Powrót w Bieszczady po 10 latach.

Page 1

sezon 2017 O urlopie w Bieszczadach rozmyślaliśmy już od kilku lat, zawsze jednak wygrywały Tatry i pobyt w ukochanym Zakopanem. Tatry są przecież piękne i przede wszystkim są dużo bliżej nas. Poza tym bardzo przyzwyczailiśmy się do stolicy polskich gór, mamy tam ulubioną miejscówkę, ulubione kawiarnie, karczmy, a także ulubione szlaki, doliny i szczyty. Co roku wynajdowaliśmy wiele racjonalnych argumentów, żeby jeszcze tym razem odpuścić

sobie bieszczadzkie wakacje i kolejny raz pojechać do Zakopanego. Taki stan rzeczy trwałby zapewne jeszcze przez kolejne lata, gdyby nie szczególny dla nas rok 2017. W czasie planowanego urlopu przypadało nam kilka ważnych dni, a mianowicie dokładnie 10 lat temu byliśmy jedyny raz w Bieszczadach, 10 lat temu w dniu 4 sierpnia wzięliśmy ślub, 10 lat temu w dniach 10-12 sierpnia odbył się IV Zlot MotoTurystów w Mucznem. Serce podpowiadało, że tym razem w Bieszczady trzeba jechać i to koniecznie na motocyklu. Nawet kłopot związany ze zbyt dużym bagażem jak na trzy motocyklowe kufry + tankbag, okazał się tylko chwilowym utrudnieniem, bo tak bardzo z Lilką chcieliśmy spędzić tegoroczne wakacje w Bieszczadach. Buty do górskich wędrówek oraz pozostałe „motocyklowe nadgabaryty” wysłaliśmy kurierem na adres pensjonatu Łuka w Wetlinie, który obraliśmy

za naszą bieszczadzką bazę wypadową. Wczesnym niedzielnym porankiem, a właściwie jeszcze ciemną nocą, ruszyliśmy w podróż obierając upragniony kierunek- Bieszczady. Już na pierwszej prostej napotkało nas utrudnienie. W oddali dwa auta na awaryjnych światłach, a przyczyną ich przymusowego postoju w środku nocy na środku drogi wcale nie była kolizja, tylko stado świń beztrosko spacerujące środkiem ulicy. Świnki te wprawiły nas i pozostałych kierowców w dobry nastrój, bo całą grupą zdecydowanie skręciły na posesję z wielkim szyldem „salon pielęgnacji zwierząt”. Urlop nieźle się zaczyna, dzikie świnie już dwa kilometry od domu, aż strach pomyśleć co będzie się działo w „dzikich” Bieszczadach.

„Nelka” po raz pierwszy wiozła nas z dodatkowym wyposażeniem w postaci nawigacji i interkomu. Ponoć nowo zakupione motocyklowo-elektroniczne gadżety najlepiej sprawdzić w podróży, jedziemy więc i w praktyce uczymy się obsługi tych urządzeń. Celowo zostawiliśmy w domu kamerę, która nie była jeszcze ani razu używana podczas motocyklowych wojaży mimo, że została zakupiona kilka lat temu. Wg mnie trochę za dużo


tych elektronicznych towarzyszy podróży jak na wakacyjny wypoczynek. Przecież w kufrze mamy jeszcze aparat,

statyw, kijki do selfie, ładowarki, w kieszeniach telefony z dostępem do neta. O rany, ile tego wszystkiego! Niby urządzenia te pomagają nam w podróżowaniu, ale czy w zamian nie zabierają nam czegoś innego? Na przekór temu pytaniu skłaniającemu do turystycznej refleksji dodam, że to właśnie dzięki nawigacji zabłądziliśmy i trafiliśmy w miejsce, którego nie planowaliśmy odwiedzić, a które wpłynęło na dalszy przebieg naszej wakacyjnej wędrówki... Miejscem tym była kładka nad rzeką San, wypatrzona w oddali w czasie jazdy. Dojazd do niej prowadził wąską asfaltową dróżką, zakończoną małym placem / parkingiem. Czym prędzej sięgnęliśmy po telefony i wyczytaliśmy w necie, że jest to wisząca kładka nad rzeką San łącząca miejscowość Siedliska z miejscowością Wara. Rozpiętość całkowita kładki wynosi 171,60 m, a rozpiętość przęsła głównego 113,00 m. Pomost jezdny wykonany jest z grubych desek i podobno służy

przeprawie pieszej oraz pojazdom jednośladowym. Spacerując po kładce i przyglądając się jej aktualnej kondycji technicznej, nie zdecydowaliśmy się na przejazd „Nelką” po drewnianej drodze nad Sanem i poprzestaliśmy na podziwianiu pięknych krajobrazów dookoła niej. Zauważyliśmy, że większość ciekawych miejsc w tych regionach, to także punkty rowerowych tras przyrodniczo-edukacyjno-turystycznych lub szlaku rowerowego GREEN VELO. Wiemy to z tablic informacyjnych, z których można wyczytać także wiele ciekawych informacji. Przy kładce WARA – SIEDLISKA, dowiedzieliśmy się z takiej tablicy jakie

rośliny i zwierzęta żyją wzdłuż Sanu oraz w samej rzece. Gatunków jest mnóstwo o bardzo dziwnym nazewnictwie, jednak nasza sympatię od razu zyskał ssak „tchórz zwyczajny”. Wiemy, że wśród MotoTurystów jest wielu wędkarzy (nie „rybiarzy”, jak kiedyś zwrócił mi uwagę Pablo), dlatego podaję nazwy ryb żyjących w Sanie i jego dopływach: brzana

(środkowy San), świnka, brzana, kleń,

certa, ukleja (na odcinku od zbiornika zaporowego


w Myczkowcach do rejonu Przemyśla), leszcz, karp, szczupak, sandacz (między Dynowem a Przemyślem). Poza

tym w wodach Sanu występuje: brzanka, pstrąg potokowy, piekielnica, śliz, jelec pospolity, okoń, płoć, boleń, węgorz i miętus. W Sanie odnotowano także jedno z pierwszych w Polsce stanowisk występowania kozy złotawej. Ok, daruję Wam i nie będę podawał nazw roślinności, ptaków, ssaków i płazów żyjących wzdłuż Sanu.

Przypadkowo napotkana kładka nad Sanem bardzo nas urzekła swoją konstrukcją i malowniczym położeniem. Pomimo, że jest to twór inżynierów, to kładka świetnie wkomponowała się w otaczający krajobraz. Na nas jednak czas, więc w drogę…

Im

bliżej

miejsca

docelowego,

tym

bardziej

odczuwamy zmęczenie, więc w takim przypadku wskazane jest robienie częstszych przerw w jeździe i krótkich odpoczynków. Jedną z przerw zafundowaliśmy sobie pod pomnikiem Karola Świerczewskiego Waltera w Jabłonkach. W tym miejscu generał został śmiertelnie ranny w 1947 roku. Może poprzestanę w tym miejscu na opisywaniu generała, bo dla niektórych nadal pozostaje bohaterem, a przez wielu Polaków jest on uznawany

za zdrajcę. Kto chce niech wgłębi się w życiorys Karola Świerczewskiego w innych źródłach. My zastaliśmy pomnik popisany czerwonym sprayem, z treści której wynikało przesłanie, że jest to „ZDRAJCA”. Pamiętam jeszcze z lat szkolnych, że podczas różnych wycieczek klasowych i harcerskich w te rejony, każda zorganizowana grupa robiła sobie pod pomnikiem pamiątkowe zdjęcie, tylko teraz nie wiem czy robiono te zdjęcia z przekonania, czy z przymusu. Zaciekawionych tematem przyszłych losów pomnika Karola Świerczewskiego, odsyłam do „Gazety bieszczadzkiej” : http://www.bieszczadzka24.pl/aktualnosci/baligrod-swierczewski-do-ro/2500 *

* Pisanie relacji musiałem przerwać w tym miejscu na trzy miesiące z uwagi na intensywne prace związane z 26 Finałem WOŚ. W tym czasie pomnik zburzono: > film1 < oraz > film 2 <


Zostawiając trudną historię w Jabłonkach, ruszamy w kierunku Wetliny, bo to już naprawdę niedaleko

i marzymy o prysznicu oraz dłuższym rozprostowaniu kości. Trochę krętych dróg i już byliśmy przed Willą Łuka, gdzie mieliśmy zarezerwowany pokój na czas bieszczadzkich wojaży. Dom z duszą, standard wysoki, widoki cudowne, właścicielka bardzo miła, cena za osobę 65 zł. (za dobę, bez śniadania). Co prawda motocykl stał pod chmurką, ale za to w otoczeniu pięknego ogrodu.

„Nie lubię poniedziałku” i to święta prawda, choć kiedy w Polsce była premiera tej komedii w 1971r., nie było

nas jeszcze na świecie. Pierwszy urlopowy poranek przywitał nas obfitym deszczem, który bez ustanku padał cały dzień aż do wieczora. Może to i dobrze, że właśnie dzisiaj się rozpadało, bo gdyby podczas podróży lunął tak obfity deszcz, to nie byłoby nam do śmiechu. Nie, nie, z cukru nie jesteśmy i raczej mięczakami też nie, ale wstyd się trochę przyznać do małej gafy. Motocyklowe kombinezony przeciwdeszczowe wysłaliśmy kurierem do Willi Łuka, dzień przed wyjazdem i dopiero zorientowaliśmy się o ich braku w kufrach podczas małego zachmurzenia na trasie. Całe szczęście podczas podróży nie padało, a teraz deszcz nawet był nam na rękę, bo bez turystycznych wyrzutów sumienia mogliśmy odpocząć po całym dniu motocyklowej jazdy. Willa Łuka ma swój klimat, ten dom to coś więcej niż tylko miejsce do nocowania. Od 2010 roku swoje prace

wystawia tutaj młoda artystka Zofia Wiktoria Dobrowolska, absolwentka malarstwa na Wydziale Sztuki Uniwersytetu Rzeszowskiego - strona artystki http://www.zodoart.pl . Poza tym jest to obiekt certyfikowany, zaliczany do „Szlaku Kulinarnego Podkarpackie Smaki” :

http://www.podkarpackiesmaki.pl Wyróżnienie

to

było

możliwe

dzięki

wołyńskim

wędzonkom w ziołach, które nabierają swojego smaku w Bieszczadzkiej Wędzarni ŁUKA, tuż za domem w którym spaliśmy. Wędzonki „prosto z haka” otrzymują goście Willi Łuka na śniadanie oraz można je nabyć w okolicznych sklepach spożywczych.

http://www.wedzarniawetlina.pl


Oczywiście piękny dom, ciekawe obrazy, wędzarnia, to tylko przedmioty, a całego klimatu dopełnia Pani Zofia,

właścicielka i gospodarz obiektu. Pani Zofia dba o piękny ogród dookoła Willi Łuka i choć właściwie podczas naszego pobytu rzadko ją widywaliśmy, to i tak jej obecność była zauważalna każdego dnia. Mnóstwo wolnego czasu podczas deszczowego poniedziałku, pozwoliło nam na ułożenie wstępnego planu, co i kiedy chcemy w Bieszczadach zwiedzić, zobaczyć, gdzie pójść, gdzie zjeść. Oczywiście Internet nam w tym bardzo pomógł i nawet podsunął fajny pomysł. Czytając o kładce nad rzeką San, którą wczoraj przez przypadek mieliśmy okazję oglądać, bo chyba słowo zwiedzać jeszcze nie jest tu na miejscu skoro obiekt jest użytkowany, przeglądarka podpowiedziała nam, że podobnych konstrukcji wiszących jest nad Sanem więcej. Oczywiście „wujek Google” został poproszony o pomoc i już mieliśmy namierzonych kilka innych kładek

wiszących nad rzeką San. Przy szukaniu natrafiliśmy na wątpliwości zadając sobie pytanie - jaki obiekt jest już mostem, a jaki jeszcze kładką? Jak się później okazało, te rozważania nie tylko nas dopadły, więc zbytnio tym się nie przejęliśmy. Obiekty, które zlokalizował nam „dobry wujek” spisaliśmy na zwykłej kartce, zwykłym długopisem, bo czasem turyści korzystają także z takich prostych narzędzi w podróży. OK, przyznam się… Współrzędne zlokalizowanych kładek z nazwą miejscowości wbiłem za pomocą opcji „punkty trasy” do nawigacji i obiecaliśmy sobie z Lilką, że jak będziemy mieć chwilę wolnego czasu gdzieś w bieszczadzkiej trasie, to otworzymy aktualną lokalizację w nawigacji z zaznaczonymi „punktami trasy” i jeśli w pobliżu będzie jakaś kładka, to pojedziemy ją zobaczyć, czyli zasada „nic na siłę, tylko przy okazji”.

Bieszczadzkich turystycznych planów w głowie roiło się mnóstwo, a za oknem wciąż padało, więc poszliśmy spać z myślą, że jutro będzie lepiej, bo przecież jutro będzie wtorek. „Nie lubię poniedziałku”, ale lubię wtorek gdy nie pada deszcz! Wstajemy, słońce za oknem, jemy śniadanie, demontujemy z Nelki „system motor-pak” opatentowany przez MotoTurystę z Gdańska i jedziemy w Bieszczady. Po wczorajszych obfitych opadach górskie szlaki były jeszcze mokre i błotniste, więc odpuściliśmy piesze wędrówki. Wsiadamy na moto i obieramy kierunek Zamek Krasiczyn. Zanim jednak dotarliśmy na zamkowy dziedziniec, dane nam było rozkoszować się pięknymi serpentynami i byliśmy szczęśliwi, że nie podkusiło nas abyśmy przyjechali tutaj samochodem. Przy okazji zatrzymujemy się na

bardzo

punkcie

fajnym

widokowym

„Góry Słonne” 550 m n.p.m. i oczom naszym ukazała panorama.

się

piękna


Na zamek w Krasiczynie docieramy jeszcze przed południem. Oglądając w zimowe wieczory zdjęcia zamków,

Krasiczyn wydawał nam się jednym z piękniejszych obiektów tego typu w naszym kraju i zawsze chcieliśmy go zobaczyć na żywo. W końcu udało się, jesteśmy na miejscu i czar pobrany ze zdjęć wcale nie prysł. Zamek jest pięknie położony, a wejście na terem przyzamkowego parku jest usytuowane tuż obok głównej drogi, więc łatwo trafiliśmy. Odnieśliśmy jednak wrażenie, że obiekt i otaczający go park jest trochę jakby niedoinwestowany. Owszem, widać tu gospodarza i całość obiektu jest - jak to mówi młodzież - „ogarnięta”, jednak widać też, że nie na wszystko starcza tu finansów. Jak się później dowiedzieliśmy, po wojnie w obiekcie funkcjonowało np. Technikum Leśne, a w latach siedemdziesiątych opiekę nad zamkiem przejęła Fabryka Samochodów Osobowych w Warszawie. FSO organizowało tutaj spotkania dla swoich klientów, ale delikatnie mówiąc nie dbało

o

jego

wnętrza

i

otaczający

park.

Dopiero

w

1996r.,

po

upadku

Fabryki

FSO,

Zamek

w Krasiczynie przejęła Agencja Rozwoju Przemysłu S.A., która zaczęła tworzyć tutaj nowoczesną bazę turystyczną z hotelem i gastronomią. Nie tracąc czasu, zapisaliśmy się na zwiedzanie obiektu z przewodnikiem i ruszamy w historię. Wracając jeszcze do stanu obiektu dodam, że z tego co wywnioskowaliśmy z wypowiedzi przewodnika, sytuacja prawna obiektu nie jest chyba jeszcze do końca uregulowana i z obawy przed ewentualnymi roszczeniami spadkobierców, kosztowne inwestycje nie są realizowane.

Budowę zamku rozpoczął pod koniec XVI wieku Stanisław Krasicki - kasztelan przemyski, potomek przybyłej tu w XVI wieku mazowieckiej szlachty zagrodowej herbu Rogala. Nas jednak zainteresowała historia od roku 1835, kiedy zamek odkupił książę Leon, niestety nie ten MotoTurysta z Rawicza, tylko Len Sapiecha. Do 1944 roku Sapiechowie bardzo przyczynili się do rozwoju Krasiczyna, zarówno pod względem gospodarczym jak i społecznym. W 1867 r. urodził się tutaj przyszły kardynał Adam Stefan Sapieha, z którego rąk święcenia


kapłańskie otrzymał Karol Wojtyła. To kardynał rodem z Krasiczyna odkrył powołanie u Karola Wojtyły, obecnego

Świętego Jana Pawła II. Na licznych zdjęciach, obrazach

wiszących

w

komnatach,

można

dostrzec Karola Wojtyłę. Naszą sympatię, a szczególnie sympatię Lilki, zyskał jednak od razu książę Leon Sapiecha. Potężny, dobrze zbudowany, przystojny i przy tym bardzo bogaty – miał nawet prywatne tereny do polowania w odległych afrykańskich krajach. Najważniejsze jednak, że imię Jego brzmi tak samo jak nick MotoTurysty 152 w czasach teraźniejszych i widać, że Leon z Rawicza odziedziczył kilka cech po księciu. Bardzo sympatyczny młody przewodnik opowiedział nam ciekawą historię związaną z księciem Leonem Sapiechą. Otóż był On człowiekiem o dobrym sercu, jednak lubił sobie wypić. Gdy już trochę sobie popił, wówczas „sprzedawał liścia” pierwszej napotkanej osobie ze służby. Leon miał potężną dłoń i taki strzał w twarz, często powalał do nieprzytomności podwładnego. Na drugi dzień, gdy Leon wytrzeźwiał i do głosu dorwało się Jego dobre serce, przepraszał osobiście pokrzywdzonych i obdarowywał ich hojnie, dając np. na zawsze jedną ze wsi. Podobno dochodziło do takich groteskowych sytuacji, że gdy po zamku rozchodziła się informacja, że książę Leon zaglądnął wieczorem do kieliszka, to najbliżsi służący sami podstawiali twarz, aby to właśnie im w pierwszej kolejności Leon „sprzedał liścia”. Zamek w Krasiczynie wywarł na nas bardzo pozytywne turystyczne wrażenie i polecamy jego zwiedzanie z przewodnikiem. Co prawda jednej ze zwiedzających Pań (możliwe, że była to jakaś hrabina z FSO), nie odpowiadał strój przewodnika i zgłosiła taką uwagę, że to nie wypada aby przewodnik oprowadzał grupę w krótkich spodenkach i bluzce t-shirt. Na to jej odpowiedział młody człowiek, że owszem ma Pani rację ale jest upał i poza tym opcja oprowadzania przez przewodnika w stroju z epoki, jest dodatkowo płatna. I po co się było odzywać i psuć nastrój? Bardzo szybko uwinęliśmy się ze zwiedzaniem, więc mamy czas na odkrywanie nieznanych Bieszczad. Szybko sprawdzam w zapiskach i GPS-ie gdzie są najbliższe kładki nad Sanem, aby namówić Lilkę na podróż w ich kierunku. Okazało się, że kładka, a właściwie most wiszący jest w samym Krasiczynie i to kilkaset metrów za ogrodzeniem zamkowego parku. Nie wracając na główną drogę, jedziemy wzdłuż zamkowego płotu i wjeżdżamy na niesamowitą konstrukcję stalową.


Kładka w Krasiczynie, to właściwie most wiszący nad rzeką San o długości

120 metrów. Przez most można przejechać samochodem lub przejść pieszo.

Jego nawierzchnia to obecnie blacha stalowa pokryta kruszącym się asfaltem. Takie konstrukcje działają na mnie jak nowa zabawka na małe dziecko i dlatego nie odmówiłem sobie kilkukrotnego przejazdu po moście. Pewnie dla miejscowych widok dorosłego faceta jeżdżącego wte i wewte po moście, budził uśmiech na twarzy - a co mi tam, przecież mnie tu nie znają. Z Krasiczyna jedziemy oglądać następną kładkę nad rzeką San, która według większości opracowań w Internecie powinna być zlokalizowana w Olszanach, co nie jest do końca prawdą. Zapytani mieszkańcy miejscowości Olszany o żadnym moście wiszącym nie wiedzą i najpierw wskazują nam jakiś drewniany mostek nad strumieniem a nie rzeką, a później dopiero każą jechać 1,5 km do wioski Krasice. Jest to wieś niemal wymarła, a wzmianki o niej są datowane na rok 1446. Właśnie od Krasic przyjęli nazwisko Krasiccy, którzy wybudowali rodowy zamek 5 km dalej nazywając miejscowość Krasiczyn. Czyli proszę nie mylić Krasic (wieś) z Krasiczynem (miejscowość z zamkiem Krasickich) pomimo, że w obu tych miejscach są piękne mosty wiszące.

KRASICE (nieopodal OLSZANY), to wisząca kładka przeznaczona do ruchu pieszego i samochodowego. Jej rozpiętość całkowita to 122,30 m, a rozpiętość przęsła głównego wynosi 104,30 m. Nawierzchnia kładki jest wykonana z drewnianych desek.


Oczywiście zabawa dużego dziecka trwa i kilka razy przejeżdżam kładką, nadsłuchując dźwięku telepiących się

desek pod kołami Nelki. Tak jak już wspomniałem wcześniej, w okolicach odwiedzanych kładek kręci się wielu rowerowych turystów, a to za sprawą biegnącego przez kładki wschodniego szlaku rowerowego GREEN VELO. Dzięki temu, że szlak właśnie tutaj przebiega, tuż obok kładki zlokalizowana jest fajna turystyczna przystań, gdzie w kulturalny sposób można odpocząć i dowiedzieć się czegoś nowego z tablic informacyjnych.

Dobrze nam idzie, więc idziemy za ciosem, a raczej jedziemy i szukamy kolejnej kładki nad Sanem. Nawigacja podpowiada nam, że będzie ona zlokalizowana we wsi Bachów.

Bachów, to wieś w powiecie przemyskim, w gminie Krzywcza.

Kładka łączy Bachów ze wsią Krążki,

a jej rozpiętość całkowita to 178,90m (rozpiętość przęsła głównego 143,40 m). Kładka jest zawieszona w pięknym miejscu nad Sanem i można z niej podziwiać wspaniałe krajobrazy. Oprócz tego kładka ma świetne walory trakcyjne, bo samochody z okolicznych wsi bardzo często śmigają po niej w obie strony. Robiąc sobie na niej zdjęcie musieliśmy zaliczyć aż trzy podejścia, bo za każdym razem pojawiał się samochód z lewej lub prawej strony. Kierowcy przed wjazdem na kładkę wypatrują drugiego brzegu, czy oby nikt już nie planuje na nią wjechać, później składają boczne lusterka i dopiero jadą. Nic więc dziwnego, że za każdym razem musieliśmy uciekać z kładki, bo byliśmy troszkę szersi niż lusterko samochodowe. Z tego co dowiedzieliśmy się od kierowców zdarza się, że dwa samochody spotkają się na mostku i niestety ktoś musi podjąć ryzyko cofania. My motocyklem przejechaliśmy kładkę klika razy i to z dość sporą prędkością, bo jej długość pozwala na małe


motocyklowe szaleństwo nad rzeką. Samochodem chyba byśmy się troszkę bali dokonać takiej przeprawy,

bo chyba tak naprawdę konstrukcja jest przewidziana dla ruchu pieszego i rowerowego - możliwe jednak, że się mylę, bo nie znalazłem żadnych informacji na ten temat.

Do wieczora jeszcze trochę czasu, więc planujemy odwiedzić jeszcze dwie bieszczadzkie kładki nad rzeką San, które są od siebie oddalone o zaledwie 4 km. Kierujemy się do wsi Wybrzeże pytając o drogę napotkany patrol leśny. Trochę z takim zdziwieniem w oczach funkcjonariusz odpowiedział, że dobrze jedziemy. Za chwilę zrozumieliśmy czym było spowodowane owe zdziwienie. Droga taka, że raczej samochodem trudno byłoby przejechać, a wieś oddzielona wąską kładką dla ruchu pieszego. Z uwagi na niski poziom wody w Sanie, prom łączący wieś z drugą stroną nie kursował, więc pewnie zdziwienie w oczach funkcjonariusza zawierało pytanie – po co oni tam chcą jechać?

WYBRZEŻE to dawna wieś o nazwie "Ruska Wieś", położona nieopodal Dynowa, w powiecie przemyskim. Nad Sanem przerzucona jest kładka przeznaczona tylko dla ruchu pieszego (rozpiętość całkowita 151,50 m; rozpiętość przęsła głównego 123,90 m). Dodatkową atrakcją są niewątpliwie niepokojące dźwięki jakie usłyszymy podczas przechodzenia, skrzypiące deski i liny. Kładka bardzo łatwo przechodzi w stan bujania, co dostarcza dodatkowych niezapomnianych wrażeń nie tylko dla dzieci. Jest co prawda tabliczka z ostrzeżeniem aby nie bujać kładką, ale sami powiedźcie jak tu się powstrzymać?


Pomimo, że kolejna kładka oddalona jest zaledwie kilka kilometrów od miejsca naszego postoju, to nie damy

rady do niej dzisiaj dotrzeć. Musielibyśmy nadłożyć trochę drogi bo bujającą się kładką nie zaryzykujemy przejazdu ze wsi Wybrzeże na drugą stronę Sanu. Na dzisiaj koniec przygód, wracamy na nocleg do Łuki. Ogólnie dzień bardzo pozytywny, zaliczony zamek w Krasiczynie i kolejne cztery kładki nad Sanem. Nie obyło się jednak bez strat. Podczas poszukiwania kładek bo bieszczadzkich bezdrożach, zaliczyliśmy wywrotkę

przy

terenowych

manewrach

i

Nelka

została

przyozdobiona dwiema głębokimi rysami na bocznym kufrze. No

cóż, zdarza się, trzeba uważać w terenie, w końcu nasza Honda to motocykl szosowo-turystyczny, a nie jakaś tam terenówka. Środa (09 sierpnia), to już trzeci dzień w Bieszczadach, a my jeszcze nie byliśmy na górskim szlaku. Odpuszczamy jednak znowu wyjście w góry po tym, jak widzieliśmy dnia poprzedniego wieczorem ubłoconych po kolana turystów. Jeden dzień słoneczka na kilkudniowe obfite opady to za mało, aby szlaki chociaż troszkę się osuszyły. Wsiadamy więc na Nelkę i jedziemy w kierunku „cywilizacji”, mamy tu na myśli Solinę i Polańczyk. Na pierwszy rzut idzie Polańczyk. Fajna plaża z widokiem na tamę nad Soliną, jakieś

podejrzane

towarzystwo

w

pstrokatych

tatuażach, sporo ludzi, straganów, czarne samochody zaparkowane w niedozwolonych miejscach i to tyle co zapamiętałem. Jedziemy dalej w gąszcz „bieszczadzkiej cywilizacji”, czyli do wsi Solina. Tutaj dopiero zaczyna się jarmark. Dobrze, że przyjechaliśmy motocyklem,

bo

zaparkować

tutaj

auto

graniczy z cudem. Idziemy przez zaporę na druga stronę i byłbym niesprawiedliwy pisząc tylko o jarmarku próżności. Tutaj naprawdę jest pięknie, a że dookoła pełno straganów z tandetą, budek z gastronomią, lansujących się ludzi, to już inna sprawa. Siedząc po drugiej stronie zapory i pijać kawę, obserwowaliśmy lansujących się na maxa zagranicznych Harleyowców. Było to bardzo żenujące widowisko i niestety na nikim wrażenia nie robiło.


W 2007 roku byliśmy nad Soliną z MotoTurystami całą zlotową kawalkadą motocykli. Troszkę wspomnienia wróciły jednak ani Polańczyk, ani Solina, to nie są te klimaty, których szukamy w Bieszczadach. Lilka zrobiła jeszcze małe zakupy pod wielkim namiotem z ciuchami sportowymi i wracamy na bieszczadzkie pętle. Celowo nic nie jedliśmy nad Soliną, bo za namową Bodka i Angeli (MotoTurysty 155), mieliśmy w planach pojechać na „najlepszego w Bieszczadach pstrąga z grilla”, który powstał w TERCE w 2005 roku, a później przeniesiono go 11 km od Polańczyka w kierunku Cisnej, gdzie podawany jest w „Smażalni pstrąga CÓRKA” (38-613 Wołkowyja, Terka 70).

Smażalnia jest przyjazna motocyklistom i rzeczywiście zjeżdża się ich tu sporo. My nie afiszowaliśmy się tym, że przyjechaliśmy na dwóch kołach, byliśmy niemal po cywilnemu, ot tacy tajniacy i dlatego nie odczuliśmy profitów płynących z tego hasła. Obserwując jednak później „normalnych motocyklistów” w kamizelkach ze znaczkami zlotowymi, itd., wywnioskowaliśmy, że otrzymują oni jakiś rabat i drobny upominek (chyba była to chusteczka do przetarcia szyby w kasku). Nasza bezstronna ocena jest taka, że pstrąg taki sobie, obsługa niczym się nie wyróżniała na plus, ani na minus, a przy tym wszystkim ceny dość wysokie. Mamy punkt odniesienia, bo w góry jeździmy często, więc nasza opinia nie jest tylko słowem. Może po prostu środa to nie jest

dzień na pstrąga w Bieszczadach, tylko w Tatrach. To co nas jednak później spotkało zrekompensowało wszystkie niesmaki dnia. Jadąc piękna krętą drogą, wjechaliśmy w krainę żółtych kwiatów. Kwiaty rozpościerały się po obu stronach drogi i to nie przez kilkaset metrów tylko przez kilka kilometrów. Nieunikniony był przymusowy postój i aparat w dłoń.


Jutro już czwarty dzień w Bieszczadach, nie licząc dnia przyjazdu, a my jeszcze nie byliśmy na żadnym szlaku. Ciągnie nas bardzo w góry i nie możemy się już doczekać tych „prawdziwych Bieszczad”. Nosi nas strasznie, więc odpalamy Nelkę i pod wieczór jedziemy chociażby posmakować jakiegoś krótkiego szlaku. Padło na „Sine Wiry” i moczenie nóżek w ich nurcie. Gdybyście chcieli odwiedzić ten rezerwat przyrody utworzony w 1987r., to musicie uważać, aby nie przegapić miejsca postoju przy głównej drodze. My dwa razy przejechaliśmy tuż obok wejścia na teren rezerwatu, które zlokalizowane jest przed wjazdem na trzeci (licząc od miejscowości Buk) mostek. Przebieramy buty, bierzemy plecak i zostawiając Nelkę na małym parkingu, ruszamy w kierunku rzeki Wetlinki. Nie jest to cały szlak przez rezerwat, ale jak na wieczorną przechadzkę w zupełności wystarczający i do tego kończący się moczeniem nóg w sinych wirach rzeki Wetlinki. Takie naturalne SPA po całym upalnym dniu, to prawdziwa rozkosz.

Wracając na parking obserwowaliśmy przyrodę, bo przecież góry po to są, a nie tylko żeby zaliczać szlaki i zdobywać szczyty. Nasze zdrowe podejście do natury zostało wynagrodzone widokiem wiewiórki. W tatrach widzieliśmy już niedźwiedzie, świstaki, a wszystko przez to, że czasem się rozglądamy podziwiając przyrodę. Niestety, jak się później okazało z informacji pozyskanej w grupie na FB „Bieszczady naszymi oczami”, widok wiewiórki z rodziny „szarych” nie jest optymistycznym widokiem. Podobno wszędzie gdzie pojawia się wiewiórka szara, z naturalnego środowiska znika wiewiórka ruda i to w bardzo szybkim tempie. Gatunek wiewiórki szarej sprowadził „jakiś idiota” do Europy z Ameryki Północnej i niestety najprawdopodobniej za 10 lat wiewiórkę rudą spotkamy już tylko w ogrodach zoologicznych, gdzie pewnie będzie hodowana w niewoli. Podobno już teraz


na wyspach brytyjskich prawie nie ma gatunku wiewiórki

rudej pomimo, że nawet były robione odstrzały wiewiórki szarej. Z tego co wyczytałem, gatunek wiewiórki szarej jest nosicielem jakiegoś wirusa, na który sam jest odporny i tam gdzie pojawiają się szare, chorują i padają rude. Póki co cieszmy się w Polsce widokiem rudej wiewiórki. Obok zdjęcie Pana Rafała Debrzaka, który opublikował na FB bieszczadzką rudą wiewiórkę. Wreszcie nadszedł ten dzień, czwartek 10 sierpnia, ruszamy w „prawdziwe Bieszczady”. Wejście na szlak mamy tuż obok miejsca zakwaterowania, więc nigdzie dojeżdżać nie musimy, tylko dobre buty na nogi, plecak na plecy i w drogę. Trochę przeraża nas czas podany na tabliczce przy głównej drodze biegnącej przez Wetlinę, wskazującej wybrany na dziś szlak: 4 h 30 min do Schroniska PTTK na Połoninie Wetlińskiej, a jeszcze przecież trzeba stamtąd wrócić. Przywykliśmy już do tatrzańskich szlaków i 4,5 h w jedna stronę w górach, budzi w nas lekki niepokój. Nastrój poprawia nam widok motocykla pokrytego poranna rosą. Później uiszczamy opłatę za wejście na teren Bieszczadzkiego Parku Narodowego i jesteśmy sam na sam z przyrodą. Owszem mijamy po drodze kilku zbieraczy grzybów i jagód, ale zachowują się oni tak dyskretnie jak leśna zwierzyna i w niczym nie zakłócają nam kontaktu z przyrodą.

Nie będziemy opisywać dalszej części naszej pieszej wędrówki przez Połoninę Wetlińską, bo jak to mawia nasz wuja ze Śląska: „po co Wy po tych górach chodzicie, przecież tam nic nie ma”. Zamiast opisu zamieszczamy kilka zdjęć i sami zobaczcie „co tu jest takiego”, że chce się tu być.



Dotarliśmy do Schroniska „Chatka Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej (1228 m n.p.m.) – najwyżej położonego

schroniska w Bieszczadach. Obiekt został wybudowany przez wojsko po II wojnie światowej jako punkt obserwacyjny. W roku 1956, budynek został przejęty przez PTTK. Obecne schronisko posiada 20 miejsc noclegowych na dwóch salach zbiorczych. Jest gdzie przysiąść, wypić herbatę, odpocząć i chyba to wszystko czego w górach należy wymagać od schroniska. Oczywiście schroniska tatrzańskie mają wyższy standard, ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi.

Po wypiciu ciepłej herbaty i przekąszeniu słodkiego wafelka, kierujemy się w dół. Rzeczywiście w Bieszczadach czas jakoś wolniej i spokojniej płynie. Nam i tak się nie spieszy, bo otaczające widoki są bardzo

gościnne i nie pozwalają przyspieszyć kroku. Docieramy do głównej drogi, gdzie wolne busy czekały na wracających ze szlaków turystów. Wybieramy ten w kierunku Wetliny i wracamy do Willi Łuka na zimny prysznic i odpoczynek. To jednak nie koniec dzisiejszej wędrówki. Podobno, aby uznać Połoninę Wetlińską za zaliczoną, należy po jej przejściu skierować swe kroki do „Chaty Wędrowca” i samemu zjeść „Naleśnika Giganta z Jagodami”. Naleśnik otrzymał Certyfikat Made In Bieszczady, Bieszczadzkiego Produktu Lokalnego. W 2012 został zgłoszony do Urzędu Patentowego RP, a tym samym jego nazwa, wygląd i receptura podlega ochronie prawnej.

Wetliński

„Naleśnik

Gigant”

to

prawdziwa bomba kaloryczna, smażona na głębokim tłuszczu. Ten wielki, okrągły, kruchy racuch z dziurami, można zamówić z innymi dodatkami zamiast jagód, np. z białym serem, jabłkami.


Wiedziałem co mnie czeka, więc oszczędzałem się cały dzień, aby wieczorem dać radę zjeść całego giganta. Udało się, tradycji wędrownika stało się zadość, choć jak widzicie na zdjęciach lekko nie było. Oczywiście naleśnik z herbatą był moim podwieczorkiem, obiadem i kolacją w jednym. Lilka nie skusiła się na walkę z tradycją i kaloryczną bombą, dlatego zamówiła tradycyjne danie obiadowe. Muszę tu dodać, że często wracaliśmy do „Chaty Wędrowca” na obiady, jest naprawdę smacznie, dużo i niezbyt drogo. Menu wypisane jest kredą na czarnych tablicach i uwierzcie nam, że wszystkie dania z uaktualnianego na bieżąco menu są świeże i smaczne. Nigdy nie zamawialiśmy tego samego podczas obiadów, więc przetestowaliśmy prawie wszystkie zestawy i zawsze wychodziliśmy z „Chaty Wędrowca” z uśmiechem na twarzy, zadowoleni i najedzeni. Jest to

miejsce zdecydowanie godne polecenia tym bardziej, że w Bieszczadach sieć gastronomiczna nie jest zbyt gęsta i atrakcyjna. Opisywane miejsce znajduje się w samym centrum Wetliny, tuż przy głównej ulicy. Niestety, skoro jedzonko dobre to i ludzi sporo, więc często bywa kłopot z wolnym stolikiem i miejscem do parkowania – warto jednak zaczekać na swoją kolej, bo w tym przypadku cierpliwość naprawdę popłaca.

Po całym dniu pieszych wędrówek czujemy się spełnieni. Pogoda wymarzona, zobaczyliśmy piękne góry, dobrze zjedliśmy, czujemy się świetnie i w dodatku jutro kolejny bieszczadzki dzień, tym razem motocyklowych wędrówek. Plan na jutro mamy bardzo napięty, więc czym prędzej wracamy do miejsca zakwaterowania, ładujemy baterie w aparacie, komórkach, GPS, interkomach i idziemy spać.


Piątek (11.08.2018r.), planujemy rozpocząć od przejażdżki Bieszczadzką Kolejką Leśną i mało co by nam się

to nie udało. Przy kasie byliśmy jeszcze przed godziną 8.00, a bilety już prawie wszystkie wyprzedane, nawet te na godziny późniejsze. Kupujemy rzutem na taśmę każdy po dwa bilety: bilet peronowy 2 zł. + bilet na przejażdżkę 24 zł. Nie udało nam się zdobyć biletów na

parowóz, więc jedziemy spalinowym.

Motocykl parkujemy w bezpiecznym

miejscu i o godz. 9.30 wyruszamy na wycieczkę

do Przysłupia i z powrotem. Przejazd

trwa 2 godz. 50 minut, w tym 30 minut postoju

w Przysłupiu z możliwością skorzystania

z gastronomii i zrobienia pamiątkowych zakupów. Jakoś nam nie przypadła do

gustu

ta

podróżowania.

forma Trochę

nam się dłużyło, nudziło, widoki nie ciekawe i gdyby nie

dziewczyny,

śpiewały

fajne

które kawałki

oraz chrapiący i pierdzący pod

siedzeniem

pies,

pewnie i my byśmy usnęli. Na stacji głównej MAJDAN, jest trochę ciekawych atrakcji do zwiedzania, eksponaty związane z koleją, a nawet bardzo fajny teren rekreacyjny nad rzeką Solinką, gdzie można przyjemnie spędzić czas oczekując na odjazd pociągu. Według nas Bieszczadzka Kolejka Leśna najwięcej atrakcji i uśmiechu dostarcza dzieciom. Gdy natomiast wybieracie się w Bieszczady bez dzieci, warto zastanowić się, czy zamiast jeździć przez kilka

godzin po lesie w wagoniku, nie lepiej wyjść wyżej w góry i podziwiać piękne bieszczadzkie widoki. Przebieramy się w ciuchy bardziej motocyklowe, wsiadamy na Nelkę i opuszczamy stację kolejową MAJDAN. Słońce tak mocno daje popalić, że postanawiamy podróżować lajtowo rezygnując z gorących motocyklowych ciuchów i obuwia.


Jedziemy pięknymi i krętymi bieszczadzkimi

drogami. Celowo nie rozpisuje się w relacji na temat wielkiej i małej pętli bieszczadzkiej, na

temat

winkli

i innych

motocyklistów

spotkanych na trasie. Wg mnie każdy jeździ tak, na ile umiejętności i rozum mu pozwalają. Jeżdżąc motocyklem po tutejszych drogach łączymy miłość do motocykli i gór. Nie wyobrażamy sobie, aby zbytnio odkręcać manetkę gazu, skoro tyle pięknych widoków wokół nas. Dzisiaj jest piątek 11 sierpnia, a 10 lat temu była sobota i wspólnie z MotoTurystami bawiliśmy się na IV Zlocie MotoTurystów - MUCZNE 2007. Nie będziemy tutaj opisywali wspomnień zlotowych, ale chętnie pokażemy Wam jak zmieniły się niektóre miejsca w ciągu 10 lat, czyli przed nami podróż do przeszłości. MUCZNE – nowa tablica, tylko my troszkę starsi i na „Nelce” zamiast na „Czerwonym smoku”, który odpoczywa na emeryturze w garażu.

2017 2007

Ośrodek Rekreacyjno-Wypoczynkowy "Pod Bukowym Berdem", w którym spaliśmy podczas zlotu w 2007r., zmienił się nie do poznania w Centrum Promocji Leśnictwa.

2017 2007


Tylko widok "Wilczej Jamy", w której jedliśmy dziczyznę i bawiliśmy się do białego rana, trochę jakby inny.

2017 2007

Na miejscu "Wilczej Jamy" w Mucznem znajduje się teraz leśniczówka.

2017 2007

Piękne widoki wciąż tak samo urokliwe pomimo upływu 10 lat.

2017 2007

Wszystko już jasne! Karczma "Wilcza Jama" została w 2010 roku przeniesiona do miejscowości Smolnik.

2017 2007


Zobaczcie jak wraz ze zmianą lokalizacji karczmy zmienił się jej wystrój.

2017 2007

Elementy wystroju karczmy przewieziono z Mucznego do Smolnika.

2017 2007

Klimat „Wilczej Jamy” pozostał bez zmian.

2017 2007

Synowie właścicieli "Wilczej Jamy", którzy beztrosko bawili się w 2007 roku podczas naszego zlotu, dzisiaj pełnią rolę gospodarzy i pomagają rodzicom w prowadzeniu karczmy.

2017 2007


Dzisiaj „Wilcza Jama” to kompleks turystyczny z prawdziwego zdarzenia z licznymi miejscami noclegowymi,

domkami do wynajęcia i wspaniałą dużą karczmą, w której można raczyć się m.in. przepyszną dziczyzną. Nie mogliśmy przegapić takiej okazji i w ramach obiadokolacji zamówiliśmy sobie dziczyznę i sarninę.

Palce lizać, zwłaszcza mój gulasz z dzika podawany z

kaszą

gryczaną

i buraczkami. Po smacznym posiłku porozmawialiśmy chwilę z synami właścicieli. Tata niestety był w szpitalu,

a mama zapracowana w kuchni. Przy okazji pozdrawiamy właściciela, który przygrywał nam i śpiewał razem z ukraińską kapelą podczas zlotu w 2007 roku. Panie Andrzeju, życzymy dużo zdrowia.

Powspominaliśmy

jeszcze dzika Zenka, który podczas zlotu hasał beztrosko pomiędzy motocyklami. Na pamiątkę naszego spotkania, zawiesiliśmy w karczmie obraz ze wspomnieniami z IV Zlotu MotoTurystów

– MUCZNE 2007. Będąc w „Wilczej Jamie” popełnilibyśmy niewybaczalny turystyczny grzech, gdybyśmy nie podjechali kilkaset metrów wyżej do Cerkwi pw. Archanioła Michała w Smolniku, wpisanej na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Nie wiem, czy określenie cudowna pasuje do Cerkwii, ale klimat miejsca gdzie się znajduje, zrobił na nas duże wrażenie. Obiekt zwiedzaliśmy sami i oprócz Pana pilnującego wnętrza zabytku, nie było żywej duszy.


Oczywiście nie zapomnieliśmy o bieszczadzkich kładkach i będąc w pobliżu Smolnika, próbujemy

zlokalizować szóstą już kładkę nad Sanem. Zanim jednak tam dojechaliśmy, przez przypadek trafiliśmy do dobrze znanej wszystkim motocyklistom Bieszczadzkiej Przystani Motocyklowej. Jak można przeczytać na stronie tej miejscówki, jest to "miejsce na końcu świata zbudowane dla ludzi z pasją do wolności, przestrzeni oraz pędu powietrza i warkotu silników”.

Jak widać na tablicy z pamiątkowymi gadżetami pozostawionymi przez motocyklistów, MotoTurysta Szubi już tu był i obsługa bardzo miło go wspomina. Z drugiej strony, gdzie Szubiego nie było? Kupujemy napój, chwilę gaworzymy z gospodarzami obiektu i jedziemy szukać kładki w Dwerniczku. Kładka nad Sanem w miejscowości DWERNICZEK (czasem podawana jest też miejscowość PROCISNE), to chyba najczęściej opisywana kładka w Bieszczadach, ale też chyba najbardziej zaniedbana i najmniej wykorzystywana przez miejscową ludność. Po przejściu kładki po lewej stronie rozciąga się teren prywatny, a po prawej stronie ścieżka prowadząca do stanicy ZHP. Kładka nie jest widoczna z głównej drogi asfaltowej, bo zasłaniają ją drzewa i krzewy. W miejscowości Dwerniczek należy skręcić mniej więcej na wysokości przystanku PKS w wąską gruntowo-szutrową dróżkę i po ok 200 metrach w zaroślach ukaże się kładka. Tym razem nie pojeździliśmy na niej motocyklem, bo jest ona zbyt wąska i przeznaczona do ruchu pieszego.


Imponująca jest wysokość jedynego pylonu mostu, który stabilnie utrzymuje całą konstrukcję. Warto zrobić sobie spacer po tej kładce, chociażby dla pięknych widoków rozciągających się wzdłuż rzeki San. W tym miejscu wody było tak mało, że turyści spacerkiem chodzili po dnie rzeki. Musiało to być

przyjemne, bo z nieba lał się skwar niemiłosierny.

Wysoka temperatura otoczenia zmobilizowała nas do szybkiego powrotu na odpoczynek do Willi Łuka. Zanim

jednak poszliśmy spać, jak co wieczór zabieramy ze sobą zimne piwo i idziemy na seans do przydomowego kina. Tak, tak, kino to wystawione przez właścicielkę leżaki na ogrodzie i taki oto widok:

Jeśli zimny browar w Bieszczadach to tylko piwo KSU, ważone w rytmach zespołu pochodzącego z tych stron. Zresztą zespół KSU jest nam bardzo bliski, bo użyczył MotoTurystom muzyki do filmu z wyprawy do Pamiru: Pamir Highway, czyli 19 000 km na motocyklu / KSU >>>

Tak zakończył się kolejny dzień naszego wakacyjnego urlopu w Bieszczadach. Ledwo zeszliśmy po całym dniu z motocykla, a już ciągnie nas w góry. Robimy plany na jutrzejsze piesze wędrówki i idziemy spać. Jutro zdobywamy Wielką i Małą Rawkę.


Sobota (12.08.2017), wyruszamy wcześnie rano na motocyklu, aby dojechać na parking tuż obok wejścia

na szlak prowadzący na Małą i Wielka Rawkę. Pan zbierający opłaty parkingowe, kilkukrotnie pytał się nas, czy oby na pewno chcemy iść na Rawki. Jego podejrzenie budził chyba strój motocyklowy, którego za chwilę pozbyliśmy się ładując wszystko po przebraniu w kufry. Teraz już wyglądamy jak „normalni” nie motocyklowi turyści i ruszamy w górę. Szlak okazał się piękny i dość wymagający jak na rzekome „bieszczadzkie pagórki”. To prawda, że każde góry wymagają pokory i nie należy lekceważyć nawet tych niższych. Obie

Rawki

zdobyte,

więc

wracamy

na parking do Nelki i jedziemy do pensjonatu.

Niedziela (13.08.2017), dzisiaj ostatni cały dzień w Bieszczadach. Jutro już niestety z samego rana powrót do domu, więc nie chcemy się zbytnio „katować”. Coś zobaczyć, dobrze zjeść, spakować się i odpocząć przed podróżą – taki jest nasz plan na Niedzielę.

Jedziemy na siódmą już kładkę nad Sanem, zlokalizowaną w miejscowości Słonne. Jest to bardzo wąska, ale za to bardzo długa konstrukcja, bo jej rozpiętość całkowita wynosi aż 157,30 m. Kładka prowadzi do ośrodka


Wypoczynkowego „Zielona Polana”. Okazało się, że zupełnie niepotrzebnie kilka dni wcześniej tłukliśmy się

po wertepach do kładki w miejscowości Wybrzeże, skoro od kładki w Słonne, dzieli ją odległość zaledwie 4 kilometrów. Wystarczyło namierzyć piękną asfaltową drogę wzdłuż rzeki San i obie kładki odwiedzić za jednym razem. Nam jednak nigdzie się nie spieszy i przynajmniej mieliśmy cel niedzielnej motocyklowej wycieczki.

Po małej sesji fotograficznej jedziemy bez celu dalej wąskimi wiejskimi dróżkami. Niestety zdecydowana większość bieszczadzkich wiosek to wypasione chałupy, przy których można zlokalizować równie wypasione maszyny rolnicze, kombajny, traktory. Nie wiem czy mieliśmy pecha i nie w tych rejonach jeździliśmy, czy po prostu przyjechaliśmy tutaj ładnych kilka lat za późno i rozwój cywilizacji nas wyprzedził. Obiecaliśmy sobie, że poczytamy, zasięgniemy języka i wrócimy jeszcze w bieszczadzkie strony poszukać „prawdziwych wiosek”, do których nowoczesność niezbyt często zaglądała i na dłużej nie zagościła w domach i zagrodach tutejszych mieszkańców. Taki właśnie swojski widok wije się w naszej wyobraźni i z takim bieszczadzkim klimatem chcielibyśmy jeszcze poobcować. Ustaliliśmy z Lilką, że jeśli podczas motocyklowej wędrówki spotkamy gdzieś po drodze jakiś fajny zajazd, gospodę z duża ilością zaparkowanych aut, to pójdziemy tam na niedzielny obiad. Stara dobra zasada turysty, że tam gdzie gwarno wokół jedzenia, tam musi być smacznie, dużo i niedrogo. Według tego klucza poszukiwań namierzyliśmy przy ulicy obiekt, do którego ludzie ciągnęli w niedzielne południe, jak bieszczadzkie niedźwiedzie do miodu. Dla samochodów brakło

już miejsca do parkowania obok karczmy, jednak nasza Nelka jest smukłą dziewczyną wciśnie by zaparkować.

i zawsze gdzieś się


Jeszcze przed wejściem zauważyliśmy tablicę z nazwą karczmy

„Paweł nie całkiem święty” i informacją „Obiekt przyjazny motocyklistom”. Wszystko pasuje, i Paweł, i motocyklista, tylko ten „nie całkiem święty” to już chyba nie o mnie. Siadamy na tarasie, aby nie tarmosić się z ciuchami motocyklowymi w zatłoczonym wnętrzu karczmy, gdzie ludzie czekają w kolejce za wolnym stolikiem. Nam tam zimno nie jest, więc szybko dostajemy stolik i zamawiamy. Lilka wybrała bardziej tradycyjna potrawę, a dla mnie „Kociołek Pawła Nie Całkiem Świętego”.

Planowałem zapytać obsługi, czym przejawia się przyjaźń obiektu dla motocyklistów, jednak śliczne młode kelnerki to Ukrainki i ledwo co udało nam się sprawnie skomunikować podczas składania zamówienia, więc nie próbowałem wdawać się w dyskusję. Podsumowując karczma kupiła nas już samą nazwą, obiekt ma swój klimat, fajny wystrój, jedzenie bardzo dobre w przyzwoitych cenach i na pewno tu jeszcze kiedyś wrócimy. Póki co wracamy do „Willi Łuka” na ostatni nocleg. Pakujemy rzeczy do kartonu, umawiamy kuriera po ich odbiór, dziękujemy za gościnę przemiłej właścicielce i idziemy na ostatni bieszczadzki seans kinowy za domem. Rozsiadamy się na wygodnych leżakach i popijamy lokalne piwko. Wspominamy minione dni i żałujemy, że już jutro wracamy do domu.


Poniedziałek (14.08.2017), wracamy do domu, ale po drodze jeszcze na pewno coś zwiedzimy. Pojechaliśmy zobaczyć Klasztor Karmelitów Bosych

w

Zagórzu,

którego

budowę

ukończono w 1730 roku. Klasztor ma bardzo ciekawą historię i jak kogoś interesują takie tematy, to zachęcam do

uruchomienia

wyszukiwarki. Dodam tylko jako ciekawostkę, że w 1957 roku ruiny zagórskiego klasztoru odwiedził Karol Wojtyła. Na pamiątkę tej wizyty w

murze

osadzono

tablicę,

na

której

wygrawerowano napis:

Musicie jednak dobrze przemyśleć swoje postępowanie przed zwiedzaniem ruin klasztoru. Mianowicie chodzi oto, że wiedzie do nich wąska droga, na którą mogą wjeżdżać tylko tutejsi mieszkańcy. Droga jest opatrzona znakiem zakazu ruchu i tablicą „droga monitorowana”. Należy zostawić pojazd na małym parkingu przy kościele i pieszo około kilometra przebyć drogę pod górę, aby cieszyć się wspaniałym widokiem ruin i bieszczadzkim krajobrazem. Owszem, znaleźli się tacy turyści, którzy ryzykowali i wjechali samochodami pod mury klasztoru, ale nie wiadomo było później, czy oddają się oni chwili przenosząc się w odległe czasy zakonnej świetności obiektu, czy też zamiast tej podróży nerwowo wypatrują patrolu policyjnego. To jeszcze jest nic w porównaniu z tymi „pseudo turystami”, którzy rezygnowali z oglądania klasztoru, bo nie chcieli łamać przepisów i nie chciało im się iść pieszo 1000 metrów. Byliśmy świadkiem takiego zachowania, dlatego opisuję. W każdym bądź razie w Zagórzu byli, a jakże. Klasztor w Zagórzu był naszą ostatnia turystyczną atrakcją wyjazdu. Później już tylko autostrada i gnamy do domu w towarzystwie słońca i wijących się bieszczadzkich wspomnień w głowach.


Za nami cudowny urlop i chyba na niego zasłużyliśmy, skoro był tak udany. Nowe motocyklowe zabawki takie

jak nawigacja i intercome spisały się dobrze, chociaż i bez nich dalibyśmy sobie świetnie radę. Dzięki nawigacji zabłądziliśmy i trafiliśmy na szlak kładek wiszących nad rzeką San. Podczas wakacyjnej włóczęgi po Bieszczadach odwiedziliśmy aż siedem takich konstrukcji: 1.

WARA – SIEDLISKA

2.

KRASICZYN

3.

KRASICE (nieopodal OLSZANY)

4.

BACHÓW (nasza ulubiona kładka)

5.

WYBRZEŻE

6.

DWERNICZEK - PROCISNE

7.

SŁONNE

Niestety nie zdążyliśmy dojechać do trzech kładek, a też nie chcieliśmy ich „zaliczać na siłę”. Jest przynajmniej kolejny powód, aby wrócić w te strony i ich ze spokojem poszukać: 8.

WITRYŁÓW -najdłuższa kładka nad Sanem.

9.

OBARZYM -kładka przeznaczona do przewozu piachu i żwiru.

10.

NIZINY -imponująca bardzo długa kładka.

Jeśli ktoś z Was zna jeszcze jakąś inna kładkę lub mostek wiszący nad Sanem, dajcie nam koniecznie znać na

e-maila pawel@moto-turysta.pl Na koniec jeszcze takie jedno spostrzeżenie i apel do wszystkich motocyklistów. Przyglądajcie się na trasie tablicom „obiekt przyjazny motocyklistom”. Dopytujcie się obsługi, właścicieli obiektów, czym przejawia się owa „przyjaźń” z ich strony? Pozdrawiamy i do zobaczenia w Biesach… Paweł i Lilka / MotoTurysta 001 PS. Rezerwacja na wakacje 2018 w Bieszczadach już zrobiona.

GALERIA 1 / kładki nad Sanem > GALERIA 2 / Bieszczady >


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.