qfant-30

Page 1

ISSN 2080-2633 1/2016 (#30) STYCZEŃ

Agnieszka Zienkowicz

Nieco inne Święta...

Ewa Szumowicz

O wirusach i drzewie życia

Marta Jakubek

Spójrz w otchłań miejskiej grozy

· JACEK KRAJL - SZAŁ UNIESIEŃ · MIKOŁAJ MARIA MANICKI WADEMEKUM WSPOMNIEŃ I NIE TYLKO · EWA KAJTOCH - PIEŚŃ DLA POSĄGÓW · MARIA DUNKEL - UPIÓR MAREK PIETRUSIEWICZ - GENIUSZ


www.zysk.com.pl


WSTĘPNIAK WSTĘPNIAK

REDAKCJA QFANT ZARZĄD Redaktor naczelny: Łukasz Kuc / lukasz.kuc@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / Z-ca redaktora naczelnego: Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / Koordynator numeru: Urszula Pitura Mail: redakcja@qfant.pl Redakcja nie zwraca materiałów niezamówionych, zastrzega sobie prawo do redagowania nadsyłanych tekstów i nie odpowiada za treść reklam. Minął listopad, tradycyjnie jeden z najciekawszych wydawniczo miesięcy w roku. Wydawnictwa wypuszczają swoje największe hity, żeby jak najlepiej wstrzelić się w gorączkę świątecznych zakupów. W końcu co jest lepszym, bardziej uniwersalnym prezentem niż książka? Jest w czym wybierać – piękne zbiorcze wydanie cyklu Hain Le Guin, nowe Metro Glukhovsky’ego, młodzieżowa Kańtoch, kolejni Chłopcy Ćwieka, nowa powieść Kinga, jeszcze jeden Inkwizytor Piekary, prequel do Zwiadowców Flanagana, wznowienie Simmonsa, łotrzykowska antologia Martina, nagrodzone Clarkiem postapo Stacja Jedenaście, kolejna część bestsellerowego Więźnia Labiryntu Dashnera, trzynasta już odsłona Feliksa, Neta i Niki Kosika. Można by tak jeszcze wymieniać długo. Dla każdego coś miłego, niezależnie od wieku, płci, preferencji czy czytelniczego zaawansowania. W grudniu, równie tradycyjnie, następuje zwolnienie, uspokojenie rynku. Wielu wydawców w ogóle nie publikuje w tym miesiącu nowości, zbierając siły na otwarcie nowego roku. Zresztą świąteczny czas sprzyja takim postawom – dzieci czekają na prezenty, nieco starsi na możliwość spędzenia czasu z bliskimi i jedyne w swoim rodzaju potrawy, które spożywa się zazwyczaj tylko raz w roku. Niech zatem i pracownicy wydawnictw nieco sobie odsapną. Z tej okazji w publicystyce polecam szczególnie okolicznościowy artykuł „Nieco inne święta…”. W imieniu redakcji Qfantu życzę wszystkim naszym czytelnikom, aby ten rozpoczęty właśnie rok był pełen literackich uniesień i spełnionych marzeń. Mamy nadzieję, że dostarczymy jednych i drugich nadal publikując dobre teksty zarówno debiutantów, jak i nieco bardziej doświadczonych pisarzy.

DZIAŁ REDAKCJI JĘZYKOWEJ Anna Perzyńska / aperzynska.lan@gmail.com / DZIAŁ GRAFICZNY Magdalena Mińko / minkomaga@gmail.com / DZIAŁ PUBLICYSTYCZNY Łukasz Szatkowski / lukaszszatkowski@qfant.pl / REDAKCJA PORTALU QFANT.PL Marta Konopko / martakonopko@qfant.pl / WYDAWCA HUGO Paweł Wojewodzic / wydawca@qfant.pl / DTP i projekt okładki: Katarzyna Greń, Łukasz Kuc Ilustracja na okładce: Magdalena Mińko Ilustracje: Kornel Kwieciński, Katarzyna Maczkowska, Magdalena Mińko Opracowanie językowe: Agnieszka Łobik-Przejsz, Paulina Koźbiał, Katarzyna Tatomir, Ewa Wojdyńska, Aleksandra Żurek

Łukasz Szatkowski Zastępca Redaktora Naczelnego

Wstępniak

3


SPIS TREŚCI SPIS TREŚCI PUBLICYSTYKA 5

AGNIESZKA ZIENKOWICZ Nieco inne Święta EWA SZUMOWICZ O wirusach i drzewie życia

8

MARTA JAKUBEK Spójrz w otchłań miejskiej grozy

11

OPOWIADANIA

17

MAREK PIETRUSEWICZ Geniusz

15

JACEK KRAJL Szał Uniesień

19

MIKOŁAJ MARIA MANICKI Wademekum wspomnień

31

i nie tylko EWA KAJTOCH Pieśń dla posągów

41

MARIA DUNKEL Upiór

46

5

19

41

46

54

58

64

66

RECENZJE

ROBIN HOBB cykl Skrytobójca (Łukasz Szatkowski) 53 JOE ABERCROMBIE Pół świata (Lucyna Markowska) 54 MARCO VICHI Komisarz Bordelli. Śmierć w gaju

56

oliwnym (Joanna Kubica) BARTEK BIEDRZYCKI Stacja Nowy Świat (Kamil

57

Dolik) ORSON SCOTT CARD Cień Hegemona, Teatr cieni (Łukasz Szatkowski) WALTER TEVIS Przedrzeźniacz (Damian Drabik)

58

NEAL STEPHENSON Reamde (Jacek Orlicz)

60

JOANNA KUBICA Katedrale (Lucyna Markowska)

62

MARCUS SAKEY Niebezpieczny dar (Sylwia Zazulak)

63 64

59

OLGA TOKARCZUK Księgi Jakubowe (Małgorzata Ślązak) STEPHEN KING Znalezione nie kradzione (Damian Drabik) JEAN-PATRIC MANCHETTE Anioł przeznaczenia (Karol Sus)

4

66 67

63

SPIS TREŚCI


PUBLICYSTYKA

AGNIESZKA ZIENKOWICZ Nieco inne Święta… Bielutki (i zimny jak cholera) puch pokrywa wszystko dookoła: okna, lampy, budynki. Fontanny ustrojone są drobnymi, kolorowymi światełkami, wokół rozbrzmiewają kolędy, a ludzie spotkani na ulicy uśmiechają się od ucha do ucha i życzą wszystkim wesołych Świąt. Tak wygląda Boże Narodzenie w hollywoodzkich produkcjach, a jeśli dodamy do tego tłumy w centrach handlowych, film „Kevin sam w domu” na Polsacie i wszechobecne błoto pośniegowe, to nawet w rzeczywistości. Jednak nie wszędzie Święta są radosne i nie wszędzie uroczy grubasek w czerwonym kostiumie rozdaje prezenty. Zapraszam w podróż po literackich i filmowych miejscach, gdzie Boże Narodzenie jest nieco inne niż to nasze. Zły Święty Mikołaj He knows when you are sleeping. He knows when you’re on the can. He’ll hunt you down and blast your ass, from here to Pakistan. Oh! You’d better not breathe, You’d better not move, You’re better off dead, I’m telling you, dude. Santa Claus is gunning you down! (popularna w XXXI wieku kolęda)

nastrajają świątecznie, jednak bohaterowie „Futuramy” są przyzwyczajeni do takiego Bożego Narodzenia. No, może z wyjątkiem Philipa J. Fry’a. Jak mieszkańcy Ziemi doprowadzili do krwawych Świąt w XXXI wieku? Boże Narodzenie miało się całkiem nieźle w XXI wieku. Przystrojone domy, śpiewanie kolęd, dawanie sobie prezentów – wszystko, co możemy nazwać bożonarodzeniową tradycją, istniało w pełnej krasie. Trzecie tysiąclecie przyniosło jednak spore zmiany. Może przez nuklearną zagładę, a może przez ludzką bezmyślność (jedno i drugie ma ze sobą sporo wspólnego) większość bożonarodzeniowych tradycji została zapomniana. Święta (Christmas) czczone przez religijną sektę Chrześcijan, która w XXI wieku miała niemalże monopol na religię, zostały zamienione w bezduszne Xmas. Nikt już nie jest w stanie ubrać choinki, bo bożonarodzeniowe drzewka wyginęły około roku 2200. Co prawda niektórzy z Ziemian zaczęli przystrajać z okazji Świąt palmy, jednak to przecież nie to samo – spróbujcie ubrać palmę w łańcuchy i światełka i poczuć ducha Bożego Narodzenia. Jest śmiesznie, egzotycznie, czasami nawet estetycznie, ale na pewno nie bożonarodzeniowo.

Wiek XXXI. Świerki, jodły i wszelkiego rodzaju drzewka iglaste, które mogłyby pełnić rolę prawdziwej choinki, wyginęły. Od 2801 roku Święty Mikołaj nie jest radosnym staruszkiem tylko morderczym robotem, który zabija wszystkich niegrzecznych. Brrr… okoliczności nie

Do całego świątecznego bałaganu dochodzi jeszcze psychopatyczny robot-Mikołaj. W 2801 roku „Friendly Robot Company” postanowiło wyprodukować robo-Mikołaja, który miał sprawdzać, kto był grzeczny, a kto nie. Grzeczni otrzymywaliby prezent świąteczny, zaś ci niegrzeczni – rózgę. Jednak coś poszło nie tak – błąd programistyczny sprawił, że Święty ma zbyt wysokie wymagania i nikt (poza Doktorem Zoidbergiem) ich nie spełnia. Poza tym karą dla niegrzecznych jest śmierć. Psychopatyczny Mikołaj raz w roku, w wigilijną noc, opuszcza swoją bazę na Neptunie i pędzi saniami zaprzężonymi w robo-renifery, by karać niegrzecznych Ziemian. I właśnie dlatego Święta w świecie „Futuramy” raczej budzą przestrach niż radość. Nikt nie opuszcza domu po zachodzie słońca, by nie zostać ostrzelanym z broni przy-

Nieco inne Święta...

5


PUBLICYSTYKA pominającej rowerek i zbombardowanym bombkowymi granatami przez Świętego robo-Mikołaja. A gdy ekipa Planet Express z Fry’em na czele rozpoczyna hodowlę choinek z ocalałych i przy okazji zmutowanych nasion, kończy się to pokryciem całej Ziemi iglakami. Pamiętajcie, po zachodzie słońca nie chcecie usłyszeć radośnie wypowiadanych słów: Ho ho ho! It’s time to get jolly on your naughty asses! Noc Strzeżenia Wiedźm, czyli dyskowe Boże Narodzenie LUDZIE POTRZEBUJĄ FANTAZJI, ŻEBY BYĆ LUDŹMI. ŻEBY BYĆ TYM MIEJSCEM, GDZIE SPADAJĄCY ANIOŁ SPOTYKA SIĘ Z WSTĘPUJĄCĄ MAŁPĄ. („Wiedźmikołaj”, Terry Pratchett) W świecie, który spoczywa na czterech słoniach, stojących na skorupie olbrzymiego, kosmicznego żółwia, może się zdarzyć wszystko. Ot, choćby urlop Śmierci, wynalezienie znaczków pocztowych czy Boże Narodzenie. Jednak jest nim ono tylko z pozoru. Bo w przypadku olbrzymiej liczby dyskowych bogów, urodziny którego z nich powinniśmy czcić? Przecież, gdybyśmy wybrali jednego, reszta poobrażałaby się solidnie i zgotowała mieszkańcom Dysku prawdziwy armagedon. Dlatego w Świecie Dysku nie czci się żadnych narodzin boga/bogów, za to obchodzi się niezwykle ważną noc – Noc Strzeżenia Wiedźm. Ta wyjątkowa pora to coś na kształt Bożego Narodzenia i Sylwestra w jednym. Obchodzi się ją 32 dnia grudnia, w wigilię Nowego Roku. Zgodnie z tradycją w tę noc wiedźmy nie opuszczają swoich domostw. Co prawda nie ma po temu żadnego powodu, jednak tradycja to rzecz święta, szczególnie w Świecie Dysku. Dotyczy nawet Niani Ogg, która nie jest w stanie przetrwać bez towarzystwa dłuższej chwili – wiedźma sprasza wszystkich do swojego domu na strzeżeniowiedźmową wieczerzę. Innymi tradycjami żywymi w Noc Strzeżenia Wiedźm są: ozdabianie dębu w doniczce, wieszanie łańcuchów papierowych kiełbas oraz (najważniejsza) wizyta Wiedźmikołaja.

Dyskowy Wiedźmikołaj, a właściwie Wieprzmikołaj, był pierwotnie zimowym bóstwem powiązanym z biciem świń. Jest dobrym duchem Nocy Strzeżenia Wiedźm. Ubrany w czerwony, futrzany płaszcz przyjeżdża saniami zaprzężonymi w cztery wieprze (na pewno nie są to różowe, urocze świnki) o niezwykle sympatycznych imionach: Ryj, Dłubacz, Grzebacz i Kieł, by rozdać grzecznym prezenty, a niegrzecznym zostawić worek świńskich kości. Rozstrzygnięcie grzeczny czy niegrzeczny nie zawsze jest jednak proste i sprawiedliwe. GRZECZNY CZY NIEGRZECZNY? ALE PRZECIEŻ TAK ŁATWO BYĆ GRZECZNYM, KIEDY SIĘ JEST BOGATYM… Albert miał chęć podyskutować. Chciał powiedzieć: Naprawdę? W takim razie jak to się dzieje, że tak wielu bogatych gnojków to sukinsyny? Zresztą bieda też nie powoduje, że człowiek jest niegrzeczny. („Wiedźmikołaj”, Terry Pratchett) Jeśli nagle w zimową noc usłyszycie niewyraźne chrumkanie i donośne HO, HO, HO (lub Ho, ho, ho), szykujcie swoje skarpety, bo oto nadciąga Wiedźmikołaj (lub Śmierć w przebraniu Wiedźmikołaja). Święta w Dolinie Muminków? Tyle jest tego, co nie znajduje sobie miejsca ani latem, ani jesienią, ani na wiosnę. To wszystko, co jest nieśmiałe i zagubione. Niektóre rodzaje nocnych zwierząt i tacy, którzy nigdzie nie pasują i w których nikt nie wierzy... Trzymają się na uboczu cały rok. A potem kiedy jest spokojnie i biało i kiedy noce stają się długie, a wszyscy posnęli snem zimowym – wtedy wychodzą. („Zima muminków”, Tove Jansson) A jakby tak przespać Święta? Przespać tę całą krzątaninę, nietrafione prezenty i „Last Christmas” dobywające się z każdego odbiornika radiowego? Trzeba by było zasnąć tuż po Święcie Zmarłych, a obudzić się około 28 grudnia – czyli niemal dwa miesiące nieprzerwanego snu.

6

AGNIESZKA ZIENKOWICZ


PUBLICYSTYKA W Święta odbywa się uroczysta kolacja, Wielka Sala ozdobiona jest tworzącymi magiczną atmosferę światełkami i lampionami, śpiewane są kolędy (w szczególności przez duchy), a młodzi czarodzieje otrzymują prezenty. Święta w Hogwarcie są więc bardzo, bardzo tradycyjne i bardzo, bardzo brytyjskie.

W Dolinie Muminków nie ma Świąt Bożego Narodzenia. Małe trolle (o posturze hipopotama) zapadają w sen zimowy i budząc się dopiero wiosną, tracą wszystkie zimowe atrakcje i przesypiają zimowe niedogodności. Jak wygląda świat bez Świąt? Jest biały i puszysty od śniegu. Z pozoru opustoszały, jednak przy dłuższej obserwacji odnajdziemy w nim różne maleńkie, jak i całkiem spore stworzonka – Too-tiki, niewidzialne myszy czy spragnioną ciepła Bukę. Gdy wszyscy smacznie śpią, można pojeździć na sankach, poślizgać się na zamarzniętym jeziorze, łowić ryby pod lodem i spędzić całkiem sympatyczną, spokojną zimę bez świątecznej gorączki. Czarodziejskie Święta Czy czarodzieje obchodzą Święta Bożego Narodzenia? W Hogwarcie na pewno. Świat Harry’ego Pottera jest podzielony na dwie przenikające się rzeczywistości – świat ludzi, mugoli oraz świat czarodziejów, którzy są nikim innym jak ludźmi z odrobiną (mniejszą lub większą) magicznych zdolności. Magicznie uzdolnieni nie są oderwani od ludzkiego świata – żyją zgodnie z jego rytmem, obchodząc święta i uroczystości czczone przez zwykłych mugoli, w tym także Święta Bożego Narodzenia. Boże Narodzenie wyznacza w Hogwarcie koniec semestru nauki. Gdy większość uczniów wyjeżdża na ferie świąteczne do swoich domów rodzinnych, nieliczni spędzają radosne Święta w szkole.

Wszystkiego świątecznego Magia Świąt urzeka – również pisarzy i filmowców. Trudno wyobrazić sobie świat bez zimy, śniegu i radosnego/morderczego/chrząkającego Ho, ho, ho. Nawet jeśli na drugi dzień mamy dość ciągle przemoczonych butów, świątecznych piosenek i podróbek Świętego w centrach handlowych. W Świętach tkwi ogromny potencjał magiczny i, niezależnie od wyznania/religii/poglądów, warto z niego skorzystać, by choć na jeden dzień świat stał się bardziej kolorowy. Wszystkiego świątecznego!

AGNIESZKA ZIENKOWICZ

Dziecko Czarnobyla, wielbicielka Simpsonów, Richarda Feynmana i Świata Dysku. Z wykształcenia psycholog-logopeda. Od lat związana z branżą książkową. Obecnie z ekipą Lubimyczytac.pl dba o to, by największy w Polsce serwis książkowy działał jak należy.

Nieco inne Święta...

7


PUBLICYSTYKA

EWA SZUMOWICZ O wirusach i drzewie życia Na lekcjach biologii każdy uczył się, że organizmy dzielą się na jedno- i wielokomórkowe. Wielokomórkowe zawsze posiadały co najmniej jedno jądro w komórce, jednokomórkowe były uznawane za te prostsze i albo jądro miały, albo nie. Jeśli nie miały to nazywano je bakteriami, względnie sinicami, które dawniej wliczano do roślin a zasadniczo też są bakteriami, tyle że posiadającymi specyficzną umiejętność fotosyntezy. Zaprezentowany podział jest prosty i elegancki. Nie-stety, nie ma tak łatwo. I już pomijam, że skomplikowane organizmy wielokomórkowe, jak człowiek, zawierają komórki bezjądrowe – pierwszy przykład z brzegu: erytrocyty jąder nie posiadają, tracą je na etapie dojrzewania. Pomijam też, że zaliczanie sinic do roślin jest z samego założenia błędne, bo rośliny to eukarionty, które na początku swojej ewolucji w procesie endosymbiozy wbudowały sobie sinice w struktury komórkowe. Drzewo życia dzieli się bowiem nie na dwie gałęzie: organizmy jądrowe i bezjądrowe, ale na trzy: bakterie, archeony i eukarionty. A być możne niedługo pojawi się i gałąź czwarta. Archeony bardzo długo zaliczano do bakterii, ale ich odmienny metabolizm i budowa zmusiły w końcu naukowców do uznania ich za odrębną gałąź drzewa życia. Jako pewne usprawiedliwienie tego opóźnienia mogę dodać, że archeony są zwykle ekstemofilami, to znaczy, że upodobały sobie wyjątkowo mało przyjazne środowiska, jak gejzery, kominy hydrotermalne czy ekstremalnie słone jeziora. Utrudnia to w sposób znaczący ich hodowanie w warunkach laboratoryjnych. Przy czym nie wszystkie Archea żyją w warunkach granicznie nieprzyjaznych – odkryto np. takie, które stanowią element flory przewodu pokarmowego. Do chwili obecnejnie znaleziono ani jednego przedstawiciela tej grupy, który byłby pasożytem atakującym gatunki należące do pozostałych dwóch domen. Czyli archeony mają tak obce i inne metabolizmy, że prawdopodobnie nie wywołują chorób w ogóle. Dzisiaj uważa się, że archeowce wcale nie są taką małą grupą, a ich wkład w biomasę planety szacuje się na dwadzieścia procent. Czy są taką zupełnie odrębną domeną, jest niezwykle interesującą kwestią. Archeony, mimo że nie posiadają jądra, mają bardzo ciekawe DNA. Jest on, zupełnie jak u eukariota, upakowany w nić nukleosomów, których rdzeń stanowią białka histonowe. Więcej, w odróżnieniu od bakterii mają DNA nieciągłe, czyli jest ono poprzecinane intronami. Zupełnie jak u jądrowców. Podobne są też rybosomy i niektóre szlaki syntezy białek. To właśnie powoduje, że archeowce wskazuje się jako przodka jądrowców. Albo, co jest postulowane przez niektórych naukowców, są domeną

8

siostrzaną eukariontów, czasami łączoną w jedną wspólną pod zwaną Neomura. Obecnie jednak ta ostatnia teoria nie ma zbyt wielkiego poparcia w środowisku naukowym i archeowce uznawane są za samodzielną domenę, jednak bliżej spokrewnioną z eukariontami niż bakteriami. W tym momencie pojawia się jedna z największych zagadek ewolucji, choć może nie tak modna jak pytanie o LUCA (ostatni wspólny przodek) czy początki życia, ale nie mniej ważna: skąd się właściwie wzięło jądro komórkowe? I tu zaczynają się prawdziwe schody, bo właściwie nie ma żadnej sensownej teorii, która wyjaśniałby powstanie jadra komórkowego. Jest sporo hipotez, ale żadna nie wyjaśnia jego powstania do końca. To jednak nie koniec przetasowań w drzewie życia. Oto bowiem w ostatnich latach (pierwsze odkrycia – rok 2003) pojawiły się postulaty, że powinna zostać utworzona kolejna domena. A niejako przy okazji pojawiła się też prawdopodobna odpowiedź na kolejną wielką zagadkę ewolucji: czym są i skąd się w ogóle wzięły wirusy? Ale zanim przejdę do omawiania drzewa życia, przedstawię winowajcę, od którego zaczęło się całe zamieszanie. Mimiwirus jest bardzo dziwnym wirusem. Niezwykła jest też historia jego odkrycia. W 1992 r. podczas wyjątkowo groźnej epidemii zapalenia płuc w Bradford zostały pobrane próbki wody. Znajdowały się w niej ameby zakażone jakimś dziwnym drobnoustrojem. Próbka została odłożona do dalszej identyfikacji na czas bliżej nieokreślony. Jednak oznaczyć się dać nie chciała, i tak sobie przeleżała kawał czasu, aż dopiero po jedenastu latach udało się zidentyfikować, dzięki zdjęciom spod mikroskopu elektronowego, że dziwna bakteria to nie bakteria, tylko gigantyczny wirus. Został nazwany Mimivirus, ze względu na swoją zdolność do upodabniania się do bakterii (wybarwia się podczas barwienia metodą Grama niczym bakteria gram+, co na długo zbiło z tropu badaczy). Jak wspomniałam, to bardzo dziwny wirus. W porównaniu do innych wirusów jest ogromy, np. od wywołującego przeziębienie rhinowirusa jest większy ponad trzydzieści razy. Jest tak duży, że widać go pod mikroskopem w formie ziarniaków w cytoplazmie zakażonej komórki ameby. Poza tym wykazuje szereg nietypowych właściwości: jest odporny na wysokie temperatury, silne zasady czy próby rozbicia go falami dźwiękowymi (co niszczy wszystkie wcześniej znane wirusy). Jednak to, co czyni go niezwykłym, to jego materiał genetyczny. Mimiwirus jest wirusem zawierającym dwuniciowe DNA. I jest on ogromny. Zawiera 1181404 par zasad, a to wielokrotnie więcej niż u jakiegokolwiek wcześniej znanego wirusa, co więcej, są znane bakterie, których materiał genetyczny jest mniejszy! Przy

EWA SZUMOWICZ


PUBLICYSTYKA czym w odróżnieniu od innych wirusów, praktycznie nie ma w nim śmieciowego DNA. U mimiwirusa zidentyfikowano dziewięćset siedemdziesiąt dziewięć genów, dla porównania typowy wirus posiada sto genów a używa dziesięciu, reszta jest nieaktywna, zaś najmniejsze znane wirusy posiadają tylko cztery geny. Tu wszystkie geny są aktywne i kodują białka. Bardzo niezwykłe dla wirusa białka: odpowiedzialne za naprawę DNA, czy fałdowanie białek, o dziwo koduje też białka odpowiadające za metabolizm cukrów oraz aminoacylo-tRNA syntetazy dla aż czterech aminokwasów, czyli posiada częściowy własny mechanizm translacji. Niemniej prawie połowa białek kodowanych przez mimiwirusa jest niespotykana w innych domenach życia i nie wiadomo do czego właściwie służą. Jeszcze dziwniejszą cechą mimiwirusa jest, że posiada on swoje własne wirusy, które go zakażają. Grupę wirusów atakującą girusy nazwano wirofagami, przez analogię do bakteriofagów, czyli wirusów atakujących bakterie. Wirus atakujący mimiwirusa został nazwany Sputnikiem. Podczas badań udowodniono, że jest on rzeczywiście pasożytem. W komórce zakażonej mimiwirusem zakażonym wirofagiem powstawało mniej kopii wirusa, a jego kapsyd (otoczka białkowa chroniąca materiał genetyczny, u mimiwirusa ma ona kształt dwudziestościanu) był wyraźnie zniekształcony, co znacząco utrudniało mu zakażane kolejnych ameb. Więcej, udało się zidentyfikować odmianę mimiwirusa M4, która to wersja jest wyraźnie oporna na zakażenia. Mimiwirus, choć pierwszy odkryty, wcale nie jest największym czy najdziwniejszym wirusem-gigantem. Od czasu jego ujawnienia posypały się odkrycia kolejnych wirusów, wspólnie zakwalifikowanych do jądrowo dużych wirusów DNA (ang. nucleocytoplasmic large DNA viruses NCLDV), z których wydzielono odrębną kategorią girusów. Obecnie największym znanym girusem jest Pandoravirus salinus odkryty w osadach przybrzeżnych w Chile. Ma on 2,5 mln zasad i koduje ponad 2500 różnych genów. I jest naprawdę gigantyczny. Łatwo go zobaczyć przez zwykły mikroskop optyczny, ma rozmiar większy nie tylko od

bakterii, ale też od niektórych endokomórkowych pasożytniczych eukariontów. Pierwszy przedstawiciel z rodzaju Pandoravirus został opisany już w 2008 r. w Niemczech, ale był tak wielki, że jego odkrywca był przekonany, że to bakteria, a właściwe odkrycie nastąpiło dopiero w 2013 r. O ile mimiwirus posiada połowę genów, które nie występują nigdzie indziej, tak u pandorawirusa ich ilość dobiła do 94%! Pandorawirus, jak i inne wirusy-giganty, np. drugi co do wielkości pod względem genomu megawirus, mają tak złożony materiał genetyczny i kodują tak wiele białek, że do transkrypcji i translacji w ogóle nie potrzebują jądra komórkowego hosta. Po wniknięciu do wnętrza zaatakowanej komórki po prostu przejmują nad nią kontrolę jak… No właśnie. Jak jądro komórkowe. Nic dziwnego, że odkrywcy nazwali największego znanego girusa pandorawirus, od mitycznej puszki Pandory. Jego odkrycie to faktycznie otworzenie biologicznej puszki Pandory. Dziwne DNA girusów, kodujące mnóstwo białek niespotykanych w żadnej innej domenie, zmusiło naukowców do rozważenia opcji, że wirusy nie są tak bardzo martwe, jak dotychczas się uważało. Więcej, wirusy mogą stanowić zupełnie odrębną gałąź drzewa życia. I to bardzo starą – prawdopodobnie oddzieliły się od LUCA już na samym początku, jako pierwsze. Ich współczesna budowa, która w większości przypadków jest tak uproszczona, że właściwie utraciła cechy żywego organizmu jest więc efektem miliardów lat ewolucji i przystosowywania się do pasożytnictwa. Z takiego punktu widzenia girusy z ich ogromnymi DNA oraz zachowanymi genami kodującymi maszynerię translacyjną oraz białka metabolizmu można uznać za wersje prymitywne, słabo ewolucyjnie zaawansowane. Niektórzy naukowcy rozwijają te tezę, nadając wirusom jeszcze jedną znaczącą cechę. Prawdopodobnie LUCA posiadał zamiast DNA jako główny materiał genetyczny RNA. Teoria głosi, że DNA jest wynalazkiem właśnie wirusów, niejako pierwszym etapem ich przystosowywania się do roli pasożyta. DNA miało służyć jako zabezpieczenie przed enzymami rozkładającymi RNA, którymi atakowana komórka broniła się przed infekcją. Jako dowód przytacza się argument, że i tak większość materiału genetycznego w komórkach jest pochodzenia wirusowego. Jest to jednak teoria bardzo kontrowersyjna i praktycznie bez żadnych mocniejszych dowodów. Natomiast kolejna jest już całkiem mocno uargumentowana. Mówi ona, że eukarionty powstały w wyniku zespolenia trzech organizmów: oddychającego metanem archeona, bakterii tlenowej oraz wirusa. O ile teorii powstania mitochondriów na drodze endosymbiozy w dzisiejszych czasach nikt nie kwestionuje, tak teoria, że jądro komórkowe powstało na drodze połączenia się archeona z wirusem jest stosunkowo nowa, bo po raz pierwszy ogłoszona w 2001 r. Prawdziwie mocne argumenty zyskała jednak dopiero po odkryciu girusów. Jądro komórkowe jest otoczone błoną i zawiera liniowe DNA (u bakterii jest ono koliste, u archeonów liniowe, ale ciasno upakowane na histonach), na końcach którego znajdują się telomery. Podobne do telomerów, choć prymitywniejsze, struktury wykryto w DNA wiruso-

Mimiwirus

O wirusach i drzewie życia

9


PUBLICYSTYKA EWA SZUMOWICZ

Megawirus wym. Typowe w przypadku wirusów jest też rozdzielnie transkrypcji od translacji, tak charakterystyczne dla eukariontów a niewystępujące w pozostałych dwóch domenach. Ale dopiero obserwacja zakażenia ameby megawirusem pokazała, że wirus może całkowicie kontrolować komórkę bez angażowania jądra komórkowego żywiciela. Do tego wirusy wcale nie muszą niszczyć zakażonej komórki – np. bakteriofagi mogą się w nią wbudować i dzielić razem z hostem do momentu, aż coś nie pobudzi wirusa, który się aktywuje i niszczy żywiciela. Całkiem możliwym jest więc scenariusz, w którym wirus zamiast unicestwić zakażonego archeona po prostu przejmuje nad nim kontrolę. Tak powstały organizm zyskiwał nowe cechy, które dawały mu przewagę w środowisku. Z czasem DNA żywiciela połączyło się z wirusowym – i tak wyewoluowało jądro komórkowe. Dziś wszystko to tylko teorie, w dużym stopniu spekulacje. Odkrycia są jeszcze za świeże, by wyciągać dalekosiężne wnioski. W końcu nadal nie wiemy, do czego służy 90% białek kodowanych przez genom pandorawirusa, do końca badań i ostatecznych odpowiedzi jeszcze bardzo daleko. A teorie się mnożą. Wirusom przypisuje się już nie tylko powstanie jądra komórkowego czy DNA, ale też rozmnażania płciowego. Jeszcze może się okazać, że uprawiamy seks z powodu wirusów. Faktycznie odkrycie mimiwirusa i jemu podobnych otworzyło puszkę Pandory.

10

Urodziła się i wychowała na Mazurach w pięknej miejscowości Pisz. Absolwentka Akademii Medycznej w Gdańsku, wydział farmacji, aktualnie zamieszkała w Szczytnie (choć akurat to się może szybko zmienić, bo nie lubi długo mieszkać w jednym miejscu), prowadzi jedną z tamtejszych aptek. W wolnym czasie czyta, głównie polską fantastykę, oraz sama próbuje swoich sił na tym polu, bez większych sukcesów. Interesuje się wszystkim, od gotyckich zamków (zwiedziła ich ponad trzydzieści i planuje w najbliższym czasie zwiększyć tę liczbę co najmniej trzykrotnie), przez fizykę kwantową, po językoznawstwo, choć jej największą miłością na zawsze pozostaną rośliny lecznicze. Niepoprawna i nieuleczalna kociara.

EWA SZUMOWICZ


PUBLICYSTYKA

MARTA JAKUBEK Spójrz w otchłań miejskiej grozy Fryderyk Nietzsche może i był miłośnikiem fatalizmu, rozsądnie jednak ostrzegał nas przed potworami, mówiąc, że jeśli zbyt długo będziemy wpatrywać się w otchłań, ona również zacznie spoglądać na nas. Obecność potworów w naszym świecie jest jasna i niezaprzeczalna, objawia się ona nie tylko w wyobraźni, ale świecie, który uznajemy za rzeczywistość. Horror z wolna staje się naszym chlebem powszednim. Spotykamy go na co dzień, jest obecny w mediach, naszych koszmarach i kulturze, a my bawimy się i smakujemy go z pokręconą niemal przyjemnością. Groza świeci dziś triumfy dzięki prozie Stephena Kinga, Draculi, a także innym demonom i duchom rodem z naszych najgorszych koszmarów, które przerażają i pociągają. Owa iluzja koszmaru przyciąga ludzką wyobraźnię, popycha ją bo-

Spójrz w otchłań miejskiej grozy

wiem do stawienia czoła temu, co najgorsze, co najbardziej przerażające i odpychające – naszemu strachowi. Dziś mit mrocznego lasu i niebezpieczeństw, które czają się w środku, odszedł, zastąpiły go za to wieżowce i lśniące wynalazki zwiastujące nową, futurystyczną przyszłość. Nie znaczy to, że nasze demony zniknęły na dobre. Strach czai się w miejskim chaosie i staje lustrem, które literatura, także polska, umiejętnie wykorzystuje do pokazania odbicia rzeczywistości. Tak powstała miejska groza, która zdążyła wygodnie usadowić się także wśród nurtów polskiej fantastyki. Tam, gdzie boimy się zajrzeć Literatura stała się kotłem, w którym wrą i skwierczą wszelkiego rodzaju mieszanki, a każda ma w sobie unikalne elementy składające się w ładną całość. Trzeba jednak zapytać, co właściwie oznacza miejska groza? Termin ten, którego pierwszy użył Kazimierz Kyrcz Jr, nie jest jednak tak prosty, jak się wydaje. Znaczenia łacińskiego słowa „urbanus”, czyli „miejski”, a nawet i „wyrafinowany”, zachowały się aż do teraz, dziś jednak słowo przyciąga jak magnes całe multum innych skojarzeń, jak postęp, prestiż, a przede wszystkim nowoczesność. Każda przyszłość jednak, tak samo jak przeszłość, niesie ze sobą niepewność. Filozof Brian Massumi twierdzi, że zagrożenie jest implicytnie wpisane w pojęcie przyszłości, jak sam twierdzi: „Zagrożenie pochodzi z przyszłości. Jest tym, co może nastąpić za chwilę”. Nasza współczesność tymczasem przyzwyczaiła nas do tego, co Massumi definiuje jako „oczekiwane niebezpieczeństwo”. Media informują o kolejnych morderstwach, ludzkich dramatach, katastrofach, wreszcie o ekonomicznej i politycznej niestabilności, nic zatem dziwnego, że strach i niepokój weszły w krwioobieg człowieka współczesności, który drży o jutro. Jeśli tak, oczekujemy, że przeżyjemy swe-

11


PUBLICYSTYKA go rodzaju traumę. Wedle filozofii Zygmunta Freuda, trauma jest dla ludzkiej świadomości sadomasochistycznym, ale za to piekielnie skutecznym sposobem na poradzenie sobie z wypieranymi do podświadomości trwogami i lękami, aby następnie umieć sobie z nimi poradzić. Wypieramy je usilnie, ponieważ wierzymy ślepo we współczesny sen o sukcesie i powodzeniu. Tutaj właśnie „miejska” oraz „groza” znajdują punkt wspólny. Duchy zatem istnieją i mają się dobrze w naszej przerażonej podświadomości. Gnieżdżą się jak stado chochlików w naszym id – czystym instynkcie wypieranym przez społeczną organizację i formowanie ego i superego. Id nie pozostaje uśpione, wymyka się co rusz w postaci pragnień albo osobliwych skłonności – tak naszą psychikę widzi Freud, gigant psychoanalizy. Potencjał id niekoniecznie jednak musi kojarzyć się z chaotyczną siłą, która odbiera nam moralność i rozróżnienie między dobrem a złem, tkwi w niej bowiem kreatywność wyobraźni. Groza niosąca ze sobą bagaż ludzkich obaw, które uwalniamy za pomocą literatury, staje się szkiełkiem, przez które można oglądać świat. Na pytanie, w jaki sposób, odpowiedzią jest das Unheimliche, czyli „Niesamowitość”. „Niesamowitość” Freuda mówi o rzeczach, które znamy doskonale, widzimy je na co dzień i spotykamy się z nimi tak często, że przestajemy zwracać na nie uwagę, czerpiąc z tego poczucie wygody i komfort. Strach wkrada się w nasze myśli, gdy rzeczy te przestają być znajome, a zaczynają nabierać cech dziwnych; innymi słowy, stają się na tyle obce, że wzbudza w nas to podejrzliwość, ale za to pozwala odkrywać te rzeczy na nowo, znów rozbudzić zainteresowanie nimi. I tu zakręcamy z powrotem w kierunku grozy miejskiej, która za pomocą strachu, horroru i mroku czyni z otoczenia wielkomiejskiego pole fantastyczne, niespotykane – takie, które odsłania przed naszymi zmaltretowanymi szybkim stylem życia oczami sprawy, na które wolimy pozostać obojętni. Groza miejska to otchłań iście bogata, a w przypadku polskiej fantastyki dzieją się w niej rzeczy mówiące wiele o naszej rzeczywistości. Harold Bloom pisał o ciężarze współczesnych artystów, którzy tworzą z powalającą świadomością wielkości przeszłych twórców. Świat, literatura są pełne śladów przeszłości, śladów, które ciągle na nas wpływają i kreują naszą

rzeczywistość. Również współczesność nosi w sobie przeszłość, ten niepojęty niepokój o to, co nieznane. Ślady te są nierozerwalnie związane ze strachem odzwierciedlającym nasze problemy, a groza miejska przedstawia kolektywne choroby współczesności. Ciemność na dworcu „Ciemność płonie” Jakuba Ćwieka wpisuje się w postmodernistyczny trend zwracania głosu tym, którzy wcześniej byli go pozbawieni. Horror u Stephena Kinga chociażby w „Carrie” brał się nie tyle z niezwykłych zdolności głównej bohaterki, ile z przerażającego dziedzictwa angielskiego purytanizmu i tępienia wszelkiego rodzaju „inności”, jak przykładnie zilustrował Nataniel Hawhtorne w „Szkarłatnej literze”. Dziś także pisarze snują opowieści o zapomnianych albo tych, o których nie mówi nikt. Bezdomność to jeden z wielu duchów, z którym boryka się Polska. U Ćwieka stanowią grupę bohaterów posiadających tajemną wiedzę i inną percepcję od ludzi pozostających ślepymi na ich los. Niesamowitość czerpie siłę ze znanej (bo rodzimej) scenerii Katowic i ich sławnego dworca, który wyjątkowo stymuluje wyobraźnię tworzącą iluzje z pogranicza jawy i snu… Polska groza miejska odbija obawy Polaków, którzy stoją teraz przed kluczowymi decyzjami determinującymi naszą przyszłość: demony i ciemność targająca miastem łączy nowoczesną teraźniejszość z mistyczną, przepełnioną folklorystyczną mitologią przeszłość. To w gruncie rzeczy skrywana obawa każdego z nas: świadomość, że nowoczesna, postępująca ciągle cywilizacja może w kilka chwil legnąć w gruzach, gdy w człowieku zaczną budzić się inne instynkty. Dzięki temu groza miejska czyni z wielkomiejskiego otoczenia swoistą mapę strachu: czytamy o czymś, co znamy doskonale, a jednak ta inność wzbudza w nas dreszczyk podniecenia i niepokoju. Groza u Ćwieka w „Ciemność płonie” bierze się z tragedii samotności, odrzucenia i elementu fantastyki, czyli Ciemności, która pragnie pożreć wszystko. W taki oto sposób polska fantastyka tworzy sobie powoli własną mapę grozy miejskiej. W USA znany jest tzw. „południowy gotyk”, który zagłębia się w kwestie przerażającego dziedzictwa niewolnictwa amerykańskiego południa za sprawą makabry i horroru. Edgar Allan Poe do dziś pozostanie rewolucjonistą horroru jako takiego dzięki aplikowaniu w swojej twórczości motywu szaleństwa, choroby umysłowej i łączeniu go z dawnymi mocami nadnaturalnymi. Innymi klasykami są oczywiście „Doktor Jekyll i pan Hyde”, a także Kroniki Wampirów Anne Rice i filmy takie jak „Kruk”. Podkreślić od razu należy, że nie wolno czytać wspomnianych (i jakichkolwiek innych) powieści w sposób strukturalny, czyli usiłować odczytać ich ukryte, polityczne przesłania, chodzi tu bowiem o nakreślenie charakterystyki własnego środowiska za pomocą publikowanej prozy. Polska groza miejska „Ciemność płonie” jest dopiero pierwszym przykładem rysującym czytelnikowi makabryczny obraz Katowic nawiedzanych wygłodniałą siłą zła. Łukasz Orbitowski i jego „Tracę ciepło” prezentuje Kraków w atmosferze duchów

12

MARTA JAKUBEK


MARTA JAKUBEK

przeszłości. To przecież on w swojej powieści pisze o „roku zero”, po którym Polska zaczęła „zrzucać starą skórę”, dołączając do nurtu krajów zachłyśniętych wpływem i mnogością dóbr z zachodu. Nowe i stare łączy się w nieoczekiwanym strumieniu ekscytacji i wiary w sukces, ale i strachu, który czai się w zaciemnionych zakamarkach miastowych ulic. Id naszej polskiej rzeczywistości objawia się zatem nie w zombie i monstrach, ale duchach gnieżdżących się w miejskiej konstrukcji starych kamienic, które, ciągle wypierane, objawiają się w naszej wyobraźni. Mapa polskiej miejskiej grozy rozszerza się. Mamy jeszcze Jakuba Małeckiego, który w „Błędach” prezentuje społecznych degeneratów żyjących na obskurnym poznańskim osiedlu na Łazarzu, których okrucieństwo i prostactwo momentami wydają się odrażające. Nie zabraknie też aniołów, demonów i wszelkiej maści upiorów. Bohaterami polskiej miejskiej grozy są everymani, wyrzutki społeczne… ludzie tacy, jak my. Spotykający ich horror zaś ilustruje zwykłe ludzkie zmagania z siłami niepojętymi, które próbujemy objąć rozumem albo od nich uciec. Zagrożenie czai się na nas na każdym kroku – innymi słowy, wspomniana przez Massumiego trauma odzwierciedla ludzki strach pokazany metaforycznie za sprawą widm i duchów. To doskonała technika na wyparcie wpływów literatury zachodniej i umiejscawiania akcji w wielkich metropoliach na świecie, zamiast tego rozgrywając piłkę na własnym podwórku. Bezwstydnie prezentujemy własny świat, który, choć momentami obskurny i mało nowoczesny, ma w sobie intrygę i hipnotyzm. Każdy kraj cierpi od potworów własnego miejskiego id, jak to się dzieje również w przypadku skandynawskich kryminałów, a my prawidłowo i z przyjemnością prezentujemy własne.

Mam 23 lata i studiuję filologię angielską we Wrocławiu. Pochodzę z niedużego, uroczego miasta Nysa. W 2009 roku udało mi się wydać (ze środków prywatnych) sześć moich opowiadań w zbiorze pt. „Skrzydła”, który uzyskał bardzo dobre recenzje wśród czytelników z mojego rodzinnego miasta. Zaraz potem rozpoczęłam pisanie powieści urban fantasy, następnie napisałam kolejną - wciąż szukam wydawców. Bezustannie piszę opowiadania – urban fantasy, magical realism i wiele innych.

Eksport Lustereczko, powiedz, przecie, co jest najstraszniejsze w świecie? – tak mogłaby zapytać zła królowa w nowej, postmodernistycznej wersji popularnej baśni, a Freud odpowiedziałby jej, pykając swoją fajkę: twoje Id, królowo. Tak się składa, że nasza polska miejska groza jest świetnym towarem eksportowym i warto z tego skorzystać. Doczekaliśmy się własnych Stephenów Kingów, a przyjdą i kolejni… a my będziemy ich czytać z przerażającą przyjemnością.

Spójrz w otchłań miejskiej grozy

13


MULTIMEDIALNY

MIĘDZYNARODOWY

FENOMEN ENDGAME DOŁĄCZ DO GRY O ISTNIENIE LUDZKOŚCI

CZYTAJ KSIĄŻKĘ. SZUKAJ WSKAZÓWEK. ROZWIĄZUJ ŁAMIGŁÓWKI. 14

Szukaj na www.labotiga.pl


OPOWIADANIA

MAREK PIETRUSIEWICZ Geniusz Ilustracja: Magdalena Mińko 1. – Ostatnie zadanie zostawiłem oczywiście dla ciebie, Koenig. – Spojrzenie profesora Azurina spoczęło na szczupłej, przygarbionej sylwetce. Usłyszawszy swoje nazwisko, chłopak wstał i powoli ruszył w kierunku zawieszonego w powietrzu ekranu tablicy. Spodziewał się tego. Ostatnie zadanie zawsze należało do niego. – Pozostali mogą się pakować – powiedział Azurin, obdarzając grupę studentów drwiącym uśmiechem. – I tak niczego nie zrozumieją, prawda, Koenig? W końcu sali dał się słyszeć niewyraźny szept. Gdzie indziej ktoś parsknął z dezaprobatą. Koenig spuścił wzrok. Przeklęty staruch. Przeklęty talent. Cholerne piętno. Boli, ale nie oddałoby się tego za nic w świecie. Wyjątkowo perfidna pułapka. – Stworzenie tego kodu – rzucił profesor – zajęło jego twórcy dwa lata. Założę się, że będziesz potrzebował co najmniej kwadransa, by go złamać. Chłopak w skupieniu zaczął wykonywać obliczenia. Po pięciu minutach był już cały mokry. Po dziesięciu odwrócił się i pytająco spojrzał na wykładowcę. Azurin z uznaniem pokiwał głową. – Nawet ty potrafisz mnie jeszcze zaskoczyć. Myślę, że osiągnąłeś poziom, na którym kolejne kilkanaście spotkań nie będzie potrzebne. Zaliczam ci od razu dwa semestry. Po sali przebiegł szmer. Koenig zdawał sobie sprawę, że dosięgły go zawistne spojrzenia, choć wpatrywał się wyłącznie w podłogę. Mimo wszystko poczuł satysfakcję. Chwilę później w sali rozległ się dźwięczny kobiecy głos. – Za piętnaście sekund nastąpi koniec połączenia. Proszę przyjąć pozycję siedzącą lub kuczną. Wszyscy zastosowali się do zalecenia. Ściany, meble i postacie zaczęły rozmazywać się, by w końcu zupełnie zniknąć. Chłopak siedział znów w swoim pokoju w wielkim, czarnym fotelu. Poczuł ulgę. Do końca roku nie pojawi się na teorii kodów. Podczas wszystkich innych zajęć niczym nie odróżniał się od pozostałych studentów i to mu odpowiadało. Tu przeżywał koszmar, ale ten właśnie się skończył. Teraz czas się komuś pochwalić. Spojrzał na swój pierścień. Znajdowało się na nim kilka drobnych przycisków. Koenig wcisnął jeden z nich, po czym wypowiedział komendę: – Mieszkanie Tanesa. Z pierścienia wystrzelił strumień światła, które po chwili uformowało pokaźnych rozmiarów ekran. Czerwony napis

Geniusz

oznajmił: ODMOWA DOSTĘPU. UŻYTKOWNIK ZAMKNĄŁ DRZWI. Pewnie coś wywołał. Trzeba będzie zadowolić się połączeniem wideofonicznym. Kolejny strumień światła i kolejny ekran, również opatrzony czerwonym napisem. ODMOWA DOSTĘPU. Coś było nie tak. O tej porze Tanes przeważnie nie miał niczego ważnego do roboty i zwykle pozwalał się odwiedzać, a już na pewno odebrałby wideofon. Koenig postanowił spróbować za chwilę, w międzyczasie zajmując się sprawdzaniem poczty. Tym razem napis miał kolor zielony. MASZ 6 NOWYCH WIADOMOŚCI. Jedna z nich pochodziła od Tanesa. Koenig natychmiast ją wyświetlił. Jakość nagrania chyba jeszcze nigdy nie była tak zła. Twarz nadawcy falowała na ekranie, znikając i pojawiając się w nieregularnych odstępach czasu. Głos był mocno zniekształcony, ale dało się go zrozumieć. – Nie uwierzysz, ale właśnie dostałem wiadomość od szefa komisji. Mój wzór tak im się spodobał, że kazali mi go natychmiast opatentować! Wzór? Nie wspominał, żeby ostatnio pracował nad jakimś wzorem. – W chwili, gdy oglądasz tę wiadomość, ja pewnie właśnie pakuję się w drogę na Paradisum! Żal mi, że nie spotkamy się pewnie przez wiele lat, naprawdę, ale... Koenig już nie słuchał. Tanes leci na Paradisum. Tak po prostu. Za jakiś wzór, który był dla niego tak mało ważny, że w ogóle nie powiedział o nim swojemu najlepszemu kumplowi. A teraz zamierza zostawić go na Ziemi może na kilkadziesiąt lat. Tylko geniusze albo wyjątkowi farciarze odlatują na Paradisum, zanim zdążą się zestarzeć. Ciekawe, czy Tanes dotrze tam młody i pozostanie takim na zawsze, czy po drodze zestarzeje się i na miejscu będzie taki jak inni... Zresztą, czy na tamtej planecie ma to jakiekolwiek znaczenie? 2. Ze snu wyrwał go dzwonek wideofonu. Tym razem połączenie było idealnej jakości. Twarz, która ukazała się na ekranie, należała do młodej dziewczyny. – Wyjdziesz na dwór? – spytała z uśmiechem nieznajoma. Widział ją z pewnością pierwszy raz w życiu. Na dwór? Jakaś dostawa, pomyślał, choć nie zrobił zakupów. – Już idę. Chwila – rzucił od niechcenia.

15


OPOWIADANIA Stała pod samymi drzwiami i wciąż się uśmiechała. Koenig rozejrzał się w poszukiwaniu samochodu z towarem, ale wąskie podwórko oddzielające bloki było puste. – Wiem, że dziwi cię to spotkanie – zaczęła – ale proszę, byś mnie przez chwilę posłuchał. Właśnie teraz jest najlepszy moment na tę rozmowę. A kilka minut na świeżym powietrzu z pewnością dobrze ci zrobi. – Kim jesteś? Dziewczyna spoważniała. – To nie jest w tej chwili ważne. Zacznijmy od czegoś istotniejszego. Czy wiesz, gdzie jest teraz Tanes? – Leci na Paradisum. – Nie. Koenig cofnął się o krok. – On nie żyje. – Nie robi... czego? – Nie żyje. Ty wciąż żyjesz. Ja też. Ale on już nie. – Co to znaczy żyjeć? – Żyć. Dla człowieka to tyle, co istnieć. Oddychać, widzieć, słyszeć, mieć świadomość siebie samego. Wiesz dobrze, że ten stan nie trwa od zawsze. Kiedyś cię nie było. Urodziłeś się i zacząłeś żyć. Myślisz, że tak będzie zawsze, ale to nieprawda. Pewnego dnia powrócisz do stanu sprzed swoich narodzin. Nazywamy to śmiercią. Chłopak uniósł brwi. Dziewczyna zdawała się być pewna siebie do tego stopnia, że fakt, iż rozmówca bierze ją za wariatkę, zdawał się być dla niej z góry założoną krótkotrwałą przeszkodą, którą należało po prostu chwilę przeczekać. – To jakaś brednia! – Koenig zrobił kolejny krok w tył. – Chcesz powiedzieć, że mogę przestać słyszeć, widzieć, oddychać? To niemożliwe! Przecież jestem człowiekiem! Nie da się tego cofnąć! Mam się zacząć stawać coraz mniejszy, aż zniknę? – Nie od razu – powiedziała głosem spokojnym i pełnym wyrozumiałości. – Gdy się umiera, czyli traci życie, ciało najczęściej się nie zmienia, ale leży bezwładnie, bez świadomości, jak ubranie, które się zdjęło albo maszyna, która przestała działać. Z tym, że nie da się przywrócić go do poprzedniego stanu. Później ulega stopniowemu rozkładowi, ale nawet o tym nie wie. Jak wszyscy uważasz, że człowiek rodzi się, dorasta, starzeje i odlatuje na Paradisum, chyba że w nagrodę za szczególne osiągnięcia wyślą go tam wcześniej. Czy wiesz, skąd wzięła się ta nazwa? – Jakie to ma znaczenie? Zapewne jakiś Paradisum od-krył tę planetę. – Nikt jej nie odkrył. Ta planeta nie istnieje. – Dlaczego opowiadasz mi te brednie? Czego ode mnie chcesz? – Czy kiedykolwiek udało ci się skontaktować z kimś z Paradisum? Czy widziałeś to miejsce w W3D? – Przecież to cholernie daleko! Sama podróż trwa wiele lat. Dziewczyna nie traciła rezonu. – Wyda ci się to niedorzeczne, ale człowiek nigdy nie dotarł dalej niż na Marsa. Ludzie nie odlatują na Paradisum, Koenig. Oni umierają. Gdy ktoś znajdzie się w stanie śmierci, wszystkim pozostałym mówi się, że w pośpiechu musiał się spakować i zabrano go na statek. Fabrykuje się filmiki z pożegnaniami i zapewnienia, że za jakiś czas wszyscy i tak

16

się spotkają, by w nowym, idealnym świecie żyć bez końca. Wszystko po to, byśmy uczyli się i pracowali nad programami, dzięki którym roboty należące do garstki osób znających prawdę tworzą to, czego ci ludzie chcą. Robimy to prawie za darmo, łudząc się fałszywymi ambicjami, w zamian za parę wygód niezbędnych do funkcjonowania. Każdy robi, co do niego należy, i nikt się o nic nie upomina, bo i po co? Wszyscy przecież za kilka czy kilkadziesiąt lat dostaną nagrodę, na którą zapracowali. W ten sposób ci nieliczni mają pewność, że będziemy im posłuszni. Chłopak wywrócił oczyma, starając się nadać temu gestowi jak najwięcej ironii. – Kiedyś – kontynuowała dziewczyna, nie zwróciwszy na nic uwagi – tak nie było. Ludzie wychodzili z domów nie tylko po to, by odbierać dostawy. Opuszczali swoje osiedla, widywali się z innymi naprawdę, a nie w iluzjach wywołanych w czterech ścianach więziennych cel, które nazywamy domami. A potem się zaczęło. Najpierw próbowano osiągnąć to, tworząc nową religię. Ale nie wszyscy ludzie chcieli wierzyć w raj, który istnieje tylko w umysłach. Dlatego stworzono inny. Taki, który da się znaleźć na mapie, opisać za pomocą równań i wzorów chemicznych, którego istnienie będzie empirycznie pewne, do którego będzie można polecieć rakietą. W taki raj uwierzą wszyscy, bo wszyscy wierzą w każdą rzecz, którą da się przedstawić jako wynik badań, zgodny z prawami fizyki, których i tak do końca nie znamy i nie rozumiemy.

MAREK PIETRUSEWICZ


OPOWIADANIA – Religię? Raj? – No tak, przecież ty nawet nie znasz tych wyrazów. Nieważne. Czy kiedykolwiek będąc tu, na zewnątrz, nie w W3D, widziałeś zwierzę, które nieruchomo leżało na ziemi, oblepione muchami? Koenig zastanawiał się, czy w ogóle widział zwierzę na zewnątrz. – Czy wiesz, co to jest HL14? – Jeśli, jak zapewne mi zaraz powiesz, nie jest to mie-szanka witamin i hormonów zapewniająca prawidłowe funkcjonowanie... – To środek psychoaktywny – przerwała. – Dodają go nam do jedzenia, żeby stłumić to, co im się w nas nie podoba. Dzięki temu nikt nigdy nie wpadnie na pomysł, by zrobić sobie krzywdę. Nikt nie poczuje instynktu płciowego czy rodzicielskiego, choć są one wpisane w naszą naturę. Kiedyś ludzie przychodzili na świat, wydostając się z ciał innych ludzi. Czy nie zastanawia cię, dlaczego człowiek może być kobietą albo mężczyzną? – Chcesz powiedzieć, że jesteśmy tacy jak zwierzęta? Rozmowa zaczynała bawić Koeniga. Nie często zdarzały się tak oryginalne interludia między zajęciami. – Tak naprawdę niewiele różni nas od zwierząt. Ale to wystarczy, byśmy pozwalali się karmić złudzeniem, że nic nas z nimi nie łączy. Uwierz mi, są na Ziemi ludzie, którzy kopulują jak króliki i mieszkają w parach. Są i tacy, którzy podporządkowują temu wszystko, co robią. Jak myślisz, dlaczego nic nie wiesz o czasach przed twoimi narodzinami? – Chodzi ci o historię? Przecież jej poznawanie to jedno z największych przekleństw ludzkości! Mamy się rozwijać, a wnikając w przeszłość cofamy się intelektualnie. To grozi odwróceniem kierunku postępu! – Nawciskano nam tych bzdur, aby nami manipulować. Prawie cała wiedza, jaką zdobywamy, to złudzenia. – Jakie złudzenia? To jakaś irracjonalna teoria spiskowa. Nikt nami nie manipuluje! – Odwiedzasz wiele miejsc, poruszasz się po nich po-znajesz ludzi, dotykasz ich, a wszystko to robisz siedząc w fotelu w swoim pustym mieszkaniu. Uważasz, że nie poruszasz się w wyimaginowanej przestrzeni, ale w rzeczywistości, i nikt tobą nie manipuluje? Koenig pokręcił głową i zbliżył się do dziewczyny. Dotknął jej ramion i, już poważnie, powiedział: – Posłuchaj. Jesteś chora. Musisz wracać do domu i połączyć się ze swoim lekarzem. Przywiozą ci tabletkę, weźmiesz ją i wszystko będzie w porządku. Nie zwróciła najmniejszej uwagi na gesty i zmianę tonu. – Wydaje ci się, że wszystkie choroby można wyleczyć za pomocą tabletki. Są rzeczy, z którymi ludzkość dotąd sobie nie poradziła i zapewne nigdy nie poradzi. Jeśli człowiekowi odetnie się głowę, jeśli pozwoli się dużej ilości krwi wypłynąć z jego organizmu, jeśli na kilka minut pozbawi się go powietrza albo jeśli jego narządy wewnętrzne wystarczająco długo będą się starzeć, to nastąpią zmiany, których nie da się już odwrócić. Chłopak cofnął ręce. Na jego twarzy malował się wyraz rezygnacji. – Dlaczego mi to wszystko mówisz? Oczy dziewczyny roziskrzyły się.

Geniusz

– Jestem wysłanniczką pewnej grupy. Tajnego stowarzyszenia. Przygotowujemy spisek mający na celu odebranie władzy kłamcom i ukazanie wszystkim ludziom na świecie prawdy o nich samych. – Czego chcecie ode mnie? Potrzebujecie geniusza? Łamacza kodów? – Jesteś w tym prawdopodobnie najlepszy na świecie. Na chwilę zapadła cisza. – Jeśli chcesz, możesz oczywiście złożyć na mnie donos – powiedziała w końcu nieznajoma. – Ale proszę cię, byś zanim to zrobisz, upewnił się, że się mylę. Potrafisz złamać każdy kod. Gdy wrócisz do domu, otwórz W3D i jeszcze raz spróbuj wejść do mieszkania Tanesa. Dostęp wciąż będzie zablokowany. To dlatego, że w jego domu wybuchł przewód stabilizacyjny. Nie możesz się o tym dowiedzieć, nie możesz zobaczyć zniszczeń, bo wówczas zrozumiałbyś, że twój przyjaciel nigdzie nie odleciał. On tam umarł. Wierzysz, że domy są bezpieczne, ale to nieprawda. Jeśli złamiesz kod blokady z panelu sterowania twojego pierścienia, będziesz mógł tam wejść i przekonać się, że nie jestem chora. Niespodziewanie odwróciła się i odeszła. Koenig stał jeszcze chwilę, wdychając zimne powietrze, które kłuło go w nozdrza. 3. Widząc czerwony napis informujący o odmowie dostępu wahał się tylko przez chwilę. Wciśnięcie kombinacji przycisków na pierścieniu wywołało drugi ekran, który szybko zapełnił się rzędami cyfr. Po kilku minutach czerwony komunikat został zastąpiony zielonym. Zaraz później świat znany Koenigowi zmienił się w takie same zgliszcza, jak te, które ukazały się oczom chłopaka. Wszystko było czarne. Wszędzie leżały szczątki mebli. Ogromna dziura w ścianie wpuszczała do środka lodowaty powiew. Druga, w podłodze, odsłaniała mieszkanie znajdujące się piętro niżej. Było w niewiele lepszym stanie. Koenig natychmiast przerwał połączenie i zeskoczył z fotela. Chciał rzucić się do ucieczki, ale nie miał pojęcia, dokąd powinien pobiec. Osunął się więc tylko na dywan i długo leżał bez ruchu, wpatrując się w mrok, który spowijał pomieszczenie. Gdy wstrząs nieco zelżał, Koenig zaczął wyobrażać sobie, jak może wyglądać ten moment. Zastanawiał się, czy jest się świadomym, że się zbliża, czy też przychodzi z zaskoczenia. Nigdy dotąd nie czuł takiego strachu. Nie mógł w to wszystko uwierzyć. Ze wszystkich sił pragnął, by to, co odkryła przed nim dziewczyna, nie było prawdą. 4. Złamanie blokady dostępu do zasobów Instytutu Ingslandtsa było błahostką. Tak samo jak baz dalszych placówek, do których doprowadziły poszukiwania. W koszulce mokrej od potu, dawno już zgubiwszy rachubę zarwanych nocy, Koenig, podniecony faktem, iż jego dzieło ma się ku końcowi, zapomniał o dolegliwościach spowodowanych brakiem snu i jedzenia. Zbliżała się ósma rano, gdy z oddechem ulgi opadł na oparcie fotela. Po raz ostatni spojrzał na

17


OPOWIADANIA olbrzymi ekran wypełniony dziesiątkami równań, po czym pomniejszył go i umieścił w mikroskopijnym nośniku obok kilkunastu podobnych zapisów. Dla tej chwili warto było znosić szepty na sali podczas wykładów Azurina. To ta chwila kazała pielęgnować talent i cierpliwie obnosić się z piętnem. Zawsze był geniuszem. Ale teraz okazał się być tym największym. W pośpiechu wywołał połączenie z urzędem weryfikacyjnym. Dostępny był tylko jeden oficer dyżurny, trzeba więc było chwilę poczekać. Gdy wreszcie pojawił się na ekranie, Koenig zaczął pewnym tonem: – Dzień dobry. Muszę połączyć się z inspektorem kardynalnym. To bardzo pilne. – Skąd taki pośpiech, panie...? – Proszę sobie darować. Obaj wiemy, że w ciągu sekundy jest pan w stanie poznać moje nazwisko, a w ciągu kolejnej dowiedzieć się, co potrafię i że jeśli nie dostanę połączenia, w niecałe dwie minuty sam je sobie wywołam. Tracę czas na rozmowę z panem tylko dlatego, że nie chcę robić wam skandalu. – Ma pan zamiar złożyć donos na jakiegoś wyjątkowo szkodliwego drania? – Wiem, jak pozbyć się jakiegoś wyjątkowo szkodliwego drania. – Może pan chociaż zdradzić, jak on się nazywa? Usłyszawszy odpowiedź oficer zamyślił się na chwilę. – Takiego nazwiska chyba nie znam. Może pan przeliterować?

MAREK PIETRUSEWICZ

5. – Więc kogóż to, panie Koenig, uważa pan za tak straszliwego wroga, że musi pan mówić ze mną osobiście i to na podwójnym kodowaniu? – spytał niecałą minutę później inspektor kardynalny, starając się brzmieć nonszalancko. Koenig pomachał obudową nośnika. – Śmierć, wasza ekscelencjo. Odkryłem, w jaki sposób można powrócić ze stanu śmierci. 6. Do mieszkania, po raz pierwszy od miesiąca, wdarł się powiew chłodniejszego powietrza. – Dzień dobry, panie Koenig. Mamy zaszczyt w imieniu komisji przekazać najwyższe wyrazy uznania dla pańskiego wielkiego osiągnięcia. – Komisji? – W rzeczy samej. Proszę się pakować. Został pan wytypowany do lotu na Paradisum. Marek Pietrusewicz (ur. 1979) pochodzi ze Stargardu Szczecińskiego. Studiował historię i filologię angielską. Jego opowiadania SF i fantasy nagradzane były m.in. w IV Ogólnopolskim Konkursie na Opowiadanie Fantasy im. Krystyny Kwiatkowskiej, V Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Świetlne Pióro”, Ogólnopolskim Konkursie Literackim „Na Srebrnym Globie” oraz Konkursie Literackim portalu Uniwersum Metro 2033 (publikacja w fanowskiej antologii „Szepty zgładzonych”).

18

MAREK PIETRUSEWICZ


OPOWIADANIA

JACEK KRAJL Szał uniesień Ilustracja: Magdalena Mińko – To nas, mości Rogalu, żeś wkopał z tą nocną wyprawą na połów – zawołał Muka chrapliwym głosem. – Miały brać jak w bajce o rybnym królu, co to ryb dla całej wsi z kałuży nałowił, a potem beczułki po same brzegi winem z tejże kałuży napełnił. Zamiast tego sromota i miernota, mości Rogalu. A rusałki żmijowej jak nie było, tak nie ma. Muka wstał i poprawił galoty w kroczu. Był to chłop barczysty i wysoki. Na jego lśniącym od potu torsie spoczywał ciężki łańcuch, przepleciony przez klamry ćwiekowanego kubraka. Łapska, a raczej umięśnione narzędzia do bicia, w całości pokryte miał niebieskimi sylwetkami kobiet o monstrualnych piersiach i równie wielkich tyłkach. Pod każdym tyłkiem widniał podpis, czyniony ozdobnym i pochyłym drukiem, z babskiego imienia lub pseudonimu. I tak oto zza łokcia prawej ręki Muki łypała Wyszeniega Najtańsza, chociaż w sumie nie najbrzydsza. Jej długie nogi sięgały aż do rozkraczonej i wielkiej jak waleń Słodziarki. Ta z kolei musiała być jedną z pierwszych łupów Muki, bo nachodziły na nią ponętne ciała pięciu Karmelkowych Siostrzyczek. Mniej ponętne, odpychające wręcz, były widoczne przy zgięciu lewej ręki wymiona chuderlawej Biezrosporki i Rudej Dechy. Obok Rudej, niby pomnik lub statua, leżały jedna na drugiej Czarna Cichodaja z Białą Głośnodają. Żadna, ale to żadna z nich nie miała jednak prawa naruszyć majestatu zajętego w centralnej części lewego ramienia. Wypinała się tam Cirzpisława Niesławna. Na oko przeciętna goła baba, o nijakich wdziękach płci nadobnej. Dla Muki jednak wyraźnie czcigodna, otoczona zdobieniami z latorośli, różyczek i w koronie z warkocza. Bulwiaste pięści Muka też miał pogryzmolone. Na powykręcanych kłykciach widniały kotwice. O ile baby i kotwice miały sens – osiłek pół życia spędził na morzu, a drugie pół w portowych garkuchniach, gdzie pełno było chętnych niewiast – o tyle sensu nie miały nieznane nikomu runy ochronne, umieszczone zaraz pod kotwicami. Znaki te wymyślane były na poczekaniu, a ich nosiciela chroniły tylko na pozór. Oczywiście wiedzieli o tym tylko dziarmistrzowie, którzy za ten pozór ochronny kazali sobie słono płacić. Nie inaczej było w przypadku wszystkiego, czego dziarmistrzowie na oczy w swoim życiu nie widzieli. Dlatego zamówiony wściekły jaguar często wyglądał jak kot wyjęty z bani wody; czerep brejaka nocnego zamiast łypać groźnie z ramienia, patrzył raczej jak głodny wieprz; a skrzydlatej wiwernie bliżej było do latającej jałówki. Bez szwanku i ryzyka zamawiało się tylko gołą babę. Muka zerwał pokrywkę z kobiałki, żeby sprawdzić, jak złowione jazie, leszcze i płastugi tańcują bez wody. Próbował je nawet zliczyć, ale pogubił się, gdy zabrakło mu

Szał uniesień

palców. Zakrył kobiałkę; potrząsnął w powietrzu butelką z purpurowego szkła. Na dnie zabulgotała resztka okowity z domieszką szarożółtych ziarenek. Pociągnął ostatni łyk. Wykrzywił się, zebrał ślinę i splunął obficie na środek pomostu. – Pół pierwszego wikliniaka dziepro mamy – rzucił zgryźliwie – a siedzim tu, od kiedy zmierzchło. Może chociaż uraczysz nas krztą trunku z gąsiorka chowanego niefachowo pod pazuchą? Nie udawaj, że nie słyszysz, Rogaliku… Rogal, wieloletni kum Muki i specjalista do spraw finansów w jego zbójeckiej konfraterni, z powodu swoich uszu nie mógł udać, że nie słyszy. Były tak odstające, że po ciemku można by pomyśleć, że na zmurszałym pomoście siedzi rycerz z rogatym hełmem na łbie. Uszaty chciał akurat sięgnąć ukradkiem do wewnętrznej kieszonki baraniego kożucha. Zamiast tego podrapał się po bujnej szczecinie włosów nadających się do produkcji szczotki lub pędzla malarskiego i wykonał w powietrzu nieokreślony ruch, jakby odganiał muchy. Chuchnął w zgrabiałe dłonie i wyciągnął się jak strzała, wypatrując jakichś cudów w morzu. – Ano, Muka dobrze prawi – mruknął ten z wielką czerwoną plamą na gębie. – Zawdy ta sama bajka. Rogal coś chlapnie, a my jak te wszy z jego łba, wszędzie za nim hycamy. Dawaj no, co tam masz, uszatku jeden, ale już! – Czerwonka, ty się w kolejce raczej ustaw, bo ja pierwszy gąsiorek żem obaczył. To i pierwszy go przechylę – syknął Muka. Rogal wzruszył ramionami. – Bodaj was świnie zjadły! – wypluł wreszcie w odpowiedzi na zaczepki. – A cóżem ja winien? Że ryb tak mało we wodzie, to moja jest sprawka? I że śladu po rusałce żmijowej nie ma? Wyprawa jeszcze zaśmierdzi nam piniędzmi, spokojna głowa. Znachor z naszą zaliczką i wypłatą czekać będzie przy stajenkach druzgińskich do oporu, nawet jak się opóźni nasze przybycie. Dał przecie słowo. A słowo znachora warte jest więcej od gadki szmatki byle wypierdka spod kramiku. Obłok tchu Rogala, zdyszanego po skleceniu za długiej jak na siebie wypowiedzi, rozpłynął się w powietrzu. Rogal wyglądał teraz na rozmarzonego. Nastała cisza, mącona jedynie pluskaniem wody. *** Nawet dla zasmarkanego bachora z byle wiochy w Czarnosękach oczywiste było, że rusałki żmijowej blisko brzegu spotkać się nie da. Rogal zapewne tak samo wiedział o tym

19


OPOWIADANIA już od maleńkości. Mimo to wczoraj połknął haczyk. Jak te jazie, leszcze i płastugi, tyle że przynętą była pękata sakiewka w dłoni wędrownego znachora. Zapewnił on Rogala, że niedawno na własne oczy widział tu dorodną rusałkę. Szklistą w słońcu i iście czarowną. Tyle że zapolować na nią jakoś nie umiał, a bliżej nie chciał podchodzić, żeby tego cudu nie odpędzić. Poza tym: nawet gdy szczęściem na rusałkę żmijową przy brzegu nie trafią, mówił znachor, z pewnością złowią tu nocą siaty ryb. Bezościstych i złotych. Jak z bajki. Wszystkie te banialuki kosztowały Rogala równe pięćdziesiąt koron fluvińskich. Znachor obiecał je oddać razem z pękatym mieszkiem, gdy tylko zleceniobiorca dostarczy mu rusałkowy ogon. A że Rogal wpisowe uiścił z kasy konfraterni Muki, bez pytania i będąc w amoku, nad brzeg siłą rzeczy przybyli z nim wszyscy. Czterech zbójów, srogich i poważanych w środowisku. I każdy z nich wypatrywał teraz czegoś, w co prawie nikt na świecie nie wierzy. – A czy ten znachor aby nie ołgał cię złośliwie, co, Rogal? – Muka nie mógł dłużej milczeć. – Może mu za skórę czymś żeś zalazł? A może rano nie będzie już znachora? I fluviniaków naszych nie będzie, a rusałka to bujda była, ot tak, dla psoty? – Albo żeś, Rogaliku, za zdrapanie grzyba z kuśki mu nie zapłacił! – Rozbawiony swoim żartem Czerwonka klasnął w dłonie. Rogalowi mina zrzedła, spochmurniał wyraźnie. – Dobra, bierzcie i pijcie… Ale ino po hauście, bo ta księżycówka nie do chlania jest, ino do gorącości utrzymania. Weźcie też moją radę za konieczność i zawrzyjcie te parszywe gęby. Ryb gadaniem nie przywołamy, a i żmijowa caryca raczej do nas nie podpłynie. Bo niby po co? Żeby o naszych kuśkach pogwarzyć? – Mhm – ocknął się czwarty koleżka. Podniósł zad z siedziska i wyciągnął rękę w oczekiwaniu na opleciony wikliną gąsiorek. Na draba to on nie wyglądał. Postura ułomka, głowa duża, jakby z innego kompletu, osadzona na chudej szyi. Poniżej wklęsła klata, zarośnięta jak szczurze czoło. Niemal dwa razy był mniejszy od waligóry Muki. – O, patrzajta, nawet Mruczek nam się obudził – powiedział Muka. – A ty, Mruczek, co o wyprawie naszej myślisz? Że intratna? Czy Rogala przebrany za znachora szczwaniak jaki wycyckał? I teraz w mżawce jak te kołki stoim… Od jakiegoś czasu istotnie zaczęło mżyć. – Mhm – wydusił znowu Mruczek, mimowolnie garbiąc się i odwracając łeb w stronę wody. – No, i sprawa przesądzona! Widzisz, Rogaliku, nawet Mruczek zgodny co do naszych osądów – zarechotał Czerwonka i pociągnął krztę księżycówki, bo przyszła właśnie jego kolej. Rogal odrzucił wędkę, wyskoczył jak kogut naprzeciw przyssanego do butli konfratra. Pod ręką miał sierp na długim drzewcu, przytwierdzony do brązowego, skórzanego pasa. Czerwonka niechętnie, jak dziecko siłą oderwane od matki karmiącej, odjął od ust butelkę z księżycówką. Chrząknął gardłowo, grdyką jak wzburzony kur poruszał, i dobył topora służącego do dzielenia zwierząt na ćwiartki. – No, no, panieneczki, tylko mi się tu nie pozabijajta – zaśmiał się Muka, z lekkością rozdzielając skore do bójki koguciki. – Bo z Mruczkiem zmuszeni będziem ten wyborny

20

wyrób gorzelniczy sami wysączyć. – Mhm – skwitował z niemądrym uśmieszkiem Mruczek. Tymczasem rogalowe uszy w całości zaszły rubinem, jakby miały zaraz stanąć w płomieniach. Przez dobrą chwilę jeżył się jeszcze, gniotąc w dłoni sierpowy trzonek, ale nic już nie powiedział. – No, to teraz wędki w łapy – rozporządził pewny siebie Muka – bo rybki nam z żalu wymrą, że ich nie łowimy. – Rybki, srybki, rusałki, srałki, Rogaliki, piździki – odśpiewał Czerwonka. – Kij wam w zad – nie wytrzymał upokorzony Rogal i wziął się pod boki. – Ino gderacie i psioczycie, a ja żem nam kasową wyprawę załatwił. Idę po sito do namiotu. I ognisko rozpalić. Może jaki perłopław mi się trafi przy brzegu? Albo rusałka do mnie nadpłynie? A wy tu ryby dalej płoszcie, aż wam w mordach zaschnie od tego sarkania! – No, no – odpowiedział posiniały ze złości Czerwonka – nie ma czego płoszyć, bo i tak ich ni ma. A w gębach to raczej tak prędko nam nie zaschnie – ściszył głos i dyskretnie wskazał na butelkę, o której zbóje przez całą aferę zapomnieli. Rogal nie zwrócił uwagi na te słowa, zakręcił się na pięcie i odszedł w stronę rozbitego nieopodal namiotu. *** Dochodziła północ. Chmury wisiały może na dwa piętra, wyglądały jak utkane z owczej wełny. Na lewo i na prawo, wszędzie pełno było zawiesistej mgły, na której widok ogarnia człowieka zimno. Brudna woda cuchnęła słonymi wodorostami, na dnie tańcowały pasma moczarek, brunatnic i morskiej trawy. Nad wodą, w oparach koloru mleka, ptaków było co niemiara. Wzlatywały tak wysoko, jak tylko mogły. Zataczały kręgi, świergotały wściekle i zwijały się w skrzydlate kłęby. Niektóre opuszczały gromadę, by z wyciągniętą szyją zanurkować i błyskawicznie wyskoczyć z rybą zakleszczoną w dłutowatym dziobie. Szybowały wtedy władczo, majestatycznie, łykając zdobycz w powietrzu jakby na pokaz. Z tak mocnego uścisku, z uścisku natury rzeczy i zwyczajów przyrody, potrafiły hycnąć tylko grube, śliskie albo wyjątkowo cwane sztuki. Wiatr nagle ścichł, ale końca słoty nie było widać. *** Viveka wynurzyła głowę z wody. Chciała podpłynąć jeszcze chociaż ze dwa lub trzy sążnie, ale poczuła, że sił jej już nie staje. Po jej łysinie spływało smrodliwe zielsko, minę miała nietęgą, a usta opuchnięte i wykręcone ze zmęczenia niby zygzak pociągnięty kijem w błocie. Najpierw zerknęła w kierunku strzępków gwiazd, jakby można tam było znaleźć jakąś poradę, a dopiero potem w stronę brzegu. Zachodni brzeg Czarnosęków wyglądał dziko. I był to rodzaj dzikości po stokroć nieprzyjaznej. Dziewczyna dostrzegła kilka belkowań i znikający za ścianą deszczu, lekko pochylony szkielet zwalonej wieży. Dobrze znała to miejsce, odwiedzała je często z ojczulkiem, uczył ją tu polować. Z zasiadki czaili się na jelenie, daniele, sarny i dziki. Gdy nic się nie trafiało, zostawały jeszcze cietrzewie i słonki. Viveka biegała za nimi jak opętana, często

JACEK KRAJL


OPOWIADANIA łapiąc ich nawet więcej od ojczulka. Z drapieżnikami i utopcami tak łatwo już nie było. Przeważnie czatowała na nie z ojczulkiem w księżycowe noce, na brzegu zrębów i upraw leśnych, na wzniesieniach lub drewnianych zabudowaniach. Ojczulek pozwalał jej już we wczesnej młodości mierzyć do wodno-błotnych potworów. Zwykle trafiała tam, gdzie jej kazał, a poczwary niemal w tej samej chwili padały na wznak. Po polowaniach zwykle szkolił ją z fechtunku. Blok, zamach, unik, półobrót, wymach, nie patrz przeciwnikowi w oczy – szkoda czasu, pracuj więcej nogami, ustaw się dobrze, nawet jeśli trzeba przyjąć mocny cios, ustawienie jest najważniejsze, pokaż mu swoją krew, to on ma się jej bać, nie ty. Często na koniec dnia wspinała się po starych belkach na sam szczyt wieży i stamtąd obserwowała Morze Wielkiej Meduzy do momentu, aż przychodził ciepły sen. Była wtedy na tyle młoda, że nie zastanawiała się jeszcze, dlaczego wśród berserkerów jest jedyną dziewczyną. Kto by się tym przejmował, rozpierała ją duma, bo to właśnie jej ojczulek, Krzaczasty, był wodzem bractwa, a małą Viv prawie cały czas nosił na rękach. To właśnie ją wódz berserkerów uczył polowania, walki i sztuki szału bitewnego, przekazując jej każdy przydatny w walce patent. Kiedyś zapytała go o historię przybrzeżnej wieży. Odpowiedział, że wiąże się z tym pewna legenda. Leciało to tak: żył tu rybak młody licem, acz stary wiekiem. Twarz miał, nawet sto lat wstecz, ciągle tak samo gładką i chłopięcą. Za dobrego ducha nabrzeża był uważany, a mieszkańcy mieściny Druzgi oraz wsi okolicznych znosili mu podarki wszelakie, nazywając jego dom Wieżą Darów. Klechdarki gadały nawet, że to był łobasta, demon wodny, tylko przebrany dla niepoznaki w ludzką skórę, i że gołymi rękami upolował kiedyś żarłacza ludojada. Aż któregoś razu, gdy goście przyszli do niego z łubiankami leśnych zbiorów, odkryli rzecz straszną. Otóż flaki wiecznie młodego rybaka rozciągnięte były po całym jego domostwie. Od piwnic aż po dach stożkowaty. Przesłaniem historii była refleksja, że wszystko się kiedyś we flak przemieni. Nawet gdy się umie nad starością triumfować. Bo wszystek we wszystkiem jest jak zbożowe ciastko pod cholewki naciskiem. Od tej pory zachodnie nabrzeże Czarnosęków odwiedzano z rzadka, a Wieża Darów zyskała miano Wieży Flaków. Wszystek we wszystkiem jak zbożowe ciastko... Dziewczyna wzdrygnęła. Za dużo wspomnień, za dużo myślenia, za długa przerwa. Wiedziała, że nie może zastygnąć w bezruchu, mięśnie odmówią wtedy posłuszeństwa i pójdzie na dno. Rozejrzała się ponownie, tym razem z większą uwagą. Gdzieś przy brzegu, wcale niedaleko od szkieletu Wieży Flaków, mrugnęło światło ogniska. To pewnie leśniczy na zwiadach, pomyślała z jakby przytłumioną i odległą nadzieją. Innego wyjścia nie ma, trzeba tam dopłynąć i basta. Jeśli to rzeczywiście leśniczy, pozwoli jej odpocząć przy ognisku. Nareszcie będzie ciepło. I sucho. Skoro świt wyruszy na północ. Najpierw przez gęsty Duszolas, z postojem w Druzgach. Drogę zna na pamięć, zwykle w Druzgach wymieniała skóry upolowanych zwierząt na potrzebne berserkerom towary. Prześpi się w przydrożnej gospodzie z tanim jadłem i rozwodnioną popitką. Bez pieniędzy łatwo nie bę-

Szał uniesień

dzie, to fakt. Może znajdzie jakieś dobrze płatne zlecenie na potwory, może dołączy do wędrownej grupy kramarzy i kupczyków, a może zapoluje w lesie i sprzeda kilka skór? Ale co potem? Niełatwo o tym myśleć, nie teraz. Mięśnie na żuchwach dziewczyny zadrgały silnie. Poczuła kolejny skurcz, jakby ręce i nogi wychodziły jej ze stawów. Dreszcze przeszły po całym jej ciele, niby koła zębate przetaczające się z wolna od szyi, przez cały grzbiet aż po stopy. Plankton wślizgiwał się między prawie nagie piersi, odbijał od ud, łaskotał podbrzusze. Woda przed nią zrobiła się czerwona. Viveka tym razem nie kwapiła się nawet, żeby otrzeć nos z krwi, bo i po co. Machnęła dobrze umięśnionymi jak na niewiastę ramionami, a karminowa fala momentalnie zniknęła w głębinach. Lodowata woda muskała jej policzki, wiatr grał w uszach świsty i szczebioty, odbijając na dziewczęcej twarzy plackowate rumieńce. Vivece snuły się teraz po duszy różne myśli o ojczulku, który wczoraj zszedł z tego świata, a jej nie pozwolono nawet zostać na ciałopaleniu. I czuła się jak to ciastko pod cholewki naciskiem. Żyły na jej skroniach pogrubiały i zaczęły mocno tętnić. Jeszcze raz spojrzała w stronę błotnistego brzegu, od którego oddzielał ją już tylko kawałek zielonkawej toni. Płynęła dalej. Na przekór, na złość światu, na złość smrodliwemu zielsku. *** Muka strzepał z ramion kawałki zlepionych błotem gałązek, które niosła ze sobą nieustająca mżawka, i zauważył, że po jego ćwiekowanym kubraku przechadza się kilka pokaźnych szczypawek. Trząchnął kubrakiem, aż wszystkie karakony spadły na deski wąskiego rybackiego pomostu i z nieskrywaną trwogą zaczął je przydeptywać. – Psia wiara – burknął pod nosem i sprawdził, czy kompani nie zauważyli momentu jego wstydliwej słabości. Nic z tych rzeczy. Mruczek zajęty był wylewaniem glonów z buciorów, a Czerwonka uciął sobie drzemkę ze zwieszoną głową, przytulając czule pustą flaszkę. Nie każdy musiał wiedzieć, że mięśniak Muka, guru w swojej zbójeckiej bandzie, za młodu był niziutkim chucherkiem i popychadłem numer jeden wśród rówieśników. Straszyli go, biedaczka, czym popadło. A to żmiją podrzuconą pod stóg siana, na którym Muka przycupnął, a to garścią szkodników wrzuconych za kołnierz albo tłustym pająkiem w potrawce grzybowej. Każdy udany psikus koledzy z podwórka wieńczyli kuksańcem w ramię i głośnymi chichami. Pewnego dnia – gdy Muce kolejny raz wyrwano z rąk pajdę chleba z kozim masłem, za co na zapas dostał od ojca dziesięć rózg na gołą dupę – chłopak podjął pierwszą w życiu ważną decyzję. Będzie pakował ciężary, aż będzie szerszy niż framuga. I jak sobie wtedy w złości założył, tak przez dalsze życie czynił. Z początku mu nie szło, ale razem z ciężarami począł pakować środki pobudzające nagły przyrost masy mięśniowej i wyrósł prawie na dwie framugi. Po roku treningu Muka położył pierwszego chojraka, tego od pająka w potrawce. Po dwóch latach dał radę stręczycielom od żmii w sianie. Jednego nieszczęśnika Muka

21


OPOWIADANIA zlał tak bardzo, że ten leżał w malignie równy tydzień. Gdy biedaczek wstał wreszcie o własnych siłach, zdrowiem cieszył się krótko. Godzinę później Muka zrobił mu poprawiny i po tych poprawinach pozostało wynieść sztywnego już biedaczka prosto do świątyni. Po trzech latach Muka był już na siłach, by dać pstryczka ojcu. Za te rózgi wymierzane za młodu, za ostatnią pajdę chleba z kozim masłem wziął i złamał tatulowi kark. I wszedł tym samym ze stanowczym przytupem do światka nieprawości, w którym realizuje się po dziś dzień. Z takim samym przytupem Muka docisnął właśnie ostatniego robaka, którego pancerzyk chrupnął pod masywną podeszwą. – Normalnie połów stulecia – powiedział Muka, wzdychając przy tym ciężko. – Bardowie dumki o nas pisać będą, a panny wzdychać i pląsać po zmierzchach, nie ma co. Z worka przywiązanego sznurkiem do kubraka wyciągnął drewniane pudełeczko i wyspał z niego na rękę kilka smolistych, pozwijanych listków. Poczekał, aż zrosi je nieco deszczówka, po czym garstkę listowia wrzucił naraz do gęby. Zaczął żuć jak krowa. Facjata prawie od razu mu się poprawiła, muskuły naprężyły tak bardzo, że wytatuowane baby miały coraz to większe walory. Z zaskoczenia zdzielił śpiącego Czerwonkę i ryknął mu do ucha: – Muka, kuka, pobudka! Smok na nas leci! I pożre ci dzieci! – Smok? Gdzie? – odrzekł żywcem wyjęty ze snu Czerwonka. – Psi synu, po kiego ludziom rzyć zawracasz? – Bo to nie pora na spanie, ino na łowienie i rusałek wyglądanie! Weź sobie trochę czarnuli. Nabyta od hodowcy z miasta, ale kopa daje mocnego, prawie jak ta zrywana na duszycowych bagniskach. – Mhm – zawtórował Mruczek i sięgnął do pudełka zaraz po Czerwonce. Kamraci ciamkali i cmoktali w milczeniu. – Ty, Czerwonka, myślisz, że za ten grzyb na kuśce nasz Rogal tak się obruszył? – zagadał wreszcie Muka. – Może w sedno żeś trafił? I nasz kompan ma poważną z tym kwestię? – Sprawdzać przecie nie będę. Wszyscy zarechotali, aż ech poszło. – Oj, niedługo nie będzie potrzeby sprawdzać, bo wszystko tu grzybem porośnie – powiedział z przekąsem Muka. – Woje zjednoczonej Enzy wejdą nam na chałupę, a my, zamiast wina, będziem własną juchę spijać, ot co! – A czemu to niby Enza ma do nas z buciorami wkroczyć? – Jak to czemu, Czerwonka? Wczoraj cię matka na świat wykluła czy może ten znachor od Rogala mózg ci podmienił na chochlę kisielu z zepsutych wisienek? Temu do nas wkroczą, że w życiu trzeba zdobywać, poszerzać horyzont patrzenia, pojmujesz? Temu, że baba wyrwana sąsiadowi smakuje nawet lepiej niżeli własna. I zapamiętaj sobie, Czerwonka, że polityk to dla każdego zbója jest niedościgniony wzór do naśladowania, bo zanim urzędnik królewski zacznie urzędować, musi się naumieć dobrze kraść i rabować. A my, czym się zajmujemy? – No… też grabieżą i rabunkiem… – No widzisz, w tempie ślimaka, ale chwytasz, Czerwon-

22

ka. Teraz usiądź wygodnie i żuj, co masz w gębie, a ja zrobię ci wstęp do polityki, czyli powiem, jak to jest za Górami Lustrzanymi. I będziesz zara jak magister! Więc tak: królestwo Enzaliaru pod dowództwem tej światoburczej łajzy, Barozira, na rozgrzewkę wchłonęło w swoje granice okoliczne państewka: Kivrę, Olcanę i Zlatimur. To już pewnie wiesz? Teraz chodzą słuchy, że i z łuskowikami z Kaudaheimu mają się pojednać. Pod wspólnym sztandarem tolerencji, z którą przy każdym wystąpieniu obnosi się Dolka, królowa łuskowików. Nie wiesz, co to tolerencja? To ci wytłumaczę. Tolerencja jest wtedy, jak powtarza pokryta łuską swołocz Dolki, gdy ktoś ci nasra do michy z jedzeniem, a ty na to jeno uśmiechem reagujesz, nie złością. – Uśmiechem? Ja bym takiemu gębę do tej michy docisnął i tą jego gębą obraz na ścianie wymalował. Obraz z jego własnego gówna… – Zuch chłopak! To jest właśnie odruch stosowny do sytuacji i na miejscu. Ale jest to odruch bez tolerencji, za co Dolka by cię była w stanie, delikatnie mówiąc, skarcić. – Jak to skarcić? – No skarcić, normalnie, dać skierowanie na stryczek, dla przykładu powiesić, ażeby inni bardziej się w tolerencję wczuli. Co gorsza za te dyrdymały, uważaj teraz, ponad połowa łuskowików da sobie łuski powyrywać. Kto jak kto, ale Dolka mieszać prostemu ludowi we łbie potrafi. Bo te jej pomysła to mają być niby dla dobra wspólnego i wspólnej sprawy. Że jak wszyscy tolerencję już pojmą, to będą długo i szczęśliwie żyć w jednej trzódce, bez żadnych granic, łuskowiki, ludziska, ostrouchy i piorun wie, kto jeszcze. W ten oto sposób Barozir i Dolka koszarują wespół wielkie imperium i zbiorą taką armię, bracie, że nawet, jak nasze Czarnosęki dogadają się z królem Bronkiem Nijakim z Białomar i Falibogiem z Kastenii, przetrwamy w wojence góra cztery zimy. No może pięć, jeśli przyjdą nam do pomocy ostrouchy z dalekiego Timeonu. Chociaż im to chyba też jest bliżej do tolerencji, bo za wytknięcie im szpiczastych uszu w tolerencji grozić będzie grzywna… Czerwonka słuchał wywodu kompana z rozdziawioną japą, z ust spływała mu ślina z resztkami czarnych listków. Widać było, że w głowie kłębią mu się różne myśli. – Eee tam, zmyślasz na poczekaniu. We łbie ci się miesza od tej czarnuli… Czemu niby chłopy z zagórza na pomysła Barozira mają przystać? Coś mi się nie widzi, że rękę wyciągną do łuskowików za jakąś tore… to-ry-ren-cję… – Czym ich Barozir kupił, pytasz. Ano, obietnicą ich kupił, mości mój nieświadomy kamracie. Obietnicą podboju całego kontynentu. Widzisz, może i Barozir we łbach tak jak Dolka mieszać ludziom nie umie, ale ma w rękawie asa. Ponoć już jego dziad włożył majątek królewski w cech rzemieślników, dając im najlepsze narzędzia i czyniąc ich warsztaty iście królewskimi. Od tego czasu do królestwa zaczęli zjeżdżać najlepsi bednarze, cieśle, drwale, grawerzy, kotlarze, kowale i inni spece od cudactw i kołowrotków. Powiadają, że wyszkolili się na tyle, że potrafią teraz budować statki, takie jak na wodzie, tylko że latające! I że tymi latajkami drewnianymi Barozir po całym zagórzu lata! – Muka zatoczył dłonią łuk, wskazując paluchem nachmurzone niebo. Kompani słuchali jak zahipnotyzowani. – Chłopy to pewnie widzą w Barozirze boga nieba i ziemi. Uważasz, Czerwonka? Przylecą do nas jak te ptaki. Ino ze skrzydłami z olch i wrzosów wystruganymi. No i Góry Lustrzane straszne im

JACEK KRAJL


OPOWIADANIA już nie będą, brykną nad nimi jak żaba nad kamieniem. A my co? A my nie będziemy przygotowani nawet w połowie. I ta żaba, siup, zje nas jak muszkę po obiedzie. A później Barozir z Dolką pod przymusem tolerencję zaprowadzą. – Czyli co? Że niby już po nas? A Grozim Dziki, jego królewska miłość i nasz wielki watażka? I ród jego cały? Co oni na to? Toż to nie byle jaka jest ferajna. – Oj, Czerwonka, chyba twój łeb już więcej dziś nie pomieści. Toż mówię, ród władający tu, u nas, w Czarnosękach działa gwałtem, by po tej stronie gór też się zjednoczyć i tolerencję jakoś odeprzeć. Ale widzisz, Bronek z Białomar wcale nie dla żartu zwany jest Nijakim, a włodarze Kastenii to też bezjajeczne typki. Niby chcą starego porządku i w rzyci mają postęp, ale tu potrzeba męskiej ręki. – Muka podciągnął galoty aż za pępek. – A oni tylko pierdzą w te swoje trony. – Drzewiej to inaczej było, zresztą sam wiesz – ciągnął mięśniak. – Czarnosęki miały armię silną, prawdziwie dziką… – No i berserkery były! – Ano, to i nikt do nas nie podchodził. Ale na wojnę się nie zapowiadało, przeto armię umniejszono, bo droga jest w utrzymaniu. A bezrobotni wtenczas berserkerzy stracili na wartości. Gadałem kiedyś z jednym, oni żyją w niedostatku na tamtej wysepce, o, tam. – Muka wypatrywał jakiegoś punktu na horyzoncie morza, w siąpaninie trudno było jednak dostrzec cokolwiek. – Ale z ich watahy ostała się ledwie garstka. A chłop bez wojenki to jak chłop bez panienki, prędko z żalu skona. Czujesz? – Czyli na wschodzie, za Górami Lustrzanymi, gorąco jest jak w burdelu kupałową nocką, machiny tam niebo przecinają na ćwiartki, Barozir zęby na nas szlifuje, a my tu łowim wymyślone przez jakiegoś łajdaka ryby, rusałek przy tym wypatrując? – zatrybił wreszcie Czerwonka. – Mhm – skonkludował Mruczek. Muka zarechotał i czknął przetrawionym alkoholem. Z ciemności dobiegł szelest, rybacy stanęli na baczność. Mimo upojenia okowitą i odurzenia czarnulą wyglądali na zwartych. Czerwonka zaciskał w pięści swój toporek. Skazy skórne ciągnące się od szyi Czerwonki aż do wysuniętego i niedomytego czoła wyglądały teraz jak barwy wojenne. Muka popchnął bezbronnego Mruczka przed siebie, jako żywą tarczę, i chwycił nabijak do polowania na wielkie sztuki. Alarm był jednak fałszywy. To zdyszany Rogal biegł brzegiem. Biegł z takim zapałem, jakby gnał do wychodka przy durze brzusznym. – Chłopy, chłopy, morze coś cudacznego wypluło, ale to nie żmijowa caryca, bo ludzkie ma golenie – krzyczał w biegu. – Jak wypluło? – zapytał zaciekawiony Muka. – No, normalnie. Z daleka żem widział. Postać większa od brejaka, to pewne, ale chyba nie człowiek, bo i skąd tutaj, no i w środku nocy. Sam już nie wiem, z fal nagle się wyczołgało toto. Nieumarlak może jaki? – Sam jesteś nieumarlak, Rogal, w dodatku z grzybem na kuśce – skwitował pewny siebie Muka. – Ale chętnie się przejdę, bo mi ten twój połów już zadem wychodzi. No, dawaj, Rogal, prowadź do tego wyrzutka morskiego! Czerwonce i Mruczkowi nie było jednak do śmiechu. Zabrali przyrządy myśliwskie – przygotowane wcześniej do

Szał uniesień

ubicia rusałki – i gęsiego pomaszerowali jakby nie na swoich nogach, w prawie całkowitej ciemności. *** Muka, z pochodnią w lewej, a gotową do rzutu włócznią w prawej ręce, szedł pierwszy, reszta dryblasów czaiła się w jego cieniu. Wcześniej zarządził, że podejdą do majaczącego przy brzegu podrzutka od strony wądołu, tak aby w razie zagrożenia czmychnąć jednym susem do leśnego tunelu i zaczaić się na intruza gdzieś na zboczach porośniętych gęsto brusznicą. Był to jakiś plan. Muka ostrożnie zajrzał za konar powalonego drzewa. Przetarłszy oczy, przyglądał się przez chwilę. Potem ruchem ręki przywołał do siebie czuwających w ciemności konfratrów. W mokrym piasku, zaraz za leżakującym przy samej wodzie ułamkiem starodrzewu, wiła się kobieca postać. Kaftan miała rozerwany w kilku miejscach. Z zadrapań na jej odkrytych udach i plecach sączyła się krew, która tworzyła mieszaninę z gliną i brunatnym igliwiem. – Patrzajta, chłopy, jaki podarek nam dziś morze dało. – Muka wbił pochodnię w gliniasty piasek, podszedł do dziewczyny i czubkiem buta przewrócił ją na plecy, by zobaczyć twarz. – Fju-fju, toż to w pełni rasowa i dorodna panna. Ino włosów jej na łbie brakuje, a nosek ma cały w strupach. – Może chora jaka? Albo urokiem złego oka dotknięta przez przeklęte duchy z morza? – przerwał półszeptem Czerwonka. – Nie kwękaj, brachu, i zapamiętaj raz na zawsze, lepszy cyc niż nic! – podjął głośno Muka, a oczy mu błysnęły. – Kaką od niej nie bije, to i szatańska nie jest! Rogal parsknął. Towarzysze, sparaliżowani ciszą, jaka nastała, rozejrzeli się raz jeszcze, sprawdzając, czy na pewno są sam na sam z odkrytą właśnie zdobyczą. Wiatr świsnął diabelnie, zaszeleściło w gąszczach dzikiego bzu, kaliny i jałowca. Gdzieś z oddali dobiegało gardłowe paplanie sójek, przypominające występ brzuchomówcy amatora. Nic nie wskazywało, że opodal może czaić się jakieś zagrożenie, a dziewczyna gra rolę przynęty w zasadzce podstępnego potwora lub obłąkanego szarlatana. Kamraci nabrali pewności siebie. – Powiedz nam, panienko. – Zgarbił się Czerwonka, – Co my mamy teraz z tobą począć, hę? Przybiłaś do brzegu prawie że z gołą dupą, nie wiedzieć jak i skąd. I na co niby liczysz. Na torylencję powitalną? To się przeliczysz. – Trzeba dziołchę szybcikiem rozgrzać i to bez gadania. – Muka uśmiechnął się paskudnie. – Bo zaraz kaszlofilis złapie albo jaką inną zarazę. Raniuteńko będzie jak nowa i jeszcze nam podziękuje za chłopską uczynność, he-he! Rogal wpatrywał się z uwagą w twarz Czerwonki, śledząc zachodzące na niej zmiany, ale ten umiejętnie unikał jego wzroku. – Dobra, Czerwonka, zaczynaj waść, mitrężenia oszczędź. Ja tam wolę, jak już panna będzie trochę cieplejsza – ciągnął Muka. Czerwonka przyczepił do pasa zakrzywiony nóż, który wcześniej trzymał w gotowości, sapnął, podszedł bliżej dziewczyny. Półnaga niewiasta skręcała się z bólu i dychała

23


OPOWIADANIA niespokojnie, jakby prowadziła zacięty bój z samą sobą. – Może... – zaczął niepewnie Rogal. – Może piniędze ktoś za nią da, może ten znachor zapłaci? A może zostawmy ją tu w spokoju? Niechże sama skona... Alina moja, gdyby ona o tym wiedziała, to by mi tęgo wory ukręciła... Muka spojrzał na niego spode łba i natychmiast zgasił: – A widzisz tu kogo? Bo ja nie, tylko baba prawie goła i czterech chłopa do tego. Ty, Rogal, a może tyś nie chłop, tylko tyż baba, hę? I nie ma ci czego Alina ukręcać! To kładź się obok niewiasty, radco uciśnionych, i spoczywaj sobie grzecznie razem z nią. Rogal położył po sobie uszy, cofnął się dwa kroki. Wiedział, że dalsza rozprawa nie miała sensu. Stanął obok Mruczka i obaj w napięciu obserwowali każdy ruch Czerwonki. Ten najpierw rozsznurował węzeł z prawej strony swoich portek, później przykucnął obok leżącej w piasku kobiety. Zionęło od niego bimbrem i adrenaliną. Żylastymi łapskami chwycił za jej kolana i rozchylił je tak mocno, aż dało się usłyszeć szczęknięcie kości. Dziewczyna w tym samym momencie wrzasnęła głośno, niemożebnie, i zanim oprawca powalił się na nią, odepchnęła go w kierunku morza. Zerwała się gibko i stanęła w pełnej krasie przed zaskoczonymi łotrami. *** W piasku i spienionej wodzie leżał za nią niedoszły gwałciciel. Pozostała trójka przyglądała się jej w osłupiałym milczeniu. Fale z coraz większą mocą biły o brzeg, wdzierały się już pod jej stopy. Viveka czuła jednak, że nadciąga zupełnie inna fala. Poniesie ją do ostateczności, wyprowadzi z równowagi, by wprowadzić w ekstazę zabijania. Mżyste obłoki odsłoniły na chwilę świetlistą tarczę księżyca, rozjaśniając tym samym spory kawałek lasu oraz wybrzeża. Widać było teraz, że źrenice dziewczyny mocno po-

24

bladły, a wokół nich mnożyły się czerwone żyłki. Wyglądała jak wściekłe zwierzę, nie człowiek, nie wyrodek morza, nie słaba istotka wyrzucona na brzeg. *** – Ki diaboł – powiedział głucho Czerwonka, wycierając piasek z gęby. Cały był umorusany błotnistą mazią z nalotem glonów i rzęsy. Wreszcie oprzytomniał, zręcznym ruchem zawiązał portkowy sznurek i wyciągnął nóż; kiwnął głową w stronę Muki. – A cóż to za wykręty, kurwia córa, czyni? – zadrwił Muka. – Dyć my tu po dobroci i z czułością, a ta, patrzajta ją, pazurki naraz pokazuje! Dawać ją na dzidy! Pierwszy ruszył Czerwonka, z impetem oraz żelaznym ostrzem skierowanym prosto w szyję ofiary. A konkretnie w szyjną tętnicę. Miał przewagę, atakował chytrze, zza jej pleców. Dziewczyna, baczna i spięta, cofnęła łysą głowę, złapała draba za rękę z ostrzem, przetaczając go przez własny grzbiet. Czerwonka wpadł na dobrze już rozpędzonego Mukę, wytrącił go z biegu i lekko pokaleczył. Silny, niegramotny jak niedźwiedź Muka zbierał się wolno. Na pierwszy plan zdążył w tym czasie wkroczyć Rogal, machając finezyjnie bojowym sierpem. Krzyczał przy tym z pasją coś o złych mocach oraz ich odsyłaniu do stu diabłów. Łysa celowo przyjęła cios na skrzyżowane ze sobą dłonie, wyrywając w ten sposób sierp. Przeciwnik odskoczył prawie od razu, w panice szukał odwrotu, ale nic to nie dało. Dziewczyna zacisnęła palce na drzewcu broni tak mocno, aż paznokcie zrobiły się całe białe, machnęła raz a dobrze, rozrywając okropnie policzek Rogala. Momentalnie ścięło go z nóg. Leżał teraz i podrygiwał jak konający kundel z wywiniętym na wierzchu jęzorem.


OPOWIADANIA – Ty sucza córo! – ryknął wzburzony Czerwonka. Przywarł do dziewczyny. Próbował szarpać za ostatki cienkiego materiału jej bezrękawnika. Nie dała się. Odrzuciła nieprzydatny już sierp bojowy i pochwyciła żelazne ostrze szarżującego Czerwonki. Rozcięła sobie przy tym skórę rąk, całkiem głęboko, aż chlusnęło na boki krwią. Skierowała ostrze w stronę nieprzyjaciela, pchnęła głownię z całej siły, a nóż utopił się w miękkim brzuchu Czerwonki aż po sam jelec. Zanim runął na kożuch piasku, łysa zdążyła wyrwać przymocowany do jego pasa toporek. Na jej drodze stanął nieobecny do tej pory i skurczony ze strachu Mruczek. Podreptał w miejscu i, wypuszczając maczetę z dłoni, wykonał gest jasno wskazujący, że chce się poddać. Gacie miał już pełne i nieprzyjemnie niosło od nich na wietrze. Spojrzał na Mukę, ale zdołał wydusić z siebie tylko ciche kwiknięcie. Nie bacząc na to, dziewczyna rzuciła się na niego gwałtownie, szukając zaspokojenia dla rozhulanej rządzy mordu, i po kilku razach posłała prosto na ostrze włóczni, którą trzymał gotowy do szycia Muka. – Ziiii... – Mruczkowi drżały usta. – ...mno – wydusił z trudem. Było to pierwsze i zarazem ostatnie słowo w jego życiu. Muka silnym szarpnięciem wyciągnął prymitywny grot dzidy łowieckiej z pleców kompana. Wzrok skupił na łysej. Widać było, że wcale nie miała dość, mięśnie jej dygotały, ledwo powstrzymywała się przed kolejnym zatraceniem w wirze walki. Muka splunął w jej stronę gęstą śliną. – Dziwne czasy nastały. Postępowe tak bardzo, że oto stoi przede mną berserker z cyckami. Gdyby mi to ktoś powiedział mi za młodu, kichnąłbym mu od rechotu w twarz. Z wystawioną przed siebie włócznią wykonał kilka kroków w lewo, próbując zajść dziewczynę z boku i celować ostrzem prosto w serce. – Nie to, żebym do wojów twojego rodzaju nie miał godziwego respektu. Przeciwnie, głosuję nawet za ich powrotem do dawnej świetności. Bab jednak do tego cechu nie wliczam, bo babie to dobrze jest z kijanką, gdy szmaty pierze nad rzeką. A od oręża jej wara! Muka zmarszczył brwi, odskakując już na dobry sążeń w bok. – Dziwne czasy, to fakt, mięśniaku – przez zaciśnięte zęby wycedziła dziewczyna – że gości już w progu próbuje się wziąć siłą i po kryjomu ubić. Postępowe widać tak bardzo, że tych gości ubija się nie byle czym, tylko raz sierpem, raz dzidą na ryby. – Wilcy mordują dla strawy, no a człowiek dla zabawy – odrzekł wiecznie dziarski Muka, szykując się do skoku. – W moje progi, wiedz o tym, nikt cię nie prosił. Bo widzę cię jako postępowe łajno. A łajno, jak to łajno, omijać trzeba szerokim łukiem. Albo na nawóz przerobić, to łajno. Co zresztą zamierzam teraz uczynić. Berserker z cycami, psia jego mać, w walce mnie nie rozłoży, prędzej sczeznę! I niech mi Święta Kościca świadkuje... *** Muka sczezł błyskawicznie. Z toporkiem do ćwiartowania zwierząt między zdumionymi ślepiami. Viveka padła na

Szał uniesień

kolana. Wściekłość z wolna ustępowała smutkowi i znacznie wygodniejszej obojętności. Ból wytłumiony w trakcie bitewnego amoku wracał teraz ze zdwojoną mocą. Zatykał mięśnie i odtykał umysł. Wcale nie chciała tego wszystkiego robić. Gdyby mogła, tej nocy wybrałaby własną śmierć. Była jednak wyjątkowo cwaną sztuką. Wyrwała się z uścisku natury rzeczy i zwyczajów przyrody. To nie ona jednak o tym decydowała. Instynkt decydował za nią. Od poczęcia aż do teraz. Czuła, że jej oddech robi się płytki. W końcu klapnęła obok okaleczonych bestialsko ciał dręczycieli i zapadła w długo wyczekiwany sen. *** Poranek był słoneczny, zewsząd czuć było wesoły zapach żywicy, butwiny i przegniłych liści. Ziemia nie przeschła jeszcze po nocnym deszczu. Errat bez pośpiechu zasypywał głęboki dół, piąty z wykopanych dziś na skraju kręgu cmentarnego. Nie wyglądał na byle grabarza. Przenikliwe spojrzenie czarnych oczu i pociągła twarz obramowana potarganymi bokobrodami wskazywała od razu, że był uczonym lub artystą. I w istocie, sztuką alchemiczną zajmował się Errat od dawien dawna. O tym, że zaczynał w czasach, gdy czczono koty, a gnilec uważano za klątwę pokoleniową, słyszał chyba każdy jego student. Był na siebie zły. Przed robotą nie chciało mu się zmieniać odzienia i szybko tego pożałował. Ubrany był w beżową koszulę z kryzą haftowaną około szyi, dostojną, choć obecnie całą w odciskach brudnych paluchów, i bufiaste spodnie, też z odciskami i dodatkowo ze szlamem na kolanach. Wysokie, skórzane buty kleiły się od piwnego mułu, a na granatową pelerynę, jakby przykrości było mało, wydalił się z impetem wrończyk. Errat wiedział, że to wrończyk, poznał po zakrzywionym, czerwonym dziobie, i w locie zdążył jeszcze ptakowi nawymyślać. Z nerwów, zwyczajem swojej matki, śpiewał teraz pod nosem: – Za Lustrzanymi, za wysokimi, panienka po cichu płacze... Bo na kurhanie jej rycerzyka wrona dziś głośno kracze... Rycerzyk dzielny był i majętny, z wojenki wrócić nie zdążył... Choć tak naprawdę... ten jej kochanek... inną panienkę chędoży... Za Lustrzanymi, za wysokimi inną... panienkę... chędo… Śpiew urwał się raptownie, a alchemik odskoczył jak wystraszony kocur, bo w tej samej chwili z uklepanej ziemi wyłoniła się ludzka dłoń. Za nią błyskawicznie przebiła kolejna, aż wreszcie – rozgarniając na boki gałązki, kępki mchu i korzenie – wynurzyła się łysa kobieca łepetyna. Errat ocknął się z otępienia. Majtnął w powietrzu prowizoryczną łopatą z krótkim trzonkiem, przykładając blaszany czerpak do szyi niewiasty, która próbowała podeprzeć się na łokciach i wykaraskać z własnego grobu. *** Przez moment, z trudem łapiąc powietrze, Viveka mówiła sobie w duchu, że tak naprawdę nigdy nie dopłynęła do brzegu. Nie wpadła też w szał i nie położyła trupem pi-

25


OPOWIADANIA jackiej bandy, której przewodził olbrzym wymalowany gołymi babami. Zamiast tego poszła na dno, a teraz budzi się w świecie pośmiertnym, po drugiej stronie morskiej otchłani. I nawet tu ktoś próbuje ją posiekać na powitanie. Taki już może jej urok. Bawiła się tymi myślami, aż rozerwał je na strzępy opętańczy męski okrzyk: – Diablico z podziemnego świata! Wampirzyco niedokrwiona! Żeby cię siarczysty ogień spalił! Żeby cię piorun trzasnął! – Spokojnie, panie pirotechniku. Żadna ze mnie krwiopijczyni. – Viveka chciała przetrzeć twarz z błota, ale upaćkała się przy tym jeszcze bardziej. Teraz oboje wyglądali jak po przepychance w torfowisku. – Daleko mi też do nałożnicy szatana. Zresztą sam oceń, zęby mam ludzkie. Wyszczerzyła pokryte złogami błota i mokrego piasku zęby. Errat gapił się to na zęby dziewczyny, to na blaszany czerpak, a oczy wybałuszał przy tym tak bardzo, że wyglądały jak kuleczki do gry. Szukał pozoru do zadania ciosu, ale widać nic nie mógł znaleźć. – Nie do końca ci wierzę, podziemna panienko, udowodnij to jakoś inaczej. – Niby jak? – Może odpowiesz na proste pytanie. Wampirze gadziska, przeklęte strzygi i cały męski gatunek. Te trzy gromady od lat mają wspólną cechę. Nie wiesz jaką? To ci szybko powiem. Nie potrafią rozpoznać i właściwie nazwać kolorów. Zatem jeśliś baba normalna, a nie szatanica, prędko mi odpowiesz, jakiego koloru mam pelerynę na plecach i w jakich odcieniach jest moja koszula? – Mowa o tej obesranej szmatce przy twojej szyi? Powiem tak, jeśliś mężczyzna, to sam cierpisz na ślepotę barw. Wyjaśnij wobec tego, jakim cudem ocenisz, czy podaję właściwy kolor? Może uznasz, że koszula nie jest beżowa, jak uważam, tylko całkiem żółta, a atramentowa peleryna wpada ci bardziej w fiolet lub szafir? Errat długo się nie zastanawiał. – Taką odpowiedź, po krótkim namyśle, mogę ci zaliczyć. Godna jest istoty rozumującej. – Wybałuszone oczy Errata wróciły na właściwe orbity. Gdy Viveka podniosła się z mozołem, Errat dał jej szary płaszcz, który zdjął przed robotą z gorąca. – A co, jeśli bym odmówiła odpowiedzi, nieznajomy? – Pewnie uznałbym, że podstępem chcesz mnie ująć, grając tylko istotę ludzką, i przebił ci gardziel bez większych ceregieli. Nie wspomnę już, że na łbie nie masz ani jednego włoska, co wygląda nieswojo, musisz przyznać. A płakać bym po tobie nie płakał, jednej dziewki z pola mniej. Smutne to, aliści prawdziwe. I świat by na tym nie był stratny, i ja sam, bo w połowie byłaś już pogrzebana. Och, zapomnijmy już o tym, zgoda? A właściwie, to jak cię wołają? – Nazywam się Viveka. Errat skrzywił się z niesmakiem, przechylił lekko głowę i spojrzał na dziewczynę, jakby zagadała do niego niemądra koza. – Z deczka pretensjonalnie. A może być krócej, na przykład Viv? Albo dźwięczniej. Może Łysa Viv? Albo łysa. Wykorzystać trzeba jakoś ten twój ubytek włosów. Zastanowię się jeszcze...

26

– A ciebie jak nazywają? Bo póki co przychodzi mi do głowy, by zwać cię nadętym bufonem albo gogusiem z gównem na pelerynie. – Jestem Errat z Kivry, były nadworny alchemik króla Barozira, mistrz eksperymenta ampułkowego w Loży Czarnych Alchemików, kawaler Zlatimurskich Znachorów, adiunkt Uniwersytetu Okultystów Wszechkivrańskich i wykładowca Uniwersytetu w Vistirze, obecnie w służbie Lwa Scottiego zwanego Zyskownym, władającego Wolnym Miastem Boną, do usług. – Skłoniwszy się z gracją, wyciągnął dłoń, prezentując sygnety herbowe ze zdobnymi grawerami. – Doprawdy, w całości bezpretensjonalnie. Pozwól jednak, że też nieco skrócę, dla ułatwienia, ale mając cały czas w pamięci i na uwadze te twoje chlubne tytuły, i zostanę przy Erracie. Zgoda? Alchemik skłonił się raz jeszcze. – No, to skoro serdeczności mamy już za sobą, sugeruję udać się do mojej siedziby. Przyda ci się zjeść coś na ciepło, bo wyglądasz, co tu dużo mówić, jakbyś wstała właśnie z grobu. Rezyduję niedaleko stąd, rzut kozikiem za tamtym wzniesieniem. A, i przy okazji, Viv, przyjmij wyrazy współczucia, twoi przyjaciele nie mieli tyle szczęścia, co ty. Ale na pocieszenie dodam, że gdyby po śniadaniu nie zachciało mi się popodziwiać wschodu nad brzegiem, to by do trupiego powietrza prędko przygnały utopczyki, a wiesz pewnie, że one ogryzają mięso aż po same kości. Zamiast tego twoi pokiereszowani kompani spoczęli dzięki mnie po ludzku. – Errat spojrzał w stronę czterech kopców, które razem z rozkopanym dołem tworzyły jeden szereg. Zaczął od największej kupki ziemi: – Ten kolos, z trudem go tu dowiozłem na wózku, miał roztrzaskany czerep prawie na pół. Ośmielę się napomknąć, że warte uwagi były te golaski z jego rąk. Niech im, i jemu rzecz jasna, ziemia lekką będzie. Ten z plackowatymi uszami, spoczywa w pokoju, jako sąsiad mięśniaka. Musisz mi jednak wybaczyć, bo zdecydowałem zostawić jego ozór na nabrzeżu. Wypadł mu z gęby, a na śniadanie jadłem dziś jajecznicę z boczkiem, to i nie było mi w smak zbierać rozrzuconych po plaży trupich ochłapów. Ten ze skażoną na czerwono gębą pochowany jest, o, tutaj. No i ostatniego, nijakiego z wyglądu, za to z wielką dziurą na plecach, pogrzebałem tu, gdzie akurat stoisz. Przyznać muszę, że zbóje, którzy dopadli was przy brzegu, musieli mieć niezłe parcie na wasz dobytek... – Sęk w tym, że ci czterej nie byli moimi kompanami – podjęła Viv. – To ja ich zabiłam. Errat znowu odskoczył jak wypłoszone zwierzę. Tym razem wyciągnął z kieszeni składany nożyk do golenia. – Spokojnie, nie zrobiłam tego bez powodu... – rzekła po chwili Viv. Alchemik zmrużył oczy, spojrzał niepewnie na Vivekę, owiniętą w szary płaszcz i skupioną w milczeniu. Powolnym ruchem wsunął nożyk z powrotem do kieszeni. – Chodź… – Nerwowo pokiwał głową. – Opowiesz mi po drodze... *** Po drodze nikt nic nie mówił. Dopiero w chacie Errat podsunął Vivece pęto białej kiełbasy gotowanej w fasoli, rzucając od niechcenia, że dziewczyna może przemyć twarz

JACEK KRAJL


OPOWIADANIA mydłem i wodą z miednicy. Viveka skorzystała z miednicy, oglądając się. Errat, na co wskazywało wnętrze jego chaty, z niewiadomych przyczyn naturalne światło cenił sobie mniej aniżeli sztuczne. Okna ocieniała plecionka z trawy. Kaganki jarzyły się na stole z chropowatego dębu, nad ceglanym kominkiem na wprost wejścia i przy stanowisku alchemicznym. Czwartego naczynia, które stało obok pryczy obłożonej opasłymi tomami, alchemik nie zdołał odpalić, bo pojemnik na oliwę aż lepił się od zdechłych ciem i komarów. Noce poprzednie, jak rozumowała Viveka, spędzić musiał alchemik na skrzętnym wertowaniu owych opasłych tomów. Usiadła przy stole i wybadała w przelocie, że u Errata panuje kontrolowany nieporządek. Resztka jajecznicy z boczkiem zebrana była, blaszanym widelcem lub pajdą chleba, w kwadrat. To już podejrzane, ale chłop mógł to z nudów uczynić, pomyślała. Na podłodze pełno było mysich bobków, zamiecionych jednak wedle pewnych zasad. Większe bobki trafiały na stosy przy drzwiach, za nimi bobki średnie i całkiem maleńkie, ziarna piasku przypominające. Wszystkie w równych po sobie rzędach. Z osobna i własnoręcznie je dzieli, czy jak, ten podejrzany alchemik, pytała siebie w duchu, może to nie alchemik, tylko zwykły pomyleniec. Z pajęczynami przy stropie było nie inaczej. Wisiały tylko te, które tworzyły symetryczny układ z pozostałymi. Pośrodku każdej pajęczyny, jednakowo i bez uchybień – niby wtajemniczone w Errata układy – przędły pająki. Po tych odkryciach uwagę berserkerki zajęła mała, wiekowa serwantka. W środku, za odkurzoną szybą, misterny układ figurek z kolorowego szkła. Figurki – w klinach o kształcie trójkąta, jak w przykładnej kawalerii – przedstawiały potwory znane w całym Fenuonie. Większość z nich istniała naprawdę, ale między nimi były też bestie wyjęte z folkloru lub ust podpitych knajpiarzy. Te prawdziwe potrafiła Viveka trafnie nazwać i zwięźle opisać, głównie za sprawą powiastek i nauk ojczulka. Na półce najwyższej stały łaźniki zarośnięte kłakowymi brodami, południce z półdupkami zanurzonymi w wodzie i rusałki o odwłokach jak ogórki. Pod nimi zbiesione kundle, baboki pajęcze, polewiki w sianie, brejaki tłuste i pospolite. Jeszcze niżej ogromordy na małych nóżkach i tłuste kuświki z raciczkami zamiast palców. Na półce przedostatniej dominowały skrzydlate. Z rozdziawioną wiwierną i smokozaurzycą pośrodku. Kolekcja liczyła siedem półeczek wielkości dłoni, na ostatniej stał sam jeden bazyliszek z czterema parami kończyn i mordą jak u indora. Tej mordzie Viveka chciała się przyjrzeć z bliska, ale Errat doskoczył do niej i zabronił tykać. Ustawiał później naruszoną figurkę bazyliszka, przesuwając ją lekko to w lewo, to w prawo, to do tyłu, to w przód. A żuchwa mu przy tym chodziła tak samo, na każdą stronę. – Wszystko będzie, jak być powinno – szepnął alchemik i wrócił do swojego kącika nastawiać mikstury. Przelewał coś z kufelka do kufelka, dodawał do tego proszki i patyki, co nie rusz smakował. Jeszcze inne proszki i patyki wsypał do przeciętej na pół i mieszczącej się w dłoni dyni lub kabaczka – Viveka warzywa rozpoznawała słabiej niżeli potwory. Do tej dyni lub kabaczka sięgał czasami alchemik, aby przez srebrną słomkę siorbnąć łyka czy dwa.

Szał uniesień

Viveka przesunęła ukradkiem szklanego bazyliszka, ledwie ćwierć cala w bok i rzekła: – Berserkerką jestem... – Pff – prychnął alchemik – a ja jestem smoczym jajkiem ugotowanym na miękko… – Domyślam się, co cię właśnie ukłuło w koniec języka, Erracie. Że to z deczka pretensjonalne. I manieryczne może. Nic już na to nie poradzę. Urodziłam się i odchowano mnie na Pugnicy. Nie jest to już jednak mój dom, a do Czarnosęków musiałam przypłynąć o własnych siłach. Ta banda przy brzegu przywitała mnie sierpem i dzidą, przeto odpowiedziałam na miarę tego powitania... Errat podał Vivece kieliszek z żółtym płynem i zachęcił do wypicia. Gdy tylko odwrócił się do niej plecami, berserkerka śpiesznie wylała zawartość kieliszka pod stół. Trudno jest bowiem zaufać człowiekowi, który układa mysie bobki w równe kopczyki. – Zaskoczyłaś mnie, ale przyjmuję do wiadomości. To by zresztą wyjaśniało, czemu pomyliłem cię z trupem. Po szale bitewnym woje berserkerskie zapadają w krótki, ale mocny sen. Sen wygaszonych funkcji życiowych. Dobrze pamiętam? Sen otwartego umysłu i zamkniętego ciała – recytował Errat. – Tak to chyba leciało w „Wielkiej księdze wojny”. Zapytam z ciekawości: prawdą jest, że tak jak organizm chorego reaguje na intruza gorączką, tak twój intruzów o złych zamiarach sieka na szaszłyki? Bez baczenia na twoją świadomość, gdy już się wściekniesz? – Półprawdą. Bo nie wtedy jest szał, gdy wpada się we wściekłość, tylko wtedy, gdy w sposób nienaturalny berserker ociera się o śmierć… lub po zażyciu kilku Zwidków... – Tak, tak, grzybków silnie omamiających, zabójczych dla zwykłego człowieka. Kiedyś spróbowałem jednego i przez tydzień miałem wrażenie, że chodzą za mną gnomy albinosy… Errat siorbnął trzykrotnie, pochłaniając jedną trzecią czegoś, co wypełniało naczynko z dyni lub kabaczka. Usiadł na ławie za stołem i odpalił fajkę, z której puścił siwawy dym. Cybuszek zaczął jednak skwierczeć. Alchemik wziął jeszcze macha, postukał nerwowo fajką o kant ławy, aż poleciał popiół. W końcu zapaliło się tak, jak trzeba. Spoza kłębów dymu przypatrzył się dobrze Vivece. – Jeden z moich uczniów napisał kiedyś o takich jak ty rozprawę: „Dzicz rządna krwi, czyli berserkerów ujęcie w erze postępu”. Czuć już było po tytule, że praca pretensjonalną będzie. Później ten sam student wnioskował nawet do izby Jego Królewskiej Mości Barozira, aby królewską pieczęcią zatwierdzić wykreślenie berserkerów z postępującej cywilizacji. Zagłosowałem przeciw, bo akurat zasiadałem w radzie decyzyjnej Kivry. Czemu tak? Ano, ciekawy z was obiekt do głębszych badań. Wszak rodzicie się z pożycia weneficjarek i berserkerów. Kobiet obdarzonych magią i mężczyzn natchnionych duchem bitewnym, walecznych wściekle i bez samokontroli. Wyjaśnij mi jednak, jeśli czegoś nie pojąłem lub pojąłem to niewłaściwie. Zrodzone na Pugnicy panienki, niedługo po odcięciu pępowiny, zaklina się i wrzuca do wzburzonej wody. Na pewną i nieuniknioną śmierć, gdyż w berserkerskim cechu uważane są za obelgę. Tak czy nie? – Tak. – Robi się tak dlatego, że ich życie, jak twierdzą sami

27


OPOWIADANIA berserkerzy, może zesłać na świat nieszczęście w swojej najbardziej nieczystej postaci. Tak czy nie? – Tak. – Durny to zwyczaj, nie mnie to jednak oceniać, bo sam mam różne zwyczaje. Jest to jednak zwyczaj zachowany od lat w berserkerskim przekonaniu. Zatem jakimże cudem tu przede mną siedzisz? – Takim to cudem, Erracie z Kivry, że mój ojciec był głową plemienia… – Był? – Ponad dobę temu zszedł na kaszlofilis… Gdy się urodziłam i kiedy szli już ze mną do wody, nie pozwolił wrzucić mnie do morza. Kim jestem, zrozumiałam dopiero po skończeniu trzynastu czy czternastu wiosen. Ojczulek powiedział mi wtedy, że moje życie jest warte tyle, ile przelana krew jego berserkerskich braci. Bo musiał rozpłatać wszystkich, którzy uważali mnie za wybryk i kpinę z tradycji. Kiedy wczoraj skonał nad ranem, niemal od razu zaciągnęli mnie na Skarpę Wiecznego Snu i stamtąd wrzucili do szalejącego morza. Płynęłam dla niego… cały dzień… aż do Czarnosęków… – Cóż, powinnaś być dumna. Z całym szacunkiem dla ojczulka, ale bardziej pretensjonalnej powiastki moje uszy w życiu nie przyjęły. Z drugiej strony, tak sobie myślę, że takiej jak ty na świecie już nie uraczysz. A ze strony trzeciej... – Pozwól, że dokończę: ze strony trzeciej mam to wszystko w rzyci. Nie chcę się wdawać w dyskusje o tradycji, przesądach, słuszności zwyczajów i tak dalej. Powiem ci tylko, że dla mnie obrządek berserkerski jest ważniejszy od wszystkiego. Stanowię jednak tego obrządku i tej tradycji zanegowanie. Pojmujesz? Cieszy mnie wielce to, że nie muszę już oglądać patrzącej na mnie z wyrzutem berserkerskiej wiary. I wyrzut ten nieudolnie ukrywającej, tylko dlatego, że obok mnie stał ich wódz. Viveka z Pugnicy, córeczka ojczulka, chodząca klątwa... – Żyły ci tężeją, może dla rozluźnienia zmienimy temat? Niech będą twoje włosy. Co z nimi? – Z włosami jest jakiś magiczno-chemiczny klops. Tak stwierdziła kiedyś weneficjarka po oględzinach. Oględziny przeprowadziła z magiczną gałęzią w ręce, to i pewno żaden lekarz więcej mi nie powie. Nie przeszkadza mi to jednak, przyzwyczaiłam się. – Viveka przejechała dłonią po łysinie. Siedzieli w milczeniu. W kąciku alchemicznym coś żwawo zabulgotało. Errat nie wiadomo kiedy znalazł się przy naczynku i przelał zawartość do kieliszka. Kieliszek z żółtym płynem podał Vivece. – Co to jest? – Krowia uryna, doprowadzona akurat do białego wrzenia. Będziesz po niej czynić piruety na bezwłosej głowie. – Pytam wcale nie na żarty. – To wywar na wzmocnienie. Z nietanich składników, trudnych do odnalezienia w lesie. Ten sam, który dałem ci kwadrans temu, ale z nieznanej mi przyczyny postanowiłaś wylać go na podłogę w przekonaniu, że jestem ślepą kurą. Gdybym chciał cię otruć, Viveko z Pugnicy, dawno już byś leżała plackiem. Od samego spojrzenia na warzoną przeze mnie truciznę. No co tak patrzysz i dziwujesz, pij jednym haustem. Chyba, że przez tydzień wolisz czuć się jak koń, co zdycha pośrodku obory.

28

Viveka tym razem uczciwie przechyliła kieliszek i otarła usta rękawem płaszcza. Płyn był okrutnie cierpki i pozostawiał w ustach metaliczny posmak. – Twoja historia – rzekł Errat – wiesz, że określam ją w myślach jednym tylko słowem i ciekawi mnie średnio. Przydasz mi się jednak w innym celu, jeśli to cię zainteresuje. Wyjaśnię pokrótce, w czym rzecz... – Umieram z chęci poznania – przerwała Viv. – Może dla odmiany teraz ty mi powiesz, co alchemik z tytułami na pół rolki pergaminu, który małe miasteczka i prowincje winien mieć głęboko w zadzie, robi na takim wygwizdowie? – Dostałem grant. – Grant? – Grant, w istocie. Ale gdzie są moje maniery. Wyszłaś co dopiero z grobu, więc pewnie z trudem chwytasz wszelkie słowo. Grant to forma dotacji urzędniczej, ściąganej w podatkach od chłopów z pola. Dotacji na cele wzniosłe. – Wzniosłe? – Nie pytaj głupio. Wzniosłe, czyli badawcze. Dla plebsu niezrozumiałe. W tym przypadku akurat badania dotyczyły leku na nieszczęsny nie tylko dla twojego ojczulka kaszlofilis. Wzniosłe cele wymagają wzniosłych czynów, dlatego czwarty tydzień mija, od kiedy grzebię w trupach z okolicznego cmentarza. Swego czasu przeszła tędy plaga kaszlofilisu, w związku z czym każdy trup to nie lada skarbnica wiedzy. Dostałem jednak, jak widzisz, marne zakwaterowanie. W broszurze urzędniczej chatę zapowiadano jako lepiej wyposażoną. Nie wspomnę już, że w wychodku znajduje się zgniła i pękająca deska, przy okazji lojalnie ostrzegam przed rozsiadaniem się na niej z książką… – I co z tym lekiem? – przerwała Viv. – Jak to co? Oczywista figa, leku nie będzie. Grant, pędzę z kolejnym wyjaśnieniem, to zwykle jest blaga i pic. Rozdawane są granty wtedy, gdy w skarbcu nie mieszczą się już pieniądze albo gdy w królewskich komnatach nie mieszczą się naukowcy. Daje się im wtedy zajęcie, przydziela pomocnika i sru! Najlepiej na dziką wieś. – Warstw najuboższych to nie mierzi? – A nawet jeśli, to kogo to? Po moim powrocie zostanie uroczyście obwieszczone, że wyprawa zakończyła się sukcesem. Połowicznym co prawda, bo lekarstwa wszakże nie przywiozę, ale powie się, że jest już coraz bliżej, bliziutko do jego sporządzenia. Trudniący mnie Lew zwany Zyskownym, pan i włodarz w Wolnym Mieście Bonie, z tego tytułu odprawi festyn i szopkę. A lud poniesie go na rękach, śpiewając o nim chwalebne zwrotki. – Po cóż ci jestem potrzebna? Na rękach tego Lwa nosić nie będę. W śpiewaniu i pisaniu zwrotek też nie przoduję… – Nie w tym rzecz. Parobek mój z przydziału miał tu być już dawno temu. Widocznie przytrafił mu się jakiś nieszczęśliwy wypadek w drodze. W związku z tym nie mam ani eskorty, ani funduszy. Leśniczy przedwczoraj przejeżdżał tędy konno, obiecał kogoś przysłać, ale nie wcześniej niż za tydzień, bo w Druzgach jakiś problem mają. Pytam go więc o skalę tego problemu, a on na to, że coś tam z dziećmi jest nie tak. Ktoś lub coś porywa je po nocy. Osobiście stawiam na mamunę. Wiesz, co to za pokraka? – Locha z ryja, wielka i włochata. Na odległość odgrywa miłą, kąsa przy próbie podejścia. Szczęściem – znana mi wyłącznie z ksiąg.

JACEK KRAJL


OPOWIADANIA – No, no, zgrabnie powiedziane, a mówiłaś, że w pisaniu zwrotek idzie ci mizernie! Oby słów ci w gębie nie brakło, gdy już poznasz toto osobiście. A jeśli mój strzał jest trafny, to by się nawet idealnie złożyło. Kępki włosów mamuny nie mam akurat na stanie, a to ingredient jest podstawowy naparu na chuć. Nie śmiej się, z moją potencją jest ciągle nieźle. Za to problem ten odczuwają zwykle szlachetki w zgrzybiałym już wieku. Płacą za napar sowicie, a za milczenie o transakcji dokładają jeszcze drugie tyle. Pomyślałem: nająć jakiego rębajłę w Druzgach, choćby na kredyt, żeby ubił potworę i narwał dla mnie włosów. Ale wyszłaś mi z grobu, to ciebie wpierw pytam. – Płatność jaka? – Na konkrety stawiasz. Dobrze cię ojczulek nieboszczyk wyszkolił, jak widzę, może i cię polubię? Leśnik mówił, że na ogłoszeniu rozwieszanym na rozstajach podano równy tysiąc koron fluvińskich. – Berserkerom grantów nikt nie przyznaje, stąd bierze się konkretne podejście. Nie pogardzę choćby połową tej sumy. Problem w tym, że nie mam aparatury do zabijania. – Czy aparatura tych, co cię tak gorąco witali przy brzegu, będzie zdatna? Zgromadziłem trochę tego żelastwa na wypadek, gdybym musiał w pojedynkę opuszczać las. Śmiało, wybierz coś sobie. Z tego ich arsenału. Co do zapłaty, wystarczy mi pęczek włosów potwory i jakieś dwieście koron na drogę powrotną do Bony. Tam wypłacą mi drugą transzę. – Zgoda. Przed sobą mamy wobec tego kawałek wspólnej włóczęgi. Errat wsunął rękę do miniaturowej serwantki, przestawił bazyliszka ćwierć cala w bok. Spojrzał na kolekcję z dumą i zamknął szklane drzwiczki na klucz. – W takim razie spakuję moje manatki. Ruszymy, gdy tylko poczujesz się lepiej, berserkerko. – O dziwo czuję się wcale dobrze. – No widzisz. A pomyśleć, że to tylko uryna na gorąco. O, widzę, że się ładnie rumienisz. To znak, że matka moja nie kłamała, utrzymując, że krowie siki dobre są też na cerę.

JACEK KRAJL

***

Krajl Jacek – (pseud.), prawdziwe nazwisko: Maciej Rząp (1985). Poeta, prozaik, felietonista. Publikował między innymi w „Tekstualiach”, „Portrecie”, „RED”, „Migotaniach, przejaśnieniach”, „Dekadzie Literackiej”, „Arteriach”, „Pro Arte”, „Czasie Kultury”, „Neurokulturze”, dzienniku „Metro”, „Gazecie Olsztyńskiej”, „PKPzin”; był tłumaczony na język rosyjski (w rosyjskiej antologii krytycznoliterackiej „Translit”); nagrodzony w kilku konkursach; debiut książkowy „Pudełko na mleczaki” (ISBN 978-83-930063-7-3; arkusz poetycki, wyd. Zaułek Wydawniczy Pomyłka; 2011 r.); twórca bloga mechanizmsekundy.blogspot.com.

Szał uniesień

29



OPOWIADANIA

MIKOŁAJ MARIA MANICKI Wademekum wspomnień i nie tylko Ilustracja: Krzysztof Trzaska Konurbacja kulista zwana Beremiklet rozpinała się łukiem nad rozległą przełęczą, pomiędzy łańcuchami bazaltowych gór o postrzępionych stożkach, kamiennych szkarpach wykruszonych jak wapień zmiażdżony tłuczkiem w moździerzu, rosnących hen, aż pod sam błękit nieba. Miasto było ogromną połyskliwą bańką, której widok przyprawiał o dreszcze. Z bliska bań traciła swoją gładkość, okazując się stłoczonymi domostwami i wieżowcami porfirowych iglic. Wpośród biegły chyżobieżne windy oraz drogi – napowietrzne lub zorientowane na stałe – wznosząc się i obniżając, zależnie od przełamania w pryzmacie bryły. Życie toczyło się tam ciekawie, wzmocnione działaniem silnej magii. Ludzie chodzili, załatwiając swoje sprawunki, do góry nogami bądź w pozycji zgodnej z wektorem grawitacji, ale też pod kątem, w rzeczywistych i alternatywnych kierunkach, w środku, przenikali ściany, trwali w strefach czasowych, zacierając granicę między wymiarami dostępnej czasoprzestrzeni, której zakrzywienia powodowali wędrówką swoich mas. Trzeba było niekiedy uważać, eżby się z kimś głowami nie zderzyć, jeśli się szło ulicą, nad którą wisiała druga, jak lustrzane odbicie. Albo żeby komuś nie podłożyć nogi, jeżeli się włączał do ruchu jedną z dróg ruchomych, srebrzystych i trudnych do spostrzeżenia wśród licznych załomów czy strzelnic. Na czubku miasta górował piękny pałac, nieco odosobniony na skraju domów. Wiatr wił się jurnie między jego żółtymi sztandarami z gmerkiem. Gmerk przedstawiał symbol tranzystora, w wieńcu oliwnym ujętym, na nim gołąbek, choć jakiś marny, jakby już oskubany i ugotowany, siedział sobie. Beremiklet był piękną i bogatą enklawą, wzniesioną jeszcze w czasach, w których prawdy były prostsze, a istność człowieka jaśniejsza, jako najważniejszy punkt na wojennym trakcie najwspanialszego krolowica Exéburynaza I, często wykorzystywany na popas w trakcie marszrut k wschodowi lub południowi. Poeci umierali tu w apogeum spełnienia, majętni kupcy zwozili najwyborniejsze towary, a fryjerki z wypiekami na twarzach nasycały się romantyczną enigmą przejeżdżających przez miasto rycerzy, pleczystych, męskich, omotanych delijami i blaskiem chwały. Wyczekiwano ich w każde lato, bo szlachetni, bo światowładni, bo umiłowani w tym pierwotnym duchu samczej emulacyji – i chociaż czysło ich niepoliczalne dotąd zjeżdżało, rok w rok od pierwszego postawionego tu kamienia, niebawem miało się okazać, że dębnia roku pańskiego cztery tysiące dziewięćsetnego nie zawita już żaden, ni rycerz, ni poeta, ni zamożny kupiec. Skończyły się śpiewy, miedziane kielichy wina z tymian-

Wademekum wspomnień i nie tylko

kiem, jadło ścielące stoły oraz parady czarnych destrierów na kamieniach trotuarów... Najukochańszy król Exéburynaz IX podpisał bowiem rozejm z mechaCentaurami ze wschodu i południa, wręczył im kawał ziemi oraz wóz indukcyjnie ładowanych akumulatorów. Dał im także przywileje ludzkie. Armie spoczęły w koszarach albo zdążały już w innym kierunku, wskutek czego ruch w okolicy zrobił się znacznie mniejszy, godny wręcz pożałowania. Kazamaty opustoszały, okoliczne miasteczka podnosiły się z pożarów, grabieży i wojennej nędzy. Handel wstrzymano. Konurbacja kulista Beremiklet, ze swej pozłoty pewnego zbytku, zbrązowiała nieco, jakby ze smutku. Wkrótce założono miastu tłumik dźwiękowy, nieużywany od tysiącleci. Żaden mieszkaniec nie odważał się wyściubiać nosa poza bańkę, a nawet poza dom. Wszystko za sprawą wspomnień, które przybłąkały się z pól bitewnych. Problem ze wspomnieniami to rzecz prosta. Wyją. Wyją, aż chmurami trzęsie. Potrafią kogoś ośmieszyć, boć człowiek nigdy nie wie, co mu z głowy wypadnie i uleci, nawet nie spostrzeże. A potem się ludzie dowiadują, że nakradł, że zabił, że z cielcami wymieniał się ciepłem. I to się wszystko niesie po okolicy, niszcząc przyjaźnie, małżeństwa, stosunki handlowe, życia. Władyka prowincji, Imfepetus du Ax, któremu ongiś król ofiarował pieczę nad połacią tej uroczej części kraju, postanowił coś na to zaradzić. Był jednak w kropce. Dawno tu nie widziano wspomnień, dawno nikomu przez ucho nie wypadły. Co się takiego stało, że teraz…? Wywłaszczony ze spokoju, sformował drużynę najlepiej armowanych robotów. Ruszyły rankiem do lasów leżących w dole. Podobno tam zalegli niepożądani goście. Maszyny udały się po drodze wykutej zakosami w skale, tam, gdzie grzbiety wzgórz zaczęły się z wolna wyłaniać, a dna pochyłości tonęły jeszcze w półcieniach, i gdzie bory słyną z tego, że są śmiertelnie niebezpieczne i mroczne, nawet za dnia. Ludzie szeptali, że nieszczęśnicy nie wrócą. I nie wrócili. Straszna musiała być ta wojna, jeśli tak potężne wspomnienia zostawiła po sobie… Imfepetus polecił jechać z poselstwem do Exéburynaza IX, wielkiego w swem niezwykłem, istnem światowaniu, by prosić o dodatkowe siły zbrojne i uchylenie wrót skarbca. Imfepetus planował wręczyć dank temu, kto utłucze, wygoni, zaczaruje skołowane wspomnienia; bez znaczenia, co by z nimi zrobił, byleby uczynił należycie i z pożytkiem. Tako krolowic zgodził się z tym i wpadł w nieopisaną złość, że jakieś ganiebne niebyty z rewersu rzeczywistości uwłaczają jego panowaniu, wyrzynają mu podwładnych, spowalniają

31


OPOWIADANIA

32

MIKOナ、J MARIA MANICKI


OPOWIADANIA gospodarkę. Zawrócił poselstwo, pięć tysięcy nieśli, miasto kilkutysięczne można by kupić za taką sumę, ale osobistej gwardii królewskiej pożyczyć już nie chciał, sam się zaczął bać, co mu zaraz pod murami zalegnie, nie tak daleko przecie od Beremikletu do stolicy… Któż to wie, co i jemu samemu z głowy może wyfrunąć podczas snu, obiadu czy zabawy, a władca, jak to bywa, sumienie rzadko ma czyste… Rozkazał rozwiesić afisze z królewską pieczęcią w całym kraju, i na ziemiach niczyich też, może ktoś się znajdzie, ktoś odważy. I zdarł ten afisz gdzieś pod Kankúnmúndem, i uznał, że to fucha w sam raz dla niego. A cała ta istoryja i wyjście na plan pierwszy Tego, Który Odegnał, zaczyna się właśnie w Beremiklecie, pod orbitą tkanki miejskiej, u stóp kramów konwisarzy i rymarzy, i powroźników, i przy bacznie obserwującym go wozaku; nabiera pędu właśnie tam, gdzie zarobił pospołem na pieśni i klątwy, i rozgłos. I od razu powiem, że ich nie chciał. Chciał tylko pięć tysięcy. *** Smutne i tajemnicze głosy, przedmiot jego zlecenia, niosły się krainą kiedy zajechał do miasta. Automat wysoki na sześć łokci spoglądał na obcego miłą twarzą wyświetlaną na ekranie, który zastępował głowę. – Co my dziś mamy? – zapytał powoli, ładnie modulowanym głosem. – Dwudziesty drugi czyrzwień. – Przybyły wzruszył ramionami. – To ty na wszechnicy nie powinieneś być? Mężczyzna rzeczywiście wyglądał młodo. Niski i wątły, bynajmniej nie był istnym smokobójcą wróżącym z wyłupanych oczu. Za uzdę trzymał mechanicznego wierzchowca. Werk świec żarowych, sprężyn i kolorowych przewodów wyzierał spod schodkowo biegnących wachlarzy stalowych płyt i brzuśców. Koń miał na chrzbiecie siodło i tobół. Z nozdrzy szła gorąca para, z pęcin ciurkał olej – obcy musiał cwałać długo. Sam zaś odziewa wierzchniego miał telkoć s to, co na ramionach, ato płaszcz z samodziału, wytarty, niby kupiecki – co pod spodem skrzętnie ukrywał. Na butliwość automatu obcy odpowiedział dobrowoleństwem. – Spójrz jeszcze raz w dokumenty – odparł jeno – tam wszystko jest napisane. – Zawód: konserwator i anihilator wspomnień. Stopień podwysłuchującego… – wydukał automat. – Ano. – Za afiszem pewno przyjechałeś? – To chyba oczywiste. Automat przepuścił mężczyznę, lecz do bani nie dało się wejść ot tak. Stąd cała ta kontrola. Do wnętrza dostał się wspomnik krótkim, specjalnie dla niego otwartym strumieniem wjazdowym, który wypluł go na jednej z głównych ulic. Tu miasto rosło gwałtownie, na podwyższonej platformie, by opadać na horyzoncie bastionami i koronami żelaznych przęseł. Pierwej zabrał swojego krzywulca do koniusznii. Stajenny stanowczo a grzecznie odmówił zaszczytu, przyjmował

Wademekum wspomnień i nie tylko

tylko organiczne, rozgorzała kłótnia, wezwano robotyczne straże; ostatecznie maszyna została ulokowana między końmi. Litera prawa nie zezwalała przejezdnym na prowadzenie po ulicach wierzchowców, których waga przekraczała ciężar tandemu. Aboim za duża to masa na nieopodatkowany margines załamania czasoprzestrzennego. I tym automatom w opachach i żółtych płaszczach, co w miejsce domniemanego deliktu trafiły, pokazał afisz z królewską pieczęcią, i bez ceregieli typowych całej tej lirycznej szaradzie i rycerskiemu okrzesaniu, do których mieszkańcy i strażnicy przywykli, wywiedział się o drogę do możnowładcy. Dotarli na umajony kwiatami dziedziniec, który poprzedzał imponujący pałac Imfepetusa. Naczelnik gwardii przeprowadził gościa przez olbrzymie, dwuskrzydłowe drzwi obrosłe hederą i wytłumaczył szambelanowi zaistniałą sytuację. Nie pozwolił nieznajomemu podejść zbyt blisko, dopóki szambelan nie wyraził zgody. Szambelan wsłuchiwał się w szept automatu i patrzył na zagadkowego forystera, za którym ciągnęła się przeszłość tułacza i niedostatnia. Postura doprawdy podła, sama ciasno zasznurowania gunia, pod spodem jakby żadnego ciała, ni kolczastego hełmu pod pachą, ni miecza przytroczonego do pasa, blizny aczciby wypadałoby się dosłużyć – a tu nic, jeno chłopiec, co za poklaskiem wodzi, jak psy za swoimi tyłami. Czym chciał walczyć z tak potężnymi wspomnieniami…? Wziąć je na lutość młodzieńczego ducha? Szambelan dopuścił go do siebie. Nie z powodu aprobaty, oczywiście, a zaintrygowania. Ugiął się kurtuazyjnie w niskim ukłonie, le włóczykij zastygł, jak gdyby był niewładny, kołowaty lub ułomny, przerzynając urzędnika paraliżującymi ognikami swych oczu. – Nie kłaniam się przed nikim – wytłumaczył. – To dziś się będziesz musiał nauczyć – burknął urażony szambelan, niemniej jego serdeczny uśmiech nie zniknął, może tylko trochę stracił na wiarygodności. – Do władyki z kijem w rzyci nie wejdziesz, panie. Posłano mu bale z gorącą wodą i służkę, lecz obcy za służkę podziękował, przyjął od łaziebnika tylko bale; teraz bale wyniesiono i dano mu czystą koszulę, atoli i wykrochmalonej koszuli odmówił. Ubrał się wyłącznie w to, co sam przywiózł. Dużo czasu spędził, wpatrując się w biblioteczkę rzadkich ksiąg auzońskich. Potem pchnął jedną i drugą okiennicę i zasiadł na krześle, oparłszy kurpy z grubo rżniętą podeszwą o skrzynię. Spoglądał w jakąś dal i na jakieś wzgórza, na które bogom rozlały się baśniowe akwarele. Wodził po dzielnicach wyłaniających się z czwartego wymiaru, kamiennych wieżowcach otaczających rynek, kolistym horyzoncie globu miejskiego. Nieopodal przycupnęły zamtuzy, wyglądające we wgłębieniach stu wymiarów jak kopuły, za nimi zaś szeregi dróg odkształcających się jak w soczewce teleskopu. Daleko lśniło niebieskie oko jeziora zwanego Lumbrimina. Wypoczął niczym grabia. Szambelana słyszał na długo, nim ten się dał zobaczyć, bo chrząkał niespokojnie, pogłos szedł. Urzędnik przywołał krawca, który skrupulatnie wymierzył gościa, albowiem stroju na tak mizerną posturę nie odszukano w pałacowej szafie. I tym razem odmówił nowego odzienia, w swoim stroju i płaszczu się pojawi, zimno mu bez nich będzie. Tobół też weźmie. Urzędnik przemilczał te żądania. Przeszedł

33


OPOWIADANIA do nauki ukłonów i etykiety pałacowej, w czym cudzoziemiec uczestniczył bardzo niechętnie. Dnia następnego wspomnik podążył za szambelanem do sali tronowej, której wejścia strzegły dwa automaty wsparte na bardyzanach. Złożyło się, że Imfepetus prowadził z rana negocjacje, w końcu pilnie poszukiwał nowych partnerów handlowych. Po owym spotkaniu raczył udzielić krótkiej audiencji. Sala skapywała bogactwem aż do błogiego wstrzymania oddechu, długa, rozłożysta, strop wspierały kolumnady. Możnowładcę siedzącego na tronie z eboris, obejrzał wspomnik bardzo wnikliwie. W oczy rzucały się zwłaszcza odzienie w kolorze orzecha włoskiego i koża pokrywająca plecy, na ramiona wpełzająca. Tron otaczał skromny dwór – byli to mężczyźni w fantazyjnych kubrakach, opatuleni szalami, a także kobiety karminowo i złoto ubrane, w harbajtlach i fałdzistych sukniach, imponujące treny ciągnęły się za nimi, ogony pałacowych żmij, jedynych istot w królestwie ludzkim, które tym zacniejsze mają miejsce, im są bardziej jadowite. Wszyscy spojrzeli na przybysza. Nie wydawał się zdenerwowany. Imfepetus zadał kilka pytań. Głównie o pochodzenie, fach, uzbrojenie, w odpowiedzi: cisza. – Może powiedziałbyś coś więcej, niż nic? – westchnął, lekko poirytowany, zdecydowany już wyrzucić gościa poza mury twierdzy, a uprzednio zamknąć w dyby tudzież wychłostać. Obcy podniósł rękę w skórzanej rękawicy. Trzymał afisz. – Im więcej ktoś o czymś rozprawia, tym mniej ma do powiedzenia, mości panie. Jest napisane pięć tysięcy – rzekł stanowczo. Imfepetus uśmiechnął się chytrze. – Ano prawda – przyznał. – Zapewne się dziwisz, że cię osobiście przyjmuję. Kwestia mianowicie taka, iż niezmiernie mi zależy na wykonaniu tego zlecenia. Problem jest tylko jeden... poprzednicy... – Nie ma problemu – wszedł mu w słowo wspomnik. – Zaradzę wspomnieniom. – Zaradzisz, powiadasz! Słowa masz ostre niby kańczug! – Władyka szerzej otwarł oczy i roześmiał się, jednakowoż ten frukt egzotyczny, co zawitał w posadach pałacu, nie poruszał go specjalnie. Imfepetus był człowiekiem szlachetnego wieku, widział cuda, o których tylko wiły mogłyby mówić ze swobodą, tedy nic go już zdziwić nie mogło. Przez ostatnie miesiące na pęczki zjeżdżało tu wszelkiej maści obszarpańców, naciągaczy, przygłupów i jeszcze inszych czarnoksiężników. Przynosili miecze, magię, na kartkach rozpisane terapie i co bardziej wykwintne sposoby uśmiercenia wspomnień. Wszystkie dotychmiast nieskuteczne. Kończyli oni, jak łatwo sobie wyobrazić, nie najlepiej. A ten obcy był widać kolejnym takim niewydarzeńcem. Kolejnym, któremu światowanie niemiłe. Może sobie poradzi, aliści ile to już razy Imfepetus liczył na nadejście wybawiciela i nasycić się materią tego marzenia wciąż nie mógł. – Kalżdy zapał jest godny uwagi – odparł z pobłażliwą czułością, z jaką ogląda się dzieci sięgające gwiazd zwierzyńca niebieskiego. – Ale co masz, powsinogo, czego poprzedni nie mieli…? Mężczyzna wskazał na swoje ucho. Straż zareagowała gwałtownie, z nadludzką szybkością; manipulatory czujnie spoczęły na kryształach głowic, jakaś

34

traszka błysnęła, trzewik pochwy zaszurał o kamień... Przemiłe dotąd twarze wyświetlane na ekranach zalały się czerwienią. – Spokój! – warknął Imfepetus i huknął pięścią w podłokietnik. – Niech im ktoś sterowniki przeczyści, bo się czułe zrobiły… A więc – powiedział ochryple – chyba nie zauważyłem – co żeś tam pokazywał? Mężczyzna powtórzył tajemniczy gest. Automaty ponownie zareagowały nieprzewidywalnie. Władyka nie wytrzymał. – Dość! Wyjść. Wszyscy! Zostawcie nas samych. Nie mogę przez was myśleć! Zostali sami za wyjątkiem jednego zbrojnego, milczącego, przybocznego sługi, a który już po chwili został przedstawiony jako Romerk z Gutmotembu. – Nie mam czasu na czcze pogawędki ani na twoje stroje fikuśne, obwieszone babską galanteryją – ciągnął władca żywiej. – Dam czego potrzebujesz, choćbyś i widelcem chciał wojować, ić, bez zbędnego ociągania. Nie wiem, co masz w tym uchu, daj bóg, niech ci służy. Laryngologa jeszcze nie mieliśmy. Tedy mężczyzna podszedł, zza pazuchy wyciągnął dokumenty i wręczył je za pośrednictwem Romerka z Gutmotembu. – Konserwator marzeń? Nie masz ich konserwować, to nie kalosze, jeno to drugie, co się egzekutyw tyczy. Swoją drogą nie wiedziałem, że podobny zawód w ogóle istnieje. – Byli przede mną jacyś wspomnicy? – spytał z pewną nadzieją w głosie. – Nic mi o tym nie wiadomo. – Hm – mruknął na to. – To przykre, że w dzisiejszych czasach tak niewielu potrafi słuchać, nawet wśród moich. – Wygląda, że znasz się na rzeczy. Podejdź no. – Ośmielił go władyka. – Coś niecoś ci opowiem… – A potem mówił już wyłącznie o substancji zadania, wcale długo. – ...i tak, to by było na tyle – cmoknął wreszcie i oparł się na tronie. Splótł palce, na które ponatykanych miał mnożstwo sygnetów. – Opowiedziałem o Beremiklecie, o mojej prowincji, o miłościwem jednowłajcy nieba i ziemi, Exéburynazie IX. Opowiedziałem o tych wszystkich głupcach, co więcej gwarzyli, aniżeli byli w stanie uczynić, aż w końcu wspomnienia jajce jem pourywały... No, byłbym zapomniał. Zawitała tu jeszcze pewna zamorska banda. Byli zaprawdę potężnie zbudowani, z długimi, siwiejącymi brodami, o twarzach pobrużdżonych i zaciśniętych gniewem, ale gniewem tak do głębi przenikającym, proszę ja ciebie, jak gdyby maćki już pod sercem dźwigały były jem z tym paskudnym brzemieniem. Paru o głowę przewyższało mnie i automaty, jeden zaś siepacz rósł nad wszystkie literalnie miary ludzkie znane dotąd w tej krainie. Przywódca krwiożerczej kompanii, drab o ogolonej, wytatuowanej głowie, przedstawiający się imieniem Marhakken, wręczył mi afisz, tak samo zresztą, jak ty; pono aż pod Katamórfalagiem był przezeń zerwany, a może nawet nie przezeń osobiście, a przy udziale całej tej cuchnącej bandy, która nawą się udała wzdłuż ziem niczyich, aż do Beshamatu, bo nawet na ich pustynnym padole krążyły legendy o wstydliwej sytuacji Beremikletu... – Co się z niemi stało? – spytał oschle przybysz. Imfepetus zrobił nieokreślony ruch dłonią, zmarszczył czoło. – To co z dziesiątką poprzednich! O brzasku pucowali

MIKOŁAJ MARIA MANICKI


OPOWIADANIA styliska labrysów, gładzili łęczyska, odprawili jakąś barbarzyńską jutrznię, a potem nie zostało z nich nic – powiedział. – Z trzydziestu chłopa, pojmujesz, włóczęgo? Nic, nic, nic... Nic nie zostało! No, przynajmniej nie w jednym kadłubie. Jak pójdziesz do lasu, to sam zobaczysz. Rozwieszeni na drzewach niczym ozdoby świąteczne. Szkoda, że im się jeszcze zady nie świecą, to byśmy mieli ze zbocza uroczą panoramę, zajadając się kołaczami. – O świcie poszli? – Owszem. – Wszyscy, którzy próbowali zgładzić wspomnienia, szli o świcie? – dopytywał obcy z niejasną intencją. – Przecie mówię. – Głupcy – wyrzekł bardziej do siebie, niż do rozmówcy, a później powiedział donośniej: – Wspomnienia, drogi panie, są intymne. Obchodzić się z niemi trzeba po zmroku, tak jak się po zmroku łoży z kobietami. A potem poświęcić im sporo czasu. Krzyk i paplanina są ich dryjakiewą na bezsens własnej egzystencji. Najmniejszych czasem reminiscencji wysłuchiwałem godzinami, nim zniknęły, co gorsza operują one głosami i bogactwem językowym posiadacza… Najgorsze są kur domowych i łupieżców, te to człeka zjedzą, nim się wyczerpią… – O co dokładnie chodzi? I dlaczego wspomnienia wojenne zabrały za sobą te mieszkańców? – Władyka poprawił się w siedzisku, wyraźnie zainteresowany. – Zabrały, bo one mają, jak ludzie, swój do swego ciągnie. Niemniej pojawiają się głównie po wojnach. Żołnierze dużo okropności widzą, śmierci, to i chcą zapomnieć. Rzec można, że wspomnienia dezerterują tedy, by się wypłakać. Często spotykam lament wdów i matek, które straciły dzieci. Najczęściej jednak smutek wojowników, którzy widzieli więcej, niż wytrzyma istota ludzka. Ale i dobre się zdarzają, choć te uciekają o wiele rzadziej, bo i powodu nie ma… Potem paskudnym dla siebie zrządzeniem uzyskują namiastkę samoświadomości i niedoli, i czują się ogromnie nieutulone, że los, jedyna prawdziwa jednaczka między światowaniem a śmiercią, jest na tyle okrutny, że zmusił je do przejścia k tej kondycyji pomiędzy czymś i niczym. Bo tu, w naszym wymiarze, istotnie li tylko półtrwają. Nie wszystkie wspomnienia są pokrzywdzone. Niektóre trzeba anihilować… Dotarłszy na miejsce rozsądzę, co należy zrobić. Władyka uniósł brwi, rozumiejąc, iż siedzi przed istnym obłąkańcem. Zupełnie zaskoczony, zagrzmiał: – Prawisz, jak gdyby poczciwość ludzkiej duszy plamiła te niebezpieczne dziwotwory, uwłaczała ich, pragnę kpić, praworządnemu i bożemu istnieniu. Ich miejsce jest w głowie, gdzie głosu nie mają… Widzisz sam, co się dzieje, gdy się im klatkę uchyla, ekonomika stanęła, ludzie spluwają sobie pod nogi, ja nie wiem, co więcej może się stać! – zawiesił te słowa w próżni, jak gdyby wyobrażał sobie wszystkie owe potworności. – Spójrz, marny rajzerze, z trzeźwością, na którą być może cię nie stać. Postaraj się. Stańmy chociażby na przykładzie potworów... O! Takie górskie trolle. Napada to na wieś, rozgoni krowy, kurczaki rozdepcze, zmiecie chatę jedną z drugą, ba, paru wieśniakom łeb nawet urwie, i drze się przytem, jakby mu w rzyci ktoś hamernię urządził, albo co najmniej wekierą rząpie pochlastał. I co? Pozwolić mam się temu bezkarnie panoszyć? Cóż byłby ze mnie za wielmoża? Co zagraża, winno być eliminowane. – Jak jużem mówił – podjął obcy spokojnie – remini-

Wademekum wspomnień i nie tylko

scencje panoszą się głównie przez nasz stosunek do… – To kiedy pójdziesz? – przerwał mu władyka, niechętny, z oczywistych względów, polemice. – Dziś? Idź zatem pod wieczór. – Był w tym nacisk majestatu. – Dziś wypocznę. O brzasku zacznę kontemplację. Wybędę dopiero potem, mości panie, i nie podlega to dyskusyji. – Nie godzę się. Dziś do roboty pójdziesz. – Skoro tak, poszukam izdebki w mieście. I przypomniał możnowładcy o tym, że jest osobą niewyjaśnionej kompleksji i przeszłości, i że nie jest apostołem jego woli i życzeń, a kondotierem większej godności. – Dlaczegoś taki uparty? Doceń, że cię wczoraj w komnacie położyłem, do gumna mogłem odesłać. – Słyszałem, że Beremiklet ma najlepsze kokoty w królestwie… Imfepetus pokiwał głową. O to chodziło! Na to mu noc potrzebna! – Delicyji ci u nas dostatek, ty… Jimię jakieś masz? – zapytał niespodzianie. – Nawet na obornik wymyślono nazwę. Jinako jak nie powiesz, to cię na powrozie wyciągnę; nie mam humoru na krotochwilę. Milczenie. – No – ponaglił Imfepetus. – Mówże. – Furamar. Furamar vir Foin. – Sam widzisz, że lza po ludzku. A w tym tobole, to co nosisz? Hę, Furamar? – Tego zaś zdradzić nie mogę. *** Furamar, jako się rzekło, opuścił pałac. Wskazano mu aleję najlepszych zamtuzów, lecz widział je już dnia ubiegłego z okna i odmówił przewodnika, znał drogę. Decydując się na spacer, obserwował to, co obecność wspomnień zrobiła z tym miejscem. Tłumik, niczym dziura ozonowa, słabł miejscami i przepuszczał zawodzenia. Beremikletowi nic zgoła nie zostało z dawnej świetności, tym straszliwiej, że świetności, która zakończyła się nieledwie dwie zimy temu, a już mojra wymiotła z placów i zaułków wszelkie jej aksamitne woale i artefakty. Automaty chłostały ludzi po placach, rycząc wściekłe: „To twoje wspomnienie?!”, raz po raz widywało się lincz lub wyprowadzki zdradzonych żon. W sadach i polach, które kładły się w oddali, upadały za horyzont, kmiotowne i kmiecie w utytłanych giermakach pracowali w pocie czoła, choć nie było ich już tak wielu, jak niegdyś; strach zmógł bez mała wszystkich, co trudnili się czymś uzależnionym od otwartości miejsca pracy, zaś była to nieomal połowa mieszczan – i dzielili spółcześnie wikt żebraków, gamratów oraz przydrożnych gędźców, głowników, zauszników lichwiarzy, rzezimieszków, tłocząc się pomiędzy zrujnowanymi, zmurszałymi jatkami i gorszymi wymiarami, w piachu, brudzie oraz obdartych łachmanach, przygnieceni do ziemi własną tragedią i przerażeniem. Istnie skończył się karbunkułowy eon dla Beremikletu, kiedy to każdy nosił złoty pierścień na palcu i drogie, barwne odzienie, i wzuwał jedwabiste trzewiki; ten pamiętny okres, gdy obsypane śrzebrem i lśniące platyną hufce maszerowały przez frymark i między domostwami, dumnie strosząc forgi i prezentując proporce, a przed nimi kopyta na śnieżnobiałych chustach tańczyły, bo ciągnęli tam grędą dostojni jezdni. Mieszkańcy, zbiedzeni, pragnęli już tylko spokoju, po-

35


OPOWIADANIA wrotu nieidealnych może, lecz starych kolei losu, w których zamkniętość głowy była nietylko pustym stwierdzeniem. Są najlepszym przykładem na to, myślał Furamar, że lepiej jest mieć tajemnice, niż nie mieć. W godzinach obiadu wstąpił do karczmy, minął moczymordy i siwowłosych najemników z dwoma mieczami na plecach, ganiających za zleceniami na rusałki i potwory z bagien, zamówił gorzałkę i strawę, lecz nie usiadł między nimi, nie zjadł, nie wypił wolno, a wziął na wynos; oni zaś, odprowadzając go zdumionymi spojrzeniami, pomyśleli sobie, że też sobie pograł, dziwak, pozuje na oryginała. Wieczorem wszedł do najlepszego lupanaru „Pod Macicą”, utrzymanego w jedwabnym możnowładztwie erotyki. Zasiadł śród różowego płótna z forbotami, rozpalonych świeczników ze szczerego złota i pachnących kadzideł z odległych, równikowych prowincji. W półotwartych pokojach nierządnice fryjernie przygrywały na gęślach podczas rozkoszy, jęcząc, wyginając się, rozburzając tornada swych ciemnych włosów. Zza jasnej kotary wyłoniła się dojrzała, korpulentna kobieta. Z wycięcia pomarańczowej sukni wystawało tłuste udo. Hnet, kiedy go zobaczyła, różowe wargi ułożyły się w głupawy uśmiech. Na twarzy, paskudnej, miała rząd blizn, nos wielki jak ziemniak, pod nim wąsy. Miał nadzieję, że ona, ta kobieta, może nawet z małżeńskiej łożnicy zrodzona (choć Furamar biedził się mocno, z jakiego na bogów źródła wytrysnęło to siemię), może umiejąca nawet uwodzić i tańczyć, i śpiewać, nie jest tą, która będzie mu dziś pisana; innemi słowy gotował się wstępnie, ażeby w trymiga nawiać, gdzie pieprz rośnie. – Jaśniepan tutaj? – zapytała, wyraźnie rozbawiona. – Jak widać. – Zdjął kapicę, potem płaszcz, jakby u siebie był. – Jednakowoż ufam, że macie wybór… – odparł z nadzieją w głosie. – Jedwo w wieku się mieści. Kębłać nie chcemy. – Mam pieniądze – zaznaczył Furamar. Kobieta rozluźniła się, przeczesała wąsy palcami. – Cyce, chodźcie, juniec jakiś, niebrzydki! – krzyknęła chrapliwie. Zewsząd wypadły bladolice angieły, chude na kształt deski, delikatne, jakby je uczono, tiule wokół bioder, nagie biusty, łszczyły w blasku ognia, z tym szły zapachy, rumianek i bez, i agrest, i czerwona róża… Obcy poczuł ulgę. Potem spuścił wzrok. Otóż lubił kobiety, ale czuł się w ich obecności niezręcznie. Do tego momentu tajemnicą było dla wszystkich, czemuż się tu pojawił, przecie te kortezyjanki w swem rozpustnem bytowaniem doskonale odróżniały doświadczenie od dziecięctwa; zasie męskość spełnioną od tej niedorosłej poznać po tym, jak się odnosi do żeńskiego, obnażonego torsu, czy ucieka czy łaknie, czy odradza się czy więdnie, wycofana. Cisza się zrobiła, jakby wszystkim serca stanęły. – Wybierz sobie jakąś, panie – odparła ta dojrzała i podeszła, wybijając w górę biedrzyce. Wzięła mężczyznę pod rękę i podprowadziła bliżej. Oglądał je, jakby się wdzięczył przed zwierciadłem albo może jakby przymierzał kapelusze i był wciąż niepewny, w którym mu lepiej, w tym, o, tym bodajże, a za chwilę już w żadnym. Na dłużej zatrzymał się przed jedną. W lance stała, lelejała się, onieśmielona, pełna łagody i krasna, oczy

36

słodkie jak kanary spuściła k podłodze. Na szyi miała wielki kanak z czyrakiem. Gdy już uległ jej czarowi, nie namyślał się długo. – Ta tutaj – rzekł spokojnie, uniósł podbródek. Dojrzała kobieta zaszczebiotała podnieconym głosem, że wybornie, że doskonały wybór, po czym wzięła wskazaną za talię i szepnęła jej do ucha: – Spokojnie, rząpie ma pewnie równie wątłe, co resztę cielestności. Obcy nie skomentował. Już mieli wejść do wyznaczonego pokoju, kiedy Furamar usłyszał zza pleców: – Na wejściu się płaci. Więc zapłacił od razu. Za całą noc. Zalegli w poduszkach. Młódka wręczyła gościowi każub z winem, przytuliła się do jego piersi, choć długo oswajała się z tym zamysłem. – Jak cię zwą? – spytał Furamar. – Sinisa. – Piękne imię. – Dziękuję, panie. – Wlepiła weń ogromne, cynamonowe oczy i zalała się rumieńcem. – Długo tu zarabiasz? – Nie, nie za długo, gospodza, która cię przyjęła, to moja jątrew. – Rodzinny przybytek – zauważył przybysz. – Ano! – skomentowała wesoło. Poczuli silny wstrząs. – Co to było? – zaniepokoił się Furamar. – Przebiegunowanie, drogi panie. Na przestrzeni długiego czasu niektóre nasze tensory czasoprzestrzenne kurczą się lub pęcznieją, ludzie maleją, rosną, dzielnice przełamują się, znikają w mule niedostępnych wymiarów, a elewacje muskają nieraz o siebie, aż iskry lecą. Bani odwrócenie przywraca stan wyjściowy. Rzeczy i miejsca przesuwają dookolne budynki jak klocki, jestli znalazły się na kursowej, a ścieżki, pochłonięte przez obcą ludzkości przestrzeń, wypływają z niej, jakby się z nich ściągnęło płachtę niewidkę. Jednakowoż i tragedie się zdarzają. Nie wyobrażasz sobie, panie, jak to przeżywamy, jeżeli któryś wymiar z ludźmi na pokładzie zderzy się z interwałowym lodowcem… – Nastąpił drugi wstrząs, o wiele silniejszy. Kobieta przeszła gładko do następnej myśli: – Zbliżając się ku biegunowi, dostajemy się w okolice, gdzie słońce względem azymutu planetarnego stoi w pozornej nadirze, wschodzi na zachodzie i zachodzi na wschodzie. Siedzimy obecnie na samym punkcie biegunowym, czujesz, panie? Iza nie brzmi romantycznie? – Nie znam się na fizyce konurbacji, bez względu na ich kształt, każde przeto działają inaczej. Ani na romantyzmie. – Ja tu po to, aby cię nauczyć, panie… Uczyłam się, umiem. Nie zaboli, obiecuję… – Mówią, że słowo kokoty jest warte tyle, co jej miłość. – Miłość jak miłość, różana czy zatruta, jest nią. – Skąd to wszystko wiesz? – dociekał. – Czytam. Lubię czytać. – Dobrze to o tobie świadczy. Niemniej nie przyszedłem na kokoszenie. – Po co więc? – Sinisa zmarszczyła niewysokie czoło. – Jeśm wspomnikiem. Jutro wyruszę, aby odczynić wasz

MIKOŁAJ MARIA MANICKI


OPOWIADANIA problem. – Wspomnikiem? Czytałam o was! Niesamowite, że udało mi się poznać jednego! Jesteś panie jak czterolistna koniczyna, jak suchotnik z dulcem, jak kajman w strumyku… Furamar, mimo tych ciepłych słów, nie odezwał się. – Masz. – Sięgnął nagle do tobołu. – Weź. – Co tam masz, panie? – Sinisa przyjrzała się temu, co wiło się wspomnikowi wokół palca, czyli ulotnej wiązce seledynowego światła, które zamruczało pierwej, rozciągnęło się, jak gdyby prostowało plecy, i jęło coś szeptać. Wspomnik uciszył je umiejętnie, nucąc jakiś kantyk nieznany na tych ziemiach. – Cóż to, cny panie? – powtórzyła. – Jedno z moich wspomnień. – Słucham? – Sinisa wystraszyła się. – Nie jest takie samo, jak te tam, za miastem, co w lesie bakają – wyjaśnił uprzejmie. – To dobre wspomnienie. Udomowione. – Dlaczego mi je dajesz? – Wspomnik, nim zabierze się za reminiscencje innych, musi oddać własną, w ręce dobrej osoby. Inaczej? Lepiej nie pytaj, słodka Siniso. Nastała chwila podniosłej ciszy. – Przyjrzyj się – rzekł. – Widzisz, co tam jest? – Kokota zbliżyła głowę. Ujrzała piękne, lecz rozmazane obrazy, jakby je oglądała przez taflę wody. – Nie chcę, by coś ci się stało. – Wejrzała mu w oczy. – Właśnie dlatego to wspomnienie należy się tobie. Tymczasem zaśpiewaj mi, Siniso, a ja położę się tutaj i zasnę, wczoraj prosto z traktu przyjechałem, nadal jestem zmęczony… *** Cały następny dzień spędził Furamar na medytacjach. Gdy niebo rozlało się czerwienią zachodzącego słońca, zjechał windą w dół miasta, do strumienia wyjazdowego. Mieszkańcy bacznie go obserwowali, wskazywali palcami; wieści szybko się widać niosą, tembardziej jeśli wypływają z zamtuzów. Niektórzy spluwali mu pod nogi lub łajali go, chyba już nawet bez większego celu, z powodu jakiejś wewnętrznej niedoli i odrazy dla tego, co mogło choć ociupinę przypominać stworzenie nieczyste, a ktoś, kto wspomnienia nosi przy sobie, pewnie się takim wydaje. Nie wzbudzał zaufania, skryty pod kapicą, krom iż każdy w obrębie Beremikletu zdążył się już wywiedzieć, że przyjechał, by jako jeden z wielu postarać się o przepędzenie nieproszonych gości – a w zasadzie, że jako ten jeden jedyny przyjechał tąże obietnicę rzeczywiście wypełnić. Ale tubylcy nie mogli tego wiedzieć, a światłe chęci śmiałków przestały nieść nadzieję – pomagały wręcz w przelaniu tej wrośniętej w kamienie miasta czary goryczy i szaleństwa, i wprawdzie Furamar nie uważał się za jakiegoś majestatycznego rycerza armii królewskiej, który zasługiwałby na mir, no ale od zawodzących wiedźm, które idąc przez miasto niosły pomór czy kwartanę, parę szczegółów go bodaj różniło... Pode płynnym sklepieniem strumienia napotkał Romerka z Gutmotembu. Wiedział, co obcy ma przy sobie, bo to przyznał, władyka też pewnie wiedział, ale obdarzono go najwyraźniej zaufaniem. Dostał więc żagiew, ale idąc drogą,

Wademekum wspomnień i nie tylko

która biegła wykuta zakosami w skale, już pochodnię bez żalu porzucił, jak gdyby mu ciążyła. Na dnie potoku widział grzępy, lśniące niby jantary w rudym nocnym blasku Elemeluny, planety rozpiętej na znacznej części nieba. Wisiała wysoko: zawsze nocą, ogromna i nakrapiana kraterami, lśniąc pomarańczowo. Wierzono, że to właśnie na niej mieszkają absoluty i dobre duchy, i że tym uroczym z pozoru światłem karzą wyznawców za jem przewiny, zsyłając na przykład biesy czy smoki. Na skraju boru zauważył skromną chatę, najpewniej drwala. Wykroty wszędzie leżały, całe pnie położone równo jeden obok drugiego, ścięte już, robota porzucona w połowie. Przed drzwiami – coś. Coś wysokiego, snadź krzepkiego, wyglądało niczym kaduczny bestert, choć jakiś niesłychanie uczłowieczony. Dopiero, gdy Furamar się zbliżył, zobaczył twarz ludzką, przerażoną, bladą. Doskonale wiedział, co strwożyło tego biednego człeka. Schylił się nad nim, przyjrzał mu. – Furamar vir Foin, konserwator i anihilator wspomnień. Stopień podwysłuchującego – wylegitymował się, acz na marne. Mężczyzna zupełnie nie zareagował, słowa żadnego, a spojrzenie puste, niewidzące. – Sprawka wspomnień, prawda? Drwal pokiwał gwałtownie głową, atoli nie od razu, powracając z jakiejś odległej przestrzeni. – Gdzie? – spytał Furamar. Roztrzęsiona dłoń wskazała głębię lasu, dukt, który pewnie sama zawczasu wyrąbała. – Ukryj się, człowieku – rzekł wspomnik, niejako w znaczeniu pożegnalnym. – Może zrobić się nieprzyjemnie. Nie chcesz chyba, abym cię w słoiku chował o brzasku, co? Drwal usłuchał, wpadł jak poparzony do wnętrza chaty. Mężczyzna tymczasem poszedł we wskazanym kierunku. Nieprzenikniona ćma zaległa obłożnie pomiędzy konarami drzew. Długo nic się nie działo, aż wreszcie przystanął na mgnienie, bezwiednie i momentalnie, zaiste tak niesłychany i koszmarny widok wyłaniał się z rózg i gałęzi. Zmasakrowane szczątki leżały gdziekolwiek spojrzeć. Niósł się obezwładniający odór procesów gnilnych. W miriadzie rozłupanych zbroi niby przez szczeliny fletów, gwizdał porywisty wiatr, tak odmienny od balsamicznego i przyjemnego ciepła na wzgórzach, jak gdyby rodzony był właśnie tutaj w tej martwej pustce na specjalną okazję przerażającego odkrycia, i brzęk strzaskanych pancerzy w sposób straszliwy pasował do głów utkwionych w listowiu, albowiem to właśnie na drzewach wspomnienia wszystkich umieściły – niby pełnokrwiste laury swego wyklęcia. Nieboracy, co się na nie porwali lub przypadkowo wpadli w zasadzkę, zwisali na podobieństwo ulęgałek – oszpeceni, zlepieni, nierzadko porozrywani: tułowia, ręce, nogi; gdzieniegdzie leżały zabite konie, zwierzęta leśne, dla upiększenia rozłamane wozy z towarami, nierozkradzionymi, bo na skanery oczu. Puklerz, niby doskonale wyważone koło liszące od ośki, pchnięty zrywem wiatru przeciął drogę w poprzek. A Furamar blochał pod nogi. Niewielu kroków trzeba było, aby znaleźć i złom automatów Imfepetusa. Zabrnęły najdalej. – Kipisz jak ognista mać! – zaklął sobie, podnosząc jeden z ekranów; wyświetlała się tam jeszcze jakaś smutna

37


OPOWIADANIA twarz, wśród rozlanych pikseli. – Tak to jest, gdy załatwiają sprawę sami, miast posłać po zawodowca. Tedy zauważył, że środek lasu lśni wszystkimi możliwymi kolorami, jak gdyby rozkwitło w jego wnętrzu osobliwe słońce. Wspomnienia wyczuły czyjąś obecność, uaktywniały się, natomiast Furamar był już w pełni przygotowany na konfrontację. Nie znaczy to oczywiście, iżby się zaszył w jakichś liściach czy runem leśnym przysypał, gdaż takie metody uważał za występne – wyszedł im naprzeciw, wychynął niczym zmora zza pni i przyjrzał się niesamowitemu rojowisku, tobół odkładając na bok. Kłęby światła wyobrażały spiralnie odkształcające się fraktale pozamykane jak gdyby w jedwabnych jajach, nieskończenie transfiguracyjne i wirujące jak ławica rybek. Wyśnione na jawie wewnętrzne sprzężenie zwrotne. Mówiły jedne przez drugie, z tej odległości aż uszy bolały. Ujrzawszy przybysza zmilkły jak jeden mąż. Najbliższe, żółte wspomnienie zwielokrotniło się bezpromiennie, jakby przybrało naraz wagi, wewnątrz rozdęły się wówczas poplątane kształty obrosłe dziwną mszystą tkanką, nowopowstałe rozziewy przygasły, tak że mógł omal zobaczyć te tajemnicze żylaste sploty, szkliste łodygi i serie zygzaków, i z narastającym pomrukiem ruszyło to kuriozalne stworzenie prosto na nieproszonego gościa. Jednakże Furamar nie cofnął się, co to to nie – a ukłonił w zamian bardzo nisko, prawicę na piersi kładąc, lewicę wyrzucając ku górze. Skutkiem tego okazało się, że kłania się, a, kłania, lecz nie ludziom, a i poloru się ima, jakkolwiek udawał inaczej. Powracając do pionu ujrzał, że wspomnienie lewituje przed jego twarzą. Znów zwarte, jakby ściągnęło się wielkim skórzanym pasem, tak aby wszystko trzymało się swego słonecznego rdzenia. Spoczął na wilgotnym kamieniu i skórzaną rękawicą przetarł czubki butów. Udawał, że wspomnienia nic a nic go nie obchodzą. Przyszedł, usiadł, wielkie rzeczy. Zerwał przylaszczkę i powąchał. Przedmiot zlecenia zbliżył się ostrożnie, spłaszczając kadłub na podobieństwo niezwykłego podarku przekazanego w ręce Sinisy. Spotykając spojrzenie Furamara, kształt napuszył się, rozmiękł i rozchybotał, ruch porównywalny do wody w przechylanym naczyniu czy może gąbczastego wahadła, ale nie zrobiło to już najmniejszego wrażenia. Przez chwilę nic się nie działo. W końcu wspomnienie przemówiło tubalnym głosem: – Jeśm Hermeeklötlou mer Bardibol, konstruktor. W zasadzie nim nie jestem, a w pewnym sensie jestem. Zażywałem wywczasu, urządziłem sobie zjeżdżalnię z małżowiny usznej i wypadłem. Znasz Hermeeklötlou? Nie znasz, bywa, mnóstwo ludzi chodzi po świecie. No więc zaszyłem się tutaj, pierwszy, nikt nie spostrzegł. Ludzie są zabawni, patrzą czasem i nie widzą. Obserwują krótkie błyski na nocnym niebie i myślą, że to meteory, a to my. Podobnie z zorzami. Krzyczałem całe tygodnie, Hermeeklötlou nie przyszedł, ale pojawili się inni. Nim dobrałem im się do skóry, sąsiad ich załatwił. Pytasz kim jest sąsiad? Nie wiem, nie mi wiedzieć. To chyba wspomnienie starej Paliamy, podejdź no, Paliama – na wezwanie podpłynęła wątła, niebieska łuna, za nią podążyła reszta; tymczasem żółte wspomnienie kontynuowało: – Jesteś wyjątkowy, przybyszu. Chcesz słuchać, widać to na odległość. I zapach znajomy czuć od ciebie. Miło mi cię poznać. Wybacz, że ręki nie podam, nie mam. Ale opo-

38

wiem coś. Masz czas? Świetnie, że masz czas. Ja też mam. Nie wstawaj wobec tego i posłuchaj. Skonstruowałem wiele robotów, lepszych i gorszych. Raz, zupełnie wbrew założeniom, wyszedł mię robot niespotykany. Co prawda przez lata nie wyróżniał się niczym, zestarzeliśmy się społem i natenczas począł mnie zaskakiwać. Był to tedy już bardzo stary robot i zatykał się nieskończonymi rekurencjami. Gdy handlarze zbliżali się do płotu, włączał podprogramy probabilistyczne, kalkulator i obliczał trajektorię ich podejścia, mimo że było to zupełnie zbędne. Czasem chciałem maszyny wypróbować, te cóżem dopiero ponaprawiał, a okazywało się, że robot przeprowadza na wydzielonym komputerze bezsensowne symulacje, podbierając miejsce na dysku pracowni. Upomniany, nic nie odpowiadał. Bywało, że czytał słowniki i godzinami oglądał symetrię kwiatów. Zdarzało mu się dochodzić rozmaitych systemów aksjomatycznych, na przykład geometrii, i wierzyć, iż uczynił to przed dawnożyjącymi. Jestli chodzi o jego obowiązki leżące odłogiem, takie, co to robią maszyny tego typu, czyli w sumie wszystko i nic, iżeć od sprzątania można liczyć do nadzorowania pracy wentylacji w domu, nie palił się do nich. Twierdził, że nuda. Ale jak mogły go nudzić? Jak maszynę cokolwiek może nudzić? Przecie jest zaprogramowana na to czy tamto, nie odpoczywa, nie śpi, robi co się jej każe – powiedziałby ktoś i miałby całkowitą rację. Ale tak istnie było. Może wykształcił świadomość, karmił ją duchowo bojąc się, że taki czynnik, ubogacający go egzystencjalnie, uwalniający, a jednocześnie odbierający zasadność tej jego egzystencji złożonej ze niewoli, przyniesie mu nieuchronną zgubę? Taki robot, a ma swoje tajemnice. Chodzi o to, przybyszu, że mnie fascynował. Był inny. Żonę zamorskie drzewiej porwały, progenitura po świecie się porozchodziła, nogi nie mam, nikogo bym sobie nie znalazł, toteż sam byłem, pociągał mnie. I pewnego dnia dotknąłem go, musnąłem napierśnik, pas zdjąłem. Ukazały mi się jego krągłe, blaszane pośladki. To piękno… Ta niesamowita moc obliczeniowa miejsc intymnych… A potem… Furamar słuchał cierpliwie, podpierając głowę. Mięśnie jego twarzy nie drgnęły, również podczas najpikantniejszych fragmentów. Wyglądał wręcz na kogoś przejętego tą historią. Musiał taki być. Inaczej podzieliłby los poprzedników. Niewysłuchane wspomnienia są zabójcze, lecz te wysłuchane do połowy potrafią być jeszcze gorsze… Wspomnienie konstruktora, w miarę mówienia, malało, by w końcu stopnieć; pozwolił mu na to, ponieważ wierzył nie od dzisiaj, iż retrospekcje z chędożenia lepiej jest oddelegować w niebyt. Niektóre jednak konserwował, delikatnie umieszczając w tobole. Praca jak z dzikimi zwierzętami. Rzekomo już oswojone, przychylne opiekunowi, aczkole dalej nieobłaskawione i nieobliczalne. Potrzeba niezłego czucia w rękach, aby nie spłoszyć. Wyjątkowo trudno obcowało się z ewokacjami z pól bitewnych. Krew, płacz, głód, śmierć, usypywanie kurhanów. Zło dominowało. Furamar wątpił, czy posiada dostatecznie dużo sił – przeto okrążyły go dziesiątki usługobiorców. Już teraz był niezmiernie znużony. Nie mógł jednak popełnić błędu, zostałby w mig przejrzany i w najlepszym przypadku unicestwiony. Niełatwym, lecz możliwym do wykonania zadaniem było rozłożenie słuchania na kilka nocy… Może powinien? Wspomnienia wyczuły te wątpliwości, to zmęczenie, za-

MIKOŁAJ MARIA MANICKI


OPOWIADANIA uważyły wiercenia. Ileż w końcu można siedzieć nieruchomo, przechodząc od jednej do drugiej jaśni, a one migotały, biadoliły, przepychały się między sobą, o, mnie, mnie wysłuchaj! Wkrótce przed szereg wychynęły czerwone kłęby, wielkie, ciężkie, niebywale jasne, herszci całej tej tęczowej konstelacji. Z początku nie dało się zadecydować do kogo należą. Po chwili jednak przedstawiły się godnością… Imfepetusa du Axa i wszystkie one dotyczyły szkaradnych doprawdy knuć przeciwko Exéburynazowi IX. To dlatego władyce tak mocno zależało na ich usunięciu… Gdyby ktoś się dowiedział, gdyby je ktoś niepożądany usłyszał… A może już się tak stało? Mógł je Furamar, podług dobrego wychowania, zakonserwować i zanieść do krolowica. Mógł postąpić przeciwnie, iść na rękę władyce i pozbawić go niewygodnego brzemienia. Mógł także zarobić na potajemnej ewikcji. Podobny towar z pewnością znalazłby bezlik nabywców. Tylko które rozwiązanie winien wybrać? Któreś musiał. Tymi dygresjami się zdradził. Komemoracje zawyły wniebogłosy, co więcej rozleciały się po ogrodzie przyrody, zaokrąglone, syte i bujne od dzikiego pałania. Drzewa lsnęły raptem i powaliły się na ziemię, łub wyprysnął w pomarańczowych snopach nocy – i starli się tedy w środku lasu, iże hart ducha uderzył o hart, i czary o mięśnie, i wzrok o wzrok. Mężczyzna uchylał się sprężyście, bo one cięły od prawej do lewej, od lewej do prawej, z góry w dół, skośnie. Lecz w całym tym zamieszaniu, przedmiotach leśnych podlatujących k górze, jak gdyby obrodziły niewidzialnymi skrzydłami, nie spostrzegł, że w jego stronę zmierza kamień, nie do wyłowienia z bezmiaru tego burzliwego widowiska; nieszczęśnik, uderzony, posłyszał tylko tępy chrupot i natychmiast stracił przytomność. I znów iskra, i rozbłysk, i zanikający lazurowy a może zielony, a może fioletowy migot połykający pieniące się na ostatku fraktale – wszystko zakończył jazgot, podkreślający w zasadzie bezustanny lament pogruchotanych pancerzy. Wspomnienia wystrzeliły w noc niczym rozgrzane pociski guldynek. Na szczerbinach strzelb – niebo. Zodiak powiększył się o kilka dodatkowych gwiazd. Ale tylko na moment. Kołując spiralami coraz dalej i wyżej, zawisły nad Beremikletem. Zapikowały, tak jak ptaki zwyczajne są pikować. Ciągnęły za sobą smugi własnych kolorów. Przeszywały ściany budynków i wracały po łuku, by rzecz powtarzać z wizgotem. Wyglądało to niczym prezentacja drapieżnych atrybutów, rozpiętości infernalnego rażenia, chociaż żaden śmiertelnik nie rozwikłałby, jaka zasadność drzemie w tym wszystkim. Kamienne wieżowce waliły się jeden za drugim, wzbijając przepotężne chmury pyłu, i, upadając, gubiły się w niedostępnych wymiarach. Rozgorzały kratery i zawalidrogi. Elektryczne instalacje wybuchały, sypiąc iskrami. Tłumik dźwiękowy przestał działać. Rozświetlone ulice zawijały się w pełgające rulony, nachodziły na siebie, zapadały w ciemność niższych kondygnacji. I kiedy wydawało się, że najgorsze minęło, gruz przepadł w nadprzestrzennych tunelach i krążył jak po epicyklu – to wyłaniając się, to znikając, taranował chyżobieżne windy, dziurawił mosty, zrównywał z ziemią mieszkania, i trwało to dopokąd awaryjnego zamknięcia wszystkich portali, skazując to wspaniałe miasto wieloprzestrzenne na zgrzebność trzech wykresów.

Wademekum wspomnień i nie tylko

Zliczyć nie sposób, ile trwał kataklizm, ostało się jednak więcej, niżby można z początku przypuszczać. Ogromna część miasta przetrwała, srożąc się nad zniszczeniami dokonywanymi dokoła. Diagnostyka obronna wysłała nawet szparkolotne myśliwce automatyczne. Walczyły chwilę, lecz eksplodowały już po pierwszym spotkaniu z kadłubami wspomnień. Potem wspomnienia błysnęły krótko i uleciały w dal, powrzaskując, i nigdy ich, na całe szczęście, nie widziano; była jednak rzecz, którą po sobie zostawiły, jakżeby inaczej – wspomnienia bowiem, skoro decydują się odejść, nie potrafią lub nie chcą bezmownie. Któreś musi osierocić swoje echo. Identycznie stało się i tym razem. Padło oczywiście na Imfepetusa. Jego niecne plany i szpetne monologi, które wiódł w zaciszu pałacu, myśląc ufnie i z niejakim triumfem ludzkiej umysłowej rogatki, przez którą ani za którą nic nie przejedzie, iż unisono osiwieją i zatopią się w monotonii i pomroce grobowca, odbijały się teraz od wszystkich frontonów i gościńców póki nie nadszedł świt. *** W mrocznym ostępie unosiła się mgła, atoli rozstąpiła się nagle na skraju boru. Widział kształty wzgórz, których stoki zmącała szarość, lecz jutrzenka objęła już poezyą brzegi i gładko ku nieboskłonowi zwyżkujące spiętrzenia. Rozjarzyły się hałdy zwalonych wysokościowców, popieliska po łanach sezamu i pomidorów; winnice spływały ku przełęczy reją płonących czworościanów, a ścieżkę wiodącą do masywu górskiego flankowały osmalone szczątki myśliwców. Nad miastem królował pałac. Aby być jednak skrupulatnym, pół pałacu. Szpice halabard odbijały świetlne refleksy, gdy strażnicy krzątali się tam i z powrotem, zbierając porozrzucane kosztowności. A on wracał. Wszedł przez uszkodzony, nieustannie teraz rozwarty strumień wjazdowy i powiedzieć, iżby się słaniał na tych cienkich, krótkich nogach, to powiedzieć za wiele, a i za wiele powiedzieć, iż szedł rączo i zdecydowanie; słowem wstąpił w banię widocznie zmęczony. Był w pełni trzeźwy, azaliż mocno otępiały. Dopiero po pełnem spotkaniu z kamieniami trotuaru, kiedy przykląkł, pojął, co też uczynił, widząc pomiędzy stopami głębokie bruzdy spękań. Kolorowy tłum mieszkańców już go oczekiwał, nie będąc nawet świadomym grzmotów i wizgów, i zawodzenia, gdy z ewokacjami toczył swe bojownicze pląsy na leśnym astrychu i śród plazmowych powidoków. Awiem Furamar winien teraz załagodzić sprawę, przeprosić czy też zbiec? Nie wiedział, a patrzyli na niego. Zaiste jakaś chwilowa głupiość nań spadła tamtego wieczora, że tak nierozważnie rozpatrywał własne korzyści, zapominając o wrażliwości zadania. Postanowił, że wywoła konkretne osoby i odda im zachowane wspominki. Przynajmniej tyle mógł zrobić. Zapanowało przerażenie, gdy je wydobywał z tobołu, ale prędko wszystko gawiedzi wytłumaczył i nawet odnalazł kilku tych, których poszukiwał. Tłum rozstąpił się jak przecięta tkanina. Spomiędzy ludzi wyszedł Imfepetus, jakby mu szpiedzy zdążyli donieść, że sprawca powrócił. Za nim maszerowała gwardia strażników, osmalona i wybrakowana. Mieli w pogotowiu halabardy i dwururowe wypalnice. Władyka rozkazał pojmać nieznajo-

39


OPOWIADANIA mego. Potem zwrócił się do swoich poddanych: – To tułacze paskudztwo wierzy, proszę ja was, moi drodzy, że wspomnienia, bez względu na to czy w głowie naszej czy już poza nią, odzwierciedlają nasze charaktery, że żeśmy sami je wpletli w jakieś utopie i baśnie praszczurów, aby nam milej było je tłuc i nadawać ich marciu dostojną oraz słuszną nieodzowność dla naszej konsumpcyji i zamków! Wśród ludzi wybuchł gwar rozmów. – Niedokładnie to powiedziałem… – wycedził Furamar. – To zawodowiec, widziałem dokumenty! Miał anihilować! A poszedł tam i przeprogramował wspomnienia, zwłaszcza te należące do mnie, wszystko by zagarnąć bogactwa i pozycję! Wziąć go w kunę i korbaczem potraktować! – zakrzyknął Imfepetus, straż zaś wycelowała broń w Furamara i podchodziła małymi kroczkami. Zaistniała jednak pewna okoliczność, która mogła uratować mu życie. Ludzie nie wiedzieli przecie, czy on rzeczywiście zażegnał niebezpieczeństwo, natomiast skutki uboczne wynikają z niedookreślonej natury wspomnień, czy może nie podołał bądź okazał się następnym niedojdą, który zepsuł, co przynajmniej w jednym kawałku pozostawili poprzednicy. Obywatele dowierali dopiero do tego, co się wydarzyło. – Ejże! – dobiegło więc z tłumu. – Ale jak to? Odegnał je czy nie? – Owszem, przegnał! – zaryczał ktoś. – Przecie żeśmy widzieli, jak uciekały w popłochu, lściwie niszcząc nasze miasto! Straż wciąż się zbliżała. – Cały las się błyskał, niby burza wewnątrz zakwitła! – przyznała jakaś kobieta. Furamar przycisnął tobół do piersi. – Nie godzę się z wami. Władyka ma rację, trzeba drapichrusta zakatrupić! ...obrócił się, ale strumień wyjazdowy zamknięto. – Racja! Ile żyć zmarnotrawił! – A ile żyć ocalił? – odparował ktoś. – Mości Imfepetusie! Przecie zasłużył na pieniądze! Na pewno nie na lochy! – To nieważne – oświadczył bez emocji możnowładca, głęboko zajęty pojmaniem. Rychło większość zebranych gorąco domagała się uwolnienia więźnia. Imfepetus uspokajał gestami: – Choćbym miał żmija długoczelustego za chobot chwycić, wtrącę łachudrę do lochu! To kwestia prawa! On pragnął pogrzebać Beremiklet! Ośmieszyć mnie! I to z taką obleśną swobodą... – Istotnie! Loch! Albo stryczek! – Niechaj wraca w spokoju tam, skąd przyszedł! – Psom na pożarcie! – Wyswobodził nas przecie! Obcy zamierzył się raptem na pierwszy automat… – Stać! – ...i zastygł, aboim tak głośno zawołał Romerk z Gutmotembu. Pojawił się w jednej z bocznych uliczek. Za uzdę wiódł mechanicznego rumaka. Gmatwanina komór wylotowych, zębatek i wałów korbowych wyzierała spod zbornie biegnących wachlarzy stalowych płyt i brzuśców. Koń rżał, a srebrne wąskie wargi zdawały się układać w głupawy uśmiech – musiał się cieszyć na widok właściciela. – Co ty robisz?! – syknął Imfepetus. – Wykonać rozkaz! – Stać! – odpowiedział naczelnik gwardii w mgnieniu oka. – Spocznij! – warknął na automaty. – Echa są prawdziwe! Stwórca jeden wie, że świadkowałem monologom i taj-

40

nym spotkaniom, pilnując niejednokrotnie spokoju władyki. Podszedł do obcego, oddał rzeczy. Spojrzał mu w twarz. – Jedź, na bogów, jedź jak najdalej. Danku ci nie dam, ale mogę ofiarować wolność. Jedź więc, już! Albo zostań, a cię żelazem nakarmią. Furamar skinął głową. Przytroczył tobół do wierzchowca, na czaszkę narzucił kapicę, gunię zasznurował. Szarpnął lec i odjechał. Płaszcz załopotał na wietrze. Oczy mieszkańców niespodzianie powędrowały nad sylwetę wspomnika, wszak coś podrastało powyżej jego malejącej głowy; potem zaś, oprócz samego dudnienia stalowych kopyt – zanikającego, zanikającego, zanikającego… – dobiegał ich również huk kolosalnych silników. Nadlatywał okręt powietrzny Exéburynaza IX. czerwiec 2015

MIKOŁAJ MARIA MANICKI

Rocznik 1992, urodził się w Poznaniu. Debiutował w 2013 roku opowiadaniem „Syntetycznie organiczni”. Drukował dotąd w kilku antologiach, a jego publicystyka pojawiała się w lokalnych dziennikach i literackich gazetach internetowych. Nie przywiązuje się do jednego sztafażu gatunkowego. Czasem pali papierosa i słucha muzyki, i myśli, że jest na szczycie świata, ale znów stoi tylko na balkonie.

MIKOŁAJ MARIA MANICKI


OPOWIADANIA

EWA KAJTOCH Pieśń dla posągów Ilustracje: Katarzyna Maczkowska Ze wschodem słońca kończył się sen. Powieki były ciężkie jak zwykle, ale się podniosły. Olga spojrzała i zobaczyła światło. Dłonie zesztywniały z zimna, ale teraz można było je rozetrzeć. Ból odezwał się we wszystkich mięśniach, które wkrótce dały się jednak rozprostować. Uszy wyłowiły hałasy dochodzące z budzącego się miasteczka: szczekanie psa, trzaśnięcie drzwi, głośną i nagle przyciszoną muzykę z radia. Ciepło popłynęło razem z krążącą szybciej krwią i Olga wstała. Źdźbła trawy łaskotały jej kolana i stopy. Syknęła z bólu i potarła prawą dłoń, muśniętą przez pokrzywę. Na twarzy dziewczynka czuła rosę. Coś lekko odbiło się od jej stopy. Olga schyliła się, podniosła piłkę i rzuciła ją właścicielowi. Inni też się budzili. Słońce grzało coraz mocniej. Coraz jaśniej po tej stronie ogrodu. Olga ostrożnie poszukała wzrokiem domu. Panował tam zupełny spokój. Poruszyła się niepewnie, pomału stawiając krok za krokiem. Krzak porzeczek chwycił jej spódnicę, kamyki, które dawno temu ozdabiały klomb, potoczyły się dziewczynce wprost pod nogi, ale to nic nie znaczyło. Mogła iść i opuścić to miejsce, i tak też zrobiła. Od postaci, które pozostawiła za sobą, bił jeszcze bezruch i chłód. Mały chłopiec, u jego stóp wiecznie tocząca się piłka… Dziewczyna w kilku spódnicach, nałożonych jedna na drugą, każda fałdka precyzyjnie odwzorowana… Furtka ogrodu zatrzasnęła się za Olgą. W chaszczach coś się poruszyło, zaszeleściło głośno i niecierpliwie. Z rozpaczą. Nie oglądała się na innych. Nie nasłuchiwała, jak bije pozostawione za nią serce. Dziewczynka wydostała się na nierówną ścieżkę, prowadzącą pod górę, w stronę głównej ulicy. Po prawej stronie rozległ się głośny gwizd pociągu, który miał właśnie przejechać przez miasteczko, nie zatrzymując się. Nie obchodziło jej to – wiedziała, że nie wydostanie się stąd ani pociągiem, ani nawet samolotem. Szła za słońcem. Wyminęła odrapane kamieniczki i okna, znajdujące się na poziomie ulicy. Zasłaniały je gęste firanki. Olga wiedziała, że pozostaną zasunięte jeszcze przez ładnych kilka godzin. Co nie znaczy, że nie ciągnęło jej do środka. Głębokie tony z wnętrza budynku świadczyły, że musi tam grać ogromne serce. Zbyt wielkie i zbyt ciepłe, żeby kogokolwiek uwięzić – dlatego Olga bez problemu szła dalej.

Pieśń dla posągów

Słońce było już wysoko na niebie. Rozgrzana dziewczynka poruszała się prawie tak szybko i zręcznie jak kiedyś. Jezdnią przejechał skuter, o wiele za szybko jak na tak wąską uliczkę. Niemal otarł się o idącą po krawężniku Olgę i zakołysał gwałtownie; kierowca zaklął. Na rynku miasteczka panowała prawdziwa kakofonia. Na drzwiami sklepiku z pamiątkami co chwila dzwonił dzwonek, choć sezon niedawno się skończył. „Bum, bum, bum, bum. Bum, bum” – odzywało się coś z górnego piętra jednej z kamienic. Na schodach przenikliwe staccato wysokich obcasów i ciche człapanie niskich. Śmiech biegnących dzieci był jak szybka melodyjka, niepozostawiająca miejsca na zaczerpnięcie tchu. W pobliskiej szkole głośno dzwonił dzwonek. Ponad wszystkim unosiła się pieśń samego poranka: szybka, monotonna, chaotyczna. Olga zatrzymała się tu jak zwykle, choć wiedziała, że tym razem na pewno traci czas. Okolica i pora były boleśnie pełne życia. I hałaśliwe – dom i ogród pozostały daleko, nie dochodził stamtąd żaden dźwięk. Z zamyślenia wyrwało ją ciche nucenie; ot, melodyjka bez ładu i składu, dobiegająca znad wózka. Olga z rozmysłem, pozornie bez pośpiechu, odsunęła się od młodej matki i niemowlęcia. Te dźwięki mogłyby usidlać – gdyby komuś na tym zależało. Ale nie zależało, więc Olga szybko zdążała przed siebie. Pobyt na rynku zmęczył ją, a poza tym przyczepiła się do niej konkretna melodia. Ton był wysoki i niezbyt mocny, można by porównać go do dźwięku wydawanego przez piszczałkę zrobioną z trawy. Tylko cichszy. Na tyle spokojny, że na pozór każdy z głośnych, uporczywych dźwięków, które brzmiały wokół, powinien był go zagłuszyć, ale tak się nie działo. Postukiwanie, człapanie, nucenie – wszystkie odgłosy walczyły o swoje miejsce, ale tego jednego nie zdołały stłumić – ciągle tam był, jak myśl, której Olga kiedyś nie domyślała do końca. Podążyła za nim. Prowadził ją w górę, poza rynek, tam gdzie uliczki znów były wąskie, a kamienice odrapane, jakby pokryte liszajem. Prześlizgnęła się między dwiema spóźnionymi uczennicami – na moment jej uwagę przyciągnęło pobrzękiwanie długich kolczyków – i odsunęła na bok, widząc chudego, łaciatego kota. Wyczuł ją: stulił uszy i prychnął. Szła dalej; melodia nie dawała jej spokoju. Im bliżej było do jej źródła, tym uporczywiej i głośniej brzmiała. Kamienice ustąpiły miejsca kilkupiętrowym blokom. W tej okolicy melodia miasteczka zwykle się zmieniała – wydawała się cięższa i zawsze głośna, niezależnie od pory dnia – tym razem też tak było, ale mimo to Oldze nie umknął ton,

41


OPOWIADANIA który ścigała. Zatrzymała się w pobliżu jednego z niedawno odnowionych bloków – melodia nabrała niższych, pulsujących nut – i spojrzała w górę, na jedno z bocznych okien, osłonięte gęstą firanką. Porażało chłodem, a zdawało się przywoływać dziewczynkę. Olga weszła do mieszkania. Melodia ucichła. Kobieta leżąca na tapczanie oddychała lekko i płytko. Olga, wiedziona przeczuciem, które jak dotąd jej nie omyliło, wiedziała, że osoba ta już wkrótce odejdzie. I być może będzie w stanie zabrać ją, Olgę, ze sobą. Pochyliła się nad kobietą nisko, jak do pocałunku. Leżąca wzdrygnęła się lekko, odwracając głowę w bok. Usta dziewczynki poruszyły się. - Czy zabierzesz… – Kobieta była zbyt słaba, by odpowiedzieć. Jej powieki ledwo zatrzepotały, ale było coś… Olga spojrzała niżej, na szczupłe dłonie, kurczowo zaciśnięte na okrywającym kocu. Coś zaszeleściło. Słowa, już niesłyszalne dla innych niż… - Tak bardzo chcę zostać… pozwól… – Dziewczynka cofnęła się. Wiedziała, że w takich wypadkach jeszcze długo nic się nie poradzi. Czy jej melodia mogła ją oszukać? Olga zacisnęła pięści. Mimo złości i rozczarowania cieszyła ją możliwość swobodnego wykonywania ruchów. Kobieta, znieruchomiała i jakby zmalała pod kocem, nie dawała znaku życia. Panowała cisza. Olga znalazła się na ulicy. Coś tuż obok niej zabębniło w gorączkowym rytmie; odwróciła się – chuda psina łypała na nią okiem zza węgła. Po chwili odbiegła, oglądając się lękliwie. Cisza zapadła na osiedlu, głosy i serca zamarły,

42

jakby zaraziwszy się od tego jednego, które wkrótce miało znieruchomieć i… tak bardzo nie chciało odchodzić. Olga spojrzała w górę. Słońce kryło się za chmurami, gęstymi mimo lata. Nie miała pojęcia, która mogła być godzina, ale sądziła, że pozostało jeszcze sporo czasu do wieczora. Dużo chwil na wolności. Nic jej to jednak nie dawało, ze względu na panującą wokół ciszę. Nagły dźwięk! Ze wcześniejszą melodią miał tyle wspólnego, co skrzypnięcie zardzewiałych zawiasów z grą fletu. Olga wzdrygnęła się, jakby ktoś potrząsną ją za ramię. Oto był jej nowy cel. Nowy kierunek. Cisza na powrót zapełniła się muzyką dnia codziennego. Dziewczynkę otoczyły tony wysokie i niskie, ciche i głośne, melodyjne i chaotyczne. Nie dbała o nie, z wyjątkiem tego jednego. Ruszyła przed siebie, drogą prowadzącą pod górę. Nie patrzyła w tył. Nie nasłuchiwała goniącej za nią uporczywej harmonii. W tej części miasteczka nie brakowało samochodów. Przewodnia melodia Olgi z trudem przebijała się przez powarkiwanie motorów. Nie trwało to długo, światła zamrugały i zmieniły się na czerwone. Olga przemknęła pomiędzy wielką, srebrną maszyną, a mniejszą, kolorową, i już była po drugiej stronie. Tu zaczynała się tak zwana lepsza część miasta. Dziewczynka mimowolnie zwolniła kroku. Melodia załamała się w pół nuty, zawinęła i szarpnęła za rąbek koronkowej spódniczki. Olga nie posłuchała, wiedziona przekornym odruchem. Skąd? Po co? Zatrzymała się, wczepiając palce w siatkę, otaczającą pobliski ogród. Zwyczajny, zadbany,

EWA KAJTOCH


OPOWIADANIA z wystrzyżonym trawnikiem. Koło siatki tkwił przycięty krzak bzu, a może forsycji, a może jeszcze czegoś innego. Olga nie znała się na ogrodach i krzewach, nie chciała się znać. Bam! Za jej plecami biegło pojedyncze uderzenie czynela. Bam! Następny ogród, tu było jeszcze ciekawiej. Trawnik jak zielona wykładzina, a oprócz niego tylko zraszacz. Olga zatrzymała się przy ogrodzeniu, próbując zacisnąć dłonie na siatce. Prawie jej się udało. Od ogrodu płynęło do niej samo ciepło, łagodność – jak zapach wiosny, chociaż dzień był jesienny. Przez moment pragnęła tu zostać, skuszona ciepłem i panującą tu pustką. W niej nie mogą kryć się pułapki. Melodia czuwała – dziewczynka poderwała się, jak ukłuta szpilką. Ogród został w tyle – opustoszała spłachetka ziemi. Olga szła, czując na twarzy ciepło słońca. Było po jesiennemu blade, ale dla niej w sam raz. Wyłożona betonem droga została z tyłu. Dziewczynka skręciła z głównej szosy i pięła się w górę, rozkoszując panującą wokół ciszą. Dzieci były o tej porze w szkole i nic nie przeszkadzało jej w słuchaniu. Nie zatrzymywała się; niektóre domy wydawały jej się zbyt spokojne, prawie przyczajone. Inne znowu szczerzyły drzwi i okna w przesadnie gościnnych uśmiechach. Przemykała szybko, starając się nie zgadywać, co może tkwić w ogrodzie na tyłach. Dzień mijał. Szła za swoją melodią, z każdą chwilą czując, jak napina się niewidzialna nić, łącząca dziewczynkę z tym, co pozostawiła za sobą. Była to więź delikatna i miękka. I nie do zerwania – a tego Olga się obawiała . Dziewczynka szła i szła. Droga kierowała się coraz ostrzej w górę. Olga zwróciła twarz ku niebu. Błękit wydawał się tu bardziej intensywny, a powietrze chłodniejsze, mimo że do szczytów gór było daleko. Ramiona jej obwisły, opuściła głowę, oddech stał się szybszy, bardziej płytki i nierówny. Starała się utwierdzić samą siebie w przekonaniu, że podróż kosztuje ją wiele wysiłku. Im bardziej była zmęczona, tym łatwiej było jej nie słyszeć muzyki, dochodzącej od strony miasteczka. Ton, który tropiła Olga, był jak cienka, stalowa żyłka. Melodia, która doganiała dziewczynkę, była jak jedwabna wstążka, muskająca ją lekko, ale nieustępliwie. Olga wiedziała, co to znaczy. Nie powinna się odwracać. Jej droga prowadziła naprzód. Po raz pierwszy od wieków czuła, jak twarde są kamienie na górskiej ścieżce. Jak zimny wiatr zapiera jej dech w piersi. Słyszała, jak głośno rozlega się szczekanie psa za pobliskim ogrodzeniem. I wiedziała, że pewnie daleko jeszcze trzeba będzie iść. Daleko, wysoko, w szeroki świat, dużo większy niż jej ogród. Mniejsza o to, że nie ona była panią ogrodu. Droga stawała się coraz bardziej stroma. Olga nie rozumiała, skąd bierze się jej zmęczenie – tak naprawdę nie miała prawa nic odczuwać, a tym razem z trudem łapała powietrze w płuca, zasychało jej w gardle, mięśnie ud paliły żywym ogniem. Znużenie było, jak sądziła, dobre – zagłuszało prześladujący ją dźwięk – ale i tak, ni stąd, ni zowąd, w jej umyśle pojawiła się wizja ogrodu. Tego wieczornego, kiedy nie pozostawało im nic, jak tylko wsłuchać się w kołysankę

Pieśń dla posągów

i zastygnąć w mroku, pośród pokrytych rosą krzewów porzeczek. I porannego, kiedy trzymająca ich na uwięzi wola słabła i można było dać się ogrzać wschodzącemu słońcu i rozprostować kości. I, jak zawsze w takiej chwili, w głowie Olgi zjawiła się Ona. Czasem piękna i młoda, oszałamiająca chmurą ciemnych włosów. Czasem stara i doświadczona, narzucająca respekt jednym spojrzeniem. Jaka była teraz? Olga nie pamiętała. Wiedziała tylko, że niezależnie od tego, jak wygląda pani ogrodu, zawsze jest obezwładniająco silna siłą swojej miłości, zaklętej w pieśni. Dźwięcząca pieśń, nadal niegłośna i delikatna, zaplątała się wokół stóp dziewczynki, jak niewidzialna pajęczyna. Znienacka zmieniła kierunek i uderzyła ją w twarz, pchnęła w pierś ciepłym podmuchem wiatru. Olga zacisnęła powieki i parła naprzód. Wciąż słyszała wiodący ją odgłos: tym razem były to krótkie, urywane, wysokie tony, następujące szybko jeden po drugim. Wszystkie barwy wokół dziwnie przybladły. Spojrzała w niebo. Nawet światło słońca wydawało się inne, jakby zniechęcone. Powtórzyła sobie w myślach, że to wszystko nic dla niej nie znaczy – nie może mieć znaczenia. Musiała iść. Podmuch wiatru szarpnął jej ubranie. Niósł ze sobą zapach porzeczek i trawy nagrzanej słońcem. Olga niepewnie postąpiła kilka kroków dalej. Gdzieś z boku lekko stuknęła furtka. Dziewczynka wiedziała, co ujrzy, gdy tylko spojrzy w tamtą stronę. Ogród, pełen słońca i soczystej zieleni, w którym żaden krzew nie wyrósł na tyle wysoko, by skrywać za sobą tajemnice. Spojrzała na równo przyciętą trawę, czując, jakby nieznośnie delikatna ręka ścisnęła ją za serce. Minął czas – kto wie, ile – od momentu, gdy ostatni raz próbowała odejść. Zapomniała, jak bardzo można tęsknić i pragnąć poczucia bezpieczeństwa. Zmusiła się do odwrócenia wzroku i powlokła dalej. W górę i w górę, na muzycznej smyczy. Wkrótce zatrzymała się po raz kolejny, czując, jak krew krzepnie jej w żyłach. Melodia… jej melodia nie mogła przecież dobiegać z aż tak bliska! A jednak tak było… Ton, a może ciepły podmuch, a może westchnienie. Skręciła w bok. Wiatr pociągnął ją za włosy. Delikatne podmuchy zagłuszyły ton, za którym podążała. Ogród, do którego prowadziła boczna ścieżka, grał swoją własną muzykę. Była cicha i prosta, jak kołysanka. Olga nie mogła podejść zbyt blisko – dom i ogród strzegły swojej granicy – zatrzymała się przy ogrodzeniu, zaciskając dłonie na siatce. Dwie postaci znajdowały się w głębi, częściowo przesłonięte otwartymi drzwiami; trzymały się w objęciach, niższa pochylona nad wyższą. Z każdego rysu posągów, z każdej fałdy kamiennych szatek biła tęsknota, wołająca Olgę. A może to w niej coś wołało? Przywołała w myślach wspomnienie tych nielicznych dni, które wciąż była w stanie pamiętać. Pomyślała o tych wszystkich, które minęły bez jej świadomości. I znów udało jej się usłyszeć swój wiodący ton. Wróciła na drogę.

43


OPOWIADANIA Chmury zdawały się opuszczać, a może to górska droga wznosiła się w ich kierunku? Dziewczynka zaczerpnęła tchu. Rosnące na uboczu pokrzywy wyciągnęły się ku jej dłoniom, chcąc ją poparzyć. Kamienie osypywały się pod jej stopami. Droga jej tu nie chciała, ale musiała się poddać – Olga nie była istotą, którą mógł pokonać ból. Cierpienie jej nie zwyciężyło, ale przeszyło ją nagłe zimno. Na odcinku górskiej drogi, położonym stosunkowo nisko, zrobiło się mroźnie, jak na szczycie. Olga wiedziała, że to już blisko. Ton zagwizdał i jęknął, raniąc jej uszy i przeszywając do szpiku kości. Ręce Olgi splotły się ze sobą gwałtownie i mocno, jak ściągnięte więzami. Jej nogi ugięły się i nagle przyspieszyły kroku. Ton, który prowadził Olgę od dawna, teraz umilkł. Nie był już potrzebny. Za to melodia ogrodu cały czas grała w tle. Olga nie pamiętała, czy kiedyś była ona równie delikatna i cicha, obecna na granicy świadomości. Tak bardzo obecna. Jak pajęczyna, w którą się zaplątałaś i która nie chce cię wypuścić, choć nawet jej nie widać. Słońce kryło się za chmurami. Nie wiedziała, jak wysoko stoi nad horyzontem. - Chodź do mnie, Olgo! Chodź do mnie! – wołało coś do niej głosem Stasia. Tuż za plecami dziewczynki rozległ się szelest – spódniczka Młodej Cyganki? Olga nie obejrzała się. Ni stąd, ni zowąd coś lekko, leciuteńko zadrasnęło jej kostkę. Spojrzała w dół. Wszystkie głosy ucichły. Kobieta siedziała tuż przy drodze. Ostrze kosy, swobodnie spoczywającej na kolanach, wystawało nad szlak. - Tam – wskazała dłonią. Kości sterczały jej pod bladą skórą. Olga podążyła w górę, po zboczu. Czy melodia nadal jej nie odstępowała? Nie było nic słychać. Gniew pozostał na dole, w miasteczku. A z nim smutek. Dziewczyna była już prawie dorosła, sporo starsza od Olgi. Leżała twarzą do ziemi, pomiędzy drzewami, niewidoczna z drogi. Miała żółte włosy. A tak naprawdę nie leżała. Wstawała, kręciła się w kółko, rwała przed siebie. Nie mogła doczekać się odejścia, śmierć nie miała tu wiele do roboty. Podmuch wiatru rozproszył chmury. Słońce, oblana rumieńcem kula, chyliło się nad horyzontem. I nagle całej drogi Olgi po prostu nie było. Nie było wąskich uliczek, rynku, bloków, stromego chodnika, górskiej ścieżki. Nie było wieczoru, popołudnia i poranka, rosy wysychającej jej na twarzy, życia rozgrzewającego jej nieruchome członki. W zamian za to dosięgła ją muzyka. W melodii ciepło przeplatało się ze spokojem i Olga chciała się pod nią ukryć, skulić jak pod puchową kołderką. Wtedy byłaby bezpieczna, na pewno. Kto by nie wybrał noclegu w oświetlonym domu zamiast krycia się w ciemności? Słońce zaszło. Więc ciepło i spokój. Wygoda, bo wiadomo, że już nigdzie nigdy nie trzeba będzie iść. I pod tym wszystkim jeszcze jedna nuta, powtarzalna jak uderzenia perkusji. Nieustępliwa jak miłość, mówiąca: - Musisz… – Olga, gdyby mogła, wczepiłaby się palcami w zapadający zmrok.

44

- Musisz… – Czuła, jak krzewy porzeczek drapią ją po łydkach. I przestała odczuwać. - Musisz… – Zdrętwiały jej dłonie i stopy, mięśnie w całym ciele odezwały się bólem. I przestały boleć. W miasteczku rozszczekał się pies. Spódnica biegnącej Cyganki zaszeleściła bezsilnie, piłka ostatni raz uderzyła o ścianę. Było ciemno. Ostatni był słuch. – Bo cię kocham. Kobieta stała na ganku na pół zrujnowanego domu, śpiewając dla swoich posągów. Wieczorem zawsze śpiewało się jej najlepiej. Chłopiec z piłką, Cyganka i dziewczynka z warkoczem kulili się pod osłoną pokrzyw i porzeczek. Jak zawsze po zachodzie słońca.

EWA KAJTOCH


OPOWIADANIA EWA KAJTOCH

Ewa Kajtoch urodziła się w Krakowie, gdzie nadal mieszka i pracuje. W wolnych chwilach sporo czyta i trochę pisze. Czyta wszystkie książki, oprócz nudnych, a pisze wiersze i opowiadania. Niektóre udało jej się opublikować

Pieśń dla posągów

45


OPOWIADANIA

MARIA DUNKEL Upiór Ilustracja: Kornel Kwieciński Run hunter.exe? (yes/no) y *** Zupa z danych. Informacyjny szum. Z niego powoli wyłania się rzeczywistość. Droga pod kopułą światła. Wąska, biegnąca między wypiętrzonymi z chaosu blokami. Zjazd na parking pod budynkiem mieszkalnym. Samochody. Czerwień, zieleń, srebro. Czarne kable przecinają niebo, białe jak na źle wykonanym zdjęciu. Biegną prosto, od bloku do słupa i dalej, w nieskończoność. Wypełnia je prąd, buczący cicho. Tętno miasta. Ono ma swój początek. Jak wszystko. Z wyjątkiem Ja. Ja istnieje tylko teraz, nie posiada ciągłości. Pozbawione ciała, formuje dowolne. Płeć: losowa. Kolor włosów: losowy. Kolor oczu: losowy. Kolor skóry: losowy. Sylwetka: losowa. Rysy: losowe. Broń: losowa. Sprawność fizyczna: maksymalna. Dwa proste ostrza są w porządku. Ja potrafi zabijać wszystkim. Po to w końcu istnieje. Nie ma pamięci ani tożsamości, posiada jednak instynkt i naturalnych wrogów. Upiór wyłania się spod jednego z samochodów. Jest jednolicie szary, ciało ma strzępiaste, łeb podłużny, pozbawiony oczu, uszu i nozdrzy. Posiada tylko paszczę, najeżoną szpilami zębów. I dwie długie kończyny, zakończone palcami z ostrymi, czarnymi pazurami. Kłapie szczękami, odgryzając kawałek świata. Niewielki kęs informacji, bez którego rzeczywistość traci sens. Naprzód. Błysk dwóch ostrzy. Wrzask potwora. Czarne pazury. Stal przechodzi przez strzępiaste ciało. Tryska krew. Rozpruty w dwóch miejscach upiór rozpada się na trzy kawałki mięsa. Perfekcyjna robota. Godna pochwały. Zamiast nagrody – reset. *** Końcówka papierosa żarzyła się pomarańczowo. Za jej odbiciem w szybie gęstniała noc. Na ściankach kieliszka zbierały się krople wody. Chłodny szampan buzował cicho w dwóch naczyniach. Pęcherzy-

46

ki gazu ulatywały w górę. – Próba się udała – powiedziała ochryple Bel, strzepując popiół do popielniczki na parapecie. Zaciągnęła się głęboko. Wydmuchała kłąb białego dymu nosem, później ustami. Wolną dłonią zmierzwiła czuprynę wyblakłych, błękitnych włosów. Później wzięła swój kieliszek. – Gratuluję, kurwa mać. Serdecznie gratuluję. Sakura zrzuciła z krzesła przy niewielkim prostokątnym stole nabijaną ćwiekami ramoneskę i sczytany egzemplarz „Tako rzecze Zaratustra”. Usiadła. Bel spojrzała na nią z niesmakiem. Nie dość, że wchodzi nie do siebie, to jeszcze się rozbija. Prawo zwycięzców. Czarne włosy, związane w kok, z którego nie ucieka nawet jeden kosmyk. Czarne oczy, wąskie, bez wyrazu. Wyprasowana czarna garsonka ze spódnicą za kolano. Czarne pantofle na niskich obcasach, lśniące, czyste, wypastowane. Pani Idealna. Sakura upiła łyk swojego szampana. – Udała – potwierdziła. – Nasz program zadziałał lepiej, niż ktokolwiek się spodziewał. Walka z upiorami nie wymaga już czynnika ludzkiego. – Taka jesteś kurewsko praworządna – mruknęła Bel, mieszając ruchami nadgarstka szampana w swoim kieliszku. – Ale przychodzisz tu z jakimś pierdolonym toastem, żeby mi radośnie powiedzieć, że idę na krzesło. Ja pieprzę, Sakura. Ty skośnooka kurwo. Jednym haustem wychyliła szampana. Odstawiła kieliszek na parapet. Widziała w szybie nie tylko swoją twarz i kółeczko żaru na końcu papierosa, ale też uśmiech Sakury. Powściągliwy, doskonały. Uśmiech systemu. – Przyszłam ci podziękować za owocną współpracę – stwierdziła Sakura i upiła łyk z własnego kieliszka. – Pewnie, kurwa. A ja jestem Johnny Bravo. Zaciągnęła się po raz ostatni papierosem i zgasiła go w popielniczce. Sakura odstawiła wysączonego ledwie do połowy szampana. Wstała. – Prawdopodobnie się już nie zobaczymy – powiedziała. – Miło było cię poznać. Bel patrzyła za Sakurą, gdy wychodziła. Później znowu wpatrzyła się w szybę. Jej twarz. Blada, z podkrążonymi oczami, strzechą błękitnych włosów. W tle pokój. Łóżko przy oknie, stolik i krzesło pośrodku, jedna półka. Drzwi do łazienki. Drzwi na korytarz, obite miękkim materiałem, we wnętrzu pancerne. Z zamkiem na zewnątrz. Za kuloodporną szybą – kraty. Grube, osadzone blisko siebie pręty.

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA Za kratami świat, wolność, życie. Prawdziwe emocje, rozkosz czynów, euforia zniszczenia. Niższa warstwa rzeczywistości. Realność, inna od wymiaru, w którym liczą się tylko informacje. Od samego początku Bel wiedziała, że powinna być tam, a nie tutaj. Zwlekała i ma za swoje. Zapłaci za własne błędy. W braniu za nie odpowiedzialności nigdy nie była dobra. *** Mieszkania przydzielone członkom projektu „Widmo” mieściły się na strzeżonym osiedlu, w niskich blokach. Wąskie klatki schodowe, przyklejone do siebie balkony, rzędy takich samych okien. Sakura wspięła się po schodach na trzecie piętro. Sięgnęła do torebki i chwilę szukała kluczy. Później otwarła drzwi. W przedpokoju zdjęła z nóg pantofle. W rajstopach przeszła przez kuchnię do sypialni. Rzuciła torebkę na zasłane starannie łóżko i włączyła komputer w rogu pomieszczenia. Ekran rozjaśnił się widmowym blaskiem. Przez całą drogę z centrum operacyjnego uporczywie wracała do niej myśl o Bel. Trudno było uznać, że szczególnie ją lubiła, ale zdążyły się dobrze poznać. Gdy Sakura przyjechała z Japonii, by wziąć udział w projekcie „Widmo”, Bel już tutaj była. Smarteye, wszczepione w rogówkę Sakury, wyświetliło okienko interfejsu, gdy komputer prosił o zezwolenie na połączenie z wszczepem w jej mózgu. Udzieliła go, upewniwszy się uprzednio, że zapora ogniowa i antywirusy działają. Ze wszystkich złych rzeczy, jakie mogły się jej przytrafić, włamanie do umysłu byłoby bez wątpienia najgorsze. Po raz tysięczny przejrzała akta Bel, znajdując w nich ciągle te same informacje. Nieskazitelne geny i poważne problemy psychiczne. Wzmożona agresja. Sadyzm. Osobowość psychopatyczna. Przed trzydziestym rokiem życia przebywała w zakładzie karnym. Dwukrotnie poddana klasycznej resocjalizacji. Raz ostrej, która wywołała krótkotrwałe stłamszenie osobowości. Zamknięta z tego powodu w zakładzie dla psychicznie chorych, uciekła z niego po paru miesiącach, puszczając ośrodek z dymem. Wywoływanie zamieszek, pobicia, zabójstwa. Wysadzone stacje benzynowe. Rabunki sklepów i mieszkań. Zamachy na członków partii politycznych, zarówno lewicowych, prawicowych jak i centralnych. Bel prawdopodobnie nie wpadłaby nigdy, gdyby nie zdradził jej członek rozbójniczej bandy. Obecnie ten człowiek miał status świadka koronnego, cieszył się ochroną policji. Niepotrzebnie. Wszystko wskazywało na to, że ci towarzysze Bel, którzy nie zostali aresztowani, rozbiegli się po świecie. To nie była przestępczość zorganizowana tylko festiwal bezmyślnej brutalności, ciągnący się całymi latami. Ludzie tacy jak Bel, łaknący przemocy jak narkotyku, nie cofający się przed niczym, byli swego czasu dla „Widma” bardzo pomocni. Po zakończonym sukcesem teście Huntera przestali być potrzebni. Czy to możliwe, że czeka ich krzesło? – A tak nie będzie najlepiej? – zapytała samą siebie Sakura. „Wykryto zagrożenie” – poinformował ją antywirus, wyświetlając przed jej oczami szkarłatne litery. – „Próba nieautoryzowanego dostępu. Źródło: nieznane”.

Upiór

Sakura trąciła palcem przycisk z poleceniem „nie zezwalaj”. Gdy litery znikły, wyłączyła sprzęt i przeciągnęła się. Chyba najlepiej zrobię, jeśli wezmę szybki prysznic i położę się spać, uznała. *** Obudził ją alarm. Syreny wyły tak głośno, że słychać je było nawet w jej więzieniu. W izolatce, w której trzymano wściekłe zwierzę. Skąd we mnie ostatnio tyle cynizmu, zastanowiła się Bel, trąc zaspane oczy. Zawsze miałam wszystko w dupie. Było mi z tym lepiej. Wpatrzyła się w sufit nad głową. Dziwnie się słuchało zawodzenia alarmu ze świadomością, że nie trzeba wstać i z niczym walczyć. – Cholera, rozjebałabym coś – powiedziała w ciemność. Sięgnęła na parapet. Natrafiła dłonią na paczkę papierosów. Wsadziła jednego do ust, wyjęła z pudełka zapalniczkę. Usiadła, żeby zapalić. Głęboko zaciągnęła się dymem. Dopaliła aż do filtra, który wrzuciła do popielniczki. Zwinęła dłoń w pięść i walnęła w szybę. Później jeszcze raz. I znowu. Znów. Uderzała mocno, aż ból przecinał jej przedramię, od kostek palców do łokcia. Zerwała się gwałtownie i chwyciła stolik. Z rozmachem cisnęła nim w okno. Tylko się odbił, upadł na łóżko, później na podłogę. Hałaśliwy, bezskuteczny akt wandalizmu. Bel zapaliła drugiego papierosa. Czuła, że humor jej się odrobinę poprawił. *** Sakura weszła do głównego pomieszczenia centrum operacyjnego. Jak zwykle porządnie uczesana, w czystej garsonce, w wypastowanych pantoflach. Zdążyła nałożyć na twarz delikatny makijaż. W dłoni trzymała kubek z kawą z automatu. Wszyscy obecni siedzieli skupieni przy swoich biurkach, wpatrzeni w ekrany komputerów. Maciejewski, który tutaj rządził, krążył pomiędzy nimi jak bardzo gruby ptak-ścierwojad. – Wypuściliśmy Huntera – powiedział do Sakury. – Upiora zlokalizowano w okolicy Pałacu Kultury. – Tylko jednego? – upewniła się. – Tak. Wydęła wargi i usiadła na własnym stanowisku. Słabsze upiory zwykle poruszały się stadnie. Ten musiał być inny. Wpatrzyła się w ciąg komunikatów, przepływających na ekranie. Bitwa w świecie informacji, niepojęta dla prostego, organicznego bytu, jakim jest człowiek. Przetłumaczyć mógł ją na swój oparty na świadomości wzrokowej sposób odbierania rzeczywistości jedynie z pomocą wyobraźni. *** Ja jestem myśliwym. Ty jesteś ofiarą. Ja to losowy twór przypadku. Bez względu na formę, jaką przybiorę, morderczo skuteczny. Ty jesteś określony. Widzę cię. Pojawiłeś się tutaj, w centrum handlowym. Krótką chwilę temu ewakuowano stąd ludzi. W przeciwnym razie wciąż tonęliby wokół, w gę-

47


OPOWIADANIA stej zupie bezprzewodowo wysyłanych informacji. Bezbronni. Niezdolni walczyć z tobą w tym wymiarze. Jesteś moją ofiarą. Czym jeszcze? Przybrałeś formę humanoida. Cienkie kończyny, delikatny tułów. Duża, okrągła głowa. Oczy czarne, lśniące, w kształcie migdałów. Idziesz po zadeptanej dziesiątkami nóg podłodze. Mijasz fontannę, opustoszałe stoisko z lodami. Depczesz serwetki, które spadły ze stolika. Nie zostawiasz śladów. Tutaj, w tej warstwie, widzimy obraz rzeczywistości. Możemy ją zmieniać, modyfikując informacje w naszej przestrzeni. Rzeczywistość nie widzi nas. Wymiar informacji to wola boża. Niedostrzegalna dla śmiertelników, dopóki nie ujrzą przemiany w swoim ograniczonym świecie. Upiór. Myśliwy. Polowanie w krainie widm. Skaczę z przejścia nad twoją głową. Unoszę topór. Stal zakreśla łuk. Wbija się w twoją wielką, okrągłą czaszkę. Ta eksploduje jak purchawka. Padasz, twoje dzieci-zarodniki uciekają. Płyną na niewidocznych prądach informacji, które jak porywisty wiatr rozpędzają je na wszystkie strony. Niektóre wciągam w płuca. Mają dziwny zapach. Czegoś starego, co dawno spleśniało. Reset. Czym jest Ja? Reset. Czym jest myśliwy? Reset. Jak to jest mieć samoświadomość? ***

48

– Co się stało? – ryczał jej w ucho Maciejewski. – Co się, do cholery, stało? Nie pomagał jej, wrzeszcząc, ale Sakura nie zamierzała tracić czasu, informując go o tym. Przesunęła dłonią w powietrzu, rozwijając przed sobą klawiaturę. Jej dłonie biegały po niej szybko, znając rozkład klawiszy. – Hunter nie zdołał zniszczyć upiora – odpowiedziała. – Czy raczej próba zniszczenia zakończyła się zmianą jego formy. Zainfekował Huntera. Nie mamy kontroli. Muszę go odciąć, podobnie jak część sieci. – To coś nowego – dodał Wisław Michalski, pracujący przy sąsiednim stanowisku. – To znaczy... nigdy nie widziałem czegoś takiego. Upiór zmienił się w wirusa. – Czy to znaczy, że Hunter nie jest już nasz? – krzyknął Maciejewski. – Oczywiście, że jest – powiedziała Sakura spokojnie. – Mamy kopię zapasową. Tę odizolowałam. – Ale wysłanie kolejnej kopii nic nie da – dodał Wisław. – Hunter nie jest przygotowany na podobną ewentualność. – Czy to znaczy, że jest bezbronny? – sapnął Maciejewski. Sakura wypiła łyk kawy, która oczywiście dawno wystygła. Opadła na oparcie krzesła, śledząc wzrokiem długie ciągi znaków, wyświetlające się na ekranie komputera. – A część naszej sieci sparaliżowana? – Szef dalej pieklił się nad jej głową. – Sakura! Możesz to wyjaśnić? Westchnęła w duchu. Była zmęczona, a w tej chwili bardzo niewiele dało się zrobić. Problem wymagał przemyślenia z jasnym umysłem. Wątpiła jednak, by Maciejewski nagle wykazał się empatią i jej odpuścił. Musiała zbyć go

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA czymkolwiek. Najlepiej w taki sposób, żeby nazajutrz nie musiała się z tego tłumaczyć. – To nietypowe zachowanie – powiedziała. – Wszystkie upiory, jakie pojawiły się do tej pory, robiły z grubsza to samo. Niszczyły wyższą warstwę rzeczywistości, usuwając w niej niektóre dane. Losowo lub w zorganizowany sposób, zależnie od rodzaju. Ten jest inny. Inteligentniejszy, powiedziałabym. Zdołał zmodyfikować dane. – Spojrzała na Maciejewskiego. – Tak, na ten moment Hunter jest bezużyteczny, ponieważ jako program... cóż, sam istnieje w warstwie danych i podlega modyfikacjom. Musimy postawić zabezpieczenia przed tym upiorem. Gdy to zrobimy, Hunter będzie mógł z nim walczyć. Oczyści naszą zainfekowaną sieć. – Zajmiesz się tym. – To nie była propozycja. Sakura westchnęła w duchu. Tyle w kwestii spławiania Maciejewskiego. – Tak jest – powiedziała. – My sprawdzimy, czy upiór nie zaatakował czegoś innego – dodał Wisław. – Jeżeli on nam uciekł i szlaja się gdzieś w ogólnodostępnej sieci, mamy wszyscy przesrane – warknął Maciejewski. – Pracujcie, do jasnej kurwy nędzy. Odszedł. Nareszcie. Sakurze pracowało się o wiele przyjemniej, gdy nie dyszał jej nad głową. Wiecznie rumiany blondynek w kształcie kluski, a tak niewyobrażalnie wredny i napastliwy. Przy nim tylko trochę mniej niż przy Bel cieszyła się, że polski umiała dzięki wgraniu informacji do mózgu. Z jakąkolwiek naturalnie wyrobioną wrażliwością językową uszy by jej zwiędły w tym kraju, gdzie wulgaryzmy pełniły rolę znaku interpunkcyjnego. – Jak myślisz, czemu on to robi? – spytał Wisław. Spojrzała na niego spod oka. Szpakowaty, lekko już wyłysiały na czubku głowy, miał twarz mopsa, z obwisłymi, pokrytymi zarostem policzkami i podkrążonymi oczami. – Kto? Upiór? – Skojarzyła po chwili, wyrwana z myśli o Maciejewskim. – Tak. Do tej pory nie pokazywały żadnej finezji. – Nie sądzę, żeby ich cel się zmienił, szczerze mówiąc – wyznała Sakura. – Dalej chcą po prostu pochłonąć naszą warstwę danych. Tylko ewoluują. Wisław podrapał się po nosie. – Może – rzekł bez przekonania i wrócił do pracy. Palce Sakury ruszyły w taniec po klawiaturze, widocznej tylko dla niej. Jej myśli błądziły jednak daleko. Wśród upiorów. Niewiele o nich wiedzieli. Czym były, skąd się wzięły, od jak dawna nawiedzały Ziemię – wszystkie fakty skrywała mgła tajemnicy. Sakura podejrzewała, że zainteresowały się światem ludzi dopiero, gdy warstwa informacji odpowiednio się rozrosła. Nie było na to dowodów, ale nie zauważano śladów działalności upiorów – poważnych zakłóceń materii – zanim nie powstała Sieć. Wyższa warstwa rzeczywistości, otulająca namacalny świat jak płaszcz, spajająca go z boskim wymiarem informacji. Teorie o jego istnieniu były znacznie starsze niż Sieć. Powstała w oparciu o nie, jako sztuczna nadbudowa materialnego świata. Szybko okazało się, że ponad nią jest coś jeszcze – naturalna sfera danych, prawdopodobnie istniejąca od zawsze. Człowiek nie może zupełnie oderwać się od swojego ciała. Dlatego nurzając się w zupie danych, pozostawał stopami

Upiór

twardo zakotwiczony na powierzchni ziemi. Idąc ulicą, siedząc w szkole, rozmawiając z przyjaciółmi w czasie garden party – przez cały czas przebywał w Sieci. Dzięki smarteye i innym wszczepom miał dostęp do wszystkich informacji, których ludzie kiedyś musieli mozolnie szukać w Internecie. Przejście między Siecią a naturalną sferą informacji pozostawało zamknięte dla większości osób. Dla bezpieczeństwa, żeby nikt nic tam nie namieszał. Czasami pojawiały się jednak upiory. Wypływały gdzieś z nieobliczalnych, zero-jedynkowych przestrzeni i naruszały dane, oddziałujące bezpośrednio na materialną strukturę świata. Do walki z nimi powołano kilka organizacji. W Europie był to Zakład Ochrony Wymiaru Danych. Pierwotna idea była banalnie prosta, z gatunku tych, które same się nasuwają. Gdy pojawi się upiór, wyśle się do wymiaru danych człowieka, który go zniszczy. Jakże wielka jest przewaga ludzkości nad wrogiem – ona istnieje w obydwu warstwach, on tylko w jednej. Szybko okazało się, że kandydatów trzeba starannie selekcjonować. Musieli odnaleźć się w obcym wymiarze, poruszać tam płynniej od przeciwników. To zaś nie należało do szczególnie prostych zadań. Upiory były przystosowanymi do środowiska drapieżcami. Ludzkości jedynie się zdawało, że może im bez trudu dorównać. Odpowiedź okazała się leżeć daleko poza prawem. Istniały w mieście grupki, które wykorzystywały Sieć w nielegalnych celach. Nie do przemytu, co również się zdarzało, czy do terroryzmu, na szczęście. Do walk. Ustawki w Sieci zawsze były popularne w pewnych kręgach. Ale inaczej walczyli ze sobą kibice przeciwnych drużyn, a inaczej uliczne gangi. Ci pierwsi wykorzystywali Sieć, by nie rozlewać prawdziwej krwi. Drudzy potrafili nawet przez nią zabić przeciwnika. Udało się aresztować i wykorzystać trochę takich ludzi. Byli zdolni, chociaż niestabilni emocjonalnie. Potrafili walczyć. Niektórzy mieli na sumieniu także zbrodnie z rzeczywistego wymiaru. Kryminalna historia innych sięgała jeszcze czasów sprzed Sieci. Myśl, że to oni bronią ludzkość, nie podobała się nikomu. Ani politykom, ani mediom, ani kontrolowanej przez te ostatnie szarej masie. W Japonii problem rozwiązano. Grupa programistów, wśród których znalazła się Sakura, na zlecenie rządu przygotowała program do radzenia sobie z upiorami. Podobnie jak one, w wymiarze danych znajdował się w swoim naturalnym środowisku. Jako sztuczna inteligencja, uczył się radzić sobie w różnych sytuacjach. Po pewnym czasie wykształcił nawet syntetyczny odpowiednik samoświadomości. Tydzień wcześniej Sakura dostała od znajomych maila, że poszczególne kopie ich Huntera mają już swoje imiona, po których są rozpoznawane. Na samą myśl o tym, uśmiechnęła się z rozbawieniem. Zainteresowanie Hunterem rozgorzało na całym świecie. ZOWD jako pierwszy zdecydował się go wypróbować. Sakurę wysłano do Warszawy, by pomogła Europejczykom zaadaptować program do tutejszych warunków. Przede wszystkim nie chcieli na swoich usługach świadomego bytu. W rozumieniu europejskiego prawa posługiwanie się samoświadomym SI było równoznaczne z niewolnictwem. Sakurze okrutniejsze wydawało się resetowanie Huntera do pierwotnego stanu po każdym użyciu. Ale skoro takie były wymogi, trudno. Wiadomo, że pozbawiony pamięci Hunter

49


OPOWIADANIA może zawieść w nietypowej sytuacji, co zresztą się wydarzyło. Ale nie musiał uczyć się niczego, by radzić sobie z tym, do czego został stworzony. Zabijaniem upiorów. – Jak ci idzie? – spytał Wisław. Pokręciła głową. – Skanuję wirusa – powiedziała. – Muszę dowiedzieć się czegoś o tym upiorze. A tobie? – Chwilowo nic. Żadnych śladów upiora. Może uciekł. Chociaż... hmmm. – Złożył palce w piramidkę i oparł o nie brodę, wpatrując się w ekran. – Intrygujące. – Co się stało? – spytała Sakura. Wisław nie odpowiedział. Oczy miał szeroko otwarte. Powoli pokręcił głową. – Jednak nic – stwierdził. Maciejewski krzyczał na kogoś dwa rzędy przed nimi. Sakura spojrzała w tamtym kierunku. Ciemnowłosy chudzielec wpatrywał się w ekran komputera równie tępym spojrzeniem jak Wisław. – Co to znaczy, że odizolowana część sieci komunikuje się z naszą? – wrzeszczał na niego Maciejewski. – Wyjaśnij to! Wyjaśnij! Sakura zdała sobie sprawę, co się dzieje. Upiór był naprawdę niezwykły. Nie miał prawa przeskoczyć tej przepaści, ale zrobił to. W jakiś sposób oszukał ich oprogramowanie. – Wszyscy odciąć się od systemu operacyjnego! – krzyknęła, zrywając połączenie z własnym komputerem i Siecią. – Natych...! Wisław kopnął krzesło i rzucił się na nią. Runęli oboje na podłogę. Sakura poczuła palce mężczyzny, zaciskające się na jej szczupłej szyi. Spróbowała złapać powietrze w płuca. Bezskutecznie. Zaczynało już ciemnieć jej przed oczami. Równo opiłowanymi, pociągniętymi bezbarwnym lakierem paznokciami orała twarz Wisława. Jeśli przegram, zginę, uświadomiła sobie. A przegram na pewno. *** Od czasu do czasu Bel wciąż dopadało uczucie odcięcia. Jej mózg rozpalała chwilami podobna do narkotykowego głodu tęsknota za Siecią. Pamiętała, że kiedy kładła się chirurgowi na stole, żeby wsadził jej wszczepy, pomyślała: Okej, just for fun. Dokładnie dla jednego celu robiła niemal wszystko w życiu. Dla cholernej dobrej zabawy. Na chuj komuś zobowiązania i cele, jeżeli można poświęcić się rozrywce bez zahamowań? Nigdy jakoś specjalnie nie lubiła Sieci. Dobijała już trzydziestki, kiedy ją stworzono. Przed tym cholernym wynalazkiem wszystko było na swoim miejscu. Internet wiedział, że ma grzecznie siedzieć w elektronice i nie wpierdalać się ludziom w życie. Nie bardziej niż sami się o to proszą. Ale prawo ulicy jest takie, że albo się dostosowujesz, albo wszyscy ryją z ciebie banię. No to Bel się dostosowała. Co prawda inaczej jest, kiedy czujesz pod nożem opór, a w nozdrza łaskocze cię żelazisty odór krwi, ale kurwa! Do jakiego stopnia można podkręcić efekt gore w Sieci! Wybicie komuś zęba od razu wygląda równie efektownie jak zarzynanie świni. Później... no tak, później wszystko posypało się w cholerę. Bel zakręciła kółkiem zapalniczki. Płomień strzelił wysoko. Przypaliła papierosa. Przesunęła go w kącik ust. Smak

50

tytoniu wypełnił jej gardło. Podłożyła ramiona pod głowę, wpatrując się w sufit. Pierwszym, co robiono aresztowanym, było odcięcie dostępu do Sieci. Dla nowego pokolenia stanowiło to najgorszą częścią kary. Bel miała szczerze wyjebane. Czy raczej – miałaby, gdyby nie to dziwne uczucie w głowie. Mózg przyzwyczajał się do przetwarzania zwiększonej liczby informacji, a później nie potrafił poradzić sobie z ich brakiem. Sieć uzależniała. W świetle prawa, przy społecznej akceptacji. Jeszcze jeden gówniany substytut kija do alegorii, w której owcami są ludzie, a pasterzami chuj wie kto. I tylko wilków rozpaczliwie brak. Szczęknął zamek. Bel leniwie odwróciła głowę na bok, zaciągając się dymem i wypuszczając go nosem. Pora zdecydowanie nie była odpowiednia na odwiedziny. Do śniadania brakowało dobrej godziny. Skoro wył alarm, należało spodziewać się opóźnienia. Czyżby Hunter dał dupy?, pomyślała z mściwą satysfakcją Bel. To byłoby piękne, ale jakoś wątpiła. W drzwiach stanęła ochroniarz. Bel nie wiedziała, dopóki nie trafiła do ZOWD, że w takich zawodach zatrudnia się kobiety, zwłaszcza niskie jak krasnoludki. Gdyby miała w zwyczaju bić się ze strażnikami, ta drobna brunetka stanowiłaby pierwszy cel. Zresztą, jeśli pragnęłaby uciec, też mogłaby spróbować. Tyle że strażnicy zawsze przychodzili po nią co najmniej we trójkę. Poza brunetką, resztę tej gromady stanowiły zupełnie nieśmieszne, a za to bardzo stereotypowe osiłki. Ale tym razem była tylko ta mała. Właśnie sięgała po broń. Na co Bel zareagowała bardzo refleksyjnie. – O, kurwa! – wykrzyknęła i sturlała się za łóżko, na sekundę przed tym, jak huknął strzał. *** Sapiąc jak miech, Maciejewski chwycił Wisława za włosy i pasek od spodni. Szarpnął go. Obaj zatoczyli się na biurko, zwalając z niego komputer. Wisław wpił kciuki w oczy Maciejewskiego, który zaczął wrzeszczeć rozpaczliwie. W oczodołach wykwitły mu ciemne sińce. Niech ktoś mnie stąd zabierze, pomyślała rozpaczliwie Sakura, zbierając się na czworaki. Gardło ją bolało, jakby w szyi pękło coś ważnego. Błagała w duchu, żeby to był tylko senny koszmar. Jednocześnie w pełni zdawała sobie sprawę z realności tego, co się działo. Wrzask Maciejewskiego wwiercał się jej w uszy. Naprawdę tylko on zdołał się odciąć? Sakura uniosła głowę. Tak. Pozostali szli w kierunku walczących, z pustymi twarzami, szeroko otwierając oczy. Zrozumiała, że to jej szansa. Maciejewskiemu nie zdoła już pomóc. Na czworakach weszła pod biurko. Poczekała, aż byli współpracownicy ją miną. Wymknęła się z drugiej strony mebla i pobiegła do wyjścia. Kilku się obróciło, tracąc zainteresowanie Maciejewskim i Wisławem, ale Sakura była już na korytarzu. Zatrzasnęła drzwi, jakby to mogło ją ochronić. Szybkim krokiem ruszyła dalej. Dokąd?, zastanowiła się. Dokąd powinna iść? Z pościgiem na karku, nie wiedząc, co zrobić... Do domu, załkała jakaś tchórzliwa, dziecinna część jej umysłu, która aż do teraz nie chciała uwierzyć w to wszyst-

MARIA DUNKEL


OPOWIADANIA ko, co widziała. Do innych ludzi, podpowiedziała inna, analityczna. Po prostu się ruszaj, do cholery!, nakazał prymitywny instynkt. Rozległy się kroki. Sakura stanęła gwałtownie. Miała przed sobą korytarz. Długi, jasno oświetlony. W połowie przecięty działową ścianą z blaszanymi drzwiami, za którymi znajdowała się klatka schodowa. Klamka opadła. Zgrzytnęły sztaby. Drzwi się otwarły. Powolnym krokiem wyszła zza nich sprzątaczka. W fartuchu i białych chodakach. Z jaskrawo pomarańczową trwałą na głowie. W jednej ręce niosła mop, w drugiej wiadro. Pani Helenka, tak mówili na nią wszyscy pracownicy budynku. Sympatyczna kobieta z poczuciem humoru. Miała tylko jedną wadę. Zawsze paliła papierosy w damskiej toalecie. – Jest poważny kłopot – powiedziała Sakura. Ruszyła w kierunku pani Helenki. – Trzeba natychmiast ewakuować budynek. Pokonała połowę odległości, gdy dotarło do niej, że twarz sprzątaczki jest pusta, a oczy szeroko otwarte, obojętne. Pani Helenka zamachnęła się wiadrem. Sakura odskoczyła. Chlusnęła woda. Kij od szczotki zatoczył łuk w powietrzu. Sakura złapała go, szarpnęła z całych sił. Udało się, zdobyła broń. Z całej siły dźgnęła panią Helenkę w brzuch, aż ta stęknęła i upadła na kolana, skulona. Sakura wyminęła ją. Poślizgnęła się na rozlanej wodzie. Zamachała rękami, utrzymała równowagę. Pobiegła dalej. Do schodów. Ruszyła pospiesznie w dół. Dokąd miała iść? Czuła, że zaciśnięta na drzewcu szczotki dłoń poci się i drży. W gardle coś nieprzyjemnie dławiło, serce łomotało w piersi. Sakura spróbowała myśleć, na przekór strachowi. Pani Helenka z pewnością nie była połączona z żadnym komputerem, gdy upiór zaatakował. Sieć. Tą drogą ją dostał. Antywirusy ZOWDu przepuściły upiora. Nie rozpoznały go jako zagrożenia. Słabiej zabezpieczone wszczepy szarych obywateli prawdopodobnie także nie były chronione. Każdy podłączony do Sieci człowiek stanowił potencjalne zagrożenie. Nie, po co się oszukiwać? To było równoznaczne z „każdy człowiek”. Chociaż... Sakura przystanęła na chwilę, a potem znowu ruszyła w dół, na parter. Zajrzała do holu. Za biurkiem naprzeciwko drzwi siedziała recepcjonistka w białej bluzce. Dłonie równo złożone na blacie. Pusta twarz. Szeroko otwarte oczy. Sakura zdjęła buty, żeby nie stukać obcasami. Ruszyła pod ścianą. Tak dyskretnie jak jest w stanie człowiek, w jednej ręce niosący miotłę, a w drugiej pantofle. Przez cały czas zerkała z ukosa na recepcjonistkę. W duchu błagała, żeby ta dalej nie zwracała na nią uwagi. Obok biurka recepcjonistki znajdowała się krata, teraz otwarta. Dalej korytarz, z drzwiami, które miały zamek po zewnętrznej stronie. Sakura wmawiała sobie, że jeśli tylko do nich dotrze, wszystko będzie dobrze. Znakomicie rozumiała, że to kłamstwo, ale potrzebowała go w tej chwili jak niczego innego. Była w połowie drogi, gdy recepcjonistka wstała ze swojego miejsca. Sakura przystanęła, ale zaraz później ruszyła dalej, przyspieszając kroku. Tamta przecież jej nie zabije.

Upiór

Nie wbije długich, pomarańczowych tipsów w oczy. Nie zadusi. Nie... dlaczego w ogóle myślała o takich rzeczach? Byle dotrzeć do tych drzwi. – Po co się starasz? – spytała recepcjonistka, zastępując jej drogę. Sakura wciągnęła powietrze w płuca, patrząc w niebieskie oczy tamtej. Ładnej blondynki, żadnej tam tlenionej szprychy. Ze skromnym makijażem i złocistymi włosami. – Możesz pójść gdziekolwiek. – Białe zęby dziewczyny błysnęły między pociągniętymi błyszczykiem ustami. – Ale po co? Jest za późno. W co chcesz się bawić? W apokalipsę? W ostatnich ocalonych? Nie ma nic takiego. Sieć jest naszym światem, już od dawna. Odkąd wybraliśmy ją ponad zwykły świat. Nie możesz żyć bez Sieci, a w Sieci jesteśmy teraz tylko my. Sakura zacisnęła dłonie w pięści. Tamta miała rację. Z Siecią łączyło się całe życie Sakury. Najpierw z jej pomocą się uczyła, później pracowała. Na swój sposób ją kochała, o ile można darzyć takimi uczuciami wytwory technologii. Teraz wszystko rozpadło się jak domek z kart. Sieć zmieniła się w zagrożony teren. Nawet jeżeli uda się wszystko odwrócić, nic już nie będzie takie samo. O ile się uda. – Zejdź mi z drogi – powiedziała cicho Sakura, odsuwając blondynkę na bok. Recepcjonistka warknęła jak pokojowy pies, którego ktoś przypadkowo kopnął. Rzuciła się na Sakurę, która cofnęła się odruchowo. Przed oczami mignęły jej pomarańczowe tipsy. W głowie eksplodował ból, świat po jednej stronie nagle zabarwił się szkarłatem. Sakura cofnęła się, uderzyła w ścianę plecami. Upuściła miotłę i uniosła ręce do twarzy. Zza drzwi, ku którym zmierzała, huknął strzał. Recepcjonistka uniosła rękę. Jej pomarańczowe pazury pokrywała krew. Coś eksplodowało w skroni dziewczyny. Zupełnie jakby pękł wypełniony szkarłatem balon. Krople posoki usiały twarz i białą bluzkę Sakury. Blondynka upadła. Jej skroń rozsadziło, Sakurze wydawało się, że wśród strzępów mięsa widzi białe zwoje mózgu. Czy to w ogóle możliwe? Nie miała pojęcia. Osunęła się powoli po ścianie. Usiadła, wpatrzona w ciało recepcjonistki. Bel stanęła nad nią. Na nogach miała glany, ledwo zawiązane. Na ramionach skórzaną kurtkę, nabijaną ćwiekami. W kieszeń wcisnęła wymięty egzemplarz „Tako rzecze Zaratustra”. – Nie powinno się zatrudniać takich cholernie małych ochroniarzy – powiedziała Bel. – Wystarczyło raz przyjebać krzesłem. Spojrzała na Sakurę, która wciąż przyciskała dłonie do twarzy i nie czuła się na siłach, aby odpowiedzieć. Pulsujący po jednej stronie czaszki ból był straszny. Zupełnie, jakby nie tylko sama gałka oczna, ale też nerw wzrokowy zajęły się żywym ogniem. – Co się stało? – spytała Bel. Wyciągnęła z kieszeni paczkę papierosów i zapaliła jednego, przechylając głowę. – Upiór. – Sakura zmusiła się, żeby wydusić coś przez ściśnięte gardło. – On... sądziliśmy, że go zniszczymy, ale po uszkodzeniu zmienił formę. Zainfekował Sieć. A przez nią zhackował ludzkie mózgi. Wszystkich ich zmienił... wszyst-

51


OPOWIADANIA kich... jak mogliśmy do tego dopuścić? Jak w ogóle... – Ale ja mam kurewskie szczęście – powiedziała Bel cicho. – Co? – jęknęła Sakura jak mała dziewczynka, zupełnie zagubiona w tym wszystkim. – Gdy się urodziłam, jacyś popieprzeni naukowcy uważali, że można rozpoznać zbrodniarza po jego DNA. I chuja tam, byłam czysta. Gdy wjebali mnie do pudła, leczenie przez przekaz podprogowy okazało się na mnie nie działać. Gdy chcieli mnie posadzić na krzesło po raz pierwszy, zjawiły się upiory i okazałam się potrzebna w chuj. A gdy przestałam być potrzebna przez twoją pieprzoną zabawkę... jebut! Apokalipsa! Roześmiała się ochryple. Sakura poczuła, że szarpią nią dreszcze. Skuliła się w sobie, nagle odczuwając zimno. Takie płynące z wnętrza, niemożliwe do odpędzenia, jak po nieprzespanej nocy. Ale tym razem jego źródłem był strach. Siedziała tutaj, ranna, a nad nią stała Bel i rechotała w najlepsze. Świat właśnie się zmieniał. Jedno wydarzenie odmieniło jego losy o trzysta sześćdziesiąt stopni. Upiór pewnie rozprzestrzeniał się wciąż po Sieci, powielając samego siebie, od człowieka do człowieka. Niszczył cywilizację, wszystkie jej przejawy. Rzeczywistość obracała się w gruzy. Czy tego właśnie chciały upiory?, zastanowiła się Sakura. Naszego upadku? A jeśli tak... dlaczego? Skąd przyszły? Czemu postanowiły zniszczyć ludzkość? Tak wiele pytań, na które już wkrótce nie będzie komu znaleźć odpowiedzi. Wnętrze pistoletowej lufy było czarną studnią. Sakura początkowo nawet nie zdawała sobie sprawy, że w nią spogląda. Później dotarło do niej, co to oznacza. – Miałaś ciekawe życie, suko? – spytała Bel. Mówiła takim tonem, jakby opowiadała dowcip. Cała sytuacja najwyraźniej ją bawiła. Sakura zastanowiła się nad tym. Pytanie było warte odpowiedzi. – Skończyłam studia, które chciałam skończyć. Miałam ciekawą pracę, nie jedną. Zakochałam się. Człowiek, którego kochałam, zginął. Pomagałam opanować sytuację po wybuchu w Fukushimie. Zgłosiłam się do programu badawczego NASA i po dziś dzień jeden z moich klonów prowadzi badania gdzieś w kosmosie. Nie wiem, czy to ciekawe życie, ale na pewno całkiem godne zapamiętania. – Chuja tam – powiedziała Bel. – Kto niby miałby je, kurwa, zapamiętać? Zgaśnij, wątłe światło. Ściągnęła spust.

Usunęliśmy to, co nie chciało się z nami połączyć. Strąciliśmy heretyków do piekieł. Czekamy. Ja. Ty w Ja. My wszyscy w Ja. *** Autostrada biegła prosto jak strzelił na południe. Żadnego samochodu. Ludzie, pogrążeni w swoim wyimaginowanym, idealnym świecie, nie mieli po co podróżować. Ich wymiar zlał się z wymiarem informacji lub przynajmniej tak to odczuli. Bel wsypała do ust resztę chipsów ukradzionych z osiedlowego sklepu. Na ramieniu niosła wypchany prowiantem plecak. Apokalipsa już ją nudziła. Jak dotąd przetrwanie nie wiązało się nawet z odrobiną zabawy. Po tym jak udowodniła Sakurze, kto jest górą, czuła smak tryumfu. Ale teraz znów dopadała ją monotonia. Cisza, spokój. Nic, tylko zaszyć się w jakiejś dziczy i spokojnie żyć. Gdyby to było jakkolwiek podniecające. Miała jeszcze pięć pocisków w magazynku. Dość do podpalenia świata. Czekała tylko na pomyślny wiatr, żeby płomień poniósł się jak należy. Apokalipsa. Zobaczą sobie cholerną apokalipsę w wykonaniu posłańca chaosu o niebieskich włosach. Jak tylko wymyśli coś z pierdolnięciem. Coś, co wstrząśnie tym światem, zaludnionym przez bezmyślne marionetki. *** Planeta-widmo krążyła wokół Słońca. Jej historia w zasadzie dobiegła końca.

MARIA DUNKEL

*** Jestem w Ja. I ty jesteś w Ja. Wszyscy jesteśmy. Jesteśmy złączeni. Rozumiemy siebie. Zachowaliśmy samoświadomość bez odrębności. Nie czujemy strachu. To, co nas łączy, nie może być złe. Pojawiały się głosy, że zmieniono nas w owce. W bezwolne, mogące tylko czekać na swój los, który zgotują im szare istoty, wywodzące się z wymiaru danych. Dawniej nazywano je upiorami, ale my przecież wiemy, że to anioły. Cóż złego w tym, że przyniosą nam apokalipsę? Ona jest spokojna jak fala przyboju. Ukołysze nas do snu. Ludzi. Sztuczną inteligencję. Wszystko.

52

Rocznik 1993. Mieszka w Katowicach, obecnie studiuje na Politechnice Śląskiej. Lubi wiele rzeczy, przede wszystkim fantastykę, herbatę i wchłanianie zbędnych informacji. Interesuje się także Dalekim Wschodem i Skandynawią. Nie rozumie, jak można nie kochać zwierząt i sernika. Nie słodzi kawy. Laureatka kilku konkursów, mniej i bardziej istotnych. Zadebiutowała w „Esensji” w 2012, na papierze zaś rok później w „Fantastyce Wydaniu Specjalnym”. Publikowała także w „Fahrenheicie”, „QFancie”, „Szufladzie”, „Creatio Fantastica” i „Lost&Found Mega*zine”.

MARIA DUNKEL


RECENZJE

RECENZJE ROBIN HOOB Cykl „Skrytobójca“ („Uczeń Skrytobójcy“, „Królewski Skrytobójca“, „Wyprawa Skrytobójcy“)

Wydawnictwo: Mag Gatunek: fantastyka Tłumaczenie: Agnieszka Ciepłowska Data wydania: 2014 Jest mnóstwo książek o chłopcach. Nic dziwnego, to bardzo wdzięczny temat. Patrząc na chłopca, widzimy potencjał, nie zdążył on bowiem zamknąć za sobą zbyt wielu drzwi. Ma wybór, ma moc, wciąż może wszystko. W którą stronę pójdzie, jaką obierze ścieżkę? Czemu się poświęci, kim będzie? To trochę jak z fizyką kwantową zilustrowaną kotem Schrödingera. Fascynująca sprawa, jeśli tylko pochylić się nad nią dłużej i spróbować zrozumieć wynikające z niej implikacje. Bastard Rycerski jest niewiadomą w równaniu. Wpływa nie tylko na swoje przyszłe losy, ale stanowi siłę, która zaburza liniowość dziejów. Jest Katalizatorem. Przy tym sam nie zdaje sobie z tego sprawy, czytelnikowi zresztą również trudno w to uwierzyć, kiedy przez pierwszoosobową narrację zerka na dorastanie chłopca, a wręcz się nim staje. Wyłączając osobowości narcystyczne, nie jesteśmy bowiem zwykle dla samych siebie nikim wyjątkowym, po prostu znamy się zbyt dobrze.

Recenzje

Hobb za pomocą tej nietypowej, kameralnej narracji, z jednej strony ograniczonej, a z drugiej wzbogaconej percepcją dziecka, buduje niesamowity, gęsty klimat. Nie jest cukierkowo, beztrosko ani radośnie. Dominuje raczej melancholia, spokój, dystans do samego siebie i otaczającego świata. Bierze się to z tego, że choć mamy do czynienia z dorastającym chłopcem, to jednak opowieść prowadzona jest z perspektywy czasu – mężczyzna pamięta chłopca, którym był niegdyś i stara się oddać jego uczucia jak najlepiej, chociaż sporo minęło. A poza tym narrator nie może się oprzeć, by od czasu do czasu nie wyjść z ukrycia i nie dopowiedzieć czegoś na temat przyszłych zdarzeń bądź uzupełnić opis przeżyć swojego młodszego ja interpretacją, na którą wcześniej, przez brak wiedzy i doświadczenia, nie mógł się posilić. Cóż, to dość specyficzna forma narracji, ale działa doskonale i buduje ciekawą atmosferę. Pewne oderwanie głównego bohatera od otaczającej go rzeczywistości i wynikający z tego wspomniany wcześniej dystans spowodowane są przez kilka czynników. Jak to często w fantasy bywa, w świecie wykreowanym przez Hobb niezwykle ważne są imiona. Co znamienne, przez znaczną część swojego życia główny bohater jest go pozbawiony, funkcjonuje jako „chłopiec”, ewentualnie „bękart”. Kiedy nie możesz określać się żadnym imieniem, a jedynie rolą, jaką przyszło ci pełnić, nietrudno zacząć patrzeć na siebie przez pryzmat trzeciej osoby. Ironią losu jest, że kiedy nasz bohater w końcu otrzymuje imię, nie ma ono znaczenia abstrakcyjnego, jak w naszym przypadku, kiedy imię bezpośrednio nic nie znaczy. Nie, przyjmuje imię Bastard, co ostatecznie przypieczętowuje jego los, od którego nie jest już w stanie uciec. Z drugiej jednak strony w końcu ma imię, jakie by ono nie było, co niejako zakotwicza go w sobie i przypisuje do społeczeństwa. A zresztą jest jeszcze jedna istotna sprawa – choć cytat pochodzi z innej książki, warto go tutaj przytoczyć – „jeśli dostaniesz jakieś imię, przyjmij je, uczyń je swoim, a wtedy już nigdy cię nim nie zranią”. W tym przypadku ta mądrość również się sprawdza. Bastardowi najwięcej rozterek, poza jego pochodzeniem, przysparza zakazana magia, jaką jest obdarowany. Szybko zostaje uświadomiony, że nie tylko powinien ukrywać swoją niezwykłą więź ze zwierzętami, ale w ogóle nie powinien z niej korzystać, a najlepiej by było, jakby dało się ją wyplenić. Chłopiec przez długi czas nie rozumie, co jest złego w Rozumieniu (bo tak nazywa się ten rodzaj magii), a nawet kiedy odkrywa już niebezpieczeństwa, które się z nim wiążą, nie jest przekonany o aż tak gwałtownej potrzebie prześladowania jemu podobnych, podczas gdy ci obdarze-

53


RECENZJE ni innym rodzajem magii cieszą się powszechnym szacunkiem. Bastard posiada zresztą uzdolnienia w obu rodzajach znanej magii, co jest powodem dodatkowych komplikacji. Chłopcu, a potem młodemu mężczyźnie, doskwiera fakt, że nie jest panem własnego losu. Walczą w nim dwie skrajności – pragnienie wolności oraz mocno zakorzenione poczucie obowiązku i lojalności wobec króla i jego następcy. Takie same ambiwalentne uczucia ma w stosunku do swojego skrytobójczego szkolenia. Z jednej strony lubi to, nauka sprawia mu dużą satysfakcję i ma wyraźne poczucie, że pasuje do tej roli; lecz z drugiej strony kiedy przychodzi co do czego, a więc do misji polegającej na zabijaniu ludzi, ma wątpliwości, czy postępuje właściwie, mimo że działa z rozkazu króla w ramach dyplomacji ostrza. Przy tym jego fach wymaga zachowania najwyższej dyskrecji – nikt spoza rodziny królewskiej nie ma pojęcia o jego szkoleniu i na tym tle powstają liczne konflikty z bliskimi Bastardowi ludźmi, których musi nieustannie okłamywać. Kiedy do tego wszystkiego dochodzi okres dojrzewania i problemy miłosne, a królestwo chyli się ku upadkowi zarówno od zewnątrz, jak i wewnątrz… Cóż, Bastard nie ma zbyt wiele czasu na nudę,

JOE ABERCROMBIE „Pół świata”

Tytuł oryginału: Half the World Tłumaczenie: Agnieszka Jacewicz Wydawca: Dom Wydawniczy Rebis ISBN: 978-83-7818-710-3 Data wydania: 2015 Liczba stron: 450

54

a mimo to często użala się nad sobą, kiedy dwie targające nim sprzeczności walczą o dojście do głosu. Tragizm w kreacji głównej postaci polega na sygnalizowanym już dualizmie. Na wyborze między szczęściem a obowiązkiem; między tym co wydaje się słuszne a rozkazem; między lojalnością do króla a miłością do ukochanej; między Mocą a Rozumieniem; między obietnicą służby rodowi królewskiemu a zapobieżeniu zdradzie jednego z jego członków. W niektórych sytuacjach nie istnieje dobry wybór, każdy w jakimś stopniu obciąży sumienie albo przysporzy komuś cierpień. Cykl „Skrytobójca” to zajmująca i raczej smutna opowieść, skłaniająca do przemyśleń i pozostająca z czytelnikiem na dłużej. To jedna z tych sycących lektur, po której ciężko sięgnąć po kolejną książkę, gdyż za bardzo wrośliśmy w świat przedstawiony, za bardzo związaliśmy się z bohaterami i ich dylematami. Nie każdy potrafi pisać tak jak Hobb. Łukasz Szatkowski

Nie minęło wiele czasu od ukazania się na polskim rynku pierwszego tomu powieści, a na sklepowych półkach już można znaleźć następną część trylogii „Morze Drzazg”. Joe Abercrombie kontynuuje swoją przygodową, lekką serię fantasy w bardzo dobrym kierunku, sprawiając, iż powrót do wymyślonego przezeń świata jest doświadczeniem nader przyjemnym. Może nie wyczekiwanym z niecierpliwością, ale też na tyle polubiłam poprzednich bohaterów, że z niemałym zainteresowaniem śledziłam ich dalsze losy. W skrócie: jest dobrze, panowie i panie, choć mnie kontynuację zawsze niepokoją. Po udanym starcie, autorom rzadko udaje się utrzymać wysoko postawioną poprzeczkę. Tym razem obeszło się jednak bez rozczarowania. Abercrombie może jeszcze daleko do tytułu mistrza oryginalności, ale wciąż doskonale radzi sobie z tworzeniem wiarygodnych, żywych postaci, z którymi wyjątkowo łatwo się identyfikować i których naprawdę chcemy kibicować. Oto wraca Yarvi, którego wielokrotnie porównywałam do martinowskiego Tyriona z „Pieśni Lodu i Ognia”. Będąc już doświadczonym (choć wciąż młodym) ministrem Gettlandu po raz kolejny da on dowody swojego sprytu, spostrzegawczości i umiejętności zimnej kalkulacji. Świat stoi bowiem na krawędzi wojny. Przedstawiciele wiary w Jednobóstwo i Najwyższy Król wyraźnie prowokują sąsiadujące państwa, przyczyniając się do narastania konfliktu. Z tego powodu zaradny minister kompletuje nową drużynę śmiałków i udaje się przez szerokie morze na poszukiwanie sojuszników w nadchodzącym starciu. Do znanych i lubianych bohaterów z „Pół Króla” dołącza „świeża krew”: wojownicza i zręczna Zadra, która chce pomścić śmierć ojca, a jej życiową pasją jest walka na równi z mężczyznami oraz Brand, nieco wolny w myśleniu, ale dobroduszny i silny młodzieniec z kowalskiej rodziny, którego uczciwość wplątuje w ciągłe tarapaty. Główna dwój-

RECENZJE


RECENZJE ka, wraz z wieloma nowymi postaciami, staną się członkami załogi Yarviego i zmierzą z wyzwaniami, które nierzadko wymagają dyplomatycznej biegłości, sprytu i ponad przeciętnych umiejętności walki. Zazwyczaj lubię powieści drogi. W „Pół Świata” podróżowania jest wiele… tyle, że przeważnie szlakami morskimi. I muszę przyznać, że ta marynistyczna forma wyjątkowo trafiła w moje gusta. Już w poprzednim tomie rzucało się w oczy wiarygodne oddanie życia na statku – wtedy na galerze niewolniczej, teraz podczas misji dyplomatycznej. Abercrombie po raz kolejny udowadnia, że potrafi kreślić nie tylko wiarygodnych bohaterów, ale i łatwe do wyobrażenia miejsca akcji. Łatwo wczuć się w specyficzny klimat wspólnego żeglowania. Widać także, że twórca odrobił pracę domową i nie serwuje nam taniej fantasy, gdzie zamiast zrobić referencje wszystko tłumaczy się magią. Jest dużo trudu, jest dużo znoju, a wszystko opisane w taki sposób, iż spokojnie można poczuć smak morskiej wody i usłyszeć wrzaski mew nad głowami. Zasadniczo moje jedyne zastrzeżenia mogą wynikać z faktu, iż nie jestem odbiorcą docelowym powieści. „Morze Drzazg” zostało napisane z myślą o młodzieży, stąd główni bohaterowie są na początku swojej życiowej drogi. Targają

nimi pierwsze rozterki, wątpliwości, dylematy moralne i problemy w komunikacji z rodziną. Ten cały etap „dojrzewania do dorosłości” może być więc niekiedy męczący, a przemyślenia bohaterów wydawać się nieco naiwne. Na szczęście starszy czytelnik w ramach rekompensaty spokojnie da się porwać humorowi, czasami nieco rubasznemu lub cynicznemu, a już zwłaszcza dialogom, które zawsze są żywe i błyskotliwe. „Pół świata” to wciąż bardzo dobre fantasy. Powiedziałabym: klasyczne. Blisko mu bowiem do powieści pokroju „Władcy Pierścieni” J. R.R. Tolkiena czy właśnie cyklu „Pieśni Lodu i Ognia” G. R.R. Martina. Być może przedstawiony w nich świat nie jest opisany z podobną szczegółowością, a fabuła nie ma epickiego rozmachu wspomnianych dzieł, ale to wciąż wyjątkowo udana historia o podróżowaniu, przyjaźni i wspólnym pokonywaniu trudności. Powieść bez większych oporów mogę polecić każdemu miłośnikowi gatunku. Zwłaszcza jeśli mieliście do czynienia z pierwszym tomem i zastanawiacie się czy warto sięgać po kontynuacje. Osobiście jestem przekonana, że zakończenie trylogii będzie nie mniej interesujące i chętnie za jakiś czas dowiem się ponownie co słychać u starych przyjaciół. Lucyna Markowska

LITERACI Z PIEKŁA RODEM...

PRZYŁĄCZ SIĘ DO NAS

WWW.QFANT.PL/FORUM Recenzje

55


RECENZJE MARCO VICHI „Komisarz Bordelli. Śmierć w gaju oliwnym”

ków. Bardzo często kolejne części cyklu, po mocnym debiucie, rozczarowują. A to dlatego, że człowiek ma już punkt odniesienia, a jego oczekiwania wobec lubianego autora rosną. Mnie Marco Vichi nie rozczarował. Powiem więcej, „Śmierć w gaju oliwnym” przypadła mi do gustu bardziej niż debiutanckie „Morderstwo, którego nie było”. Dlaczego? Przede wszystkim autor wreszcie trochę ograniczył ilość dygresji oraz niekończących się wspomnień o drugiej wojnie światowej. (Chociaż trzeba przyznać, że melancholijny policjant i jego refleksje o tamtych dniach nadawały powieści niepowtarzalnego klimatu. Jednak co za dużo, to niezdrowo). Tym razem Vichi poświęcił więcej miejsca wątkom kryminalnym. I słusznie! Bordelli musi rozwiązać dwie ciężkie sprawy, które na pierwszy rzut oka nic nie łączy. Stara się ułożyć obraz z rozsypanych puzzli, lecz żaden element nie pasuje do kolejnego. I nie chodzi tylko o to, żeby wytropić i złapać mordercę. Dla komisarza równie ważne jest znalezienie odpowiedzi na pytanie: dlaczego ów człowiek dopuścił się takiej zbrodni? Jakie okoliczności zmusiły go to tego? Czym się kierował w wyborze ofiar? Rozwiązanie zagadki okazuje się zaskakujące.

Wydawca: Albatros ISBN: 978-83-7885-364-0 Data wydania: 2015 Oprawa: miękka Gatunek: kryminał

Cenię we florenckim policjancie to, że nie sprawia wrażenia nieomylnego mistrza dedukcji à la Sherlock Holmes. Bordelli bywa zmęczony i humorzasty, a jego śledztwa stoją z początku w martwym punkcie. Mówiąc krótko: jest policjantem z krwi i kości, człowiekiem, któremu gotowe rozwiązania nie spadają z nieba, ale musi na nie ciężko pracować. Z tego względu Bordelli wydaje się bardziej ludzki i sympatyczny od Sherlocka Holmesa. Jednocześnie, podobnie jak jego angielski kolega po fachu, drąży sprawę do samego końca, nawet gdy inni przyjacielsko klepią go po plecach, gratulując sukcesu.

Melancholik lubiący dobrze zjeść i powspominać żołnierskie historie z czasów drugiej wojny światowej. Robin Hood florenckiej policji. W drugiej powieści z cyklu o komisarzu Bordellim, policjant mniej rozpamiętuje przeszłość, bierze za punkt honoru znalezienie mordercy znajomego karła. Stara się także schwytać psychopatę, który morduje kilkuletnie dziewczynki, siejąc panikę wśród mieszkańców malowniczej Florencji. To jednak nie wszystko. Na drodze komisarza staje piękna kobieta.

Nie tylko postać komisarza wzbudza moją sympatię. Przyrządzający przysmaki włoskiej kuchni Toto, utalentowany kucharz-złodziejaszek Botta czy sympatyczna emerytowana prostytutka Rosa to postacie barwne i nietuzinkowe. Właśnie dzięki nim komisarz Bordelli na chwilę zapomina o trudach i bezowocnych poszukiwaniach, czy nieraz trafia na kluczowy ślad. Nie mniej ważną rolę w powieści odgrywa tajemnicza Milena, która zdobywa serce florenckiego Robina Hooda.

Akcja powieści rozgrywa się we Florencji, wiosną 1964 roku. Komisarz Bordelli musi rozwiązać jednocześnie dwie sprawy, które poruszają go tak jak niewiele prowadzonych do tej pory śledztw. Pierwszą jest zabójstwo karła, znajomego, który postanowił zabawić się w policjanta, aby pomóc Bordelliemu. Zwłoki nieszczęśnika zostają ukryte w walizce. Na domiar złego, w mieście zaczyna grasować psychopatyczny morderca, którego celem są kilkuletnie dziewczynki. Komisarz prowadzi wyścig z czasem, chcąc zapobiec kolejnej tragedii. Niestety na początku śledztwa policjant błądzi jak we mgle…

Książkę „Komisarz Bordelli. Śmierć w gaju oliwnym” poleciłabym każdemu, kto szuka intrygującej zagadki kryminalnej, realistycznego głównego bohatera i niepowtarzalnego włoskiego klimatu lat 60. ubiegłego wieku. Proza Marco Vichiego znacznie różni się w stylu od „zimnych” kryminałów skandynawskich, a przecież dotyka tych samych problemów – niełatwych do wytropienia morderców-psychopatów, zagadkowych spraw kryminalnych i trudów policyjnego fachu. Niezależnie od czytelniczych preferencji, zachęcam do wyrobienia sobie zdania o włoskim kryminale. W moim przekonaniu – warto.

Udany debiut to zaledwie połowa pisarskiego sukcesu. Prawdziwe wyzwanie to napisanie i wydanie kolejnej powieści oraz umocnienie swojej pozycji w oczach czytelni-

Joanna Kubica

56

RECENZJE


RECENZJE BARTEK BIEDRZYCKI „Stacja Nowy Świat”

cyklu zbliża się wielkimi krokami, więc jest ku temu okazja). Również Polacy próbują swoich sił we wspomnianej powyżej tematyce – czego przykładem była całkiem niezła powieść Bartka Biedrzyckiego „Kompleks 7215”. Teraz na sklepowych półkach wylądował jej prequel. Tak, wzrok Was nie myli – zamiast kontynuacji przygód Borki, otrzymaliśmy retrospekcję – wręcz wybuchową podróż przez pierwsze lata po uwięzieniu ludzkości w podziemiach warszawskiego metra. Podczas czytania nietrudno o wrażenie, że „Stacja: Nowy Świat” powstała głównie po to, by rozbudować i znacznie przybliżyć Czytelnikowi wykreowany przez Autora świat (który choć na pierwszy rzut oka niebezpiecznie podobny do świata moskiewskiego metra, posiada swój własny charakter). Bartek Biedrzycki serwuje w niej rozwinięcia i wyjaśnienia sporej części zarysowanych w „Kompleksie 7215” wątków (chociażby dotyczącego Madonny Tuneli, której poświęcone zostało osobne opowiadanie). Czyni to raz z większą, raz z nieco mniejszą wprawą – przez co w opowieści zdarzają się zarówno momenty, które wciągają Czytelnika niczym bagno, jak i powodujące mimowolne ziewanie. Tych ostatnich na szczęście nie jest za wiele.

Wydawca: Fabryka Słów ISBN: 9788379640676 Strony: 400 Data wydania: 19 czerwiec 2015 Oprawa: miękka Kiedy kilka lat temu skrobałem recenzję „Metro 2033” Dmitryja Glukhovskiego, nie przypuszczałem, że owo dzieło wywoła istną lawinę powieści osadzonych w postapokaliptycznych realiach. Teraz co roku wychodzą kolejne tomy cyklu „Uniwersum Metro 2033”, depczą im po piętach historie z nie mniej fascynującego świata „Stalkera”. Brakuje tylko, by ktoś wpadł na pomysł stworzenia cyklu książek osadzonych w realiach serii gier „Fallout” (czwarta część

Jako że do recenzji otrzymałem egzemplarz „goły i wesoły”, nie jestem w stanie ocenić finalnego wydania, jakie znajdziecie na półkach księgarń. Jak znam Fabrykę Słów, będzie to wydanie dobrej jakości, efektowne graficznie (już okładkowa grafika przyciąga wzrok jak magnes metal). W recenzowanym egzemplarzu (nietkniętym klawiaturami speców od korekty) nie wyłapałem zbyt wielu literówek, co dobrze wróży ostatecznej wersji tekstu. „Stacja: Nowy Świat” zdecydowanie nie jest objawieniem na oceanie historii osadzonych w świecie otulonym radioaktywnym pyłem. Tak na dobrą sprawę ciężko mi określić, czy jest w czymkolwiek lepsza od dowolnej pozycji z cyklu „Uniwersum Metro 2033”. Podobnie jak poprzedni tom pozostaje lżejszą alternatywą dla powieści z w/w cyklu – lekturą w sam raz na jednorazową, letnią przygodę. . Kamil Dolik

57


RECENZJE ORSON SCOTT CARD „Cień Hegemona”, „Teart cieni“

Petera Wiggina uratuje przyjaciół i przyczyni się do ponownej stabilizacji sytuacji na naszej planecie? Akcja „Cienia Endera” toczyła się równolegle do „Gry Endera”. Był to eksperyment dość specyficzny, choć udany, jednak z przyczyn oczywistych nie został on pociągnięty dalej – Ender wyrusza w daleką podróż na odległą kolonię i w związku ze zjawiskiem dylatacji czasu niejako ucieka w przyszłość. Tymczasem pozostali członkowie jeeshu muszą sobie radzić z bezpośrednimi następstwami zwycięstwa – dla nich, po krótkim okresie suspensu, walka trwa dalej. To już jednak nie są gry komputerowe ani symulowane starcia między szkolnymi armiami. Dzieci ze Szkoły Bojowej muszą nie tylko dostosować się do planowania wojen ludzi z ludźmi, ale przekonać sceptycznych dorosłych o swoich kompetencjach. Ta druga sprawa jest zdecydowanie większym wyzwaniem – przekonani o swej wyższości przywódcy, urzędnicy i wojskowi łatwo nie zrzekną się władzy, nie w smak im scedować ją na jakieś dzieci. Choć korzystają z ich usług, to robią to jednak w ograniczonym zakresie i ostatecznie mają ostatnie słowo, przez co często psują misternie skonstruowane plany. Nie trzeba dodawać, że zasługi przypisują tylko sobie, a porażkom są zawsze winni dziecięcy stratedzy.

Tłumaczenie Piotr W. Cholewa Wydawnictwo Prószyński i S-ka Będzie już ze trzy lata, od kiedy, po długiej przerwie, „Saga Cienia” Orsona Scotta Carda doczekała się piątego tomu. Na „Shadows in Flight” przyjdzie nam jeszcze chwilę poczekać, tymczasem Prószyński i S-ka kładzie fundamenty pod jak najlepsze przyjęcie powieści Carda, wznawiając wcześniejsze tomy cyklu o Groszku, których młodsi czytelnicy mogli nie mieć okazji poznać. Zwłaszcza że przed wznowieniem poszczególne części sagi osiągały na aukcjach zawrotne ceny, więc jedyną alternatywą dla wyłożenia niemałej gotówki było udanie się do jakiejś dobrze zaopatrzonej biblioteki. Dziś przyjrzymy się części drugiej i trzeciej cyklu, czyli „Cieniowi Hegemona” i „Teatrowi cieni”. Zagrożenie z kosmosu zostało zażegnane, dla zwycięskich uczniów Szkoły Bojowej, podobnie jak zresztą dla całej Ziemi, nie oznacza to jednak końca trosk. Z powodu braku wspólnego wroga ludzkość ponownie się dzieli, dotychczasowa polityczna równowaga chwieje się w posadach, dochodzi do starć, które szybko przeradzają się w otwarte wojny. Militarni młodzi geniusze są w cenie, co oznacza również, że znajdują się na celowniku. Achilles nie czeka z założonymi rękami – wykorzystując swoje wpływy, organizuje porwanie wszystkich członków jeeshu. Prawie wszystkich. Czy Groszek z pomocą chorobliwie ambitnego

58

Inna sprawa, że na przestrzeni fabuły bohaterowie dorastają. Najbardziej, niejako symbolicznie, widać to na przykładzie Groszka – niegdyś najmniejszy dzieciak w szkole, jednak przez klucz Antona nie przestaje rosnąć, w skutek czego szybko zostaje wielkoludem. Co prawdopodobnie go w końcu zabije. Dorastanie nie wiąże się jednak wyłącznie z rośnięciem. Pojawiają się uczucia, których Groszek bez powodzenia się wystrzega, w planach są dzieci. Normalne sprawy, jednak wszystko to dzieje się w napiętej atmosferze ciągłego zagrożenia, bohaterowie desperacko usiłują być o krok przed Achillesem, co bynajmniej nie jest łatwe. Nie ma więc zbyt wiele czasu na życie prywatne, w końcu jest świat do uratowania. „Saga Cienia” diametralnie różni się od „Sagi Endera”, Card postawił tu na zupełnie inne sprawy. W cyklu Groszka kładzie akcent na globalną politykę, wojskowość, siatki szpiegowskie. Gdyby nie specyficzny świat dzieci-geniuszy, gdyby nie tak rozbudowana warstwa psychologiczna powieści, w której centrum tkwi zmodyfikowany genetycznie bezwzględny dzieciak, mniej pozbawiony uczuć niż próbuje udowodnić wszystkim wokół, dostalibyśmy rasowego thrillera. Choć kolejnym cieniom daleko do poprzednika, to nadal są to książki, które doskonale się czyta, pełne zarówno akcji, jak i wzruszeń, tragizmu i humoru. Polecam, Card w pełnej krasie. Łukasz Szatkowski

RECENZJE


RECENZJE WALTER TEVIS „Przedrzeźniacz”

Tłumaczenie: Robert Waliś Tytuł oryginału: Mockingbird Seria: Artefakty ISBN: 978-83-7480-550-6 Data wydania: 15 lipca 2015 Oprawa: twarda Liczba stron: 240 Wyobraźcie sobie świat na skraju apokalipsy. Ludzkość wymiera, zdominowana przez roboty, które niebawem mogą zostać jedynymi mieszkańcami Ziemi. Znacie tego rodzaju wizje końca świata z setek filmów, książek czy gier. Widzieliście to w „Terminatorze” i innych produkcjach: oto ludzkość tworzy maszyny, obdarza je inteligencją i – zachłyśnięta własnym geniuszem – patrzy, jak roboty przejmują kontrolę i doprowadzają do unicestwienia świata. Bardzo podobnie sprawa wygląda w „Przedrzeźniaczu” Waltera Tevisa z 1980 roku. Powieść ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa MAG. Jest jednak pewien aspekt, który odróżnia fascynujące dzieło Tevisa od innych apo- i postapokaliptycznych książek science fiction. Co sprawia, że Amerykanin napisał jedną z najbardziej rzeczywistych wizji końca świata? Roboty w jego świecie nie są szalenie inteligentne i wcale nie buntują się przeciw ludzkości. To ludzkość stopniowo na przestrzeni setek lat oddaje im władzę, najpierw zlecając prace do wykonania, potem – załatwianie wszelkich spraw, zarządzanie gospodarką, nauczanie. Wszystko działa tak pięknie i sprawnie, że rozleniwiona ludzkość budzi się w momencie, w którym nikt nie potrafi czytać ani wykonań najprostszych prac. Gdy komputer, którego zadaniem było przydzielanie przez rok tabletek hamujących płodność

Recenzje

w celu ograniczenia liczby ludności na świecie psuje się, nikt nie ma pojęcia, jak go naprawić, a ogłupiona i odurzona narkotykami ludność nie zdaje sobie sprawy, że dzieci przestały się rodzić, a na Ziemi pozostało ostatnie pokolenie. Jak pisał T.S. Eliot, przywołany zresztą przez Tevisa: „I tak właśnie kończy się świat / Nie hukiem, ale skomleniem”. Pierwszym bohaterem powieści jest robot Spofforth. To jedyna posiadająca prawdziwą inteligencję maszyna. Robot marki 9. Ostatni, jaki pozostał. Obdarzony rozumem, uczuciami, wspomnieniami byłego właściciela zaszczepionego mu mózgu oraz nieśmiertelnością. Egzystuje w upadłym świecie, w którym ludzie są tak głupi, że nie potrafią wykonać najprostszych czynności, żyją w usystematyzowanym przez schematy społeczeństwie, pozbawieni wrażliwości, przejawów towarzyskości, niemal pozbawieni uczuć. Stale odurzeni są narkotykami regularnie dozowanymi przez system, nauczeni są, że liczy się tylko zaspokajanie swoich potrzeb; przekonani, że każdy przejaw niesubordynacji skończy się aresztowaniem przez roboty; pogrążeni w fikcyjnej błogości telewizji, pornografii; nauczani, że „szybki seks jest najlepszy”. Mają wyprane mózgi. Wiedzą tylko, że nie wolno z nikim rozmawiać, dociekać, pytać – nie warto szczególnie myśleć, najlepiej się odprężyć. Po setkach lat takiej egzystencji ludzie nie zdają sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo są samotni. A najbardziej samotny pośród nich jest Spofforth, który pragnie popełnić samobójstwo, lecz nie może, bo jego twórcy wiele lat temu wprowadzili do jego systemu takie ograniczenie. Drugim bohaterem jest Paul Bentley, mężczyzna, który pewnego dnia nauczył się czytać ze starych książeczek dla dzieci. Dzięki temu budzi się ze snu nieświadomości, odkrywa poezję, historię, religię, kulturę… i miłość; doznaje oświecenia. Ostatnią bohaterką jest Mary Lou, która jako młoda dziewczyna uciekła z internatu, nim poddano ją sterylizacji, i spotkała samotnika Simona, który pamiętał jeszcze czasy, kiedy ludzkość posiadała resztki inteligencji. Losy całej trójki będą się przeplatać, a upadający Nowy Jork stanie się tłem dla fascynacji, namiętności i rozkwitającego na nowo człowieczeństwa. Wszystkich faktów mówiących o tym, jak doszło do tego upadku, dowiadujemy się zaledwie ze strzępów informacji, pourywanych gdzieś zdań. Dużo musimy sobie wyobrazić. Widać jednak, że autor zdaje się krytykować pewne liberalne postawy, broni wartości tradycyjnie rozumianej rodziny, a także piętnuje ułatwianie swojego życia za pomocą maszyn, co jest charakterystyczne dla współczesnej cywilizacji. W tych wszystkich czynnikach bowiem Tevis upatruje przyczyn końca świata. Totalnie rozumiana wolność jednostki i podkreślanie indywidualności doprowadziły do powszechnego zamknięcia się w sobie. Zasady prywatności zabroniły przekraczania pewnych sfer, ludzie w końcu przestali ze sobą rozmawiać, dotykać się, przekazywać uczucia. Znane nam dzisiaj powszechnie ideologie „nowoczesnego” świata całkowicie zniszczyły funkcję rodziny. Każdy żyje w swoim świecie, seks jest mechaniczny, a małżeństwo nie istnieje.

59


RECENZJE Dopóki dzieci jeszcze się rodziły, były one odbierane rodzicom i wychowywane w internatach, gdzie wpajano im wszelkie zasady egzystencji. Maszyny i pozorna sztuczna inteligencja zastąpiły człowieka w praktycznie każdej dziedzinie życia. Tymczasem wszystkie czynniki zewnętrzne (od władzy, przez media, po autorytety) miały za zadanie doprowadzić tylko do jednego – ograniczenia ludzkiego myślenia. Człowiekowi miało być dobrze i o nic miał nie pytać. Historia, religia, kultura, tradycja – zostały wymazane. Odkąd ludzie przestali czytać i pisać, przeszłość odeszła w zapomnienie. Wszystko to ograniczyło przejawy zła w człowieku – skończyły się wojny, przestępczość, zawiść i nienawiść. Ale nie tędy droga, bowiem tym samym ograniczono wszelkie przejawy dobra. Ograniczono osobowość, człowieczeństwo. Tevis wbrew pozorom napisał bardzo kameralną powieść, która pomimo apokaliptycznego tonu, skupia się przede wszystkim na wewnętrznym świecie jednostek (narracja pierwszoosobowa). Szczególnie przejmująca jest relacja Bentleya, który jest jak dziecko smakujące świata. Wszystko zdaje się być dla niego „pierwszym razem”. Niewiele rozumie z tego, co czyta, ale z czasem uczy się coraz większej liczby słów, odkrywa zasady gramatyczne, a nawet przekłada teorię na praktykę. Niczym potwór Frankensteina poznaje klasyki literatury, kosztuje smaku poezji, kultury – to wszystko zaczyna go kształtować. Tevis udowadnia, że nie wystarczy być człowiekiem, aby móc nosić to miano. Bo człowieczeństwo to coś więcej. To miłość, wrażliwość, poświęcenie, a nawet cierpienie. Bez tego nie bylibyśmy warci więcej niż automatycznie zaprogramowana maszyny, która ślepo wykonuje narzucone jej odgórnie zadania.

NEAL STEPHENSON „Reamde”

Wydawnictwo: Mag Data wydania: 17.04.2013 ISBN: 978-83-7480-257-4 Strony: 1072

60

Nie brakuje tutaj symboliki i odwołań, chociażby do Biblii czy mitologii. Tevis przywołuje artystów i poetów, m.in. wspomnianego Eliota. Wielką rolę odgrywają tutaj także nieme filmy, którymi zachwyca się Bentley, a z których uczy się, jak kiedyś wyglądało życie. Jest wreszcie tytułowy „przedrzeźniacz”, ptak naśladujący odgłosy innych ptaków i dźwięków, który w powieści Tevisa zdaje się obrazować pustkę ludzkiego życia, przypominającego jedynie naśladowczy dźwięk, echo prawdziwej egzystencji, biblijny „brzmiący cymbał”. „Przedrzeźniacz” to przejmująca, dekadencka opowieść o zmierzchu człowieka. Jedna z najbardziej realnie wyglądających wizji apokalipsy, z jakimi się zetknąłem. Przerażająco aktualna, szczególnie w dzisiejszych czasach, gdy manipulują nami dezinformacyjne media, ramówki telewizyjne zapełnione są ogłupiającymi programami i talent show, których zdaniem jest wyłączenie naszego myślenia, krytykuje się wartość rodziny rozumianej jako małżeństwo mężczyzny i kobiety. Wierzymy we wszystko, co się nam powie, przyjmujemy odgórnie narzucane sądy i nie walczymy o posiadanie własnego zdania. Oczywiście musicie wiedzieć, czego się spodziewać. To nie jest powieść akcji, pełna fabularnych zwrotów czy posiadająca intrygującą historię. Opowieść jest tylko pretekstem dla rozważań nad kondycją człowieka, a także próbą przestrogi przed zawierzeniem ludzkości komputerom, sztucznej inteligencji czy ogłupiającym mediom; przed bezmyślnymi liberalnymi dążeniami i wypaczoną tolerancją ograniczającą prawdziwą wolność. Tevis poszukuje istoty człowieczeństwa i dramatycznie apeluje, byśmy nigdy jej nie zatracili. Damian Drabik

„Reamde” Neala Stephensona to powieść, obok której nie da się przejść obojętnie. Fani science-fiction tak czy siak zjedzą nową knigę ulubionego autora na śniadanie, a nie-fani i inni mugole zwyczajnie zafrapują się jej rozmiarami na półce w księgarni czy u znajomego w biblioteczce. Czy jednak „Reamde” wyróżnia na tle książkowych braci i sióstr coś więcej niż objętość tudzież grubość? Czy tak zwana „masa” i czy tak zwana „gęstość” słowa pisanego science-fiction objawiają się w omawianym przypadku nie tylko pod postacią czysto fizycznych wskaźników dostatku, ale także w kategoriach, powiedzmy, treściowych? W walorach metafizycznych, literackich, takich co to zatrzymują czytelnika na dłużej nie z powodu ciężaru obiektu a raczej z powodu ciężaru (czyt. pozytywnej wartości) treści, historii, fabuły, opowieści? Czy tak jest, czy może tak nie jest? Rozpatrzmy. 1072 strony to dla Neala Stephensona pole zabaw i popisów literackich gatunkowo opartych na fundamencie thrillera, pościgu, sensacji i rozsmarowanych na pograniczu realizmu czytelnika i realizmu rzekomej, bliskiej, namacalnej, takiej na wyciągnięcie ręki, przyszłości. Rzecz toczy się szybko i satysfakcjonująco wokół rozbudowanej,

RECENZJE


RECENZJE ekonomicznej, globalnej gry MMORPG T’Rain, graczy zarabiających w tejże realną kasę oraz wokół cybernetycznych agresorów – chińskich hakerów – którzy postanowili skorzystać z tego wszystkiego najbardziej i skonstruowali wirusa o nazwie Reamde. Burzliwe wydarzenia w cybernetycznym świecie TąRain, wywołane zawirusowaniem systemu, blokadą wirtualnej mamony i danych graczy celem żądania okupu, natychmiast odbijają się zwielokrotnionym echem w namacalnym świecie – wybucha panika i kryzys. W centrum tego cyber-real-finansowo-terrorystycznego rozgardiaszu mamy głównego bohatera – Richarda Forthrasta, twórcę TąRain. Poza „Dickiem” (farmerem vel przemytnikiem vel twórcą vel bogaczem) czeka na nas szereg postaci mniej lub bardziej dodatkowych, a więc między innymi rodzina Forthrastów plus nad wyraz inteligentna siostrzenica Richarda – Zula. Dlaczego 1072 strony? Przecież thriller technologiczny opowiadający o tym, jak to kryzys sfery „cyber” odbił się długą i dotkliwą czkawką na sferze „real” można byłoby wysmarować spokojnie na trzystu stronach. Powstałaby gwarancja szybkiego rozwoju akcji, jeszcze szybszych pościgów oraz działających w trybie „już-teraz”, błyskawicznie podejmujących decyzje bohaterów, natychmiast pojawiających się tam gdzie trzeba i też tam gdzie trzeba umierających ku chwale płynnej, wciągającej czytelnika po same uszy akcji. Dodaj dziesięć-dwadzieścia stron na rozwój psychologii postaci (dla malkontentów, którym science-fiction pachnie płytkością) i kolejne naście brudnych stronic na szereg hard-core-science-fiction terminów rodem z chatu geeków i miłośników nowomowy internetowo-futurystycznej – BAH! Rzecz gotowa. Co sprawia, że „Reamde” nigdy nie doczeka się kieszonkowego wydania, a historią Dicka i T’Rain podczas podróży karmić będą się mogły chyba tylko orki i trolle? Fabularny kocioł, uczciwa ilość treści i misternie złożona struktura powieści Stephensona zasługują na jedno, świetnie tłumaczące cały problem (albo kwestię; dla mnie to nie problem) określenie. Określenie, dzięki któremu można zgrabnie, kulturalnie i nie bez kozery podsumować charakter specyficznego dzieła, najczęściej filmowego lub literackiego. Panie i panowie: z rozmachem! Neal stworzył dzieło literacko rozbudowane, w swej fabule i niuansach skomplikowane, ale jednocześnie piękne i smaczne. Neal napisał „Reamde” z rozmachem, nie żałując

Recenzje

czytelnikowi rozbudowanych postaci, wyskakujących to tu, to tam zróżnicowanych bandziorów, nie szczędząc słów nie tylko na zbudowanie znakomitej, fundamentalnej intrygi, ale też na przekazanie mnóstwa zagadnień pobocznych, dodatkowych wątków, smakowitych szczegółów namacalnej rzeczywistości. Akcja powieści toczy się zdrowym tempem, a dzięki spiskom i odrobinie sensacji z pewnością nikt nie poczuje się znudzony. Trudno jednoznacznie podsumować, w czym dokładnie tkwi siła „Reamde” – czy to złożony świat bliskiej przyszłości, apetycznie napisany i podany czytelnikowi w atrakcyjnej oprawie? A może znakomicie przedstawiona moc działań w sferze wirtualnej, które mogą boleśnie odbijać się na codziennej, fizycznej rzeczywistości? Pomimo zawiłej fabuły i kolosalnej struktury powieści lektura okazuje się niesamowicie satysfakcjonująca i... zaskakująco lekka. Neal nie przesadza z terminologią, choć opisywane zjawiska i elementy świata to często dość ciężkie zagadnienia, które jednak zawsze stanowią pieczołowicie dobrane klocki większej (ogromnej!) układanki. Wydawać by się mogło, że „Reamde” jest idealną powieścią science-fiction. Entuzjaści przed gatunkiem pewnikiem maznęliby jeszcze słówko „hard” i rozpoczęli wiwat. Wszystko to prawda, ale... Choć nie można zarzucić autorowi mało wnikliwego spojrzenia w świat bliskiej przyszłości, to pomimo tych gier, pościgów, akcji, terrorystów... czegoś brakuje. „Reamde” czyta się świetnie, ale to „niestety” wszystko. Jest rozmach, to na pewno, jest góra radochy z czytania – pewnie że tak!, ale moim zdaniem autor zbyt kurczowo trzyma się w swojej lekkiej, choć ceglastej opowieści świata realnego, a zbyt mało podejmuje kroków ku odważnej eksploracji sfery technologicznej i ideologicznej danych zagadnień. Czytając „Reamde”, czytasz o zmaganiach ludzi, o walce ludzi z ludźmi, o pieniądzach, o życiu, o pościgach – masz mocno i wyraźnie skrojoną akcję. Brakuje tutaj mięska hardkorowej futurologii z nastawieniem na cyberprzestrzeń i technologie, procesy społeczne. Podczas lektury można uwierzyć, że ci bohaterowie, tak ładnie i przekonująco namazani na kartach powieści, faktycznie coś znaczą, a ich perypetie, zebrane do kupy, stanowią wspólnie sedno utworu; w tym samym zaś czasie idea – dajmy na to „myśl uniwersalna” – gdzieś po kątach umyka, traci barwy i staje się mało przekonująca. A tak nie można. Jacek Orlicz

61


RECENZJE JOANNA KUBICA „Katedrale”

Wydawca: Wydawnictwo Alegoria ISBN: 978-83-62248-53-7 Data wydania: 2015 Liczba stron: 296 Podobno z powieściami dla młodzieży jest tak, że albo czyta je grupa docelowa, albo całe grono „krypto fanek”, czyli tak naprawdę pań już statecznych, po trzydziestce, które lubią lekką romantyczno-przygodową narrację. Ponieważ do pierwszej grupy od dawna się już nie zaliczam, a na grupę drugą stałam się chyba zbyt marudnym cynikiem, zwykle powieści dla nastolatków omijam łukiem tak wielkim, że grozi mi wypadnięcie z orbity. Nie będę zatem ukrywała, że bałam się tej recenzji. Bo jak jest debiut, to trzeba autora potraktować „surowo acz sprawiedliwie”, czyli tak, by dostał kijem za błędy, marchewkę na zachętę i jednocześnie nie zgasić w nim zapału. (Co nie jest zadaniem znowu takim łatwym dla oceniającego!). Tymczasem, już po kilku stronach okazało się, że z kijka to mogę sobie co najwyżej zrobić w domu namiot, bo styl autorki jest tak zgrabny i elegancki, że część „pouczająco-mentorską, oh ah” potraktujemy jako zapomniany punkt programu. Koniec końców, marchewkę także zjadłam sama – co akurat jest bardzo zdrowe. Co zaś się tyczy podsycania czy gaszenia zapału, miłość do literatury Kubicy jest tak widoczna i wyczuwalna w jej twórczości, że najlepiej podsumowuje ją sam cytat z powieści: „Wychowałam się na opowieściach o małym czarodzieju. Bliska memu sercu jest także wyprawa hobbitów i ich przyjaciół w celu zniszczenia potężnego pierścienia władzy. Nie pogardzę również opowieściami o losach policjantów z Ankh-Morpork. Jednym słowem – cenię sobie mistrzów gatunku” . Gdybym zatem miała skończyć recenzję w tym miejscu i streścić, jaką powieścią są w skrócie „Katedrale” – to odpowiedziałabym tak: trochę patosem i romantyzmem z „Hobbita”, trochę klimatem magii z Hogwartu, odrobiną humoru Pratchetta, podróżami do obcego świata Norton i poznaniem

62

„innego siebie” Le Guin. Jeśli bowiem dokładnie przyjrzymy się konstrukcji bohaterów i historii, zauważymy, że doskonale wpisują się w schematy, które czynią z fantasy gatunek może nie rewolucyjny, ale nieodmiennie hipnotyzujący. A ponieważ mocną historię powinien zawsze zaczynać trup, również w „Katedralach” autorka nie łamie tej zasady. Karolina jest młodą adeptką magii (a właściwie historii – czyli jak sama informuje, najnudniejszego z kierunków w Akademii), którą pewnego nieprzyjemnego dnia spotyka niespodzianka. Dziewczyna natrafia na umierającego człowieka, a ten (zamiast cicho i grzecznie odejść) przekazuje jej słowa zaklęcia, w skutek czego nie tylko Karolina pada ofiarą nieudanego ataku zabójców (z rąk kobiety z tytułem „najgorszej przyszłej teściowej roku”). Bohaterka znajdzie się na liście „top ten” mrocznej organizacji Grendelów, ale jeszcze – dosłownie i w przenośni – zagubi się pomiędzy światami. Tam, po drugiej stronie, jej nieco odmieniona wersja o imieniu Natalia wiedzie życie w rzeczywistości, gdzie za największe cuda odpowiada technologia, zaś zaklęcia i magiczne receptury skrywają się pod pojęciami „chemia”, „fizyka” czy „matematyka”. W efekcie obie dziewczyny staną przed dylematem: jak pomóc swojej „bliźniaczce”, odwrócić efekt dziwnego zaklęcia, a przy okazji nie pozwolić, by Wrocław został opanowany przez siły, które z przyjemnością wykorzystają najgorsze i najbardziej niszczycielskie odkrycia obu światów. (Ach, no i przy okazji dopiec niedoszłej teściowej za – jakby to ująć – próbę „permanentnego rozdzielenia z ukochanym synkiem”). W „Katedralach” nie zabraknie zatem także historii o miłości i przyjaźni, zwykłej, młodzieńczej samotności i nieporadności, ale z przyjemnym odkryciem, że nawet jeśli wszystko wydaje ci się w życiu walić, to nigdy nie jestem zupełnie sam. (A twój chłopak – nawet jeśli w dwóch wersjach i z innymi osobowościami – to jednak wciąż silne oparcie i „druga połówka” nie gorzej cię rozumiejąca od rzeczywistej „bliźniaczki”). Gdybym zatem miała skupić się na największych zaletach powieści, to są nią niewątpliwie żarty wynikające z niekompatybilności obu światów oraz rozmach, z jakim autorka pozwoliła sobie tworzyć alternatywną historię – gdzie elfy, smoki oraz baśniowe stwory żyją obok ludzkich mieszkańców Królestwa Polskiego, Cesarstwa Japonii, a w Wielkim Pałacu Kremlowskim urzęduje sobie w najlepsze car Iwan VII. Kubica mruga więc okiem do czytelnika, którego te historyczne szarady z pewnością zaskoczą, a jednocześnie wprowadza nas w narrację rodem z kultowego filmu „Goście, goście”, gdzie średniowieczny rycerz i jego giermek musieli zmierzyć się z dziwactwami XX wieku. Z równie pokrętnymi rozwiązaniami spotyka się bowiem Karolina, przez co nawet pomoc Natalii i Piotra nie przebiegnie tak łatwo i sprawnie, jak mogłoby się wydawać... no bo co zrobić z wariatką, która wygląda jak twoja przyjaciółka, ale twierdzi, że zna się na magii? A na dodatek powtarza, że jeśli nie światu, to przynajmniej Wrocławowi grozi niebezpieczeństwo? Summa summarum, „Katedrale” to rasowe fantasy z zabytkowym miastem w tle. Miastem, które, jak się okazuje, niczym magią i klimatem nie ustępuje wyeksploatowanemu Londynowi. Jeśli zatem szukacie czegoś, co jest lekkie

RECENZJE


RECENZJE i przyjemne, co nie skończy się szybko (bo coś przeczuwam po konstrukcji, że autorka planuje następne tomy) oraz pełnymi garściami czerpie i nawiązuje do wymienionych wcześniej dzieł – to powinniście być zadowoleni. Jednocześnie o samych „katedralach” i znaczeniu tytułu celowo nie napiszę nic, by nie zdradzać najważniejszej zagadki fabularnej. Zamiast więc tęsknie wypatrywać „czy Rowling

dozna jeszcze objawienia twórczego?!” (bo raczej nie), lepiej dajcie polskiej autorce szansę i przekonajcie się, że dobre powieści młodzieżowe mogą powstać wszędzie. A ja wybiorę się chyba wreszcie z wycieczką do Wrocławia. Czas zobaczyć tę wyjątkową katedrę…

MARCUS SAKEY „Niebezpieczny dar”

„Niebezpieczny dar” okazał się fantastyczny w swej historii, lecz marny w formie. Powieść podzielona jest na trzy części, które doskonale stanowią wstęp, rozwinięcie i zakończenie. Niestety, pierwsza z nich ciągnie się jak flaki z olejem. Chociaż całe wprowadzenie i wyjaśnienie, o co chodzi z nienormalnymi, rozpoczyna się „z przytupem”, zupełnie mnie nie wciągnęło i sprawiło, iż zraziłam się do dalszej części. Niemalże dwieście stron rozwinięcia nie wnosi prawie nic do całej powieści – jedynie pojedyncze, krótkie sytuacje mają swoje konsekwencje w części drugiej i trzeciej. Nadmierne opisy i losowe sprawy z życia Coopera są niepotrzebne.

Lucyna Markowska

Kiedy akcja zdążyła się już rozkręcić i nabrać tępa, okazała się co najmniej dobra. Początek głównej historii jest intrygujący oraz zachęca do dalszej lektury. „Niebezpieczny dar” ukazał mi się jako nieprzewidywalna, pełna akcji i napięcia powieść, od której nie sposób się oderwać. Intryg w tej powieści jest co niemiara, a wraz z rozwiązaniem kolejnej zagadki pojawiają się następne. Fani łamigłówek i inteligentnych politycznych zagrań będą zachwyceni. Ten thriller zwala z nóg, zaskakuje i przez cały czas nie pozwala się rozluźnić. Tytuł oryginalny: Brilliance Wydawnictwo: Rebis Tłumaczenie: Anna Krochmal i Robert Kędzierski ISBN: 978-83-7818-608-3 Data wydania: 21 kwietnia 2015 Strony: 485 Dystopie przyprawiają mnie o dreszcze. Z lękiem czytam przerażające wizje o przyszłości, analizując ujęte w nich polityczne aspekty. Tacy autorzy jak, między innymi, Orwell czy Huxley należą do klasyki, której nie trzeba nikomu przedstawiać. Jest ich jednak wielu, a każdy z nich inaczej patrzy na kwestię idealizacji społeczeństwa i równości. Tym razem zmierzyłam się z dystopią współczesną, której akcja nie dzieje się sto albo dwieście lat w przód. „Niebezpieczny dar” Marcusa Sakeya to aktualna, lecz w mojej opinii zupełnie niemożliwa wizja podziału i kategoryzacji społeczeństwa. Obdarzeni, nienormalni – tak nazywa się ludzi, którzy od roku 1980 rodzą się z darem i stanowią zaledwie jeden procent całej populacji. Jednym z nich jest agent specjalny Nick Cooper, pracujący dla Służb Obywatelskich, zajmujących się terroryzmem wśród obdarzonych. Mężczyzna za swój cel obiera najniebezpieczniejszego człowieka na świecie, jednak aby go schwytać, musi wyrzec się wszystkiego, w co do tej pory wierzył i o co walczył.

Recenzje

Nie zgadzam się jednak, że wizja świata przedstawiona w tej powieści przez Sakeya to „niepokojąco bliska rzeczywistość”. Owszem, ludzie wyjątkowo zdolni, niesamowicie inteligentni i zwyczajnie mądrzy są czasami piętnowani, lecz zdarza się to głównie w środowiskach szkolnych, a jak wiemy, dzieci mogą być małymi potworami. Niemniej, nie wydaje mi się, aby we współczesnym świecie osoby z wysokim ilorazem inteligencji były szykanowane i odrzucane. Wręcz przeciwnie – bystrzy mają łatwiej. W „Niebezpiecznym darze” zdolne dzieci zamyka się w akademiach, gdzie wyzbywa się je tożsamości. W naszym współczesnym świecie takie pociechy dostają stypendia naukowe i w wieku kilkunastu lat robią doktoraty na Harvardzie bądź Oxfordzie. Utalentowani dorośli dostają najlepsze propozycje pracy w wielkich, światowych korporacjach i firmach. „Niebezpieczny dar” nie jest idealny – jedna trzecia tej książki została napisana niepotrzebnie. Jednak dalsza część okazała się zachwycająca i niesamowita, przez co nie mogłam nie pokochać historii Nicka Coopera. Thriller na najwyższym poziomie, trzymający w napięciu i nie pozwalający oderwać się od czytania. Niech was nie zrazi pierwsze dwieście stron, potem się zakochacie – i tak jak pisze Gillian Flynn na okładce: zapomnicie kupić mleko, podlać kwiaty, a nawet zjeść. Sylwia Zazulak

63


RECENZJE OLGA TOKARCZUK „Księgi Jakubowe”

Księgi ocalenia Historia jest dla Tokarczuk czymś więcej niż jakąś jej niedużą cząstką, wałkowaną w imię partykularnych interesów politycznych. „Księgi…” jasno pokazują: duch nie odszedł. To, że nie jesteśmy ludźmi idei, wiary, spraw wyższych, lecz pływamy w mętnych wodach tak zwanego postmodernizmu (albo po prostu bylejakości), nie oznacza, że Bóg umarł. Większe sprawy się nie skończyły. One dotyczą nas zawsze. Gdy świat rozmięka, tym bardziej. „Księgi…” mówią: nie wszystko jest doraźne. Istniał czas takich sporów, przy których nasze codzienne kłótnie i wojenki wypadają żałośnie blado, nieszczerze, gnuśnie. Istniał czas takich emocji, które wzniecały pożogę w sercach wszystkich – wielkich i maluczkich, wykształconych i prostaczków. Istnieli ludzie wyczuwający puls świata, pojmujący go jako całość. Żarliwi, nie letni. Do tego prawdziwi. Chwilami trudno w to uwierzyć. Fabułę da się określić jako „barwną”, bohaterów jako „wyrazistych”, lecz całość wydaje się zbyt niezwykła, by sięgać faktów. A jednak to one zainspirowały Tokarczuk.

Wydawnictwo: Wydawnictwo Literackie Gatunek: proza historyczna/realizm magiczny ISBN: 978-83-08-04939-6 Data wydania: 23 października 2014 Liczba stron: 912 Coś więcej, czyli naprawdę wielka epika To miała być naprawdę duża rzecz. Dzieło słusznych rozmiarów – w finalnej wersji ponad dziewięćset stron. Spory wysiłek – efekt sześcioletniej pracy. Siedem tytułowych ksiąg, złożonych na sążnistą całość, opus magnum autorki, opowieść o wielkiej podróży. Podróży przez siedem granic, pięć języków i trzy duże religie, nie licząc tych małych. „Księgi Jakubowe” Olgi Tokarczuk, imponujące już cyframi – okazały się większe niż cyfry. Więcej niż książka Tokarczuk odkopała i podźwignęła nie tylko historię, która dla większości czytelników musiała być zupełnie świeża. Zawiłe i niesamowite losy frankistów przepadły w zbiorowej świadomości dzisiejszych Polaków. Już sam temat, podparty nazwiskiem „Tokarczuk”, kazał spodziewać się czegoś nowego, ciekawego, wyostrzył apetyty. „Księgi…” to jednak więcej niż dzieło uznanej pisarki. Nowym tytułem Tokarczuk rzuca rękawicę swoim czasom: ich pośpiechowi, fragmentaryczności, papkowatości, bezideowości. „Księgi…” to powieść totalna, która nie daje żadnej taryfy ulgowej, nie mizdrzy się do czytelnika, nie zapycha głów fabułą instant, gotową do przyrządzenia i przyswojenia w dwa kwadranse. Nie możemy przy jej lekturze zabić czasu. Wręcz przeciwnie, musimy go znaleźć.

64

Opisany przez autorkę frankizm jest skomplikowaną, fascynującą, mroczną hybrydą wierzeń, przekonań, rytuałów. Trzy wielkie religie, które oficjalnie przyjmuje Frank, to jeszcze jasny, niewinny i dość czytelny wierzchołek góry lodowej. Głęboko skryte, rozgałęzione korzenie sięgają nurtów heretyckich, kabały, gnozy, manicheizmu, szeroko pojętego okultyzmu, masonerii, a w końcu – specyficznej „wiary pierwotnej”, która bierze się z pytań o kwestie podstawowe i odróżnia człowieka od zwierząt. Siłą, zasięgiem i stopniem organizacji sekta Jakuba zdumiewa współczesnych. W świecie bez Internetu, samolotów i szybkich kolei iskra religijnej rewolucji przeskakuje ze strzechy na strzechę i w krótkim czasie wywołuje pożar. Od Smyrny po Offenbach i dalej, przez potomków frankistów, ogień ten tli się do dzisiaj pod postacią różnych form duchowości. I to pomimo zacierania śladów. Jako odszczepieńca obłożonego klątwami, Żydzi rugowali Jakuba ze swojej pamięci. W pamięci gojów – nie zaistniał szerzej niż w judaikach dla znawców tematu. „Księgi…” można więc odbierać jako swoiste „księgi ocalenia”. Nie tylko sporego kawałka historii, ale również (a może przede wszystkim) świata, który już się nie powtórzy, a który cały był z wielkich liter, niezwykły i uroczysty, dający się określić popularnym neosemantyzmem: epicki. Ocalając go, Tokarczuk ratuje też Wielką Opowieść, zarzuconą na rzecz czytadeł. Tworzy „księgi ksiąg” podobne do „Nowych Aten” Benedykta Chmielowskiego, jednego z autentycznych bohaterów utworu. Pisarka wyraźnie sympatyzuje z prostodusznym księdzem, znajdując zrozumienie i uznanie dla naiwnej mądrości firlejowskiego proboszcza, usiłującego napisać dla potomnych zbiór wiedzy o całym świecie. Wątek Benedykta, łączący się subtelnie z fabułą, jest w pewnym sensie autotematyczny. Tak jak Chmielowski, Tokarczuk zbiera, zapożycza, zestawia, spisuje „Resztki”, listy ważnych figur, relacje i świadectwa. Niejako łata wielką tkaninę świata, z której uszyte są wszystkie kraje, religie i my sami.

RECENZJE


RECENZJE W jakim celu? Sprowadzanie „Ksiąg…” wyłącznie do kontry wobec sienkiewiczowskiego, sarmackiego, krzepiącego serca mitu o wielkiej Rzplitej robi im delikatną krzywdę. Wprawdzie Tokarczuk sprzeciwia się Sienkiewiczowi programowo , jednak jej nowe dzieło należałoby rozpatrywać dużo szerzej. Tym bardziej, że pewne typowe dla autorki motywy (subtelna „śmierciologia”, świat-księga, kobiecość, androginizm, organiczna więź między makro- i mikrokosmosem) są widoczne. XVIII-wieczna I Rzeczpospolita u Tokarczuk to nie tylko odbrązowiony Sienkiewicz. To świat z ciemności, pełen nierówności i ucisku. Nie ten, co trzeba. Zamieszkujący go ludzie mają jednak iskrę, która uszlachetnia zwykłą glinę. Po idee – okruchy Boga – schylają się najbardziej pogardzani: Żydzi, bieguni, „luźni ludzie” bez jednego domu. Obcy . Zwłaszcza obcy. Tylko ktoś taki może zejść bezkarnie w ciemność. Z niej wyprowadzić do światła innych, szukających Absolutu. Jeśli uparcie szukać myśli przewodniej „Ksiąg…”, to może byłaby nią… tęsknota. Głód rzeczy wyższych. Pragnienie zjednoczenia z substancją lepszą, czystszą, której odłupany, nieduży kawałek nosi się w sobie od dawna, ale często o nim nie wie. Żydzi Jakuba walczą o materialne konkrety: ziemię, dom, akty i zaświadczenia prawne, pieniądze na utrzymanie licznych rodzin. Część z nich staje się pazerna, a nawet nikczemna: dla osiągnięcia celów fałszywie oskarża dawnych braci. Pod chrztem, pod tą czy inną religią, zewnętrzną pozłotką wciąż tkwi jednak Mosze, Wittel, Srol, każde pragnące „czegoś więcej”. W drugiej skórze nadal śpiewa się stare modlitwy. „Plujcie na ten ogień”, mówi Jakub, przesłuchiwany przez Inkwizycję. To nie w cudzym porządku rzeczy należy spodziewać się Boga. Światła. Poetka Elżbieta Drużbacka szuka go w „doskonałości form nieprecyzyjnych”, ksiądz Chmielowski w precyzji i kunszcie łaciny, Aszer Rubin w nauce i technice. Frank zaś – w życiu na przekór. Odwracaniu normy. Cudzych Uczynkach. (Anty)bohater na miarę czasów Epicki czas, epicki bohater. Jakub Frank, kiedyś po prostu Jankełe z Korolówki, jest niesamowitą postacią literacką. Ile autorka ujęła, ile dodała historycznemu pierwowzorowi? Trudno dociec, nie znając biografii. Ale czy trzeba dociekać? Tokarczuk nad wyraz zręcznie łączy prawdę z fikcją. Nad wierność faktom przedkłada samą esencję wydarzeń. Kim był Jakub Frank? Mistykiem, mędrcem, łgarzem, opętanym, wariatem, przestępcą, wyrachowanym politykiem, trybunem ludowym czy pionierem nowoczesnego ekumenizmu? Ziemski „mesjasz” pasuje do „wielkiej epiki” – jednostkom wyjątkowym dozwolone są wszelkie narzędzia do osiągnięcia celu. Lubimy o takich czytać. Jakub budzi zarówno podziw, jak i odrazę. Jest charyzmatyczny i światły, równocześnie zaś despotyczny, okrutny, targany namiętnościami. Cudzołóstwo, incest, rozrywanie małżeństw, żądanie danin i bezwzględnego posłuszeństwa – to ciemniejsza strona mesjańskiego guru.

Recenzje

Rdzeń ego Jakuba pozostaje ukryty. Poznajemy go poprzez wyznawców, krewnych, popleczników, wrogów. Większość tych postaci to kapitalne, krwiste charaktery, z Antonim Moliwdą na czele. Jakuba widzimy również oczami… wszechwi(e)dzącej babki, Jenty, obserwującej wydarzenia z „Ksiąg…” znad krawędzi czasu. Dodatkowa, fantastyczna narratorka pełni rolę klamry, która spina poszczególne partie tekstu, podzielonego zarówno na tytułowe księgi, rozdziały, jak i drobne, dosyć autonomiczne, podrozdziały o różnej formie literackiej. Przepatrując na wskroś czas i przestrzeń, Jenta pomaga stworzyć Wielką Księgę, uzupełnić kosmiczną materię. Bezpośrednio wspiera w tej pracy… samą Olgę Tokarczuk. Zbiera drobiny światła, ziarna boskości, rozsiane w niesprawiedliwym, opresyjnym świecie. Wspólnie z autorką ożywia Historię. Tę, o której dotąd nie mówiono. Księgi, które oddychają „Księgi…” po prostu żyją. Talent autorki pozwala przebrnąć i przez te fragmenty, w których tempo narracji nieco siada, a czytelnik grzęźnie w szczegółach: imionach, nazwiskach, stopniach pokrewieństwa. Znana już miłośnikom Tokarczuk „mowa organiczna”, pełna odniesień do świata natury i tajemnego porządku wszechświata, wzbogacona została gęstą, soczystą prozą, bliską klasycznym pozycjom sprzed dwóch wieków. Nieprzesadzone środki stylistyczne nasycają stronice kolorem, zapachem, słońcem, deszczem. Już intrygujący Prolog wzbudza dreszcze; jedyne w swoim rodzaju przeczucie rasowej literatury. Dalej jest Rohatyn z nędznymi kramikami i domami polskich Żydów, naturalistycznie przedstawioną biedą, spowijającą wszystko tajemniczą mgłą i… panią Kossakowską, zagubioną na Podolu jak na końcu świata. Cały ten pejzaż podszyty został zmysłowym, wyraźnie wyczuwalnym pierwiastkiem księżycowym – Szechina, Boża Obecność, jest płci żeńskiej. Portrety kobiet – Chai, Gitli, Chany, Ewy – należą do lepszych w powieści. Kobiecością przesycona jest cała ówczesna przyroda – płodna, szalona, kapryśna, gwałtowna, z kometami, jajami o dwóch żółtkach i erotycznym… zapachem mułu. Animowanej w ten sposób przeszłości można dotknąć. Zwłaszcza, że Tokarczuk odrzuca inwazyjną stylizację językową. Skupia się na transmisji samego ducha dziejów. Dzięki temu, „Księgi…” – choć trudne, zawstydzające erudycyjnością, niekiedy wymagające sporego samozaparcia – potrafią wyjątkowo nagrodzić odbiorcę. Odczytane w kontekście feministycznym, jako „antymit założycielski”, wykładnia nowoczesnej gnozy, powieść z gatunku realizmu magicznego albo „zwyczajnie” historyczna – wciąż pozostaną naprawdę wielką książką. Piękną, kunsztownie wydaną (archiwalne ryciny, hebrajska numeracja stron, stylizowany i różnorodny krój pisma), odzyskującą czas i światło. Tę iskrę, która jeszcze czegoś od książek wymaga. „Czegoś więcej”. Małgorzata Ślązak

65


RECENZJE STEPHEN KING „Znalezione nie kradzione”

że stary właściciel będzie próbował odzyskać swoją zgubę. Ich losy się przeplatają. W tym miejscu pojawiają się również bohaterowie znani z „Pana Mercedesa”. Mimo że jest to trylogia o detektywie Hodgesie, to w „Znalezione nie kradzione” pojawia się on stosunkowo późno, bo dopiero w drugiej części powieści, i to po niemal 200 stronach. Dopiero wtedy książka zaczyna mocniej angażować i trzymać w napięciu. Wcześniej bowiem akcja rozwija się powoli i przewidywalnie. Ot, historia dwóch osób, które w swoim życiu natrafiły na twórczość Johna Rothsteina i zachwyciły się jego najsłynniejszą powieścią o Jimmym Goldzie. Obaj popadają w fascynację, która staje się dla nich niezwykle niebezpieczna. Bohaterowie powieści Rothsteina stają się dla nich ważniejsi niż prawdziwi ludzie. Doprowadza to ich do istnego szaleństwa. To powolna, pozbawiona momentów zaskoczenia opowieść o mocy iluzji. Dopiero w drugiej części książki, kiedy losy tych dwóch osób się krzyżują, całość nabiera wyrazistego tempa. Bohaterowie muszą wybrać, co uznają za cenniejsze.

Tytuł oryginału: FINDERS KEEPERS Tłumaczenie: Rafał Lisowski oprawa: miękka ze skrzydełkami ISBN: 978-83-7885-599-6 Data wydania: 10 czerwca 2015 Strony: 480 Ubiegłoroczny debiut Stephena Kinga w gatunku powieści detektywistycznej okazał się sporym sukcesem. „Pan Mercedes” został ciepło przyjęty przez czytelników. Kolejny tom zapowiadanej trylogii był zatem tylko kwestią czasu, krótkiego czasu – zważywszy na tempo, w jakim King wydaje swoje kolejne powieści. Do księgarń zawitała właśnie książka „Znalezione nie kradzione”. Na jej przykładzie widać, że twórczość Kinga staje się coraz bardziej sztampowa i w pewnym sensie wyrachowana. Autor coraz mniej stara się o to, by zaskakiwać czytelnika, w jego powieściach jest coraz mniej miejsca na zwroty akcji i świeże pomysły. Są za to historie napisane dobrze, ale przewidywalne, poprowadzone podręcznikowo od A do Z. Właśnie taką opowieść znajdziecie również w najnowszej książce Stephena Kinga „Znalezione nie kradzione”. Fabuła, podobnie jak w „Panu Mercedesie”, zaczyna się od morderstwa. W tym wypadku jednak od początku wiemy, kto za nim stoi. Z biegiem czasu dowiadujemy się coraz więcej o naszym antybohaterze, a także o „łupie”, jaki ze sobą zabrał podczas napadu na słynnego pisarza Johna Rothsteina. Morderca Morris Bellamy nie może jednak z tego łupu skorzystać, bo niemal natychmiast trafia do więzienia. Po ponad 20 latach młody chłopak imieniem Pete Saubers odnajduje skrzynkę ze zdobyczą Bellamy’ego. Nie wie jednak,

66

Mimo wszystko nie jest to jednak powieść detektywistyczna w dosłownym znaczeniu. Nie mamy tu zagadki do rozwiązania. Od początku znane są nam motywy morderstwa. Jest to kryminał w bardzo szerokim sensie, choć nie trzyma on czytelnika w napięciu tak, jak inne dzieła tego gatunku. Widać, że King otwarcie nawiązuje do własnej twórczości. W fascynacji Morrisa Bellamy’ego bohaterami powieści Rothsteina daje się usłyszeć echo „Misery”, w której przed laty King zawarł bardzo podobny motyw. Ponownie też podążamy za małym dzieckiem, któremu grozi niebezpieczeństwo, jak to było ostatnio chociażby w „Doktorze Śnie”. Autor luźno nawiązuje też do innych mistrzów literatury, czy to przemycając gdzieś nazwisko (jak pani „Stoker” – znawczyni horroru), czy całe wątki. Pomimo tego rodzaju zabiegów, puszczania oka do czytelnika, w czasie lektury da się odczuć pewnego rodzaju wtórność, a miejscami nawet znudzenie. „Znalezione nie kradzione” to powieść znamionująca już pewne wyczerpanie talentu Stephena Kinga. Zagorzali wyznawcy autora z pewnością się ze mną nie zgodzą, uważam jednak, że obecnie „Mistrz Horroru” rozmienia się na drobne. Oczywiście jego najnowsza powieść przekona do siebie odbiorców, w końcu posiada wszystko, co trzeba, by zapewnić angażującą rozrywkę. Niemniej, po odłożeniu na półkę, szybko o niej zapomnicie. . Damian Drabik


RECENZJE JEAN-PATRIC MANCHETTE, MAX CABANES, DOUG HEADLINE

stawiająca się w roli jedynie obserwatora i komentatora życia śmietanki towarzyskiej, okazuje się mieć konkretne cele. Oczywiście, jak przystało na dobry kryminał, kolejne elementy układanki są dopasowywane wraz z rozwojem akcji, trzymając czytelnika w stałym napięciu. Manchette kreśli bardzo kategoryczne oceny mieszczańskiej klasy wyższej, często zahaczające o poglądy skrajnie lewicowe. Jak zwykle w przypadku tak ostrych twierdzeń, nie daje się uniknąć pewnych uproszczeń i skrótów. Kapitaliści są do szpiku kości przesiąknięci złem i żądzą pieniądza. Wszystko to odbija się na życiu zwykłej, często ledwo wiążącej koniec z końcem biednej ludności. W pogoni za bogactwem ludzie nie zauważają krzywdy bliźniego, nie przejmując się nawet śmiercią noworodka zatrutego konserwą wytwarzaną w fabryce jednego z notabli. Trudno jednocześnie w tej historii o pozytywnego bohatera, co jest zresztą ostatnio bardzo modne w literaturze. Główna bohaterka bowiem, mimo że zdaje się być każącą ręką sprawiedliwości, ostatecznie okazuje się taką samą, zepsutą kobietą, jak ludzie ze śmietanki towarzyskiej, którymi tak gardzi.

„Anioł Przeznaczenia” Wydawnictwo: Wydawnictwo Komiksowe Tłumaczenie: Wojciech Birek Tytuł oryginału: Fatale ISBN: 9788364638138 Data wydania: maj 2015 Kryminały Jeana-Patricka Manchette’a, poczytne we Francji, nie miały do tej pory wielkiego szczęścia do czytelników mieszkających nad Wisłą. Wydane w 2007 roku nie cieszyły się zbyt dobrymi opiniami. Jest to o tyle zastanawiające, że moda na kryminały, nieważne czy dobre, czy też te gorsze, w zasadzie nie przemija. Fani od lat z przyjemnością sięgają zarówno po klasykę (Joe Alex, Agatha Christie, Joanna Chmielewska), jak i po nowych autorów (ze Stiegiem Larssonem i całą plejadą skandynawskich pisarzy na czele). Zaskakujące są nieraz ścieżki, jakimi literatura dociera do kolejnych odbiorców. Jedna z najlepiej ocenianych książek Francuza trafia bowiem do polskiego czytelnika za pośrednictwem komiksu. Nie drzwiami go, to oknem. „Anioł przeznaczenia” w adaptacji Douga Headline’a (który, co ciekawe, wymieniony jest dopiero w środku komiksu) z rysunkami Maxa Cabanesa wydany został przez Wydawnictwo Komiksowe przy okazji Warszawskich Targów Książki.

„Anioł przeznaczenia” to całkiem udany komiks kryminalny, choć brakuje w nim jakiejś większej głębi. Ukazanie zblazowanego towarzystwa z wyższych sfer jako bezdusznych potworów żądnych jedynie bogactw jest już trochę oklepane. Niemniej jednak trudno zarzucić komiksowi nudę. Intryga trzyma w napięciu przez całą lekturę, a czytelnik z zapartym tchem śledzi kolejne poczynania bohaterki. Wszystko okraszone miękką, przyjemną dla oka kreską Cabanesa tworzy niezły, choć nie wybitny komiks. Karol Sus

Główną bohaterkę poznajemy w dość tajemniczych okolicznościach. Morderstwo, za którym,, jak przynajmniej na początku się wydaje, nie stoi żaden motyw, i pospieszna ucieczka do nowego miasta stawiają wiele znaków zapytania. Okazuje się, że Aimée Joubert jest kobietą o stu twarzach. Zmieniając miejsce zamieszkania, przybiera nową tożsamość. Dzięki niemałej fortunie szybko odnajduje się w doborowym towarzystwie nowego miejsca. A wraz z tym, w zatargach, plotkach, zdradach, szemranych interesach, zazdrości towarzyszących wyższym sferom. Aimée, pozornie

67


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.