9 minute read

Pantomima. Sztuka otwarta c Ze Zbigniewem Szymczykiem rozmawia Marta Pulter-Jabłońska

Next Article
NIETAKTY

NIETAKTY

Pantomima. Sztuka otwarta

Ze Zbigniewem Szymczykiem rozmawia Marta Pulter-Jabłońska

Advertisement

Marta Pulter-Jabłońska: Od blisko trzech lat jest Pan dyrektorem Wrocławskiego Teatru Pantomimy, który od momentu powstania funkcjonował jako teatr autorski. Czy obejmując to stanowisko, nie miał Pan żadnych wątpliwości związanych ze specyfiką i historią tego teatru?

Zbigniew Szymczyk: Zdawałem sobie sprawę z tego, że – z całą pewnością – to BYŁ teatr autorski. Biorąc jednak pod uwagę mój zawód, którym param się od ponad trzydziestu lat, myślę, że pantomima to sztuka uniwersalna. Oczywiście, działaniem autorskim są konkretne kwestie, tzn. zorganizowanie i odpowiedni styl pracy. Wiadomo, że w momencie, kiedy ma się do dyspozycji jakąś paletę barw, każdy maluje po prostu tak, jak pozwalają mu zdolności. Zapewne sceptycy mogliby zarzucić mi, że porywam się na robienie tego teatru po tak wielkich twórcach jak Henryk Tomaszewski czy Alek Sobiszewski, ale mnie zależało przede wszystkim na ocaleniu Teatru Pantomimy! Tak, to był teatr autorski, ale co ważne – pozostało po nim wiele osób, które posiadają doświadczenie i bardzo charakterystyczny warsztat ruchowy, niespotykany w Europie i w innych miejscach w Polsce. Nie ma drugiego takiego teatru! Bogactwem zespołu są aktorzy z doświadczeniem, którzy są w stanie współpracować z twórcami, działającymi w różnych dziedzinach artystycznych.

M.P.-J.: I dlatego do współpracy przy pierwszym przedstawieniu zaprosił Pan twórców, którzy nie mają na co dzień nic wspólnego z pantomimą, a niektórzy nawet z teatrem?

Z.Sz.: Tak, za przykład może posłużyć tu eksperyment, jakim był tryptyk Osąd. Do pracy nad nim zaprosiłem m.in. rzeźbiarza Jerzego Kalinę. Jerzy bardzo się tego obawiał i poprosił mnie o pomoc przy tworzeniu przedstawienia, ale później świetnie sobie radził! Wniosek był taki, że istnieje możliwość współpracy z osobami, któ

Zbig niew Szym czyk; fot. Bartłom iej Sowa

re nie są na stałe związane z teatrem pantomimy i nie operują językiem teatru ruchu. Ta współpraca stanowiła pierwsze, bardzo ciekawe doświadczenie. Kolejnym było połączenie pantomimy z teatrem plastycznym Leszka Mądzika. Z kolei trzeci eksperyment polegał na konfrontacji ze współczesnym myśleniem o teatrze Pawła Passiniego. Reżyser zajmował się raczej sztukami multimedialnymi i teatrem słowa, a u nas miał do dyspozycji aktorów, którzy nie mówili na scenie. Wszyscy ci twórcy wyjechali od nas bardzo zadowoleni. Były to zdarzenia wzajemnie nas wzbogacające.

M.P.-J.: Aktualnie na afiszu widnieje Mikrokosmos w reżyserii Konrada Dworakowskiego, który do tej pory współpracował głównie z teatrami lalkowymi.

Z.Sz.: Konrad Dworakowski podjął się wyreżyserowania przedstawienia dla dzieci w stylistyce teatru pantomimy. Wyjeżdżając, twierdził, że takiego doświadczenia nie zdobył w żadnym innym teatrze. Zaproszenie Kon

rada stanowiło pewien plan, który zakładał z jednej strony wykształcenie młodego widza (czyli pokazanie mu, na czym polega teatr pantomimy), a z drugiej – znalezienie czegoś, co w teatrze dla dzieci jest nowe i ciekawe. Zależało nam na użyciu innego języka, poszukaniu nowej formy teatru dla dzieci oraz stworzeniu spektaklu, podczas którego widz jest traktowany jak partner do dyskusji. Nie narzucaliśmy odbiorcy pewnych tez ani definicji, tylko dyskutowaliśmy z nim.

W r ó c i l i ś m y w ł a ś n i e z przedstawień w Głogowie, gdzie upominałem panie, które chodziły między rzędami i uspakajały dzieci. Tak nie wolno robić! Skoro dzieci mają coś do powiedzenia, niech to mówią! Nie można tłumić w nich emocji, które narastają pod wpływem obrazu. Jeżeli dziecko widzi coś, co je ciekawi, i chce na ten temat mówić, to niech mówi! Nasze działanie to kształtowanie w dzieciach postawy otwartej wobec otaczającej rzeczywistości.

M.P.-J.: Czy ma Pan jakiś klucz, według którego wybiera Pan zapraszanych reżyserów? przez długi okres w Teatrze Pantomimy Vide 1 , później przez k rótk i czas grałem w Stodole, potem jeszcze w dwóch miejscach w Warszawie i wszędzie uczyłem się czegoś nowego. Każde z tych miejsc miało odmienną „artystyczną manierę”, gdyż wyróżniało się formą charakterystyczną dla twórców tych teatrów. Aż w końcu przyjechałem do teatru Tomaszewskiego, twierdząc, że już się czegoś nauczyłem i że mogę pracować w tym teatrze. Okazało się, że moje umiejętności – w porównaniu z osobami, które tu pracują od lat – są mierne, natomiast oprócz mnie zostały przyjęte osoby, które niczego nie potrafią. I to był dla mnie szok! W pewnym momencie zrozumiałem, że dyrektor Tomaszewski przyjmował do teatru tzw. materiał, który jego zdaniem rokował na stworzenie czegoś ciekawego na scenie. Mikrokosm os; fot. Bartłom iej Sowa

M.P.-J.: Kto zgłasza się do działającego przy teatrze Studio? Czy to osoby, które chcą być po prostu aktorami, czy też zależy im konkretnie na pantomimie?

Z.Sz.: To są reżyserzy, którzy mnie ciekawią i intrygują. Chcę nawiązywać z nimi współpracę oraz poznawać ich punkt widzenia świata, odbierania rzeczywistości. My nie chcemy się zamykać w puszce pantomimy. Taka praca pokazuje nam inną perspektywę. Nie lubię szufladkowania.

Okazja do dyskusji z innymi twórcami daje naprawdę potężne możliwości! W takich działaniach upatruję sukces naszego teatru. Może nie dojdzie do rangi teatru autorskiego, ale na pewno, poprzez próby operowania innym językiem, będzie ewoluował.

M.P.-J.: Zespół Wrocławskiego Teatru Pantomimy tworzą zarówno aktorzy, którzy pracowali bezpośrednio z Tomaszewskim, jak i ich uczniowie, będący kolejnym pokoleniem. Jak to ze sobą współgra?

Z.Sz.: Bardzo dobrze! My właściwie wszyscy jesteśmy wytworem takiego kształcenia. Nie było do tej pory szkoły w Polsce, która kształciłaby mimów. Ja sam uczyłem się w czterech czy w pięciu miejscach. Byłem Z.Sz.: Ludzie przychodzą z ciekawości. Niektórzy zostają na dłużej, bo odpowiada im ta forma ruchu. Trudno natomiast trafić na „perełki”, które mają osobowość ruchową, czy „zwierzaki sceniczne”, które potrafią instynktownie działać na scenie oraz w bardzo szybkim czasie identyfikują się z postacią i sytuacją. Takich osób jest niewiele i to są wyjątkowe talenty. Większość przychodzi po to, by się czegoś nauczyć, spędzić ciekawie czas, a przy okazji sprawdzić siebie, swoją wyobraźnię i możliwości. Czasami okazuje się, że ktoś, mimo pewnych niedoskonałości i niedyspozycji, charakterologicznie pasuje do postaci, która ma pojawić się w przedstawieniu. Wówczas bierze się go do przedstawienia i daje możliwość pierwszego szlifu scenicznego. Potem często okazuje się, że ta osoba ćwiczy, pracuje, rozwija się i wchodzi już na stałe do zespołu. Jednak jest to długa droga podobna do rzemieślniczego terminowania, bardzo dobrego zwyczaju z dawnych czasów. Pantomima to sztuka, która wymaga pokory, rzetelności w pracy i cierpliwości.

Kiedy obserwuję obecnych absolwentów szkół aktorskich, mam wrażenie, że jest w nich więcej bezczelności niż tego, co nam jest potrzebne. Aktor pantomimy to rzemieślnik, który potrafi robić, nie zaś mówić o tym, co potrafi. Kiedyś bardzo trafnie uchwycił to zjawisko Henryk Tomaszewski, zwracając się do jednego z adeptów: „Niech pan się zastanowi, czy pan chce być w tym zespole, czy pan chce pracować w tym zespole?”

M.P.-J.: W programie Studio znajduje się przedmiot o nazwie pantomima współczesna. Czym jest pantomima współczesna?

Z.Sz.: Każdy zespół próbuje znaleźć odpowiedź. Jest trochę jak ten mityczny Graal, którego wszyscy szukają, ale nie wszyscy wiedzą, jak on wygląda. To jest proces poszukiwania. My możemy to sobie nazywać po to, by było nazwane, natomiast każdy z nas ma charakterystyczny ruch i gest. Oczywiście, gdyby to skodyfikować, to stałoby się – tak jak klasyka tańca – pewną formą matematyczną. Wydaje mi się, że pantomima współczesna opiera się na umiejętności patrzenia na różnorodność postaci i osób. W momencie, kiedy ja będę pracował z osobą garbatą czy kulawą, to będę starał się robić to tak, by wydobyć z niej jak najwięcej prawdy. Czyli nie będę na siłę uczył jej prostego czy rytmicznego chodzenia. Będę próbował znaleźć walor w tym, co ona ma, albo doprowadzić do tego, by niedoskonałość stała się walorem i spowodowała, że działanie na scenie będzie ciekawe i widz zacznie się z nim identyfikować. M.P.-J.: Przeszedł Pan drogę od aktora przez pedagoga do reżysera. Czy któraś z tych „ról” jest dla Pana ciekawsza od pozostałych?

Z. Sz.: Żeby było zabawniej – z wykształcenia jestem elektronikiem (śmiech).

Każdy okres życia ma swoje potrzeby. Zaczynałem w teatrze jako akustyk i oświetleniowiec, w końcu wylądowałem na scenie i tak już zostało. Wydaje mi się, że okres wczesnej młodości to czas, w którym dominuje potrzeba pokazywania siebie, swojego środka, czas pewnego rodzaju ekshibicjonizmu emocjonalnego – zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Później zaczyna to przechodzić w fazę nieco dojrzalszej młodości, która już jest związana z racjonalnym myśleniem oraz świadomym i głębszym opracowywaniem ról. W pewnym momencie człowiek ma już całkiem sporo doświadczeń, które są pewnego rodzaju skarbem, i czuje wolę przekazywania ich innym. W następstwie doświadczeń związanych z nauczaniem pojawia się kolejna doza przemyśleń, która powoduje, że człowiek chciałby spróbować zrobić coś swojego z innymi. Tak było w moim przypadku. Jest jednak wiele osób, które czują od razu, że chcą reżyserować lub tworzyć choreografie. Ja zdobywałem doświadczenie latami, robiąc choreografie w teatrach dramatycznych i pracując z młodzieżą. Pamiętam przypadkowe spotkanie na korytarzu z dyrektorem Tomaszewskim, który zadał mi wtedy pytanie: „No i jak tam panu idzie w tym uczeniu młodych?”, a ja na to, że trochę jak po grudzie, bo ani

Zbig niew Szym czyk (Śm ierć), Cardenio i Celinda czyli nieszczęśliwie zakochani; fot. Marek Grotowski

z tego nie ma korzyści finansowych, bo chętnych nie jest wielu, ani nie jestem pewien, czy mnie to satysfakcjonuje. Wtedy on spojrzał mi prosto w oczy i powiedział: „Zobaczy pan, że za kilka lat to się panu zwróci dwukrotnie, a nawet czterokrotnie”. No i faktycznie – tak się stało. To doświadczenie procentuje.

M.P.-J.: Zapytam na koniec, czy Wrocławski Teatr Pantomimy jest teatrem wędrownym z wyboru czy z konieczności?

Z.Sz.: Spróbuję to jakoś wytłumaczyć. Teatr Pantomimy Tomaszewskiego przez wiele lat był teatrem objazdowym. Takie było założenie dyrektora i szef nie dążył do tego, by istniała scena we Wrocławiu. Miał świadomość tego, że pantomima nie może być stacjonarnym teatrem repertuarowym, ponieważ nie będzie aż tylu widzów. Oczywiście, za czasów Tomaszewskiego to była również pewnego rodzaju gra – lepiej rzadko wystawiać premiery, bo wtedy ma się większe zapotrzebowanie na przedstawienia, widz odczuwa głód. Żyjemy teraz w czasach mediów globalnych. Wszystko dzieje się tu i teraz. Po naciśnięciu kilku przycisków jesteśmy w Stanach Zjednoczonych czy na Antarktydzie. A jednak wydaje mi się, że kameralność, niszowość tego teatru jest bardzo dobra i nawet jeżeli teatr będzie grał sporadycznie we Wrocławiu i będzie miał możliwość wyjazdów i pokazywania się gdziekolwiek, to jest to duży sukces.

Jednak oczywiście dążę do tego, żeby stworzyć stałą scenę Teatru Pantomimy. Na takiej scenie moglibyśmy grać repertuar dla gości zagranicznych, którzy przyjeżdżają do Wrocławia. Byłby to jedyny teatr, który nie stwarzałby barier językowych! Jeśli Praga „teatrem lalek stoi”, to Wrocław mógłby „stać teatrem pantomimy”!

M.P.-J.: Życzę zatem powodzenia!

Zbigniew Szymczyk – aktor, choreograf i dyrektor naczelny Wrocławskiego Teatru Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Od 1984 roku zagrał we wszystkich spektaklach wyreżyserowanych przez Henryka Tomaszewskiego. Współpracował z większością teatrów dramatycznych w Polsce przy tworzeniu ruchu scenicznego i choreografii do przedstawień m.in. Justyny Celedy, Bogdana Toszy, Andrzeja Orzechowskiego, Piotra Ratajczaka, Bogny Podbielskiej, Krystyny Meissner, Łukasza Witta-Michałowskiego. Za choreografię do Wesela w reżyserii Anny Augustynowicz otrzymał nagrodę w Ogólnopolskim Konkursie na Inscenizację Utworów Stanisława Wyspiańskiego.

This article is from: