Ohir fragment

Page 1

ohir


Ohir © 2018 by Szczepan August Urawski Wszystkie prawa zastrzeżone Wydano nakładem własnym Autora Kontakt z Autorem sau@op.pl

Zamówienia książki www.ohir.imprintmedia.pl Kompleksowe opracowanie i dystrybucja Imprint Media www.imprintmedia.pl kontakt@imprintmedia.pl Redakcja Dominika Zakrzewska, Zuzanna Laskowska Korekta Adrianna Hess Projekt okładki i wnętrza oraz skład Arnold Kotra Złożono krojami Muncie oraz Meta Serif Pro Wydanie pierwsze Warszawa / Wellingborough 2018 isbn 978-1-9999573-0-8




ohir szczepan august Urawski Fikcja, SF

Na podstawie zarysu scenariusza serialu pt. „Przyczółek” Szczepana Augusta Urawskiego



spis tresci

Rozdział I Rozdział II Rozdział III Rozdział IV Rozdział V Rozdział VI Rozdział VII Rozdział VIII Rozdział IX Rozdział X Rozdział XI Rozdział XII Rozdział XIII Rozdział XIV Rozdział XV Rozdział XVI Rozdział XVII

9 19 37 48 61 75 85 100 117 132 144 155 168 187 200 218 234


Rozdział XVIII Rozdział XIX Rozdział XX Rozdział XXI Rozdział XXII Rozdział XXIII Rozdział XXIV Rozdział XXV Rozdział XXVI Rozdział XXVII

253 272 287 306 326 350 367 385 404 420




I

Niesamowicie wyglądają gwiazdy na bezchmurnym nocnym niebie – myślę. Gdyby tylko móc tam pofrunąć, dotknąć, ale tak, aby się nie oparzyć bijącą od nich gorącą łuną. – Samolot. – Nocną ciszę przerywa kuzynka; spostrzegawczym okiem dostrzegła światełko wysoko nad nami. – To nie samolot. To satelita – odpowiadam, jednak mało przekonany. – Skąd wiesz? – pyta kolega Przemek, zdziwiony moją reakcją. – Bo jest bardzo wysoko i leci zbyt szybko. – Wprawdzie bardziej zgaduję, niż wiem, ale odpowiedź wydaje się logiczna, więc ją akceptuje. Księżyc jak lustro odbija promienie najbliższej nam gwiazdy, która stanowi centrum Układu Słonecznego. Obecnie oświetla drugą część planety – najprawdopodobniej Amerykę. Swoją drogą ciekawe, czy jest tam pochmurno, czy też – jak tu u nas – niebo jest pogodne. Chociaż w ciągu dnia blask słońca sprawia, że podziwianie delikatnych żarówek w oddali – całych

11


gwiazdozbiorów rozświetlonych jak choinki na święta Bożego Narodzenia – jest utrudnione. Ziemia, pomimo chłodu, nie odmraża nam pleców. Leżymy więc na porośniętej zieloną trawą łące. – Aśka, spójrz w prawo! – rzuca mój brat Bolesław. Kuzynka niechętnie obraca głowę we wskazanym kierunku i szybko dostrzega, o co chodzi Bolkowi. Obok niej leży gówno, a konkretnie – fragmenty zaschniętej krowiej kupy, rozniesionej wcześniej na czyichś butach. Z pewnością w pośpiechu i niezauważenie. W ciemności, choć rozjaśnionej księżycowym blaskiem, trudno było wypatrzyć coś takiego w gęstej trawie. Ostrożnie rozeznaliśmy teren – i za pomocą wzroku, i obuwia. Każde z nas starannie sprawdziło miejsce, na którym się położy. Jednak, jak się okazuje, nie zawsze udaje się wykryć nie tylko takowe niespodzianki, lecz także inne niewygody podłoża. Czasem zdarza się, że kiedy po ciemku kładzie się na naturalnej zieleni niczym na mięciutkiej karimacie, coś tam uwiera w plecy. Może to być kawałek patyczka, kamyczek lub po prostu wpijający się w ciało fragment ukształtowania terenu. Niewygody bezczelnie chowają się w koszonej przez krowie pyski trawce. Tak więc i brązowe pozostałości okazały się niedostrzegalne na pierwszy rzut oka. Smrodliwe pułapki tego typu to powszechne zjawisko w tej okolicy. Najczęściej zostawiają je pasące się tu za dnia krowy, ale też inne zwierzęta: domowe, jak psy i koty, a także dzikie, które czasem akurat tędy przechodzą. Kuzynka przełyka ślinę – szczęśliwa, że przez przypadek nie „rozpakowała” tej niespodzianki. Odsuwa się znacząco – oddala się ode mnie i zbliża do Bolesława. On tymczasem swoim specyficznym chichotem daje wyraz rozbawieniu. Wszyscy zresztą mamy dzięki temu dobry humor. Po chwili znów skupiam uwagę na czerni wysoko nad nami. Nieodgadniona przestrzeń z mrugającymi światełkami w różnych konfiguracjach. Wydają się wołać mnie do siebie.

12


*** O poranku, mimo niewyspania, ruszamy z kuzynem zgonić bydło na poranne dojenie. Właściwie nie muszę tego robić, jestem na wakacjach. Jednak póki jeszcze tu jestem, warto się wyszaleć, ganiając za krowami. Nie trzeba specjalnie wiele ganiać, bo krowy same wiedzą, dokąd mają iść. Czasem tylko któraś odskakuje od stada lub zostaje w tyle. Łapczywie zrywa i przeżuwa zwilżone poranną rosą źdźbła trawy. Sycę się widokiem gór i lasów w oddali. Gdyby się dokładniej przyjrzeć, daleko na horyzoncie można z tego końca polany dostrzec szczyt Śnieżki – najwyższej góry w Karkonoszach i Sudetach. Mijamy właśnie z Bartkiem stadko cielaków, które dorosły już na tyle, aby wypuścić je na pastwisko. Większość dotychczasowego życia spędziły w oborze, gdzie były karmione paszą i wodą z odrobiną mleka. Niedawno je wypuściliśmy, by w końcu oswoiły się z prawdziwym światem. Stoją przestraszone na cienkich jak patyki, drżących nogach i nieśmiało obwąchują wszystko, na co trafiają. Nieraz ciekawość brała u nich górę nad rozsądkiem. Tylko niektóre trzeba było wypychać siłą; przerażone, muczały. Pięć cielic i trzy byczki, w tym jeden przymały. Większość w barwach narodowych, biało-czerwone. Jedna samica w całości czerwona, a najmniejszy byczek – biały z czarnymi plamkami. Wygląda, jakby na szybko go ktoś połatał. Nadal trzeba oddzielać cielaki od reszty stada, aby przypadkiem jakiś większy kuzyn nie zrobił im krzywdy. – Stefan, patrz! Zwracam wzrok ku jednemu ze starszych zwierząt. Zachowuje się dziwnie. – Co on wyprawia? – pytam z lekka rozbawiony. – Nieee wiem! – Bartek wzrusza ramionami i parska śmiechem. – Może za dużo trawki się najadł – żartuję.

13


– No chyba! – Bartek śmieje się. Cielak nagle wyskakuje w górę i jakby wpada w panikę. Brykając, płoszy przy okazji osowiałe krowy. Zwierzęta rozpierzchają się na boki. Musimy powstrzymać śmiech i udać się w pogoń. – Stefan! – Widzę! Ruszamy biegiem. Bartek leci na prawo przywołać krowy do porządku, ja natomiast biegnę odgonić oszalałe cielę. Kuzyn – jak zwykle, kiedy biega – wymachuje śmiesznie rękami. Zawsze bawi mnie ten widok. Najstarsze i przepełnione mlekiem krowy szybciej się uspokoiły. Cielak wciąż hasa, ale robi w tym przerwy – zupełnie jakby się zatrzymywał i próbował zorientować, dokąd zabrykał. W każde wakacje jest tu kupa śmiechu. Podbiegam, żeby odgrodzić mu drogę do stada. Nagle: bum! – Aua! – Upadam niespodziewanie i znikam w trawie. Kuzyn w tym czasie zagania krowy, wydając od niechcenia swoje klasyczne popędzające dźwięki. – Eeee! Eeee! W pewnym momencie orientuje się, że mnie nie ma. Staje jak wryty. Wtem dostrzega, jak niezdarnie staram się podnieść moje obolałe ciało. Wpada w histeryczny śmiech, aż idzie echo. – Ha, ha, ha, bardzo śmieszne – mówię, naśladując jednocześnie jego niepowstrzymany śmiech. Nie jest mi aż tak wesoło, choć dostrzegam zabawność tej sytuacji. Wstaję – najpierw na czworakach, potem do pionu. Ziemia jest mokra, w szczególności w tym miejscu. Jednak dobrze, że wywróciłem się tutaj, a nie kawałek dalej. – Tam dopiero jest błotnisko. – Pocieszam się tą myślą. – I co?! Mokro?! – pyta Bartek, śmiejąc się. – Trochę! – odpowiadam lekko rozbawiony. Bartosz znów parsknął śmiechem. – Tam to dopiero byś się skąpał! – Wskazuje bardziej zabłocony obszar na łące.

14


– Wiem! Już raz tam… – Idąc w jego stronę, znikam mu sprzed oczu. Po prostu rozpływam się w delikatnej mgle. Bartek kompletnie baranieje. Omal nie zasysa płuc, wciągając powietrze z niedowierzaniem. – Co jest? Duchy?

*** – Wiem! Już raz tam zgubiłem buty! – Pod stopami wyczuwam dziwną zmianę podłoża; zaczynam iść pod górę. Kuzyn znika mi sprzed oczu. Znika też cała łąka, wraz z nią krowy, a zamiast tego pojawia się coś… Coś, czego na pierwszy rzut oka nie potrafię jednoznacznie zinterpretować. Czuję zawroty głowy. Nogi uginają się pode mną i osuwam się powoli na kolana. Nie dowierzam własnym oczom. Nie znajduję się już na łące pełnej traw i chwastów. Jestem w potężnym szoku. Próbuję zrozumieć, co się stało. Chodzę po łące, rozmawiam z Bartkiem, gdy nagle dzieje się coś niewytłumaczalnego. Znajduję się na jakiejś platformie. Nie widziałem jej wcześniej. Zgaduję, że to o nią się potknąłem. To stąd ten ból w prawej nodze, którego przyczyny wcześniej nie potrafiłem ustalić. Na moim prawym policzku wciąż odbijają się promienie wschodzącego słońca. Rozjaśniają moją bladą skórę. Zakłóca to ocenę otaczającej mnie rzeczywistości. – Pora doprowadzić się do porządku – postanawiam. Muszę zorientować się w sytuacji. Znajduję się w czymś, co przypomina komnatę. Dziwną i na wskroś nowoczesną komnatę. Ale zaraz… Skąd komnata na środku łąki? Szybko zdaję sobie sprawę, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wciąż powtarzam je w myślach. Wstaję, schodzę z platformy i wtedy dostrzegam kuzyna. Stoi – tak jak wcześniej – osłupiały, z otwartymi ustami. Z jego perspektywy pojawiłem się z powietrza, jak zjawa, znikąd. – Stefan… Co się dzieje? Jak to zrobiłeś? – Bartek jest bardzo roztrzęsiony.

15


Mimo wrodzonej odwagi zawsze odczuwał lęk przed duchami i innymi zjawiskami nadprzyrodzonymi. Pamiętam, jak raz „słyszał” niesłyszalny tupot na strychu. Byliśmy wtedy młodsi. Mogłoby się wydawać – wiele lat temu. – Nie wiem – odpowiadam zdezorientowany. Nie widzę już miejsca, w którym jeszcze przed chwilą byłem. Znowu stoję na zielonej łące w pięknej polskiej wsi. Sztywnieję cały, gdy dostrzegam twarz Bartka. Łapie krótkie nerwowe oddechy. Widzę, że chciał do mnie podejść, ale się zatrzymał. Ledwie ruszył z miejsca. – Gdzie byłeś? Zniknąłeś i pojawiłeś się. Bartek próbuje uszczypnąć się w rękę. Ma chyba nadzieję, że wszystko to zwyczajnie mu się śni. – Tutaj coś jest – odpowiadam, czując ciarki na plecach. – Co?! – Nie wiem! – Niepewnie wyciągam rękę w kierunku, z którego przyszedłem. Próbuję coś wymacać, jednak waham się. Skoro wcześniej nic mi się nie stało, to ręki chyba też nie powinienem stracić? Na wszelki wypadek wystawiam w tamtą stronę lewą rękę. Powoli zanurzam ją w śladowych ilościach mgły. Uważnie patrzę i wyczekuję niezrozumiałych dla mojego umysłu efektów. Oby były pozytywne – myślę z nadzieją. Oby tylko nie bolało. Moje palce zaczynają znikać, jakby zostały amputowane.. Moje ciało drży, jednak wsuwam rękę dalej. Jak cielęta badające nieznane otoczenie, tak i ja zaciekle staram się dowiedzieć więcej. Mimo strachu chcę zbadać to, co nieznane. Dlaczego moja ręka znika? Bartek orientuje się, co chcę zrobić. Szybko próbuje przemówić mi do rozsądku, jednak kompletnie nic do mnie nie dociera. Wsuwam rękę aż do połowy ramienia. – Nie wiem, co to jest, ale lepiej nie zadzierajmy z duchami – komentuje panicznie Bartek. Drepcze w miejscu, jakby się zastanawiał, czy już pora brać nogi za pas, czy jeszcze nie. – To nie duchy – odpowiadam z przekonaniem.

16


– Skąd wiesz? – pyta odruchowo. – To znaczy chyba nie duchy. – Sam nie mam pewności. Nagle zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie narażam swoje ciało. Jednym ruchem przyciągam rękę do siebie. Oglądam ją starannie, by sprawdzić, czy aby na pewno jest cała. – Uff! – Czuję ulgę, choć serce wciąż tłucze mi się w klatce piersiowej. – Musimy to zabezpieczyć – mówię w obawie i ekscytacji zarazem. – Zgłupiałeś?! Zawsze chciałem doświadczyć czegoś niezwykłego. Nie mogę więc zwyczajnie porzucić tego i zapomnieć, tak jak zrobiłby przeciętny człowiek. Chcę się dowiedzieć, co to takiego jest i skąd się tu wzięło. – Ja popilnuję miejsca, a ty przynieś pachołki i drut. – No nie wiem, Stefan. Nie chcę, żeby zwaliła mi się tutaj cała masa wiary, policji i innego badziewia. Nie mówiąc już o dziennikarzach. Cyrk zrobią. – Więc nikomu nie mów. Przynajmniej na razie. – Widząc niepewność na jego twarzy, od razu dodaję: – Krów chyba nie chcesz stracić? – Nie… Nic nie rób. Czekaj na mnie. Przytakuję ruchem głowy, więc rusza, wielkim kołem omijając niewidzialne. Biegnie na skróty, pokonuje kolejne ogrodzenia i rów dzielący na pół całą posiadłość Pazurów. Ja czekam, czekam, ale ciekawość zżera mnie od środka. Robaki dociekliwości, jak w martwym ciele, wyjadają organy wewnętrzne. Pozostawiają tylko śmierdzącą pustkę niewiedzy. Głód wiedzy pcha mnie na pierwszy stopień schodów do piekła. Tak przynajmniej mówi przysłowie. Rozglądam się po okolicy. Niektóre krowy, byk i starsza cielisia krążą ostrożnie. Wąchają powietrze, jakby starały się odkryć to, czego nie widzą. – Czyżby przypadkiem dotknęły niewidzialnej twardości? Ja chwilę wcześniej podczas biegu się o to potknąłem. – Z tego

17


wszystkiego zapominam, że boli mnie noga. – No super! –przypominam sobie, że nadal boli. Obserwując bydło, dochodzę do ciekawego wniosku – dziwny obszar jest większy, niż mi się wydawało. Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanawiam powtórnie wejść do niewidzialnego pomieszczenia. Chcę mu się przyjrzeć. Biorę kilka głębszych oddechów i ostrożnie przesuwam się po platformie. Podchodzę do pomieszczenia. Jest ono znacznie mniejsze, niż sądziłem. Pokrywa je coś, co przypomina ciemne kafelki – dotykam tego, ale nie potrafię połączyć z niczym dotychczas mi znanym. Tak samo wyłożona jest platforma, po której kroczę. Nieopatrznie na coś nadeptuję. Moje źrenice rozszerzają się bezwarunkowo, a ciało zamiera. – Może jednak to nie był najlepszy pomysł. Może powinienem poczekać na kogoś, a nie pakować się w to sam. Ostrożnie podnoszę lewą stopę. Mam na sobie stare wytarte buty sportowe – brudne i mocno przechodzone, ale jakie inne można założyć do biegania za krowami? Pod podeszwą znajduje się dziwny przedmiot. Niedługi, owalny. Przypomina metalowy bolec, jednak nim nie jest. Wygląda na uszkodzony – być może przeze mnie. Postanawiam go nie dotykać, tak na wszelki wypadek. Robię większy krok i stawiam nogę dalej. Przemieszczam się w głąb niezbadanej komnaty. Od teraz stąpam ostrożniej. Staram się objąć wzrokiem możliwie największy obszar otaczającej mnie dziwaczności. Przez otwór w ścianie widzę kolejne, jaśniejsze pomieszczenie. Otwór ten przypomina szerokie wejście – bez drzwi i bez żadnego śladu futryny. Przechodzę przez nie, robię krok i już jestem gdzie indziej. Pomieszczenie to jest zupełnie inne – większe, dłuższe i wyraźnie jaśniejsze. Moją uwagę przykuwają błyszczące ekrany wiszące na każdej ze ścian tego intrygującego pokoju. Towarzyszą im panele kontrolne z różnorakimi przyciskami. Stoją tam też czarne fotele – takich jeszcze nie widziałem. Ogrom bodźców wzrokowych stopniowo przytłacza moje szare komórki. Zdolność przyjmowania doznań i ich właściwej

18


interpretacji staje się bardzo ograniczona. Na końcu pokoju, po prawej stronie, znajduje się coś jakby budka czy kiosk. Na tym również widnieją monitorki wmontowane w ściany. Pobudzany ciekawością, coraz odważniej przechodzę do następnych części owej przedziwnej konstrukcji. Przekraczam kolejny otwór w ścianie i moim oczom ukazuje się pokój porównywalny wielkością z pierwszym, jednak zabudowany formami o niezrozumiałych kształtach. Kolorystyka jest taka sama jak w poprzednim wnętrzu. Maszeruję dalej. Coraz zuchwalej pokonuję kolejne metry pomieszczeń kryjących się przed spojrzeniami z zewnątrz. Krótko, szeroko i pusto. Tak można opisać następne pomieszczenie.. Nie przyglądam się mu dokładnie, wypatrzyłem bowiem coś znacznie bardziej interesującego. Ostatni pokój to prawdziwy majstersztyk. Otwieram bezwiednie usta, czuję, jak serce mi wali, i powoli zaczynam rozumieć, z czym mam do czynienia. Ale jak? Skąd? Kiedy i dlaczego? Wpatrzony przed siebie, wiedziony bezmyślną ciekawością, niczym zahipnotyzowany bezwiednie stawiam kolejne kroki. Ostatnia długość i już jestem w środku. Za szybą widzę otaczający mnie świat. Świat, w którym przed chwilą byłem. Świat łąk, gór i lasów. Krowy stopniowo przemieszczają się w kierunku bramy. Mleko zgromadzone w ich wymionach sprawia, że nie czekają, aż ktoś je podgoni. Same idą. Bardzo dobrze znają ścieżkę, którą codziennie wydeptują kopytami. Podchodzę bliżej i dotykam szyby, lecz jej nie wyczuwam. Dopiero teraz dostrzegam więcej. Miejsce wyglądem przypomina kokpit. – O nie! Jeśli to jest statek kosmiczny, to gdzie są jego piloci? – Sam nie wiem, czy najpierw to mówię, czy może wcześniej o tym pomyślałem. W kokpicie znajdują się cztery fotele. Dwa przed szybą i dwa z tyłu – rozstawione szerzej przy bocznych panelach kontrolnych. Łapię się za czoło i przesuwam dłoń w kierunku włosów. Zawsze chciałem nawiązać kontakt z obcą cywilizacją. Teraz mam mieszane uczucia.

19


– Gdzie są piloci? – pytam sam siebie. Nie wiem jednak, czy chciałbym poznać odpowiedź na to pytanie. Wtem dostrzegam coś na kształt tabliczki wykonanej nieznaną metodą. Jest wczepiona w ścianę po lewej stronie wyjścia z kokpitu. Widnieje na niej niewielki napis i – ku mojemu zdziwieniu – potrafię go przeczytać. A przynajmniej tak mi się wydaje. – O.F.Z.G. Ohir. Co to jest ten Ohir? Zakładam, że właśnie w nim jestem. A może to w ogóle nie są litery? Dopuszczam i taką myśl. Mogą też znaczyć zupełnie coś innego i na przykład „O” oznacza „F”, a „F” oznacza „G” albo „H”. Równie dobrze mogą to być też liczby – jak choćby w szesnastkowym systemie liczbowym – albo jeszcze coś innego. Czuję się jak szczur doświadczalny w labiryncie bez wyjścia. Odkąd obejrzałem pierwszy film o podróżach kosmicznych, marzę o nich nieustannie. Często w wyobraźni przemierzam kosmos. Zawsze interesowała mnie astronomia. Niestety nie dane mi było zająć się tym na poważnie. Swoją przygodę z edukacją zacząłem w czasach, gdy nad Polską wisiał radziecki sierp i młot. Wiele z wadliwych elementów tego systemu pozostało do dzisiaj. Ostatni rosyjski żołnierz wymaszerował z Polski 17 września 1993 roku. W tym postkomunistycznym inkubatorze pozbawiony zostałem wielu możliwości spełniania swoich pasji odkrywczych i wzbogacania wiedzy. Przykre to, ale prawdziwe. Teraz stoję w kokpicie statku kosmicznego. Z jednej strony czuję wielką radość, lecz z drugiej – ogromny strach. Boję się obudzić, jeśli to jest sen, ale też boję się powrotu właścicieli tego cuda. Szybko wychodzę na zewnątrz, by zaczerpnąć porannego powietrza.


II

Promienie słońca są coraz jaśniejsze. W oddali widzę pędzącego kuzyna – dzierży plastikowe pachołki, a biały sznurek ma przewieszony przez szyję. Z trudem pokonuje rów i przechodzi pod drutami kolejnych płotów. Staje przede mną zdyszany. Ja – wciąż zesztywniały. Żaden z nas nic nie mówi. – Wiem, co to jest – przerywam milczenie. – A ja nie chcę wiedzieć. Niech to zniknie z mojej łąki, tak jak się pojawiło. – To się ciągnie w tamtą stronę. Informuję go, by wiedział. Bartek rzuca sznurek na ziemię i podaje mi pachołki, ale boi się podejść bliżej. Patrzy mi prosto w oczy, jakby chciał się upewnić, czy to na pewno ja, a nie jakaś zjawa, która się pode mnie podszywa. – Byłeś tam – stwierdza dobitnie. – Byłem – odpowiadam bez krzty zawahania. Bartek nie rusza się. Po chwili przejmuję od niego pachołki – chyba jest ich za mało. Biorę dwa, a resztę rzucam na ziemię. Na-

21


stępnie wbijam je w miękki grunt w okolicach wejścia. Rozmieszczam je mniej więcej tak, by odpowiadały szerokością niewidzialnej platformie. – Tu jest wejście – mówię tak, żeby usłyszał. Po chwili niepewności kuzyn zbiera się na odwagę i podchodzi bliżej. Ostrożnie ogradzamy cały niewidzialny przedmiot. Tak jak myślałem, pachołków jest za mało. Bartek bez słowa idzie po dodatkowe. Doskonale wie, że trzeba to zabezpieczyć. Niepotrzebne nam połamane nosy i ręce. Zresztą bydło również może sobie złamać kark, jeśli wpadnie z impetem w twarde powietrze. Miałem szczęście, że potknąłem się o platformę, a nie zderzyłem z tym bezpośrednio.

*** – Ty gnido! Obiecałeś! Ty nigdy nie dotrzymujesz słowa! – Aśka, cała czerwona na twarzy, wygarnia bratu prawdę prosto w oczy. Zadziera brodę wysoko i idzie z wiadrem paszy do obory. Nie chce nawet na niego patrzeć. Ma na sobie pośpiesznie zarzucone na piżamę ciuchy. Bartek nie jest zadowolony, bo tym razem miał bardzo ważny powód, żeby nie dotrzymać danego słowa. Ciocia Stasia, która szykuje właśnie bańki na mleko, dodaje swoje dwa grosze. – Naprawdę musiałeś akurat teraz iść grodzić? – Jest bardzo, ale to bardzo niezadowolona. – Mamoo… – Postąpiłeś bardzo nieładnie! – oburzona zachowaniem syna, nawet nie daje mu dokończyć. Naciska przycisk i idzie do krów. Znika za drzwiami. Rozlega się odgłos uruchamianej przez ciocię dojarki. Stoję w rogu i obserwuję pogrążonego w rozmyślaniach kuzyna. Bartek tylko wzdycha, bo nie wie, jak ma im wytłumaczyć swoje zachowanie. Nie wie nawet, czy w ogóle powinien próbować. Wczoraj obiecał Joannie, że zajmie się porannym dojeniem. Zgodził się

22


na to, choć nigdy za tą rutynową czynnością nie przepadał – od dziecka ma jakąś awersję do tego – dzięki temu Joanna mogła pójść na imprezę ze swoim chłopakiem. Późno wróciła z Kamiennej Góry. Natknęła się na nas: mnie, Bolka i Przemka. Wyszliśmy podziwiać spadające gwiazdy, które miały zabłysnąć tej nocy nad naszymi głowami. Faktycznie, przewidywania astronomów okazały się prawdziwe. „Gwiazdy” były w zasadzie niewielkimi meteorytami, często porównywalnymi wielkością z ziarenkami piasku. Kiedy wchodziły w ziemską atmosferę, zapalały się w wyniku tarcia. Widzieliśmy ich kilkanaście i obserwowaliśmy z podziwem. Aśka też słyszała coś na ten temat, jednak była za bardzo pochłonięta umówioną wcześniej randką, nie zaprzątała sobie więc głowy jakimiś tam kosmicznymi ziarenkami przyciąganymi przez ziemską grawitację. Zaproponowaliśmy jej wspólne podziwianie tej atrakcji, na co z chęcią przystała. Wszak rano miała się wyspać.

*** Zarówno ja, jak i kuzyn wiemy już, że to coś na polu nie pochodzi z naszej planety. Ba! Może nawet nie pochodzi z naszego czasu. Kiedy zaczynam z nim na ten temat rozmawiać, Bartek szybko ucina dyskusję. Siedzimy więc w ciszy. Członkowie rodziny od dawna widzą, że jesteśmy dzisiaj „jacyś tacy markotni”. Zachowanie Bartka można powiązać z porannym wybrykiem, ale dlaczego Stefan jest taki ponury? Pewnie takie pytanie zadają sobie w myślach. – Powiemy im? – pyta z zaskoczenia Bartek. Serce zaczyna mi mocniej bić, kiedy słyszę jego słowa. Zastanawiam się, co mu odpowiedzieć. Ciśnie go to bardziej, niż myślałem. – O czym? – pyta Joanna. Już rozumie, że coś ukrywamy, jednak nadal nie zdaje sobie sprawy z tego, jak bardzo ta tajemnica jest ciekawa. Wpatrzeni w Aśkę w milczeniu, zwiększamy jej zainteresowanie. Chcę coś

23


powiedzieć, ale nawet nie wiem, jak dobrać słowa. W jakiej kolejności je wypowiedzieć, aby miały sens? – Wylądował u nas niewidzialny statek kosmiczny – wykrztusza z siebie Bartek. Zaskakuje mnie nie lada, ale widzę na jego twarzy wielką ulgę. Kuzynka tylko krzywo na niego patrzy i rusza do kuchni. Kompletnie ignoruje wypowiedź swojego brata, na którego wciąż jest obrażona. Patrzymy na siebie z kuzynem. Zaczynam wątpić, czy to, co widzieliśmy, aby na pewno istnieje. Może to wymysł naszej wyobraźni? Spoglądam na kuchenne okno, a potem wędruję wzrokiem po korytarzu i kuchni. Widzę ciocię, która starannie obiera ziemniaki o różnych kształtach i wielkościach. Tam – na polu, za niewielkim ogrodzeniem zmontowanym naprędce – jest to, czego nie widać. Cokolwiek to jest, wciąż stanowi zagadkę. Wszakże wiem już, że to statek kosmiczny, ale czy on tam dalej jest, czy może jego właściciele wrócili już i nim odlecieli? Zakładając, że w ogóle istniał. Równie dobrze mogła to być jakaś halucynacja spowodowana niewyspaniem lub kwitnącymi „halucynkami”. Chociaż głupio byłoby być tak blisko czegoś takiego i nie móc z „nimi” porozmawiać, zobaczyć, jak wyglądają. Dowiedzieć się, kim są, skąd pochodzą i dlaczego akurat tutaj wylądowali. W niewielkiej wiosce otoczonej górami i lasami. Stara Białka wydaje się nie mieć żadnego strategicznego znaczenia. A może jednak ma. Być może jest tu coś, o czym nie wiem. – Wciąż krążą mi po głowie takie myśli. Próbuję sobie to wszystko przeanalizować i poukładać. Jeśli jednak nie odlecieli, to może przynajmniej kartkę im zostawię? Może to głupi pomysł, ale jak wrócą, to będą chociaż wiedzieć, że wiem, ja wiem. Jedna z wielu miliardów nieznaczących istot na tej planecie wie o ich istnieniu. Pewnie dla nich jesteśmy jak mrówki chaotycznie poruszające się wokół własnego mrowiska. Zajęte własnymi sprawami i niedostrzegające wielkości świata, w jakim się znajdują. A może dla nich je-

24


steśmy jeszcze mniejsi, jak bakterie niewidoczne gołym okiem – rozmyślam pogrążony w zadumie. – Nie! – Nie wytrzymuję dłużej. – Muszę tam iść, choćbym miał życie stracić. – Głupi jesteś, czy co? Jestem zaskoczony niespodziewanym wtargnięciem kuzyna do pokoju. Spoglądam na niego – co mu odbiło? – Wiem, co chcesz zrobić – wyjaśnia powód swojego najścia. Znamy się od dziecka i nie raz powtarzał, że mamy ze sobą jakiś podświadomy kontakt. Jakbyśmy tylko chcieli to trenować, to moglibyśmy porozumiewać się bez słów. Nie do końca w to wierzyłem. Teraz jednak wiem, że istnieje coś takiego jak podświadome komunikaty wyrażane poza werbalizacją naszych myśli. Często przyzwyczajamy się do zachowań innych ludzi, a nawet domyślamy się, o co chodzi naszemu psu czy kotu. Wystarczy tylko właściwie interpretować dane zachowanie. Oczywiście nawet wtedy pomyłki się zdarzają. – Niech to odleci. Będziemy omijać to z daleka, dopóki to tam stoi. – A jeśli nie odleci? Wyraźnie Bartek nie spodziewał się tej odpowiedzi. Zatkało go – nie wie, co ma odpowiedzieć. – Bartek! A ty dzisiaj nie jedziesz kosić? – wtrąca oświecona pamięcią moja ciocia, a jego matka. – Zapowiadali, że będzie padać – mówi na odczepnego Bartek. – No, faktycznie, pochmurno jest. – Je jabłko o zielonej skórce i wygląda przez okno. Obserwuje przez chwilę chmury, po czym wychodzi, wracając do swoich spraw. – Idziesz? – pytam kuzyna w nadziei, że odpowie „tak”. Sam boję się iść. Na samą myśl, co mnie może spotkać z rąk nieznanych pilotów, ciarki przechodzą mi po plecach. Z pewnością dysponują technologią potężniejszą niż bomba atomowa. – Pokażemy Aśce i Bolesławowi.

25


Jego odpowiedź zaskakuje mnie, ale bardzo pozytywnie. Mimo to boję się, co mogłoby się stać, jeśli wtajemniczymy w to ludzi. Przecież ryzykujemy ich zdrowiem, a może nawet i życiem. Nie pomyślałem o tym wcześniej, ale z tego statku może wydobywać się jakiś rodzaj radiacji, szkodliwej dla ludzi i zwierząt. – Zgoda, ale musi to pozostać między nami – przystaję na warunek, bo i tak pewnie by się upierał. Chociażby po to, aby pokazać siostrze, że tym razem naprawdę miał powód, żeby nie dotrzymać danego słowa. Z pełnymi brzuchami, po obfitym i ciepłym posiłku, wszyscy ruszamy radośnie na pole. Nie wtajemniczamy reszty, o co chodzi. Kuzynka przespała się trochę, więc jest nawet wesoła. Rozmawiamy o bzdetach. Zastanawiamy się z Bartkiem, czy to coś ciągle tam jest. Pokonujemy zagrody i rów w podskokach. Bolesław i Joanna są przekonani, że zobaczą uszkodzenia, jakich dokonały cielaki w zagrodzie. Pewnie zastanawiają się, co w tym takiego ciekawego. W szczególności Joanna – już niejedną zagrodę widziała, więc tym bardziej nie spodziewa się być zaskoczona. Idzie jednak, choć trudno było ją do tego przekonać. Bartek użył w tym celu swoich zdolności manipulacyjnych. Kto jak kto, ale on ma do tego talent. Mógłby śmiało założyć jakąś sektę, na przykład wyznawców trolejbusów albo zgniłych pomidorów. – A co wy żeście tutaj zrobili? – przedziwnie komentuje zaskoczona Aśka, jakby bez celu rozwieszony na plastikowych pachołkach sznurek. Patrzy na to, patrzy i rozdziawia buzię. Bolesław również dziwnie spogląda. Lekki uśmiech pojawia się na jego twarzy, jakby podejrzewał jakiś dziwny żart. – Pora im powiedzieć. – Znaczącym wzrokiem spoglądam na Bartka. Ten jeszcze się zastanawia, jak to ma zrobić, bo raz już próbował. – Co powiedzieć? – pyta zdziwionym głosem Bolek.

26


– Znaleźliśmy statek kosmiczny – wali po raz drugi prosto z mostu Bartek. Chwila ciszy, spojrzenia. Nagle parskają niekontrolowanym śmiechem, który wprawia całe ich ciała w drżenie. Inaczej to sobie wyobrażałem; Bartek pewnie też. Stoimy i patrzymy na nich z poważnymi minami. – A światełka widzieliście? – pyta Bolesław, przerywając śmiech. – Pamiętacie? Kiedyś babcia opowiadała nam, co widzieli mieszkańcy wioski – wtrącam, przypominając sobie właśnie tę opowieść. Faktycznie zapomnieli. Nawet Bartek o tym nie pamięta. Po ich oczach widać, że starają się sięgnąć pamięcią, by odnaleźć rzeczone wspomnienie. Ich śmiech ustaje – chyba powoli coś sobie przypominają. – Jednego lata babcia opowiadała nam o dziwnym zjawisku, jakie widzieli mieszkańcy wioski. Byliśmy wtedy mali. Wielkością przypominało motor, ale leciało jakby bokiem. Ludzie słyszeli dziwny warkot silnika. Taki jak my wczoraj – odświeżam pamięć Bolesławowi i Joannie. – To prawda. Coś wczoraj warczało – potwierdza z zastanowieniem Bolesław. Rzeczywiście, gdy ostatniej nocy leżeliśmy na ziemi, słyszeliśmy dziwny warkot silnika. Zignorowaliśmy to jednak, uznaliśmy bowiem, że to dźwięk dobiegający ze żwirówki. Jest to droga, która znajduje się na krańcu pola sołtysa. Wyłożono ją żwirem, stąd jej nazwa. Szczególnie w nocy dźwięk, który dochodzi z drogi, jest łatwiej słyszalny. Uznaliśmy po prostu, że to jakiś rolnik wraca po ciężkiej pracy późno do domu. Niektórzy tak mają – jak nie skończą swojej pracy za dnia, to kończą po nocach. – Zaraz! Chcecie mi powiedzieć, że wierzycie w statek kosmiczny, co wydaje odgłos silnika spalinowego? – Trzeźwym okiem patrzy na to Bartek. Dzięki swojemu wrodzonemu sceptycyzmowi mój kuzyn z łatwością wyłapuje takie podejrzane nieścisłości. Wszakże jako

27


młody rolnik zaznajamiał się z mechaniką. Pomagał ojcu i dziadkowi w naprawach – jeszcze przed ich wypadkiem. Później, zmuszony trudną sytuacją rodzinną, sam musiał się tym zajmować. Ja i Bolesław często mu pomagaliśmy, choć nigdy takie sprawy mnie nie interesowały. Swoim trafnym spostrzeżeniem Bartek dał nam do myślenia. Czy naprawdę coś, co hipotetycznie jest tak zaawansowane technologicznie, wydawałoby z siebie dziwny warkot przypominający silnik spalinowy? – Ja tam się nie wypowiadam. Jestem otwarta, ale nie naiwna. – Joanna odruchowo łapie sznurek, aby mieć coś w rękach; być może dlatego, że rozmowa jest nietypowa. – Nie dotykaj! – woła groźnie Bartek z wyraźną obawą malującą się na twarzy. Przybrał taką pozycję, jakby chciał ruszyć i ją stamtąd odciągnąć. Powstrzymuje się jednak. Niesamowicie przeraża tym kuzynkę – dziewczyna szybko zabiera rękę i przytula ją do swojego ciała. – Spokojnie. – Aśka stara się uspokoić brata. Mocno akcentuje drugą sylabę, jakby przedłużając „o”. W głosie dziewczyny wyraźnie daje się słyszeć zdenerwowanie. Nie wie, o co chodzi. Dlaczego jej brat tak gwałtownie reaguje? Bez sensu, przecież to tylko sznurek. Bartek zwrócił na siebie uwagę nas wszystkich. Oddycha teraz z ulgą – najwyraźniej nie chce, by siostra zbliżała się do niewidzialnego statku kosmicznego nieznanego pochodzenia, zakładając oczywiście, że on nadal tam stoi. – Przejdźmy do rzeczy – mówię, przejęty napiętą atmosferą. Nieprzewidziana reakcja kuzyna nadaje powagi naszej obecności tutaj. – Jakiej rzeczy? – pyta Bolesław, nie rozumiejąc. – Tej, z powodu której tu przyszliśmy – odpieram z powagą. – Nie wiem dlaczego, ale coś mi mówi, że nie przyszliśmy tutaj oglądać ogrodzenia – wnioskuje Aśka z lekkim przejęciem.

28


Uznaję, że nie ma co tu wiele tłumaczyć, więc ruszam do sznurka. Szybko zatrzymuje mnie Bartek. – Stój! – A jak chcesz im to powiedzieć?! – Moje słowa do niego przemawiają. Rozumie, że jak się im nie pokaże, to nie uwierzą. Przytakuje ruchem głowy i z obawą puszcza moje ramię. – Dobra, chłopaki! Teraz żeście mnie nastraszyli! Już wam się udało, więc skończcie te żarty! W ciągłym kobiecym przejęciu Aśka stara się odsunąć od siebie myśl, że nasze rewelacje są prawdziwe. Zachowuje się tak, jakby chciała, żeby to był tylko głupi żart. Jeden z tych sprzed lat. Wiele razy robiliśmy sobie żarty, strasząc się nawzajem. Głównym inspiratorem zawsze był Bartek. Najbardziej miał przerąbane najmłodszy z naszej grupy – Przemek Marchewa. Od czasu do czasu przyjeżdża do wioski, by odwiedzić swoich wujków i ciocie. Oczywiście z upływem lat takie żarty stały się rzadsze, aż zaczęły zanikać zupełnie. – Patrz – mówię pewny siebie i od razu przechodzę pod sznurem. – Zaraz zniknie – dodaje Bartek, wyjaśniając moje działanie. Oczy zgromadzonych skupiają się na mnie. Ostrożnie wchodzę w głąb prowizorycznie ogrodzonego kawałka łąki. Macam nogą, szukając platformy, która gdzieś tutaj powinna być – a przynajmniej była. – Nie zniknął – trafnie zauważa Bolesław, wprawiając Bartka w konsternację. Jego mina w pewien sposób jest nawet całkiem zabawna. Może faktycznie już tego tu nie ma – myślę załamany. Czyżbym stracił niepowtarzalną szansę na nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją? Głęboko wewnątrz nie potrafię się z tym pogodzić. – Przecież tam nic nie ma. Za idiotkę mnie macie? – podsumowuje kuzynka, poirytowana już tym wszystkim. – Myślałam, że już wyrośliście z głupich dziecinnych żartów – dodaje, wpatrując się w Bartka.

29


Bolesław, który w lekkim rozbawieniu przybrał pozycję myśliciela, również na niego patrzy. Wygląda, jakby myślał, że to jakiś żart skierowany nie w niego, tylko w nią. Oboje zauważają właśnie rozdziawiające się usta Bartka, który z chwili na chwilę blednie. – Ty i te twoje głupie miny. A ty, Stefan…! – Aśka odwraca się do mnie, wskazując palcem na łąkę, i zamiera. Bolesław też się odwraca, nie widzą mnie już. – Gdzie Stefan? – pyta zdziwiona Aśka. – Zniknął – odpiera Bolesław lekko żartobliwie, lecz z zastanowieniem.

*** – Byliście wtedy bardzo mali. Nie mogłam was zabrać ze sobą, ale bardzo chciałam iść zobaczyć, co to takiego jest. Pamiętam, jak moja babcia, siedząc przy piecu, opowiadała mi tę historię. Opowiedziała mi bardzo wiele ze swojego życia, póki jeszcze trwało. Niestety nigdy nie miałem tak dobrej pamięci, jak moja babcia. Nie wszystkie jej historie udało mi się zapamiętać dokładnie. – To dlaczego babcia tam nie poszła? – Złapałem się za głowę, bo nie mogłem tego zrozumieć. – No jak? Z wami bym nie poszła, a samych was zostawić nie mogłam. – To trzeba było mnie wziąć. – I tak tego nie pamiętasz, byłeś za mały. Bałam się, że któreś z was odezwie się za głośno lub zrobi hałas. Ja tak bardzo chciałam zobaczyć, co oni tam robią. Z nieodpartym żalem zarówno ja, jak i moja babcia pogrążyliśmy się w zadumie. Babcia zawsze poświęcała swoje dobro dla dobra innych. Niejedno w życiu przeżyła. Jeszcze jako mała dziewczynka wraz z rodziną trafiła na Sybir. Bezkres pokrytych śniegiem hałd wyższych od człowieka – w szczególności małego

30


KSIĄŻKA JUŻ DOSTĘPNA WWW.OHIR.IMPRINTMEDIA.PL

KUPUJĘ 31


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.