznie na gumowej pałce. - Wytęż wzrok - powiedziała Hollister, gdy mijali Niebieski Telefon Bezpieczeństwa i wjeżdżali na teren Dziedzińca. Reflektory oświetlały smugami zaśnieżoną ziemię. Krzyk ucichł i policjanci nie byli pewni, skąd pochodził. - Tam! - zawołał nagle Doubleday, wyciągając rękę. - Jedź w lewo! W południowozachodnim kącie Dziedzińca widać było leżące na ziemi dwie postacie, jedna na drugiej, częściowo przykryte białym prześcieradłem. Równie dobrze mogli to być


kochankowie, ale Doubleday był tej nocy w tak parszywym nastroju, że już się szykował, aby powyrywać nogi z dupy jakiemuś gwałcicielowi. Gwałciciel zdawał się nie zwracać uwagi na wóz policyjny. Ignorując syrenę alarmową, postać pochyliła się jeszcze niżej, zginając ramiona, które były nienaturalnie białe. - Mój Boże, czy to kobieta? - zapytała Hollister. - Nie może być - zaprzeczył Doubleday. Pierwszy wyskoczył z samochodu i ruszył do przodu z wyciągniętą przed siebie pałką. - Hej, hej, ty skurwysynu! Gumowa Dziewica odwróciła głowę i Doubleday stanął w miejscu jak sparaliżowany. Słodki Jezu, te oczy... Doubleday upuścił pałkę w śnieg i wyciągnął służbowy rewolwer. Uśmiechając się okrutnie, Gumowa Dziewica oderwała ręce od gardła Jinsei i wstała. Dziewczyna zaczęła chrapliwie oddychać. - Nie ruszaj się! - zawołał Doubleday, drżąc i celując z rewolweru. - Nie waż się zbliżyć! Gumowa Dziewica postąpiła krok do przodu. Doudleday wystrzelał w jej kierunku cały magazynek. Kule zrobiły sześć okrągłych dziurek w skórzanym staniku manekina i wyleciały tyłem. Nie zatrzymało to Gumowej Dziewicy, która podeszła do policjanta, schwyciła go za przegub ręki i za kołnierz, podnosząc do góry jak wiązkę siana. - Co, do cholery! - zawołał już w powietrzu Doubleday. Manekin zamachnął się i rzucił nim bez najmniejszego wysiłku w stronę policyjnego wozu. Doubleday wylądował na masce samochodu, zaczepiając prawą ręką o przednią wycieraczkę i łamiąc obie. Stoczył się na ziemię i już tam pozostał. Nattie Hollister nie czekała bezczynnie na swoją kolej. Usiłowała otworzyć bagażnik samochodu, ale kluczyk zaciął się w zamku. Gumowa Dziewica, wciąż z tym samym okrutnym grymasem na twarzy, podeszła do niej, jakby chciała pomóc. - Bydlę! - krzyknęła Hollister. Jakby na dźwięk tego epitetu klucz posłusznie przekręcił się w zamku i klapa bagażnika odskoczyła. Hollister po omacku wymacała sztucer i wyciągając go, odbezpieczyła. Nie ma się co denerwować, uspokajała się. Jeśli to maleństwo nie jest nabite, będę miała pogrzeb na koszt miasta. Uniosła broń, wycelowała i nacisnęła spust. Sztucer nie był naładowany. Gumowa Dziewica wyrwała jej go z ręki bez trudu i rzuciła za siebie.


Hollister próbowała się wymknąć, ale manekin błyskawicznie złapał ją za szyję. Przez chwilę tańczyły na śniegu, a białe prześcieradło smagało ich ciała. Nagle Gumowa Dziewica płynnym ruchem przygwoździła Hollister do boku wozu patrolowego, zaciskając palce jednej ręki na jej gardle. Policjantka biła i kopała napastniczkę, ale efekt był taki, jakby walczyła z kamienną ścianą. Gumowa Dziewica wyciągnęła w górę wolną dłoń i dwa rozwidlone palce zaczęły się zbliżać do oczu policjantki. Jej intencje były jasne. Hollister, która widziała kiedyś mężczyznę oślepionego obtłuczoną szyjką butelki po piwie, najpierw otworzyła szeroko przerażone oczy, a potem mocno zacisnęła powieki. Zaczęła grzmocić pięściami w brzuch manekina, ale tylko narobiła sobie siniaków na kostkach. Gumowa Dziewica trzymała ją mocno, szykując się do ciosu. Hollister walczyła do końca, przygotowana na najgorsze. Jednak pan Słoneczny, który siedział przy swoim Biurku i przez ostatnie pięćdziesiąt siedem minut nie ingerował w przebieg akcji, potrząsnął głową. - Nie, ten gruby gliniarz, zgoda, ale ona nie, ta Postać jest za dobra, aby już ją stracić i Napisał: i Rasferret Robal wzdrygnął się nagle, jakby poczuł ogromne zmęczenie, jakby wyczerpały się jego możliwości, a czary zużyły się w trakcie nocnych działań. Oczy Gumowej Dziewicy przygasły, a jej stalowy uchwyt zaczął słabnąć. - Ha! - krzyknęła Hollister, ostatnim wysiłkiem uskakując w bok. Ręka manekina zadała ostatni cios, wybijając dziurę w oknie wozu patrolowego, kilka cali od głowy Hollister. I w takiej pozycji zastygła, jakby uszło z niej całe życie. Oczy stały się na powrót szklane i nieruchome. Wiatr porwał białe prześcieradło w dół Dziedzińca. Hollister, czując szum w głowie, wyrwała się ze słabnącego uchwytu Gumowej Dziewicy, kopiąc ją mocno policyjnym butem. Manekin przewrócił się, jak plastikowa kukła, a rozwidlone palce przesunęły się po blasze samochodu, wydając dźwięk podobny do skrobania paznokciami w wieko trumny. Nastała niemal zupełna cisza, przerywana jedynie zawodzeniem wiatru i drżeniem, jakie wstrząsało ciałem Hollister. Nowy Rok trwał już trzynaście minut; skończyła się godzina mordu.


NASTĘPNEGO DNIA I Policja w Itace miała dość przygnębiający Nowy Rok. Czyż do najświętszych obowiązków stróżów prawa nie należy, oprócz zapobiegania przestępstwom, aresztowanie i postawienie przed sądem sprawcy? A jak rozsądny policjant może działać, gdy chociaż wszystko otrzymuje w prezencie - świadków, dowody rzeczowe, „sprawcę” osadzonego w areszcie - to jednak nie jest w stanie dojść do żadnego logicznego wniosku, nie może zamknąć sprawy, ponieważ wszystkie fakty układają się w niemożliwą do zaakceptowania całość? Dowód rzeczowy A, jakim była Gumowa Dziewica, okazał się po wstępnych ekspertyzach laboratoryjnych zwyczajną plastikową lalką o ludzkich wymiarach, chociaż nie standardowym manekinem sklepowym, ale wykonanym na zamówienie, w którym jednak brakowało jakiegokolwiek zewnętrznego lub wewnętrznego mechanizmu, pozwalającego mu poruszać się o własnych siłach. Jego oczy, szklane paciorki osadzone w plastikowej twarzy, mogły odbijać światło, ale nie mogły świecić własnym. Jego nogi i ręce, przymocowane do korpusu za pomocą przegubowych połączeń, umożliwiały mu przybieranie różnych póz, ale nie mogły sprawić, aby sam chodził. Jego palce były sztywne i nie zginały się w stawach, nie mogły więc niczego chwytać. Z całą pewnością Gumowa Dziewica nie mogła używać broni, a także popełnić morderstwa. Jednak inne dowody - a było ich wiele - świadczyły o czymś zupełnie innym. Chociażby świadkowie, a było ich co najmniej pięcioro, w tym dwoje policjantów z wozu patrolowego, widziały i słyszały Gumową Dziewicę w akcji, poruszającą się i używającą broni, jednym słowem robiącą to, co było absolutnie niemożliwe. Były też dowody rzeczowe, cała seria poważnych zniszczeń, poczynając od potłuczonych szklanych gablot w Domu Tolkiena, a kończąc na uszkodzonym wozie patrolowym i złamanej ręce Doubledaya. Oprócz tego zabezpieczono także wiele łatwych do zidentyfikowania śladów butów na śniegu i ziemi. Pozostawała jeszcze sprawa zdewastowania Czytelni White’a. Północne okno wykuszowe zostało po prostu wepchnięte do środka, co natychmiast budziło ciekawość, jak przestępca dostał się do wnętrza. Okno było trudno dostępne z parteru, w każdym razie dla typowego, ludzkiego wandala. Podobnie rzecz się miała z drzwiami do Czytelni. Aby je wyłamać, należało użyć nadludzkiej siły. I mimo że


wszędzie leżały odłamki szkła, nigdzie nie znaleziono kropli krwi, chociaż tu i ówdzie natrafiono na skrawki plastiku i kawałki białego jedwabiu. Rozmiary i kształty siniaków na szyi Jinsei Chung, powstałe podczas napadu, pasowały do rąk manekina, oczywiście zakładając, że plastikowa lalka byłaby w stanie kogoś dusić (a tego przecież Gumowa Dziewica nie mogła zrobić). Kiedy zaś policja, pod wpływem wyszeptanych przez Jinsei słów, zanim jeszcze podano jej środki uspokajające, przeszukała wąwóz Fali Creek, znaleziono w wodzie ciało Milesa Elijaha Walkera, znanego jako Kaznodzieja. W zamarzniętych dłoniach trzymał on pasemka czarnych włosów. Nie były to ludzkie włosy, tylko syntetyczne. Przyczyną śmierci Walkera były, jak należało się spodziewać, obrażenia spowodowane upadkiem z wiszącego mostu, jednak ślady wskazywały, że zanim spadł, ktoś zadał mu ogłuszający cios. Raport sędziego śledczego głosił, że narzędziem, którym zadawano ciosy, mogła być żelazna maczuga, znaleziona na podłodze Czytelni White’a. Och, tego dnia można było naprawdę dostać potężnego bólu głowy. Hollister i Doubleday, który miał już rękę w gipsie, przygotowali raporty o wypadku, a potem udali się do baru, aby sprawdzić, ile mogą wypić whisky, zanim stracą przytomność. Jak się okazało, całkiem sporo. Artykuły, jakie ukazały się w gazetach, były mieszaniną faktów i fikcji: nieznany napastnik o wyjątkowej sile fizycznej (raporty policyjne nie określały jego płci, ale gazety zakładały, że był to mężczyzna) wpadł w szał na niemal opustoszałym kampusie Uniwersytetu Cornella, zamordował jedną osobę, a druga w ciężkim stanie przebywa w szpitalu. Nazwiska ofiar nie zostały na razie podane do publicznej wiadomości. (Do gazet przedostało się jedynie nazwisko Rhetty Woolf, kierowniczki Biblioteki Uris, która miała szczęście, że podczas napadu znajdowała się w dolnej kondygnacji budynku. Oświadczyła, że jest zaszokowana tym zajściem.) Dwoje miejskich policjantów przypadkiem znalazło się na miejscu kolejnego napadu. W walce z przestępcą jeden z nich został ranny, zaś napastnik zdołał uciec. Koniec historii. Nie było żadnej wzmianki o Gumowej Dziewicy, zapakowanej w wielki, plastikowy worek i schowanej w piwnicy posterunku policji, razem z innymi dowodami, które urągając podstawowym zasadom logiki, musiały zostać w ten sposób potraktowane. Przynajmniej do czasu, aż prawo stanowe zmieni się na tyle, że będzie można postawić przed sądem manekina. Z tego też powodu lokalna społeczność wierzyła, że zabójca jest wciąż na wolności. Oczywiście, pojawiły się naciski na policję, aby jak najszybciej zakończyć dochodzenie, ale z drugiej strony takie artykuły sprawiały, że ludzie byli bardziej ostrożni. Był to rzeczywiście


bardzo pozytywny skutek uboczny, zwłaszcza że gdy raz przestały działać prawa logiki, należało się spodziewać, że wkrótce może się to powtórzyć. Hobart przeżył. Dwa skrzaty wracające na grzbietach wiewiórek do domów z zabawy na jeziorze Beebe zauważyły go przypadkiem, na wpół zakopanego w śniegu i niemal zamarzniętego na śmierć. Ani czary, ani medycyna nie były mu w stanie pomóc. Umieszczono go w ciepłym zakątku królikami na terenie Straight, gdzie leżał pogrążony w śpiączce. Rano, gdy się tylko rozjaśniło, znaleziono szczątki dwupłatowca Pucka. Ocalałe Szczury na rozkaz Rasferreta uprzątnęły wcześniej ciała zabitych towarzyszy i skrzaty uznały, że był to nieszczęśliwy wypadek. Dokładniejsze oględziny hangaru, samolotu czy rany na ramieniu Hobarta mogłyby doprowadzić do innego wniosku, ale Mali Ludzie nie mieli zamiłowań detektywistycznych. To, że Hobart przeżył, uznano za cud. Puckowi dawano niewielkie szansę, a jeśli zginął, i tak nie znaleźliby przecież ciała. Zgodnie zatem z panującym obyczajem postanowiono, że ekipy ratunkowe będą szukać ciała Pucka przez siedem dni, a w przypadku, gdyby go nie znaleziono, zostanie uznany za zmarłego. Nieoficjalnie, w sercach najbliższych, wciąż może pozostać żywy. Wiadomo przecież, że kochające osoby przez lata, a nawet całe dziesięciolecia, mają nadzieję na odnalezienie bliskich. Taka była natura istot, których ciała nie podlegały rozkładowi. Pierwszego dnia po wypadku Zephyr dzieliła swój czas między obowiązki w ekipie ratowniczej a pielęgnowanie Hobarta. Przez cały ranek i popołudnie dzielnie się trzymała, ale po zachodzie słońca załamała się. Oparła głowę na piersi Dziadka i wybuchnęła łkaniem. Wydawało się, że jej rozpacz poruszyła Hobarta, który drgnął i wypowiedział jedno słowo, zanim znowu pogrążył się we śnie. - Co takiego, Hobart? - nachyliła się nad nim Zephyr. - Co powiedziałeś? Wydawało się jej, że wyszeptał „idzie”, cokolwiek miałoby to oznaczać, ale myliła się. Hobart, albo proroctwo, jakie przez niego przekazano, odnosiło się do czasu. - Idy - powiedział. - Idy.


SPOJRZENIE NA IDY Szóstego dnia stycznia, w czasie ferii świątecznych, troje Architektów z Cornella spotkało się w kawiarni w Greenwich Village, aby wspólnie coś wymyślić. Knajpka nazywała się Wściekły Wąż Rybaka, bardzo adekwatnie, jeśli wziąć pod uwagę powód ich spotkania. Architekci chcieli bowiem omówić tegoroczną Paradę Zielonego Smoka, a zwłaszcza największą jej atrakcję, czyli figurę samego Smoka. Larretta Stodges, Mózg Przedsięwzięcia, trzymała przed sobą sierpniowy numer „Daily Sun”. Redakcja gazety szydziła z zeszłorocznego Smoka, który rozpadł się haniebnie po niecałych dziesięciu jardach parady. Larretta przyglądała się uważnie swoim kolegom. - W marcu - powiedziała - zadziwimy plebejskie umysły tych żurnalistów. Nasza grupa wykona najwspanialszego, najbardziej fascynującego Smoka w historii Parad. Długo się będzie o nim mówiło. - Historia? - zdziwił się Curlowski, mniejszy z dwóch mężczyzn. - Kogo obchodzi historia? - Zastanów się - nie dawała za wygraną Larretta. - Największy sukces tuż za największą porażką. Odkupienie dla Wydziału, nieśmiertelność dla nas. Będziemy jak bogowie. Pomyśl tylko. Curlowski pomyślał, ale wciąż nie robiło to na nim większego wrażenia. Właściwie nie należało tego po nim oczekiwać: był podobny do pinezki, ostry, ale niezbyt głęboki. Idee dotyczące nieśmiertelności i boskości przerastały go, jednak gdy przyszło do rozdzielania zadań, nie sprzeciwiał się. Modine, trzeci Architekt, zdecydowanie nie był podobny do pinezki. Był totalnym maniakiem seksualnym. Pod stołem trzymał rękę na udzie Larretty i namiętnie je pieścił. Pozwalała mu na to, ale gdy zbliżał się zanadto to sfery erogennej, uderzała go boleśnie po kostkach stalową przykładnicą. Modine to akceptował, gdyż miał niezwykle elastyczne stawy. - Więc - Modine zabrał głos po wyjątkowo mocnym uderzeniu w kostki - jak będzie wyglądał ten Super Smok, kochanie? - Jak nazwiesz mnie tak jeszcze raz, zginiesz - powiedziała Larretta. - Myślę, że po pierwsze nasz Smok musi być duży, wielki, ogromny, największy pod słońcem...


- Och, nie - przerwał jej Curlowski. - To właśnie było głównym powodem zeszłorocznej klapy. Zrobili tak dużego, że konstrukcja nie wytrzymała. - Dlatego właśnie musimy zrobić jeszcze większego - wyjaśniła im dziewczyna. Twoim zadaniem będzie dopilnować, aby tym razem konstrukcja i jej umocowanie były właściwe, biorąc pod uwagę, aby rozmiar był możliwie największy. Tym właśnie zrobimy wrażenie na ludziach, Curlowski, odnosząc sukces i zajmując miejsce tych, którzy ponieśli żałosną klęskę. - Dobra, zrobię projekt. Co jeszcze ma mieć ten Smok? - Skrzydła - odpowiedziała Larretta, wznosząc w górę ramiona. - Olbrzymie, zielone skrzydła, które będą się naprawdę ruszać, a nie tylko wisieć. - Nie, skrzydła to zły pomysł. Złapią wiatr, który rozkołysze całą konstrukcję i znowu będą problemy z zachowaniem równowagi. - Dasz sobie z tym radę, Curlowski. - Dam sobie z tym radę. W porządku. - I jeszcze jedno, najważniejsze: nasz smok będzie ział ogniem. Curlowski upuścił okulary na blat stolika. - Ogniem? - Ogniem? - jak echo powtórzył Modine, wyciągając rękę spod stołu. - Chwileczkę, czy nie powinniśmy poczekać z ogniem na koniec Parady, gdy podpala się potwora pochodniami? - Będzie wspaniale - zapewniła ich Larretta. - Smok przemieści się wzdłuż East Avenue na Dziedziniec Inżynierii, inżynierowie otoczą go, aby rzucać śnieżkami albo kulami błotnymi i nagle, ni z tego, ni z owego, fuu! - Moim zdaniem, to fuu! pogwałci Regulamin Kampusowy - ostrzegł Modine. - Nie mówiąc o zasadach bezpieczeństwa - dodał Curlowski. - Mówimy o konstrukcji z drewna, płótna i papiermache. Jak to może buchać ogniem bez zapalenia się? Larretta Stodges wzruszyła ramionami. - Panowie - powiedziała - teraz tego jeszcze nie wiem. Mamy jednak czas do połowy marca, aby coś wymyślić... zgoda? Modine pokiwał głową nieco podenerwowany. Po chwili wahania to samo zrobił Curlowski. W końcu zaakceptowali pomysł.


REQUIEM CYGANERII I Ciało Kaznodziei przewieziono na Brooklyn, gdzie odbył się pogrzeb. Ze strony Cyganerii wzięli w nim udział tylko Lwie Serce, Myoko i Ragnarok. Ktoś zadzwonił do domku nad jeziorem i natychmiast przyjechali. Obaj mężczyźni wyglądali sztywno i czuli się nieswojo w wypożyczonych garniturach. Po pogrzebie Ragnarok złożył kondolencje rodzicom Kaznodziei, którzy byli mu bardzo bliscy, odkąd opuścił Południe. Niewiele jednak był w stanie im powiedzieć. Cały czas prześladowało go niewyraźne wspomnienie jakiegoś snu, w którym widział niebieskie iskry, jarzące się w ciemności. Nagrobek wybrał ojciec Kaznodziei, który zamiast olbrzymiego, ekstrawaganckiego monolitu, czego można było po nim oczekiwać, zdecydował się na coś prostego i skromnego. Kamień spoczywał płasko na ziemi, a wyryty napis zawierał tylko imię, datę urodzin i śmierci oraz krótkie epitafium (Tutaj chcę spoczywać na wieki w spokoju). Płyta była kwadratowa, z białego marmuru bez żadnych dekoracji. II Wiadomość o wypadku dotarła do George’a i Aurory na pięć dni przed planowanym wyjazdem z Wisconsin. Lwie Serce zdobył telefon do Smithów i zadzwonił z SoHo. Przekazał im to, co sam wiedział - czego wcale nie było wiele - na temat okoliczności śmierci Kaznodziei, a następnie zaprosił George’a w imieniu Cyganerii na czuwanie przy zwłokach. Stypa była planowana na dwudziestego drugiego stycznia i przyjaciele mieli nadzieję, że George napisze coś na tę okazję. Tradycyjne czuwanie przy zwłokach zakłada oczywiście obecność zmarłego i odbywa się przed pogrzebem, a nie po, ale przyjaciele Kazno - dziei byli skłonni zmienić ten zwyczaj, zwłaszcza że bardzo im zależało na obecności George’a. Dał im słowo, że weźmie udział w spotkaniu, i obiecał, że natychmiast zabierze się do pisania tekstu. Ta tragedia dopisała nieprzewidziane zakończenie do świątecznych wakacji George’a i Aurory, które zapowiadały się jako najwspanialsze w ich życiu. Wszystko zaczęło się psuć już w momencie zniknięcia Luthera. Szukali go przez kilka dni, ale nigdzie ani śladu, nie wiedzieli nawet, czy pies tylko się oddalił w jakieś ustronne miejsce, czy po prostu uciekł. Zwłaszcza George był tym szczerze zmartwiony, gdyż to on zabrał psa ze Wzgórza. Pozostawało tylko żywić nadzieję, że zwierzę jest szczęśliwe tam, gdzie się znajduje.


Pomiędzy zniknięciem Luthera a telefonem od Lwiego Serca także Brian Garroway dołożył swoje trzy grosze, aby popsuć im wakacyjny nastrój. Dwukrotnie przysyłał długie listy do Aurory i trzykrotnie sam przychodził do jej domu, usiłując zwrócić na siebie uwagę krzykiem. Walter Smith w głębi duszy cieszył się, że mógł wystąpić w roli wykidajły. W końcu jednak Aurora wybrała się osobiście do Briana i po trwającej kilka godzin dyskusji, która miejscami przeradzała się w kłótnię, udało jej się wynegocjować dość niepewny pokój i jakąś formę wzajemnego zrozumienia. Było to jednak dla niej bardzo wyczerpujące, co George wyczytał z jej twarzy, gdy wróciła wreszcie do domu. W ciągu ostatnich dni wakacji George dzielił swój czas równo między Aurorę a opowiadanie poświęcone Kaznodziei, które nazwał „Podróż morska”. Nie miał problemu z pisaniem; jeśli istniało coś, co było lepszą inspiracją niż niechciana miłość, była to z pewnością śmierć. III Czuwanie przy zwłokach odbywało się w jadalni akademika Risley, której wystrój najbardziej ze wszystkich pomieszczeń na Wzgórzu przypominał średniowieczną salę ceremonialną. Przez osadzone wysoko okna wpadało światło księżyca i gwiazd. Niebo było bezchmurne, powietrze mroźne. W środku było jednak ciepło, gdyż palił się ogień na kominku. Budynek był oprócz tego ogrzewany przez kotłownię w piwnicach. Wzdłuż sali ustawiono dwa rzędy prostokątnych stołów, które zamykał Główny Stół, stojący do nich pod kątem prostym. Siedzeli przy nim Lwie Serce, Myoko, Jinsei i Ragnarok. Piąte, puste krzesło, symbolizowało Kaznodzieję. Pozostali członkowie Cyganerii, a także niektórzy bracia z Domu Tolkiena i Błękitne Zebry, zajęli miejsca przy długich stołach. George został szczególnie wyróżniony i zasiadł bardzo blisko Głównego Stołu, obok niego Aurora, która tego wieczoru wyglądała jak Księżniczka. Lwie Serce klasnął w dłonie i stypa się zaczęła. Wniesiono jedzenie, które Panhandle i Afrodyta przygotowali w kuchni akademika: pieczone kurczaki, świeży chleb, gruszki, jabłka, różne rodzaje serów i pikantny napój na bazie imbirowej brandy. Ucztowali w powadze i smutku, a napój znikał natychmiast po przygotowaniu. Niektórzy połykali łzy, inni upijali się z żalu, jeszcze inni opróżnili talerze i zaczęli szaleńczo tańczyć, jakby od tego zależało ich życie. Ragnarok siedział obok Jinsei. Między obojgiem panowała krępująca cisza. Po jego powrocie do Itaki zamienili kilka słów, ale tak naprawdę nie rozmawiali ze sobą. Spodziewali się pewnie, że przełom nastąpi podczas stypy, ale jak na razie nic się nie działo. Ragnarok jadł


dość wstrzemięźliwie, za to dużo pił. Po pewnym czasie wstał i podszedł do kominka. Nie ruszał się stamtąd, dźgając ogień żelaznym pogrzebaczem, który wcale nie był pogrzebaczem, tylko zgubioną przez Christophera Robina świecącą pałeczką. Jedzenia starczyło na dobre dwie godziny i to przy zadziwiająco dopisujących apetytach. Gdy tempo osłabło, Lwie Serce ponownie klasnął w dłonie. Muzyka umilkła, tańczący i kręcący się po sali wrócili na swoje miejsca. Tylko Ragnarok pozostał przy kominku, pełniąc tam swoją wartę. Lwie Serce dał znak George’owi, który wstał i ruszył na środek sali, trzymając w ręku opowiadanie. Wśród żałobników zapanowała cisza, tylko Ragnarok szturchnął pałeczką rozżarzone węgle. George przełknął ślinę. - „Żył sobie niegdyś rybak - zaczął niepewnym głosem - który pozostawił rodzinę i dom, aby popłynąć w długą morską podróż. Nie miał wyboru, to nie on podjął tę decyzję, ale ktoś inny...” IV Wielki, biały, lodowy ptak przeleciał nad Wzgórzem. Rasferret Robal siedział bezpieczny w swojej kryjówce, otoczony Szczurami, których liczba w ciągu trzech tygodni znacznie się powiększyła. Był w transie. Patrzył na okolicę oczami Posłańca lecącego nad wąwozem Fali Creek w kierunku Risley. Tego wieczoru nadarzyła się wyjątkowa okazja. Tego wieczoru Rasferret mógł wreszcie zobaczyć swojego przeciwnika, człowieka, którego musiał pokonać, aby zatrzymać darowaną mu moc. Posłaniec wiedział, kiedy i dokąd lecieć. Jego oczami Robal zobaczy to, co powinien zobaczyć. W polu widzenia Posłańca pojawił się olbrzymi budynek z cegły, podobny do zamku, i Rasferret poczuł nagły strach, gdyż w głębi serca pozostał tchórzem. Jak może wyglądać jego wróg? - zastanawiał się. Czy jest ol - brzymi, większy niż inni Duzi Ludzie? A może jest przerażający w inny sposób? Tymczasem Posłaniec wylądował już na zewnętrznym parapecie jednego z wysoko osadzonych okien jadalni. Rozejrzał się po sali i Rasferret zadrżał z lęku na widok niektórych członków Cyganerii, mogących bez trudu uchodzić za czarnoksiężników. Jednak gdy ptak utkwił wzrok w George’u, cały strach minął. Jego widok, uczciwie mówiąc, nie zrobił na Robalu większego wrażenia. W porównaniu z kilkoma innymi ludźmi z sali ten człowiek wydawał się zupełnie nieszkodliwy. Nie wyglądał też na kogoś, kto zna czary. Fizycznie George także nie budził grozy; z całą pewnością nie mógł imponować olbrzymim wzrostem.


Jest słaby, powiedział do siebie Robal. Tak, słaby. Razem z tą myślą wpadł mu do głowy pewien pomysł, który chociaż zrodził się w wyniku analizy zastanej sytuacji, był także płodem jego tchórzliwej natury. Stojący samotnie na środku sali George wydawał się zupełnie bezbronny. Wrażenie to potęgował jeszcze kąt widzenia, pod jakim Posłaniec obserwował wnętrze. I Rasferret pomyślał, że oszczędzi sobie trudu, a może także osobistego ryzyka, jeśli zakończy całą sprawę teraz. Ze swojej odległej kryjówki, wygodnej i bezpiecznej, Robal wysłał w myśli rozkaz: Zabij go. - Co? - zawołał siedzący przy Biurku pan Słoneczny i Posłaniec zawahał się. - Co się dzieje? Nie przed Idami, taka była umowa, powiedziano ci, że przed Idami nie może mu spaść włos z głowy! Posłaniec usiłował ostrzec Rasferreta.. - Jeszcze nie czas, jeszcze nie czas. Zabij go, powtórzył Robal, całkowiecie owładnięty pragnieniem dokonania mordu. Posłaniec wciąż się wahał i pan Słoneczny mógłby zmienić myśli Rasferreta tak łatwo, jak śmiertelny pisarz zmienia raz napisane zdanie, gdyby się aż tak nie wściekł. - Ty arogancki, mały bydlaku - powiedział. - Po tym, jak cię wykopałem, dałem ci czary, których mogłeś używać do woli, z wyjątkiem jednej rzeczy... powinienem sprawić, aby z dupy wyrosły ci uszy, ale to prawdopodobnie by cię tylko upiększyło. Ale dobrze, w porządku, już wiem, co zrobię... Zabij go, nalegał Robal niecierpliwie. I Posłaniec, nagle pozbawiony wątpliwości, zebrał się w sobie i rzucił się z całych sił na okno, rozbijając z trzaskiem szybę. George zahipnotyzował wszystkich swoim opowiadaniem. Jeśli z zewnątrz opowiadacz nie sprawiał wrażenia kogoś władającego magią, ci, którzy zgromadzili się w sali, byli całkiem odmiennego zdania. Niezależnie od tego, czy George zachowywał się naturalnie, czy był uduchowiony doniosłością sytuacji, sposób, w jaki mówił, i brzmienie jego głosu były doskonałe i całkowicie pochłaniały uwagę słuchaczy. Jednak najbardziej zafascynowało ich samo opowiadanie. Była to odpowiednia na taką okazję historia, świetnie skonstruowana i dokonała tego, czego zwykle oczekuje się od dobrych opowieści: sprawiła, że słuchacze całkowicie stracili poczucie rzeczywistości. Słyszeli szum wiatru i huk morskich fal oraz trzepotanie żagli, o czym opowiadał im George. - „Kiedy mówię o wzdętych falach - kontynuował opowiadacz - tak naprawdę nikt z was nie rozumie, co mam na myśli, ponieważ ci, którzy spędzili życie na lądzie, znają tylko czubki fal, białą pianę rozpryskującą się o brzeg lub kadłub łodzi. Jednak rybakowi, który


wypłynął już tak daleko w morze, że brzeg był tylko dawno zapomnianym snem, a łódka tak mała, że nie była nawet w stanie zarysować powierzchni wody, fale wydawały się wzgórzami o łagodnych stokach, unoszącymi się bądź opadającymi na równinie z ciemnego szkła. Żaden statek nie stawał im na drodze. Głębina morska była stalowoczarna. Całkowicie samotny w drgającym morskim krajobrazie, rybak zaczął wspominać tych, których zostawił, ciekaw, czy jeszcze o nim pamiętają. Drzemiąc przy sterze, wyobrażał sobie, jak idą ku niemu po falach jego przyjaciele i ci, których kochał, ale gdy unosił głowę, złudzenie pryskało. Prawdziwe były tylko latające nad powierzchnią wody mewy, które nawoływały się głośno, wydając dźwięki łudząco podobne do ludzkich głosów. Kiedy mewy znikały za morskimi wzgórzami, rybak pozostał zupełnie sam...” Zgromadzeni goście słuchali tego w absolutnej ciszy. Nawet Ragnarok przestał grzebać w ogniu i odstawił na bok świecącą pałeczkę. Alegoria była bardzo przekonująca. Zamiast pogrążać się w rozpaczy, żałobnicy zadumali się nad podróżą, jaką po śmierci odbywa Kaznodzieja. Nawet ci, którzy w gruncie rzeczy w to nie wierzyli. Tak właśnie działa prawdziwa magia: niektórzy z nich chociaż na moment zapomnieli o swoim smutku. Nawet wówczas, gdy do sali wpadł Posłaniec, z impetem rozbijając szyby w oknie, przez które wdarło się do wnętrza mroźne powietrze, słuchacze nie od razu otrząsnęli się z zadumy. Spojrzeli w górę i zobaczyli białego ptaka, bardzo przypominającego jedną z mew, jakie towarzyszyły rybakowi. Przez chwilę wydawało się, że intruz po prostu przeleci przez salę i wróci na dwór, co nie spowodowałoby przerwy w opowiadaniu George’a. Tak się jednak nie stało. Posłaniec zaczął pikować w dół, w stronę George’a. Skrzydła miał złożone, a jego kryształowy dziób wyglądał jak grot włóczni. Ptak szykował się do ataku i o mały włos by mu się to udało. Był szybki, ale miłość jest jeszcze szybsza. Przy George’u pojawiła się jak spod ziemi Aurora i popchnęła go na podłogę, podczas gdy on wciąż opowiadał historię o rybaku. Dziewczyna zareagowała instynktownie - tak przynajmniej to wyglądało - i w samą porę. Posłaniec chybił dosłownie o włos. Siła rozpędu zaniosła go do Głównego Stołu, gdzie wylądował na talerzu Lwiego Serca, zrzucając okruchy chleba i kurze kości na kolana Króla Cyganów. Jinsei rozpoznała w nim napastnika z Kościńca i zaczęła histerycznie krzyczeć, chociaż w głębi duszy wzbierał w niej gniew. Chwyciła kubek z imbirowym napojem i cisnęła nim w ptaka.


Napój był bardzo gorący. Ze skrzydeł i piersi Posłańca buchnęła para. Jego pisk zabrzmiał jak zawodzenie wiatru w szczelinie. Ptak runął na podłogę, rozrzucając wokół resztki jedzenia. George z trudem stanął na nogi. Posłaniec ponownie wycelował dziób w jego kierunku i zerwał się do lotu, choć mniej stabilnego niż poprzedni. George trzymał w ręku kartki ze swoim opowiadaniem i widząc nadlatującego ptaka, rzucił nimi w stronę napastnika. Kartki zasłoniły Posłańcowi cel i ten po raz drugi chybił, tym razem wpadając na jeden z bocznych stołów. - Daj mi to! - nagle Aurora krzyknęła do Ragnaroka. Czarny Rycerz nie musiał nawet pytać, o co jej chodziło. Podniósł świecącą pałeczkę i podał ją Aurorze za plecami innych gości. Aurora schwyciła ją jedną ręką i widząc, że ptak szykuje się, aby ponownie zaatakować George’a, przedziobała na wylot jego lodowe gardło, z którego nie polała się krew, lecz zwykła woda. Posłaniec bił wściekle skrzydłami powietrze, ale nie umiał się wyswobodzić. George pośpieszył Aurorze z pomocą i schwycili z dwóch stron świecącą pałeczkę. Powoli odwrócili się, unosząc ją tak delikatnie, jakby wykonywali jakiś dworski taniec. Siedzący na sali uskakiwali im z drogi, a oni rozhuśtali żelazny pręt i razem z ptakiem wrzucili do kominka. Przez moment wydawało się, że ptak patrzy na nich podwójnymi oczami, jakby jedne znajdowały się wewnątrz drugich. Potem Posłańca zakryły płomienie, a z kominka buchnął kłąb pary. Ogień zgasł, a na węglach osiadła warstewka szronu. Po ptaku nie zostało śladu. - Oto nauczka - powiedział pan Słoneczny. - Zobaczymy, jak sobie poradzisz bez niego. W jadalni zapadła cisza, bardzo podobna do tej, jaka dwadzieścia dwa dni temu zapanowała na Dziedzińcu, kiedy Gumowa Dziewica upadła na ziemię. Porównanie było trafne; wielu gości wyglądało jak manekiny, gdy wpatrywali się w poczerniałe wnętrze paleniska. Przez wybite przez Posłańca okno wpadało mroźne powietrze. Pierwszy ocknął się z tego paraliżu Ragnarok. Powoli, jak w transie, schylił się i pozbierał rozrzucone przez George’a kartki, a następnie zaczął je porządkować. - Skończ to - poprosił, wręczając je opowiadaczowi.


LAMENT BLACKJACKA Nie tylko Cyganeria opłakiwała na Wzgórzu bolesną stratę: poranek po stypie w intencji Kaznodziei zastał Blackjacka skulonego pod pomnikiem Ezry Cornella, nieutulonego w żalu po zniknięciu Luthera. Tuż obok na Dziedzińcu ganiało i dokazywało z pół tuzina psów, nieprzyzwoicie zadowolonych z życia. Kot z wyspy Man cieszyłby się, gdyby wszystkich ich przywaliło niebo. - Głupie kundle - warknął do siebie. Jego wściekłość skupiła się zwłaszcza na Skippym, śmiesznym i nadaktywnym Beagle’u, który przyniósł mu wiadomość o odejściu Luthera. - Jechał wielkim samochodem, z dwoma Panami z przodu i prosił, abym ci przekazał, że wróci. - Wróci? Co to znaczy? Dokąd on pojechał? - Tego właśnie nie jestem pewien, trochę zakręciło mi się wówczas w głowie. Powiedział, zdaje mi się, że jedzie do Nieba, ale to oczywiście brzmi zbyt głupio, tam przecież nie można się dostać, gdy jest się jeszcze tutaj. To zabawne, że słyszy się takie dziwne rzeczy, gdy trochę szumi w głowie, prawda Blackjack? Hau? Hau? Czy to nie zabawne? - To zdrada - powiedział Blackjack, wyciągając pazury. Och, jakże pacnąłby tę niewdzięczną mordę... Ale nawet czując się opuszczony, nie potrafił nienawidzić Luthera. Problem polegał na tym, że tęsknił za tym cholernym kundlem, co potęgowało jeszcze jego gniew. Wprost marzył, aby jakiś pies lub kot sprowokował go do walki. Niestety, nawet się nie łudził, że któreś z tych uniwersyteckich zwierząt ma tyle odwagi, aby z nim zadrzeć. Od czasu zniknięcia Luthera z trudem panował nad swoimi emocjami. Nie chcąc okazywać agresji, postanowił wyładować się w inny sposób: na Wzgórzu było już co najmniej pięć ciężarnych kotek, które zawdzięczały swój stan Blackjackowi. Sable, z którą spotkał się jeszcze w sierpniu, także urodziła z pół tuzina kociąt. Blackjackowi groził istny zalew potomstwa, ale on nie znosił kociaków i był szczęśliwy, że nie musi przykładać się do ich wychowania. Luther, gdzie jesteś? Jak bardzo się tym razem oddaliłeś? Raz czy dwa usiłował nawet wywęszyć zapach Luthera, ale nic z tego nie wyszło. Ponieważ jego przyjaciel odjechał


samochodem, nie wiadomo było, jak daleko dotarł i czy zatrzymał się w jednym miejscu. Poza tym, Blackjack wcale nie marzył, aby znowu znaleźć się na drodze. Miał już tego dość. Przykro mi, Luther. Wyjechałeś, nic mi o tym nie mówiąc, więc tym razem radź sobie sam. Przynajmniej do czasu, gdy nie dam rady dłużej znosić samotności. Ale na razie zostanę na Wzgórzu, gdzie wieją zimne wiatry i pada śnieg, a ulubiony przez Luthera zapach Nieba miesza się teraz z inną wonią, podobną do szczurzej, ale dużo mniej smakowitą. Dla błąkającego się zwierzęcia Itaka z pewnością nie była w zimie rajem, ale na Bronksie było tak samo zimno, a znacznie trudniej o pożywienie. A już z pewnością było tu lepiej niż w drodze. - Słuchaj, kocie - powiedział mu wczoraj Rover A To Pech. - Mam przeczucie, jeśli chodzi o twojego Luthera. - Przeczucie? - zapytał sceptycznie Blackjack. Intuicję traktował z jeszcze większą pogardą niż kociaki. - Tak. Nte martw się o niego. Wróci do domu razem z wiosną. - Zawahał się przez chwilę. - Jeśli ona w ogóle nadejdzie. - Jeśli? - Kot z wyspy Man zaśmiał się po raz pierwszy od tygodni. - Chcesz przez to powiedzieć, że tutaj, w Niebie, nawet pory roku zachowują się inaczej? - Bez żartów, Blackjack, chcę ci tylko powiedzieć, żebyś mniej się martwił o Luthera, a więcej o siebie. Nic nie czujesz? Raaq, Raaq się zbliża. Nadchodzą złe czasy dla tego miejsca. - Złe czasy? W porządku, Rover, tylko dlaczego jakiś odór w powietrzu ma napędzić mi stracha? A co do waszego Diabła, to ponieważ jestem w złym humorze, nawet cieszyłbym się, gdyby się tu pojawił. Puli pożegnał się szybko, nieco rozdrażniony, zostawiając Blackjacka w dobrym humorze... nie na długo jednak. Chociaż koty nie pamiętają snów, w mrocznym królestwie koszmarów przeczucia stają się czymś bardzo realnym. Tamtej nocy kota z wyspy Man prześladował potwór o ostrych zębach. Blackjack znał go doskonale i miał nadzieję, że już mu nie zagraża. Okazało się jednak, że bestia ścigała go z taką samą nieugiętą determinacją, jaka kierowała Lutherem, który wracał do Itaki. I gdy Blackjack obudził się z drzemki, on także oczekiwał na złe wiadomości związane z Idami Marcowymi, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy. Tymczasm Rasferret postanowił się zabawić, podejmując drugą próbę zamachu na Azjatkę, która wywinęła mu się w wigilię Nowego Roku. Zegar wybił kolejną godzinę mordu.



RASFERRET I CZARNY RYCERZ I Dom Carla Sagana stal na brzegu Wąwozu, skłaniając do domysłów, co też może się znajdować w środku. Z zewnątrz najbardziej przypominał betonowy bunkier, być może chroniący przed meteorytami lub promieniami gamma, które w przyszłości mogłyby stanowić zagrożenie. Plotki głosiły, że w środku mieszczą się takie dziwy, jak oświetlane laserem jacuzzi, całkowicie zautomatyzowany bar z alkoholami, obsługiwany przez robota oraz wykonany na zamówienie pokój holografowy, w którym można usiąść i obserwować ruch bilionów gwiazd, generowanych komputerowo. - A więc, co ci powiedział Kaznodzieja? - zapytał Czarny Rycerz. - Co ci powiedział o mnie? - Niewiele. Chciałam zrozumieć... twoje zachowanie. Po spędzonym razem wieczorze, w czasie którego oboje unikali ważnych słów, Ragnarok i Jinsei udali się w zimową noc na przejażdżkę. Rag ostrożnie prowadził motocykl, omijając oblodzone miejsca. Gdy zaparkowali wreszcie po północnej stronie Mostu Cayuga Heights, tuż przy Fali Creek (w dół od wiszącego mostu), wydawało się, że milczenie zostanie wreszcie przerwane. W okularach Ragnaroka odbijały się światła północnej Itaki. W dole szumiał w ciemnościach spadający do wodospadu strumień. - Moje zachowanie - zaśmiał się Ragnarok. - Masz na myśli moje problemy emocjonalne, prawda? - Nazwij to, jak chcesz - zgodziła się Jinsei. - Ale ja się tego boję. Boję się tego jak diabli. Przykro mi, jeśli uważasz, że Kaznodzieja źle zrobił, mówiąc mi cokolwiek. - Źle? To nie o to chodzi, nigdy go nie prosiłem o dyskrecję. Po prostu nie jestem pewien, czy potrafisz to zrozumieć. Chodzi o agresję. Moją pierwszą reakcją, gdy jestem zły lub zdenerwowany, albo gdy się czegoś boję, jest agresja. Potworna agresja, Jinsei, i jestem w tym naprawdę świet - ny, chociaż nie panuję nad swoim stanem. Inna znana mi reakcja to ucieczka. Niestety, wybieram ją zbyt rzadko i nie zawsze wtedy, gdy trzeba. - Nie wiem - powiedziała Jinsei. - Może czujesz się z tego powodu winny, ale ja jestem szczęśliwa, że tamtej nocy na schodach przed Willard Straight Hall ktoś się za nami ujął, ktoś bardziej agresywny niż Bracia Szczury. A jeśli chodzi o tamten ranek w Risley, po Halloween, to niezależnie od tego, co wówczas czułeś, jestem ci wdzięczna, że uciekłeś i nie


pobiłeś Kaznodziei, skoro nie mogłeś zostać i porozmawiać. Moim zdaniem w obu przypadkach postąpiłeś słusznie. - Ale kierowałem się niewłaściwymi pobudkami! - upierał się Ragnarok. - Tamtej nocy, gdy nastraszyłem Jacka Barona, nie byłem przecież twoim rycerzem w lśniącej zbroi. To zachowanie rodem z KuKluxKlanu, czysty terroryzm. Brakowało mi tylko kaptura. Wiesz, że nauczył mnie tego ojciec i mogę cię zapewnić, że wcale nie chodziło mu o dobro azjatyckoamerykańskiej społeczności. - Zapomnijmy wreszcie o jego poglądach, mówimy o tobie, Rag. Byłeś wtedy chłopcem, podziwiałeś ojca i nie możesz mieć do siebie żalu, że wierzyłeś w to, czego cię uczył, przynajmniej na początku. Podziwiam cię, że potrafiłeś w końcu od tego uciec... - Jednak nie uciekłem wystarczająco daleko! Niezbyt daleko i nie dość szybko. Masz rację, rzeczywiście kochałem ojca, z pewnością byłem chłopcem Drew Hyatta. Tak, nienawidziłem czarnuchów, bo tego mnie uczył - czarnuchy, tak właśnie zawsze o nich mówiłem, nigdy nie używałem słowa Murzyn - i kiedy zdałem sobie sprawę, że wcale nie byli moimi wrogami, wciąż jeszcze było we mnie wiele tej nienawiści. To była scheda, jaką po nim odziedziczyłem, agresja i nienawiść, i nigdy się od tego nie uwolnię. Rozumiesz? - Ale... - wtrąciła Jinsei. - Co ale? - Mam jedno pytanie. - Jakie? - Czy zabiłeś go? - zapytała. - Kaznodzieja wiedział, że pomiędzy tobą a ojcem wywiązała się jakaś walka, tuż zanim wyjechałeś na Północ. To było straszne, gorsze niż Kaznodzieja potrafił sobie wyobrazić. Czy zabiłeś go, Ragnarok? Czy to właśnie się stało? Spojrzał na nią, jakby zastanawiając się, skąd ma tyle tupetu i odwagi, aby pytać o takie rzeczy... i znowu prawie się roześmiał. - Zabić go? Och, nie. Nie zabiłem go. - Cygan odwrócił się i przez chwilę patrzył na światła miasteczka. - Sukinsyn. Chciałem to zrobić. Pragnąłem tego bardziej niż czegokolwiek na świecie. II Ciężarówkę prowadziła Galatea Handel. W osiemnastokołowej przyczepie, która nie była przystosowana do przewozu żywego towaru, wiozła ładunek świń i była już ponad dziesięć godzin spóźniona na umówione spotkanie z rzeźnikiem w Cortland County. To fatalne spóźnienie spowodowane było kłopotami z silnikiem oraz nieznajomością trasy i


chociaż Galatea zdawała sobie sprawę, że o tak późnej porze z pewnością nie zastanie już nikogo, kto mógłby odebrać towar, nie chciała mieć na głowie tych zwierząt ani chwili dłużej, niż to było konieczne. Odór, jakim przesiąknął jej wóz, z pewnością dotarł już do samego Nieba, a poza tym z każdą milą coraz gorzej znosiła chóralny, świński kwik. Wjechała do Itaki od południa, drogą numer trzynaście. Ponieważ niepotrzebnie skręciła w Seneca Street, przez piętnaście minut krążyła bez sensu po centrum miasta, a jej humor popsuł się jeszcze bardziej. Wkrótce znalazła się u stóp Wzgórza i wyznając zasadę, że im wyżej, tym lepkiej, ruszyła w górę University Avenue. Gdy silnik po raz kolejny odmówił posłuszeństwa, znajdowała się akurat obok Kościńca. Tym razem silnik zgasł po cichu, inaczej niż poprzednio, bez żadnego prychania i dymu, po prostu stanął. Ciężarówka jeszcze przez chwilę toczyła się wolno i Galatea zdążyła nacisnąć hamulec, zanim wóz rozpoczął staczanie się w dół. Świnie, najwyraźniej niezadowolone, że ich rzeź się znowu opóźnia, zaczęły głośno protestować. Galatea zignorowała je i wyskoczyła z kabiny, trzymając w ręku latarkę. Trzęsąc się z zimna, usiłowała podnieść maskę, aby zajrzeć do silnika. Pokrywa ani drgnęła. - Co, do diabła... Miała już tego powyżej uszu, spróbowała jeszcze raz, ale mechanizm odmówił współpracy. - Powinnam cię zakopać. - Galatea kopnęła ciężarówkę, pamiętając, że niedaleko znajduje się cmentarz, co zresztą wcale jej nie poprawiało nastroju. - Ciebie i te cholerne świnie. Nie wyciągnęła jednak łopaty, tylko przeszła na drugą stronę ulicy, kierując się do najbliższego domu, który wyglądał właściwie jak chałupa. W środku nie świeciło się żadne światło, ale to jej nie przeszkadzało. Jeśli zanosiło się na zafajdaną noc, dlaczego tylko ona miałaby cierpieć z tego powodu. - Halo, jest tam kto? - zawołała, waląc mocno w drzwi. - Hej, proszę mi... Drzwi drgnęły pod naporem jej pięści. Zamek zaskrzypiał, szczęknął i w końcu odskoczył, ukazując ciemne wnętrze. - Co za upiorne miejsce - powiedziała głośno. - Pchnęła mocno drzwi i weszła do środka. - Czy jest tam kto? Ja... To miejsce rzeczywiście nazywano upiornym i Galatea oczekiwała, że w każdej chwili coś może wyskoczyć na nią z ciemności. Jednak naprawdę przestraszyła się, gdy nagle coś zaturkotało i zawarczało w pozostawionej bez opieki ciężarówce. - Hej! - krzyknęła, odwracając się błyskawicznie. - Hej, co, kurwa...


Na zewnątrz nikogo nie było, a w każdym razie ona nikogo nie widziała. W ciemności kabina wydawała się pusta, ale oczywiście musiało być inaczej. Nieznajomy, niewidoczny kierowca zdołał w jakiś sposób zmusić ciężarówkę dojazdy pod górę, bez zapalania silnika, gdyż nie było słychać warkotu. Nie miała co do tego wątpliwości, chociaż świnie robiły niewyobrażalny hałas, już nie kwiczały, ale ryczały, jakby były już w rzeźni i wisiały do góry nogami, czekając na nóż, który wypełniłby ich przeznaczenie. Ciężarówka zaczęła nabierać takiego przyspieszenia, jakiego nie osiągnęłaby nawet z włączonym silnikiem. Galatea rzuciła się w pościg za nią, po chwili zrównując się z szoferką. Skoczyła na drzwi kabiny kierowcy, usiłując uchwycić się klamki. Jechała na ciężarówce tylko kilka sekund, wystarczyło jednak, aby zajrzeć do środka i przekonać się, że za kółkiem nikogo nie było. Potem ciężarówką szarpnęło i Galatea straciła równowagę. Spadła, a jej prawa stopa została zmiażdżona przez sześć z osiemnastu kół. Wóz nie zatrzymał się i dalej jechał pod górę, a Galatea została na jezdni, nieprzytomna z bólu. Chociaż nie mogła zdawać sobie z tego sprawy, powinna była czuć się szczęśliwa, że ciężarówka nie zawróciła i nie przejechała jej kilka razy. Z dogodnego punktu obserwacyjnego na ziemi widziała podwozie i spód kabiny, gdzie docierało światło reflektorów, odbite od lodowej powierzchni drogi. - Niebieskie - zdążyła jeszcze zauważyć Galatea, zanim zaczęła krzyczeć. - Na Boga, one świecą na niebiesko... III - Decydująca kłótnia wybuchła z powodu gontu - opowiadał jej Ragnarok. Kaznodzieja powiedział ci, że mój ojciec był cieślą, prawda? Od piętnastego roku życia byłem kimś w rodzaju młodszego wspólnika ojca w interesach, pomagając mu, gdy nie chodziłem do szkoły. Gdy miałem dziewiętnaście lat, ojciec Lisbeth Folker postanowił zmienić pokrycie dachu. Ja miałem kupić materiały. Gont przywiozłem spoza Durham, z tartaku GordonaSmalla. - Czy firma była własnością czarnych? - zapytała Jinsei. - Gordon był czarny, a Smith był Żydem. - Uśmiechnął się. - Czułem wtedy, że już czas, najwyższy czas, abym coś takiego zrobił. Oczywiście, ojciec wpadł w szał, gdy się dowiedział, ale było już za późno, aby odesłać gont do tartaku - był już przymocowany do dachu. Kto wie, jeśli Folkers dowiedziałby się, skąd pochodzi gont, mógłby mimo wszystko zażądać zerwania go i kupienia nowego, ale ojciec nie przyznał się do tego. Między nami doszło do awantury. Zaczęło się od krzyków, ale ponieważ powiedziałem mu parę przykrych rzeczy, uderzył mnie, a potem popchnął... mieliśmy lustro,


wspaniałe stojące lustro, które, odkąd pamiętam, zawsze znajdowało się w salonie. Pchnął mnie prosto na nie. Porządnie się poraniłem, ale już nie było więcej krzyków. Ragnarok przełknął ślinę. - Kawałek srebrzystego szkła utkwił mi w dłoni jak nóż. Pomyślałem, że mógłbym mu przeciąć tym gardło. Prawie. Prawie... - Ale nie zrobiłeś tego - powiedziała Jinsei. - Wyrzuciłem szkło. Podszedłem do ojca i uderzyłem go. Mocniej, niż było trzeba. Przewrócił się na ziemię i zaczął płakać. Wiesz, co jest gorsze od słuchania płaczu własnego ojca? Świadomość, że płacze z twojego powodu. - Przerwał na chwilę i wzruszył ramionami. - W każdym razie, tak to wyglądało. Potem wyszedłem z domu i powędrowałem, gdzie mnie oczy poniosły. Po drodze często przymierałem głodem, dopóki nie spotkałem rodziny Kaznodziei. Nigdy już nie wróciłem do domu. Nie mógłbym. Następna kłótnia mogłaby się skończyć znacznie gorzej. - A zatem, w porządku - oświadczyła Jinsei. - Dlaczego nie zrobisz sobie przerwy, nie odpoczniesz? - Co masz na myśli? - Boję się ciebie - powiedziała. - Bardzo się ciebie boję. Ale myślę, że ty boisz się siebie jeszcze bardziej. Masz o sobie takie wyobrażenie, jakbyś był... no, nie wiem, żołnierzem z oddziału szturmowego, który czeka na rozkaz do ataku. Prawdą jest, że nadmiar agresji może się dla ciebie źle skończyć, ale wydaje mi się, że całkiem dobrze nad nią panujesz, chociaż ty sam uważasz inaczej. Pobiłeś Bobby’ego Sheltona, niewątpliwie chciałeś złamać kark Jackowi Baronowi, ale nie zrobiłeś tego. Bóg jeden wie, co ci przyszło do głowy, gdy zobaczyłeś mnie z Kaznodzieją, ale nic nam nie zrobiłeś. A co do twojego ojca - nie wiem, jak na dziewiętnastolatka wpływa tego typu wychowanie, ale wcale się nie dziwię, że dostałeś szału. Byłeś tak wściekły, że chciałeś go zabić. Ale nie zrobiłeś tego, Ragnarok. - Nie było cię tam. Nie widziałaś... - Nie musiałam tego oglądać. Postaraj się być mniej agresywny, to wystarczy. Będę spokojniejsza. Uważam też, że powinieneś już dać sobie rozgrzeszenie. - Nie. Nie, to nie tak, nic nie rozumiesz. Za dużo w tym KuKluxKlanu... jeśli pozwolę sobie na zdjęcie kaptura, jeśli raz sobie ulżę, następnym razem, gdy przyłożę komuś takiemu jak Jack, będę zadowolony, że wykonałem kawał dobrej roboty. A potem... nie rozumiesz, co stanie się potem? Nigdy już nie będę mógł zostać rycerzem w lśniącej zbroi. Jestem taki jak oni. Nic na to nie poradzę, jest we mnie za dużo z ojca. Jinsei, najwyraźniej nie przekonana, dotknęła palcem oprawki jego okularów.


- Czy mógłbyś to zdjąć? - zapytała i zrobiła to za niego, zanim zdążył zareagować. Dużo lepiej. Masz ładne oczy, nie powinieneś ich zasłaniać. Posłuchaj, Rag. Nikt nie każe ci być rycerzem ani świętym. Zostaw to innym. Jeśli o mnie chodzi, chciałabym, abyś został moim... przyjacielem. Potrzebuję teraz kogoś, teraz, gdy nie ma Kaznodziei. Potrzebuję kogoś, z kim mogłabym porozmawiać o tym, co stało się w wigilię Nowego Roku. Ale to nie może być ktoś, kto spala się od wewnątrz. - Nie jestem taki - opierał się Ragnarok - za jakiego mnie uważasz. Tym razem ona się roześmiała i całkowicie zaskoczyła Ragnaroka, uderzając go wesoło po ramieniu. - Ty bajerancie - powiedziała. - Musisz pochodzić z Południa, na Północy nikt nie wciska takiego kitu. - Ha! - to było wszystko, co miał do powiedzenia. - Ha! - Posłuchaj więc, robi mi się zimno, więc może wskoczylibyśmy na motor i... - Jinsei? - Och, mój Boże - powiedziała, nie patrząc teraz na niego, ale ponad nim, na szosę po drugiej stronie mostu. Ragnarok popatrzył również w tym kierunku i na drugim zakręcie, na tym, który znika za Wzgórzem, zobaczył między drzewami światła zbliżającego się samochodu. Jarzyły się na niebiesko. Były niebieskie jak najgorętsza część płomienia. - To dziwne - powiedział. Chciał jeszcze coś dodać, ale ciężarówka właśnie wyjechała zza zakrętu i widać było wyraźnie jej niebiesko świecące reflektory. - Wsiadajmy na motor - zawołała Jinsei. - Szybciej, na Boga, szybciej, zapalaj go, jedźmy! - Co się stało? Dla... - Chodźmy! Nagle Ragnarok poczuł, że Jinsei złapała go za rękę, ciągnąc i popychając w stronę zaparkowanego motocykla. Jej nagły pośpiech udzielił się i jemu, wskoczył na siodełko, słysząc, że Jinsei zrobiła to samo. Z całych sił nacisnął na rozrusznik, ale rozległo się tylko ciche parsknięcie. Ciężarówka wyjeżdżała już zza ostatniego zakrętu, skręcając na most. Ragnarok spojrzał na dobrze teraz widoczne światła reflektorów, będące nie dalej niż czterdzieści stóp przed nimi i znieruchomiał, sparaliżowany.


- Oczy - wykrztusił wreszcie. - One wyglądają jak oczy. - To zabiło Kaznodzieję! - krzyknęła mu do ucha Jinsei. - Jedźmy! Podniosła rękę i mocno uszczypnęła go w szyję. Oprzytomniał. Zdał sobie sprawę z grożącego niebezpieczeństwa i widząc zbliżającą się ciężarówkę, jeszcze raz nacisnął gaz. I znowu nic. Ragnarok, wściekły, że motocykl nie poddaje się jego woli, kopnął pedał po raz trzeci. Tym razem silnik zapalił. Ragnarok szarpnął rączką gazu i wyskoczyli do przodu jak z katapulty, podskakując na oblodzonych odcinkach drogi. Nie tracąc kontroli nad maszyną, Ragnarok wjechał w zawrotnym tempie na Fali Creek Drive. - W porządku - powiedział, gdy motor wyszedł na prostą. - W porządku, wszystko w porządku. Szosa była jak wypolerowana i w każdej chwili mogli się wywrócić, ale nawet jadąc ostrożnie, mieli dużą przewagę. Droga zaczynała schodzić w dół i nawet gdyby jechali wolno, żadna osiemnastokołowa ciężarówka nie miała szans, aby zmierzyć się z motocyklem. - Szybciej! - wołała Jinsei. Ragnarok spojrzał w lusterko i z niedowierzaniem stwierdził, że wielkie auto wciąż jedzie za nimi. Właśnie bezszelestnie zjeżdżało ze zbocza - faktycznie w ogóle nie było słychać pracy silnika - i raczej przyspieszało, niż zwalniało. - Jezu, Jezu, dlaczego on tak pędzi!? Zaklął w duchu i dodał gazu, zmuszając motor niemal do lotu. Ciężarówka wciąż siedziała im na ogonie, już nie więcej niż piętnaście stóp za nimi. Droga była wąska, zamknięta z jednej strony brzegiem wąwozu, a z drugiej szeregiem domów. Miejsca było nie więcej niż na jeden pojazd i Ragnarok pomyślał, że jeśli coś nadjedzie z naprzeciwka, ciężarówka będzie się musiała zatrzymać... chyba że przejedzie po nim. - Ciągle się zbliża! - To niemożliwe! - zawołał Ragnarok, chociaż tak właśnie było. Motocykl pędził z prędkością niemal sześćdziesięciu mil na godzinę, wiszący most tylko mignął po prawej stronie jak złowieszcze wspomnie - nie. Przed nimi pojawił się ostry zakręt i Ragnarok modlił się, aby nie był oblodzony. Był... motor o mały włos nie wpadł w poślizg i Ragnarok musiał dodać gazu, bo lewą nogą już szorował po ziemi. Utrzymał się na szosie, ale tuż przed nimi pojawiło się skrzyżowanie. Należało zwolnić i mieć nadzieję, że nagły skręt w prawo pomoże im uciec. Ciężarówka ich doganiała, pokonując bez trudu zakręt i trzymając się dobrze drogi. A przecież powinna była złożyć się jak scyzoryk, uderzając bokiem w ogrodzenie kortów


tenisowych, rozciągających się po prawej stronie. Zamiast tego przyczepa jechała posłusznie za kabiną kierowcy. Koła sunęły z taką samą przyczepnością po asfalcie, jak i po lodzie, chociaż w dalszym ciągu nie słychać było pracy silnika. Jedyny dźwięk, jaki się wydobywał z wozu, to kwik świńskiego stada. Ragnarok wjechał na skrzyżowanie z prędkością czterdziestu mil, po raz drugi ryzykując poślizg. Wyszedł z niego jednak cało i gdy tylko było to możliwe, natychmiast przyspieszył. Ciężarówka, nie zwalniając ani trochę, wykonała na skrzyżowaniu ostry skręt w prawo. Tym razem wozem zarzuciło, uderzył w parkujący na poboczu samochód, a następnie zwalił znak zakazu parkowania, który szerokim łukiem wpadł przez okno do stojącego w pobliżu domu. Jechali przez Północny kampus Thurston Avenue, biegnącą obok Risley, następnie przez Most East Avenue i kończącą się na terenie Centralnego kampusu. Licząc na łut szczęścia,

Ragnarok stopniowo zwiększał prędkość... sześćdziesiąt, siedemdziesiąt,

osiemdziesiąt... Akademik Risley mignął tak prędko, że Ragnarok nie zdążył nawet pomyśleć, że może powinien tam skręcić. - Wciąż za nami jedzie! - krzyknęła Jinsei. Na drodze nie było innych pojazdów, ani jednego, chociaż pora nie była późna. Tylko kilku nocnych włóczęgów było świadkami niecodziennego pościgu. Jadąca bez włączonego silnika ciężarówka stopniowo zaczynała zrównywać się z czarnym jak smoła motocyklem. Przeraźliwy kwik świń brzmiał teraz jak śmiech demonów. - Jeszcze nas nie dostałeś, kolego! - zawołał Ragnarok. W sekundę przejechali przez Most East Avenue, a ciężarówka była niecałe dziesięć jardów za nimi, siedem... - Trzymaj się, Jin! Skręcił ostro w prawo, przejeżdżając chodnikiem między budynkami Rand Hall i Lincoln Hall. Był przekonany, że straci kontrolę nad pojazdem i zabije ich oboje, ale mimo to trzymał motor w pozycji niemal pionowej. Ciężarówka wciąż jechała za nimi, wykonując karkołomne zygzaki. Przy - czepa obijała się to lewym, to prawym bokiem o mijane przeszkody, ale samochód nie rozbił się ani nie wyhamował. Ragnarok też dokonał cudów, wciąż jadąc przed siebie. Wjechali na Dziedziniec. Leżący tam śnieg natychmiast zabarwił się na niebiesko od poświaty padającej z reflektorów ciężarówki, która była tużtuż za motocyklem. Ragnarok nie poddawał się, zmuszając maszynę do ostatecznego wysiłku, chociaż gaz był już wciśnięty do


dechy. Nie widząc innej możliwości, wjechał w przejście między McGraw Hall i White Hall, rozganiając na boki troje przechodzących tamtędy studentów. - Zbocze - wyszeptał Ragnarok. - Zobaczmy, czy lubisz jeździć po Zboczu, kolego. Ciężarówka już ich doganiała, odległość wynosiła tylko dwa jardy, jeden. Tylne koło motocykla zasypywało śniegiem kratkę na masce wozu. Nagle Ragnarok wjechał między dwa szare budynki i chwilę potem znaleźli się w miejscu, gdzie Zbocze opadało stromo w dół. Ragnarok podjechał na pełnym gazie niemal do samej krawędzi i w ostatniej chwili chciał wykonać gwałtowny skręt. Jednak motor odmówił posłuszeństwa. Jinsei krzyknęła przerażona, gdy nagłe szarpnięcie wyrzuciło ich z siodełek. Przez krótką chwilę ziemia wirowała im przed oczami i zdawało się, że wieczorne niebo wali im się na głowę. Ciężarówka nawet nie próbowała się zatrzymać. Ścigając ich do samego końca, uderzyła z impetem o krawędź barierki i potrąciła leżący bez pasażerów motocykl. Sekundę później złożyła się jak scyzoryk i wywróciła na bok, wyrzucając w górę tumany śniegu i kawałki darni. Gdy ześlizgiwała się po Zboczu, włączył się klason, który trąbił całą drogę, aż do West Avenue, gdzie pogruchotany wrak zatrzymał się obok Baker Hall. W akademiku zaczęły się otwierać okna i zdumieni studenci przyglądali się kupie złomu, jaka została po ciężarówce. Z jej wnętrza wciąż dochodziło kwiczenie świń. Gdy Jinsei odzyskała przytomność, poczuła na swoim ciele przyjemny chłód zaspy śnieżnej. Automatycznie sięgnęła dłońmi do gardła, ale nie, tamto działo się innej nocy. Powoli otwierała oczy, usiłując usiąść... na szczęście, jakimś cudem, nie złamała żadnej kości. Ragnarok był już na nogach. Paskudnie kulejąc, zbiegał po Zboczu, szukając wraku swojego motocykla. Nie tyle zależało mu jednak na maszynie, ile na czarnej pałce, która wisiała z boku motoru. Wyciągnął ją i odwrócił się w stronę nieruchomej ciężarówki. - Nie... - próbowała go ostrzec Jinsei. Jednak głos zamarł jej w gardle, tak bardzo była osłabiona. Powłócząc nogą, ogarnięty furią Ragnarok zbiegał potykając się ze Zbocza. Za - uważył, że niebieskie światła ciężarówki bladły coraz bardziej, przybierając normalny, biaiożółty odcień, aż wreszcie całkiem zgasły. - Nie wiem, kim jesteś, kolego - krzyczał Ragnarok, wymachując pałką - ale jeśli jeszcze żyjesz, pożałujesz tego... Noga bolała go coraz bardziej, ale nie zwracał na to uwagi. Gdy dotarł do leżącej na dachu szoferki, obszedł ją od strony maski, gotowy dostać się do tego, co zostało z kierowcy... jednak to, co zobaczył, sprawiło, że broń niemal wypadła mu z ręki. W kabinie nie było nikogo.


Absolutnie nikogo. Wzdrygnął się pod wpływem zimna, które go nagle przeniknęło na wskroś. Poczuł przeszywający ból w nodze. Upadł na ziemię, twardą i zmrożoną, ale dużo bardziej realną niż to, co przed chwilą zobaczył. Boczne drzwi ciężarówki otworzyły się podczas kraksy i świnie wydostały się na zewnątrz. Ich kwik brzmiał jak upiorny śmiech.


HAMLET SPOTYKA DUCHA I Skrzaty mieszkające na Wzgórzu zdały sobie wreszcie sprawę, że dzieje się coś złego. Mali Ludzie zaczęli ginąć od stycznia, kiedy to dwaj z nich wyruszyli na poszukiwanie Pucka. Wydawało się, że pochłonęła ich zima. Wysłana ekipa ratunkowa niczego nie znalazła, ale zniknęło czterech następnych. Na początku lutego nie można się było doliczyć już co najmniej trzydziestu pięciu skrzatów. Od Nowego Roku tracili średnio jednego dziennie. Hobart Najstarszy, jedyny który umiałby wytłumaczyć, co się działo, leżał w letargu na terenie Willard Straight Hall. Tajna armia Szczurów, która zwiększyła się teraz po wielekroć w stosunku do pierwszych dwudziestu ochotników, była dumą Rasferreta. Duzi Ludzie dawali sobie jakoś z nimi radę, ale jego pierwotni wrogowie wciąż pozostawali tak samo ślepi i niedomyślni jak przed stu laty, chociaż nie miał wątpliwości, że wyczuwali niebezpieczeństwo. Gdy zorientują się wreszcie, skąd pochodzi, będzie już za późno. Śmierć będzie się za nimi skradała aż do ostatecznego starcia, za każdym razem zabierając jednego albo dwóch i nie pozostawiając żadnego śladu. Po Hamleta śmierć przyszła szóstego lutego, zaraz po zmierzchu. II Znowu zaczął padać śnieg, pokrywając białą powłoką zamarzniętą taflę jeziora Beebe i dach maleńkiej chatki na końcu wyspy, gdzie mieszkał Hamlet. Stała samotnie, bardzo daleko od pozostałych skrzacich domostw. Kilku jego najbliższych przyjaciół - między innymi Zephyr - kilkakrotnie już zwracało mu uwagę, że to nierozsądne mieszkać na takim odludziu, szczególnie teraz, gdy ciągle giną skrzaty. Hamlet uśmiechał się tylko. Lubił swoją samotność, a jeśli jakieś straszydło z ostrymi zębami zechce mu zakłócić spokój, przegoni je swoją kuszą, w której znajdują się doskonałe strzały. Jednak tamtego wieczoru Hamlet wyszedł z chaty i nie wziął ze sobą kuszy. Zostawił też miecz. Niosąc w obu rękach latarki, zanurzył się w zimnym powietrzu. Szedł niedaleko, tam gdzie przy brzegu stał skuty lodem model jego wojennego statku „Prospero”. Kiedy Puck zapytał go kiedyś, co się dzieje ze statkiem w zimie, Hamlet odpowiedział mu, że mógłby przyczepić do niego płozy i ślizgać się po lodzie. Tak właśnie zrobił. Jednak ostatnie mrozy zaskoczyły go i płozy zamarzły pod powierzchnią jeziora. Zostaną tam do następnej odwilży.


Hamlet często przychodził na statek, aby sprawdzić, czy do silników nie dostała się wilgoć lub mróz. Zbudował je z części wykradzionych z wielkim trudem z laboratoriów fizyki Uniwersytetu Cornella. Ze śródokręcia zwisała sznurowa drabinka. Hamlet wszedł na górę i przymocował latarkę na dziobie okrętu. Rzucała zielonkawe światło na pokład pokryty cienką warstewką lodu i nieco przechylony na prawą burtę. Hamlet musiał stąpać po nim bardzo ostrożnie. Z drugą latarką w dłoni skrzat zszedł pod pokład. Okręt wojenny miał w środku silniki i wysuwaną katapultę. Hamlet zawiesił latarkę na haku od strony rufy i zabrał się do przeglądu turbin silników. Maszyny były dobrze zabezpieczone przed zimą, pokryte grubą warstwą oleju i zawinięte w skrawki hydraulicznej izolacji. Ale w jednym miejscu zauważył uszkodzenie, którego przedtem nie było, rozdarcie odsłaniające naoliwioną maszynerię. Hamlet nachylił się i dokładnie obejrzał to miejsce. Turbiny nie były uszkodzone; wandal, prawdopodobnie jakieś zwierzę, zostało spłoszone. Gdy Hamlet zajęty był oglądaniem silnika, z ciemności wypełznął Szczur. Bezszelestnie zbliżył się do niego z wyciągniętym mieczem, zamierzając zaatakować od tyłu. Gdyby był sam, pewnie by mu się udało. Ale w tej samej chwili przybiegły nad jezioro inne Szczury, które znalazłszy pustą chatę Hamleta, zaczęły się wspinać na okręt, drapiąc pazurami po pokładzie. Skrzat usłyszał tupot ich drobnych, zdeformowanych stóp, usłyszał rumor, gdy jeden z nich poślizgnął się i upadł. Błyskawicznie obejrzał się i kątem oka dostrzegł lśniące w ciemności ostrze wyciągniętego w jego kierunku miecza. Szczur zadał cios, ale Hamlet zdążył uskoczyć w bok i zerwać z haka lampę. Gdy Szczur zatoczył się od siły pchnięcia, skrzat zamachnął się lampą i wyrżnął nią bestię w pysk. Zielony, czarodziejski ogień wypalił Szczurowi ślepia, a futro na łbie zamieniło się w płonącą grzywę. Gdy ślepy i konający zwierz kręcił się oszalały z bólu wokół własnej osi, Hamlet błyskawicznie przebił go mieczem. Szczur runął martwy obok silników, ale jego kompani byli już pod pokładem i zaczynali opuszczać się do ładowni. Widząc, że ogień z rozbitej lampy rozszerza się i sięga do zawiniętej w izolację maszynerii, Hamlet szarpnął z całych sił linkę silnika. Nawet gdyby turbiny zaczęły pracować pełną parą, nie byłyby w stanie wyrwać „Prospera” z lodowych okowów, zresztą i tak na nic by się to Hamletowi nie przydało. Nie chciał bowiem ruszyć z miejsca całego statku, tylko jego część.


Silniki zaczęły pracować po drugim pociągnięciu linki. Izolacja paliła się już wesoło pełzającym płomieniem. Hamlet, ścigając się z ogniem i nieprzyjaciółmi, przebiegł zadymioną ładownię, strącając uczepionego sznurowej drabinki Szczura. Wskoczył na platformę katapulty i pociągnął dźwignię. Tuż nad jego głową otworzył się segment pokładu, strącając trzy kompletnie zaskoczone Szczury na lód. Platforma zaczęła się powoli unosić. Szczury tłoczyły się w ładowni, dusząc się od gryzącego dymu. Niektóre próbowały przysunąć się ostrożnie do ognia, inne czekały tuż przy drabince, jeszcze inne wybiegły na pokład w poszukiwaniu Hamleta. Na próżno, spóźniły się. Platforma była już wysoko, poza ich zasięgiem. Nagle przepalił się kabel od silnika i turbiny stanęły, chwilę jeszcze terkocząc. Platforma zatrzymała się, przebywszy trzy czwarte drogi na pokład. Hamlet zaczął się wspinać po ramieniu katapulty, ale szybko okazało się, że jest w pułapce. Szczury zgromadziły się wokół krawędzi otwartego pokładu, a jeden z nich mierzył w skrzata z kuszy. W tym czasie ogień dotarł już do zbiorników paliwa „Prospera”. Chwilę potem nastąpiła eksplozja. Nie była duża, ale zrobiła dziurę na rufie okrętu, rozrywając na kawałki zgromadzone tam Szczury. Uruchomiła także mechanizm odpalający katapulty i nagle Hamlet znalazł się w powietrzu. Kiepski był z niego pocisk, zatoczył przedziwny łuk, fikając w powietrzu kilka koziołków. Wszystko to stało się tak nagle, a wydarzenia następowały tak szybko po sobie, że gdy Hamlet wylądował bez szwanku w kępie zasuszonej trzciny na drugim końcu wyspy, był niemal pewien, że jest lunatykiem. Przeczył temu, co prawda, niesiony wiatrem zapach dymu i łuna bijąca z miejsca, gdzie stał „Prospero”. Hamlet stanął z trudem na nogach, zastanawiając się, czyjego kości nie rozsypią się na kawałki. Jeśli upadłby na lód... Drżąc na całym ciele, położył się na zamarzniętej tafli jeziora i zaczął się czołgać najkrótszą drogą w stronę północnego wybrzeża. Modlił się w duszy, aby śnieg zasypał jego ślady. Jeśli Szczury nie wpadną na to, aby wysłać zwiadowców, być może z pomocą przebiegającej w pobliżu wiewiórki uda mu się dostać na zbocze, do HelenNewman Hall, gdzie mieszkało kilku jego kuzynów. Szczury wysłały zwiadowców. Dwaj z nich leżeli martwi na brzegu jeziora, zasztyletowani od tyłu. Nad nimi stał duch i czyścił miecz. - Dobry wieczór, Hamlecie - pozdrowił go. - Cieszę się, że jesteś w jednym kawałku. Po raz drugi w tak krótkim czasie Hamlet zastanawiał się, czy śni. - Przecież ty jesteś martwy - poinformował ducha. - A przynajmniej powinieneś być.


- Podobnie jak ty, prawda? - Duch trącił ciało jednego z nieżywych Szczurów. Śledziłem ich, ale gdy się zorientowałem, kogo szukają, było już za późno, aby cię ostrzec. Jak to dobrze, że szczęście wciąż ci sprzyja. Dobiegły ich jakieś hałasy, jakby tupot wielu nóg po lodzie. Szczury opuściły „Prospero” i wyruszyły na poszukiwanie Hamleta. - Chodź ze mną, stary przyjacielu - powiedział duch, chowając miecz do pochwy. Najwyższy czas, abyśmy znaleźli jakieś bezpieczniejsze miejsce. Pośpiesz się! Hamlet był tak oszołomiony, że nie mógł zebrać myśli. Wzruszył więc tylko ramionami i posłusznie podążył w ciemność za duchem. Za nimi wirowały w powietrzu płatki śniegu, dopalał się „Prospero”, zaś Szczury szalały z wściekłości, że umknęła im zdobycz i ze strachu przed karą za nieudaną akcję. Łomot nie należał do wspaniałomyślnych dowódców. III Dwadzieścia minut później Hamlet i duch leżeli dość bezpiecznie w ziemnej norze wiewiórki, wtuleni dla ciepła między śpiących snem zimowym mieszkańców. Nora była ciemna i porządnie w niej cuchnęło, ale czuli się tam dużo lepiej niż na tafli jeziora. - Szkoda „Prospera” - lamentował Hamlet. - Sporo czasu zajęło mi składanie do kupy tej cholernej łodzi. - Łódź? - prychnął duch. - A co ja mam powiedzieć? Straciłem swój dwupłatowiec. - Zawsze ci mówiłem, że się nim rozbijesz. - A ja ci zawsze mówiłem, że z każdej opresji uratuje mnie spadochron. Na szczęście miałem rację. Sam byłem zdziwiony, jak szybko udało mi się go nałożyć. Tylko Hobart... - Hobart żyje - powiedział Hamlet. Nawet w ciemności zauważył, jak bardzo zdumiało to ducha. - Chociaż nikt nie wie, jak się uratował. - Czy powiedział wszystkim, co nam się przytrafiło? - Odkąd go znaleziono, nie przemówił ani jednym słowem. Zapadł w śpiączkę. - A Zephyr? Nic jej nie jest? - Poza tym, że opłakuje mojego nie całkiem martwego przyjaciela i martwi się stanem Hobarta... tak, poza tym czuje się dobrze. A kiedy cię zobaczy, poczuje się nawet lepiej. Sądzę, że jutro przed wschodem słońca powinniśmy spróbować przedrzeć się przez jezioro i... - Nie - przerwał mu duch. - Nie? - Czy myślisz, że dla zabawy udawałem przez ostatnie miesiące martwego? Starałem się dowiedzieć, co tu się dzieje. Ktoś morduje skrzaty i wydaje mi się, że ten sam ktoś szykuje się do większej wojny. Niestety, wciąż nie wiem kto i dlaczego. Jeśli podniesiemy teraz


alarm, może to zmusić naszych wrogów do ataku, zanim się dowiemy, z kim mamy do czynienia. Bezpieczniej jest trochę dłużej poudawać martwego i mieć oczy otwarte. - Ale jeśli będziemy czekać za długo... - Postaramy się nie popełnić tego błędu. Zapadła cisza. - Powiedz mi, Puck, co się działo tam, na statku? Po raz pierwszy widziałem szczura walczącego mieczem. - Tak - mruknął Puck. - To mi pasuje do opowieści Hobarta o Wielkiej Wojnie. Hamlet pokręcił głową. - Niemożliwe. Przecież wiesz, że Rasferret nie żyje. - Hmm. Ale przecież my też jesteśmy martwi, nieprawdaż? To zabawne, aż do niedawna nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo przydaje się ciało.


W DRODZE I Daleko na zachód od Itaki, gdzieś na opustoszałych, nie oznaczonych na mapie terenach rolniczego Ohio, Luther rozmawiał z Diabłem. Szczegółowa kronika podróży tego kundelka z Wisconsin na Wzgórze to materiał na osobną książkę. Wystarczy powiedzieć, że pogoda, olbrzymi dystans i brak towarzystwa sprawiły, że ta wyprawa była dużo bardziej uciążliwa niż wcześniejsza podróż z Blackjackiem do Nieba. Jedną z przeszkód na trasie wędrówki Luthera było jezioro Michigan, na brzegu którego stracił tydzień. I nagle jednej nocy pojawiła się piękna kobieta, jej głos brzmiał jak muzyka, a na szyi nosiła srebrny gwizdek. To ona zaprowadziła go na pokład statku, który wypływał z Milwaukee Harbor. Luther przedostał się na drugi brzeg w ładowni bagażowej, zastawionej skrzynkami piwa meisterbrau, co mogłoby się przyśnić Z.Z. Topowi. Luther pokonał jezioro i ruszył do Buckeye State, gdzie jakiś farmer usiłował zatrzymać go w swoim gospodarstwie. Złapał go i przywiązał na lince. Luther zerwał się i uciekł przez oszronione pastwisko, płosząc zimującego tam świstaka. Po przebiegnięciu ćwierci mili Luther, ciągnąc za sobą linkę, przeskoczył przez kępę krzaków i znalazł się, ku swojemu zaskoczeniu, na grząskim brzegu leniwie płynącej rzeki. Niewiele myśląc, wskoczył do wody, ale nagłe szarpnięcie przytrzymało go w miejscu. To koniec linki zaczepił się o przybrzeżne krzaki. Luther nie wiedział nawet, czy potrafi dobrze pływać, ale w tej chwili największym zagrożeniem dla niego była prowizoryczna smycz. Brzeg okazał się rozmokły i nie dawał łapom oparcia. Nie mogąc odpłynąć ani wydostać się na brzeg, Luther miotał się w wodzie, usiłując utrzymać się na powierzchni. Nagle zerwał się wiatr i uniósł gałęzie krzewów tak wysoko, że pętla na szyi Luthera niebezpiecznie się zacisnęła. Pies poczuł, że zaczyna się dusić, i spojrzał w głębinę wodną, jakby spodziewając się, że rzeka podniesie się ze swojego koryta i uwolni go. Jednak zobaczył tylko odbicie małego, głupiutkiego pieska, z pętlą zaci - skającą się na szyi. Luther odwrócił się i raz jeszcze spróbował wdrapać się na brzeg. Znowu się ześlizgnął i znalazł nos w nos z tym drugim psem, któremu pętla także coraz bardziej utrudniała oddychanie. W pewnej chwili jego odbicie zaczęło drżeć i zmieniać się. Powiększyło się i nagle zobaczył, że nie patrzy już na niego kudłaty kundelek, ale Rasowiec, wielki, biały pies z


wyszczerzonymi kłami. Luther próbował uciec, ale nie mógł. Jego straszny wróg przyzwał go głosem pełnym wściekłości, zuchwałym i triumfującym. - Parchu! - zawołał. Smok... - Luther miał wrażenie, że łapy uginają sie pod nim. - Tylko nie to. - Myślałeś, że zapomniałem o tobie, parchu? Nigdy. Cały czas o tobie myślałem. I teraz przyszedłem po ciebie. - To niemożliwe. Przecież złapali cię hycle... - To prawda - potwierdził Smok. - Złapali mnie i zamknęli w klatce, w której siedział taki kundel, podobny do ciebie. Jak myślisz, co się z nim stało? Teraz jestem w drugiej klatce, ale wydostanę się z niej. Już mi się to prawie udało. - Nigdy mnie nie znajdziesz, nawet jeśli stamtąd uciekniesz. - Oczywiście, że cię znajdę. Obaj zdążamy do tego samego miejsca, ale ja jestem bliżej. Najpierw zabiję kota, a kiedy pojawisz się na Wzgórzu, będę czekał na ciebie nad jego ścierwem... Nagły powiew wiatru zacisnął linę na szyi Luthera tam mocno, że pies miał wrażenie, iż jego głowa oddziela się od reszty ciała. Do oczu napłynęły mu łzy, a wokół zrobiło się ciemno. Wówczas zobaczył, że z wody patrzy na niego inna postać, nieskończenie wielki, dziko wyglądający pies gończy, cały ze światła i cienia. Jego oczy miały kolor śmierci. - Wiesz, kim jestem, prawda, szczeniaku? - powiedział do Luthera Pies Gończy, wzbudzając w nim paniczny strach, ale też ciekawość. - Raaq - odpowiedział. - Ty jesteś Raaq, jesteś Oszustem, jesteś Diabłem. - Jestem Raaq - potwierdził Pies Gończy. - Ten, Który Przecina Nić Życia. Kiedy powinienem przeciąć twoją nić życia, szczeniaku? Dzisiaj? Teraz? - Nie - zaczął go błagać Luther. - Muszę wracać, wracać do Nieba. Pies Gończy wydał z siebie dźwięk, przypominający ludzki śmiech. - Niebo. I co ty tam będziesz robił, kiedy przybędzie twój wróg? Będziesz walczył o swoje życie? Zabijesz, jeśli będzie trzeba? - Nigdy nie zabiłem żadnego psa. Niezależnie od tego, ile mnie to kosztowało. Nie wpuszczę cię do swojego serca. - Obawiam się, że to nie twoje serce... jakże mało rozumiesz. Jeśli zaś chodzi o to miejsce, które nazywasz Niebem, dlaczego sądzisz, że zasłużyłeś, aby tam wrócić? O ile wiem, zadano ci Pytania... - Pytania?


- Z pewnością pamiętasz. Zadano ci Pięć Pytań. Na ile z nich znalazłeś odpowiedzi, szczeniaku? Znasz naturę Boskości? Sens życia i miłości? Luther milczał. Jego umysł, jego świadomość zmniejszyły się do punktu, przypominającego nikły płomyczek świecy, który lada moment może zgasnąć. - Co odpowiesz na Czwarte Pytanie, szczeniaku? - Czwarte...? - Czwarte Pytanie. Odpowiedz, szczeniaku, jaka jest najlepsza psia rasa? - Najlepsza rasa? - Nagle ogarnął go gniew, który dodał mu siły. Jego odpowiedź była szybka i ostra. - Najlepsza psia rasa to taka rasa, która przyznaje, że nie może odpowiedzieć na Czwarte Pytanie, ponieważ taka odpowiedź nie istnieje, a poza tym to źle postawione Pytanie i to właśnie czyni moją rasę najlepszą. - A jaka jest twoja rasa, szczeniaku? Luther znowu poczuł, jak traci świadomość. - To nie jest żadna rasa. I znowu ten dźwięk, przypominający ludzki śmiech. - A zatem, żyj jeszcze trochę. Nagle linka została zwolniona i Luther wpadł głową pod wodę. Przez moment zmagał się z rzeką, ale zaraz potem znalazł się na brzegu, a obok leżała smycz. Powoli wracały mu zmysły. Gdy już je odzyskał, pierwszą myślą nie był Diabeł, ale Rasowiec. Najpierw zabiję kota. Blackjack. Luther najszybciej, jak mógł, ruszył w Drogę. II Tyson Riddle, opiekun zwierząt w Placówce Badawczej Adamsa, spotykał się kiedyś przez dwa tygodnie z pewną wegetarianką. W zasadzie nie traktował tego związku jako czegoś poważniejszego niż zwykłe pieprzenie, gdyż nie uważał, aby kobiety w ogóle zasługiwały na poważne traktowanie. Była biuściasta, to prawda, ale trochę za bardzo kształcona, jak na gust Riddle’a, a kiedy powiedziała, że nie jada mięsa, miała na myśli wszelkie żywe stworzenia. Ich flirt skończył się pewnego dnia awanturą podczas lunchu. On dusił małże, a ona kroiła ogórki, gdy rozdrażniony Riddle zauważył, że przeciętne źródło pochodzenia mięsa może przynajmniej w pewien sposób się bronić, podczas gdy normalny owoc i warzywo nie ma takiej szansy. Wegetarianka, zirytowana niskim poziomem inteligencji partnera, z którym chodziła do łóżka, zapomniała na moment o swoich


pacyfistycznych przekonaniach i wpadła w szał. Po krótkiej walce na naczynia kuchenne i inne nie przytwierdzone przedmioty, kochankowie rzucili sobie gniewne pożegnanie i rozstali się. Teraz Tyson Riddle, popijając kawę w biurze przyjęć Stacji Badawczej i oblizując wargi na widok lesbijskich zdjęć w „Penthousie”, przypomniał sobie o swojej dawnej Pani Bezmięsnej, która miała podobne znamię w intymnym miejscu, i z satysfakcją pomyślał, że w tej właśnie instytucji wiele zwierząt poddawanych jest często niepotrzebnym torturom w imię nauki. Przechylił się do tyłu i położył nogi na biurku, potrącając plik sfatygowanych książek w miękkich oprawach. Na wierzchu leżało zniszczone wydanie „Old Yeller” (z ilustracjami), pod nim, bardziej na temat, egzemplarz wydanej przez Amerykańskie Stowarzyszenie Medyczne broszury „Ocal głowę: podręcznik obchodzenia się ze wściekłymi zwierzętami”. Riddle był odpowiedzialny za psiarnię w Placówce. Nienawidził psów. Przed wejściem do biura zaparkowała ciężarówka i dostawca, Abby Rasmussen, zaczęła wyładowywać towar z Bostońskiego Zaopatrzenia Chirurgów. Riddle odłożył na chwilę lesbijki i zaczął się przyglądać przez okno kobiecie. Absolutnie nie była podobna do wegetarianki - po pierwsze miała długie blond włosy, podczas gdy Bezmięsna była brunetką ale Riddle’owi wydawała się cholernie seksowna. Gdy przyszła po podpis na fakturze, spojrzał na nią wymownie. - Co tam słychać, Rasmussen? - zagadał. - Nie czujesz się samotna po całym dniu w trasie? Dla Rasmussen, która całe lato zajmowała się rekrutacją dla CIA, Riddle był równie atrakcyjny, jak sandinista z manią analną. - Powiem ci coś - cmoknęła w zamyśleniu trzymaną w ustach landrynką. - Widzę to tak: można być w takiej sytuacji samotną, zdesperowaną i można, dla zachowania szacunku dla samej siebie, zachowywać się jak mniszka. Kapujesz, Tyson? Gdy odjechała, Riddle znowu usiadł przy biurku. Z dolnej szuflady wyjął sztylet, który zamówił pocztą z jakiejś firmy na Południu. Ostrze miało osiem cali długości. Riddle zaczął nim wodzić po fotografiach „Penthouse’a”. Jednak po pięciu minutach przestał; w końcu był tylko umiarkowanym wrogiem kobiet. Nalał sobie świeżej kawy i zastanawiał się czy nie powinien przypadkiem kogoś powiadomić o dostawie - a także nad tym, czy nie powinien wrócić do pracy - gdy zadzwonił telefon. - Dyżurka. Słucham?


Głos w słuchawce brzmiał z lekka cudzoziemsko. - W psiarni biega luzem pies - powiedział. - Co? Kto mówi? - Śpi pan w czasie pracy, panie Riddle. Drzwi od jednego z psich wybiegów są otwarte na oścież. Właśnie na nie patrzę. Wielki pies także... - Nie może pan na nie patrzeć - upierał się Riddle, który nie lubił wygłupów. - Nie ma tam telefonu. Kim pan jest, do kurwy nędzy? - Och, cóż za słodki język. Ale i tak życzę panu pogodnego dnia, panie Riddle. Odwiesił słuchawkę. Riddle rzucił swoją na widełki, a następnie podszedł do okna. Budynek, w którym mieściła się psiarnia, znajdował się na drugim końcu terenów Stacji. Pomieszczenie było stosunkowo niewielkie, gdyż głównym materiałem doświadczalnym były króliki i mniejsze gryzonie. - Cholera... I tak musiał wyjść i wyczyścić parę wybiegów. Dopijając duszkiem kawę, Riddle sięgnął po marynarkę, machinalnie wrzucił sztylet do tylnej kieszeni i wyszedł na podwórko. Za nim unosiła się ciemna chmura złego humoru i wcale nie zwrócił uwagi na to, że po drodze do psiarni prawie nikogo nie spotkał. Każdego innego dnia pewnie by zauważył, że Stacja wyglądała jak opuszczone miejsce w mieście duchów. Jednak psiarnie z pewnością nie były puste. Gdy Riddle wszedł do budynku, powitało go chóralne szczekanie i smród psiego gówna. Zapalił światło i ryknął na swoich podopiecznych, aby się, kurwy jedne, uspokoiły, co zresztą nie przyniosło większego efektu. Pomieszczenie było długie i wąskie, podzielone wzdłuż na dwie części. Na końcu każdej z nich znajdował się wybieg. W pierwszym Riddle nie zauważył niczego niepokojącego, nie wałęsały się tam żadne psy. Za to w odległym kącie z lewej strony widać było otwartą klatkę. Drzwi były faktycznie całkiem rozsunięte, ale nigdzie ani śladu psa. - No tak - burknął Riddle. - A więc zawdzięczam ci jedno bydlę, kimkolwiek jesteś. Oczywiście, Riddle i tak już nie był w dobrym humorze, jednak świadomość, jaki pies zajmował tę właśnie klatkę, do reszty zepsuła mu nastrój. Jeśli pamięć go nie zawodziła, a w tym przypadku z pewnością nie, przebywał tam dorosły samiec rasy Wilczarz Irlandzki, dostarczony nie - dawno ze schroniska z Eastern w stanie Nowy Jork. Nie brał jeszcze udziału w żadnych eksperymentach. Znaczyło to, że nie robiono mu dotychczas zastrzyków ani nie poddano operacjom, które mogłyby go osłabić, gdyby przyszło mu do łba zaatakować swojego opiekuna. Riddle wiedział, że Wilczarz to niezły skurczybyk, karmił go przecież dwa razy dziennie.


Poszedł do komórki, gdzie znajdowały się środki czystości, i wyjął trzonek od szczotki. Trzymając go jak dzidę, zbliżył się do klatki. Był w połowie drogi, gdy w budynku zgasło światło. Nic wcześniej nie zamigotało, żadna żarówka nie strzeliła, światło po prostu zgasło. Jedyne bardzo słabe oświetlenie dochodziło z okienka umieszczonego wysoko pod dachem. Riddle zamarł na chwilę bez ruchu, ale później, zapominając o nauce płynącej z każdego filmowego horroru, ruszył do przodu. Powinien wiedzieć, że Wilczarz wciąż był w klatce. Psiarnia była zamknięta, a psy nie potrafiłyby otworzyć takiego zamka. Riddle powinien po prostu wyciągnąć przed siebie trzonek i zatrzasnąć otwartą klatkę. Jednak, prawdopodobnie z uwagi na ciszę, jaka panowała w środku, a także z uwagi na wrzawę, jaką czyniły pozostałe psy, Riddle zaczął się zastanawiać. Stał na wprost klatki, na lekko ugiętych nogach, a w dłoni trzymał gotowy do użycia trzonek szczotki. W ciemnościach nie widział w klatce żadnego ruchu. Odłożył na bok swoją broń i pochylił się jeszcze niżej, aby się upewnić, czy jest pusta. Gdzieś niedaleko cień Alfreda Hitchcocka potrząsał z dezaprobatą głową. Riddle klęczał, opierając się na łokciach, z głową wewnątrz klatki, gdy usłyszał groźne warczenie. Jego oczy przywykły wreszcie do ciemności i nagle, niby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawił się przed nim biały kształt. Wilczarz gotował się do skoku. - Och, kurwa - zaklął Riddle. Przypomniał sobie, że w tylnej kieszeni spodni ma nóż, i sięgnął po niego. Jednak noża nie było. - Bardzo dobrze - powiedział pan Słoneczny. - Bardzo malowniczo.


OSTATNIE PRZYGOTOWANIA: LUTY PRZECHODZI W MARZEC I Luty przeszedł w marzec i na Wzgórzu rozpoczął się okres oczekiwania. Rasferret Robal bardzo cierpiał po utracie Posłańca. Nie tylko pozbawiło go to latającej pary oczu, ale także jego wyprawy na Boneyard, aby werbować Szczury, stały się trudniejsze i bardziej niebezpieczne, gdyż nie niosły go już silne skrzydła. Chcąc utrzymać go w ryzach, pan Słoneczny osłabił Zmysł magii Robala, by mieć pewność, że nie zacznie szukać George’a, dopóki to nie będzie wskazane. Resztę zrobiła paranoja. Niezdolny sprawdzić, gdzie znajduje się jego człowieczy przeciwnik, Rasferret bardzo ostrożnie odnosił się do walki ze skrzatami, nawet wówczas, gdy jego Armia Szczurów była już tak liczna, że mógł zaatakować jawnie. Hamlet i Puck, którzy także mogli przedwcześnie wywołać Wojnę, ciągle znajdowali nowe powody, aby udawać zmarłych. Za każdym razem, gdy chcieli się ujawnić i ostrzec inne skrzaty, pan Słoneczny nasyłał na nich wątpliwości. Hobart wciąż był pogrążony w śpiączce i nie wygłaszał już żadnych proroctw. Pan Słoneczny, czekając na Idy Marcowe, skupił uwagę na ostatnim tygodniu George’a, Aurory, Ragnaroka i bractwa Rho Alpha Tau. II Jedenastego marca, w poniedziałek, Aurorę Smith obudził brzęk tłuczonego szkła. Zerwała się z łóżka i pobiegła do kuchni, gdzie zastała George’a, który zmiatał odłamki rozbitej szklanki McDonaldland. Na podłodze leżały kawałki hamburgera, a obok czerniła się kałuża świeżej kawy. - Wujek Erazm powiedział mi kiedyś, abym wlewał gorące napoje tylko do kubków wyjaśnił, gdy weszła. - Teraz przypomniałem sobie, dlaczego. W piecyku podgrzewały się naleśniki i dwie soczyste parówki Bali Park. Aurora uniosła brwi. - George? - spytała. - Chyba nie przygotowujesz śniadania? - Nie? W jakiej epoce ty się wychowałaś? - W dwudziestym wieku - kiedy ludzie podejmują obowiązki na zmianę. Robiłeś śniadanie wczoraj rano i przedwczoraj... - Zatem jestem egoistą. - Wrzucił resztki szkła do kosza na śmiecie i zmył z podłogi rozlaną kawę. - Lubię patrzeć, jak śpisz. Pięknie wtedy wyglądasz, wiesz? Przyglądałem ci się


przez pół godziny od przebudzenia i pewnie przyglądałbym się dłużej, gdyby nie obudził cię zapach parówek. George spojrzał na Aurorę, która oblała się rumieńcem. Stała obok, zawinięta w puszysty szlafrok, którego poły przytrzymywała jedną ręką. Po dwóch miesiącach bycia razem wciąż zdarzały się sytuacje, że Aurora bywała zawstydzona, co wzruszało George’a. - Czuję się przy tobie bezpieczny - powiedział, wkładając ścierkę do zlewu. - Wiesz, to tak, jak pisanie długiej powieści. Wielu ludzi uważa, że największą satysfakcję sprawia końcówka, gdy ma się świadomość, że wykonało się kawał dobrej roboty, aleja uważam, że równie fascynujący jest początek, może nawet ciekawszy. Gdy zaczynasz, masz wizję, jak będzie wyglądała przyszłość, co będziesz robić. I wiesz, że będzie tak, jak sobie pomyślałaś... Aurora zarumieniła się jeszcze bardziej. George dotknął jej policzka, a ona jego. Otworzyła usta, aby powiedzieć coś równie romantycznego, i oto jak brzmiała ta romantyczna kwestia. - A zatem chcesz, abym jadła na śniadanie parówki? Chcesz, abym zwymiotowała? - Dlaczego miałabyś wymiotować? Hot dogi są dobre. - Na śniadanie? - A czemu nie? - Zwykle jada się naleśniki i bekon. Albo jajka. Albo wszystko naraz. - Zgoda, ale czy bekon to nie mięso? Hot dogi to też mięso, a zatem generalnie zasada jest ta sama. Jeśli ci to przeszkadza, są także parówki z drobiu, oczywiście obrzydliwe, i jeśli wolisz podejść do problemu technicznie, a nie smakowo, to czymże innym jest kurczak niż jajem, które się usamodzielniło? No i proszę, wychodzi za każdym razem na to samo. - Ty chyba jesteś chory, George. - Oczywiście, że jestem chory. Jak myślisz, dlaczego twój ojciec pobłogosławił nasz związek? Aurora dopiero teraz zauważyła, że na kuchennym stole stał koszyk z owocami, przyczajony jak wąż. George pocałował ją, a potem wyjął ze zlewu ścierkę. Na ściance piekarnika pozostało jeszcze trochę rozlanej kawy. - A to co? - zapytała, podchodząc do wiklinowego koszyka. Do rączki przywiązana była wstążeczką wizytówka. - Znalazłem to rano na werandzie. Może ty znasz kogoś, kto pracuje na statku rejsowym? - Bon voyage - przeczytała na wizytówce. - „Od przewoźnika”. Czy to jakiś dowcip?


- Zabij mnie, a ci nie powiem, moja Pani. Zresztą już przestałem się zastanawiać, skąd pochodzą tajemnicze przesyłki. Nie ma co tracić czasu. Poczęstuj się jakimś jabłkiem. Właściwie powinien powiedzieć: jabłkiem, gdyż było tylko jedno. Ułożone na szczycie przejrzałych bananów i niedojrzałych winogron, czerwone, lśniące, o wypolerowanej skórce, wyglądało najbardziej apetycznie z całego zestawu. Aurora wzięła je do ręki, poczuła w dłoni chłód owocu i przypomniały jej się natychmiast różne znane z dzieciństwa bajki. Uśmiechnęła się. - Uważaj, może być zatrute - ostrzegł ją George. - Tak jak wino w stodole? - Dokładnie. - Hmm... Chyba zniosę tego typu truciznę po raz drugi. - A więc, smacznego - powiedział George. Po raz drugi wyżął ścierkę, a potem zajrzał do naleśników i parówek. To, co nastąpiło później, nie wyglądało zbyt dramatycznie, chociaż z pewnością powinno. George słyszał, jak Aurora ugryzła owoc, a chwilę później dobiegł do jego uszu stuk jabłka, które upadło na podłogę. - Och, mój... - zaczęła mówić Aurora. - Aurora? George obejrzał się i zabaczył, że dziewczyna słania się na nogach. - Och, mój... - powtórzyła Aurora. Było to, oczywiście, Zatrute Jabłko. Poza tym było to także Jabłko Wiedzy i zanim Aurora straciła świadomość, owa wiedza objawiła się jej oczom. - Śpiąca Królewna. On po prostu kocha braci Grimm. George złapał ją, zanim osunęła się na podłogę. III Dwa dni później, trzynastego, Ragnarok i Jinsei urwali się z porannych zajęć i poszli do miasta na lody ze śmietaną i owocami, które można było dostać w Cravings Ice Cream Shoppe. Od ucieczki przed ciężarówką spędzali ze sobą więcej czasu. Ragnarok nigdy przedtem nie przyjaźnił się z kobietą i wydawało mu się to absolutnie niemożliwe. Jednak ich znajomość nosiła wszelkie cechy bliskiej przyjaźni, zaś jego miłosne oczekiwania zostały wyhamowane w sposób właściwy dla dżentelmena z Południa.


To nie było tak, że Jinsei zastąpiła Kaznodzieję Ragnarokiem. Nikt, ani mężczyzna, ani kobieta, nie byłby w stanie go zastąpić. Jednak ona sama z pewnością zajęła podobne miejsce w sercu Ragnaroka. Przegadali ze sobą wiele nocy, wspierając się i pomagając sobie nawzajem zmagać się z przeżytymi nieszczęściami, jak to robią prawdziwi przyjaciele. Doprawdy, bardzo wiele ze sobą rozmawiali. W ten poniedziałkowy poranek Jinsei zapobiegła kolejnemu nieszczęściu, nie dopuszczając do rozlewu krwi. - Proszę, kogo tu widzimy! Jack Baron, wciąż piastujący stanowisko Prezydenta popularnego Bractwa Rho Alpha Tau, wysiadł ze swojego porsche. Z nonszalancką miną zastąpił drogę Ragnarokowi i Jinsei, którzy właśnie opuszczali lodziarnię. Nie był sam: na tylnym siedzeniu rozpierali się Bobby Shelton i Bili Chaney. - Co słychać w świecie Cyganerii? - zapytał wesoło Jack. - A na Wschodzie? - Nie - zatrzymała Ragnaroka Jinsei, chwytając go stanowczo za rękę. Przecznicę dalej stał oparty o wóz patrolowy policjant Samuel Doubleday, czekając na Nattie Hollister, która poszła kupić ciastka i kawę. Jednak Jinsei była w błędzie, jeśli sądziła, że Jack Baron nie zauważył policji. Jeśli zaś sądziła, że obecność policji mogłaby powstrzymać Braci Szczurów, myliła się jeszcze bardziej. - Pytam poważnie - powiedział Jack Baron, widząc, że Ragnarok nie odpowiada, tylko rzuca mu groźne spojrzenia. - Powaga, co u was słychać? - Uśmiechnął się szatańsko. - Co tam u starego Kaznodziei? - Ależ, Jack! - zawołał Bobby Shelton, parodiując zakłopotanie. - Jack, nie powinieneś o to pytać. Nie słyszałeś nowin? - Czemu nie, Bobby. - Jack udawał zaskoczenie. - Jakich nowin? - O naszym starym przyjacielu Kaznodziei - wtrącił się Bili Chaney. - Temu, który nie był w stanie się oprzeć... - Oprzeć czemu? Presji uczelni? - Prawu grawitacji - odpowiedział Chaney i Jinsei udało się powstrzymać Ragnaroka tylko dlatego, że zawisła na nim całym ciałem. - Nie! - zawołała tak, jak woła się na atakujące psy. Ragnarok zacisnął pięści, gotowy do zadania ciosu. - Świetnie - podjudzał go Baron, robiąc ruch, jakby się przed nim za - słaniał. Świetnie, uderz mnie na oczach tych gliniarzy, a przysięgam na Boga, że oskarżę cię o napad. No, już!


Omal tego nie zrobił. Jinsei powstrzymała go, bardziej zresztą siłą woli niż fizycznie. Powoli Ragnarok uspokoił się na tyle, że nie musiała go już trzymać. - No, dobra - Baron zaczął go znowu prowokować. - Masz to w dupie. Po prostu... Jinsei odwróciła się do niego wściekła. - Pierdol się - powiedziała. To stare i zdecydowanie nadużywane przekleństwo, zabrzmiało jak nowe, gdy padło z jej ust. Jack Baron zaniemówił ze zdumienia. Shelton, futbolista, przejął piłkę. - Uważaj, co mówisz - ostrzegł ją. Chociaż górował nad nią wzrostem i wagą, Jinsei nie bała się go. Kiedyś ten facet ją rzeczywiście nastraszył, ale to było przed Gumową Dziewicą. - Ani mi się śni - zaperzyła się. - To ty uważaj. Jeszcze jedna zaczepka, jeszcze jedno słowo i ja się z wami policzę. A jeśli będziecie mnie próbowali oskarżyć o napad, powiem glinom, że groziliście mi gwałtem. - Gwałtem? Myślisz, że ktoś uwierzy w gwałt w biały dzień... - No to spróbuj, a sam się przekonasz - przerwała mu Jinsei. - Wiem coś niecoś o waszym Domu. Zobaczymy, czy nie uwierzą w gwałt. Ale jedno jest pewne, najlepszy adwokat nie pomoże ci się pozbyć blizn z twarzy. Mówiąc to, zgięła palce jak szpony. Miała długie paznokcie, wystarczająco długie. Shelton gotów był do jakiejś ciętej riposty, ale zawahał się, widząc w jej oczach coś nieoczekiwanego i złowrogiego. Cofnął się. - I nie szukajcie więcej zaczepki - ostrzegła ich Jinsei. Widząc, że nawet Baron potraktował jej groźbę poważnie, wyciągnęła za siebie rękę, aby dotknąć Ragnaroka. Jej dłoń, zaciskająca się na jego ręce, była tak delikatna, jak ostra była jej mowa do Braci. - Chodźmy, Charlie. Ragnarok, tak samo zaskoczony jak Bracia Rho Alpha, dał się jej poprowadzić. Bracia rozstąpili się, chociaż Bili Chaney miał pewne opory. Jinsei przeszła obok niego z takim impetem, że stracił równowagę i plasnął tyłkiem w rynsztok. - Hej! - zawołał Bobby Shelton w kierunku Doubledaya. - Hej, widzieliście to? Policjant, który dłubał palcem w nosie, rozejrzał się zdziwiony dookoła. - Hę? - wymamrotał. - Już nic - powiedział Jack Baron. Obserwował, jak Szara Dama i Cygan oddalają się, trzymając się za ręce. - To jeszcze nie koniec.


IV Ostatnia próba techniczna z Zielonym Smokiem miała miejsce późno w nocy i odbyła się w tajemnicy. Główne pomieszczenie w Odlewni nad wąwozem Fali Creek, naprzeciw akademika Risley, budynku przypominającego stodołę, uprzątnięto i wyniesiono z niego wszystkie łatwo palne przedmioty. Na zewnątrz, wzdłuż drogi, ustawiono tablice ostrzegawcze, na wypadek gdyby pojawił się w pobliżu ktoś z Ochrony Bezpieczeństwa Publicznego i uznał, że złamano przepisy. Wewnątrz stało sześciu Architektów, każdy z gaśnicą w dłoni. Wśród nich był Modine i Curlowski, projektanci bestii. Larretta Stodges, Mózg Przedsięwzięcia, klęczała obok głowy Smoka (reszta bestii znajdowała się po drugiej stronie ulicy, w Sibley Hall, gotowa do przyłączenia). Głowa miała ponad jard wysokości i około pięciu stóp od czubka nosa do końca szyi. Dolna szczęka zamocowana była na zawiasach, z paszczy wyzierały ostre kły. Wewnątrz pyska znajdowało się zaiste diabelskie urządzenie, składające się ze zbiorników i węży do polewania, przy których Larretta dokonywała ostatnich poprawek. Cały łeb był niepalny, a przynajmniej miało tak być. - Wszystko zrobione - powiedziała Larretta, wycierając dłonie. - Niech każdy zajmie swoją pozycję i upewni się, że nie ma w pobliżu ognia. Odpięła od paska urządzenie, może nie tak diaboliczne, ale nie mniej złowieszcze niż to w głowie smoka. Kiedyś było to walkietalkie, ale teraz trochę je zmieniono i pomalowano na jaskrawozielony kolor. Na boku miało, oczywiście, czerwony przycisk. - Tak powstaje historia, panowie. Larretta nacisnęła guzik. Dolna szczęka Smoka opadła z trzaskiem. Pierwszy strumień ognia wyleciał z paszczy smoka na odległość ośmiu stóp, opryskując przeciwległą ścianę i niemal sięgając Modine’a, który mimo ostrzeżenia wybrał złe miejsce. Przestraszony, uruchomił gaśnicę i rozpylił wszędzie CO2. Larretta zdjęła palec z przycisku i ogień zniknął, a paszcza smoka znowu się zamknęła. - Panowie - oświadczyła, chociaż Modine wciąż jeszcze walczył z gaśnicą - uważam, że jesteśmy gotowi.


CZARNY DESZCZ I Czternastego marca, w wigilię Id, koniec Bajki był dość bliski zadowalającego końca. Pan Słoneczny siedział na parapecie swojego Okna na Świat, popijał retsinę i przyglądał się kolejnej eskadrze deszczowych chmur, jakie zbierały się pod wieczór nad Itaką. Cóż za depresyjna pogoda... ale gdyby nawet pan Słoneczny miał coś przeciwko opadom, nigdy w pierwszym rzędzie nie przejmowałby się Wzgórzem. Na jego kolanach spoczywała dawno już nie używana złota lira. Z boku stał dzbanek, szczelnie zamknięty pokrywką. Przed jutrzejszym wielkim finałem musiał wykonać jeszcze jedno Wtrącenie. Najpierw jednak postanowił umilić sobie czas, grając na lirze, jak to miał w zwyczaju, stare tematy na przemian z improwizowanymi kawałkami. Uderzając w struny, cały czas spoglądał jednym okiem na Itakę, zaśmiewając się z absurdalnych poczynań Stephena George’a, biednego George’a, którego Księżniczka, zatruta jabłkiem, leżała pogrążona w tajemniczym śnie w szpitalu Tompkins County General. - Już niedługo zakończymy nasze sprawy, George, nie przejmuj się - powiedział pan Słoneczny, przerywając grę. - Niewiele już zostało do zrobienia. Tylko pamiętaj, jaką cnotą jest cierpliwość. Odłożył lirę, napił się jeszcze retsiny i zagryzł kawałeczkiem sera feta. To, co chciał teraz zrobić, przypominało, w pewnym sensie, ostateczną zagładę. Miał zamiar użyć ognia artyleryjskiego i aby to osiągnąć, wystarczyło kilka zdań napisanych na Maszynie do Pisania. A ponieważ pan Słoneczny, już od stuleci występujący w roli Opowiadacza, pokochał zniszczenie nawet bardziej niż braci Grimm, więc jeśli nawet przy tej okazji kilka niewinnych wiewiórek padnie martwych gdzieś na boku - poza główną Fabułą - no, cóż, będzie tylko zabawniej, prawda? Tak więc, uważając, aby nie wdychać ulatniających się oparów, uniósł pokrywę dzbanka, ukazując znajdujący się w środku przeraźliwie cuchną - cy gulasz: zupę z koszmarów sennych, uwarzoną z ciemnych grotów strzał, które pan Słoneczny odciął z kołczana jednego z Innych, przyprawionych najobrzydliwszymi rzeczami, jakie udało mu się wygrzebać z różnych kątów Biblioteki. Gdy zdjął pokrywę, zupa zaczęła wściekle bulgotać. Pan Słoneczny odganiał unoszącą się chmurę, rozwścieczony, czarny kumulus, posyłając ją w stratosferę, gdzie znalazła sobie miejsce wśród innych deszczowych chmur.


Świat, który znajdował się pod nią, wyglądał jak unosząca się w przestrzeni kula, przedmiot ataku. II Jest wiele rodzajów deszczu: chłodne deszcze wiosenne, ciepłe deszcze letnie, ulewy, które przynoszą powódź, złote deszcze, które zamieniają się w bogów, deszcze żab i innych dziwnych rzeczy, które zadziwiają naukowców. Ale deszcz, który wybrał pan Słoneczny, aby posunąć do przodu Fabułę, był jeszcze inny. To był Czarny Deszcz, przynoszący szaleństwo, tak jak pełnia księżyca. Padał nad całą Itaką i okolicą. Z pozoru wyglądał zupełnie normalnie, ale tu i ówdzie spadały krople, które były niebezpieczne. Gdy trafiały na linię wysokiego napięcia, następowały wyładowania elektryczne i pożary, zamoknięte urządzenia przestawały pracować i często powodowały niebezpieczne awarie, gdy zaś wpadały do oczu lub na języki ludzi, wystarczył tylko pretekst, aby wyzwolić w nich agresję. Nattie Hollister i Sam Doubleday patrolowali miasto. Jechali wzdłuż Tioga Street, słuchając chrapliwych komunikatów na paśmie policyjnym. Wydawało się, że wszyscy lunatycy w Hrabstwie Tompkins uparli się, aby dzisiaj poszaleć. Hollister i Doubleday szukali czerwonego forda pickupa, który w całym centrum skosił słupki od skrzynek telefonicznych. - Nie wiemy, czy jest w środku kierowca, czy nie - zażartował dyspozytor. Doubledayowi, który spędził cały styczeń z ręką w gipsie, wcale nie było do śmiechu. Przeczytał oficjalny raport o „Pościgu na Wzgórzu”, jak nazwał to jakiś Dexter w „Journalu”, i kilka detali za bardzo przypominało mu własny wypadek, aby być wobec tego obojętnym. - Dzisiaj - powiedział, nie zważając na trajkotanie dyspozytora - dzisiaj zanosi się na równie psychopatyczny dzień, jak... Jego słowa przerwał odgłos wybuchu, dochodzący od strony The Commons. -.. jak w Nowy Rok. III Padał ulewny deszcz, gdy Ragnarok wrócił o zmierzchu do domu po wczesnej kolacji z Jinsei. Częściej chadzał piechotą, niż jeździł, gdyż jego motor wciąż jeszcze nie był na tyle sprawny, aby używać go w ruchu ulicznym. Nie miał pieniędzy i sam wykonywał niezbędne naprawy. Trochę to trwało i na razie Ragnarok ćwiczył chodzenie na piechotę, wybierając nie uczęszczane szlaki i tak wąskie aleje, aby nie wjechał tam za nim żaden duży pojazd. Solidnie przemoknięty, ale nie aż tak, żeby czuć się z tego powodu nieszczęśliwy, wszedł na ganek i pchnął drzwi wejściowe. Pierwszym zwiastunem, że stało się coś złego, był


zapach, ale zaraz potem Ragnarok zobaczył zniszczenia na własne oczy. Nie musiał nawet zapalać światła, aby stwierdzić, że ktoś zdemolował mu mieszkanie kafarem. W ścianach były powybijane dziury, a gruba warstwa gipsowego pyłu pokrywała w wielu miejscach czarną farbę. Nieliczne meble, jakie miał w domu, spotkał ten sam los. Po chwili Ragnarok zidentyfikował źródło smrodu. Toaleta. Ten skurwysyn musiał rozbić rury. Nie zajrzał jednak do łazienki, gdyż nagle uderzyła go jeszcze inna myśl - komórka... i z ogniem w oczach rzucił się w stronę wyjścia. Pobiegł do składziku, gdzie trzymał swój uszkodzony motocykl. Na ziemi leżał wyrwany zamek, a drzwi były uchylone. Ragnarok wyciągnął rękę, aby je szerzej otworzyć, i w tym momencie wpadła mu do oka kropla deszczu. Zakłuło, zapiekło. Świat zniknął na ułamek sekundy, a gdy z powrotem wróciła mu świadomość, był już wewnątrz komórki i zaciskał pięści, patrząc na kupę złomu, która jeszcze niedawno była jego motocyklem. Pojazd został tak zdemolowany, rozbity na drobne kawałki, że jedynie dzięki wspomnieniom wiedział, czym były wcześniej te pogruchotane fragmenty. Ragnarokiem wstrząsnął dreszcz furii i pragnął natychmiast dać ujście swojej agresji, ale podobnie jak w przypadku ciężarówki bez kierowcy, nie zrobił tego, bo zabrakło przedmiotu ataku. Mógł oczywiście wyładować swoją złość na ścianach składzika, ale zanim to zrobił, zauważył rzecz, o której zapomnieli wandale: wśród odłamków szkła z reflektorów leżała jego czarna pałka, nie uszkodzona. To nie było ani narzędzie destrukcji, ani beztrosko pozostawiony ślad, tylko jego własna broń, jednak jej widok był dla Ragnaroka objawieniem. Nagle zrozumiał, już wiedział, kto tu był. - Oczywiście - powiedział do siebie, schylając się i ujmując pałkę dłonią w rękawiczce. - Oczywiście. Jack, kolego, Jacku Baronie, ostrzegałem cię, abyś nie wchodził mi w drogę. Wyciągnął rękę i obracając się w miejscu, raz, dwa, trzy razy ze straszliwą siłą przeciął pałką powietrze. Odbijała się z głośnym hukiem od ścian, a odłupane kawałki drewna wypadały na zewnątrz szopy, gdzie padający deszcz natychmiast je zmoczył. - Idę po ciebie, Jack - oznajmił Ragnarok. IV - Pójdziesz - zgodził się pan Słoneczny, który znowu siedział przy swoim Biurku i Patrzył. - Ale nie tak szybko, jak ci się wydaje. - Wypił łyk retsiny. - Cierpliwości, chłopcy... cierpliwości.



BOLESNA CNOTA CIERPLIWOŚCI I Błędem byłoby sądzić, że śpiączka, w jaką zapadła Aurora po ugryzieniu Jabłka, załamała psychicznie George’a. Gdy po zniknięciu Kaliope omal nie zamarzł na śmierć, odebrał raz na całe życie lekcję, po której obiecał sobie, że już nigdy nie da się złapać w pułapkę rozpaczy. Co nie znaczyło, że nie martwił się tym, co działo się z Aurorą. Lekarze ze szpitala Tompkins County General nie umieli podać przyczyny jej stanu, nie znaleźli żadnego fizycznego wytłumaczenia dla śpiączki. Analiza laboratoryjna wykazała, że jabłko, które ugryzła, było absolutnie w porządku, bez śladu jakiejkolwiek trucizny. Mimo to Księżniczka wciąż spała, poniedziałek przechodził we wtorek, który stawał się środą, a następnie wigilią Id Marcowych, zaś lekarze, którzy nie potrafili znaleźć przyczyny, tym bardziej nie wiedzieli, jak ją leczyć. George miał na ten temat kilka teorii. Chociaż czasami niewątpliwie zachowywał się nierozsądnie, to jednak nie był głupi i zaiste byłby kiepskim opowiadaczem, gdyby na pierwszy rzut oka nie rozpoznał bajki. Ale jeśli nawet postanowił uwierzyć w to, w co kazały mu wierzyć absolutnie nieprawdopodobne wydarzenia zeszłego roku, wskazujące na to, że ktoś Potężny urzeczywistniał fantazję braci Grimm, to co miał robić? Wtorek i środę spędził wśród regałów Bibliotek Uris i Olin, szukując odpowiedzi na to pytanie. Biblioteka Olin byłajedną z najlepiej wyposażonych tego typu placówek w całym kraju, ale mimo panującej w latach osiemdziesiątych manii wydawania samouczków, nie znalazł ani jednej broszury na temat tego, jak wydostać się z czyjeś fantazji. George szukał pomocy w dziełach Malory’ego, Chaucera, a nawet, Boże dopomóż mu, Edmunda Spencera. W bardzo starym wydaniu „Encyklopedii katolickiej” przeczytał o świętym Jerzym, który trzykrotnie był bliski śmierci na torturach, i z którego ciała, gdy w końcu ścięto mu głowę, płynęło mleko, a nie krew. Nic z tego, co znalazł w książkach, nie było w najmniejszym stopniu ani inspirujące, ani zabawne i kiedy w środę wieczorem zasiadł przy szpitalnym łóżku Aurory, zrobił to, co podpowiadał mu instynkt. Wypróbował najbardziej klasyczną dla zaczarowanego snu terapię: Pocałunek. Nie poskutkowało. Krytycy mogli, co prawda, obwołać go Świętym, ale nikt nigdy nie nazwał George’a Księciem. Aurora spała więc dalej.


Czując, że w jakiś zasadniczy sposób zawiódł jej oczekiwania, George wrócił do domu, zły na siebie, zjadł nieprzyzwoitą ilość pizzy na wynos, którą kupił, a potem spał smacznie przez sześć godzin. To nie było w porządku. Sytuacja przypominała Blokadę Twórczą, najstraszliwszy moment w trakcie wymyślania opowieści, gdy Pisarz nie ma najmniejszego pojęcia, co powinno się dalej wydarzyć i wystarczy najdrobniejsze przesunięcie wskazówki sekundnika na zegarku, aby jego myśli uległy rozproszeniu, co powodowało, że miał poważne trudności z koncentracją. A przecież George nie decydował w tej Historii o niczym, i to właśnie było najgorsze. Następnego dnia wstał przed świtem i wybiegł z domu z silnym postanowieniem dokonania czegoś ważnego. Na jego twarzy malowała się tak desperacka nadzieja, że spłoszył napotkanego po drodze porannego biegacza. Jedyny plan działania, jaki mu przyszedł do głowy, zakładał, że musi udowodnić, ile jest wart, najlepiej dokonując bohaterskich lub miłosiernych czynów. A wtedy Pocałunek nabierze mocy. Kłopot jednak polegał na tym, że tego dnia nie zanosiło się na żadne bohaterskie lub miłosierne czyny. Spacerując po ciemku wzdłuż brzegów wąwozu Cascadilla, George usłyszał z dołu coś, co brzmiało jak rozpaczliwe jęki. Kiedy jednak po grożącym śmiercią biegu w dół znalazł się na dnie wąwozu, zobaczył tam zadowoloną, choć nieco zmarzniętą parę, która nie potrzebowała niczego poza grubym śpiworem. Zawiedziony i zawstydzony George ruszył ścieżką w stronę miasta, gdzie zamierzał otoczyć opieką dzieci udające się do szkoły. Jednak wszystkie na jego widok uciekały, przerażone wyrazem jego twarzy. Zaniedbana staruszka, której chciał pomóc przejść przez ruchliwą jezdnię, odmówiła współpracy, pozostawiając go krztuszącego się mocnym zapachem kwiatu gałki muszkatołowej. Aż do późnego popołudnia George krążył po Wzgórzu, wypuszczając się daleko na północ, aż poza Cayuga Heights, i zdarzały mu się wyłącznie podobne przygody. Deszcz zaskoczył go na otwartej przestrzeni, z dala od jakiegokolwiek schronienia, jednak w przeciwieństwie do chaosu, jaki ulewa wywołała w Itace, George nie doznał żadnego uszczerbku na psychice, zmókł jedynie do suchej nitki. Był tak wyczerpany, że pragnienie obudzenia Aurory zmieniło się w gniew przeciwko nie znanemu wciąż Sprawcy jego nieszczęść. Posuwając się z trudem po bocznych drogach, George przeklinał unoszące się nisko chmury, z których, jak mu się wydawało, dobiegało słabe echo czyjegoś śmiechu.


- Na co jeszcze czekasz? - wrzeszczał. - Jestem gotów na wszystko, niech się to wreszcie zacznie! Z tyłu rozległ się niespodziewanie dźwięk syren alarmowych. George odwrócił się z nadzieją, że nadszedł w końcu długo oczekiwany moment dokonania bohaterskiego czynu ku chwale Księżniczki. Niestety, po raz kolejny się rozczarował. Ani jadąca z nadmierną szybkością czerwona ciężarówka, ani siedzący jej na ogonie policyjny samochód nie dawały szansy na wykazanie się rycerskością. Nie pozostało mu nic innego, jak uskoczyć z drogi, aby uniknąć błotnego prysznica ze strony mknących na złamanie karku i trąbiących aut. Zniknęły z pola widzenia równie prędko, jak się pokazały. George usłyszał jednak, jak Sam Doubleday krzyczał: „Zatrzymaj się, kutasie”. Zaraz potem hałasy ucichły i słychać było tylko pluskanie kropel deszczu, gniewne sapanie George’a i słaby, dochodzący z nieba, śmiech. - No dobrze - powiedział z furią George. - W porządku. Rób, jak chcesz. Z nową energią ruszył w stronę, gdzie zniknęła ciężarówka i wóz policyjny. Jednak dopiero, gdy zapadł zmierzch, George spotkał kogoś, kto naprawdę potrzebował pomocy, ale wtedy było mu już wszystko jedno. II O ile George nie został dotknięty szaleństwem, jakie spłynęło na Itakę wraz z deszczem, Ragnarok był niemal cały w nim zanurzony. Przemierzał University Avenue w kierunku Fraternity Row, nie mogąc się doczekać, kiedy załatwi Jacka Barona tak, jak on załatwił jego motor. Wydawało się, że wzdłuż wybranej przez niego trasy ślady zniszczenia nagromadziły się szczególnie gęsto, niby zainscenizowane na Wzgórzu żywe obrazy Salwadora Dalego. W jednym z mijanych domów ktoś z obłąkańczym chichotem miotał przez wielkie salonowe okno modele pociągów; dwadzieścia jardów dalej ktoś inny zdecydował się wyrzucić na środek Avenue swoje meble: leżała tam spaczona szyfoniera, namoknięty deszczem dywan, potłuczone tremo. Kawałek dalej, przeklinając, że nie może biec szybciej, Ragnarok napotkał kolejny obrazek rodem z Dalego: zarośnięty facet w skórzanym ubraniu, z przytroczoną u paska szósteczką piwa, prowadził konia o purpurowej grzywie. Z.Z. Top był w Zachodnim kampusie, gdy zaczął padać Czarny Deszcz. Niewinna sprzeczka, jaka wywiązała się między dwoma przechodzącymi studentami, przerodziła się niespodziewanie w brutalną bijatykę i trzeba było pomocy aż sześciu przechodniów, aby ją zakończyć. - Miałem dość przyglądania się temu - zaczął opowiadać Z.Z. Top, chcąc zrelacjonować wydarzenie przyjacielowi - i wtedy zobaczyłem konia Lwiego Serca, pędzącego jezdnią bez jeźdźca. Nie tak łatwo było go złapać i uspokoić.


Jednak Ragnarok nie zamierzał zatrzymywać się na pogawędkę. Top ani się obejrzał, jak wyrwał mu lejce i odepchnął na bok. - Hej! - zawołał, widząc, że Ragnarok wsadza stopę w strzemię i usiłuje wskoczyć w siodło. - Rag, co ty chcesz zrobić... - Śpieszę się - warknął Rag, gdy wreszcie udało mu się usadowić na grzbiecie konia. Trzymając w jednej ręce pałkę, ściągał wściekle lejce, aby zawrócić wierzchowca, który parsknął niezadowolony. - Ragnarok - zaczął Top. - Ragnarok, poczekaj, przecież nie umiesz... Za późno. Uderzenie ostrogi, rozkazujący okrzyk i ogier wraz z jeźdź - cem ruszyli do przodu samobójczym galopem. - ...jeździć konno - skończył Z.Z. Top, patrząc, jak znikają w strugach deszczu. III Deszcz bębnił o ściany budynku Rho Alpha Tau, ale Bracia nie przejmowali się tym zupełnie, podobnie jak narastającym na zewnątrz chaosem. Pięciu z nich, Bili Chaney, Bobby Shelton i jeszcze trzech innych, zebrało się w pokoju gry i rżnęli w Pokera Prawdziwego Jebaki. Był to wariant, w którym używało się kart z aktami kobiet. W chwili, gdy Ragnarok zabierał Z.Z. Topowi konia, Chaney sprawdzał Sheltona, a w puli było dwadzieścia pięć dolarów. - Dwie pary, z Lindą Lovelace - oświadczył. Norris Mailer, jeden z Braci, nie mógł się powstrzymać, aby nie dodać: - Jak dla mnie, wygląda na cztery pary, Bili. Bobby Shelton rzucił im wściekłe spojrzenie. - Norris, czy znasz jakiś dowcip, który byłby świeższy niż gacie Marthy Washington? Chaney zgarnął pulę, a zganiony Mailer zebrał karty i zagrał jako bankier. Byli w środku kolejnego rozdania, gdy w sali pojawił się Jack Baron. Wszedł tak cicho, że z początku jego obecność zauważył tylko Bobby Shelton, ale już po chwili wszyscy pozostali poszli za jego wzrokiem. Norris Mailer wręcz wybałuszył oczy. Prezydent Domu był jeszcze mokry od deszczu, który zaskoczył go w czasie popołudniowej eskapady. Włosy lepiły mu się do czaszki i rozglądał się dookoła dzikim wzrokiem, jakby kogoś szukał. Dłoń zaciskał na uchwycie młota pneumatycznego, którym zdemolował dom i motocykl Ragnaroka. W pewnej chwili wydawało się, że Jack Baron zamierza roztrzaskać tym narzędziem jedną lub dwie czaszki. I wrażenie to było najzupełniej prawdziwe.


- Jakieś prace na świeżym powietrzu, Jack? - zapytał Shelton, patrząc na młot pneumatyczny. - Stawiałeś namiot, czy co? - Gdzie on jest? - Jack patrzył podejrzliwie na kolegów. - Już tu powinien być. Kto go widział? - Kogo mielibyśmy widzieć? - zapytał Bili Chaney. Mierzył odległość do drzwi, zastanawiając się, jak szybko mógłby do nich dobiec. - Ragnaroka, oczywiście! Ten skurwysyn już dawno powinien tu być! - Dlaczego miałby tu być, Jack? - z niedowierzaniem zapytał Shelton. Jack nie odpowiedział, koncentrując całą uwagę na zegarze, stojącym w kącie sali. Tykał powoli i niezbyt głośno, ale jego dźwięk najwyraźniej denerwował Prezydenta. Gdy zegar zaczął wybijać godzinę, Baron podszedł do niego i z całej siły uderzył młotem w tarczę. - Hej! - zawołał Norris Mailer, wykazując tym samym totalną głupotę. - Hej, hej, mój stary zapłacił za ten ze... Jack odwrócił się w jego stronę i cisnął młotem w mówiącego. Bili Chaney zerwał się z krzesła z prędkością błyskawicy. - Gdzie on jest? - ryknął Jack do trzech pozostałych graczy. - Chcę go tu mieć natychmiast! Chcę go tu mieć natychmiast! Mailer, leżąc na podłodze, zaciskał palce na tym, co pozostało z jego nosa, i jęczał głośno przez połamane zęby. IV Ragnarok byłby niezwykle szczęśliwy, gdyby mógł zadowolić Jacka, ale jego konna szarża na siedzibę Rho Alpha Tau zakończyła się przedwcześnie. Szczęścia starczyło mu na tyle, aby dojechać do Mostu Cayuga Heights, kiedy to wreszcie ogier zbuntował się z powodu gwałtu, jaki mu zadawał. Ragnarok jechał na nim tak, jak na swoim motocyklu, bijąc wszelkie rekordy prędkości i mimo zupełnego braku doświadczenia w konnej jeździe, aż do chwili, gdy zwierzę zrzuciło go z grzbietu, był głęboko przekonany, że panuje nad sytuacją. Byli mniej więcej w połowie długości mostu, pod spodem huczał spieniony Strumień, gdy nagle ogier raptownie się zatrzymał. Przód konia obniżył się, zad poszedł w górę, wyrzucając Ragnaroka w powietrze jak z katapulty. Szybując w powietrzu, niefortunny jeździec oglądał świat do góry nogami. Był przekonany, że przeleci przez barierkę na drugą stronę i, o dziwo, wcale się nie martwił, iż w ten sposób może stracić szansę na spotkanie z Baronem. Zanim strzaskał własnym ciałem balustradę, zauważył jeszcze, że deszcz słabnie.


W głowie zadźwięczał mu potężny dzwon. Okulary słoneczne pękły na pół i spadły do wąwozu, a on sam zwalił się z impetem na stalową konstrukcję mostu. Z rozcięcia na czole płynęła mu krew, zalewając oczy, które patrzyły nieruchomymi źrenicami na zamierający deszcz. Ogier przez chwilę go obserwował, następnie parsknął i ruszył galopem przed siebie. Zatrzymał się dopiero przed budynkiem Carl Sagan, gdzie spokojnie zaczął skubać zeszłoroczną trawę. Ragnarok przez pół godziny leżał nieprzytomny na moście. W tym czasie deszcz ustał całkowicie, a Stephen George wracał na Wzgórze, mokry, zabłocony i kompletnie wyczerpany. Przespacerował się bezowocnie wzdłuż Fraternity Row, nie znajdując żadnej zrozpaczonej studentki, której mógłby udzielić pomocy, ani żadnej innej okazji, która dałaby mu szansę wykazania się odwagą. Postanowił więc wrócić do domu i jeszcze raz przemyśleć swoją strategię. Nie minęły dwie minuty od podjęcia tej decyzji, gdy natknął się na leżącego Cygana... którego zresztą o mały włos w ogóle by nie zauważył. George nie poczuł jednak ani smaku zwycięstwa, ani ulgi. Sprawdził tylko, czy Ragnarok oddycha, i pobiegł wezwać pogotowie. Oczywiście, nie zdawał sobie sprawy, że stało się wreszcie to, na co czekał niecierpliwie przez cały dzień.


W SZPITALU I Gdy Ragnarok odzyskał przytomność, leżał w jednoosobowym pokoju w szpitalu Tompkins County General. Miał zabandażowane czoło i związane opaską jedno żebro, ale poza tym był w zadziwiająco dobrym stanie, jeśli nie liczyć popielatej barwy twarzy. Wyglądała tak, jakby odpłynęła z niej cała krew. - Wyglądasz jak tofu - powiedziała ciepło Myoko, gdy otworzył oczy. - Gdy następnym razem postanowisz ukraść mojego konia - dodał Lwie Serce - nie zapomnij poprosić mnie o kilka lekcji konnej jazdy. Krzywiąc się z bólu, Ragnarok uniósł głowę o kilka cali i rozejrzał się zdumiony dookoła. - Czy go zabiłem? - zapytał słabym głosem. - Charlemange ma się dobrze - odpowiedział Lwie Serce, sądząc, że pyta o konia. Miał sporo szczęścia, czego zresztą nie zawdzięcza tobie. Gdzie się, do cholery, tak spieszyłeś? - To teraz nieważne - przerwała Myoko. - Jak się czujesz, Ragnarok? Głowa Czarnego Rycerza z powrotem opadła na poduszkę. Wydawało się, że ich nie słyszy. Po chwili wyszeptał do siebie: - Nie, nie. Jeszcze nie. Myoko i Lwie Serce wymienili spojrzenia. - Ragnarok? - powiedziała czule Myoko. - Godziny przyjęć niedługo się kończą, ale Jinsei będzie tu za piętnaście minut. Chcesz się z nią zobaczyć? - Jeszcze nie - powtórzył Ragnarok i nagle usiadł na łóżku, próbując wstać. - Chwileczkę, Rag - powstrzyma! go przerażony Lwie Serce. - Lekarz powiedział, że musisz odpocząć. Nie wiedzą jeszcze, czy przeżyłeś wstrząs. - Muszę porozmawiać ze Stephenem George’em - upierał się Czarny Rycerz. - Możesz mu podziękować jutro, Rag. Zresztą, zadzwoń do niego, jak chcesz. - Nie ma potrzeby. - Ragnarok macał stopami podłogę, szukając oparcia. Wreszcie udało mu się wstać. - Nie ma potrzeby dzwonić, on jest w szpitalu. - Nie, kilka minut temu poszedł do domu. Powiedział, że ma nadzieję, iż ty... - On tu jest. Odwiedza Aurorę. - Aurorę?


- Skąd o tym wiesz? - zapytał Lwie Serce. - Skąd to wiesz, Rag? Ragnarok zatrzymał się, zdziwiony pytaniem. - Skąd?... Po prostu wiem. Ktoś... - spojrzał na Myoko - ...ktoś musiał mi to wyszeptać w ucho, gdy leżałem bez zmysłów. Może we śnie. Mam wiadomość dla George’a. - Jutro, Rag. Powiesz mu to jutro, dobrze? - Jutro będzie za późno - upierał się. Z trudem posuwał się do przodu, ubrany w niebieski szpitalny strój, który ktoś mu włożył. Rozglądał się, szukając swojego ubrania. - To wszystko będzie jutro... II W szpitalnym pokoju Aurory stały jeszcze dwa inne łóżka, oba puste. Światła były zgaszone, ale ponieważ chmury już zniknęły, Księżniczkę oświetlał blask księżyca. Opowiadacz siedział w ciemnym kącie i patrzył na nią. Zgodnie z tym, co już kiedyś jej powiedział, była piękna, gdy spała. A teraz, mimo trzech dni spędzonych w szpitalu, wprost promieniała urodą. Nic tak nie dodawało mu nadziei, jak owa piękność. Rzecz w tym, że wciąż czuł się jak w bajce. Co prawda, tego dnia zrobiono z niego głupca, który pragnął dokonać rycerskiego czynu (znalezienie rannego Ragnaroka nie mieściło się, według niego, w tych kategoriach), ale to wcale nie zmieniało sytuacji. Zatrute Jabłko, Śpiąca Księżniczka, próba męstwa, to wszystko potwierdzało jego przypuszczenia. Chociaż jednak przemókł tego dnia do suchej nitki i wyraźnie słyszał czyjś śmiech dobiegający z nieba, ani na chwilę nie zwątpił w swoje zdrowie psychiczne, ani też nie stracił optymizmu i wiary. Był zły, że nie udało mu się zrealizować planu, ale nie zamierzał się poddawać. W prawej dłoni ściskał cztery pestki z Jabłka, którymi od czasu do czasu potrząsał jak kośćmi do gry, wsłuchując się w dźwięk, jaki wydawały. Grzechotały jak wyrwane zęby. Dopiero po pewnym czasie George zdał sobie sprawę, że w pokoju jest jeszcze trzecia osoba. Przez sekundę pomyślał, że to Kaliope. Jednak gdy się odwrócił i zobaczył Ragnaroka, nie był w zasadzie zaskoczony. - Na Kościńcu - powiedział Ragnarok. Cygan przemawiał głosem ducha, recytującego nie swoją partię tekstu. - Słucham? - George mocno zacisnął pięść i pestki ucichły. - To jest na Kościńcu - powiedział Ragnarok. - To, czego szukasz. Kaliope zostawiła ci prezent.


Powiedziawszy to, zachwiał się lekko, jakby wyczerpany spełnionym obowiązkiem. Jego ręka powędrowała wolno do bandaża na czole. - Jestem zmęczony - powiedział głosem, który już przypominał jego własny. - Boli mnie głowa. - Poczekaj - powiedział George, widząc, że przyjaciel zmierza do drzwi. Ragnarok zatrzymał się... ale wyglądał tak, że nie było sensu o cokolwiek go pytać. Zamiast tego opowiadacz sięgnął po coś, co leżało na nocnym stoliku przy łóżku Aurory. Wręczył to Ragnarokowi. - To chyba należy do ciebie. Znalazłem to koło ciebie na moście. Na widok pałki Ragnarok cofnął się o krok. Po chwili jednak, przypominając sobie o Jacku Baronie, zacisnął dłoń na broni. - Dobrze - powiedział, odbierając ją. - Do zobaczenia jutro, George. Wykonałeś swoje zadanie, spotkamy się jutro. Odwrócił się i wyszedł z pokoju. Gdy George znowu został sam z Księżniczką, zaczął się zastanawiać, czy to wszystko nie było zwykłą halucynacją. Ale jego wątpliwości trwały tylko chwilę. Zawezwał taksówkę i piętnaście minut później jechał już na Wzgórze, na Kościniec.


FRACTOR DRACONIS Chociaż Kościniec był dość rozległy, George nie miał wątpliwości, dokąd powinien iść. Wszedł na cmentarz bramą znajdującą się w niższej części Wzgórza i klucząc między grobowcami, powoli gramolił się na górę, na północny kraniec. W plecy wiał mu zimny, przenikliwy wiatr. George przyspieszył kroku i wkrótce znalazł się w miejscu, gdzie główne siły armii Rasferreta przygotowywały się do porannego marszu na Wzgórze. Przebiegł obok strzeżonego przez demony nagrobka Harolda Lazarusa, w ogóle na niego nie patrząc. Widziały go za to przycupnięte na kamieniu marmurowe gargulce. A także siedzące pod spodem Szczury. Gdy pisarz zbliżał się do celu, krąg zaczął się za nim zamykać. George stanął na szczycie grzebalnego wzgórza, mając pod stopami kości poległych podczas wojny w Itace. Blask księżyca tworzył wokół niego krąg światła, podczas gdy reszta wzniesienia pozostawała w ciemnościach. Stamtąd właśnie dobiegł go pierwszy dźwięk, szelest zeschłych liści, jakby poruszały się po nich jakieś małe zwierzęta. Drugi dźwięk nie był już taki łatwy do zidentyfikowania, przypominał jakieś niewyraźne pobrzękiwania. Właśnie zaczął schodzić z górki, gdy ugodziła go pierwsza, mała strzała. George poczuł nieprzyjemne ukłucie w kostkę. Schylił się i wyciągnął z nogawki spodni ostro zakończony kawałek cienkiej kości. Po chwili dosięgnęło go więcej strzał, jedne z kości, inne z metalu. George rozejrzał się zaskoczony, czując coraz silniejszy ból w łydkach. Nagle poślizgnął się i upadł, lądując w płytkim dole. Widział, jak tuż za nim przebiegły po wzniesieniu niewielkie, ciemne kształty. Pisarz natychmiast pomyślał o Guliwerze i Liliputach. Błyskawicznie wygramolił się z dołu i rozejrzał za jakąś bronią. Schwycił kamień i rzucił przed siebie, powalając dwóch napastników. Szczury odpowiedziały zmasowanym atakiem. Tors George’a już po chwili przypominał poduszeczkę do igieł. Jakimś cudem uniknął poważniejszego zranienia lub straty oka. Zaczął się wycofywać, cały czas wyciągając z ubrania miniaturowe strzały. Jednak następna salwa powaliła go na ziemię. Padając poczuł, że przewrócił się na coś twardego i zimnego. Schwycił to obiema rękami: w trawie leżał żelazny pręt. Używając poprzecznie przymocowanego kawałka metalu jak główki w kiju do krokieta, George uderzał w nacierające szeregi napastników (wciąż nie


widział dokładnie, kto go atakuje), ciskając nimi na lewo i na prawo, jak drewnianymi kulami. Grad strzał ustał. Zamiast nich w powietrze zaczęły wylatywać Szczury. Widząc, że ponoszą druzgocącą klęskę, jęły pierzchać w popłochu. - Następnym razem przyślijcie kogoś większego - krzyknął za nimi George, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że nie powinien tego mówić. Chociaż krwawił z tuzina małych ranek, wstał i poszedł dalej. Na północnym krańcu cmentarza bez trudu znalazł prezent od Kaliope. Zaprowadziło go do niego światło księżyca. Chociaż nie było tam już nagrobka Pandory, w pniu dębu wciąż tkwił grot, który Kaliope wbiła, opuszczając miasto. Jego wystająca część lśniła jak latarnia morska. George schwycił grot i usiłował go wyciągnąć, ale tylko skaleczył się w palec. Ostrze włóczni najwyraźniej chciało coś przebić, ale dąb trzymał je mocno. George podniósł żelazny pręt i umocował go w nacięciu u nasady grotu. Pasowało jak ulał. - W porządku - powiedział. - Chyba już rozumiem. - Rozumiesz? - zachichotał ktoś za jego plecami. - Powiedziałeś to tak, jakbyś naprawdę coś wiedział. Ale przecież nie wybrałem cię dla pokory. To nie jest cecha opowiadacza. George odwrócił się, szarpiąc jednocześnie za pręt, który był teraz drzewcem włóczni. Grot z łatwością wyszedł z pnia, odsłaniając napis: Fractor Draconis. - Kim jesteś? Pan Słoneczny uśmiechnął się ze swojego miejsca na szczycie prostokątnego nagrobka. Siedział tam ze skrzyżowanymi nogami w sandałach, a na głowie miał wianek z liści laurowych, które lekko szeleściły na wietrze. - Kimś bardzo starym, oto kim jestem - powiedział. - A poza tym także Opowiadaczem. Dobrze to odgadłeś. - Wsadziłeś mnie do bajki - oświadczył George. - O to chodzi, prawda? Bajka wprowadzona w życie. - Jesteś dość blisko. Chociaż muszę przyznać, że nie musiałem dużo Mieszać, aby wpasować cię do Opowieści. Jesteś dla mnie szczęśliwym zbiegiem okoliczności, George gdybym kiedykolwiek wcześniej Pisał o Itace, pomyślałbym, że Małpy miały już z tobą do czynienia. Nawet twoje inicjały są niewiarygodne.


- Święty Jerzy - pokiwał głową opowiadacz, gdy ostatni kawałek układanki znalazł się na swoim miejscu. -1 jutrzejsza Parada Smoka. - To akurat wpadło mi w ręce nieco później - przyznał Opowiadacz. - Więc Księżniczka śpi - kontynuował George - a jutro w jakiś sposób ożyje Smok, ja zaś go zabiję, aby uratować ją i miasto od... Przerwał, gdyż pan Słoneczny wybuchnął śmiechem, który brzmiał dziwnie znajomo. - Zabiję go - powtórzył ubawiony Opowiadacz. - Hola! Hola! George, przecież nie powtarzamy tu „Romea i Julii”. To moja Historia i nikt nie powiedział, że masz ją przeżyć czy żyć długo i szczęśliwie z tą kobietą. Lubię tragedie, w końcu jestem Grekiem. - Ale twoja bajka jest o Świętym, ze sporym dodatkiem Braci Grimm, więc skąd Grek... - Moja Historia - upierał się Opowiadacz - jest o Głupcu na Wzgórzu, Głupcu, który ma wiatr na każde swoje skinienie i zawołanie, który nie sprzeciwiał się, gdy jego Wujek oświadczył, iż artyści są jedynymi istotami, poza bogami, jakie mogą zyskać nieśmiertelność. To dość niebezpieczna postawa, niezależnie od tego, czy jest się Grekiem, poganinem, chrześcijaninem czy Żydem. - Ale jeśli pan jest pogańskim opowiadaczem - zauważył George - tylko taką postawę może pan przyjąć. Znowu śmiech. - Naprawdę szkoda, że nie jesteś nieśmiertelny, George - mam przeczucie, że zostalibyśmy przyjaciółmi. Ta sama duma, ten sam duch walki do samego końca, niezgoda na klęskę. Zresztą kto wie, może gdy Głupiec ruszy do ataku, naprawdę uratuje ten dzień - uniósł brwi - a przynajmniej zginie w jakiś interesujący sposób, godny mojej Historii. - Proszę mi obiecać - nalegał George - proszę obiecać, że Aurora wróci do życia, gdy zwyciężę. - Obiecać ci? Och, proszę, ja... - Do cholery, to dobre zakończenie! Zachowaj swoją tragedię dla kilku masochistów, którzy będą się tym podniecać. To nie dla mnie. - Cierpliwości, George. Zakończenie nie zostało jeszcze Napisane. Ale ja na twoim’ miejscu bardziej bym się martwił Smokiem niż Damą. - Zwyciężę - upierał się George. - Zwyciężę, czy tego chcesz, czy nie. Ale jeśli tak się stanie, Aurora wróci do życia, OK? Zgoda?


- Idź do domu i wyśpij się - powiedział Prawdziwy Grek. - Dam ci jutro znać, gdy się zacznie, i razem napiszemy ostatni Rozdział. - Zaczekaj! George wyciągnął rękę, aby go powstrzymać lub przeszyć Włócznią, ale pan Słoneczny zamigotał nagle jak wyświetlany obraz i zniknął. - Nie, nie, nie! - George przeszył powietrze ostrzem włóczni. - Wracaj tu! Wracaj! Głupiec, czy Święty, nie otrzymał żadnej odpowiedzi, nic, nawet szyderczego śmiechu i nad Kościńcem zapadła cisza. Wiał tylko lekki wiaterek, unosząc zapach wzgórz, deszczu i liści laurowych.


KSIĘGA CZWARTA Idy Marcowe


1866-NA WZGÓRZU ...I wreszcie dotarli na szczyt Wzgórza, gdzie znjadowalo się podmokłe pastwisko. Nie było tam jeszcze żadnych szkolnych budynków, żadnych studentów, ale pan Słoneczny wyczuwał już to wszystko niczym fantomy. Chociaż jednak intensywnie wpatrywał się w Przyszłość, nie potrafił wyczuć jednej rzeczy, dzięki której jego Historia mogłaby się dopełnić. - Żadnego Smoka - westchnął. - Nie ma nawet pomnika. Może w Oksfordzie... - Uff - powiedział Ezra Cornell, wyczerpany po długiej wspinaczce, czując, jak błoto chlupie mu w butach. - A więc Hades - stwierdził pan Słoneczny, ignorując go. - Hades, mam tego sporo i myślę, że wypichciłbym niezłego Smoka. Czy wspominałeś - nagle Cornell stał się znowu obecny - że chciałbyś, aby na uczelni były wszelkie kierunki studiów? - Ewentualnie - potwierdził Cornell. - Ale jak widzisz, na razie nie ma tu jeszcze co oglądać, byłbym więc wdzięczny, gdybyśmy... - Inżynieria? - naciskał go pan Słoneczny. - Architektura i wzornictwo? - Tak, inżynieria i architektura na pewno. Co do... - No to świetnie. - Prawdziwy Grek zaczął mruczeć pod nosem. - Zdolny architekt lub inżynier, facet, który lubi konstruować rzeczy. Mógłbym posłać Kaliope, aby go zainspirowała. To powinno być tradycyjne wydarzenie, może Doroczny Smok ze Śniegu, może... - Mój drogi panie - Cornell spróbował jeszcze raz. - Zmarzłem i chciałbym już iść do domu. - Oczywiście - o dziwo, zgodził się pan Słoneczny. - Oczywiście, powinien pan odpocząć. Ma pan tu wiele do zrobienia - ja zaś muszę popracować nad Historią. - Wręczył Ezrze lampę. - Panie Cornell, niech pan zbuduje swój uniwersytet. Mam co do niego interesujące plany. - Naprawdę? - zapytał obojętnie Cornell. Myślał już o drodze powrotnej do miasta. Chociaż zdziwił się nieco, gdy pan Słoneczny chwilę później po prostu rozpłynął się w powietrzu. Ale przedtem zdumiało go to, co mu jeszcze powiedział na odchodne.


- Oczywiście, będą się tu także uczyły kobiety. Pana plany co do koedukacji są bardzo słuszne. Jeśli Denman Halfast będzie wciąż sprawiał kłopoty, proszę go ostrzec, żeby zaczął słuchać głosu rozsądku, bo inaczej pewnego dnia będzie miał uszy na dupie. Znikając, Prawdziwy Grek uśmiechał się. - Wciąż jeszcze stać mnie na to, pan wie... Znikał. Zniknął całkiem. I Cornell został sam, a na Wzgórzu zapanowała cisza. Tylko lekki wietrzyk przynosił zapach wzgórz, deszczu i liści laurowych.


PORANEK ID: ŚMIERĆ I Piąta rano, przed świtem Id Marcowych Blackjack zbudził się z nocnego koszmaru. Schronił się w jakimś ciemnym, osłoniętym od wiatru miejscu i z początku nie pamiętał, gdzie jest. Obok przykucnął jakiś pies, a jego zapach zmieszał się z wonią innego psa, tego ze snów. - Luther? - zapytał zaskoczony. - Nazywam się Rover. Rover A To Pech. Puli siedział na tle ciemnego jak aksamit nieba, nie tkniętego jeszcze pierwszymi promieniami brzasku. Księżyc zaszedł godzinę temu. - Czego chcesz? - zapytał gniewnie Blackjack, w głębi duszy zadowolony jednak, że ktoś go obudził. Nie pamiętał prawie nic z tego, co działo się w nocy w jego głowie, ale z pewnością nie było to nic przyjemnego. Było tam dużo krwi, w większości jego własnej... - Zostałem przysłany, aby cię powiadomić o „nadzwyczajnym zebraniu”, które zwołuje o wschodzie słońca Wódz Psów. Powiedział, że mają być wszyscy, psy, koty, wszyscy. - Zebranie? Po co, do cholery? Jeszcze nie pora na ceremonie promocyjne, a i tak nie jestem pewien, czy chce mi się w nich uczestniczyć. Chociaż, z drugiej strony - pociągnął nosem i wyczuł w powietrzu wyjątkowo silną woń szczurów - hmm, takie wczesne śniadanie nie byłoby głupie. - Blackjack - odezwał się Rover - czemu mnie olewasz? Myślisz, że mam ochotę zawracać ci głowę? Posłuchaj, zebranie zwołuje Wódz. Dziekan. Musisz przyjść. - Ja nic nie muszę - zaperzył się Blackjack. - Zawitała tu śmierć, Blackjack. Zabójstwo. Rozumiesz? - Zabójstwo? Człowiek czy zwierzę? - Buldog. Jakiś Buldog został rozszarpany na strzępy. - Przez co rozszarpany na strzępy? - Z tego właśnie powodu Wódz zwołuje zebranie. Niektórzy uważają, że mogły to zrobić wściekłe psy, może nawet wilk, ale inni... to wygląda bardzo źle, Blackjack. Pamiętasz Lady Bucklette, tę sukę Collie z długimi kłami? Pół nocy chodziła po okolicy i mówiła tym wszystkim, którzy chcieli jej słuchać, że to zrobiły kundle, a właściwie ich agitatorzy.


Blackjack natychmiast zrozumiał potrzebę takiego zebrania. Źle, że na Wzgórzu grasuje jakiś drapieżnik, ale jeśli Rasowce zaczną podejrzewać, że to robota kundli... - Czekają nas poważne kłopoty - dokończył głośno swoją myśl. - Czy teraz przyjdziesz, Blackjack? - zapytał Rover. - Muszę zawiadomić innych. - Przyjdę, oczywiście - potwierdził kot z wyspy Man. - A według ciebie, co to było? Czy to możliwe, aby się tu zapuściły wilki? - Nie znam się na wilkach - odparł Puli - ale to musiało być jakieś duże zwierzę, wilk lub coś innego. Widziałem resztki tego psa, jak mamę kocham, Buldog rozerwany na kawałki. II - Spokój! - zaszczekał wściekle spod pomnika Ezry Cornełla Excalibur III, Owczarek i Dziekan Psich Studiów. - Cisza! Czemu się nie uspokoicie? Słońce właśnie wyłaniało się zza horyzontu, a obrazek na Dziedzińcu bardzo przypominał scenę sprzed siedmiu miesięcy, gdy odbywało się w tym miejscu Zgromadzenie. Tym razem jednak wśród psów panowały wrogie nastroje. Kundle zbiły się w ciasną gromadę, a kampusowe koty - na wyraźną prośbę Dziekana - niechętnie otoczyły je kręgiem, tworząc strefę buforową. Wiele Rasowców wykazywało jawną agresję, a Bucklette Collie cały czas je podjudzała. - Cholera! - warknął Excalibur. - Ma być spokój! Z pewnym trudem udało się asystentom - Dobermanom - odkręcić Dziekana przodem do tłumu, a wówczas jego prośby o spokój odniosły większy skutek. Zebrane psy powoli się uspokajały, ale cisza, jaka wreszcie zapadła, była bardzo napięta. - No, teraz lepiej! - powiedział Dziekan, zerkając spod kudłów, które zasłaniały mu ślepia. - Co, do diabła, tu się dzieje? Czy są wśród nas jakieś wściekłe zwierzęta? Toczące pianę? Dzikie? Gadajcie! - To anarchia! - zawołała Bucklette. - Anarchia? - W stanowczym tonie Excalibura dało się wyczuć nutkę strachu. - Co to takiego? - To nie jest tajemnica - kontynuowała Collie. - Wszyscy doskonale wiemy, że to oni ją wprowadzają. - Kto to są oni? - pisnął Denmark, chowając się za innymi kundlami. - Do kogo to odnosisz? - Właśnie, siostro - popart go Rover A To Pech, jedyny Rasowiec, który otwarcie przekroczył granicę podziału. - Też chciałbym to wiedzieć.


- Słuchajcie! - zwróciła się Bucklette do otaczających ją psów. - Słuchajcie, przecież wszyscy wiedzą, że niektóre psy mają bardzo negatywny stosunek do Czwartego Pytania. Nic nie umieją i nie posiadają szacunku dla wiedzy, nie powinno więc nas dziwić, że zwracają się ku zorganizowanej przemocy. - O co chodzi w tych bezsensownych podziałach na „my” i „oni”? - zapytał Denmark. - Ty... - Nie obrażaj mojej inteligencji - warknęła Bucklette (Jakiej inteligencji? - zamruczała bura kotka, stojąca obok Blackjacka.) - Wy, kundle, nie jesteście niczym więcej niż gromadą samozwańczych snobów żyjących przeszłością i próbujących obwiniać Rasowce za waszą paranoję. Nie stosujemy wobec was ostracyzmu, to wy sami wykluczacie się z towarzystwa, a ja mam już dość tego, że za każdym razem, gdy spotykam kogoś z was, ogarnia mnie strach. Nie chcę być ofiarą jakichś wyimaginowanych uprzedzeń, z którymi nigdy nie miałam nic wspólnego. - Wyimaginowane uprzedzenia? - zaszczekał inny kundel, który nie miał połowy ucha. - Jeśli to my mamy paranoję, to dlaczego tylko ty jedyna ciągle się nas boisz? - zapytał Denmark. - Prosiłam już, żebyś nie obrażał mojej inteligencji! - No dobrze, przepraszam, jesteśmy szczeniaki z piekła rodem, niechętne do roboty. - Ty bezczelny... - Spokój! - przerwał im Excalibur. - Spokój, spokój, i jeszcze raz spokój. Wszystko dzieje się zbyt szybko i nie nadążam. Przejdźmy wreszcie do faktów, do cholernych faktów. - Przepraszam, panie - wszedł mu w słowo jeden z Dobermanów - ale świadek jest gotowy i jeśli pozwolisz, może wystąpić. Sureluck? Z tłumu Rasowców wynurzył się bardzo stary i zabiedzony Ogar. Szedł wolno, ale z godnością. Excalibur rzucił mu spojrzenie spod zasłaniających mu oczy kłaków. - Do usług, panie - powiedział z szacunkiem Ogar. - Hę? Kim on jest? - Nazywa się Sureluck - wyjaśnił Doberman. - Powiedziałeś, że jest wściekły? - Absolutnie nie, panie. To jest świadek. - W rzeczywistości nie wygląda na wściekłego. Nie widzę piany ani. - Wybacz, panie, ale Sureluck z pewnością nie jest wściekły. To on znalazł ciało i trochę wokół powęszył.


- Ciało? Jakie ciało? - Minęła chwila, podczas której słychać było niemal, jak rozproszone myśli Owczarka zbierają się w jego mózgu w jedną logiczną całość. - Och! Och, to ciało, oczywiście! Masz na myśli Buldoga. To dopiero! Powiedz mi, czy wiadomo, kim był ten nieszczęśnik? - Tak, panie - odpowiedział Sureluck. - Sierżant Rzeźnik zidentyfikował już ofiarę jako jednego ze swoich. Rzeźnik, który siedział w otoczeniu Bokserów, potwierdził to. Kundel Denmark odwrócił się do jednego ze swoich kolegów. - Świetnie są zorganizowani, prawda - skomentował dyskretnie. - Rasowa ofiara, Rasowy świadek, Rasowa suka, nawołująca do rozlewu krwi, a całe to przedstawienie prowadzi na wpół zgrzybiały Rasowiec. Czy myślicie, że przewidzieli też dla nas jakąś rolę? - Na mój ogon, na wpół zgrzybiały? - odpowiedział kolega. - Co najmniej trzy czwarte. - Och, Denmark - odezwał się inny - czyżbyś nie wiedział, że Oskarżony to bardzo dobra rola? Podobnie jak Męczennik. - Surelatch, powiedz nam, gdzie i kiedy znalazłeś ciało? - zapytał Excalibur. - Zacznij od początku, a zakończ na końcu, ale nie spiesz się zanadto, a wszystko to... - Nazywam się Sureluck, panie - uprzejmie poprawił go Ogar. - No więc, było jeszcze przed świtem, a ja węszyłem za czymś do jedzenia - księżyc wisiał dość wysoko na niebie, panie - zawędrowałem na teren Zachodniego kampusu. Nagle poczułem, panie, krew i z początku pomyślałem, że to któryś z Panów wyrzucił stek albo nawet dwa. Jednak szybko okazało się, że jestem w błędzie. On był rozerwany na strzępy, ten Buldog, rozerwany na pół i jeszcze na drobniejsze kawałki, częściowo zjedzony, obawiam się. - Chociaż Ogar opowiadał to beznamiętnym, rzeczowym tonem, słuchacze byli przerażeni. Bucklette z trudem panowała nad sobą. - To barbarzyństwo! - szczeknęła, powarkując oskarżycielsko w kierunku kundli. - Ale w zasadzie trudno się dziwić. Odpowiedziały jej groźne warczenia innych psów. Znajdujące się pośrodku koty były wyraźnie zaniepokojone i gotowe do natychmiastowej ucieczki, gdyby coś zaczęło się dziać. - Panie? - powiedział Sureluck, nieco zaniepokojony. - Tak, przepraszam - zreflektował się Excalibur. - Cisza! - zawołał. - Proszę mówić dalej, Sureluck. - Tak panie. Jak pan rozumie, nie potrafię zbyt szybko wspinać się na Wzgórze, ale chciałem pana jak najszybciej o wszystkim powiadomić.


Na szczęście znalazłem w sąsiedztwie Rovera. - Byłem w odwiedzinach u Lady Babylon - wyjaśnił Puli. - Oby żyła jak najdłużej! - Od razu posłałem Rovera na górę z wiadomością - mówił dalej Ogar. - Sam zaś powęszyłem trochę po okolicy, usiłując wytropić mordercę. Oczywiście, byłem bardzo ostrożny - to musiał być potężny zwierz. - A może sfora? - zapytała niecierpliwie Bucklette. - Przecież to mogła być sfora. - Sfora? - powtórzył jak echo Ogar. - Ależ nie, to niemożliwe, tylko jedno zwierzę, jestem prawie pewien. Wyczuwałem tylko jeden zapach. Wtedy wystąpił inny Rasowiec, Beagle Skippy. Na początu był tak przestraszony, że z trudem mówił. - Czy to... czy to mógł być wilk? - Co? Nie, nie, to był pies, tak myślę. Jak wilk by się tu dostał? - Jaki pies? - zapytała znowu Bucklette. - Jak już powiedziałem, bardzo duży. - Tak, to wiemy, ale duży pies jakiego rodzaju? - Przepraszam, ale nie rozumiem pytania. Taki na czterech łapach, są jakieś inne? - Ty idioto, rasowy czy kundel? - Czujesz jakąś różnicę? - Sureluck spojrzał na nią badawczo. - No, nie - przyznała Collie - ale ty podobno jesteś naocznym świadkiem. Sureluck rzucił okiem w stronę kundli. - Jak to idzie? - zapytał. - „Jesteśmy szczeniaki z piekła rodem, niechętne do roboty”. Będę wiedział, kto to zrobił, gdy go wytropimy, nie wcześniej. - Hmm - wykrzyknął Denmark. - Uczciwy pies. Co wy na to? - Może jesteś po prostu za stary - sugerowała Bucklette. - Może nie powinniśmy już ufać twojemu nosowi. W dalszym ciągu uważam, że to byli kundlowi agitatorzy. Wszyscy wiedzą, że nie można im ufać. - Dość tego. - Bernardyn Gallant podszedł do niej i zgromił ją wzrokiem. Powiedziałaś już, co chciałaś, czemu więc nie wracasz na miejsce? - Dlaczego? - Ponieważ ja tak powiedziałem, ponieważ jestem już zmęczony tymi głupotami, ponieważ jestem dużym psem i mogę cię poćwiartować równie łatwo jak wilk. - Och! Może więc to ty zabiłeś Buldoga! - Co? - przerwał jej Sureluck. - Nie, już wspominałem, że zapach tamtego psa był mi zupełnie obcy. A przecież jestem tu od dawna. Oczywiście, jeśli Dziekan rozkaże, mogę


jeszcze raz każdego obwąchać. - Wciągnął głośno powietrze. - Hej, kto z was jadł szczury i pierdnął? - No tak, no tak - odezwał się Dziekan Excalibur, który po raz kolejny się zagubił i nie nadążał za tokiem rozmowy. - Czy ktoś coś mówił o grupie tropicieli?


PAJĘCZA SIEĆ I Stonce stało już wysoko, niebo na pierwszy rzut oka było bezchmurne, ale w powietrzu czuć było następną burzę. Na Północnym i Zachodnim kampusie, a także w pokojach studenckich w mieście i u stóp Wzgórza rozpoczął się cotygodniowy rytuał: podejmowanie decyzji, czy zerwać się z zajęć i wcześniej zacząć weekend. Architekci nie mieli tego typu problemu. Z okazji Dnia Smoka zajęcia na ich wydziale zostały zawieszone, aby wszyscy mogli się skoncentrować na ostatnich przygotowaniach przed Paradą, która rozpoczynała się w południe. Już o wpół do jedenastej wielu z nich zebrało się na Dziedzińcu, większość w kostiumach, niektórzy już nieco wstawieni. Przebrania były najrozmaitsze. Najprostsze polegały na nałożeniu na ręce i twarze zielonej szminki, zaś najbardziej wypracowane miały formę kartonowych skorup, przypominających słynne budowle. Pewien wyjątkowo wysoki student przebrał się za Wieżę Babel. Mocno pijany wmieszał się w tłum, czynił kobietom seksistowskie uwagi, a mężczyzn oskarżał o bestialstwo. Ponieważ odzywał się jedynie w języku esperanto i cały czas był uśmiechnięty, niemal wszyscy mieli wrażenie, że mówi im coś przyjemnego, i też go komplementowali. Ochrona kampusu już od rana była w pełnej gotowości po wczorajszym pandemonium. W miarę jak przybywało ludzi, czujność ochrony wzrastała. Kwadrans po jedenastej na miejscu było już wielu studentów z różnych wydziałów, a także Cyganeria i Błękitne Zebry. Kilku nadgorliwych adeptów inżynierii odgrywało rolę wywiadowców. Zgodnie z tradycją, Smok powinien rozpocząć swoją podróż z parkingu przed budynkiem Sibley Hall, następnie okrążyć go, skierować się w stronę Dziedzińca, przejść na skróty obok Lincoln Hall do East Avenue i wreszcie w dół na Dziedziniec Wydziału Inżynierii. Właśnie tam inżynierowie powinni za - atakować Smoka kawałkami zeschniętego błota, pomidorami, zgniłą kapustą, a jeśli w ciągu najbliższej półgodziny pogoda radykalnie się zmieni, także śniegowymi kulami. Następnie, jeśli Smok by to wytrzymał - w zeszłym roku po raz pierwszy się zdarzyło, że Smok rozpadł się sam, bez pomocy inżynierów - zaczęłaby się jego podróż w odwrotną stronę, przez Campus Road, Central Avenue, z powrotem na Dziedziniec, gdzie Smok powinien zostać spalony. - Dzień jest wyśmienity - powiedział Curlowski, sprawdzając przymocowanie ogona do reszty ciała.


Tuż obok pojawił się kot bez ogona i dwa psy. Całe towarzystwo bardzo się gdzieś spieszyło. Modine pochylił się, aby je pogłaskać, ale zwierzęta zręcznie go wyminęły i pobiegły swoją drogą. Przepychając się przez tłum gapiów na parkingu, szła w ich stronę Larretta Stodges, Mózg Przedsięwzięcia. - Wszystko w porządku? - zapytała. - Nie mogło być lepiej - odpowiedział Curlowski. - Pogoda jest doskonała, od rana ani śladu wiatru, brak chmur i nie jest tak piekielnie zimno, jak rok temu. - Zbiera się na burzę - zauważyła dziewczyna. - Nie czujecie tego? - Chyba nie mam nosa do Burzy. Niebo jest bezchmurne, a w radio powiedzieli... - Radio mnie nie obchodzi. Jak Smok? Główna część korpusu miała wysokość czterdziestu czterech stóp. Zewnętrzna, drewniana rama konstrukcji osadzona była na kółkach, jak wieża oblężnicza. Skórę imitowało grube płótno, obłożone łuskami z ciemnozielonej tektury. Na czubku cielska przymocowany był specjalnie zaprojektowany łeb, który miał buchać ogniem. Poniżej linii szczęk osadzone były dwie masywne łapy, zakończone pazurami. Skrzydła Smoka, podobnie jak skórę, zrobiono z płótna. Były lżejsze i tak zaprojektowane, aby złożyły się wzdłuż ciała, gdyby zerwał się zbyt silny wiatr. Ogon, który spoczywał teraz na ziemi, mierzył trzydzieści stóp. Nie było pod nim kółek, mieli go nieść stojący wewnątrz studenci architektury. Druga grupa Architektów będzie ciągnąć Smoka na linach. - Trzyma się bardzo dobrze - powiedział Curlowski z dumą w głosie. - Lepiej, niż się spodziewaliśmy. Bałem się, że mogą być kłopoty z łbem, ale dodatkowe obciążenie zbiornikiem na paliwo nie powinno wpłynąć na statykę konstrukcji. - A zatem, wyruszamy w południe? - Jeśli nie zdarzy się nieszczęście. Posłuchaj... - zniżył głos do szeptu... - wciąż martwi mnie ten zbiornik paliwa. - Dlaczego? Już dwa dni temu wypróbowaliśmy wszystkie połączenia i model sprawdził się bez zarzutu. Nic nie powinno się zepsuć. - Nie myślę o modelu. - Curlowski jeszcze bardziej ściszył głos. - Jest tu dowódca straży pożarnej, wiesz o tym. Z uwagi na zagrożenie pożarowe. - I co z tego? - Nie wygłupiaj się, Larretta. Ten pomysł z ogniem nigdy nie został oficjalnie zatwierdzony. Jeśli dowódca straży zobaczy, że nasz potwór dmucha ogniem w tłum...


- Ogień pojawi się wysoko ponad głowami ludzi. Dobrze o tym wiesz, bo sam to zaprojektowałeś. Dopóki nie pojawi się tu Mary Poppins, płynąc w powietrzu na swojej parasolce, nie widzę problemu... - Wiem, że nie ma niebezpieczeństwa - przerwał jej Curlowski - i ty też to wiesz, ale co na to powie dowódca straży? Mózg Przedsięwzięcia zamyśliła się. Trochę ją zaniepokoiło, że strażak mógłby przerwać imprezę w połowie. - Nie - powiedziała stanowczo. - Nie, nie może skończyć Parady, może nas najwyżej zatrzymać i kazać wyjąć zbiornik. Musimy to trzymać w tajemnicy, dopóki nie znajdziemy się na Dziedzińcu Inżynierii. Jeden dobry wybuch, który napędzi im stracha, i nie dbam o to, co zdarzy się później. - Dobra - zgodził się Curlowski. - W najgorszym razie zawsze możemy kogoś posłać, aby wyjął zbiornik. - W porządku. - Larretta już o tym nie myślała. - Zaczynamy za trzydzieści trzy minuty. Jak długo ma trwać Parada? - Zrobienie całego okrążenia zajmie godzinę, może półtorej. Dlaczego pytasz? - Nos. Nos mi mówi, że będzie burza... II Burza szybko zbliżała się do Itaki, okrążając szczelnie miasto niczym pajęcza sieć. Zaraz po tym, jak Curlowski pochwalił pogodę, zerwał się silny wiatr, który wiejąc w różne strony, spędzał nad Itakę burzowe chmury. Sprowadzał je sam pan Słoneczny, który dla dobra Historii sprzeniewierzał się swoim preferencjom pogodowym i zaciskał sieć. Trudno sobie oczywiście wyobrazić miasto wielkości Itaki całkowicie odizolowane od świata zewnętrznego. Być może jakieś miasteczko w rolniczym stanie Iowa mogłoby niepostrzeżenie zniknąć z powierzchni ziemi, przynajmniej na chwilę. Zupełnie inaczej mają się sprawy z miastem, w któ - rym żyje trzydzieści tysięcy dusz, jest duży uniwersytet, a także gimnazjum. Działają tam telefony, kursują dostawcy, wielu ludzi każdego dnia, a nawet o każdej godzinie, dojeżdża do pracy i do domu. Jednym słowem, to oczywiste, że Itaka nie może ni z tego, ni z owego zostać odcięta od reszty świata. Ale właśnie dokładnie to się stało. W miarę rozwijania się Id, w miarę zbliżania się burzy i zacieśniania pajęczej sieci, Itaka traciła kontakt z najbliższą okolicą. Stawała się zaklętym, w złym znaczeniu tego słowa, bajkowym miastem. Ustała komunikacja miasta z zewnętrznym światem, podróżni wybierali inne Drogi, wiodące do innych miejsc.


Jedna z ostatnich istot, jakie weszły do zaklętego miasta, zanim sieć całkowicie się nad nim zamknęła, dostała się tam na czterech łapach. III Napis na tablicy informował, że do Itaki pozostały jeszcze dwie mile, i chociaż Luther nie potrafił czytać, czuł, że jego podróż zbliża się wreszcie do końca. Utytłany i wychudzony po wielu długich tygodniach podróży, szedł Drogą 79, tą samą, którą obaj z Blackjackiem po raz pierwszy weszli do Nieba. Niebo było tuż przed nim, wspaniałe i pachnące deszczem. Piekło wciąż miał na ogonie. Z tej dogodnej pozycji widział szybko płynące w stronę miasta chmury, szare i grube, przybierające nad horyzontem czarną barwę. Od czasu do czasu rozjaśniało je światło błyskawic. Nad ziemią unosiła się zimna mgła, utrudniając widoczność. Groza burzy sprawiła, że Luther bardzo się spieszył. Zdawał sobie sprawę, że ma przed sobą jeszcze kawałek drogi, zanim dotrze na Wzgórze. - Och Blackjack, błagam, abyś jeszcze żył, gdy tam dojdę - modlił się Luther, przyspieszając kroku. Męczyły go wspomnienia nocnych koszmarów, snów, w których pochylał się nad poszarpanym ciałem swojego przyjaciela, a tuż obok czaiła się wielka bestia, czasami demon Raaq, ze światła i cienia, czasami Rasowiec Smok. Czekałem na ciebie, parchu... Nagle wiatr się zmienił i przyniósł mu na krótką chwilę zapach wprost ze Wzgórza. Luther poczuł znajomą woń, na spotkanie z którą był od dawna przygotowany. - A więc czeka na mnie - zaskamlał. - Czeka na mnie, jest tam, jak we śnie... Czyżby to był sprawdzian, ostatni sprawdzian odwagi, przygotowany przez Boga lub Raaąa? Nie zabije żadnego psa, nawet swojego wroga. Ale Wilczarz czekał i znalazł go, tak jak sobie zaplanował... - To beznadziejna sprawa - powiedział do siebie Luther. - Już jestem martwy. Jestem martwym psem. Mimo to ani nie zwolnił, ani nie zmienił swojego kursu, nie dopuszczając, aby zawładnął nim strach przed śmiercią. W czasie drogi miał czas, aby przemyśleć wiele spraw, między innymi filozofię Ruffa, dotyczącą celu życia. Może rzeczywiście to wszystko była tylko historia, rozrywka Boga i Jego aniołów. Luther wierzył jednak, że gdzieś musi być przynajmniej jakiś plan, którego on nie rozumie i nie może zmienić. - Boję się. Bardzo się boję, Blackjack, błagam, błagam cię, żebyś żył.


Pierwsze chmury były już tuż nad nim, a mgła prześlizgiwała się między jego łapami niby zimny wąż... niby smugi dymu, wydostające się z paszczy smoka. Nie zatrzymał się jednak.


HOBART OPOWIADA OSTATNIĄ BAJKĘ I Najstraszy skrzat cicho jęknął. - Juliusz?... Zephyr siedziała na brzegu jego łóżka - wyściełanego pudełka od zapałek - i przecierała mu czoło zwilżoną gąbką. Hobart poruszył się nagle pod kołdrą, wykazując więcej aktywności niż w ciągu ostatnich miesięcy, chociaż oczy miał wciąż zamknięte. - Wydaje mi się, że gorączka odeszła - zauważył lekarz Butts. - Wreszcie jakiś pozytywny objaw. Zephyr wzruszyła ramionami. Na jej wychudzonej twarzy malowało się zmęczenie i wyglądała jak ktoś, kto utracił lub jest na granicy utraty wszystkiego, także nadziei. - Mówi przez sen, odkąd go tu przynieśliśmy - powiedziała. Jej głos był chłodny jak wypalony popiół. - To o niczym nie świadczy. - Tak, ale objawy... to znaczy, moje doświadczenie mi mówi, że Hobart może się niedługo przebudzić... - Mam już dość opinii doświadczonych ludzi - przerwała mu Zephyr. - Większości z was przydałoby się więcej praktyki. Dwa miesiące temu mówiłeś mi prawie to samo, że Hobart wkrótce się obudzi albo umrze i wszystko się skończy. Dwa miesiące temu Hamlet zapewniał mnie, że lada dzień znajdą Pucka i to także się skończy. A teraz... teraz, co mówi twoje doświadczenie, jak mamy odnaleźć Hamleta? Mimo wymowy tych słów w jej głosie nie było wiele gniewu. Zephyr nie miała siły, aby się naprawdę rozzłościć. Niemniej jednak Butts wycofał się i nic już nie powiedział. - Polecę teraz na Wieżę - oświadczyła Zephyr, rzucając gąbkę do naparstka z wodą. Muszę się zająć Dzwonami. Popilnuj go, dopóki nie wrócę. - Tak, proszę pani - kiwnął głową Butts zadowolony, że sobie idzie. Ostatnio czasami nawet się jej bał. Zephyr szybko opuściła pomieszczenie chorego, poruszając się drogą, która biegła ponad sztucznym sufitem w głównym holu Willard Straight Hall. Chociaż mijała wiele skrzatów, ani razu się nie zatrzymała, aby porozmawiać. Ci zaś, którzy ją pozdrawiali, zostali całkowicie zignorowani. Gdyby był tam Puck, natychmiast rozpoznałby, jak bardzo była rozdrażniona, zupełnie tak samo jak wtedy, gdy uciekała przed nim samolotem i oboje wylądowali na Kościńcu. W


głębi serca Zephyr czuła się oszukana, podobnie jak wówczas, gdy Puck zdradził ją z Saffron Dey. Los odebrał jej, bez żadnego wytłumaczenia, kochanka i przyjaciela, zaś na Dziadka zesłał śpiączkę. Jednak z Losem nie mogła tak postąpić jak z niewiernym kochankiem: wykopać go z łóżka lub pozbawić swojego towarzystwa. Najtrudniej właśnie znosiła to, że nikogo nie mogła obwiniać za swoje nieszczęścia. Weszła na górę ukrytymi schodami, wiodącymi do najwyżej położonej części budynku. Na dach można się było dostać przez właz, a tam stał zaparkowany jej świeżo wyremontowany szybowiec, podrygując na wietrze, jakby nie mógł się już doczekać lotu. Pogoda zaskoczyła ją. Kilka godzin wcześniej niebo było zupełnie czyste, a teraz ze wszystkich kierunków napływały deszczowe chmury. Słońce świeciło tylko nad Wzgórzem, oświetlając je jak teatralny reflektor. W oddali widać było przeszywające niebo błyskawice. Zapowiadała się paskudna burza. Zephyr wspięła się na fotel pilota i odczepiła linki przytrzymujące samolot. Wiatr natychmiast porwał szybowiec w swoje objęcia, zmuszając go do wysokiego lotu. Zephyr wykręciła w stronę Wieży - Zegar wskazywał jedenastą pięćdziesiąt - i jej myśli znowu zaczęły krążyć wokół Pucka. Jednak potem, po raz pierwszy od bardzo dawna, pomyślała także o George’u. W pewnym sensie jego także ukradł jej Los. Chociaż dobrze rozumiała, że skrzaty i ludzie nigdy nie będą razem, przecież byłoby miło i przyjemnie, gdyby mogła podzielić się z nim swoimi smutkami. Na pewno by jej współczuł, chociaż Zephyr nie wyobrażała sobie, aby teraz, kiedy był zakochany, miał jakiekolwiek problemy. Zastanawiając się, gdzie mógłby być w tej chwili George, i nie spuszczając oka z przepływającej obok deszczowej chmury, wylądowała na Wieży. Nie zwróciła najmniejszej uwagi na tłumy zgromadzone na Dziedzińcu, nie zauważyła też oczywiście dwóch małych postaci, biegnących co sił w nogach do budynku, który sama niedawno opuściła. II - Szybko! Jakiś student pierwszego roku z niewielkim plecakiem ukląkł przed wejściem do Straight Hall, aby zawiązać sznurowadła, a wtedy Puck i Hamlet uchwycili się pasków na jego ramieniu. Zawiązywacz sznurówek skończył i wstał, nie mając najmniejszego pojęcia, że niesie na plecach dwóch pasażerów na gapę. Sadząc kroki o wiele większe niż jakiekolwiek skrzacie podskoki, student wspiął się na schody, przeszedł przez obrotowe drzwi i skierował się w stronę stołówki Oakenshields.


- Jezus, Troilus i Kresyda! - zawołał Puck, gdy student tak gwałtownie wyminął jakąś grubą kobietę, że obaj omal nie pospadali. - Nie tak szybko, dobrze? - Uspokój się i przygotuj do zejścia - poprosił Hamlet, gdy mijali kolejne drzwi, tym razem do holu głównego. Mimo zbliżającej się Parady Smoka, w budynku było pełno studentów. Niektórzy jedli lunch, inni mieli nadzieję, że uda im się podjąć pieniądze z banku, aby mieć za co się zabawić na weekendowych imprezach. Posadzka w holu głównym wypełniona była szybko poruszającymi się stopami, jednak skrzaty zdecydowały się na desant, ześlizgując się po studenckich dżinsach. Chłopak poczuł, że coś przyczepiło mu się do spodni, i pociągnął za nogawkę, jednak Puck i Hamlet byli już na dole, klucząc w gęstym lesie stóp. Hamlet dwa razy o włos uniknął rozdeptania, a dziewczyna w sweterku z angory i ciężkich buciorach omal nie nadepnęła na Pucka. Dosłownie w ostatniej chwili podszedł do niej z tyłu narzeczony i podniósł ją wysoko w górę. Na samym dole jednej ze ścian, pod ławką, były ukryte sekretne drzwi, prowadzące do szlaku komunikacyjnego, używanego przez skrzaty. Gdy skryli się już bezpiecznie w środku, chwilę odpoczęli, a potem ruszyli do pokoi, gdzie przebywali chorzy. Podobnie jak wcześniej Zephyr, Puck i Hamlet także ignorowali mijające je skrzaty, chociaż te poświęcały im dużo więcej uwagi. Jak to zwykle duchom. Macduff, przywódca okrytej złą sławą Akcji na Rzecz Uwolnienia Zwierząt Laboratoryjnych, stanął na ich widok jak wryty, a następnie zawrócił i poszedł za nimi. To samo zrobił jego brat Lennox. Wszystkie cztery skrzaty wpadły niemal jednocześnie do małego szpitala, jeden przez drugiego wykrzykując głośno pytania. Puck, który miał najdonośniejszy głos, nakłonił zdumionych lekarzy i inne przybywające tam skrzaty, aby pokazali mu drogę do Hobarta. Hałasy ucichły, gdy weszli do pokoju Najstarszego. Hobart czekał na nich, siedząc na łóżku. III - Żadnego tropu - oświadczył Rover A To Pech, węsząc z nosem przy ziemi. Najmniejszego śladu. Myślę, że nasz wilk już dawno sobie poszedł. - Szkoda - powiedział Blackjack, chociaż wcale tego nie żałował. - Za to coraz wyraźniej czuję szczury. Może zjedlibyśmy lunch? Wszyscy trzej - Blackjack, Rover i kundel Denmark - znajdowali się na nie uczęszczanej drodze od południowej strony wąwozu Fali Creek. Po lewej stronie mieli wiszący most. Od kilku godzin przeczesywali okolicę, ale poszukiwania utrudniał fakt, że tylko Rover znał zapach, który usiłowali wytropić. Większość psów pobiegła najpierw do


Zachodniego kampusu, aby powęszyć wokół miejsca, gdzie znaleziono zagryzionego Buldoga. Denmark chciał jednak jak najszybciej uwolnić się od towarzystwa Rasowców, a Blackjackowi było po prostu wszystko jedno. - Chciałbym się zatrzymać i coś zjeść - powiedział Denmark - ale jeśli nie znajdziemy szybko tego wilka... - Masz stracha przed Bucklerte, przyznaj się? - zapytał Blackjack. - Wszystkie Rasowce mnie denerwują. - Denmark spojrzał na Rovera. - No, prawie wszystkie. Dziś rano bardzo mnie zaskoczył ten Bernardyn, stający w naszej obronie. - No właśnie - zgodził się Puli. - Może jest jeszcze jakaś nadzieja dla nas wszystkich. - Ale czy rzeczywiście? - powątpiewał kundel. - Dwa lub trzy rozsądne psy to jeszcze mało. Czasami zastanawiam się, czy życie nie jest raz na zawsze ustawione. Takie sprawy jak Czwarte Pytanie czy tępota niektórych psów wydają się wprost idealne, aby podsycać odwieczne wojny. Może to zostało pomyślane tak, aby się nigdy nie skończyło? - O rany, Denmark, czy ty naprawdę wierzysz, że świat jest tak ustawiony? Ja tak nie myślę... - Ustawiony? - przerwał mu Blackjack. - Pomyślane? Zaoszczędźcie mi tego, proszę. Charakterystyczne cechy zwierzęcej natury są najlepszym wytłumaczeniem wszystkich rasowokundlowych głupot. Nie trzeba do tego mieszać przesądów. Ten bałagan jest przede wszystkim winą zwierzęcej mentalności. Może postaracie się choć trochę upodobnić do kotów? Będzie wam dużo łatwiej. - Nigdy nie rozmawiaj z kotem o Bogu - powiedział Denmark, cytując stare przysłowie. - Jeśli Bóg jest - odrzekł kot z wyspy Man - i jeśli On rzeczywiście jest wszechmocny, musiał zaplanować, że nie będę w Niego wierzył. Co może oznaczać, że z nas trzech tylko ja jestem zdolny przeżyć swoje życie bez zadawania głupich pytań. Mam rację? Denmark milczał. Albo się dąsał, albo zastanawiał nad tym, co usłyszał. Byli już bliżej wiszącego mostu. Po drugiej stronie wąwozu widać było nadciągające chmury, w oddali pomrukiwały grzmoty. - Ta burza zapowiada się paskudnie - powiedział Blackjack. - Całe to miejsce także jest paskudne - stwierdził Denmark. Były to jego ostatnie słowa. Nagle wiatr się gwałtownie zmienił, przynosząc ze sobą nowy zapach. Blackjack i Rover natychmiast go rozpoznali i sierść zjeżyła im się na grzbiecie. Jeden Denmark w porę nie rozpoznał niebezpieczeństwa.


Po ich prawej stronie eksplodowała kupa zeschłych liści i śmierć runęła między nich, śmierć o białej sierści i ostrych kłach. IV - Bardzo długo śniłem - powiedział Hobart, siadając na krawędzi łóżka i rozprostowując zdrętwiałe nogi. - Śniłem i śniłem. A także uczyłem się. Tak, teraz rozumiem o wiele więcej niż kiedyś. A przynajmniej tak mi się wydaje. Poszukał wzrokiem oczu Pucka, a młody skrzat pomyślał, że Hobart wydaje się pełen życia. Był dziwnie pobudzony i, mimo długiego snu, dużo silniejszy niż w wigilię Nowego Roku, gdy wpadli w zasadzkę na Wieży. - Rasferret Robal żyje, to oczywiste - powiedział Hobart. - Nie zabiliśmy go pod koniec Wielkiej Wojny - ta część historii to kłamstwo. Macduff i jego brat Lennox wyglądali na zszokowanych. Butts głośno westchnął, chociaż nie znał się na opowieściach i niewiele wiedział o Wojnie. W pokoju zrobiło się już bardzo tłoczno, przybyło wiele skrzatów, aby na własne oczy zobaczyć cudowne wyzdrowienie Najstarszego. Tłoczyli się tam lekarze, pielęgniarze i pacjenci, a ich reakcje na słowa Hobarta były różne: od osłupienia po z trudem powściągane przerażenie i grozę. Jedynie Puck i Hamlet zachowali kamienne twarze, jakby ta rewelacja nie była dla nich żadną nowiną. Być może im też się coś przyśniło. Może właśnie dlatego obudzili się tego dnia z nagłym postanowieniem, aby skończyć już to ukrywanie i przyjść tutaj? - Pamiętacie historię, jaką opowiedziałem wam w czasie Halloween, Historię o Śmierci, której tak bardzo domagał się Laertes? - zwrócił się do Pucka i Hamleta, ale inne skrzaty także pokiwały głowami. - Większość szczegółów była prawdziwa: w ostatecznym ataku na Kościniec uczestni - czyły dwa oddziały. Większy, którego zadaniem było odciągnięcie uwagi głównych sił Rasferreta, i mniej liczny, dowodzony przez Najstarszego Juliusza, który miał wykonać najważniejsze zadanie. Nie mieliśmy jednak w planie zabicia Robala, baliśmy się to zrobić, nie byliśmy nawet pewni, czy to jest w ogóle możliwe. Nie, zamiast tego zastawiliśmy na niego pułapkę, wymyśliliśmy coś tak nieprawdopodobnego, że być może właśnie dlatego odnieśliśmy sukces. Uwięziliśmy go. Dopadliśmy go, a on padł ofiarą nadmiernego zadufania. Udawaliśmy, że wycofujemy się przed siłą jego magii i osobistej ochrony. Kilka magicznych iluzji sprawiło, że podstęp się udał - Rasferret został schwytany do pudełka, magicznego pudełka, zaprojektowanego specjalnie dla niego, gdzie pozostał żywy, ale pozbawiony mocy. Zamknęliśmy go tam, a potem zakopaliśmy w ziemi. Było to trudniejsze, niż moglibyście sobie wyobrazić. Szczury nie dawały nam ani na chwilę spokoju, a wokół szalała burza i... i sam Rasferret. Nie dał się pogrzebać bez walki. Każde


złączenie czy rysa na pudełku były zabezpieczone w taki sposób, aby jego magia nie mogła się wydostać na zewnątrz. Niestety, w jednym miejscu pudełko było nieszczelne i tamtędy zdołał przeprowadzić swoje ostatnie ożywienie. Zdarzyło się to tuż po tym, jak skończyliśmy kopać głęboki dół, ale wciąż się tam znajdowaliśmy. Nagle moja własna kusza - nie mam pojęcia, dlaczego akurat moja - wykręciła się w moich rękach i wystrzeliła. Juliusz został trafiony dokładnie w tym miejscu i niemal natychmiast rozpłynął się w powietrzu - Hobart dotknął z grobową miną lewej piersi. - Niewiele więcej można jeszcze powiedzieć. Szczelina w pudełku została błyskawicznie zalepiona, a pudełko włożone do dołu. Zakopaliśmy je, a potem próbowaliśmy ratować się ucieczką. Szczury nie dawały za wygraną. Tylko mnie - byłem wówczas bardzo młodym skrzatem - udało się ujść z życiem z Kościńca. Tylko ja wiedziałem, co naprawdę tam się stało. Wkrótce Szczury zniknęły, wyginęły albo powróciły do swoich naturalnych kształtów. Nie wiem, co się z nimi stało. Od tamtej pory Kościniec jest nawiedzonym miejscem. Po pewnym czasie zauważyłem, że tam, gdzie pochowaliśmy Robala, pojawił się krąg zaklętych kamieni, odstraszających zwierzęta i skrzaty. Wiedziałem, że Duzi Ludzie nie zbezczeszczą cmentarza, i byłem spokojny, że nikt nigdy nie wykopie pudełka. Być może powinienem się jednak tego obawiać. Krótko mówiąc, Rasferret Robal nigdy nie umarł, chociaż miałem nadzieję, że po stu latach po prostu tam zdechł. Tak, bardzo w to wierzyłem. - Przepraszam, panie - po długiej chwili ciszy przemówił Butts. - Ale co to dokładnie znaczy? - Rasferret wydostał się na wolność - odpowiedział Puck. - I zebrał nową armię Szczurów - dodał Hamlet - aby nas zniszczyć. - Dobry Boże! - wybuchnął Macduff. - Och, nie jesteśmy przecież przygotowani do wojny. Jeśli... - Nie my jesteśmy tu najważniejsi - przerwał mu Hobart i uwaga wszystkich skierowała się w jego stronę. - To właśnie, między innymi, ostatnio zrozumiałem. Nie zabiliśmy Robala sto lat temu i nie zabijemy go teraz. On mierzy zupełnie gdzie indziej, jest na tropie kogoś innego - ale nie jestem pewien, kogo. - Co zatem powinniśmy zrobić? - pisnął Lennox. - Zorganizować się i przygotować do obrony - powiedział Hobart. - Dopóki Rasferret nie zginie lub nie straci swojej siły - o ile to w ogóle możliwe - jesteśmy w strasznym niebezpieczeństwie. - Hobart stanął niepewnie na nogach i zaczął przypinać do pasa miecz, który przez ostatnie dwa miesiące leżał pod jego łóżkiem. - Tak czy inaczej, przed końcem dzisiejszego dnia nastąpi wielka masakra.


- Już po tobie, kocie - warknął Smok, pokazując zakrwawione kły. - Już nie żyjesz. Denmark leżał martwy, Rover A To Pech też był bliski śmierci. Atak Wilczarza zaskoczył ich i był tak szybki - napastnik poruszał się nie jak pies, ale jak wąż - że Puli i kundel zostali pokonani bez szansy na jakąkolwiek obronę. Jedynie Blackjack zdołał się wymknąć i uniknął pierwszego uderzenia. Pomogły mu wspomnienia z Piekielnego Miasta, gdzie obaj z Lutherem omal nie zostali roszarpani na strzępy przez sforę Rasowców. Poruszając się też z szybkością węża, kot z wyspy Man najpierw zaatakował Smoka, drapiąc go pazurami w bok, a następnie zaczął uciekać... prosto w śmiertelną pułapkę. Bezmyślnie wbiegł na wiszący most, zapraszający, ale niebezpieczny. Był płaski, wąski i nie dawał żadnego schronienia. Blackjack zdał sobie sprawę z pomyłki, gdy przebył już dziesięć stóp, odwrócił się wówczas, aby naprawić błąd, ale było za późno: drogę powrotną miał już odciętą. - Biegnij do przodu - zachęcał go Smok. - Biegnij kocie, biegnij na drugą stronę. Nigdy tego nie dokonasz, jestem szybki, szybszy od ciebie i złapię cię za kark w połowie drogi. Ale biegnij, spróbuj. - Wyglądasz na zabiedzonego, Smoku - powiedział Blackjack. Był przerażony, ale starał się tego nie okazywać. (Uciekać, uciekać, jak stąd uciec?) - Może nie jesteś jednak tak szybki, jak ci się wydaje. - Nie bój się, jestem szybki. I rzeczywiście, chociaż po Wilczarzu widać było przebytą drogę, Blackjack wiedział, że mówił prawdę. Smok faktycznie wychudł, jego niegdyś śnieżnobiała sierść była teraz zmierzwiona i brudna, ale wciąż wyglądał jak maszyna do zabijania. - Jestem szybki jak śmierć, kocie. A gdzie jest parch? To pytanie zaskoczyło Blackjacka i kot wyczuł, że Smok chce go wysondować, używając tajemniczej umiejętności, którą posiada niewiele zwierząt. Chociaż Blackjack nie znał odpowiedzi na pytanie Wilczarza, postanowił odciągnąć jego uwagę. - Dlaczego zabiłeś Buldoga? - zapytał. - Byłem głodny - powiedział Smok. - Gdzie jest parch, kocie? Jeszcze nie wrócił? Tak... a więc sny mówiły prawdę. Ruszył w stronę kota, szczerząc kły, a z pyska ciekła mu ślina. Blackjack cofał się, starając się utrzymać między nimi stałą odległość. - Sny, Smoku? Jakie sny? - Sny, w których cię zabiłem. Obu was zabiłem. I zgadnij, kocie, kto był pierwszy?


Zaczął przygotowywać się do skoku, gdy nagle za nim, na ścieżce prowadzącej do mostu, rozległ się jakiś hałas. To Rover A To Pech próbował się podnieść. Chociaż Puli miał jedną łapę złamaną, a drugą niemal oderwaną od reszty ciała, udało mu się dźwignąć do półsiadu, zanim zwalił się znowu na ziemię. - Auu - jęknął. - Blackjack, nie sądzę... Smok na chwilę spuścił z oczu swoją ofiarę. Blackjack wystrzelił do przodu jak strzała, sadząc wielkimi susami na drugą stronę mostu. Ale Wilczarz niemal natychmiast rzucił się za nim w pościg i rzeczywiście, Rasowiec nie kłamał: był szybki, szybki jak śmierć, szybszy od kota z wyspy Man. Dogonił go w połowie mostu i kłapnął zębami, chcąc złapać go za kark. Jednak Blackjack odwrócił się błyskawicznie, tracąc tylko kawałek skóry i strzęp sierści na boku. Zaatakował Smoka pazurami. Wilczarz cofnął się zaskoczony, oblizując rany na pysku, ale sekundę później znowu rzucił się na kota. Jednak ten nie dopuścił, aby zacisnął na nim szczęki. Śmignął między przednimi nogami psa, kierując się ku najbardziej wrażliwej dla każdego samca części anatomicznej. Jednak to, co tam znalazł, a właściwie, czego nie znalazł - na sekundę wryło go w ziemię. Wykastrowany! pomyślał zdumiony Blackjack. Ktoś go wykastrował. Pewnie hycle... - Już po tobie, kocie! Smok złapał go za tylną łapę i przewrócił na grzbiet. Kot poczuł ból, popłynęła krew, ale kość nie pękła, jeszcze nie. Wściekły, zaczął drapać pazurami i prychać jak nigdy dotąd. Wilczarz, zakrwawiony, ale o niebo silniejszy, puścił go i stanęli nos w nos ze sobą, gotowi na ostateczne starcie. Głupiec na Wzgórzu - Nie uda ci się wygrać - powiedział triumfalnie Smok. Blackjack wiedział, że to prawda, i zastanawiał się, jak ta mordercza zjawa go znalazła. Raso wiec był potężny i cały przepełniony nienawiścią - niepokonany. - Zapłacisz za to krwią - zasyczał kot. - Zostawię ci na pamiątkę kilka blizn. - A ja będę niósł twoje ścierwo w pysku, aby pokazać je parchowi, gdy tu wróci. Jak myślisz, co powie, gdy ujrzy cię martwego? - Może - powiedział Blackjack, któremu nagle zaświtała pewna myśl - może nie dostaniesz mojego ciała. - Co takiego? - Smok zmrużył oczy, a wtedy Blackjack skoczył - nie na Wilczarza, nie do przodu, ani do tyłu, ale w bok.


Pręty w balustradzie były osadzone bardzo gęsto, ale kot z wyspy Man prześlizgnął się pomiędzy nimi. - Nie! - ryknął Smok, usiłując go zatrzymać. Gdyby Blackjack miał ogon, pies złapałby go i powstrzymał, ale tak manewr się nie udał. Kot przecisnął się przez balustradę i skoczył z mostu, upadając niemal dokładnie w to samo miejsce, gdzie przedtem Kaznodzieja. Jednak strumień płynący pod spodem nie był już taki sam jak w wigilię Nowego Roku. Wtedy woda była zamarznięta, a lód przysypany śniegiem, teraz zaś płynęła spieniona, głośno hucząc, zasilona wczorajszymi ulewnymi deszczami. Ostatnią myślą Blackjacka, zanim zanurzył się w falach, było: Chryste, nienawidzę wo...


WALKA O WILLARD STRAIGHT HALL I Parada wyruszyła w drogę dwie minuty przed czasem. Zielony Smok był gotowy, a Architekci denerwowali się, czy pogoda nie pokrzyżuje ich planów. Chmury zakryły już całe niebo, a wiatr wirował jak derwisz. - Jak myślicie, będzie padało? - zapytał Modine, gdy dwunastu studentów napinało mięśnie, aby ruszyć smoka z miejsca. - Nie - oświadczyła Larretta. - W powietrzu wisi burza elektryczna. Fajerwerki. - Po czym krzyknęła do studentów: - Raz, dwa, trzy, idziemy! Gdy Smok wyłonił się zza rogu Sibley Hall, zgromadzeni na Dziedzińcu - a zebrał się tam prawdziwy tłum - powitali go wesołymi okrzykami. Jednak zagrożenie ze strony ciemniejącego

nieba

wyraźnie

ostudziło

świąteczne

nastroje:

zwijano

już

kilka

jaskrawozielonych latawców, które wypuszczono próbnie, mimo dużego wiatru. - Chodźcie, chodźcie! - wołała Larretta do studentów ciągnących i popychających Smoka. - Musimy się pospieszyć, żeby zdążyć przed tą cholerną burzą. Do dwunastej brakowało jednej minuty. Smok przebył szczęśliwie drogę między budynkami Sibley Hall i Tjaden Hall i znalazł się na Dziedzińcu. Jego konstruktorzy niepotrzebnie się tak spieszyli - bestia i tak dalej nie pojechała. Przynajmniej nie przed końcem Historii. II - Czy ktoś widział Zephyr? - zapytał Puck, gdy zbierali się do wyjścia. - Tak, poleciała na Wieżę, proszę pana - powiedział Butts. - Wystartowała całkiem niedawno. Puck i Hobart spojrzeli na siebie, dobrze pamiętając, co zdarzyło się w wigilię Nowego Roku. - Nie mamy czasu - stwierdził stanowczo Hobart. - Jeśli Szczury są tam jeszcze, jest zdana na samą siebie, my i tak jej nie pomożemy. - Może jest tu jakiś inny szybowiec albo samolot... - zaczął Puck. - Nie - przerwał mu Hobart. - Mogę też pójść piechotą. To zajmie więcej czasu, ale...


- Nie - powtórzył Hobart. - Szczury okrążyły już zapewne całe Wzgórze i przygotowują się do ataku. Jestem tego pewien. Nie zdziwiłbym się nawet, gdyby już były w tym budynku. Musimy jak najszybciej wszystkich zebrać i zorganizować obronę. - Wiele skrzatów jest na dole - powiedział Macduff. - W kuchni Oakenshields, razem z Dużymi Ludźmi. Dziś wieczorem odbędzie się tam bankiet czy przyjęcie i już teraz kucharze przygotowują wiele smakołyków. Tam poszukaj swojej armii, Hobarcie. - Świetnie - ucieszył się Najstarszy. - Pójdziemy najpierw tam. Lennox, jak najszybciej chciałbym rozesłać po kampusie posłańców, aby ostrzegli naszych ludzi. - Ja mógłbym pobiec do Wieży - zaoferował się Puck. - Nie, Puck - sprzeciwił się stanowczo Hobart. - Moja wnuczka jest świetnym szermierzem... albo sama da sobie radę z napastnikiem, albo dodatkowy miecz i tak na nic się nie przyda. Puck nie zgadzał się z nim - miał to wypisane na twarzy - ale Hobart zatrzymał na nim dłużej wzrok, wymuszając posłuszeństwo. Po chwili Najstarszy zwrócił się już do wszystkich. - No więc, miecze w dłoń! Idziemy! Szli całą grupą, zwołując po drodze nowych bojowników. Lennox szybko się od nich odłączył, organizując sieć posłańców, zaś reszta zeszła na dół, gdzie znajdowały się kuchnie i jadalnie. Kompleks kuchenny był ogromny i rozczłonkowany, a skrzaty miały tam wiele ukrytych wejść i tajnych szlaków komunikacyjnych. Gdy grupa bojowa była już blisko miejsca przeznaczenia, rozdzielono się, aby wejść do Jadalni osobnymi rozwidleniami. W jednym z nich Puck zostawił Hamleta i Hobarta, wybierając inną drogę. Hobart pozwolił mu odejść. Jako Najstarszy chciał, aby go słuchano, ale jako Dziadek poczuł w głębi duszy ulgę, że Puck zawrócił i wbrew zakazowi popędził do Wieży. Powodzenia i niech Bóg cię wspomaga, pomyślał Dziadek, gdy Puck zniknął na rogiem. Mam tylko nadzieję, że nie przybędziesz za późno. Wtedy Hobart widział go po raz ostatni. III W kuchni trwała krzątanina. Poza wydawaniem posiłków na lunch, trwały intensywne przygotowania do Ogólnokrajowego Spotkania Smakoszy. Gościnnie szefem kucharzy był krzepki blondyn, Skandynaw, zaproszony z restauracji w Maine. Niewiele osób znało jego imię. Kucharze z Oakenshields nazywali go po prostu „Szwedem”. Wyglądał jak wściekły wiking, który mógł mieć wśród swoich przodków wielu Grendelów i Beowulfów. Wszyscy w kuchni byli podenerwowani jego zachowaniem.


Miotał się po pomieszczeniu jak opętany, wydając niezrozumiałe dźwięki („Duhheen, duhhyun, duhheen!”). Nawet szefowa pracujących tam studentów, baba na schwał, w dodatku znająca norweski, wolała mu schodzić z drogi. Szalony czy nie, Szwed znał się na swojej robocie i przygotowania do kolacji błyskawicznie posuwały się do przodu. - Aha, przecież Mali Ludzie także muszą zapracować na swój poczęstunek - duhheen! - zawarczał w pewnej chwili Szwed, wpatrując się w stół zastawiony pasztetami. Pozostali kucharze, nie widząc nikogo, do kogo mógłby kierować swoje słowa, wzruszali wymownie ramionami i udawali, że nic nie słyszą. Ale trzynaście skrzatów, które myszkowały po stole, przygotowując się do wyniesienia jednego z farszów, było pod wrażeniem. Szwed nie był pijany, więc jeśli ich widział, to naprawdę był szalony. Mali Ludzie z uwagą słuchali jego poleceń. Niedługo potem kucharze ze zdziwieniem zauważyli, że pewne rzeczy robiły się „same”, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Pomrukując „Duhhyun! Duhheen!”, Szwed przebiegał z jednego końca kuchni na drugi, zachęcając skrzaty do pracy i popędzając zarówno Dużych, jak i Małych Ludzi. Robota paliła się wszystkim w rękach, chociaż niektórzy irytowali się, nie mogąc dociec, skąd pochodzi dodatkowa pomoc. Szwed zadowolony zaklaskał w dłonie. - Świetnie - zawołał. - Powinniśmy częściej zatrudniać Małych Ludzi. Tego dnia w Oakenshields było około setki skrzatów, krzątających się wokół talerzy, półmisków i ludzi. Wszystkie miały ze sobą kusze i miecze. Nawet bez specjalnego ostrzeżenia, przy takiej ilości oczu, atak Szczurów powinien zostać wcześniej zauważony. Jednak skrzaty, zajęte wykonywaniem powierzonych im zadań, nie dostrzegły, jak z otworów kanalizacyjnych i dziur, zajmowanych uprzednio przez karaluchy, zaczęły wypełzać pierwsze oddziały zbrodniczej armii Rasferreta. Szczury miały do spełnienia ważną misję, były odpowiedzialne za przeprowadzenie aktów sabotażu. Tylko jeden skrzat zobaczył Szczury, ale nic nie powiedział innym. Był to Laertes, obrażony na wszystkich brat Saffron Dey. Spacerował wczoraj po Deszczu i coś ostrego wpadło mu do oka. Dzisiaj jego umysł pracował... bardzo precyzyjnie. Zobaczył dwa Szczury, wybiegające spod maszyny do mycia naczyń. Niosły między sobą coś, co wyglądało jak wiśnia. Laertes tylko uniósł brew i zajął się swoimi sprawami. Do czasu wybuchu. IV Piorun uderzył w Wieżę Zegarową dokładnie o dwunastej. Błyskawica, poszarpana i błękitna, spłynęła na szczyt Wieży i przez chwilę cały budynek wyglądał tak, jakby


przepłynął przez niego prąd. Zegar stanął, wskazówki zatrzymały się na dwunastej, wskazując południe. Przez zgromadzony na dole tłum przebiegł głośny szmer. - Jezu, Larretta... - zaczął Curlowski. - Zamknij się! Mózg Przedsięwzięcia wyłamywała sobie palce u rąk. Na niebie kłębiły się czarne chmury, a na Wzgórze powoli napływała gęsta mgła. Komuś, kto stał na Zboczu, mogło się wydawać, że świat kończył się poniżej Zachodniego kampusu. - Cholera! - zaklęła Larretta, wściekła na pogodę. - Dlaczego musiało to się stać właśnie dzisiaj? Przecież tworzymy historię! Curlowski odwrócił się do studentów otaczających Smoka. - Złóżcie mu skrzydła! Zwińcie je! Och, kur... W tym momencie zerwał się porywisty wiatr. Przez tłum przebiegł kolejny, tym razem głośniejszy, pomruk. Larretta odwróciła się i serce omal jej nie pękło. Smok zachwiał się. Chwilę później runął na ziemię. V Zaczęło się od wielkich patelni w południowym końcu kuchni. Ci, którzy stali najbliżej, usłyszeli najpierw ciche pomrukiwanie, a potem wybuch. Dookoła rozprysnął się wrzący olej. Sekundę później nastąpiła seria eksplozji, nie sposób było zliczyć ile, które wstrząsnęły całym pomieszczeniem. Zniszczyły wyposażenie, porozrywały rury, wznieciły ogień. W budynku włączył się alarm przeciwpożarowy. Ludzie w panice wybiegali na zewnątrz, a najszybciej pracownicy kuchni. Kucharze, pomoce ku - chenne, dyżurujący studenci, wszyscy w popłochu opuszczali podziemia. Ktoś nacisnął czarny guzik alarmowy na ścianie, co uruchomiło automatyczne gaśnice, znajdujące się przy stanowisku z patelniami. Strumienie wody zalewały naczynia, a wszystko odbywało się bez fachowej kontroli: Duzi Ludzie chcieli jak najszybciej opuścić budynek. Skrzaty zostały same na placu boju, wypełnionym dymem, parą i zastępami nieprzyjaciół. - Do broni! - dał się słyszeć rozpaczliwy okrzyk, gdy przepełnione żądzą mordu Szczury schwyciły za miecze i kusze. Całkowicie zaskoczeni Mali Ludzie z początku reagowali z opóźnieniem. Zanim wyciągnęli miecze, od południowej strony kuchni nadciągnął Macduff z grupą skrzatów


(między nimi nie było już Pucka). Mieli za zadanie nie tylko wzmocnić szeregi Małych Ludzi, co przede wszystkim pobudzić w nich wolę walki. - Ole, ole, bydlaki! - zawołał Macduff, wpadając w kłęby pary i przebijając mieczem Szczura. - Ole! Masakra zaczęła się na dobre. VI Upadek Smoka obserwowały tłumy. Wiele zgromadzonych na Dziedzińcu osób widziało też, jak Smok runął rok temu, łamiąc się pod własnym ciężarem. Zastanawiające było jednak to, że tym razem wszystko odbyło się zupełnie inaczej. Gdy rzeźbione pazury Smoka uderzyły o ziemię, nie połamały się, tylko rozczapierzyły, a łapy ugięły się lekko, amortyzując upadek. Przecież to nie jest giętka konstrukcja, zdziwił się Curlowski i serce zabiło mu szybciej. Pysk bestii dotknął ziemi i szyja złożyła się łagodnie jak akordeon, chociaż także nie była pomyślana jako element elastyczny. Łeb Smoka spoczął wygodnie na trawie. Skrzydła przestały trzepotać na wietrze i, złożone, dokładnie przylegały do cielska. A ogon... Smoczy ogon, który pierwotnie przymocowany był do korpusu pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, leżał teraz na ziemi całkowicie wyciągnięty, bez śladu poprzedniego mocowania. Architekci, którzy go nieśli, wygrzebywali się pośpiesznie ze środka, a kiedy już wszyscy byli na zewnątrz, nikt nie potrafił znaleźć miejsca złączenia ani wyjaśnić, co stało się z kółkami pod korpusem Smoka. Smok nie wyglądał już jak przedmiot. W słabym świetle pochmurnego dnia coraz bardziej przypominał żywą lub prawie żywą istotę. Larretta wstrzymała oddech. Curlowski także. I Modine. Podobnie inni Architekci. Również policja kampusowa. I zgromadzony tłum. Wszyscy na coś czekali. Wszyscy wiedzieli, nie wiadomo skąd, że musi się coś wydarzyć. Nikt jednak nie zwrócił uwagi na postać w sandałach, siedzącą na dachu GoldwinSmith Hall, postać, która opuściła swoje Biurko i pojawiła się na Świecie, aby lepiej widzieć, jak tworzy się Historia. - Hejho - zawołał pan Słoneczny do chmur. - Oczyśćmy pole, dobrze? Zawył wiatr. Niebo rozdarły błyskawice, oświetlając kopułę na Sibley Hall. Kolejny piorun uderzył w stare drzewo na Dziedzińcu, obłamując gałęzie i przerywając milczenie tłumu. Zaczęła się panika, podobna do tej, jaka wybuchła niedawno w Willard Straight Hall. Gdy rozszalała się burza, nawet strażnicy z Ochrony Publicznej porzucili swoje posterunki i uciekali co sił w nogach.


- W porządku - powiedział pan Słoneczny. - Biegnijcie do domów, schowajcie się. I śpijcie. W budynkach otaczających Dziedziniec trzaskały otwierane drzwi. Zewsząd wybiegały gromady ludzi, przerażonych szalejącym żywiołem. Cyganeria pod wodzą Lwiego Serca trzymała się za ręce, aby nie pogubić się w napierającym tłumie. Mimo to Z.Z. Top, dobrze już zaprawiony tanim piwem, odłączył się od reszty towarzystwa. Narastająca panika spowodowała, że koledzy pozostawili go i pobiegli w stronę akademika Risley. Top zanurkował w krzaki, rosnące wzdłuż zachodniej fasady Lincoln Hall, wczołgał się pod nie, ukrył twarz w ziemi i zasnął, czekając na koniec świata. Mgła spowiła Wzgórze i objęła w swoje posiadanie także Dziedziniec. Pajęcza sieć prawie się już zamknęła. VII Grupa skrzatów, w której był Hobart, wynurzyła się z tajnego przejścia w okolicy Sekcji Zmywania. Była to długa, prostokątna przestrzeń, w północnej części kuchni. Przy ścianie stała Zmywarka, a na wprost niej pas transmisyjny, którym wjeżdżały brudne naczynia z obu jadalni. Równolegle do ostatnich dwudziestu stóp pasa biegła rynna z bieżącą wodą, w której spłukiwano resztki jedzenia, serwetki i inne śmiecie. Dopiero potem naczynia wędrowały do Zmywarki. Woda zbierała wszystkie pozostałości do paskudnie wyglądającego urządzenia, o adekwatnej nazwie Rozdrabniacz, skąd nic już nie wracało. Zarówno Zmywarka, jak i pas transmisyjny przestały działać tuż po eksplozjach. Z brzucha Zmywarki wydobywały się jedynie kłęby jJary. Ponieważ jednak rynną wciąż płynęła woda, a Rozdrabniacz pracował na peł - nych obrotach, nieruchomy pas transmisyjny był naprawdę niebezpiecznym miejscem. - Niech mi ktoś pomoże! - krzyknął Hamlet, widząc, jak stojący obok niego na pasie skrzat rozpływa się w powietrzu, zostawiając go sam na sam z dwoma atakującymi Szczurami. - Puck, gdzie jesteś, kiedy cię potrzebuję? Zanurkował

między

brudnymi

szklankami,

desperacko

odparowując

ciosy

nieprzyjaciół. Szczury mocno napierały, nie dając mu szans na obronę i Hamlet zmuszony był do wycofywania się w stronę krawędzi rynny. - Cholera! Ratunku! Te skrzaty, które go słyszały, same miały poważne problemy. Nie tylko on musiał odpierać zmasowane ataki nieprzyjaciół. Uskoczył w bok, aby uniknąć ciosu mieczem, i nagle poczuł, że jego stopy tracą oparcie. Tuż obok słyszał szum spływającej wody.


W tym samym momencie coś runęło na Szczury od tyłu, zwalając jednego z nich do rynny, gdzie porwał go strumień wody. Drugi zginął, zanim zdążył odwrócić się w stronę napastnika. - Jezus, Troilus i Kresyda - zawołał Hamlet - to było... - A więc żyjesz - przywitał go Laertes, wciąż mocno zaciskając dłoń na rękojeści miecza. Po czym dodał tonem pogawędki: - A gdzie jest skrzat, który zamordował moją siostrę? Jest tu z tobą? - Zamordował twoją siostrę? - Puck! - Czubek miecza Laertesa zadrżał. - Gdzie jest Puck? - Laertesie, o czym ty mówisz? - zdziwił się Hamlet. - To nie Puck zabił twoją siostrę. To Szczury... - Szczury są wszędzie - odparł Laertes i Hamlet dopiero wtedy zobaczył w jego oczach obłęd. - Jesteś chory - wyszeptał zaniepokojony. - Straciłeś rozum. - Och, nie - usłyszał w odpowiedzi. - Nie. Mój umysł pracuje prawidłowo. Bardzo prawidłowo. Moim zdaniem, Hamlecie, to ty jesteś chory. Ale ja wiem, jak temu zaradzić... Laertes zaatakował bez ostrzeżenia, ale Hamlet automatycznie odparował jego cios i ostrze miecza nawet go nie musnęło. Laertes napierał całym ciałem i w pewnej chwili obaj wpadli do rynny. Porwał ich zimny i silny strumień. Brzegi rynny były śliskie od brudu. Zaczęli spadać, rozpaczliwie trzymając się mieczy, koziołkując z prądem, który niósł ich nieubłaganie coraz bliżej i bliżej Rozdrabniacza. Hamlet widział już kątem oka olbrzymią, metalową paszczę, która była tuż przed nim. Zawartość rynny wpadała do wylotu o kwadratowym przekroju, znajdującym się w ściance Rozdrabniacza. Tuż nad wylotem znajdował się napis: Tylko drobne kości. Niecałe dwie stopy przed końcem rynny uwiązł w poprzek spływu kawałek skórki od melona. Hamlet i Laertes o mały włos nie zostali przerzuceni siłą prądu przez tę nikłą barierkę, a wtedy byłoby już po nich. Jednak jakimś cudem zatrzymali się. Hamletowi przemknęła przez głowę myśl o absurdzie tej sytuacji - uratowani dzięki skórce od melona! Sekundę później oba skrzaty odsunęły się od siebie i wyciągnęły broń. Jakimś dziwnym trafem podczas kotłowaniny w wodzie zamienili się mieczami. Hamlet czuł nonsens tej sytuacji, wiedział, że to nie czas, aby załatwiać porachunki, ale po


chwili jego rozważania stały się akademickie. Jednym błyskawicznym ciosem Laertes pozbawił go miecza, który zniknął w otchłani Rozdrabniacza. Hamlet był bezbronny, a Laertes szykował się do ostatecznego pchnięcia. - Bardzo prawidłowo - powtórzył i nagle wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Rynną napływały dwa Szczury i skrzat, cały czas zaciekle ze sobą walcząc. Siła ich uderzenia była tak duża, że skórka melona odczepiła się. Hamlet przez sekundę poczuł się tak, jakby już był pocięty w plasterki. Zdesperowany, zdecydował się na odważny skok. Odbijając się od szczurzej głowy jak od trampoliny, podskoczył do krawędzi rynny i złapał się jej obiema rękami. - Auu! - zawołał, usiłując podciągnąć się wyżej. Nagle poczuł, że na jego stopie zaciskają się czyjeś palce. Spojrzał w dół i zobaczył Laertesa. Cała reszta, skórka melona, Szczury i inny skrzat - zniknęli w paszczy Rozdrabniacza. - Jezus i Troilus! - zawołał Hamlet. Zamachnął się wolną nogą i, na szczęście, od razu udało mu się kopnąć Laertesa w twarz. Skrzat stracił na chwilę oddech i zwolnił uścisk. Wykrztusił tylko jedno słowo: Prawidłowo - i chwilę potem pochłonął go Rozdrabniacz. Wir wody i świst tnących ostrzy zagłuszyły wszelkie krzyki, jakie mogłyby się stamtąd wydostawać. Wyczerpany i marzący o chwili wytchnienia Hamlet wskoczył na pas transmisyjny i wrócił na pole walki, ale tam nie czekał go błogi spokój. VIII W innym miejscu pasa transmisyjnego, tam gdzie zaczynała się rynna, Hobart posłał właśnie na tamten świat atakującego go Szczura i przez chwilę został sam. Zewsząd dobiegały go odgłosy walki, ale obłoki pary skrywały wszystko w mglistych cieniach. To właśnie sprawiło, że Najstarszy poczuł się odizolowany od frontu walki. Przez moment odpoczywał, po raz kolejny wracając myślami do bitwy, która dawno temu rozegrała się na Kościńcu. W głowie pobrzmiewało mu znajome echo: Hobart... Nagle bełt z kuszy przebił mu prawe płuco, wychodząc na plecach. Hobart jęknął, a nagły skurcz bólu tak silnie napiął mięśnie, jakby za chwilę miały pęknąć. Czuł, jak jego serce za wszelką cenę próbuje nadal pracować. - Hobart. - Z mgły wynurzył się nagle Generał Szczurów, jak zwykle powłócząc nogą i trzymając w objęciach kuszę. - Łomot skończy z tobą. Hobart ukląkł. Życie chciało z niego ulecieć, ale nie pozwalał na to.


Dzięki nagłej furii, jaka go ogarnęła, udało mu się przez kilka sekund powstrzymać własną śmierć. Oczywiście nie dziwił się, że skończyło się to właśnie w ten sposób, że pojawił się posłaniec Rasferreta, aby przynieść mu śmierć. Ale właśnie myśl, że gdy umrze, Robal poczuje satysfakcję, doprowadziła Hobarta do furii i dodała mu nieziemskiej siły. Generał Szczurów podszedł bliżej. Hobart uniósł głowę i spojrzał mu w oczy. - Łomot skończy z tobą... - To Hobart skończy z tobą - powiedział cicho skrzat. Nadzwyczajnym wysiłkiem uniósł miecz i ugodził nie spodziewającego się ciosu Szczura prosto w brzuch. Łomot zakwiczał z bólu i upuścił kuszę. - Czy twój pan nas widzi? - zapytał Hobart. - Powiedz mu, że jego czas dobiega końca. Łomot charczał, szarpiąc tkwiący w brzuchu miecz. W pewnej chwili zachwiał się i mocno zatoczył, wpadając do rynny. Woda porwała go prosto do Rozdrabniacza. Hobart przewrócił się na bok. Najstarszy skrzat na Wzgórzu, weteran Pierwszej Wielkiej Wojny z Rasferretem Robalem, niegdysiejszy skryty wielbiciel Jenny McGraw, wydał ostatnie tchnienie i zniknął z tego świata. IX Rzadko kiedy śmierć przywódcy nie wpływa na bieg wydarzeń. Kiedy taka śmierć przytrafia się w czasie wojny, staje się faktem jeszcze donioślejszym, czasami nie tylko w sensie ziemskim, ale także nadnaturalnym. Przypadkowo lub nie, odejście Hobarta nastąpiło w chwili przełomowej dla Walki o Straight Hall. W tym samym bowiem momencie do akcji wkroczył Szwed. Przez cały czas znajdował się w południowej części kuchni. Nagle otworzył oczy i potrząsnął głową. Ogłuszyła go jedna z pierwszych eksplozji, a uciekający w panice Duzi Ludzie zapomnieli o nim i pozostał tam, gdzie upadł. Teraz uniósł się na rękach jak przebudzony olbrzym. Usiadł... wstał. Rozejrzał się dookoła. W głowie mu szumiało, brzęczało w uszach, ale natychmiast wszystko pojął. Zobaczył sabotaż. Zobaczył ogień i dym. Zobaczył skrzaty walczące o życie. Zobaczył Szczury. Źrenice rozszerzyły mu się ze zdumienia, a potem wpadł w szał, godny samego Beowulfa.


- Plugastwo!? - ryknął, wydobywając głos z głębi piersi. - Plugastwo w mojej kuchni? Duhhyun! W zasięgu jego ręki wisiał tłuczek do mięsa wielkości Norwegii. Szwed schwycił go i zamachnął się próbnie, aby wyczuć jego wagę, a następnie posłał najbliższego Szczura do Walhalli. Kolejne półtora tuzina unicestwił tak szybko, że żaden z nich nie zauważył nawet, co się dzieje. Skrzaty, chociaż nie bardzo wiedziały, jak się zachować wobec tego olbrzyma zagłady, cieszyły się z jego pomocy. - Mali Ludzie za mną! - zawołał szalony kucharz. Dzierżąc w jednej ręce tłuczek, w drugiej zaś gaśnicę, Szwed ruszył przed siebie, zadając napastnikom druzgocącą klęskę. - Ole! - zawołał Macduff. X Teraz już wszystko było gotowe. Pajęcza sieć się zacisnęła. Itaka spała, złożona do snu zaklęciem. Miasto było odcięte od świata i ludzi. Na mieszkańców, z kilkoma tylko wyjątkami, została zesłana zaczarowana drzemka, podobna do tej, jaka wcześniej ogarnęła Aurorę Smith, a jeszcze przed nią Śpiącą Królewnę. W Willard Straigh Hall wciąż zawodził alarm pożarowy, ale nie przyjeżdżały żadne wozy strażackie. Jeszcze tylko Szwed wykonywał swoje zadanie, ale i to nie potrwało długo. Wkrótce on też ukucnął, schylił głowę i zaczął śnić o pokonanych Szczurach. Skrzaty były przytomne i dalej walczyły, dając z siebie wszystko. Zwierzęta, podobnie jak ludzie, z kilkoma tylko wyjątkami (m.in. Szczury Rasferreta) także poddały się czarowi i zapadły w magiczny sen. Zielony Smok leżał i czekał na iskrę życia. Już czas. Na dachu GoldwinSmith Hall pan Słoneczny zwinął dłoń w trąbkę i wyszeptał na wiatr jedno tylko słowo: - George.


GEORGE’A WSPINANIE SIĘ POD GÓRĘ I CO ZDARZYŁO SIĘ W CENTRUM MIASTA I George. Opowiadacz otworzył oczy. Leżał w łóżku i miał wrażenie, że wszystko mu się przyśniło. Niestety, to co wydarzyło się poprzedniej nocy, nie było snem - nawet nie wstając, widział opartą o ścianę sypialni włócznię, gotową do walki. Przez okno sączyło się słabe, przymglone światło, ale nawet w nim grot włóczni połyskiwał złowrogo. - Czas - wyszeptał do siebie George, wstając. Jego głowa była bardzo lekka, niemal szybowała w powietrzu. - Czas. Na palcach pobiegł goły do łazienki. Jak ja się wczoraj dostałem do domu? - pomyślał i pochylił się nad umywalką, opłukując twarz. Woda była zimna i zmyła z jego oczu resztki snu, ale nie pomogła głowie. Czuł się tak, jakby został czymś uderzony. Dlaczego? Aby podsycić moją nieufność? A może, aby było mi łatwiej pisać bez papieru? Łatwiej... nadmierna wiara w siebie zawsze była jego największym problemem. Gdy znalazł się z powrotem w sypialni, chwycił włócznię i poczuł się jak niezwyciężony rycerz. Mógł kontrolować Opowieść, stoczyć znakomitą walkę, pokonać smoka. Aurora będzie żyła. Wszystko jest bardzo łatwe. Z pewnością. Tak, z pewnością... jednak tak długo, jak długo istnieje nieznany los, duma może się tylko przyczynić do jego klęski, powinien więc wziąć pod uwagę także inny rozwój wypadków. Włócznia była straszliwą bronią, ale może rozsądnie byłoby wziąć ze sobą jeszcze coś, co pozwoli mu skorzystać z pomocy wiatru. Wkładając ubranie, rozglądał się po pokoju, usiłując przypomnieć sobie, edzie Dołożył latawiec. II Wysoko na dzwonnicy McGraw Hall Rasferret Robal zanosił się ekstatycznym śmiechem. Czuł się potężny, wróciła mu Przytomność i teraz Wzgórze oraz leżące u jego stóp miasto odciśnięte były w jego umyśle jak bardzo precyzyjna mapa. Moc jego magii sięgnęła szczytu, był w stanie zastosować ją wobec każdego. A przecież miał się rozprawić tylko z jednym człowiekiem.


Wiedział, co wydarzyło się w Straight Hall. Wyczuwał to, ale nie przejął się ani śmiercią Łomota, ani pogromem urządzonym przez Szweda. Najważniejsze, że wreszcie zginął Hobart. Jedna przegrana bitwa niewiele wobec tego znaczyła. Jego Szczury były wszędzie, walki trwały na terenie całego kampusu, wrogowie byli osaczani w wielu miejscach. Skrzaty i tak były skazane na zagładę. Stephen Titus George pozostał jedyną, ostatnią przeszkodą na drodze do całkowitego zwycięstwa. Rasferret wyczuwał go i wciąż był zadziwiony słabością swojego przeciwnika. Nawet jeżeli ten człowiek władał jakąś magią, to nie mogła być ona groźna dla Robala. Fizycznie też nie prezentował się najlepiej. A Rasferret nie tylko dysponował nieograniczoną magią, oprócz tego miał do dyspozycji doskonałe, po prostu doskonałe narzędzie do animacji. - On jest nikim - zachichotał Rasferret. - Bez trudu go zabiję i głupotą byłoby myśleć, że może być dla mnie groźny. Jakże by mógł? Poczucie własnej siły, gotowej na każde jego skinienie, sprawiło, że opuściły go wszystkie lęki. Opowiadacz nie wyglądał na groźnego przeciwnika, a więc nie był groźny. Poza tym poruszał się dość wolno, minie jeszcze trochę czasu, zanim przybędzie na Dziedziniec. Czekając na niego, Robal skupił uwagę na centrum Itaki, szukając jakiejś nie uśpionej jeszcze istoty, która mogłaby mu dostarczyć rozrywki i skrócić czas przed walką. Bardzo szybko znalazł właściwe osoby, a jeszcze szybciej wymyślił, co z nimi zrobić. III - Nie zamykaj oczu, Doubleday! - warknęła Hollister, prowadząc wóz patrolowy, wyprostowana jakby połknęła kij. Sama walczyła z ogarniającą ją sennością i pokusą, aby skręcić do najbliższego domu i odgrodzić się od Zewnętrznego Świata zamkniętymi drzwiami. - Och! Jezu, jaki jestem zmęczony - powiedział Doubleday (powtórzył to piętnaście razy w ciągu ostatnich dziesięciu minut). - Co, do cholery, dzieje się w tym mieście? Hollister milczała. Nie wiedziała więcej od niego. Przedtem byli na Drodze numer 13 i zatrzymali się na kawę w Mano’s Diner, aby przeczekać burzę. Deszcz grzmocił w szyby, a kiedy zaczął słabnąć, przyszły jej do głowy jednocześnie dwie myśli: po pierwsze, że na zewnątrz może być bardzo niebezpiecznie, a po drugie, że krzesła, na których siedzą, są bardzo, ale to bardzo wygodne. W środku było tak przyjemnie, tak bezpiecznie, że chciało się zostać i odpocząć... Nattie Hollister omal nie uległa. Od zaśnięcia powstrzymała ją nagła wizja manekina, tego nieprawdopodobnie żywego manekina, który chciał ją zabić w wigilię Nowego Roku, i


wówczas przyszła jej do głowy trzecia myśl: on jest na zewnątrz. Wbiła zaciśnięte pięści w uda i narastający ból pomógł jej się zmobilizować. Podeszła do Doubledaya i przerwała mu drzemkę. Schwyciła go pod ramię i ruszyli w stronę drzwi, mijając innych gości, którzy już głośno chrapali. I teraz patrolowali okolicę. Walcząc z zaklęciem. Na kolanach Doubledaya leżała dubeltówka. - Sprawdź, czy jest naładowana - poleciła Hollister. - Już to zrobiłem. Dwa razy. - Sprawdź jeszcze raz. Doubleday, mrucząc coś pod nosem, zrobił, o co prosiła. Hollister ostrożnie skręciła w prawo, wjeżdżając na State Street. Cały czas trzymała nogę na gazie. W pewnej chwili mgła nagle zgęstniała, odbity od niej blask reflektorów omal jej nie oślepił. - Załadowana - powiedział Doubleday. Wyjrzał przez okno i nie zobaczył żadnych świateł, jakby w całym mieście wysiadł prąd. - Słuchaj... dokąd my właściwie jedziemy? Na komisariat? Hollister zastanowiła się. To nie był zły pomysł, chociaż próbowali się już połączyć z komisariatem drogą radiową i nikt im nie odpowiedział. Poza tym znajdowała się nie tam, dokąd chciała pojechać. - Jedziemy na Wzgórze - poinformowała kolegę. - Wszystko złe pochodzi właśnie stamtąd. Czuję to, a ty? Po dłuższej chwili Doubleday pokiwał głową. - Tak - mruknął. - Jezu, Jezu, jaki jestem zmęczony. IV Budynek był nieoświetlony. Znajdował się na East Clinton Street, niedaleko The Commons: Komisariat Miejski, strażnica lokalnego prawa i po - rządku. A także składnica zeznań na temat nie rozwiązanych spraw o zabójstwa. Budynek był ciemny, nie dawał przechodniom najmniejszego komfortu - o ile w ogóle zdarzali się jacyś przechodnie - i nic nie powinno było naruszyć panującej w nim ciszy. Nattie Hollister i Sam Doubleday byli daleko, zaś reszta załogi poddała się czarom: chrapali przy swoich biurkach, leżeli na korytarzach, kiwali się nad nie wysłaną korespondencją. Nic nie powinno nawet drgnąć, poza marszczącymi się pod wrażeniem koszmarów sennych czołami. Mimo to frontowe drzwi komisariatu otworzyły się nagle z hukiem i jakaś postać wtopiła się we mgłę. Nie był to gliniarz, chociaż jej ubranie wyglądało jak parodia


policyjnego munduru: z ramion zwisała za duża policyjna kurtka, a na głowie tkwiła, przechylona pod dziwnym kątem, regulaminowa czapka. Oczy tej istoty świeciły błękitnym blaskiem, a na twarzy malował się plastikowy, kobiecy uśmiech. George wyszedł na werandę, trzymając w jednej dłoni Włócznię, a w drugiej latawiec. Wokół domu mgła utworzyła białą, gęstą zasłonę, przez którą można było jednak dostrzec jakieś niewyraźne kształty. Gdzieś w górze rozdarła niebo błyskawica, jakby wybuchła gigantyczna żarówka. Burza jeszcze nie rezygnowała. Gdy George zszedł ze stopni, wiatr rozwiał przed nim mgłę, tworząc ścieżkę aż do krawężnika. Jeden z majaczących we mgle kształtów okazał się Ragnarokiem, siedzącym na motorze w całym swoim rynsztunku. - Dzień dobry, George - przywitał go Czarny Rycerz. - O ile można to nazwać dniem. - Spojrzał ma Włócznię, a potem na latawiec. - Przyjemnie. - Ragnarok? - Przyjemnie - powtórzył Ragnarok. Wyglądał jakoś inaczej i dopiero po chwili George zrozumiał, że odmienił go tak brak okularów przeciwsłonecznych. Ostatniej nocy w szpitalu nie zauważył tego, był zbyt zajęty. Po tak długim skrywaniu za ciemnymi szkłami oczy Ragnaroka były bardzo wyraziste, a spojrzenie zadziwiająco głębokie. - Może to zabrzmi głupio - powiedział George - ale powiedz, co tu robisz? - Co robię? - Ragnarok wydawał się nieco zakłopotany. - Co robię... więc... - przetarł oko dłonią w rękawiczce. - Mam pewną nie załatwioną sprawę. Wciąż szukam kogoś, kto poskładałby do kupy mój motor. Gdy to mówił, wyglądał tak niepewnie, że George o nic więcej go już nie pytał. Uważając na Włócznię, wskoczył na siodełko. - OK, jedziemy - zawołał. Ragnarok dodał gazu i pojechali na Wzgórze, na Dziedziniec. Po raz pierwszy w życiu Czarny Rycerz nie przekroczył żadnych ograniczeń prędkości. VI W górę - mówił do siebie Luther. - Cały czas w górę. Był już prawie w domu, znowu w Niebie. Gdyby nie to, że brakowało Blackjacka, wszystko wyglądałoby tak jak wtedy, gdy pojawił się tu po raz pierwszy. Luther chciał


wspiąć się na górę, przejść pod łukiem bramy i znowu znaleźć się na szczycie Wzgórza. Jednak nie dotarł nawet do stóp Wzgórza. To już nie było tak, jak za pierwszym razem, teraz czyhała na niego Śmierć. Idąc State Street, niedaleko The Commons, kundel wyczuł w pobliżu zapach nieprzyjaciela. Czeka na mnie tuż obok, jeszcze sekunda i spotkamy się. A wówczas, nawet gdybyś potrafił walczyć, i tak zginiesz. Tylko jedno może cię uratować, musisz uciekać, uciekać jak najszybciej i modlić się, abyś był szybszy i aby on zgubił twój ślad... Umysł Luthera szukał ratunku, ale łapy niosły go do przodu. Był dobrym i odważnym psem i nie chciał zawracać z drogi, gdy był już niemal u celu. Jeszcze kilka kroków, jeszcze kilka kroków i mgła się uniesie, a wtedy zobaczysz... Parchu... Mgła nie uniosła się, ale przerzedziła na tyle, że widział ciemny, cyfrowy zegar na zachodnim końcu The Commons i siedzące pod nim zwierzę. Luther bardzo wychudł w czasie drogi i spodziewał się, że Smok będzie w podobnym stanie, ale gdy go zobaczył, przeżył wstrząs. - Wyglądasz jak Raaq! - wykrzyknął Luther, cofając się przerażony. Pożałował, że nie uciekł, kiedy jeszcze mógł. - Nie - odpowiedział Wilczarz, obnażając kły. - Nie jak Raaq. Nie jestem diabłem. Jestem egzekutorem, parchu. I wykonam na tobie wyrok. - Egzekutor. Spójrz, co z ciebie zrobiło zabijanie. Teraz twoja dusza należy do Raaqa. - Raaq może sobie zatrzymać moją duszę, ja mam życie. I zemstę. Zamierzam wyrwać ci łapę za łapą, parchu. Powoli. Będziesz tak stał i pozwolisz mi na to bez oporu? Smok przyglądał mu się chwilę badawczo. - Martwisz się o kota, tak? - Gdzie jest Blackjack? - zapytał Luther, pełen lęku. - Czy ty... - Chciałem go tu mieć - przerwał mu Smok. - To znaczy, jego ciało. Aby ci pokazać. Ale nigdy go już nie zobaczysz, parchu. Możesz mi wierzyć. Spadł. Spadł z bardzo wysoka. - Koty są bardzo dobre w spadaniu. - Ale nie aż tak dobre. Poza tym nie potrafią pływać. On jest martwy. - Nie masz jego ciała. - Luther poczuł, jak rodzi się w nim nadzieja. - Nawet nie widziałeś go martwego. - On nie żyje - powtórzył Smok.


- Nie jesteś tego pewien, czuję to. Nie masz dowodu. - On nie żyje, wiem, że nie żyje, i niczego nie muszę udowadniać. - Ogarnęła go złość. Kot z pewnością był martwy - nikt nie przeżyłby takiego upadku - a ten cholerny parch ma czelność w to powątpiewać. - Kot nie żyje. A teraz kolej na ciebie. Smok podniósł się i ruszył do przodu. - Myślę, że powinieneś walczyć - powiedział, gdy pokonał połowę dzielącego ich dystansu. - Myślę, że ból powinien cię zmusić do walki. Luther nie wiedział jeszcze, czy ma walczyć, spróbować ucieczki, czy po prostu nie stawiać oporu i dać się zaszlachtować. W końcu zadał pytanie, nie wiedząc w zasadzie, dlaczego to robi. - Jak ci się udało wydostać z rąk hycli, Smoku? Smok zatrzymał się, czując natchnienie. - Hycle nie są wcale straszni - odpowiedział. - Mają miękkie gardła, parchu. Luther zrozumiał i ogarnęło go tak wielkie przerażenie, jakiego życzyłby sobie Wilczarz. - Zabiłeś Pana? Zabiłeś człowieka? - Nawet dwóch, parchu. Hycla i jeszcze jakąś kobietę na drodze. Byłem głodny, tak głodny... - Jesteś skazany na potępienie - oświadczył Luther. - Jeśli to zrobiłeś, jesteś przeklęty. - Zabawne, ale w ogóle mnie to nie przeraża. Raczej czuję się silniejszy. Ale jeśli ciebie to tak brzydzi, to czemu nie chcesz ze mną walczyć? Bardzo bym tego chciał. Ukarz mnie za to. Spróbuj. - Nie - oświadczył Luther bez wahania. - Nie zabiję innego psa, nawet ciebie. Nigdy. Raaq nigdy nie dostanie mojej duszy. - Tchórz. Po prostu szczeniak... - Kłamiesz - stanowczo stwierdził kundel. - Jesteś ode mnie dużo silniejszy, odmawiam walki z tobą, a ty nadal chcesz mnie zabić, chociaż nie zrobiłem ci nic złego. Kto więc jest tchórzem, Smoku? - Tchórz czy nie, jesteś już martwy, psie - powiedział Wilczarz, ale zanim na niego skoczył, obaj usłyszeli coś, co odwróciło ich uwagę. Tupot butów na betonie. Kroki. Ktoś skryty we mgle szedł Cayuga Street w ich stronę. - Chciałbyś zobaczyć, jak zabijam człowieka, parchu? - Nie - błagał Luther. - Nie, Smoku, nie wolno ci.


- To łatwe - zapewnił go Wilczarz. - Ale może powinieneś mnie powstrzymać. - Smoku, nie! Za późno. Pies już skoczył, szczerząc kły. Luther szczeknął ostrzegawczo w kierunku idącego Pana, ale on zdawał się tego nie słyszeć i nadal szedł w ich stronę. W tym momencie Luther przeżywał najpoważniejszy dylemat w swoim życiu. Smok zaatakował Pana, skacząc na niego i w tej samej chwili kundel podjął decyzję. - Bądź przeklęty - powiedział. - A zatem, bądź przeklęty. Pobiegł w jego stronę, ryzykując samobójczy atak na Smoka. Nie wiedział jednak, że to właśnie atak Wilczarza był samobójczą decyzją. Przednie łapy Smoka wylądowały na piersiach Pana - była to zresztą kobieta - i użył całego impetu, aby go powalić na ziemię. Jednak Pan wcale nie zamierzał upaść. Kobieta nawet się nie zachwiała. Zamiast tego uniosła ręce i w momencie, gdy pies zbliżył szczęki do jej gardła, zacisnęła dłonie na jego szyi. Zimne ręce. Plastikowe ręce. - Hau? - Zatrzymany tak gwałtownie, Smok odwrócił głowę i zobaczył wpatrujące się w niego błękitnie żarzące się oczy Gumowej Dziewicy. Luther także je zobaczył i zatrzymał się, sparaliżowany strachem. - Raaq... - wyszeptał. - Nie - upierał się Rasowiec. Smok walczył, aby się uwolnić, ale nie potrafił zbliżyć szczęk na tyle blisko, aby ugryźć, co zresztą i tak nic by mu nie pomogło. Ciało Gumowej Dziewicy było twarde i nie poddawało się jego zębom. Tylko jej ręce zginały się i zaciskały coraz mocniej na szyi Smoka. - Kim jesteś? - Wilczarz domagał się odpowiedzi, usiłując zaszczekać, co mu się nie udało z powodu braku powietrza. - Kim jesteś? Drapał Dziewicę pazurami, ale ona nie czuła bólu i cały czas uśmiechała się syntetycznym uśmiechem, podczas gdy z niego uchodziło życie. Umysł Smoka zapadał się w czarną otchłań, zaś Gumowa Dziewica zaczęła się nagle zmieniać. Jej oczy wciąż były takie same, ale twarz puchła, powiększała się, stając się coraz bardziej podobna do pyska psa, nadnaturalnie wielkiego psa, całego ze światła i cienia. - Witaj w domu, Rasowcu - pozdrowiła go. Nie! - ryknął Smok w myślach.


Luther nie widział tego, co on widział, ale czuł, że cierpi. Tylne łapy Wilczarza bezsilnie rozdrapywały płyty chodnika, pies, brocząc krwią, podjął ostatnią próbę ucieczki. Żyję, żyję, żyję... Trzask łamanej szyi nie był głośny w porównaniu z uderzeniem pioruna. Gumowa Dziewica odrzuciła na bok psie ścierwo, jak zabawkę, którą przestała się już interesować. Jej wzrok spoczął na Lutherze. - Trzymaj się ode mnie z daleka - powiedział kundel, cofając się. Manekin schylił głowę - policyjna czapka wciąż była na miejscu - i zaczął iść w jego stronę, bez pośpiechu, stawiając wolno kroki. Wtedy właśnie z mgły wyłonił się policyjny wóz. VII Hollister wyczuła Gumową Dziewicę, zanim jeszcze światła reflektorów wydobyły z mroku jej postać. Dodała gazu, nie bacząc na Doubledaya, który zdążył jedynie zawołać „Co...” i z impetem ruszyła przed siebie, potrącając manekin zderzakiem. Zastanawiała się przez moment, czy przejechać go,.czy stuknąć jeszcze mocniej, ale do niczego takiego nie doszło. Siła uderzenia rzuciła Gumową Dziewicę na maskę, skąd z łatwością mogła ich dosięgnąć i to właśnie było jej zamiarem. - Ja pierdolę! Hollister zaklęła, gdyż przed nią zaczynała się The Commons i nie miała dokąd uciekać. Nacisnęła hamulec i gwałtownie skręciła w lewo. Samochód wyjechał na Cayuga Street i uderzył bokiem w zaparkowaną tam furgonetkę, raptownie stając. Doubleday uderzył z całej siły głową w szybę. Hollister nie wierzyła własnym oczom. Gumowa Dziewica straciła czapkę, ale wciąż wczepiała się w maskę, jak niepotrzebna dekoracja. Gdy auto znieruchomiało, znowu z uśmiechem wyciągnęła do nich ręce. Plastikowymi kłykciami uderzyła w przednią szybę, wybijając w niej sporą dziurę. - Doubleday - zawołała Hollister, ale jej partner nie reagował. Z rozbitej głowy ciekła mu krew. Schwyciła leżącą na jego kolanach broń i w tym samym momencie Gumowa Dziewica wepchnęła przez wybitą szybę całą pięść. Jej palce zacisnęły się na klapach marynarki Hollister. - Niedobrze - powiedziała policjantka. Gdy kierowała lufę w stronę napastniczki, w pobliżu zaszczekał pies. Wystrzał z dubeltówki był najgłośniejszym dźwiękiem, jaki słyszała w całym swoim życiu. Przednia szyba eksplodowała, a razem z nią prawa część głowy manekina. Gumowa


Dziewica odchyliła się może na dwie stopy do tyłu... ale po chwili znowu wróciła do poprzedniej pozycji, wyciągając do przodu obie dłonie. Hollister odpięła pas i szarpnęła za klamkę, ale ta ani drgnęła. Naparła więc całym ciałem na drzwi i gdy nagle się otworzyły, wypadła z impetem na ulicę. Uderzyła się, ale nie wypuściła broni. Gdy odczołgała się od auta na bezpieczną odległość, załadowała jeszcze jeden magazynek. Gumowa Dziewica zeszła z maski, poruszając się wciąż z tą samą złowrogą gracją. Jej głowa przypominała potłuczoną skorupę, ale oczy wciąż jarzyły się niebieskim światłem. Zaś to, co zostało z jej ust, mogło uchodzić za złośliwy uśmiech. Hollister uniosła broń i wystrzeliła po raz drugi, rozbijając w proch resztę głowy manekina. Pozbawiona głowy i ślepa Gumowa Dziewica wciąż szła ku niej. Ukradziona policyjna marynarka lekko kołysała się na jej ramionach. - Anna Boleyn po ścięciu. Hollister siedziała na asfalcie i aby nie marnować czasu na wstawanie, podciągnęła kolana i szorując siedzeniem po jezdni, przesuwała się do tyłu, jednocześnie ładując dubeltówkę. Wypaliła jeszcze raz, trafiając manekina w lewe ramię. Plastikowa ręką obwisła, a następnie wypadła z rękawa. Gdy już leżała na chodniku, jej palce wciąż rytmicznie zaciskały się i otwierały. Hollister błyskawicznie naładowała broń i wypaliła ponownie. Tym razem kula trafiła Gumową Dziewicę w udo i wreszcie jej nieubłagany marsz do przodu został na chwilę wstrzymany. Manekin powłóczył nogą, ale po drugim strzale, ostatnim, jaki oddała Hollister, noga całkowicie odpadła. Gumowa Dziewica zgięła się wpół i przewróciła, a górna część jej tułowia upadła tuż obok butów policjantki. Hollister kopnęła to i odskoczyła do tyłu. - Do cholery, przestań się ruszać! - krzyknęła, widząc, jak druga ręka wyciąga się w jej stronę. Palce manekina błądziły po asfalcie, a gdy podpełzły bliżej, Hollister uniosła kolbę dubeltówki, zamierzając użyć jej jako maczugi. Ale manekin najwyraźniej postanowił skończyć z udawaniem ducha. Jego palce nagle znieruchomiały, a okaleczone ciało zesztywniało. Jednak policjantka nie czuła się bezpiecznie, spodziewając się jakiegoś podstępu. Ale Gumowa Dziewica ani drgnęła. Zza rogu wybiegł mały, czarnobiały piesek, z pewnością ten sam, który wcześniej szczekał. Zbliżył się do resztek manekina, ostrożnie je obwąchując. Potem, jakby stawiając kropkę nad i, uniósł łapę i obsikał je. Błyskawica rozświetliła czarne niebo, podkreślając jeszcze tę scenę.


- Jezu... - jęknęła Hollister, niemal mdlejąc. Gdy minął strach, pojawiło się ogromne wyczerpanie. Czuła, że za chwilę osunie się na chodnik i natychmiast zaśnie. W tym właśnie momencie podszedł do niej pies i zaczął ją lizać po twarzy. VIII Motocykl jechał na północ, mijając wydział prawa i olbrzymi dziedziniec między budynkami Myron Hall i Anabel Taylor Hall. George pomyślał o Richardzie Farina, który opisał to miejsce w swojej powieści, nazywając je idealnym placem na pojedynki. I takie właśnie było. Chociaż Stephen George znał jedno miejsce, które jeszcze lepiej się do tego nadawało. Jechali wciąż na północ, aż do Central Avenue. Mgła była tak gęsta, że George nie widział Wieży, chociaż wiedział, że tam jest. A tuż za nią Dziedziniec. Gdy byli już blisko, poczuł nagle, że ma mokre dłonie i to nie tylko z powodu wilgoci w powietrzu. - Dalej już nie jadę, kolego - oznajmił Ragnarok, zatrzymując się za kampusowym sklepem i budynkiem Willard Straight Hall, niedaleko Biblioteki Uris. - Myślę, że wiesz, jak dojść tam, dokąd się wybierasz. - Wiesz, dokąd idę? - zapytał George. Ragnarok przetarł oczy. - Myślę, myślę... że wkrótce się dowiem. Powodzenia, George. George tylko skinął głową. Ragnarok zapalił motor i zniknął we mgle. - No tak - powiedział George, gdy Czarny Rycerz odjechał. Jego głowa znowu stała się lekka jak we śnie. Nie tracąc czasu, ruszył w stronę miejsca, gdzie czekała go ostateczna próba.


ŚWIĘTY JERZY I SMOK I Przesiąknięta wilgocią ciemność kończyła się przy wejściu na Dziedziniec. Strzępy mgły wiły się jeszcze w trawie, jak niepokorne winne grona, ale główna część pola bitwy była gotowa. Panowała dość dobra widoczność. Jak podwórzec przed zamkiem wielkiego króla, Dziedziniec rozciągał się daleko na północ, a tam, na samym końcu, spoczywał Smok. Był wielki. Był naprawdę olbrzymi. Cóż, tak zdecydowali jego twórcy, chcieli, aby był większy od wszystkich poprzednich. Gdyby jednak Larretta lub Curlowski mieli szansę zobaczyć go teraz, byliby zaszokowani, jak bardzo się powiększył i nabrał wyglądu żywej istoty. Zwinięty i wciąż uśpiony, wyglądał jak mała góra, zaś mrok jeszcze dodawał bestii cielesności. Ledwo było widać stojący za nim budynek Sibley Hall. - Poczekaj chwilę - poprosił George z taką miną, jakby ktoś wrzucił go do lodowatej wody. Włócznia, którą trzymał w dłoni, wydała mu się nagle bardzo mała. - Jedną chwileczkę... Z dachu GoldwinSmith Hall, który znajdował się po prawej stronie, dał się słyszeć czyjś śmiech. Na dzwonnicy McGraw, z lewej strony, także rozległ się śmiech, ale zbyt cichy, aby George mógł go usłyszeć. - Poczekaj - powiedział George. - Poczekaj. Ale on nie zamierzał czekać. Smok ożył. W jego ślepiach zapaliły się błękitne światła, zatrzepotały skrzydła. Wykonane z czarnego płótna, uniosły się majestatycznie, rozwijając się jak olbrzymie kwiaty. Bestia przypominała gigantyczną, czarną sylwetkę, błyskającą niebieskimi ślepiami, była nierzeczywista i rzeczywista zarazem. Czy on może krwawić? - zastanawiał się George. - Czy poczuje ból, gdy przebiję go włócznią? A strach? Jak ja mam go zabić? Smok zaczął bić powietrze skrzydłami, najwyraźniej je sprawdzając. Nagły powiew wiatru zmierzwił włosy George’a, który w tej samej chwili zdał sobie sprawę z pustej przestrzeni, jaka rozpościerała się za jego plecami. Kuszące, zasnute mgłą, puste ulice, które mogłyby dać mu schronienie. Ale Smok i tak by go znalazł. George wiedział, że bohaterowie nigdy nie uciekają.


Zwalczając narastający strach, wysunął stopę do przodu i zrobił krok w stronę Smoka. Bestia uprzejmie mu odpowiedziała, wysuwając przed siebie najpierw jedną łapę, potem drugą i rozrywając pazurami ziemię. Skrzydła trzepały powietrze jak olbrzymie wentylatory. Można było odnieść wrażenie, że to nie Smok zbliżał się do George’a, ale rozrywana pazurami ziemia przysuwa się do niego, niosąc ze sobą George’a. Ogon uderzał o podłoże z siłą walącego się dębu. Z lekką głową i sercem przepełnionym strachem - Smok był olbrzymi, niewiarygodnie wielki i być może wcale nie będzie krwawił - George, przejawiając stanowczość Głupca, maszerował do przodu, trzymając przed sobą niczym tarczę latawiec w kształcie smoka. Gdy odległość między nimi zmniejszyła się o połowę, Smok rozdziawił paszczę. Opowiadacz przygotował się na śmierć między mamucimi zębiskami. Nawet nie przypuszczał, że Smok zamierza spalić go żywcem w miejscu, w którym stoi. Uniósł więc Włócznię, gotowy przebić mu pysk, gdyby chciał go pochwycić. - No dobrze, oto jestem - powiedział George. I pomaszerował wprost na swoje barbecue. II Ragnarok jechał przez opustoszałe ulice Hooterville. Był sam. Unosząca się wokół mgła stwarzała widmowy nastrój. Uwięziony w jej niemej ciemności miał wrażenie, że słyszy echa dawno zapomnianych dźwięków: stłumiony szelest wydawany przez kostium w świątecznie opakowanym pudełku, cięcie ostrych odłamków lustra po skórze, który to odgłos ledwo dawał się wyłowić z głośnego brzęku pękającego szkła. Ragnarok wcale nie byłby zdziwiony, gdyby nagle mgła zamieniła się w tuzin białych, groźnych kształtów, rozwiewających się w dym uchodzący do kratki kanalizacyjnej za najbliższym rogiem. Ale jeśli ta mgła była nawiedzona, była też zaczarowana, utkana z niezwykłych możliwości. Ragnarokowi wydawało się, że może, za pomocą jakiejś kuglarskiej sztuczki, sięgnąć ręką do swojego wnętrza i wyciągnąć tę część przeszłości, która najbardziej mu ciąży. Zostawić ją za sobą, zgubić w mroku. Nie dokończona sprawa... Zawrócił, przejeżdżając między budynkami Day Hall i Stimson Hall. Na East Avenue zwolnił, uważnie nasłuchując. Po chwili wydobył z futerału pałkę o czarnym trzonku. W jego oczach czaił się gniew. - Gdzie jesteś, Jack? - zawołał, jadąc wolno na północ, maksymalnie piętnaście mil na godzinę.


Chwilę później otrzymał odpowiedź, nagłą jak cios znienacka zadany młotem kowalskim. Nie spodziewałem się tego - to była jedyna myśl, jaka przemknęła mu przez głowę, gdy dębowy trzonek, niczym kij baseballowy, uderzył go w pierś. Ragnarok spadł z motoru, który przejechał jeszcze kilka jardów bez kierowcy i rozbił się o najbliższą przeszkodę. - Oto jestem - powiedział Jack Baron, stając nad nim. - Oto jestem, ty chuju. Ragnarokowi wypadła z dłoni pałka i szukał jej po omacku lewą ręką, ale Jack zamachnął się młotem z przerażającą siłą i zmiażdżył mu cztery palce. Po raz drugi w życiu Ragnarok krzyknął. - Oto jestem - powtórzył Jack, kopiąc leżącego. - Wygląda na to, że mogę połamać ci żebra, kolego, boisz się mnie? Zamierzał kopnąć go jeszcze raz, ale Ragnarok uniósł drugą rękę i schwycił jego nogę w pół zamachu. Przez chwilę zmagali się ze sobą. Jack usiłował wyswobodzić stopę i dokończyć to, co zamierzał, zaś Ragnarok próbował pozbawić go równowagi... ostatecznie starcie wygrał Jack, który dźgnął Ragnaroka trzonkiem młota boleśnie w pachwinę. - Mógłbym cię teraz zabić, kolego - powiedział, gdy Czarny Rycerz zwijał się z bólu. Całą noc i całe rano wyobrażałem sobie, jak byłoby wspaniale, gdybym cię zabił. W końcu jednak wymyśliłem, że lepiej pobawimy się w berka. Jak ci się podoba ten pomysł, kolego? Jeszcze jedno kopnięcie, kolejny siniak na plecach Ragnaroka i wreszcie Prezydent Rho Alpha Tau odszedł. Jego śmiech i kroki słychać było jeszcze przez chwilę, zanim skręcił w lewo, w stronę GoldwinSmith Hall. III Wydawało się, że płomień wydobywał się z paszczy Smoka w zwolnionym tempie. George miał czas, więcej niż to było fizycznie możliwe, aby go zauważyć i zareagować. Zareagować w myślach, gdyż on także działał w zwolnionym tempie. Tylko jego umysł pracował błyskawicznie. Ogarnęły go dwie fale emocji, jedna po drugiej. Najpierw poczuł zwykłe zaskoczenie. Atak na Smoka przypominał atak na czarną twierdzę, bestia już na pierwszy rzut oka była tak przerażająca, że potęgowanie tego wrażenia wydawało się absolutnie zbędne. Smok był tak olbrzymi, że George nie rozumiał, po co jeszcze bucha ogniem. Kły i pazury zupełnie wystarczały. Drugie uczucie było mniej racjonalne, a tym samym zbawienne:


George zawrzał oburzeniem, że bestia może go w ten sposób pokonać, gdyż on nie potrafił użyć tej samej broni i buchać ogniem na Smoka. Rozgniewany, nie zwracając uwagi na języki ognia, podchodzące dołem aż do miejsca, gdzie stał, zapomniał o tym, co jest możliwe, i pozwolił, aby kierował nim instynkt. W myślach schwycił otaczające go powietrze, jak gospodyni zbierająca rogi prześcieradła, i mocno pociągnął. Natychmiast przybył mu na pomoc wiatr, zwiewając płomienie tak, że otoczyły George’a jak trąba powietrzna, ale nie dotykały go. Płomienie zniknęły, gdy Smok zamknął paszczę. Nie tknięty ogniem George zaatakował go Włócznią, rozrywając mu kawał pyska. Skrawki rozdartego materiału powiewały na wietrze, ale bestia nie krwawiła. Nic nie wskazywało też na to, że czuła ból. - Poczekaj - powiedział George - poczekaj chwilę... Nagle w jego stronę wystrzeliły smocze pazury, póbując zahaczyć go i zwalić na ziemię. Ogarnięty paniką George zamachnął się Włócznią jak toporem, maksymalnie się przy tym koncentrując i Pisząc w swoim umyśle: To musi cię zaboleć, to cię musi zaboleć. Ostrze grotu Włóczni niemal odcięło smoczy pazur. Łapa Smoka natychmiast się cofnęła. Chociaż nie pociekła z niej krew, George’owi wydawało się, że niebieski płomień w ślepiach potwora nieco zbladł. Może jednak coś poczuł? Smok wycofał się, jakby oceniał sytuację. - Trafiłem cię - zawołał triumfalnie George, trochę za szybko. - Trafiłem cię, trafiłem! - Dalej - wyszeptał pan Słoneczny, potrząsając głową. George zapomniał o ogonie. Smok tylko udawał, że się zastanawia. Uniósł w górę długi jak bicz ogon i zadowolenie George’a zniknęło natychmiast, gdy poczuł na plecach jego smagnięcie. Upadł na ziemię, a w uszach rozbrzmiewały mu dzwonki. Zanurkował z rozłożonymi na boki rękami, ryjąc twarzą w ziemię. Czuł się tak, jakby miał złamany kręgosłup. Wiedział, że Smok może być przy nim lada moment i chociaż jego ciało przeszywał ostry ból, jak najszybciej chciał się podnieść. Nie było czasu, aby leżeć i cierpieć. Usłyszał tuż za sobą potężny ryk i poturlał się na bok, pojękując z cicha. Sekundę później w tym miejscu, gdzie leżał, pełzały już płomienie. Włócznia spoczywała dziesięć stóp na prawo od niego, za daleko. Udało mu się przebyć połowę drogi, gdy Smok uderzył go zdrową łapą i George znowu znalazł się w powietrzu, krzycząc z bólu. Gdy upadł na plecy, natychmiast chciał się poderwać na nogi, ale nie mógł. Rasferret triumfował: Już prawie, już prawie...


Leżał na betonie, nie na trawie. Próbując przezwyciężyć paraliż, niepewny, ile ma czasu, zanim Smok go rozszarpie lub spali na popiół, a także wściekły, że dał się tak szybko pokonać, tak głupio, George uzmysłowił sobie, że leży w przejściu między dwoma pomnikami, Ezry Cornella i Andrew. D. White’a. Przypomniał sobie o legendzie, która mogłaby go uratować. Która godzina? Odwrócił głowę w stronę Wieży, szukając wzrokiem tarczy Zegara. Chociaż mgła chciała go przed nim ukryć, wiatr przyszedł mu znowu z pomocą, na sekundę ją rozwiewając. Obie wskazówki wciąż były zamrożone i pokazywały dwunastą. Gdy pierwsza błyskawica przeszyła niebo, było południe, teraz, gdy George na nie patrzył, była już północ. Jeśli o północy przejdzie między posągami dziewica... George utracił co prawda swoje dziewictwo siedem lat temu, ale teraz usiłował się skoncentrować i błagał: Chodźcie, chodźcie, Ezro i Andrew, pomóżcie mi! Smok był znów przy nim, gotowy zabić. Zawahał się tylko, jaki wybrać sposób, aby z nim skończyć. Rasferret triumfował w ukryciu. Na Dziedzińcu pojawił się ktoś trzeci i nie był to Andrew White, który wciąż zasiadał na swoim brązowym krześle. Ktoś przeszedł obok postumentu, na którym od lat stał Ezra. Osoba ta w jednym ręku trzymała jakiś długi przedmiot i w momencie, gdy Smok Rasferret zdecydował się buchnąć ogniem, podniosła go do ramienia i pociągnęła za cyngiel. Rozległ się głośny wybuch i gruby śrut wyrwał dziurę w brzuchu Smoka, zaraz pod szyją. Bestia zapomniała o George’u i zwróciła się z furią w stronę nowego wroga. Jej oczy, jak szperacze, wydobyły z mroku postać intruza. Nie był to ani Andrew D. White, ani Ezra Cornell. Była to Nattie Hollister, doborowy strzelec, niezwykła pogromczyni manekina i ostatni znajdujący się na nogach członek Sił Policyjnych Itaki. Właśnie w tej chwili bardzo poważnie zastanawiała się nad przeniesieniem do Cleveland. IV Puck biegł przez mgłę w stronę Wieży tak szybko, jak tylko był w stanie, po raz kolejny marząc, aby być tak silnym i wielkim jak Duzi Ludzie. Gdyby tylko miał swój dwupłatowiec! Jeden ruch drążka i byłby wysoko, gotów walczyć u boku Zephyr. W myślach widział ją, jak broni się przed stadem Szczurów...


- Szybciej, szybciej, szybciej! - powtarzał cicho Puck, pędząc do Wieży. I chociaż pan Słoneczny był zajęty tym, co się działo na Dziedzińcu, być może jakaś inna Moc, odznaczająca się poczuciem humoru, zauważyła sytuację Pucka i postanowiła dać mu szansę na brawurowy numer. Po przebiegnięciu jeszcze kilku jardów skrzat zobaczył dziwny przedmiot leżący na asfalcie: oprawiony w drewnianą ramkę papierowy romb, zostawiony tam przez jakiegoś uciekającego uczestnika Parady. Jego zieleń wydawała się we mgle niemal czarna. Puck zatrzymał się przed nim, zastanawiając się, jak go wykorzystać. Nigdy jednak nie fruwał na latawcu. V - Co!? - zawołał pan Słoneczny z dachu budynku GoldwinSmith Hall. - Co to za działanie deus ex machina? - Spojrzał groźnie w niebo. - Ktoś będzie tego bardzo żałował, jeśli dowiem się, że jakieś Małpy buszowały na moim Biurku... Hollister zobaczyła Smoka i pomyślała, że z pewnością zwariowała. Dopiero co musiała uwierzyć w chodzące manekiny, ale to... to urągało zarówno prawu, jak i logice w sposób, który nie miał nic wspólnego z wymiarem sprawiedliwości. Bajkowe potwory, takie jak ten, po prostu nie istnieją. Po rozprawieniu się z Gumową Dziewicą Hollister nie uległa pokusie ułożenia się do snu gdzieś w centrum. Walcząc ze sobą, aby nie zasnąć, wsiadła z powrotem do wozu patrolowego i pojechała na Wzgórze, mając za towarzysza białoczarnego pieska, który ułożył się na kolanach nieprzytomnego Doubłedaya. Zaparkowała tuż przed wejściem na Dziedziniec i dalej poszła piechotą. Pies wykazał więcej zdrowego rozsądku, zostając w samochodzie. Ale Nattie Hollister, wiedziona poczuciem obowiązku i narastającym przeczuciem, że dzieje się tam coś niezwykle ważnego, załadowała broń i wkroczyła na Dziedziniec, aby stanąć twarzą w twarz z niemożliwym. - Ty nie istniejesz - powiedziała do Smoka, który wydawał się nie poruszony jej spokojem. Gdy postąpił krok w jej stronę, policjantka wystrzeliła do niego dwukrotnie, robiąc w jego piersi dwie dziury, co najwyraźniej w ogóle go nie zabolało. Smok zatrzymał się, zastanawiając się, czy warto się wysilać i pluć ogniem. Pan Słoneczny, który Wtrącił się, aby w wigilię Nowego Roku ocalić życie Hollister, uznał teraz, że nie może pozwolić, aby zaprzepaściła Finał. Zareagował, zanim zrobił to Smok, spoglądając znowu w niebo, które w odpowiedzi zamigotało gwiazdami.


- Jesteś aresztowany! - krzyknęła histerycznie Hollister, nie spuszczając oczu ze Smoka i ładując ostatni nabój. - Rozumiesz? Jesteś aresztowany, ty pier... Z nieba runął piorun, zwalając policjantkę z nóg. Nabój eksplodował w lufie, niszcząc dubeltówkę. Hollister uderzyła biodrem o postument, na którym stał posąg Ezry Cornella. Miała osmolone brwi i marynarkę. Straciła przytomność. - To nie są osobiste uprzedzenia - powiedział pan Słoneczny. - Jesteś wspaniałą Postacią, ale tu mogą działać tylko opowiadacze. Przykro mi. - Skupił uwagę na George’u, który czołgał się właśnie w trawie w stronę Włóczni. - Jestem rozczarowany. Jestem bardzo rozczarowany. Mimo wszystkich swoich talentów, moim zdaniem, cierpisz na brak motywacji, George. Nagle na ustach pana Słonecznego pojawił się uśmiech. Straszny, złośliwy uśmiech, bardziej Faustowski niż Grecki. - Spójrz tutaj, George - powiedział. Stephen George, trzymając już jedną rękę na Włóczni, usłyszał jego głos i odwrócił się. To, co zobaczył, o mały włos nie przyprawiło go o atak serca: na chodniku przed pomnikiem Andrew D. White’a stało szpitalne łóżko, które wyglądało jak ofiarne mary. Leżała na nim Aurora Borealis, wciąż zatopiona w głębokim śnie, zaczarowana i bezbronna. - Nie - powiedział George. - Nie, ty bydlaku, to nie fair, nie fair... Zielony Smok stracił zainteresowanie nieprzytomną policjantką i skupił uwagę na drugiej kobiecie. Kąciki jego ognioodpornej paszczy uniosły się, parodiując uśmiech pana Słonecznego. Podobnie jak przedtem Prawdziwy Grek, Smok skierował całą swoją magiczną moc na niebo, najwyraźniej chcąc powtórzyć trik, który widział przed chwilą. Elektryczność pełgała po kłębiących się czarnych chmurach, kumulując się w centralnym punkcie. - Nie! - krzyknął George, odzyskując władzę w nogach i pędząc przez Dziedziniec. Nie tracąc kontaktu z niebem, Smok puścił w stronę biegnącego ognisty podmuch, paląc trawę tuż przy jego piętach i osmalając plecy. Czując żar, George zaczął biec szybciej, chcąc jak najprędzej znaleźć się przy Aurorze. Nagle niebo się otworzyło, zsyłając na Ziemię potężny piorun. George wykonał desperacki skok i znalazł się przy łóżku, porwał Aurorę i uskoczył z nią w bok. Tuż obok przetoczył się oślepiający błysk i nastąpiło niezwykle silne wyładowanie elektryczne. Opowiadacz wylądował u podstawy pomnika Andrew White’a. W oczach widział gwiazdy, w


jednej ręce wciąż trzymał Włócznię, a w ramionach całą i zdrową Aurorę. Pogięte szpitalne łóżko powoli się dopalało. W powietrzu pachniało ozonem. Smok nadchodził. Rzucił się w ich stronę ze ślepą, niszczycielską siłą, ale George zdążył jeszcze pocałować Księżniczkę. Nie przebudziła się, ale pocałunek dodał mu siły, której bardzo potrzebował. Smok był coraz bliżej, a razem z nim jego cień. Nacierał z otwartą paszczą, gotowy do ataku. George stanął przed nim i okręcił się trzy razy wokół własnej osi. - No więc, dobrze - krzyknął - chodź tu, chodź! Uniósł Włócznię nad głowę i silnym rzutem posłał ją w stronę Smoka. Z paszczy bestii buchnął ogień i w tym samym momencie Włócznia wpadła przez otwarty pysk i utkwiła w tylnej części smoczej gardzieli. Powietrze wypełniły jednocześnie dwa dźwięki. Najpierw dało się słyszeć ponure thukthukthuk, sygnalizujące pęknięcie zaworu w zbiornikach paliwa, które przestały dostarczać go do paszczy Smoka. Drugi dźwięk przypominał potężne buczenie, zdeformowane przez zepsuty wzmacniacz: to jęczał Zielony Smok. Mocno przygwożdżony, mimo przeszywającego bólu rzucał bezsilnie głową. Na dzwonnicy McGraw Hall podobne konwulsje targały ciałem Rasferreta Robala, który czuł w gardle niewidzialne ostrze. - Czy to boli? - krzyknął George w stronę Smoka. - Czy to cię boli, bydlaku? Smok wciąż wykręcał łeb, bezskutecznie usiłując pozbyć się Włóczni. Siła jego ryku wprawiała w drżenie okoliczne budynki, w oknach dźwięczały szyby. Gdy bestia przewróciła się na plecy, George zauważył w trawie, tuż obok ogona, swój latawiec. W mgnieniu oka wymyślił zakończenie Opowieści. VI - Gdzie jesteś, Jack? - ryknął Czarny Rycerz, przemierzając chwiejnym krokiem korytarz na parterze GoldwinSmith Hall. Trzymał w prawej dłoni pałkę, a lewa spoczywała na jego piersi niczym ukochana, lecz zepsuta zabawka. Wędrówka korytarzem przypominała wędrówkę w czeluściach grobowca. Ragnarok sprawdzał każdy ciemny zakamarek, lecz Prezydenta Rho Alpha Tau nigdzie nie było. Gdy dotarł do centralnej części budynku, zatrzymał się, nasłuchując. Po prawej stronie były szerokie schody prowadzące na Dziedziniec. Dochodziły stamtąd przytłumione odgłosy toczącej się walki. Padły strzały z broni palnej. W tej samej chwili zza popiersia fundatora Gmachu wyłonił się Jack Baron, zamierzając się młotem w głowę Ragnaroka. Czarny Rycerz


uskoczył, wbijając kolano w żołądek Jacka. Prezydent Rho Alpha jęknął, zgiął się wpół... i po chwili złapał Ragnaroka za ranną rękę i mocno ją ścisnął. - Boli? - zapytał. Czarny Rycerz zawył z bólu i rzucił się na Prezydenta Rho Alpha. Obaj zatoczyli się w stronę schodów i runęli w dół. Jack cały czas trzymał w żelaznym uścisku złamane palce Ragnaroka. Na dole odpadli od siebie. Mimo bólu, jaki sprawiały mu pogruchotane palce, Czarny Rycerz zdał sobie sprawę, że stracił broń. Pałka leżała w połowie schodów, za daleko, by po nią sięgnąć. Jack Baron stanął na nogi i trzymając obiema rękami młot, naśmiewał się z Ragnaroka. - O co chodzi, kolego? Zgubiłeś coś? Niecałe trzy stopy za nim były kolejne schody, węższe, bardziej stro? me, prowadzące do piwnic. Ręcznie malowany napis przyczepiony do kolumny informował, że było to południowe wejście do kawiarni Świątynia Zeusa. - Rozczarowałeś mnie, Ragnarok - szydził Jack. Na zewnątrz padły kolejne strzały. To zbyt łatwe. Myślałem, że jesteś zabójcą, że sprzedałeś duszę Diabłu. - Zabójca - wyszeptał Ragnarok, a jego oczy zwęziły się i zapłonęły. - Zabójca, tego właśnie chcesz? - Chodź i zniszcz mnie - powiedział Jack i w tej samej chwili gdzieś na Dziedzińcu uderzył piorun. Oślepiający blask, jaki przedostał się do budynku przez oszklone drzwi, sparaliżował na pół sekundy Prezydenta Rho Alpha Tau. To wystarczyło, aby Ragnarok pokonał dzielący ich dystans i zadał cios, który oszołomił Jacka Barona na kolejne pół sekundy. Był za blisko, aby jego przeciwnik mógł użyć młota kowalskiego. Czarny Rycerz schwycił go jedną ręką za gardło i zaczął walić głową o trzon kolumny. - Czy... tego... właśnie chciałeś? - zawołał, akcentując każdy wyraz. Informacja o kawiarni spadla na posadzkę, zaplamiona krwią. - Czy tego właśnie chciałeś? - zawołał znowu, odwracając Jacka i popychając go w stronę wąskich schodów. W ostatniej chwili Jack zorientował się, co mu grozi. Złapał Ragnaroka w kleszczowy uścisk i obaj stoczyli się na dół. Południowe drzwi do Świątyni Zeusa wypadły z zawiasów, gdy Jack i Ragnarok uderzyli w nie, spleceni ze sobą w niemej furii, jak symbiotyczny związek wzajemnej nienawiści. Niczym gigantyczna bila, wpadli do wnętrza kawiarni, rozrzucając na boki


krzesła i stoły. Z półki wzdłuż jednej ze ścian przyglądał się temu istny panteon kopii starożytnych posągów. Niektórym brakowało rąk, innym nóg. Szczególnie przejęty wydawał się gipsowy Apollo, jakby wręcz zapamiętywał każdy szczegół dla potomności. Z podłogi podniósł się tylko Ragnarok. Jack leżał płasko na plecach, z zakrwawioną twarzą, nerwowo mrugając oczami. Czarny Rycerz stał nad nim wyniosły i wyprostowany, trzymając w zdrowej ręce młot. Noga w ciężkim bucie spoczywała na piersi Prezydenta Rho Alpha Tau, unieruchamiając go tak, jak drwal unieruchamia pieniek, z którego ma zamiar wyciągnąć siekierę. - Jeśli chcesz, będziesz to miał, kolego - powiedział miękko Czarny Rycerz. - Nie - wystękał Jack, zbyt słaby, aby się ruszyć, zbyt słaby, aby zrobić cokolwiek. Nie, błagam... Ragnarok wsadził młot pod pachę, aby wolną ręką przetrzeć oko, - gdzie w jednej kropli łzy płonęła cała furia. Na zewnątrz słychać było ryk Smoka. Nagle pękła szyba w oknie kawiarni, osadzonym wysoko, tuż przy suficie i odłamki posypały się do środka. - Teraz - powiedział Czarny Rycerz, biorąc znowu młot do ręki. Uniósł go nad głowę, zatrzymał tam na chwilę, jak kowal gotowy do uderzenia. Teraz ja zwyciężę. Jack Baron zaczął przeraźliwie krzyczeć, coraz głośniej, w miarę jak młot opadał, aż nagle krzyk się urwał, gdy żelazo spadło. Ragnarok odetchnął głęboko. Potłuczona szyba w oknie zadźwięczała od gwałtownego porywu wiatru. A Jack szeroko otwartymi oczami patrzył w prawo, tam gdzie uderzył młot, trzy cale od jego głowy. - Zaskoczyłem cię, skurwielu - powiedział Ragnarok. - Zwyciężyłem. Jack zamknął oczy. Głowa opadła mu na bok i zemdlał. Chwilę później, Uśmiechając się triumfalnie, Czarny Rycerz zrobił to samo. VII George zostawił Aurorę pod pomnikim, mając nadzieję, że nie przyjdzie mu za to zapłacić, i pobiegł w stronę Smoka, który wciąż się dławił, nie mogąc się pozbyć Włóczni. Targany konwulsjami, stał niemal zupełnie prosto, chociaż nie miał tylnych łap. Okrążając potwora, George przeszedł pod jednym z mamucich skrzydeł, spiesząc się, aby puścić latawiec. Ten przez chwilę tańczył nad jego głową, napędzany podmuchami wiatru, jakie towarzyszyły gwałtownym ruchom Smoka. - Trafiłem cię! - krzyknął George, chwytając latawiec za poprzeczkę.


Dwie stopy od niego, po lewej stronie, wytrysnęła w powietrze fontanna piasku i kurzu. To Smok zarył pazurami w ziemię. Łeb Smoka opadł na dół, ślepia szukały George’a, aby przeszyć go błękitnym ogniem. Monotonny dźwięk thukthukthuk wciąż dobiegał z uszkodzonych zbiorników paliwa. Uzbrojona w pazury smocza łapa jeszcze raz uderzyła o ziemię, niszcząc kolejny kawałek krajobrazu. George przekoziołkował w bok, unikając zranienia i wtedy poczuł coś twardego pod plecami. Zwój sznurka od latawca. To było nawet bardziej przydatne od samego latawca. - Spróbuj tego - powiedział, chwytając kłębek i rzucając nim jak przedtem Włócznią, odpowiednio podkręcając. Kłębek poleciał, rozwijając się po drodze w regularną spiralę. W końcu wylądował w paszczy Smoka, trzy razy owijając się wokół drzewca Włóczni i mocno się na nim zaciskając. - Koniec! - zawołał George, odskakując do tyłu. - Już po tobie! I znowu dosięgnął go ogon. Szybki jak bykowiec, podstępny jak wąż, z olbrzymią siłą ściął go z nóg. Smocze łapy uzbrojone w pazury tym razem powoli opuszczały się na ziemię, gotowe nie tyle zmiażdżyć to, co na niej leżało, ale podnieść w górę. - Nadchodzi Epilog - powiedział pan Słoneczny, gdy szpony na łapach zamknęły się jak stalowa pięść wokół leżącego twarzą do ziemi opowiadacza i uniosły go. Ogłuszony upadkiem George z trudem ruszał głową, ale gdy Smok chwytał go w szpony, zdążył jeszcze dostrzec leżący w trawie latawiec. Niestety, był już za daleko, nie mógł go dosięgnąć. Nie miało to zresztą znaczenia. Smok, ze sterczącą z gardła Włócznią, która wyglądała jak pozbawiony główki lizak, uniósł go tak wysoko, że George mógł zobaczyć ogrom spustoszeń, jakich dokonała bestia. Nie patrzył w jej oczy, niebieskie jak najgo - rętsza część płomienia. Zwiesił głowę do tyłu, z trudem chwytając oddech, gdyż szpony zaciskały się mocno wokół jego torsu. Patrzył w niebo, jakby szukając w nim znajomej twarzy. I chociaż nie był w stanie się odwrócić ani wymówić żadnej magicznej formuły, mógł się przynajmniej uśmiechać. Chodź, pomyślał, czując, jak najniższe żebro zaczyna pękać, chodź... Zaczął wiać wiatr, ale inny niż ten, który wytwarzały skrzydła smoka. Latawiec przestał tańczyć na ziemi i uniósł się w powietrze, a razem z nim cienki sznurek, przyczepiony do drzewca Włóczni. Thukthukthuk stukały zbiorniki paliwa.


Czy teraz, czy teraz, czy teraz - powtarzały się bełkotliwe frazy w myślach Rasferreta. Latawiec fruwał wysoko, bardzo wysoko, ponad Dziedzińcem, ponad Księżniczką, ponad Świętym Jerzym, ponad Zielonym Smokiem. Unosił się do chmur. W chmurach gromadziła się olbrzymia porcja elektryczności... George podniósł głowę i napotkał wzrok Smoka. Uśmiechnął się do niego najdzikszym uśmiechem, na jaki było go stać. Skończone - pomyślał Rasferret. Skończone - zgodził się George. - Ben Franklin! - rozległ się w pobliżu niewyraźny okrzyk. Nie był to ani opowiadacz, ani Opowiadacz, tylko Z.Z. Top, który zbudził się z zaczarowanego snu, jaki ogarnął go po kilku piwach w krzakach obok Lincoln Hall. - Ben Franklin mówi, że pochłonie was piekło, pochłonie piekło, pochłonie piekło! ryczał, a George pomyślał: chodź, a pan Słoneczny powiedział: „Ach...”, a Rasferret pomyślał: nie, nie, nie może, nie wolno, gdy nagle piorun uderzył w latawiec, spalając go na popiół. Jak poruszający się palec, trzaskająca ognista strzała nie przerywała Pisania, tańcząc wzdłuż sznurka i znajdując na jego końcu żelazne drzewce Włóczni, przypominające świecącą pałeczkę. Ostatni okrzyk Robala brzmiał: „Nie!” i wydawał się trwać w nieskończoność, podczas gdy błękitny płomień - prezent od innego świętego - pełzał po skórze bestii od pyska do ogona. Potem rozległ się huk, który przywodził na myśl koniec świata i Zielony Smok eksplodował. VIII Wzgórze zatrzęsło się, a drżenie przeniknęło leżące u jego podnóża miasto. Zaklęcie osłabło i całkiem straciło moc, a cała populacja ludzka i zwierzęca Itaki drgnęła, westchnęła i przeniosła się w bardziej naturalny stan snu. Oddziały Rasferreta Robala w mgnieniu oka straciły swoją odwagę bojową i rzuciły się do bezładnej ucieczki przed ocalałymi skrzatami. Na dzwonnicy Wieży Zegarowej Zephyr stała obok pół tuzina poległych Szczurów, które miały pecha i znalazły się w zasięgu jej miecza. Była świadkiem tego, jak Smok wyleciał w powietrze, i cieszyła się z jego końca, chociaż krzyczała ze strachu o George’a, który zniknął w oślepiającym blasku eksplozji. Nagle usłyszała za sobą inny dźwięk. Odwróciła się, aby stawić czoło nowemu wrogowi... i przestraszyła się, widząc ciemny, romboidalny kształt, który wypłynął z mgły i wylądował na środku dzwonnicy. Zephyr przygotowała miecz do ciosu. Mgła powoli się rozwiewała i wraz z rosnącą widocznością Zephyr ze zdziwieniem obserwowała drugi, w cudowny sposób ocalony z ognia


latawiec. Podskakiwał lekko na podłodze i nagle uniósł się jeden róg, spod którego wypełznął nieco rozczochrany Puck. - Cześć, Zeph - przywitał ją, uśmiechając się nieśmiało. - Co słychać? IX Fragmenty Smoka leżały rozrzucone po całym Dziedzińcu, wokół snuł się dym i zapach spalenizny. Blisko centrum eksplozji palił się jeszcze ogień i to właśnie w środek takiego czyśćca upadł George, na krótko tracąc przytomność. Ocuciło go gorące powietrze. Usiłował odpełznąć w bezpieczne miejsce, ale udało mu się tylko zrzucić z siebie resztki smoczej łapy. Nic więcej. Nie miał już siły i załamał się, stracił ponownie przytomność, a dym wokół niego gęstniał. Wtedy pojawił się Luther. Szczekając jak na alarm, przedzierał się przez płonące resztki. Gdy dopadł George’a, przywrócił go do życia serią radosnych liźnięć, które zmoczyły mu całą twarz. George uniósł z trudem głowę i potrząsnął nią. Mimo gryzącego dymu Luther wciąż czuł zapach George’a, Niebiańską woń wzgórz i deszczu. Złapawszy mocno zębami ramię George’a, Luther zaczął wyciągać go na zewnątrz. X - Koniec - powiedział pan Słoneczny, zacierając z zadowolenia dłonie. - Albo prawie. - Rzucił okiem na Dziedziniec, tam gdzie stał jeden z pomników, i mrugnął okiem. Powiedziałem ci, że to będzie dobra Historia, pamiętasz Ezra? A teraz trzeba tylko trochę posprzątać tu i ówdzie i myślę, że zajmę się Trzecią Wojną Światową...


POCAŁUNEK O ŚWICIE Był wczesny ranek następnego dnia, gdy Itaka w pełni wróciła do rzeczywistości i znów stała się normalnym zakątkiem świata, o ile normalność w ogóle istnieje. Jej mieszkańcy budzili się jeden po drugim i tak jak kot nie pamiętali nic, co wydarzyło się poprzedniego dnia. Nawet jeśli niektórzy podejrzewali, że działo się coś ważnego, nie pozostały żadne ślady, które pozwoliłyby im rozwiązać tę zagadkę. Na przykład Nattie Hollister i Sam Doubleday obudzili się około dziewiątej rano na przednich siedzeniach swojego nie tkniętego wozu patrolowego, zesztywniali, ale cali, zastanawiając się, jak to się stało, że zaparkowali przed wejściem do sklepu na State Street. Dziesięć jardów dalej, na początku The Commons, nie było już śladu po szczątkach manekina i zwłokach Wilczarza. Zabrała je ustępująca mgła. Ragnarok otworzył oczy w swoim ciemnym, nie zniszczonym przez wandala domu i zastanawiał się, w jaki sposób zwichnął sobie lewą rękę. A Jack Baron... no więc, okoliczności jego przebudzenia były w pewien sposób krępujące. Wystarczy powiedzieć, że długo się zastanawiał, gdzie podziało się jego ubranie. Miasto powoli wstawało, ale pierwsza przebudziła się bladolica Księżniczka, jeszcze przed świtem. Gdy słońce wyłaniało się na wschodzie, stała już na zboczu Wzgórza, jakby wskazywała drogę nad horyzontem nowemu dniu. Szpitalne ubranie, które wciąż miała na sobie, lśniło w różowej zorzy świtu jak najwspanialsza szata. Przeszła przez Dziedziniec, opromieniając go blaskiem, który oświetlał także spopielałe szczątki Smoka, leżące na nie tkniętym żadnymi zniszczeniami szczycie Wzgórza. Jakieś pozostałości po wczorajszej Paradzie, nic specjalnego... ale nie było tam opowiadacza. Uciekając przed ogniem, przebył spory kawałek drogi. Aurora chodziła więc wokół i szukała go. Dzień był ciepły i przyjemny, bardziej przypominał czerwiec niż marzec. Szła zboczem, minęła Johnson Museum, gdzie zatrzymała się na chwilę, aby posłuchać dzwonków wietrznych, a następnie przeszła tą samą drogą, jaką pokonał tuż przed śmiercią Kaznodzieja. Tego ranka było jednak bezpiecznie, bezpiecznie jak w marzeniu sennym. Znalazła swojego ukochanego pokrytego sadzą na wiszącym moście. Wyglądał, jakby był martwy. Tuż za nim spał zwinięty w kłębek pies, ofiarując swojemu Panu tyle ciepła, ile tylko mógł. Gdy Aurora podeszła, Luther otworzył oczy i rozpoznając ją, zaszczekał radośnie na powitanie. Czuł od niej tę samą silną woń Nieba, co od


opowiadacza. Kundel zaczął wesoło podskakiwać, zupełnie jak młody Beagle, pewien, że teraz już wszystko będzie dobrze. - Och, George - zawołała Aurora, klękając i kładąc na kolanach głowę ukochanego. Mój biedaku... George nie drgnął, gdy go dotykała, nie było też słychać jego oddechu. Aurora nie była tym jednak zmartwiona, wiedziała, co powinna zrobić. - Ponieważ cię kocham - wypowiedziała własne zaklęcie i pocałowała go. Most zadrżał, poczuł to nawet Luther. Opowiadacz przebudził się ze snu i otworzył oczy, wyciągając ramiona, aby ją przytulić i oddać pocałunek. Trwali w tej pozycji dość długo. - Hurra! - zaszczekał Luther, skacząc zupełnie tak samo jak Skippy. - Hurra! Hurra! I jakby nie dość było szczęścia, gdy kundel spojrzał w stronę bliższego krańca mostu, zobaczył tam coś, co niemal zwaliło go z łap. Ciała Denmarka i Rovera A To Pech zniknęły razem z mgłą, tak jak Wilczarza, za to w polu widzenia pojawiło się inne zwierzę, które z całą pewnością także powinno być trupem. Miało zabłocone, zmierzwione futro, było mocno pokiereszowane i oczywiście jak zawsze brakowało mu ogona. - Blackjack! - wrzasnął Luther, pędząc mu na spotkanie. Czuł się po prostu jak w raju. - O cholera! - powiedział kot, gdy Luther zwalił go z łap, zasypując psimi pocałunkami. - Do cholery, nie chcę już więcej wody, błagam, Luther, Luther, nie szczekaj tak głośno, na Boga, głowa pęka mi z bólu! Luther, możesz przestać? Ale Luther nie przestał i Blackjack był zmuszony znosić te czułości, przerywając je często okrzykami w rodzaju „Cholera!” i „Odwal się, dobrze?” Kochankowie wciąż się obejmowali, słońce wzeszło i z powietrza zniknęły resztki chłodu. - Jezu - wyszeptał George. Nie wiedział, jak się znalazł o tak wczesnej porze nad wąwozem, gdzie wiatr splatał włosy jego i Aurory, ale czuł się fantastycznie. - Jezu, jak dobrze żyć w taki dzień.


EPILOG

I Po marcu nastał kwiecień, a po kwietniu maj. Ostatniego dnia tego miesiąca Aurora Borealis uzyskała dyplom na Uniwersytecie Cornella, podobnie jak dwa tuziny członków Cyganerii i kilka tysięcy bardziej normalnych ludzi. George uczestniczył w tej ceremonii już nie jako pisarz - rezydent, ale ponownie jako wolny twórca. Zamierzał pojechać ze swoją Panią na zachód, gdzie ewentualnie mogli wziąć ślub, a potem świat stawał przed nimi otworem. Psie promocje przebiegały mniej pomyślnie. Napięcie towarzyszące Czwartemu Pytaniu Wiedzy Absolutnej, a także związanym z nim problemom, sięgnęło zenitu, ale kundle ze Wzgórza miały jeszcze przed sobą długą, trwającą wiele lat krucjatę. Luther i Blackjack także brali w niej udział, ponieważ do końca swoich dni pozostali w Itace. Żyli długo i całkiem nieźle, żywiąc się od czasu do czasu kradzionymi kurczakami, chociaż Blackjack nigdy nie przyzwyczaił się do deszczu. Cyganeria rozproszyła się w poszukiwaniu swoich dalszych losów. Lwie Serce i Myoko wyjechali do Europy, aby założyć dynastię. Z.Z. Top najął się do strzyżenia owiec w Tierra del Fuego, chociaż historia o tym, jak się tam znalazł, sama w sobie jest epopeją. Ragnarok uwolniony od brzemienia swojej przeszłości - chociaż sam nie mógł zrozumieć, jak to się stało - pokręcił się tu i tam, aby w końcu osiąść na Środkowym Zachodzie. On i Jinsei na zawsze pozostali przyjaciółmi. Pewnej wyjątkowo upalnej nocy pod koniec sierpnia budynek Bractwa Rho Alpha Tau spalił się ze szczętem, podobnie jak przedtem Smok. To nie był przypadek, że brat odpowiedzialny za pilnowanie zapalonych świec, które stały na zarzuconym papierami stole, upił się i zasnął, przytulony do kilku flaszek retsiny. Ani to, że znaczna większość braci Rho Alpha, bezdomna i przesłuchiwana przez Radę Bractw, źle skończyła. Los nie oszczędził także Jacka Barona, a rozrachunek z nim był szybki i nagły: pewnego wieczoru został po prostu wyrzucony poza historię, jak postać ostatnich stron powieści usunięta przed drukiem. Nikt za nim nie tęsknił. Skrzaty jak zawsze żyły w ukryciu, pomagając Uczelni utrzymywać teczki w należytym porządku i pilnując, aby studenci otrzymywali w porę zawiadomienia o zwrocie pożyczek na studia. Romans Zephyr i Pucka wciąż przypominał szaloną karuzelę i można by


o nich opowiedzieć wiele historii. Ale na razie wystarczy wspomnieć, że chociaż za ich życia nie rozpętała się już żadna wojna, sami toczyli ze sobą wiele walk. A Rasferret Robal? Kto to wie? Może rozpłynął się w nicość po pokonaniu Smoka. Może, pozbawiony magii, ukrywał się przez resztę swojego nędznego życia w jakichś odludnych miejscach. Pewne było tylko to, że nigdy więcej nie widziano go ani nie słyszano o nim na Wzgórzu, a z punktu widzenia Małych Ludzi to było najważniejsze. II Pewnego roku, w bezwietrzny letni dzień, jakieś sto lat po założeniu Uniwersytetu Cornella, człowiek, który zarabiał na życie opowiadaniem kłamstw, wspiął się na szczyt Wzgórza, aby puścić latawiec. Był to młody mężczyzna, niebywale bogaty, nawet jak na zawodowego kłamcę, kobieta zaś, która mu towarzyszyła, była tak doskonałą towarzyszką, o jakiej nigdy nawet nie marzył. Kobieta i mężczyzna usiedli na Dziedzińcu i wspólnie składali latawiec. Był to biały romb z czerwonym krzyżykiem, a na środku wymalowana była karta tarota. Przedstawiała mężczyznę stojącego na skraju przepaści. Patrzył w niebo, a przy jego nogach szczekał czarnobiały piesek, bardzo podobny do tego, który radośnie biegał w kółko dookoła dwojga osób składających latawiec. Na dole karty znajdował się podpis: Głupiec. Karta była bardzo ładnie zaprojektowana. Gdy latawiec był gotowy, mężczyzna wziął go w rękę i wstał. Piesek zatrzymał się i otworzył pysk w oczekiwaniu, wałęsający się zaś w drugim kącie Dziedzińca Bernardyn też się odwrócił, aby popatrzeć, ale z większą rezerwą. Mężczyzna spojrzał w niebo, jakby szukał tam znajomej twarzy. Po chwili obracał się wokół własnej osi, trzymając w jednej ręce latawiec, a w drugiej szpulkę ze sznurkiem i patrząc najpierw na zachód, potem północ, wschód i południe. Obrócił się trzy razy, uśmiechając się przy tym, jakby wypowiadał zaklęcie, równie śmieszne jak potężne. Zatrzymał się i ponownie spojrzał w twarz nieba. - Chodź - powiedział przymilnie, a kobieta wyszeptała to samo. Powiał wiatr. Przybył ze wschodu, gdzie od dawna czekał, aby unieść latawiec niewidzialnymi dłońmi. Piesek szczekał jak opętany i nawet Bernardyn nie był w stanie dłużej znosić tego hałasu. Uśmiechając się, mężczyzna podał kobiecie koniec sznurka, który ona z kolei podała jemu i tak wymieniali się nim, a Głupiec unosił się wciąż wyżej i wyżej nad Wzgórzem w swojej romboidalnej klatce. Silny wiatr wiał przez całe lato.


MattRuff haka I Nowy Jork maj 1985 - kwiecień 1987


Spis treści

OD AUTORA ........................................................................................................................3 BOHATEROWIE ...................................................................................................................5 1866 - ZMIERZCH W DOLINIE ...........................................................................................7 KSIĘGA PIERWSZA Droga na wzgórze ............................................................................ 11 PATRON TYCH, KTÓRZY ŚNIĄ NA JAWIE ................................................................ 12 LUTHER W DRODZE DO NIEBA ................................................................................. 32 KSIĘŻNICZKA AURORA... ........................................................................................... 44 ...I LADY KALIOPE ........................................................................................................ 53 PODROŻ PRZEZ PIEKŁO .............................................................................................. 55 PRZYJAZD CYGANERII ................................................................................................ 73 RZUT OKA DO BIBLIOTEKI PANA SŁONECZNEGO ................................................ 84 PRZED BRAMĄ DO NIEBA........................................................................................... 87 KSIĘGA DRUGA Bajki jesienią ....................................................................................... 103 1866 - NA ZEWNĄTRZ KOŚCIANEGO SADU ........................................................... 104 PIERWSZY TYDZIEŃ .................................................................................................. 105 POCAŁUNEK W CIEMNOŚCI ..................................................................................... 135 NIESPODZIEWANE ZMIANY LUB WSZYSCY SIĘ KOCHAJĄ ............................... 140 DWA DOMY ................................................................................................................. 151 JINSEII CZARNY RYCERZ ......................................................................................... 165 ROZMAWIANIE WE ŚNIE........................................................................................... 174 SEN RAGNAROKA ...................................................................................................... 179 STEPHEN GEORGE I SMOK ....................................................................................... 185 PRZYJĘCIE HALLOWEEN .......................................................................................... 196 OPOWIEŚĆ O KOŚCI ................................................................................................... 212 NOCNE MARKI ............................................................................................................ 224 ZBLIŻA SIĘ ZIMA ........................................................................................................ 239 GŁUPIEC, WIATR I SPRZEDAWCA ŚWIECĄCYCH PAŁECZEK ............................ 241 KALIOPE ZNIKA.......................................................................................................... 252 GEORGE W PIEKLE ..................................................................................................... 254 DEUS EX MACHINA.................................................................................................... 259 WRABIANIE ................................................................................................................. 263 PRZED BURZĄ ............................................................................................................. 269 KSIĘGA TRZECIA Pustka Pandory................................................................................... 274 1866 - WEWNĄTRZ KOŚCIANEGO SADU ................................................................ 275 HOBART ODWIEDZA KOŚCINIEC ............................................................................ 277 ZORZA POLARNA ....................................................................................................... 281 ZASKAKUJĄCE PRZESYŁKI ...................................................................................... 287 WIADOMOŚCI I PARLAMENT YERMIN ................................................................... 296 GODZINA MORDU ...................................................................................................... 302 NASTĘPNEGO DNIA ................................................................................................... 324 SPOJRZENIE NA IDY .................................................................................................. 327 REQUIEM CYGANERII ............................................................................................... 329 LAMENT BLACKJACKA............................................................................................. 335 RASFERRET I CZARNY RYCERZ .............................................................................. 338 HAMLET SPOTYKA DUCHA ...................................................................................... 348 W DRODZE ................................................................................................................... 353 OSTATNIE PRZYGOTOWANIA: LUTY PRZECHODZI W MARZEC ....................... 359


CZARNY DESZCZ ........................................................................................................ 365 BOLESNA CNOTA CIERPLIWOŚCI ........................................................................... 369 W SZPITALU ................................................................................................................ 375 FRACTOR DRACONIS ................................................................................................. 378 KSIĘGA CZWARTA Idy Marcowe ................................................................................... 382 1866-NA WZGÓRZU .................................................................................................... 383 PORANEK ID: ŚMIERĆ ............................................................................................... 385 PAJĘCZA SIEĆ ............................................................................................................. 391 HOBART OPOWIADA OSTATNIĄ BAJKĘ ................................................................ 396 WALKA O WILLARD STRAIGHT HALL ................................................................... 405 GEORGE’A WSPINANIE SIĘ POD GÓRĘ I CO ZDARZYŁO SIĘ W CENTRUM MIASTA ........................................................................................................................ 415 ŚWIĘTY JERZY I SMOK.............................................................................................. 425 POCAŁUNEK O ŚWICIE .............................................................................................. 438 EPILOG ............................................................................................................................. 440


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.