SportNews Magazine 5 2015

Page 1


Drodzy Czytelnicy! W ostatnich tygodniach w świecie sportu działo się niezwykle dużo. W świecie siatkówki wciąż trwa reprezentacyjna bitwa, od której jeszcze przez dobre kilka miesięcy nie bedziemy mieli wytchnienia. Dzieje się także na boiskach piłkarskich, na których Lech i Legia walczą o awans do europejskich pucharów, a reprezentacja już może powoli zacierać ręce na kwalifikacje MŚ 2018. Wszystko kręciło się jednak wokół... losować. Najłagodniej los potraktował warszawską Legię, która o awans do IV rundy eliminacji LE walczy z albańskim Kukesi. Rywal stołecznej drużyny nie jest wymagający i... możemy spodziewać się bezproblemowego awansu do kolejnej rundy. Każdy inny rezultat niż dwa zwycięstwa, będzie w tym przypadku potraktowany jak blamaż. Dużo więcej pecha miał Lech. Poznaniacy wylosowali sobie najtrudniejszą z możliwych przeszkód. O fazę play-off Champions League powalczą bowiem z FC Basel. Jest to utytułowana szwajcarska drużyna, będąca sklasyfikowana na 15. miejscu w europejskim rankingu klubowym. Los nie tylko decydował jednak o przyszłości gier klubowych, ale i reprezentacyjnych. Polska w eliminacjach do Mistrzostw Świata 2018 trafiła do grupy z Rumunią, Danią, Czarnogórą, Armenią i Kazachstanem. Czy to było dobre losowanie? Zdania są podzielone... Wychodzi więc zatem na to, że... pół na pół – jak zawsze. No ale nie tylko los rządzi w sporcir! Zawodnicy także mają coś do powiedzenia. Wiedzą o tym gwiazdy NBA. W najlepszej koszykarskiej lidze świata rozpoczął się właśnie czas na transfery. Kto odejdzie? Kto zostanie? Te dwa pytania zaprzątają głowę koszykarskich fanów. A oprócz tego jeszcze wieeele, wieeele więcej rzeczy dzieje się w świecie sportu. A o tym wszystkim „w pigułce” będziecie mogli przeczytać na łamach naszego najnowszego SportNews Magazine. Serdecznie zachęcam do lektury. Miłego czytania! Redaktor Naczelny SportNews, Dawid Brilowski

2


3


FC Basel Po niezbyt efektownym, ale mimo wszystko pewnym pokonaniu FK Sarajevo, Lech Poznań zmierzy się w III rundzie kwalifikacji Ligi Mistrzów z mistrzem Szwajcarii - FC Basel. Los okazał się dla Poznaniaków niezbyt szczęśliwy. W gronie potencjalnych rywali mistrzów Polski znajdowały się takie drużyny jak APOEL Nikozja, BATE Borysów, Dinamo Zagrzeb, Celtic Glasgow, Viktoria Pilzno, FC Salzburg czy niespodziewani zwycięzcy swoich par w drugiej rundzie kwalifikacji - Milsami Orhei z Mołdawii czy FK Astana z dalekiego Kazachstanu. Dlaczego nie było to zbyt szczęśliwe losowanie? Wystarczy spojrzeć na garść statystyk dotyczących choćby pięciu ostatnich lat w wykonaniu graczy z Bazylei. O tym, że w każdym z tych sezonów drużyna ta zdobyła mistrzostwo Szwajcarii nie trzeba chyba wspominać. Zaczynając od sezonu 2010/2011 - trzecie miejsce w grupie E Ligi Mistrzów, gdzie mierzyli się z Bayernem Monachium, AS Romą i CFR Cluj i niepowodzenie w 1/16 Ligi Europejskiej ze Spartakiem Moskwa. Kolejny sezon - 2011/2012 to kolejny występ w fazie grupowej Ligi Mistrzów, tym razem bardziej udany. Tylko jedna porażka w grupie C, z Benficą Lizbona, dwa zwycięstwa z Otelul Galati i pieczętujące awans zwycięstwo u siebie z Manchester United, notabene eliminujące ten zespół z gry w Lidze Mistrzów, wzbudzają podziw. Niestety dla Szwajcarów, w fazie pucharowej przyszło im się zmierzyć z Bayernem Monachium. Zaczęli fantastycznie, od zwycięstwa 1:0 u siebie. W rewanżu jednak pogubili się i przegrali aż 7:0. Marzenia o podboju Europy trzeba było odłożyć na następny sezon… To,co nie udało się w roku 2012, w pewnym sensie Szwajcarzy odrobili sobie w 2013. Chociaż sezon zaczął się dla nich bardzo słabo - porażka w ostatniej rundzie kwalifikacji do Ligi Mistrzów z CFR Cluj zepchnęła ich do fazy grupowej, ale Ligi Europejskiej. Nie to było celem klubu z Bazylei, ale zawodnicy się nie załamali i postanowili włożyć wielki wysiłek w osiągnięcie sukcesu przynajmniej w tych rozgrywkach. W grupie z Genk, Sportingiem Lizbona i węgierskim Videotonem zajęli drugą lokatę. W fazie pucharowej przyszło im podróżować daleko na wschód - najpierw pokonali Dnipro Dniepropietrowsk, a potem Zenit St. Petersburg. W ćwierćfinale po pasjonującej rywalizacji udało im się wyeliminować w rzutach karnych angielski Tottenham. W półfinale zbyt trudnym przeciwnikiem okazał się inny klub z Londynu - Chelsea. Po porażkach w obu meczach przygoda Szwajcarów z Ligą Europejską dobiegła końca. Następny sezon pokazał, że FC Basel na stałe chce zadomowić się w gronie może jeszcze nie europejskiej czołówki, ale co najmniej „mocnych średniaków”, jak zwykło się mówić na

4

zespoły odnoszące sukcesy w Lidze Europejskiej i aspirujące do gry w fazie pucharowej Ligi Mistrzów. W sezonie 2013/2014 udało się Szwajcarom zakwalifikować do fazy grupowej Champions League po pokonaniu najpierw Maccabi Tel-Aviv, a potem bułgarskiego Lugorets Razgrad. Los przydzielił ich po raz kolejny do grupy E, gdzie zmierzyć się mieli z Schalke 04, Chelsea Londyn oraz Steauą Bukareszt. Dwukrotnie udało im się pokonać Chelsea, ale niestety porażki z Schalke 04 oraz remisy w starciach z Rumunami wystarczyły tylko na trzecie miejsce. Mimo to, ponownie rozegrali świetny sezon w Lidze Europejskiej. Doszli w niej aż do ćwierćfinału, eliminując po drodze, już drugi raz w tym sezonie, Maccabi Tel -Aviv oraz Red-Bull Salzburg. Wydawało się, że pewnie kroczą ku kolejnemu półfinałowi z rzędu, pokonując u siebie Valencię 3:0 w pierwszym spotkaniu. Niestety dla Bazylei, podobnie jak w meczu z Bayernem Monachium kilka

sezonów wcześniej, spotkanie wyjazdowe kompletnie im nie wyszło. Hiszpanie rozbili ich aż 5:0 i to oni stoczyli wyśmienity pojedynek o finał z Sevillą. Ostatni sezon to kolejna próba zdobycia przez Szwajcarów Ligi Mistrzów. Dzięki świetnym występom w poprzednich latach, tym razem Bazylea nie musiała przedzierać się przez kwalifikacje. Rozpoczęła rywalizację od fazy grupowej, w której przyszło jej się zmierzyć z Realem Madryt, Liverpoolem i dobrze im znanym Ludogorets Razgrad. Pomimo aż trzech porażek, wykorzystała potknięcia angielskich rywali i w ostatniej kolejce zapewniła sobie awans kosztem Liverpoolu, remisując z nim na Anfield 1:1. W 1/16 Ligi Mistrzów los przydzielił im za przeciwników zespół FC Porto. Nie był to najtrudniejszy rywal, z pewnością w zasięgu Szwajcarów. Po raz kolejny udowodnili oni jednak, że najmocniejsi są na własnej arenie. Po remisie 1:1 w Bazylei, ponieśli sromotną porażkę 4:0


w Portugalii i pożegnali się z europejskimi pucharami w sezonie 2014/2015. Co napędza klub z kraju, w którym futbol nie stoi na najwyższym, europejskim poziomie a przychody z marketingu i praw telewizyjnych nie są wyższe niż drugiej Bundesligi? Odpowiedź jest prosta - akademia piłkarska. Szwajcarzy, nie mogący pozwolić sobie na zaistnienie na rynku transferowym w stylu FC Porto, które wyławia młode talenty, często z lig południowoamerykańskim i zarabia sprzedając tych zawodników po kilku sezonach w Europie za wielokrotność sumy wyłożonej przy zakupie, poszli tropem Ajaxu Amsterdam. W latach 90. w Szwajcarii wprowadzono ujednolicony program szkolenia młodzieży, który daje bardzo dobre efekty. Poza wzrostem poziomu klubów w lidze szwajcarskiej, czego najlepszym przykładem jest właśnie Bazylea, do góry wystrzeliła też reprezentacja narodowa Helwetów. Niewiele osób zdaje sobie z tego sprawę, ale Szwajcaria jest, według rankingu FIFA, 18. drużyną świata, a na mundialu w Brazylii wyszła z grupy i uległa finalistom turnieju - Argentyńczykom. Podniesienie poziomu pracy z młodzieżą skutkuje młodymi talentami, które po kilku sezonach gry, np. w FC Basel i wybiciu się w europejskich pucharach są sprzedawani za duże pieniądze, zarówno do wielkich klubów zachodnioeuropejskich, jak i do wschodnich bogaczy. Przykłady z kilku ostatnich sezonów: Yann Sommer do Borussi Mönchengladbach za 9 mln €, Valentin

Stocker do Herthy Berlin za 4 mln €, Mohamed Salah do Chelsea Londyn za 13,25 mln €, Aleksander Dragovic do Dynama Kijów za 9 mln €, Xerdan Shaqiri do Bayernu Monachium za 11,8 mln €, Granit Xhaka do Borussi Mönchengladbach za 9 mln € czy Samuel Inkoom do Dnipro Dniepropietrowsk za 5,3 mln €. Zarobione w ten sposób pieniądze napędzają klub, pozwalają na inwestycje związane z infrastrukturą oraz dalszą rozbudowę akademii pikarskiej. Nie wszystko wygląda jednak tak różowo - taki system ma też minusy, z których doskonale zdają sobie sprawę właściciele klubu. Ciągła rotacja składu, pozbywanie się swoich największych gwiazd sprawia, że bardzo łatwo o sezon czy dwa słabszych występów w europejskich pucharach i utratę wypracowanej marki. Mimo wszystko, nawet wtedy klub jest w stanie poradzić sobie finansowo, a także „wyprodukować” kolejne młode talenty. Dzięki temu zespół nie wypada z walki o najwyższe cele na dłużej. Być może niedługo podobnym tropem pójdą właściciele polskich klubów . Jakie szanse w pojedynku z FC Basel ma mistrz Polski? Eksperci wskazują na utratę w tym sezonie bardzo dobrych piłkarzy - z Bazylei odeszli stoper Fabian Schaer, pomocnik Fabian Frei czy napastnik Marco Streller. W zasadzie wypadła z gry cała oś szwajcarskiej drużyny i zapełnienie jej nowymi zawodnikami zapewne potrwa trochę czasu. Nie zapominajmy jednak, że to nadal bardzo groźna

drużyna, z olbrzymim, w porównaniu do Lecha, doświadczeniem na arenie europejskiej, ponad 2,5 krotnie przewyższającą mistrza Polski wartością zawodników i wielkim atutem w postacie własnego boiska, gdzie potykali się już najwięksi europejskiej piłki. Co czeka Lecha jeśli uda im się wyeliminować FC Basel w III rundzie kwalifikacji do Ligi Mistrzów? Wieczna sława i chwała! A co najmniej kilka sezonów rzewnych wspomnień polskich kibiców za wspaniałym sukcesem. Niestety, nie będzie to zwycięstwo dające od razu awans do wymarzonej fazy grupowej… Przez Lechem stanie wtedy jeszcze jedna przeszkoda w postaci fazy play-off i niestety, w jej losowaniu Poznaniacy nie będą rozstawieni, gdyż nie przejmą współczynnika Szwajcarów. Co to oznacza? Pojedynek z jedną z pięciu najwyżej rozstawionych drużyn, które przebrnęły III rundę. Według wszelkiego prawdopodobieństwa byłby to ktoś z listy: FC Salzburg, FC Viktoria Pilzno, FC Steaua Bukareszt, Celtic Glasgow i APOEL Nikozja. Drużyny silne, w przeszłości eliminujące już Polaków z Ligi Mistrzów, choćby Steaua Legię i APOEL Wisłę Kraków (nie wspominając o zeszłorocznej sytuacji z Celticiem), ale zdecydowanie do ogrania przez Lecha, tym bardziej jeśli ten wyeliminuje Bazyleę i będzie tym zwycięstwem uskrzydlony.

WOJCIECH CYWIŃSKI 5


FK Kukësi Po pierwszej kolejce II rundy kwalifikacji do Ligi Europejskiej wydawało się, że jeśli Legii uda się przejść rumuńskie Botosani, to spotka się w następnym pojedynku z Mladostem Podgorica. Czarnogórcy nie wykorzystali jednak zaliczki z wyjazdowego meczu (0:1) i na własnym terenie ulegli albańskiemu FK Kukësi aż 2:4. Tym samym legionistów czeka podróż do malutkiej Albanii, by tam zawalczyć o awans do IV rundy kwalifikacji. Klub z Kukësi ma długą historię - jego początki sięgają dwudziestolecia międzywojennego i wyprzedzają powstanie samego Albańskiego Związku Piłki Nożnej. W 1930 roku powołano klub pod nazwą Shoqëria Sportive Kosova, by dwa lat później wraz z powstaniem piłkarskiej federacji Albanii oficjalnie zarejestrować zespół jako Sport Klub Kosova. W rozgrywkach krajowych uczestniczył dopiero od 1953 roku, wcześniej rywalizując tylko w zawodach lokalnych. Zespół przez kilkanaście lat tułał się w czwartej klasie rozgrywkowej, w międzyczasie ponowne zmieniając nazwę, tym razem na Klubi Sportiv Përparimi. W 1967 roku udało im się awansować do trzeciej ligi, a dziesięć lat później po kolejnym awansie zameldowali się w odpowiedniku polskiej drugiej ligi. Marzenia o wielkości szybko prysły, razem z błyskawicznym spadkiem w następnym sezonie. Następna próba podjęta w 1982 roku zakończyła się sukcesem i piłkarze z Kukësi na stałe wpisali się w krajobraz Kategoria e Dytë (trzeciego szczebla rozgrywek). Wraz z upadkiem komunizmu w Albanii w roku 1991 klub wspierany do tej pory przez państwo zaczął mocno podupadać. Problemy finansowe postawiły pod znakiem zapytania dalsze jego istnienie. W 2010 roku drużyna przeszła głęboką reorganizację, m.in. zmieniając cały zarząd i przyjmując obecną nazwę Futboll Klub Kukësi. Pojawiły się pieniądze, które zainwestowano w rozwój akademii piłkarskiej oraz transfery. Głównym celem zespołu stał się awans do albańskiej ekstraklasy - Superligi. Zadanie udało się wykonać błyskawicznie - w ciągu zaledwie dwóch lat FK Kukësi zdołało wywalczyć najpierw mistrzostwo Kategoria e Dytë, a potem drugie miejsce w Kategoria e Parë i tym samym awansowało do Superligi. W pierwszym sezonie piłkarze FK Kukësi sprawili ogromną sensację. Pozostawali niepokonani przez pierwszych dziesięć kolejek sezonu i zamiast walczyć o utrzymanie w lidze, rozpoczęli marsz po najwyższe trofeum. Sezon zakończyli z tytułem drużyny niepokonanej na własnym stadionie i wicemistrzostwem kraju, co dało im prawo do gry w Lidze Europejskiej. W sezonie 2013/2014 klub otwarcie mierzył już w mistrzostwo kraju. Niespecjalnie udany początek ligowych zespół odbijał sobie w Lidze Europejskiej.

6

Absolutny kopciuszek tych rozgrywek w pierwszej rundzie wyeliminował Florę Talinn dzięki remisowi 1:1 w stolicy Estonii i bezbramkowej potyczce na własnym stadionie. Wydawało się, że to absolutne maksimum, które Albańczycy są w stanie osiągnąć w tym turnieju. Tymczasem, dzięki dość szczęśliwemu losowaniu w drugiej rundzie zmierzyli się z tegorocznym rywalem Lecha Poznań w Lidze Mistrzów - FK Sarajevo. Zwycięstwo 3:2 w Albanii i bezbramkowy remis w Bośni i Hercegowinie promowały FK Kukësi do kolejnej rundy. Tym razem los był mniej łaskawy i przydzielił Albańczykom ukraiński Metalurg Donieck. Zwycięstwo 2:0 na stadionie narodowym w Tiranie było ogromną sensacją nie tylko na Bałkanach, ale w całej Europie. W spotkaniu wyjazdowym FK Kukësi zdołało obronić wywalczoną zaliczkę i pomimo porażki 1:0 awans do fazy play-off Ligi Europejskiej stał się faktem. Zatrzymać Albańczyków udało się dopiero tureckiemu Trabzonsporowi, który pewnie zwyciężył w Tiranie 0:2. W rewanżu nadzieję w serca kibiców FK Kukësi wlał Lazar Po-

pović strzelając w 11. minucie gola na 1:0. To było jednak wszystko na co było stać tego dnia Popovicia i jego kolegów. Przegrali ten mecz 1:3 i ostatecznie odpadli z europejskich pucharów. Nie udało się także zdobyć mistrzostwa kraju - ostatecznie zajęli w lidze drugie miejsce. Musieli także przełknąć porażkę w finale krajowego pucharu. Ostatni sezon w wykonaniu zespołu FK Kukësi był bardzo podobny do poprzedniego. Wielkie nadzieje wiązano z Ligą Europejską, licząć co najmniej na powtórzenie sukcesu sprzed roku. Marzono o zdobyciu w końcu mistrzostwa Albanii i zdobyciu pucharu kraju. Pierwszy zimny prysznic przyszedł w europejskich pucharach. Po bardzo słabym spotkaniu przegrali w Kazachstanie z FC Kairat 1:0 i musieli liczyć na skuteczność własnego boiska. Niestety dla nich, w rewanżu nie zaprezentowali się wcale lepiej i po bezbramkowym remisie w Tiranie pożegnali się z rozgrywkami już po pierwszej rundzie. Lepiej wiodło im się w lidze, gdzie stoczyli emocjonujący pojedynek ze Skenderbeu, Partizani Tirana, KF Tirana i KF Laçi o mistrzo-


stwo. Ostatecznie zajęli drugie miejsce z czteroma punktami straty do Skenderbeu i dwoma punktami przewagi nad Partizani Tirana. Nie powiodło im się również w finale pucharu Albanii, w którym ulegli KF Laçi 1:2. Ponownie zakończyli sezon bez żadnego trofeum. Liga albańska ruszy dopiero pod koniec sierpnia, więc o formie FK Kukësi możemy wnioskować tylko na podstawie występów w europejskich pucharach. A ta wygląda na całkiem wysoką - zwycięstwo 2:0 u siebie z białoruskim Torpedo-BelAZ Zhodino i bezbramkowy remis na wyjeździe w pierwszej rundzie kwalifikacji oraz porażka u siebie 0:1 z Mladostem Podgorica, którą jednak Albańczycy odrobili z nawiązką pokonując Mladost aż 4:2 (prowadząc po pierwszej połowie aż 3:0). W kolejnej fazie zmierzą się z Legią Warszawa i z pewnością zrobią wszystko, aby wyeliminować wicemistrzów Polski. Co jest siłą zespołu albańskiego? Po pierwsze - brazylijski trener Marcello Troisi mający za sobą karierę piłkarską m.in. w Santosie, Corinthians czy kilku klubach greckiej ekstraklasy. Bardzo młody, nie mający jeszcze czterdziestu lat, ambitny i kładący nacisk na wyszkolenie techniczne swych zawodników. Po drugie - Pero Pejić, dwukrotny król strzelców ligi albańskiej (w sezonie 2013/2014 w barwach Skenderbeu strzelił 20 bramek, w kolejnym

już w zespole FK Kukësi aż 31). Chorwacki napastnik mierzący 190 cm jest niesamowicie groźny w pojedynkach główkowych, świetnie potrafi się także zastawiać w polu karnym, a do tego nie należy do najwolniejszych. Zawodnik, który strzelił w lidze albańskiej już ponad sto bramek będzie bardzo niebezpieczny i obrońcy Legii mogą mieć przez niego kłopoty. Po trzecie - własne podwórko. Co prawda FK Kukësi nie gra w europejskich pucharach na własnym stadionie, a w stolicy tego kraju - Tiranie, ale trzeba liczyć się z gorącym dopingiem całej Albanii. W tym kraju każdy sukces w międzynarodowych rozgrywkach jest traktowany z niezwykłą dumą i szacunkiem, bez względu na to, który klub go osiąga. Poza tym, co niekoniecznie udowodnił pojedynek z Mladostem, a co pokazywały wcześniej potyczki Albańczyków w Lidze Europejskiej - piekielnie ciężko strzelić gola gospodarzom na tym gorącym terenie. Oby ta sztuka udała się wicemistrzom Polski. Praktycznie w każdym wywiadzie dotyczącym Ligi Europejskiej, trener Legii Warszawa Henning Berg podkreśla, że ich celem jest awans do fazy grupowej, a potem przyjdzie czas na formowanie kolejnych oczekiwań. Myślę jednak, że jest to tylko próba uniknięcia „pompowania balonika” z presji i odciążenia zawodników. Legia chce wal-

czyć o sukcesy, co najmniej zagrać w 1/16 turnieju i przede wszystkim zbierać punkty do rankingu UEFA, które w przyszłym sezonie, przy dobrym układzie drużyn, mogą zaowocować rozstawieniem we wszystkich rundach kwalifikacji Ligi Mistrzów (o ile oczywiście zdobędą tytuł Mistrz Polski) i dać legionistom szansę na wymarzony awans do Champions League. Pierwszy krok - zwycięstwo z albańskim FK Kukësi, najlepiej rozwianie wątpliwości już w pierwszym meczu, a potem czekanie na 7 sierpnia i losowanie fazy play-off. Przypominam, pierwszy mecze z wicemistrzem Albanii już 30 lipca, rewanż w Warszawie dokładnie tydzień później.

WOJCIECH CYWIŃSKI

7


8


9


10


11


Bezpieczeństwo w Formule 1 Bezpieczeństwo w Formule 1 to jeden z wielu tematów, o których rozmawia się godzinami od samego początku jej istnienia. Po wypadku Ayrtona Senny wprowadzono wiele zmian, które znacznie zmniejszyły ryzyko wypadku śmiertelnego. Mogło wręcz się wydawać, że śmierci na torze już nie ujrzymy...

Piąty października 2014 roku, GP Japonii na torze Suzuka. Od początku wyścigu nad torem wiszą czarne chmury, z których pada rzęsisty deszcz. Zawody rozpoczynają się za samochodem bezpieczeństwa, w końcu zostają wstrzymane. Po kilkunastu minutach stawkę prowadził ponownie Bernd Maylander, a po kilku okrążeniach rozpoczęła się walka. Gdy opady powróciły w końcówce wyścigu, z toru wypadł Adrian Sutil. Przy podwójnych żółtych flagach na tor wyjechał dźwig, mający za zadanie szybkie zabranie bolidu Niemca z toru. Niestety, nie zdążył... Jules Bianchi w tym samym miejscu, lecz okrążenie później, stracił panowanie nad bolidem i wpadł pod wystający element znacznie bardziej masywnego pojazdu. Pech chciał, że najmocniejsze uderzenie Francuz przyjął na głowę, co spowodowało rozlane uszkodzenie aksonalne mózgu i śpiączkę. Po przeszło dziewięciu miesiącach kierowca zespołu Manor Marussia zmarł, będąc pierwszym kierowcą od „czarnego weekendu” na torze Imola, który stracił życie w wyniku obrażeń odniesionych podczas Grand Prix F1. Międzynarodowa Federacja Samochodowa nie mogła pozwolić sobie na brak reakcji na tak nietypowe zdarzenie, choć w swoim raporcie bezwzględnie wskazała Francuza jako winnego spowodowania tego wypadku. Bardzo głośno mówiło się o wprowadzeniu zamkniętych kokpitów, o których dyskusja toczyła się już po wypadku Felipe Massy na węgierskim Hungaroringu. Ponownie jednak temat miał wielu zwolenników, ale znacznie więcej przeciwników, w

12

związku z czym idea bardzo szybko została zepchnięta na dalszy plan. FIA znacznie szybciej postanowiła wprowadzić ograniczenie prędkości, które ostatecznie zostało nazwane Wirtualnym Samochodem Bezpieczeństwa (VSC). W sytuacji, gdy na torze muszą pojawić się ludzie oraz ciężki sprzęt, a neutralizowanie wyścigu nie jest konieczne, kierowcy będą musieli przejechać dane sektory w konkretnie podanym czasie. Dodatkowo zmieniono godziny rozpoczęcia niektórych wyścigów (Australia, Malezja, Chiny, Rosja, Japonia), aby uniknąć sytuacji, w których po przerwaniu wyścigu miałby on się kończyć przy zachodzącym słońcu. Wielu ekspertów sądzi, że można było uniknąć wypadku Julesa Bianchiego, neutralizując wyścig przy pomocy samochodu bezpieczeństwa. Charlie Whiting nie uznał tego za konieczność, jednak wyciągnięto wnioski z niezbyt precyzyjnego formułowania regulaminu, który nakazywało jedynie wzmożoną ostrożność i zmniejszenie prędkości. Kierowcy bardzo często jednak nic sobie z zagrożenia nie robili, gdyż wystarczającym wyjaśnieniem dla sędziów był minimalnie gorszy czas danego sektora w porównaniu do poprzednich okrążeń. Pozostaje mieć jedynie nadzieję, że więcej nie ujrzymy tak fatalnych obrazów na torach wyścigowych, a Francuz będzie ostatnią ofiarą śmiertelną najwyższej serii wyścigowej. Zamykane kokpity W ostatnich dniach do świata Formuły 1 ponownie powrócił temat zamykanych kokpitów. Ten drażliwy dla wielu temat jest pokłosiem śmiertelnego wy-

padku Julesa Bianchiego, do którego doszło 9 miesięcy temu, podczas GP Japonii. Zamykane kokpity wywołują wiele kontrowersji. Mają swoich zwolenników, ale też i zagorzałych przeciwników. Fan: Tragiczna śmierć Julesa Bianchiego dała władzom FIA znowu do myślenia. Szkoda, że potrzebne było tak tragiczne wydarzenie do tego, aby znowu do łask powróciła dyskusja o zamykanych kokpitach. Moim zdaniem to najbezpieczniejszy sposób jazdy na torze... Przeciwnik: Mimo wszystko jestem zdania, że zamknięte kokpity nie będą dobrym pomysłem na poprawę bezpieczeństwa kierowców. Jest wiele sytuacji nerwowych na torze, a mimo to kierowcy nie potrzebują więcej niż pięciu sekund na bezpieczne opuszczenie bolidu, co w przypadku chociażby pożaru jest bardzo ważne. Fan: No okej, ale myślę, że jeśli będą już wprowadzać nową technologię, to będzie to robione w sposób przemyślany. Na pewno kierowca będzie miał możliwość szybkiego wyjścia z bolidu, więc nie powinno to być problemem. Przeciwnik: Nie zapominajmy, że podczas wyścigu kierowca jest poddany wyjątkowo stresującym sytuacjom i niekoniecznie musi mu się udać natychmiast takowy kokpit otworzyć, a nie trzeba mówić z czym to się może wiązać.


Fan: To już wynik z umiejętności kierowców. Skoro w tysiącu innych sytuacjach zagrożenia potrafili się jak dotąd odnaleźć, dlaczego mieliby nie poradzić sobie z tą jedną? Mimo wszystko moim zdaniem sytuacje zagrożenia są tu minimalizowane! Przeciwnik: Zależy tylko jak na to patrzeć. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, czy zamknięty kokpit nie będzie ograniczał widoczności kierowców, jak ta sytuacja będzie się prezentować chociażby w deszczu lub w przypadku jakiegokolwiek zanieczyszczenia. Fan: Hmm... no jest to sprawa do rozważenia. Oczywiście mam nadzieję, że pracować nad tym będą profesjonaliści i nic nie utrudni pracy kierowcom. Pamiętam jak kiedyś już pracowano nad czymś takim. Wówczas zespoły miały zastrzeżenie tylko do tego, że to „brzydko wygląda”. Nikt nie wspominał, że w jakiś sposób może to chociażby utrudnić widoczność. Przeciwnik: Nie możemy zapominać o nocnych wyścigach, gdzie zamknięty kokpit na pewno nie będzie pomocny, gdy światło będzie się inaczej odbijać. Kto wie czy światło dodatkowo odbite od szyby nie zaskoczy kierowcy, co może wiązać się z groźnym zdarzeniem. Fan: Ale... czy mamy coś innego do wyboru? Może zamknięty kokpit nie jest idealny, ale zdarzenia z ostatnich wyścigów pokazują, że zawodników trzeba dodatkowo chronić. Wypadek Massy, Bianchiego... Jak temu zapobiec w inny sposób? Przeciwnik: Już został wprowadzony Wirtualny Samochód Bezpieczeństwa, który znacząco spowalnia kierowców i idealnie pasuje do sytuacji, w której niestety znalazł się Jules Bianchi. Co do

Massy... Tego wypadku właściwie nie dało się przewidzieć, ale mimo wszystko ryzyku powtórki takiej sytuacji jest znacznie mniejsze niż ryzyko pożaru. Fan: No ale mimo wszystko czas pokazał, że takie wypadki się zdarzają. Na szczęście, co prawda raz na kilka lat, ale nie zmienia to faktu, że należy temu przeciwdziałać. Chyba, że uznamy, że takie ryzyko jest wkalkulowane w ten sport... Przeciwnik: Sporty motorowe od zawsze są ryzykowne, o czym wie każdy, kto postanawia się ścigać, choćby na najniższym poziomie. Mimo wszystko możemy się jedynie cieszyć, że robi się wszystko, aby to bezpieczeństwo poprawić. Może nie wszystkim podobają się wyasfaltowane pobocza, ale to właśnie one pozwalają na bezpieczny powrót na tor. Kto wie, czy bandy z opon nie uratowały życia przynajmniej kilkunastu kierowcom? Fan: To akurat fakt. Dlatego też moim zdaniem FIA powinna wprowadzać kolejne środki bezpieczeństwa. Czy będą

to zamykane kokpity? Zobaczymy. To zależy od tego, co postanowią władze... Przeciwnik: Sporty motorowe od zawsze są ryzykowne, o czym wie każdy, kto postanawia się ścigać, choćby na najniższym poziomie. Mimo wszystko możemy się jedynie cieszyć, że robi się wszystko, aby to bezpieczeństwo poprawić. Może nie wszystkim podobają się wyasfaltowane pobocza, ale to właśnie one pozwalają na bezpieczny powrót na tor. Kto wie, czy bandy z opon nie uratowały życia przynajmniej kilkunastu kierowcom? Fan: To akurat fakt. Dlatego też moim zdaniem FIA powinna wprowadzać kolejne środki bezpieczeństwa. Czy będą to zamykane kokpity? Zobaczymy. To zależy od tego, co postanowią władze...

KAROL GÓRKA DAWID BRILOWSKI

13


Miał być pierwszy, jest ostatni Krzysztof Kasprzak

Sport jest nieprzewidywalny i wiemy to wszyscy. Ale żeby aż tak? Jeszcze parę miesięcy temu Krzysztof Kasprzak na swoim motocyklu dokonywał cudów absolutnych, a znakomita postawa dała mu w pełni zasłużony tytuł wicemistrza świata. Teraz miał być atak na mistrza. Na zamiarach jednak się skończyło, bo nie wyprzedza już żadnego stałego uczestnika cyklu – jest po prostu najsłabszy. W czym więc tkwi problem? Z całym przekonaniem stwierdzam, że gdyby powód był tylko jeden, to wychowanek leszczyńskiej Unii już dawno wróciłby na „top” czarnego sportu. Kwestia jest bardzo złożona i na aktualny stan rzeczy przełożyły się nawet drobiazgi, które skumulowane dały taki właśnie efekt. Jazda Wystarczyło na niego popatrzeć. Tak po prostu. Już tu był nieprzeciętny. Można było zobaczyć nieprawdopodobną pewność wykonywanych ruchów. Jeździł nieprzewidywalnie i skutecznie, jeździł agresywnie i technicznie, a do tego prezentował tą niesamowitą, bojową sylwetkę, w której tak spektakularnie mijał rywali, jak choćby Warda z pamiętnego finału Grand Prix Europy. Cały on. Krzysztof „walczę o mistrza świata” Kasprzak. A teraz? A teraz, jak śledziłem co wyprawiał podczas GP Łotwy, to z niedowierzaniem kręciłem głową. Anemiczny, niemrawy, wolny, bezbarwny, a przede wszystkim zachowawczy, na co wskazywałaby pozycja ułożenia ciała. A tak w tym sporcie wygrywać się nie da. I aż nie chce mi się wierzyć, żeby nasz reprezentant podczas przygotowań nie wylewał siódmych potów. Miał cel, wydał kawał fortuny i… obijał się? Po wicemistrzostwie na laurach mam nadzieję nie spoczął, więc brak formy upatrywałbym raczej w przedsezonowych błędach niż nieprzykładaniu się. Sprzęt Po takim sezonie trzeba było pójść za ciosem. Polak znacząco się wykosztował, ale miało to przynieść świetne rezultaty. I znowu pojawia się to magiczne, lecz złowieszcze słówko „miało”. Drużynowy mistrz polski jeszcze przed początkiem sezonu wydał ponad pół miliona złotych na nowy sprzęt. Dostarczono mu wiele świeżych, nowiuteńkich silników, wiele technicznych ciekawostek, ale na nic się to zdało, bo moc jakby gdzieś ulatywała. Niestety dla Polaka największą nowością aktualnego sezonu jest powrót do cieszących się znacznie lepszą renomą, przelotowych tłumików. Najlepsze dotychczasowe sukcesy w

14

karierze gorzowianin świętował na nieszczęście z tłumikami zatkanymi. Istnieje nieobalona i wiarygodnie brzmiąca teoria, że sam zawodnik nie jest wstanie już tak dobrze dobierać przełożeń i różnych ustawień swojej maszyny, jak robił to na starym sprzęcie. A próbował już nawet wraz z tunerem Peterem Johnsem testować zarówno Poldemy, jak i Kingi oraz Depy. Bo tak to w żużlu jest. Ciągle zmieniane są regulaminy, ciągle „góra” majstruje przy przepisach, a zawodnicy co sezon muszą się uczyć

bo Krzysztof wciąż walczy. I to może się podobać. Może nie idzie mu na torze, ale gdy trener Stali Gorzów nie wystawił go do nominowanych biegów, to myślałem, że zrzuci z siebie kewlar i opuści stadion. Kipiało w nim. Gdyby zatracił wiarę, opuściłby głowę, powiedział „ok” i poszedłby pod prysznic. A to jedna wybrana sytuacja, których było wiele. Nie wiem, czy jeszcze w tym sezonie – jak tak to raczej w końcówce – ale myślę, że nie ma podstaw by twierdzić, że za rok Polak nie wróci dla klasowego ścigania na miarę mistrza świata. Stać go na to. Talent ma wielki. Charakter też posiada. Z pewnością nie prześpi zimowej przerwy i przygotuje się do sezonu na tip top. Aktualnie jednak notorycznie zawodzi, a ja wspomniałem wcześniej o GP Łotwy. I uważam, że mam świetne porównanie tego, do poprzedniego sezonu. Przed rokiem Kasprzak punktował następująco (3,2,2,3, 2+ 2,3) i to mu dało zwycięstwo w zawodach. Ten sezon w Daugavpils wyglądał „nieco” inaczej: (0,0,0,d,d), a w samym cyklu wyprzedza go nawet Chris „Heros speedwaya” Harris. Myślę, że wystarczy.

MAREK PERNAL

wszystkiego na nowo. Jednemu po prostu idzie to szybciej, a drugiemu wolniej. Psychika? Mentalna sfera. Tak często na nią zrzucamy winę. Tak często, gdy sportowiec przegrywa, mówimy „spalił się”. „Psychicznie nie dał rady”. „Nie wytrzymał presji”. Naturalnie, że ciśnienie było większe. Sam zresztą je na siebie narzucił. Tylko czy aby na pewno trzeba tu szukać podstawy słabszej formy? Moim zdaniem nie. Nawet jeżeli ma to wpływ – a może mieć i pewnie ma, bo musi być to niesamowicie frustrujące uczucie, kiedy raz jesteś drobny kroczek od mistrzostwa, by następnie oddalać się i oddalać od swojego celu - to jednak głównie w dwóch poprzednich akapitach diagnozowałbym klucz tegorocznego Kaspera. Bo Krzysztof wciąż jest zdeterminowany,


Transferowe zawirowania w NBA cz.1

Trwają wakacje, czas wypoczywania i odpoczynku, ale nie wszyscy mają tak dobrze. Mowa tu o agentach, właścicielach zespołów oraz oczywiście samych zawodnikach, którym skończył się kontrakt. Wielu z nich zdecydowało się jednak pozostać w swoich dotychczasowych zespołach, by mieć przewagę zgrania z drużyną. Jak te decyzje wpłyną na wyniki końcowe sezonu? Dowiemy się już niedługo. 1. Kevin Love – Cleveland Cavaliers

3. Kawhi Leonard – San Antonio Spurs

Kibice mogą odetchnąć. Love został, co ogłosił w liście do kibiców. „Po pierwszym meczu Finałów coś we mnie uderzyło. Siedząc na ławce, nigdy nie chciałem zagrać w żadnym meczu tak bardzo, jak w tym. Marzyłem, żeby występować w Finałach NBA i po prostu chciałem pomóc moim kolegom wygrać.” napisał gracz. Dodał on też: „Tak, oczywiście słyszałem plotki dotyczące mojej wolnej agentury. Jednak ostatecznie, po spotkaniu się z moimi kolegami (...) i z ludźmi managmentu, stało się jasne, że Cleveland to miejsce dla mnie. Wszyscy jesteśmy zgodni i wszyscy jesteśmy jednością. Mamy niedokończone interesy i teraz jest czas, żeby wrócić do pracy.” Kevin co prawda nie był najważniejszą postacią swej drużyny i często jego rola była umniejszana, jednak jest to jeden z najlepszych graczy na swej pozycji, co udowadniał wielokrotnie. Teraz tych okazji będzie miał więcej. Podpisał on 5-letni kontrakt o wartości 110 mln $. Mimo takiej kwoty nie można mówić o przepłaceniu gracza. Kevin stwierdził, że jego współpraca z Cleveland jeszcze potrwa, więc kibice klubu z Ohio będą mieli swoje własne Lovestory.

Tutaj zaskoczenia żadnego nie było. Ostrogom zależało na Kawhim, a ten zawsze powtarza, że dobrze czuje się w San Antonio i nie chce się stąd ruszać. Gracz i drużyna są stworzeni dla siebie. Obydwoje są bardzo skromni. Leonard miał szansę na zdobycie większych pieniędzy, zrezygnował on jednak z kombinowania na rynku i podpisał 5-letnią umowę, wartą 90 mln $. W drużynie skromność widać przede wszystkim po spotkaniach. Żaden z graczy się nie

2. Jimmy Butler – Chicago Bulls Były głosy, że Butler zrezygnuje z gry w Bulls. Za oceanem chodziły plotki, że doszło do konfliktu między nim, a rozgrywającym Derrickiem Rosem – gwiazdą drużyny. Jednak na plotkach się skończyło. Ku uciesze kibiców Butler został, ponieważ jest on bardzo ważnym elementem układanki zwanej Bulls. Może się okazać, że od przyszłego sezonu gra będzie oparta głównie na nim. Byki zmieniły trenera- miejsce Toma Thibodeau zajął Fred Hoiberg, więc wizja gry się zmieni. Biorąc pod uwagę fakt, że Rose jest przez większość rozgrywek kontuzjowany i Jimmy musi być wtedy liderem, Butler może awansować na miano gwiazdora. Ma on za sobą najlepszy w karierze sezon i widać dalszy rozwój w jego grze. W zeszłym sezonie został uznany MIP. Kwestią sporną pozostaje jego kontrakt podpisany na 5 lat. Niektóre źródła podają, że zarobi w tym czasie 90 mln $ natomiast inne, że 95 mln $. Myślę jednak, że o tak drobne pieniądze nikt się kłócić nie będzie.

sobie sprawę, że dla jego drużyny nastały ciężkie czasy. Z klubu odszedł cały ofensywny kręgosłup. Nie ma Nicolasa Batuma, Arrona Afflalo, Wesleya Matthewsa, ale przed wszystkim LaMarcusa Aldridge’a. Za tym ostatnim Lillard jeździł po Stanach chcąc przekonać, by zmienił zdanie i pozostał w byłym klubie. Co prawda misja nie została zakończona sukcesem, ale pokazał tym, jak ważne jest dla niego dobro zespołu. Teraz ta drużyna będzie budowana wokół Damiana. Gracz ten jest znany z fantastycznej gry w ataku oraz z wielkiej ambicji i woli walki. Jest on również młodym graczem (25 lat), więc będzie rozwijał się dalej, co jest ważne dla tego zespołu. Widać bowiem, że wszedł on w czas przebudowy i odmłodzenia, by za kilka lat móc rywalizować w walce o play-off. 5. Draymond Green – Golden State Warriors

wyróżnia, nie wywyższa, a wszyscy są sobie równi i rezerwowi często spędzają tyle samo czasu na parkiecie, co najlepsi zawodnicy drużyny. Kawhi ma 24 lata, więc jest jeszcze w fazie rozwoju. W Spurs pewna epoka się kończy. Po najbliższych sezonach swą karierę skończą na pewno Tim Duncan, Tony Parker czy Manu Ginobili. Coraz głośniej o odejściu na emeryturę mówi Gregg Popovich, który trenerem Ostróg jest od 1996 roku. To on w całości wykreował styl prezentowany przez drużynę. Leonardowi do pomocy w lato przyszedł już LaMarcus Aldridge. Młodzi są wprowadzani do drużyny i pewnie jeszcze kilku nowych perspektywicznych graczy zostanie ściągniętych do składu. Jako że Leonard zna klub od podszewki, będzie najlepszym wyborem na lidera tym bardziej, że swymi umiejętnościami coraz bardziej udowadnia, że zasługuje na wymienianie jego nazwiska jednym tchem przy graczach takich jak Kevin Durant czy LeBron James.

4. Damian Lillard – Portland Trail Blazers Lillard był dla włodarzy Trail Blazers priorytetem. Zdecydował się on na podpisanie kontraktu gwarantującego mu przez 5 lat 120 mln $. Rozgrywający postanowił zostać w Rip City, ale na pewno zdaje

Green jest po fantastycznym sezonie. Zajął on drugie miejsce w wyścigach o nagrody Most Improved Player i Defensive Player of The Year. Nie dziwi więc kontrakt, który podpisał. Zarobi 85 mln $ w pięć lat. Była to para, która miała podpisać między sobą umowę bez żadnych kłopotów. Stało się jednak inaczej. Green najpierw zaczął mówić, że jest w stanie porozmawiać z każdą zainteresowaną drużyną, a jakiś czas później negocjacje się załamały. Marc Spears z Yahoo Sports napisał: „Golden State Warriors i zastrzeżony wolny agent Draymond Green zerwali rozmowy na temat kontraktu.”. Ta informacja doprowadziła fanów Warriors do palpitacji serca, a telefon agenta zawodnika zaczął dzwonić. Innym zespołom nie udało się jednak przekonać Greena do zmiany zespołu. Kryzys z mistrzem ligi został zażegnany, a Draymond po kilku godzinach podpisał kontrakt. Byłoby dziwne, gdyby tego nie zrobił, gdyż zawdzięcza Warriors bardzo dużo. Przed przyjściem do ligi mówiono o nim jako o zawodniku, który będzie miał kłopoty z grą i będzie typowym ligowym średniakiem. Steve Kerr wyciągnął z niego jednak maksimum, a sam zawodnik awansował na poziom, którego nikt się nie spodziewał. Green jest teraz ważnym punktem drużyny, a swoim stylem idealnie pasuje do drużyny. Bardzo dobrze wygląda też jego współpraca z Stephenem Currym. Jako że są to młodzi zawodnicy, mogą oni stworzyć drużynę, która będzie walczyć o mistrzostwa przez wiele lat.

15


6. Marc Gasol – Memphis Grizzlies Znowu sytuacja, w której nie było niespodzianki. Hiszpan dobrze czuje się w Memphis, a klub ceni sobie centra. Stał się on jednym z najważniejszych graczy drużyny. Przewodzi on grą wspólnie z Mike Conleyem jr. Gasol mimo pozycji jest bardzo wszechstronnym graczem. W minionym sezonie zdobywał średnio 3.8 asyst na mecz co uplasowało go na drugim miejscu w tej klasyfikacji wśród centrów. Marc dodatkowo jest spokojnym graczem i nigdy nie pojawiły się nawet plotki dotyczące zmiany zespołu. Pewne było, że zostanie on w Memphis, o czym poinformował w momencie otwarcia rynku wolnych agentów. „zostaje w Memphis i darujcie sobie mnie jako wolnego agenta”, powiedział. Powodem, przez który umowa została podpisana dopiero 7 lipca, był fakt, że Marc był na wakacjach w Hiszpanii. Klub oraz zawodnik doszli do porozumienia, czego zwieńczeniem jest podpisanie kontraktu na 5 lat. W trakcie trwania tej umowy Hiszpan zarobi 100 mln $ plus tak zwane bonusy i inne dodatki. Gasolem interesowały się podobno jeszcze dwie drużyny - San Antonio Spurs oraz Los Angeles Lakers. Mimo kuszenia przez drugą drużynę, Gasol natychmiastowo odrzucił ofertę Jeziorowców. Głównym powodem tej decyzji był jego brat – Pau Gasol. Grał on w LAL przez siedem lat, zdobywając tytuły, a przed minionym sezonem Lakers nie zaoferowali mu nowego kontraktu. Argumentowali to brakiem zaangażowania Hiszpana w grę i w drużynę. Marc wybrał zatem pewność głównie na grę w fazie play-off, gdyż Frizzlies co roku w nich grają. Pewną jest też pozycja Gasola w drużynie. Jest on liderem i nie powinno się to zmienić nawet w razie kontuzji i dłuższej przerwy w grze. 7. Anthony Davis – New Orlean Pelicans Davis był głównym, najważniejszym i jedynym celem włodarzy Pelikanów. Podpisany został kontrakt na 5 lat, a w jego trakcie może zarobić nawet ponad 145 mln $. Nie jest to jednak pewne, ponieważ aby dostać tę kwotę w 100% musi on spełnić tzw. Regułę Rose’a.

16

Oznacza to, że gracz będzie musiał załapać się do All-NBA Teams (najlepsi gracze wyróżnieni po skończeniu sezonu zasadniczego) lub do All Star Team (drużyna na mecz gwiazd). Czynnik, który ostatecznie przekonał Davisa do tego ruchu to nowy trener. Jest nim Alvin Gentry, który przekonywał Davisa, przedstawiając mu plany przyszłościowe na drużynę. W samej drużynie raczej nic się nie zmieni i dalej będzie ona w całości budowana wokół dwudziestodwulatka. Ma on wszelkie predyspozycje, by zostać jednym z najlepszych na swojej pozycji w historii ligi. Jego średnia wyników kariery jest bliska double-double. Jest to 19.7 punktów na mecz oraz 9.5 zbiórek. Inni gracze, którzy nie zmienili zespołów: Matt Bonner, Danny Green i Tim Duncan (San Antonio Spurs), Kevin Garnett (Minnesota Timberwolves), Austin Rivers i DeAndre Jordan (Los Angeles Clippers), J.J. Barea (Dallas Mavericks), Omer Asik (New Orleans Pelicans), Brook Lopez i Thaddeus Young (Brooklyn Nets), Goran Dragić i Dwyane Wade (Miami Heat), LeBron James i Iman Shumpert (Cleveland Cavaliers), Paul Millsap (Atlanta Hawks), Mike Dunleavy (Chicago Bulls), Brandon Knight (Phoenix Suns).

MACIEJ JANKOWSKI


Przed Mistrzostwami Świata w pływaniu

Już 2. sierpnia, czyli w dniu zakończenia zmagań skoczków do wody, o pierwsze medale będą walczyli pływacy, którzy wskoczą do basenu niesamowitej Kazań Arena, mogącej pomieścić 11 tysięcy widzów. Ciekawostką jest, że te pływalnie (do zawodów i treningów) są… tymczasowe, gdyż zostały wybudowane na stadionie piłkarskim miejscowego Rubinu Kazań – w tej „wersji” stadion ma pojemność 45 tysięcy kibiców. Pewne jest, że czekają nas ogromne emocje, walka z rywalami, czasem oraz własnymi słabościami. Kto ma szanse zostać królową lub królem zawodów? A kogo na tym czempionacie zabraknie? No i odwieczne pytanie – jak spiszą się nasi rodacy? Zacznijmy najpierw od tych trochę smutniejszych informacji, aby zakończyć miłym akcentem. Niestety podczas tych Mistrzostw Świata nie pojawią się wszyscy najlepsi pływacy obecnych czasów. Szkoda, bo to przecież próba generalna przed przyszłorocznymi Igrzyskami Olimpijskimi w Rio de Janeiro. Kogo nie będziemy mogli podziwiać? Chyba nieobecną gwiazdą numer jeden jest Michael Phelps, najbardziej utytułowany zawodnik w historii. Pamiętamy, jak zakończył on karierę po IO w Londynie, ale rok temu postanowił wrócić do zawodowego ścigania. W Kazaniu mógłby wystartować, ale rodzima federacja zawiesiła go na pół roku i wykluczyła z MŚ po tym, jak został zatrzymany, prowadząc samochód pod wpływem alkoholu. Do basenu w Kazaniu nie wskoczą też: James Magnussen, który przeszedł niedawno operację barku i nie zostanie pierwszym w historii zawodnikiem, który trzy razy z rzędu na tym czempionacie wygra królewski sprint, czyli 100 metrów stylem dowolnym; Yannick Angel, zmagający się z infekcją płuc; Kosuke Hagino – na jednym z treningów poślizgnął się i złamał łokieć. Francuz był jednym z faworytów na 200 metrów stylem dowolnym, a Japończyk był liderem w stylu zmiennym. Przejdźmy teraz do tych, którzy mogą zawojować na tej imprezie. Na pierwszym miejscu bez nawet najmniejszego zastanowienia muszę wymienić Katie Ledecky. Ta dziewczyna w marcu skończyła dopiero 18 lat, a już jest największą faworytką na 400, 800 i 1500 m stylem dowolnym. Co więcej, na tych dystansach poprawiała już rekordy świata. Najokazalej prezentuje się wynik na najdłuższym dystansie. Amerykanka najpierw poprawiła wynik rodaczki Katie Ziegler o 6 sekund, aby rok później pobić go o kolejne 8 sekund! Nie bez przyczyny różne pływackie portale w prognozach tych startów dają tytuł „wyścig po srebro”. Na tegorocznych listach światowych Katie

Ledecky ma nad drugą zawodniczką przewagę odpowiednio: na 400 m – 3 sekundy, na 800 m – 10 sekund, na 1500 m – 18 sekund! A na tych występach jej mistrzostwa nie kończą się, gdyż planuje ona start również na 200 metrów i wydaję mi się, że to jedyne wyzwanie, które może nie skończyć się jej wygraną. A może sztafeta? Podobny wyczyn co Ledecky planuje osiągnąć Yang Sun,

który objawił się nam podczas MŚ w Szanghaju przed czterema laty. Jednak w przeciwieństwie do Amerykanki, jego sportowa karta ma kilka niedoskonałości. Przesiadywał on już w więzieniu za prowadzenie samochodu bez prawa jazdy, a rok temu był potajemnie zdyskwalifikowany na trzy miesiące, gdyż w jego organizmie wykryto niedozwolone substancje. Chińska organizacja zajmująca się tymi sprawami uznała jednak, że Sun na pewno nie zrobił tego umyślnie, nie chciał nikogo oszukać i nie wydłużyła mu kary. Trochę to dziwne, nieprawdaż? Rywalem Chińczyka może być Australijczyk Mack Horton, który w tym roku notował najlepsze czasy na listach. Ogromne emocje mogą sprawić nam żabkarze, czyli Adam Peaty wśród panów i Ruta Meilutyte wśród pań. Wszyscy będą zastanawiali się, jak zaprezentują się pływackie „wieloboistki”, czyli Missy Franklin, Sarah Sjostrom, a w szczególności Katinka Hosszu, „Iron Lady”, która z powodzeniem może ścigać się w motylku, grzbiecie, a w stylu zmiennym nie

ma sobie równych. Myślę, że wszyscy kibice najbardziej lubią dystanse, gdzie pojawia się najwięcej piany, czyli sprinty. U pań koalicja Europejek musi walczyć z koalicją Australijek, a między nimi może wskoczyć reprezentantka Bahamów Arianna Vanderpool-Wallace. Nie będę zaskoczony, jeśli zawodniczki z Antypodów pobiją rekord świata na 4 x 100 m stylem dowolnym, gdyż w czołowej ósemce na tym dystansie jest aż pięć pływaczek z tego kraju. Swoje mogą też ugrać Węgry, zwłaszcza za sprawą zmiennistów i żabkarzy. No i nie zapominajmy o gospodarzach, chociażby Vladimir Morozov w sprintach, albo Yulia Efimova w stylu klasycznym. Myślę też, że Rosjanie będą chcieli popisywać się w sztafetach. Polska kadra na te MŚ wystawiła aż 20 zawodników, co jest naprawdę bardzo dobrym wynikiem. Gwiazdą numer jeden naszej ekipy jest Konrad Czerniak, który jest nawet najlepszym zawodnikiem w tym sezonie na 100 m stylem motylkowym, a zamierza wystartować jeszcze w trzech innych dystansach indywidualnych (50 m „motylkiem” oraz 50 m i 100 m dowolnym), a także w sztafetach. W „grzbiecie” popisywać się będą Radosław Kawęcki i Tomasz Polewka, poza tym warto zwrócić uwagę oczywiście na Pawła Korzeniowskiego, Jana Świtkowskiego, Kacpra Majchrzaka, Wojtka Wojdaka czy Alicję Tchórz i Annę Dowgiert. Zaskoczenia oczywiście nie będzie, jeśli klasyfikację medalową wygrają Amerykanie. W roku ubiegłym na podium uplasowali się także Francuzi i Chińczycy. Liczyć się mogą też zawodnicy z RPA, Australii, Brazylii czy Japonii. Nie skreślajmy też Rosjan, gdyż mogą pomagać im ściany. A Polska? Optymiści mówią, że możemy zdobyć aż 5 medali. Z Barcelony wywieźliśmy trzy, ale ani razu nie usłyszeliśmy „Mazurka Dąbrowskiego”. Czy na początku sierpnia to się zmieni? Trzymamy kciuki, nie tylko za Polaków, ale i za wielkie emocje oraz rekordy świata!

MATEUSZ SOSIŃSKI 17


18


Hit czy kit - osąd nad Letnią Grand Prix w skokach narciarskich

Druga połowa marca jest okresem, który dla fanów skoków narciarskich wiąże się ze skrajnymi uczuciami. Z jednej strony radość z chyba najpiękniejszych w całym kalendarzu kończących sezon zawodów w Planicy, z drugiej jednak – żal rozstania ze skoczkami na 8 miesięcy. Chociaż… chwila! Przecież na przełomie lipca i sierpnia rozpoczyna się cykl Letniej Grand Prix! Czy rozpala ona jednak aż tak wyobraźnię fanów? Historię Letniej Grand Prix datuje się na 1994 r. Pierwsza edycja cyklu była dużo skromniejsza niż te, z którymi mamy do czynienia w obecnych czasach – składała się bowiem z zaledwie 4 konkursów (w tym 1 drużynowego) rozgrywanych między 28 sierpnia a 5 września w niemieckim Hinterzarten, włoskim Predazzo i austriackim Stams. Zdecydowanie najlepszy okazał się wówczas Takanobu Okabe, który… we wszystkich zawodach nie dał szans konkurentom. W kolejnych latach rola Letniej Grand Prix systematycznie wzrastała, podobnie jak rosła liczba rozgrywanych w narciarskie wakacje zawodów. Sporą popularność cykl zyskał także w Polsce. Jak nie trudno się domyślić, ogromna w tym zasługa Adama Małysza. Warto zresztą dodać, że „Orzeł z Wisły” do dzisiaj jest najbardziej utytułowanym zawodnikiem w historii Letniej Grand Prix – przewodzi bowiem m.in. w rankingach: największej ilości zwycięstw w klasyfikacji generalnej (3-krotnie, ex aequo z Thomasem Morgensternem) oraz liczby wiktorii (13) i miejsc na podium (28) w pojedynczych konkursach.

który od dawna skacze nieźle, jednak nie potrafi przeskoczyć pewnego poziomu, teoretycznie powinny zaskakiwać. Rozwiązanie tej zagadki wydaje się jednak bardzo proste: trudno ukryć, że w porównaniu z edycjami sprzed choćby kilku lat Letnia Grand Prix nieco jednak straciła na znaczeniu oraz atrakcyjności. Jeszcze parę sezonów

temu cykl rozpoczynał się tak zwanym Turniejem Czterech Narodów, który stanowił letni odpowiednik legendarnego Turnieju Czterech Skoczni i rozgrywany był na bardzo podobnych zasadach (z wyłączeniem rywalizacji w pierwszych seriach konkursów w systemie KO). W ciągu nieco ponad tygodnia skoczkowie rywalizowali w niemieckim Hinterzarten, francuskim Courchevel, włoskim Pre-

Od początku oczywistym było, że najbardziej liczący się zawodnicy nie potraktują Letniej Grand Prix jako celu samego w sobie, widząc w niej raczej formę przygotowania do sezonu zimowego oraz okazję do urozmaicenia monotonnych treningów. Nikt jednak wakacyjnej rywalizacji nie zamierzał lekceważyć. Choć co jakiś czas na podium końcowej klasyfikacji cyklu pojawiali się nieco zapomniani już dziś zawodnicy, jak m.in. Clint Jones, Akseli Kokkonen czy Daniel Forfang, to prym przeważnie wiodły największe gwiazdy światowych skoków. Dość powiedzieć, że między 2005 a 2009 r. wszyscy kolejni zwycięzcy Grand Prix (odpowiednio: Jakub Janda, Adam Małysz, Thomas Morgenstern, Gregor Schlierenzauer i Simon Ammann) kilka miesięcy później podnosili Kryształową Kulę za zwycięstwo w Pucharze Świata! Po tym „złotym” okresie Letniej Grand Prix coś jednak zaczęło się psuć. O ile w 2010 i 2011 r. cykl wygrywali wciąż skoczkowie ze ścisłej lub bardzo ścisłej światowej czołówki, czyli Daiki Ito i Thomas Morgenstern, to ostatnie 3 edycje padły łupem zawodników z drugiego szeregu. Trudno nie doceniać wiktorii uznawanego za chyba największy obecnie niemiecki talent Andreasa Wellingera, jednak triumfy rozczarowującego od kilku lat byłego mistrza świata juniorów z Zakopanego Andreasa Wanka czy też Jerneja Damjana,

19


dazzo (czy też później Pragelato) oraz szwajcarskim Einsiedeln – następnie ich łączne noty ze wszystkich zawodów były sumowane i tak rozstrzygano końcową klasyfikację. Z kolei w 2011 r. w ramach Grand Prix w analogiczny sposób rozegrano Lotos Poland Tour składający się z konkursów na skoczniach w Wiśle, Szczyrku i Zakopanem. Oczywiście prestiżowi takowej rywalizacji daleko było do wspominanego przeze mnie Turnieju Czterech Skoczni, jednak nieukrywanie takie cykle dodawały letniemu sezonowi pewnego wyjątkowego smaczku. Międzynarodowa Federacja Narciarska zaczęła też traktować Letnią Grand Prix jako pole do przeprowadzania eksperymentów, jeśli chodzi o nowinki regulaminowe. Teoretycznie nie powinno w tym być nic złego – wszak lepiej próbować pewnych rozwiązań w znacznie mniej istotnym sezonie letnim aniżeli zimą. Sęk w tym, że owe testy FIS przeprowadza nierzadko bez należytego przygotowania. Podczas Letniej Grand Prix 2009 po raz pierwszy podczas rywalizacji najlepszych skoczków świata wprowadzono nowy sposób punktacji, który przy wyliczaniu końcowej noty oprócz osiągniętej odległości i not za styl uwzględniał także kierunek i siłę wiatru oraz długość najazdu. Jak dobrze wiemy – system ten został przyjęty na stałe, więc eksperyment można uznać za udany. Niestety jednak wielu konkursów podczas LGP 6 lat temu niemalże nie dało się oglądać, ponieważ… ani widzowie, ani nawet komentatorzy nie widzieli w FIS-owskich grafikach owych bonusowych i ujemnych punktów! Ciężko się zatem nie dziwić ogromnej dezorientacji fanów, kiedy nagle i niespodziewanie zawodnicy skaczący dużo dalej spadali na odległe miejsca bez – jakby się mogło wydawać – żadnej racjonalnej przyczyny. Jednak z totalnie skrajnym niewypałem mieliśmy do czynienia rok temu, kiedy to Walter Hofer i spółka wpadli na pomysł, aby 48 zawodników dzielić na 4 grupy po 12 zawodników, mieszając ich według klucza zależnie od miejsca zajętego w kwalifika-

20

cjach, z których to wynik również miał być uwzględniany do końcowej noty. Miało być ciekawiej, wyszło piekielnie nieczytelnie. Tym razem jednak taka forma rozgrywania konkursów spotkała się z taką krytyką kibiców oraz środowiska skoczków, że decydenci poszli po rozum po głowy i zarzucili ów pomysł już po 3 pierwszych indywidualnych konkursach. Kto wie jednak, czy główny problem z Letnią Grand Prix nie jest przypadkiem związany z pewną ideą, która od pewnego czasu przyświeca działaczom FIS-u. Nie stanowi żadnej tajemnicy to, że Walter Hofer i spółka chcieliby otworzyć skoki narciarskie na nowe rynki, w tym azjatyckie oraz te związane z krajami dawnego ZSRR. O ile od dość dawna jeden weekend LGP rozgrywany jest w japońskiej Hakubie, o tyle w ostatnich edycjach do kalendarza dołączono także zawody w kazachskich Ałmatach. Teoretycznie zarówno ze sportowego, jak i z marketingowego punktu widzenia trudno się dziwić zakusom FIS-u, który coraz odważniej stawia na przeprowadzanie zawodów we wschodnich państwach (wszak już za kilka miesięcy Ałmaty będą gościć skoczków także podczas zimowego Pucharu Świata). Praktyka kształtuje się jednak póki co tak, że najmocniejsze narciarskie nacje albo rezygnują z takich letnich startów, albo też przysyłają nie tyle skład rezerwowy, co rezerwę rezerwy. Spójrzmy zresztą, jak wyglądała sytuacja podczas konkursów LGP w Kazachstanie rok temu. Z kwalifikacji można było zrezygnować, bo w sumie zgłoszono ledwie nieco ponad 30 zawodników. W tak wąskim gronie na podium zawodów znaleźli się tacy zawodnicy jak Reruhi Shimizu czy Władisław Bojarincew. W obu występach w pierwszej dziesiątce uplasowali się tacy przeciętniacy jak Davide Bresadola i Kento Sakuyama, dobrych kilkanaście punktów uciułał słabiutki Kazach Konstantin Sokolenko, pojedyncze „oczka” zainkasowali nawet Rumuni Eduard Torok i Sorin Iulian Pitea. Oczywiście takie rezultaty na pewno ucieszyły tych chłopaków, jed-

nak czy taki poziom przystoi zawodom – jakby nie patrzeć – najwyższej rangi, jeśli chodzi o letnie skoki narciarskie? Nie można rzecz jasna pozwolić, aby minusy przesłoniły plusy. Letnia Grand Prix wciąż cieszy się całkiem sporą popularnością – świadczyć o tym mogą choćby pełne corocznie trybuny na skoczni im. Adama Małysza w Wiśle. Wakacyjny cykl stanowi także wielką szansę dla nieco mniej znanych i przeważnie młodszych zawodników – świadczą o tym choćby wspomniane już przeze mnie zwycięstwo Andreasa Wellingera w klasyfikacji generalnej cyklu w 2013 r., czy też zeszłoroczne rewelacyjne rezultaty wcześniej anonimowego wśród szerszej publiczności Norwega Philippa Sjoeena. Co roku zresztą podczas zawodów LGP (i to nie tylko w Hakubie i Ałmatach) możemy po raz pierwszy w zawodach najwyższej rangi zobaczyć obiecujących juniorów, którzy dopiero zaczynają swoją wielką karierę, lecz już niedługo mogą walczyć o najwyższe laury. Nie zmienia to jednak faktu, że ciężko walczyć o podwyższenie prestiżu Grand Prix, jeśli – co należy uznać za bardzo prawdopodobne – znów o zwycięstwo w końcowej klasyfikacji będą rywalizować skoczkowie „z dalszego kręgu” a blisko połowa konkursów może zostać rozegrana w niepełnym składzie osobowym, jako że zgłosi się mniej niż 50 zawodników. Tak czy siak – dla każdego fana, który jest spragniony emocji związanych ze skokami narciarskimi niczym kania dżdżu, konkursy Letniej Grand Prix są pozycją niemalże obowiązkową. W końcu lepszy rydz niż nic, zwłaszcza, że ten „rydz” ostatecznie wcale nie wygląda aż tak marnie! I tylko szkoda, że ze względu na katastrofalne zaniechania osób odpowiadających za Wielką Krokiew 2 sierpnia nie zobaczymy konkursu w Zakopanem…

DAWID POGORZELSKI


21



Turn static files into dynamic content formats.

Create a flipbook
Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.