Kontrast 1/12

Page 1

Nr 1 (28)/2012 styczeń 2083 - 1322


Zapraszamy do Friends Hostel na ul. Ruską 49 Hostel zlokalizowany jest w samym centrum miasta na tętniącej życiem ul. Ruskiej. W najbliższym otoczeniu hostelu znajduje się urokliwy rynek wraz z wszystkimi atrakcjami, kina, teatry, puby i restauracje. Do dyspozycji naszych gości oddajemy komfortowo wyposażone pokoje 1,2,3,4,5,6 osobowe, nowoczesne i ekologiczne łazienki, w pełni wyposażoną kuchnię oraz przestronny salon z wygodną sofą i TV. Jedyny hostel z parkingiem w centrum miasta. Specjalnie dla studentów PROMOCJA ZBIERAJ NOCLEGI – ŚPIJ ZA DARMO!!! Hostel to miejsce tworzone przez młodych ludzi z myślą o młodych ludziach.

DLACZEGO POWINIENEŚ WYBRAĆ WŁAŚNIE NAS, CZYLI CO OFERUJEMY: - atrakcyjne ceny, już od 39 zł - świetną lokalizację – tylko 300 metrów od wrocławskiego, pięknego rynku i tuż przy głównych węzłach komunikacyjnych. - programy lojalnościowe dla studentów i naszych stałych gości. - salon z telewizją satelitarną - w pełni wyposażoną kuchnię - kawę i herbatę gratis - mały parking dla gości - wygodne pokoje z łóżkami i materacami, robionymi na zamówienie specjalnie dla Friends Hostel - ręczniki dla zapominalskich - ekologiczne rozwiązania (np. prysznice z hydrostopami) - zawsze przyjazną atmosferę, w cenie noclegu

REKLAMA

Rezerwuj miejsca pod numerem 792 101 777 lub na naszej stronie internetowej www.friendshostel.pl


Preview

4

Publicystyka Wyciągnij szyję, rozchyl usta rozmowa z Justyną Bień Joanna Figarska

8

Wróg w pszenicy Barbara Rumczyk

14

umarłem.pl Ewa Fita

18

Nowoczesna technologia towarzyszką życia Joanna Wasik

20

Impreza u Anglika Wojciech Szczerek

24

Fotoplastykon cz. I Kultura

28

A mówią, że w biznesie nie ma miejsca na przyjaźń rozmowa z założycielami Friends Hostel Monika Stopczyk

31

Co z tą książką? Szymon Makuch

39

Wszyscy jesteśmy Frankensteinami Rozmowa z Wojciechem Kościelniakiem Jakub Kasperkiewicz

45

Recenzje

50

Fotoplastykon cz. II

54

Kawowy zapis słów

S

tyczniowy poranek. Większość z nas skończyła właśnie śniadanie i z kubkiem kawy/herbaty zasiada przed stosami notatek i kserówek, by kolejny dzień spędzić na przygotowaniach do egzaminu. Bardzo prawdopodobne jest też to, że kolejna część studentów właśnie teraz siedzi przed salą wykładową i przemęczona całonocnym wkuwaniem czeka na pierwsze pytanie, które za chwilę padnie z ust wykładowcy. Sesja. Nie ma co ukrywać, że dla wielu słowo może być synonimem stycznia i lutego. Co jednak z tymi, których egzaminy nie dotyczą? Niektórzy z nich, jak na przykład Justyna Ł. Bień, przygotowują się do kolejnej sesji fotograficznej, inni analizują błędy i niedociągnięcia wielkiego musicalu „Frankenstein”, o którym między innymi opowiada Wojciech Kościelniak, a właściciele hostelu Friends Hostel zastanawiają się nad promocją tego wyjątkowego miejsca. A w tym wszystkim my, twórcy Kontrastu. Obyśmy rok 2012 zdali. Wszyscy. Joanna Figarska

Dział literacki Interesujący chaos recepcji Katarzyna Lisowska

56

Wojna i Maska Srebrny Sen Salomei Juliusza Słowackiego (I) Łukasz Zatorski

57

Apetyt na rzeź Joanna Winsyk

59

Felietony

62

Street Photo

66

„Kontrast” miesięcznik studentów Wydawca: Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147 /14 50-149 Wrocław Adres redakcji: ul. Drukarska 35/13 53-311 Wrocław e-mail: kontrast.wroclaw@gmail.com http://www.kontrast-wroclaw.pl/ Redaktor naczelna Joanna Figarska Zastępcy Ewa Orczykowska, Joanna Winsyk Redakcja Paweł Bernacki, Olga Górska, Konrad Gralec, Jakub Kasperkiewicz, Katarzyna Lisowska, Szymon Makuch, Paweł Mizgalewicz, Agnieszka Oszust, Paulina Pazdyka, Marcin Pluskota, Barbara Rumczyk, Wojciech Szczerek, Jan Wieczorek, Łukasz Zatorski, Magdalena Zięba, Karolina Żurowska Fotoredakcja Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Magda Oczadły, Mariusz Rychłowski, Sebastian Spiegel Korekta Katarzyna Brzezowska, Katarzyna Kisiel, Magdalena Dziekońska, Alicja Kocik, Iwona Kusiak, Teresa Szczepańczyk Grafika Katarzyna Domżalska, Kalina Jarosz, Ewa Rogalska DTP Ewa Rogalska, Michał Wolski Projekt okładki (w oparciu o zdjęcia i ilustracje z numeru) Ewa Rogalska


Dom

Polański robi rzeź szarej myszki

O

Romanie Polańskim najwięcej mówiło się wtedy, gdy nie kręcił filmów. Dość prędko, choć nie bez kontrowersji, po raz kolejny udało mu się wydostać na wolność i tak niecałe dwa lata po Autorze widmo dostajemy jego kolejny film. Rzeź to lekki, „gadany”, rozgrywający się w jednym mieszkaniu film oparty na sztuce Bóg mordu Yasminy Rezy. Pojawia się wątpliwość, czy adaptacja nie okaże się zbyt statyczna, ale zachętą mogą być wykonawcy. W filmie grają Christoph Waltz, Kate Winslet, Jodie Foster i John C. Reilly, autorem zdjęć jest Paweł Edelman, a muzyki – Alexandre Desplat.

jeszcze gorszy?

P

rzeglądając gazety można odnieść wrażenie, że każdy już widział Różę Wojciecha Smarzowskiego (Wesele, Dom zły) – a nawet jeśli nie widział, pisze o niej jako o arcydziele, bo tak wypada. Najdłużej oklaskiwany film festiwalu w Gdyni od 3 lutego 2012 wreszcie będzie dostępny dla szerokiej publiczności w całej Polsce. Jeśli wierzyć audytorium z Gdyni, ciężka, realistycznaopowieść o miłości w latach 40., tuż po wojnie. Kochankiem jest (również nagrodzony nafestiwalu) Marcin Dorociński, a kochanicą – Agata Kulesza.

Filmowcy, którzy kochają

Larssona

S

aga Millenium Stie ga Larssona rob i kari erę doś ć szyb ko – Mężczyźni, któr zy nienawidzą kob iet doc zek ali się już dru giej kinowej ada ptacji, ledw ie sześ ć lat od pier wszego wydania . Tym raze m za rob otę wziął się mis trz chło dnych klimatów, Dav id Fincher. Tak jak i książk a, ame rykański film nie zdo był serc zby t wie lu kry tyków, cho ć wie lu prz yznaje, że to rob ota dużo leps za, niż pier wsz a, szwedzka adaptacja. Am eryk ański Związek Reż yse rów nominow ał zaś Finc her a do swojej nagrod y za rok 2011. W rolę detekt ywa Blomkvis ta wci elił się Daniel Craig, ale najw ięcej uwa gi prz yciągnie bez wątpienia fasc ynująca Lisb eth Salander, w k tórą to wci eliła się znana z The Social Netwo rk Roo ney Mar a. By oddać to, co w tej historii fakt ycz nie inte resujące, dys tryb uto r pos tan owi ł pójść trop em kraj ów anglojęzycznych i zatytu łow ać film po głównej bohaterce – Dziewcz yna z ta tua żem. W k inach od 13 styczn ia.

Komedia na horyzoncie

W

rocław miał już okazję zanosić się śmiechem przy okazji zeszłorocznych Nowych Horyzontów, ale Moja łódź podwodna wchodzi do dystrybucji dopiero teraz. Debiut reżyserski Richarda Ayoade (Maurice z serialu Technicy-magicy) to słodka-gorzka opowieść o dojrzewaniu, utrzymana w wyluzowanym, niezręcznym stylu inspirowanym dziełami Wesa Andersona (Rushmore). Nieśmiałego Olivera, który odkrywa, do czego służą kobiety, ogląda się świetnie nie tylko dzięki naturalnemu poczuciu humoru, ale i ciekawej estetyce filmu, która czerpie obficie z francuskiej nowej fali. Premiera: 27 stycznia.

Przygotował P. Mizgalewicz

Przygotował: Paweł Mizgalweicz


Staszewski

według Bończyka

D

la wszystkich fanów piosenki aktorskiej najlepszej jakości i cudownego głosu Jacka Bończyka mamy dobre wieści: 13 stycznia ukaże się album Mój Staszewski. Aktor wykona piosenki autorstwa Stanisława Staszewskiego (nazwisko nieprzypadkowe – ojciec wokalisty Kultu) poety, barda, autora tekstu niezapomnianych Celiny i Baranka. Płyta zawierająca 15 piosenek będzie swoistym hołdem złożonym artyście. Wytwórnia MTJ Agencja Artystyczna.

Old ideas

L

eonard Cohen nie da o sobie zapomnieć. Uznany poeta, pisarz i piosenkarz wydaje album zatytułowany Old Ideas, który ukaże się na rynku muzycznym 30 stycznia nakładem Columbia Records. Będzie to już dwunasta studyjna płyta kanadyjskiego artysty obdarzonego niesamowitym głosem, który od lat jest jego znakiem rozpoznawczym.

Zmysłowa Lana Del Ray

N

iewątpliwą perełką wśród styczniowych premier będzie pierwszy w karierze album tajemniczej wokalistki Lany Del Rey – Born To Die. Elizabeth Grant, bo tak brzmi prawdziwe nazwisko artystki, zadebiutowała właściwie w Internecie, a jej piosenki na różnych portalach muzycznych osiągają milionowe odsłony. Utwory takie jak Born to die i Video Games są niezwykle klimatyczne. Właścicielka elektryzującego, miękkiego głosu, przyciągającej wzrok urody i ust, których nie powstydziłaby się Angelina Jolie, sama o sobie mówi „gangsta Nancy Sinatra”. Dawno nie było tak dobrego kobiecego wokalu na rynku muzycznym. Płyta ukaże się 23 stycznia nakładem wytwórni Interscope. Przygotowała K. Żurowska


T

Pantomima na ostro

ym, którzy lubią horrory klasy D, pełne tarantinowskiego spojrzenia na przemoc, można polecić spektakl Gastronomia we Wrocławskim Teatrze Pantomimy im. Henryka Tomaszewskiego. Groteskowa historia, wyreżyserowana przez Aleksandra Sobiszewskiego, opowiada o miłości kucharza do… kebabu. Kto lubi romantyzm w nieco krwawej obróbce z sosem czosnkowym, przypominamy: spektakl grany jest 20, 21, 22 stycznia, gościnnie na Scenie Kameralnej Teatru Polskiego.

Lubieżnie

G

we Wrocławiu

ościnnie na deskach Teatru Współczesnego pojawi się krakowski spektakl Lubiewo w reżyserii Piotra Siekluckiego. Adaptacja prowokacyjnej „powieści przygodowo-obyczajowej z życia ciot”, jak mówi sam autor – Michał Witkowski, swoją premierę miała w listopadzie 2011 r. Nie każdy Witkowskiego lubi, ale może warto zaryzykować – Sieklucki szokował z dobrym skutkiem już niejednokrotnie. Warto dodać, że w przedstawieniu gra aktor tegoż teatru – Edward Kalisz, a akcja książki rozgrywa się we Wrocławiu. Spektakle 17, 18 i 19 stycznia, Scena Na Strychu.

Rewizor

we Współczesnym

Koncert

Katarzyny Groniec

14

stycznia w Centrum Sztuki Impart odbędzie się koncert Katarzyny Groniec – kobiety obdarzonej niesamowitym głosem i scenicznym wyczuciem. Artystka wykona piosenki ze swojej najnowszej, siódmej w dorobku płyty, wydanej jesienią ubiegłego roku – Pin-up Princess. Album współtworzyli świetni muzycy – Robert Szydło, Piotr Dziubek oraz Wojciech Waglewski. Katarzyna Groniec, kojarzona głównie z niezapomnianej roli w Metrze, jest jedną z czołowych artystek wykonujących piosenkę aktorską w najlepszej jej formie.

N

a początku roku Wrocławski Teatr Współczesny przygotowuje premierę Według Bobczyńskiego w reżyserii Agaty Dudy-Gracz. Sztuka oparta jest na motywach tekstu Nikołaja Gogola Rewizor – sztuki satyrycznej na administracyjny świat XIX-wiecznej Rosji. W jaki sposób dramat zostanie uwspółcześniony dowiemy się już 14 stycznia. To nie pierwszy tekst Gogola, z którym pracuje Duda-Gracz – w łódzkim Teatrze im. Jaracza wystawiła spektakl Według Agafii na podstawie Ożenku. Na wrocławskiej scenie ujrzymy m.in.: Irenę Rybicką, Krzysztofa Boczkowskiego, Macieja Tomaszewskiego oraz Piotra Łukaszczyka.

Przygotowała K. Żurowska


Mrożek wciąż pisze

P

o ogromnym sukcesie, jakim okazał się nominowany do nagrody Nike pierwszy tom Dziennika Sławomira Mrożka, Wydawnictwo Literackie już na początku przyszłego roku planuje wydanie kolejnego z lat 1970-1979. I tym razem w ręce czytelników trafi tłusta księga wypełniona po brzegi wspominkami jednego z najwybitniejszych polskich pisarzy, jego refleksami i żartami, które będę mówiły nie tylko o nim samym, ale także o całej panoramie kulturalnej tamtych lat. Nie warto – trzeba!

N

Kołakowski – powrót

ie raz, nie dwa powtarzałem, że starych i doświadczonych ludzi słuchać należy, a już bez dwóch zdań trzeba, gdy są to dodatkowo ludzie bardzo, ale to bardzo mądrzy. Do takich zaś niewątpliwie zalicza się Leszek Kołakowski. Za sprawą wydawnictwa Znak do księgarń niebawem trafi fascynująca pozycja Horror metaphysicus, w której jednej z największych polskich filozofów podzieli się swoimi rozmyślaniami na temat Boga, człowieka i sensu istnienia, postulując ciągłe poszukiwanie prawdy. I cóż, nawet jeśli ostateczne poznanie nigdy nie będzie nam dane, książki takie, jak ta, niewątpliwie ubogacą naszą wędrówkę.

Mgnienie rozpisane na lata

W

ydawnictwo Czarne postanowiło przybliżyć polskiemu czytelnikowi tragiczną i jednocześnie fascynującą historię Tony’ego Judta – wybitnego intelektualisty, którego w szczycie sił twórczych dopadła nieuleczalna choroba. Pensjonat Pamięci to wzruszający zbiór esejów, w których słynny historyk rozpisuje na wielu stronach to, co zwykle trwa mgnienie oka – śmierć. Nic więcej nie trzeba pisać.

Miłobędzka w formie książki artystycznej

N

iezwykle ciekawą publikację na początek przyszłego roku przygotowało dla swoich czytelników Biuro Literackie – 12 wierszy w kolorze Krystyny Miłobędzkiej. Ułożone w pudełku, kunsztownie wykonane kartki papieru nie tylko zaakcentują minimalistyczny ton wierszy poetki, ale także niejako włączą czytelnika w sam proces powstawania dzieła. Warto zwrócić uwagę na tę publikację – być może właśnie w woluminach artystycznych leży przyszłość książki w ogóle. przygotował P. Bernacki


Wycią

rozchyl usta

Szymon Makuch

Fot. Magda Oczadły


gnij szyję, To, że fotografia jest bardzo ciekawą dziedziną sztuki, a najlepsi z najlepszych fotografów uznawani są za wybitnych artystów wiadomo nie od dziś. Na czym jednak polega specyfika fotografii studyjnej, jak pracuje się z modelkami i jak dużą rolę odgrywa przy tworzeniu zdjęcia photoshop opowiada Justyna Ł. Bień.

J

oanna Figarska: Podobno najczęstsze zawołanie do modelek to „ciągnij szyję, rozchyl usta”. Justyna Ł. Bień: Nie wiem jak u innych, ale u mnie jest „wyciągnij szyję, rozchyl usta”. Chodzi o to by poprawnie ustawić twarz modelki, by nie pojawiał się jej drugi podbródek. Gdy wysuniemy brodę do przodu, wygląd twarzy całkowicie się koryguje. Jest gładko, pięknie i młodo, a w dodatku szyja jest długa. Rozchylone usta sprawiają, że kobieta wygląda bardziej sensualnie, delikatnie. J.F.: Skąd pomysł na fotografię studyjną? Od kiedy się nią zajmujesz? J.Ł.B.: Tym rodzajem fotografii zajmuję się od samego początku, nie licząc kilku prób fotografowania martwych papryczek czy innych krajobrazów. Zaczęło się to w 2007 r. podczas wakacji. Na swoje 18 urodziny dostałam aparat „małpkę”, był to Nikon. Na początku robiłam zdjęcia mojej siostrze w pokoju, do oświetlenia używając lampki biurkowej. J.F: Jak wygląda praca z modelami, modelkami? J.Ł.B.: Wszystko zależy od osoby, którą fotografuję. Gdy pracuję z profesjonalistami, jest to bardzo łatwe. Wystarczy, że powiem im jaki efekt chcę uzyskać, jak mają się zachowywać: czy mają być smutni, podekscytowani, nostalgiczni. I oni to robią. Wtedy tylko ewentualnie koryguje ustawienie ich ciała, by pasowało mi do kompozycji zdjęcia. Jeśli natomiast chodzi o osoby, pozujące pierwszy raz, to zwykle wtedy muszę całkowicie je ustawiać. Często są to osoby przypadkowe, prywatne, które po prostu chcą mieć dobrą sesję i wyglądać świetnie na zdjęciu. Mówię im jak mają ustawić ręce, wykręcić ciało, gdzie i w jaki sposób mają patrzeć. W pewnym sensie jestem reżyserem.

Joanna Figarska J.F.: Czy przed każdą sesją masz już obmyślony pomysł na fotografie? J.Ł.B.: Jeśli jest to sesja z mojej inicjatywy, bo mam projekt autorski, to tak, mam w głowie gotowy projekt. Natomiast jeśli klient przychodzi do mnie, to najczęściej sam na siebie ma już pomysł. Ja go tylko udoskonalam. J.F.: Kogo łatwiej fotografować: kobiety czy mężczyzn? J.Ł.B.: Ja bym tego tak nie porównywała. Wszystko zależy od człowieka. Są ludzie, których fotografuje się bardzo łatwo, bo szybko łapią moje polecenia, natychmiast wcielają się w daną postać, którą ja poprzez nich kreuje, dobrze operują swoją mimiką, ciałem. Są też świadomi siebie. A zdarzają się też osoby całkowicie sztywne, które muszę czasami wręcz chwytać za ręce, głowę i ustawiać je jak marionetki po to, by wyglądali dobrze. Efekt końcowy zawsze wychodzi świetnie, bo mam już w tym praktykę, ale jest to wtedy o wiele większe wyzwanie. Można się nieźle namęczyć. J.F.: Gdzie szukasz modelek i modeli? J.Ł.B.: Znam osobiście wiele modelek, więc jeżeli mam sprawdzone osoby do sesji zdjęciowej, która jest dla mnie ważna i jest np. sesją komercyjną dla konkretnej firmy lub branży odzieżowej, to wolę wybrać osobę, którą już poznałam i wiem jak pozuje, jak zachowuje się przed obiektywem, która jest świadoma swojego ciała i ruchów. Często też wrzucam ogłoszenie na stronę Maxmodels i dostaję trzydzieści lub więcej odpowiedzi profesjonalnych bądź też samozwańczych modelek. Jeśli któraś mi się podoba, to się z nią spotykam, patrzę, co potrafi zrobić i już umawiamy się na sesję zdjęciową. Modeli szukam w taki sam sposób. J.F.: Moda to wyjątkowo popularny i medialny temat. Czy to, co widzimy

9

w telewizji ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości? J.Ł.B.: Nie wiem czy chodzi ci o „Top model” czy ogólnie o np. fashion TV. Jeśli o program, to niestety jest to nieco wykreowane. Sesje zdjęciowe owszem, wyglądają podobnie jak tam, bo fotograf musi zachowywać się tak, by to zdjęcie zrobić. Jeśli natomiast chodzi o castingi, sprawy backstage’owe i wszystko, co się dzieje za kulisami, to jest to troszeczkę koloryzowane i niezbyt realne. J.F.: Wygląd modelek budzi kontrowersje. Raz, popularne są skrajnie wychudzone kobiety, innym razem stawia się na „masę” pozujących. Czy w tym świecie można liczyć na jakiś „złoty środek”? J.Ł.B.: Przede wszystkim do niedawna modeling był dostępny tylko dla kobiet bardzo szczupłych. Była to taka „zamknięta szkatułka”, w której mogły się znaleźć osoby spełniające konkretne warunki, pasujące do tego środowiska. To taka „kraina czarów” dla dziewczynek, które chciały się gdzieś pokazać. Jednym się udawało innym nie, bo np. miały za dużo w pasie. Obecnie możemy wyróżnić modelki bardzo szczupłe, ale nie mówię tutaj o anorektyczkach. Teraz środowisko stara się walczyć z tym problemem i modelki mają mierzone tzw. BMI i gdy konkretna kobieta ma za niski poziom, to nie zostaje przyjęta na pokaz lub do reklamy, w której widoczne jest jej ciało. Jest też podział na modelki wybiegowe, edytorialowe, pozujące do reklam bielizny bądź do strojów kąpielowych, są też modelki „plus size”. Te kobiety, które pozują do reklam bielizny, są najbliżej tego „złotego środka”. Są szczupłe, ale jednocześnie wysportowane, wyglądają bardzo zdrowo, na co dzień są kobiece, mają taką komercyjną urodę. Jak patrzysz np. na modelkę


z Victoria Secret, to widzisz kobietę, która jest piękna każdego dnia. Ma duże, piękne usta, piersi, pupę. Ma być po prostu atrakcyjna, żeby strój kąpielowy na niej świetnie leżał. Jeśli natomiast chodzi o modelki „plus size”, to jest to również bardzo, bardzo fajna kategoria modelek. Musisz pokazać, że wszelakie fałdki, większe krągłości są piękne, mogą być sexy, delikatne i bardzo kobiece. Myślę, że wychodzą z tego ciekawe efekty. Ale na pewno jest to jeszcze temat kontrowersyjny, bo nie wszedł na dobre do polskiego modelingu. J.F.: Jak dobiera się modelki do pokazu? J.Ł.B. Wszystko zależy od klienta w jakiego się uderza. Dla gwiazd wielkiego formatu, ubrania muszą być prezentowane na modelkach edytorialowych, wybiegowych, bardzo szczupłych. Zwykle dlatego, że w mediach promuje się chudość. Jest jednak też mnóstwo ludzi z nadwagą, którzy również chcą ubierać się dobrze, pięknie, modnie, chcą wyglądać seksownie. Dlatego też powstała kategoria modelek „plus size”. Myślę, ze to jest świetne wyjście, bo więcej kobiet może zostać modelkami. Ta „szkatułka krainy czarów” została troszeczkę uchylona. J.F.: Praca w jakich warunkach była dla Ciebie najtrudniejsza? J.Ł.B.: ”Trudne warunki” to jest moje drugie imię. Na początku robiłam sesje zdjęciowe w pokoju znajdującym się w mieszkaniu mojego wujka chrzestnego, w którym rozkładałam mu cały sprzęt fotograficzny: tła, statywy, lampy. W momencie gdy to wszystko już rozłożyłam, to tego pokoju nie było: zero miejsca, bardzo małe odejście od modelki, co też ogromnie przeszkadza w robieniu zdjęć. Na początku miałam też bardzo kiepskie lampy, stałe światło, i za każdym razem gdy drgnął mi aparat zdjęcie było rozmyte. Potem przeniosłam się do mojego mieszkania (kawalerki), w którym również fotografowałam przez dłuższy czas. Duża liczba zdjęć z początków, znajdujących się w portfolio, była robiona właśnie tam. Przez to studio nie miałam niestety życia prywatnego, gdyż codziennie przewijało się przez nie mnóstwo nowych ludzi. Wprawdzie było niewiele więcej miejsca niż u mojego wujka, ale musiałam sobie jakoś radzić, bo nie było mnie jeszcze stać na wynajem prawdziwego studia. Jednak dzięki temu, że zaczynałam od bardzo trudnych warunków, w tym momencie mogę poradzić sobie praktycznie wszędzie. Czy to będzie piękne wielkie

Fot. Magda Oczadły

10


11


studio – czy może jakaś mała klitka, to nie będzie problemu, bo doskonale wiem, jak na danej przestrzeni reaguje światło, jakich nastaw w aparacie używać, by osiągnąć konkretne efekty. J.F.: Zdjęcia studyjne maja to do siebie, że bardzo często są jeszcze przez fotografa ulepszane. Czy są jednak sytuacje, gdzie poprawki są zbędne? J.Ł.B.: Pytanie jest zadane w taki sposób, że można odnieść wrażenie, że fotograf jest oskarżany o poprawianie zdjęć. Prawda jest jednak taka, że fotografia zawsze była i jest ulepszana. Nawet zdjęcia na kliszach były potem obrabiane w ciemni, gdzie też występowały manipulacje światłem, kontrastem, były nieraz kolorowane, retuszowane ręcznie i przy pomocy chemikaliów. Nie jest więc prawdą, że pierwsze zdjęcia były poprawiane dopiero w photoshopie. Tylko, że tamto było ukrywane, bo przecież photoshop jest zły. Ja natomiast uważam, że jest to bardzo dobre narzędzie. Gdy fotograf nie ma dostępu do świetnego body, do obiektywów z najwyższej półki, to ten program może pomóc mu rozwinąć się jako fotografowi i pokazać, że ze zdjęć zrobionych słabym czy średnim sprzętem można wycisnąć, ile się da. Sama w tym momencie nie mam jeszcze aparatu, który w pełni spełniałby moje oczekiwania (fotografuję Canonen EOS 400D, większość zdjęć była robiona tzw. kitem (18-55mm), mam też obiektyw 50mm z przesłoną 1.4 oraz Tamrona z długą ogniskową 70-200mm). Korpus ma już cztery lata, więc wkrótce na pewno wymienię sprzęt na lepszy. Myślę jednak, że jest doskonały dla osób, które nie wiedzą jak robić zdjęcia . Czy poprawki są konieczne? Hmm... Fotografie zawsze muszą być objęte jakąś obróbką, z tego względu że zdjęcie zrobione w formacie RAW, w pewnym sensie nie ma formy, więc trzeba jej np. ustawić ekspozycję, wykadrować ją, dodać kontrast, dostosować kolorystykę. J.F.: Jak długo eksperymentowałaś z fotografią zanim zdecydowałaś się właśnie na modeling? J.Ł.B.: Parę miesięcy. To był taki okres prób i błędów. Mam, tak jak już mówiłam, kompozycję starych wyschniętych papryczek, które można zobaczyć jeszcze w moim starym portfolio na serwisie digart. W moim obiektywie znalazło się wiele rzeczy, próbowałam swych sił w konkursach. Fotografując krajobrazy, uczyłam się kompozycji, patrzyłam, w jaki sposób mogą być objęte „prostoFot. Magda Oczadły

12

Zdjęcia wykonano w z-studio

www.z-studio.com.pl


kątem” przez który widzę świat. To wszystko pozwoliło mi dojść do tego, że ten rodzaj fotografii do mnie nie przemawia. Świetną zabawą jest natomiast uczestniczenie w sesji zdjęciowej z modelkami, modelami podczas której dzieje się wiele rzeczy: czasami lecą nawet lampy, parasolki wystrzeliwują w stronę modelek, ale to są już historie na dłuższą opowieść. Wolę taki typ pracy, bo mogę nawiązać wiele nowych znajomości, mogę wyjść z domu, gdzie zwykle siedzę i obrabiam zdjęcia godzinami. J.F.: Zdarza Ci się także fotografować popularnych ludzi. J.Ł.B.: Tak. Ze znanych osób fotografowałam m.in. Madoxa i zdjęcie mojego autorstwa było ostatnio na okładce „Foto - Kuriera” mającego zasięg ogólnopolski i nakład ok.7 tys. egzemplarzy. Miałam też okazję pracować z Oskarem Minge – po sesji stwierdził, że wygląda jak z okładki „Forbes’a”. Robiłam także zdjęcia słynnemu w pewnych kręgach wróżbicie Maciejowi, który zajmuje się horoskopami i wróżbami w telewizji Kosmika TV.

Efekty tej współpracy można zobaczyć na jego stronie internetowej. Mam nadzieję, że wkrótce będę współpracowała z kolejnymi osobami z branży muzycznej i telewizyjnej. Na sesje chce do mnie tez przyjechać słynny dziennikarz Rocco Leo Gaglioti z USA. Reszta to już tylko kwestia czasu. J.F.: Czy Wrocław jest dobrym miastem dla fotografa studyjnego? J.Ł.B.: Jest, bo nie ma w nim aż tak dużej konkurencji. Oczywiście są ludzie na bardzo wysokim poziomie, którym można dorównać wtedy, gdy się już dłuższy czas siedzi w branży. Ważne, by wciąż podnosić swoje umiejętności i być krytycznym wobec swoich prac. We Wrocławiu jak najbardziej można się rozwinąć. Z pewnością ciekawym wyzwaniem byłoby zacząć fotografować np. w Warszawie, z tym że musiałabym się tam już przenieść na stałe. Można jednak ściągać również osoby do Wrocławia albo pojechać tam raz na jakiś czas, zrobić jakąś głośniejszą sesję zdjęciową i wrócić. Też będzie świetnie.

A po lekturze... Zapraszamy do obejrzenia zdjęć Justyny Ł. Bień. (str. 28, 29, 54 i 55)

13


Wigilia Bożego Narodzenia bez uszek w barszczu? Bez tradycyjnych wypieków przygotowanych przez babcię? Bez ryby w chrupiącej panierce? Wyobraź sobie, że musisz zapomnieć o ulubionych smakołykach albo przygotować je według zupełnie innych receptur niż dotychczas. Wyobraź sobie, że musisz zapomnieć o nich nie tylko od święta. Takie jest życie bez glutenu. Barbara Rumczyk

Fot. Sebastian Spiegel

14


w pszenicy

Wróg B

ez glutenu” to nazwa czasopisma wydawanego przez stowarzyszenia zrzeszające osoby dotknięte celiakią i uczulone na gluten. Organizm chorego na celiakię nie toleruje białka zapasowego (gluten) występującego w zbożach, takich jak: pszenica, żyto, jęczmień czy owies. Białko to działa jak trucizna, powoli prowadzi do zaniku kosmków jelita cienkiego, które odpowiedzialne są za wchłanianie składników odżywczych. U osób dotkniętych celiakią występują więc różne objawy, jak bóle brzucha, wzdęcia czy brak apetytu. Chorujący mogą cierpieć na anemię, niedowagę, osteoporozę, a nawet bezpłodność, podaje serwis dietabezglutenowa.pl. Po pierwsze: ­pilnuj się! Choć jest to choroba genetyczna, która trwa przez całe życie, może ujawnić się w każdym wieku. Jak podaje portal celiakia. pl, 1% populacji świata ma kłopoty z przyswajaniem białka zapasowego zawartego w zbożach. Dwa razy częściej na tę chorobę cierpią kobiety. Co można zrobić, by po wykryciu celiakii lub alergii na gluten cieszyć się, mimo wszystko, zdrowiem? Rozwiązanie jest jedno: odpowiednia dieta, która wyklucza wszystkie produkty zawierające gluten. Nie jest to jednak takie proste. Chorzy muszą zrezygnować nie tylko z tradycyjnego pieczywa czy makaronów. Wiele produktów posiada ostrzeżenie od producentów, którzy ogłaszają, że ich produkt może zawierać śladowe ilości mąki pszennej. Cierpiący na celiakię są więc zmuszeni do bacznego przyglądania się produktom, które kupują. Koniec z fast foodami, koniec z jedzeniem bez zastanowienia. Czasem trzeba też zapomnieć o piwie z przyjaciółmi lub czekoladzie –­wylicza Ewelina, która jest na diecie bezglutenowej od 13 lat. O swojej dolegliwości dowiedziała się pod koniec

15

podstawówki. Zaczęła wtedy szukać innych osób dotkniętych celiakią, by sprawdzić, jak dają sobie radę. Po drugie ­: razem raźniej! Polskie Stowarzyszenie Osób z Celiakią i na Diecie Bezglutenowej zrzesza dziś niemal 900 osób z całej Polski i działa w 12 miastach. Współpracuje z podobnymi organizacjami na całym świecie. Do jego celów należy rozpowszechnianie wiedzy na temat celiakii. Stowarzyszenie zleca badania na zawartość glutenu i walczy o to, by koncerny produkujące żywność zawierały jasne i jednoznaczne komunikaty na temat jej składników. Chodzi tutaj głównie o frazę „może zawierać śladowe ilości glutenu”, która rodzi niepewność. Producenci, którzy nie korzystają z produktów glutenowych, trafiają na ciągle aktualizowaną listę stowarzyszenia, którą można znaleźć na stronie www.celiakia.pl. Na opakowaniach ich wyrobów znajduje się symbol ­przekreślony kłos. Chorzy na celiakię mają wtedy pewność, że produkt jest wolny od pszenicy i innych uczulających zbóż. Stowarzyszenie organizuje konferencje i spotkania, podczas których można wymienić się doświadczeniami i rozwiązaniami kulinarnymi. Jest też autorem programu Menu bez glutenu – tworzy bazę polskich restauracji, kawiarni i innych lokali, które serwują jedzenie dla osób na diecie bezglutenowej. Na stronie można znaleźć także publikacje poradnikowe i informacje na temat książek kucharskich z przepisami na bezglutenowe potrawy. To nie jedyna taka organizacja w Polsce. Stowarzyszenie Chorych na Celiakię „Przekreślony kłos” działa na podobnych zasadach, uświadamiając osobom dotkniętym celiakią, że nie muszą rezygnować z żadnych wyjść do restauracji, urodzin i wyjazdów. O jego działaniach można przeczytać na stronie www.celiakia.eu.


Po trzecie: wszystko jest możliwe! „Chorzy na celiakię przede wszystkim nie powinni się załamywać. Fakt, czeka ich ogromna zmiana nawyków, ale to nie koniec świata. I wcale nie muszą się żegnać ze smakiem makaronu czy pierogów, wystarczy że użyją bezglutenowej mąki”­ uspokaja Ewelina. W miarę zwiększania świadomości na ten temat powstają coraz bardziej udoskonalone przepisy i rozwiązania dla osób na diecie bezglutenowej. Rodzice dzieci chorych na celiakię mogą wysyłać swoje pociechy na kolonie bez glutenu. Zawartość zbóż w opłatku nie musi już przerażać tych, którzy chcą przyjmować komunię świętą. Mogą poprosić księdza o podawanie tzw. n i s ko g l u te n o w e g o ko m u n i k a nt u (substytutu opłatka z dopuszczalną

Fot. Sebastian Spiegel (2)

16

zawartością tego składnika), podaje serwis www.dietabezglutenowa.pl. Celiakia i fragment inwokacji Pana Tadeusza: „Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem” nie muszą spędzać snu z powiek, nawet jeśli to sen o dużej pizzy i lasagne. Pizza bezglutenowa smakuje nie gorzej niż ta z tradycyjnie używanej mąki. „Nie można pozwolić sobie na odstępstwa, każde zaniedbanie niesie ze sobą ryzyko. Trzeba przestrzegać rygorystycznej diety. Ale z takimi ograniczeniami zmagają się także cukrzycy lub, na przykład, uczuleni na orzechy – tłumaczy Ewelina. Przyzwyczaiła się do tego, że nie spróbuje wszystkich wypieków świątecznych. Jednak uszka będzie mogła zjeść, oczywiście, ulepione z mąki kukurydzianej.


17


umarłem.pl

Ilustr. Katarzyna DomĹźalska (2)

18


O portalach społecznościowych powiedziano już w zasadzie wszystko. Każdy z nas bez większego wysiłku jest w stanie wymienić ich co najmniej kilka. Były już strony zrzeszające fanów muzyki, przyjaciół ze szkoły czy znajomych z wojska. Ale czy ktoś słyszał kiedyś o portalach dla nieboszczyków? Tak, dobrze widzicie. W ostatnim czasie w Sieci można zaobserwować prawdziwy wysyp portali, które, z braku lepszego określenia, mogę nazwać facebookiem dla umarłych. Ewa Fita

N

ajdelikatniejszą odmianą tego typu praktyk są wirtualne cmentarze. Wpisując w Google niniejszą frazę, odnajdziemy dziesiątki, jeśli nie setki, podobnych stron. Wszystkie z dopracowaną grafiką i masą pseudofilozoficznych cytatów rodem z książek, pożal się Boże, Paulo Coelho. Oglądając kolejne wirtualne groby, każdy, kto ma choć odrobinę zdrowego rozsądku popada w coraz większe przerażenie. Co kieruje osobami, które, zamiast ruszyć tyłek z domu, wolą godzinami siedzieć przed komputerem i odpalać wirtualne znicze? Jakim trzeba być człowiekiem, żeby robić szopkę ze śmierci najbliższej osoby? Owszem, nie należy generalizować. Motywacje bywają różne i wierzę, a może raczej chcę wierzyć, że sama idea takiego cmentarza była szczytna. Być może autor pomysłu chciał dać osobom, które cierpią po stracie najbliższych możliwość przeżycia swoistego rodzaju katharsis, oczyszczenia się ze złych emocji. Może miało to na celu stworzenie pewnego rodzaju grupy wsparcia. Nie wiem. Wiem natomiast, że powstał z tego istny cyrk na kółkach. Z moich obserwacji wynika, że normą na tego typu stronach stało się „kolekcjonowanie znajomych”. Co bardziej przedsiębiorczy użytkownicy zapalają wirtualne znicze na grobach obcych osób, prosząc równocześnie o odwzajemnienie tego gestu. Na każdym profilu znajduje się oczywiście licznik, skrupulatnie odnotowujący nie tylko ilość zapalonych światełek, ale też liczbę złożonych kondolencji i wejść w ogóle. Wejście na taką witrynę przestaje mieć zatem jakiekolwiek głębsze znaczenie, staje się za to rozrywką jak każda inna. Groteskowość całej sytuacji podkreśla fakt, że od jakiegoś czasu na wirtualnym cmentarzu można pochować nie tylko członka

rodziny, ale również psa, chomika czy świnkę morską. Szkoda tylko, że nikt nie postawił grobowca dla upadłych idei i coraz niższego morale. Wszelkie rekordy pobił jednak pewien portal, na którym każdy nieboszczyk ma nie grób, a profil. Wszystko wygląda tutaj bardzo „normalnie” i całkiem możliwe, że osoba, która przypadkiem trafi na tę stronę dopiero po chwili zorientuje się, na co patrzy. I tak możemy na przykład bardzo dokładnie przyjrzeć się sylwetce szesna-

stoletniego Romualda: obejrzeć zdjęcia, przeczytać anegdoty i wspomnienia znajomych, zostawić komentarz. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że Romuald nie żyje od sześćdziesięciu lat. Nie od pięciu. Nawet nie od piętnastu. Od s z e ś ć d z i e s i ę c i u. Kto w takim razie założył jego konto? Kto odczuwa tak wielką potrzebę dzielenia się wspomnieniami o nim z milionami ludzi, którzy mogą zajrzeć na tę stronę? Oczywiście, możemy się tylko domyślać. Ale coś mi podpowiada, że po drugiej stronie jest kilkunastoletnia

19

wnuczka brata rzeczonego Romualda, która swojego stryjecznego dziadka zna jedynie z kilku pożółkłych fotografii. Jednak kolejny założony profil to kolejne „punkty do lansu”, kolejne godziny spędzone przed komputerem, kolejna zabawa, która w końcu wyjdzie z mody, i o której się zapomni. Ktoś może stwierdzić, że jestem zbyt sceptyczna. Że szukam dziury w całym i nie wierzę w ludzi, a już na pewno w ich dobre intencje. W porządku. Spróbujmy zatem odpowiedzieć sobie na pytanie: po co? Jaki jest sens w zakładaniu profilu osoby, która nie żyje od ponad pół wieku? Która umarła, zanim zdążyła założyć własną rodzinę, więcej: zanim zdążyła dorosnąć. Osoby, której rodzice, całkiem możliwe, także już nie żyją, natomiast przyjaciele ze szkolnych lat ledwie są w stanie samodzielnie włączyć komputer. Czy chodzi o podtrzymanie pamięci o umarłym? O oddanie mu hołdu? O zachęcenie do modlitwy za niego? I czy naprawdę pójście na realny cmentarz i zapalenie prawdziwego znicza nie byłoby lepszym pomysłem, żeby zrealizować te wszystkie założenia? Nie próbuję udowodnić, że każde założone na wirtualnym cmentarzu konto jest beznadziejnym pomysłem. Być może matka, która straciła dziecko poczuje się lepiej, gdy w ten sposób da upust swoim emocjom. Może syn, mieszkający na co dzień po drugiej stronie oceanu ma poczucie, że tylko w ten sposób może regularnie oddawać hołd swoim rodzicom. Nie wnikam. Jak już napisałam, motywacje bywają różne. Nie zmienia to jednak faktu, że bardzo łatwo przekroczyć tutaj granice nie tylko dobrego smaku, ale również absurdu. I nie zapominajmy o najważniejszym: gdzieś tam „po drugiej stronie kabla” jest ktoś, kto najzwyczajniej w świecie zarabia na cudzej tragedii, pobierając co raz to wyższe opłaty za rejestrację kolejnych kont.


Nowoczesna

towarzyszkÄ… Fot. s2.blomedia.pl

20


technologia

Ĺźycia 21


Małe lub duże urządzenia. Praktyczne, bądź kompletnie bezużyteczne. Zabawiają, wypełniają czas, pomagają w pracy, urozmaicają życie. Towarzyszą człowiekowi prawie na każdym kroku. O czym mowa? O wszechobecnych gadżetach. Joanna Wasik

Fot. s2.blomedia.pl, greentree.com, iblog.pl, pan.fotovista.pl, modern-technology.pl

R

ozejrzyj się dookoła siebie. Co widzisz? Telefon, odtwarzacz mp3, przenośny komputer, designerski kubek, może świecący długopis? Gadżety, których używamy na co dzień można wymieniać w nieskończoność. Dlaczego? Ponieważ dzięki nim nasze życie staje się prostsze, nowocześniejsze, bardziej urozmaicone. Co za tym idzie, nasz zbiór osobistych gadżetów ciągle rośnie. Technologia, która rozwija się zaskakująco szybko, pozwala na korzystanie z różnych urządzeń we wszelakich dziedzinach życia. Cofając się chociażby o 50 lat wstecz, zauważamy, że sprzęty elektroniczne nie były aż tak bardzo popularne jak teraz. Był to czas pierwszych komputerów (mówimy o Polsce), mało kto wiedział co to jest Internet. Nikt się nie spodziewał, że technologia będzie się tak szybko rozwijała i za kilkadziesiąt lat maile zaczną wypierać pocztówki, komputer można będzie włożyć do torebki, a zęby samodzielnie umyje elektroniczna szczoteczka. Dzisiaj od początku każdego dnia towarzyszy nam elektroniczny budzik, który daje znak, że nasz sen powinien się już skończyć. I tak przez całą dobę posługujemy się gadżetami, nie zdając sobie sprawy, jaki często ich używamy i jakie może mieć to konsekwencje. Gdzie tkwi fenomen gadżetów? W ich prostocie, łatwej dostępności i przystępnej cenie, a co najważniejsze w ich popularności. Są meritum współczesnej cywilizacji, która w szybkim tempie przeszła z rąk uczonych i inżynierów do zwykłego Kowalskiego. W dzisiejszym świecie nie wyobrażamy sobie naszego funkcjonowania bez chociażby telefonu komórkowego. I w tym tkwi sęk. Coraz bardziej poddajemy się gadżetom, stają się one ważnym elementem życia. Co najgorsze, jesteśmy do nich mocno przyzwyczajeni. Gadżet czasami wydaje się czymś więcej, niż kolej-

22

ną zabawką, którą odstawiamy znudzeni po tygodniu używania (jak z uzależnieniem, korzystamy z czegoś coraz częściej i nie dostrzegamy w tym niczego złego). Niepostrzeżenie staje się naszym towarzyszem, często nawet ważniejszym od drugiego człowieka. Gdyby gadżety nie miały w sobie wielu zalet, tak chętnie nie sięgalibyśmy po nie. Najważniejszym argumentem jest ich wielofunkcyjność. Każdy z nas lubi, kiedy może wykonać coś dwa razy szybciej. Dlaczego nie być człowiekiem nowoczesnym i nie pomóc sobie w pracy elektronicznym urządzeniem? Jesteśmy

po świętach bożonarodzeniowych. Czy wykorzystaliście dobry i prosty sposób na prezent – kupno gadżetu? W taki sposób wzrasta ich popularność. Śledzimy, co nowego pojawiło się na rynku, jakie sprzęty unowocześniono lub czego używają nasi znajomi. W zauważaniu wyłącznie samych zalet gadżetów pomagają nam również ich producenci. Starają się oni dotrzeć do każdego zjadacza chleba. Prześcigają się w wymyślaniu czegoś, czego jeszcze nikt nie opatentował. Reklamy wzbudzają nasz zachwyt, który przeszkadza w dostrzeżeniu wad urządzenia. Z drugiej strony gadżety są tak dobrze skonstruowane, że


same przyciągają nasz wzrok i częściej zastanawiamy się nad ich zakupem. Kupując gadżety lub zmieniając je na lepszy model, możemy stać się postrzegani jako osoby nowoczesne, posiadające pomysł na życie. Dlaczego? Niektórzy mogą zazdrościć zrozumienia nowoczesnej technologii, która cały czas się zmienia. Człowiek posiadający wiele podręcznych urządzeń pomagających mu na co dzień, staje się dla innych osobą otwartą, luźną, nie przejmującą się pędzącym nie wiadomo dokąd światem. Co ważne, nie pozostaje w tyle z nowinkami o nowoczesnych urządzeniach, codziennie z nich korzysta i nie ma z tym problemu. Pewnie zastanawiacie się, o jakim problemie mowa, w końcu z gadżetami jesteśmy związani prawie od urodzenia. Jednak zauważam, że na przykład starsi ludzie czasem nie radzą sobie w zmodernizowanym elektroniką świecie i chyba chcieli by powrócić do mniej gadżetowych realiów. Goniąc za nowoczesnością otaczamy się wieloma urządzeniami, bez których coraz trudniej nam się obyć. Może to taka moda, a może nasze zwykłe, ludzkie przyzwyczajenie do wygodnego życia. Co do tego nie ma wątpliwości, że lubimy korzystać z gadżetów, w końcu ułatwiają i umilają każdy dzień. Taki już jest nasz XXI wiek, nowoczesna technologia ulepsza się dla człowieka. Bez niego nie miałaby sensu istnienia. Jednak trzeba się zastanowić, czy owa nowoczesność idzie w dobrym kierunku. Pewnie jesteście bardzo ciekawi, jak będzie wyglądał świat za parę lat. Może nie będziemy musieli wychodzić z domu, ponieważ wszystko zrobimy wykorzystując komputer i Internet. Może bardziej osiągalne staną się roboty, które wykonają za nas większość pracy. Ale czy nie za dużo w tym elektroniki, a za mało drugiego człowieka? Niestety, odpowiedź na to pytanie będzie znana za kilkadziesiąt lat.

23


Impreza „Biforek” u znajomych, potem ewakuacja na miasto i impreza do rana brzmi znajomo? Imprezować lubimy i będziemy lubić – nie zmieni się to nigdy, bez względu na to, czy wydawać będziemy złotówki, czy euro, i czy będzie to w zjednoczonej Europie, czy w jej pozostałościach. Tak samo myślą Anglicy, jednak tu, mimo wielu podobieństw, życie nocne potrafi wyglądać zupełnie inaczej. Wojciech Szczerek

O

d początku wiedziałem, że jadąc na Erasmusa nie będę siedzieć w bibliotece przez cztery miesiące z przerwami na zwiedzanie Stonehenge i Londynu. Mimo że nie należę do osób szczególnie imprezowych, płynie we mnie studencka krew, która każe mi poznawać różne miejsca związane z szeroko pojętą kulturą imprezową. Oprócz tego płynie też we mnie krew Polaka, której nie obcy jest kontakt z etanolem. Nie oznacza to jednak, że przybywając na Wyspy, ja­ze wspomnianej już krwi i kości Polak, ­cierpię na jakiś, uchowaj Boże, kompleks, albo że uważam, iż moi rodacy piją za dużo. Wręcz przeciwnie, po krótkim pobycie tutaj jedynie przekonałem się, że to nie Polacy mają problem alkoholowy, a Brytyjczycy – i to spory. Ale oczywiście nie tylko na alkoholu zabawa polega. MITY I FAKTY ZWIĄZANE Z IMPREZOWANIEM W WIELKIEJ BRYTANII Biforki Zanim następuje część właściwa imprezy (rozumianej jako taneczna zabawa w miejscu do tego przeznaczonym), każdy, rzecz jasna na swój sposób, stara się do niej przygotować. Jeśli chodzi o typowe „wprawianie się”, Polacy trzymają się nieśmiertelnych „biforków”, które ­zwykle w zaciszu domowej lodóweczki ­skutecznie przygotowują imprezowiczów do pójścia „na miasto”. Zdarza się jednak, że impreza zacznie

się w pubie, a dopiero później przesunie się do miejsca zwykle zwanego, Bóg raczy wiedzieć czemu, klubem. Anglicy chyba odrobinę wolą bifory w pubach, ale nie stronią też od domowych startów. No to postójmy! Polacy są wiecznie zmęczeni, a przynajmniej za takich chyba chcą się uważać, bo gdzie nie pójdą, muszą sobie usiąść. Tramwaj i przychodnia to miejsca, w których jest to naturalne, ale potrafimy też przesadzać i bić się o miejsca w knajpach, co niekoniecznie jest ludziom potrzebne, nawet w Anglii. Anglicy bowiem to kultura stojąca – o ile w klubach i dyskotekach jest oczywiste, że tłumy ludzi muszą się jakoś pomieścić, a najbardziej adekwatną pozycją, która pozwala na maksymalną kompresję przestrzenną ludzi jest ta stojąca, o tyle w pubach wynika to z tradycji. Jakiej? Chyba tej, mówiącej o tym, że każdy może sobie swobodnie pogadać z każdym, a przy tym ma wolny dostęp do baru. Nie znaczy to oczywiście, że nie ma miejsca do siedzenia, albo nawet, że jest go mniej w pubach i barach na Wyspach niż w ich odpowiednikach w Polsce. Różnica polega na tym, że jeśli pięciu Anglików wejdzie do pubu, w którym jest dużo ludzi i nie ma gdzie usiąść, to zapewne wypiją po piwku, postoją i chyba niczym się specjalnie nie przejmą. W Polsce bazujemy na „miejscach”: w trakcie poszukiwań i planowania spotkań piwno-towarzyskich, które nie są typowymi imprezami, stwierdzenie „nie ma miejsca” oznacza, że „nie ma gdzie usiąść”. To za-

24

sadniczo dyskwalifikuje lokal i skłania nas do kontynuacji poszukiwań. Na Wyspach w trakcie wieczornych eskapad coś takiego jak „nie ma miejsca” nie istnieje. Zabawa do czasu Chyba najbardziej niezrozumiałą sprawą związaną z funkcjonowaniem wielu miejsc w Wielkiej Brytanii są godziny ich otwarcia. Mianowicie, nie liczy się tutaj logika związana z realnymi potrzebami klienta, za to bardziej swego rodzaju kompromis pomiędzy sprzedawcą/ usługodawcą a klientem. Trudno mi bowiem inaczej wytłumaczyć fakt, że sklepy w dni powszednie potrafią się zwijać nawet o 17, a zwykle o 18, czyli de facto bez szans dla przeciętnego, pracującego klienta na swobodne buszowanie po sklepach. Dokładnie tak samo jest z wszelkimi miejscami związanymi z życiem nocnym: w ciągu tygodnia najkrócej działają puby i bary, a dłużej kluby. Nie zdziwcie się zatem, gdy mimo pełnego obłożenia i stanu uczestników imprezy wskazującego na to, że świetnie się bawią, o godzinie pierwszej w środę, zapalą się wszystkie światła, a parędziesiąt osób nadal chętnych do zabawy będzie wypraszanych, mimo że mało kto ma na to faktycznie ochotę. Ubierz się! Aspekt wyglądu i ubioru to chyba największa różnica pomiędzy Polską a Wyspami. Prawdą jest, że ogólnie ludzie bardziej o to dbają (mimo, że dres jest tu na porządku dziennym), zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Podstawowa różnica polega


u Anglika jednak na tym, że Wyspiarze postrzegają imprezę jako coś świętego. Trudno inaczej wytłumaczyć to, dlaczego 95% kobiet wychodzących „na miasto” jest odstawionych jakby szły na randkę z Danielem Craigiem. Jest to tylko pozorny szyk, bo gdy przyjrzeć się tej kolorowej rewii kiecek, falban, tapety i szpilek, bardzo trudno jest się powściągnąć i nie zauważyć, że imprezowa moda kobieca to podejście delikatnie mówiąc frywolne, charakteryzujące raczej kobiety lekkich obyczajów. Warto też wspomnieć, że nie jest to tylko opinia Polaka, ale wielu ludzi z innych krajów, również tych na tzw. Zachodzie. Z kolei mężczyźni, jak to mężczyźni, mniej przejmują się tym, co ludzie powiedzą. Bramki Standardowym elementem wystroju dyskotek, klubów i barów w Wielkiej Brytanii są bramkarze, tutaj zwani „bouncers”. Warto o nich wspomnieć, bo zawsze się ich spotka, nawet w miejscach, w których, w polskich warunkach, byśmy się

ich nie spodziewali. Są powierzchownie mili, tak jak każdy, kto tutaj w pracy ma kontakt z klientami, i na pewno sprawiają odrobinę lepsze wrażenie niż nasi rodzimi bramkarze. Niestety, pomimo stroju pretendującego do miana munduru, specjalnych legitymacji i miru w oczach, niewiele różnią się od polskich ochroniarzy, a ich rola, prawa i obowiązki są równie dyskusyjne, co w Polsce. Nietrudno usłyszeć w mediach o ich nachalności, a nawet brutalnych incydentach. Dowodzik proszę! Dowodzik na wejściu do klubu, nawet takiego, który z dyskoteką ma niewiele wspólnego to w zasadzie standard. Tak więc, wyjście „na miasto” bez takowego dokumentu w zasadzie kończy się tym, że albo nigdzie się nie wejdzie, albo ewentualnie za którymś razem się uda. Co ciekawe, każdy klub w zasadzie sam ustala, jaki dokument uprawnia do wpuszczenia na imprezę, i tu zaczyna się problem: nie dość, że jeden dokument (np. legityma-

25

cja studencka) raz jest wystarczającym dowodem potwierdzającym wiek, a raz nie, to czasem jedyną formą, która jest honorowana, są tylko dokumenty wydane w Wielkiej Brytanii. Co więc ma począć Polak albo Francuz? Musi pokazać paszport. Można zadać sobie pytanie: z jakiej racji niektóre kluby nie uznają jako dowodu potwierdzającego wiek dokumentu, który mnie, Polaka, uprawnia do przekroczenia granicy? No to chlup! Tak więc należy poruszyć temat, który już na początku zasygnalizowałem jako największą różnicę pomiędzy naszymi kulturami: alkohol. Jeśli ktoś, tak jak ja dawno temu, sądzi, że zgodnie ze stereotypem byłe demoludy to ojczyzny alkoholizmu i permanentnego kaca, to jest w dużym błędzie. Brytyjczycy wiodą prym w piciu niedorzecznie ogromnych ilości alkoholu „na głowę”, bez względu na płeć, i to widać wszędzie. Zastanawiać może, jak wygląda takie wielkie picie. Chyba najlepiej może zobra-

Fot. planynawakacje.pl


zować to fakt, że jeśli zamówi się jedno piwo lub jednego drinka, to odpowiedź barmana lub barmanki brzmi zazwyczaj „to wszystko?” lub też „tylko tyle?”. Standardowo więc zamawia się litrami, co często należy rozumieć dosłownie, bo drinki, szczególnie te oparte na sokach, można nabyć w dzbanie, oczywiście przeznaczonym dla jednej osoby. Rezultatów można się domyślać: z imprezy mało kto wraca jedynie „pijany”. Na porządku nocnym są więc ludzie upici tak, że nie są w stanie chodzić. Klub pomiędzy godzinami pierwszą i drugą w nocy zmienia się w pobojowisko pełne ludzi ubranych jak na imprezę życia, którzy niestety żadnej z tych licznych życiowych bib nie pamiętają. Skoro już zdradziłem, jak wygląda brytyjskie picie, kwestię krótkich godzin otwarcia klubów można już łatwo zrozumieć: o godzinie trzeciej angielskie kluby, podobnie jak polskie, są wypełnione niedobitkami. Różnica

polega na tym, że w Anglii są to dosłownie niedobitki w stanie finalnego upojenia. Muzyka Z tą jest różnie tak, jak u nas, w Polsce. Na przykładzie Wrocławia można powiedzieć, że klubów które nie są zdominowane albo przez Lady Gagę, albo przez „wiksiarskie łupanki” i temu podobne dziwadła, skierowane chyba głównie do młodzieży o mniej wybrednych gustach muzycznych, jest jak na lekarstwo. W Anglii jest trochę lepiej: nawet w małym mieście, takim jak Guildford, działa klika klubów i wybór jest nie najgorszy, mimo że oczywiście nie są to imprezy na najwyższym poziomie. Najważniejsze, przynajmniej dla mnie, jest to, że można wybrać miejsce i muzykę, czego brakuje mi w moim mieście. Anglików na parkiecie wyróżnia jedna rzecz, której możemy im częściowo pozazdrościć: większość tego, co się gra, jest po

26

angielsku, więc skoro jest to ich naturalny język, łatwiej jest im machać tym i owym, i jeszcze do tego śpiewać. Najczęściej zdarza się to przy kawałkach kultowych (nie mylić ze starymi), które zna każdy, np. I Gotta Feeling. Tu, oprócz refrenu, cały parkiet zawsze zaśpiewa wszystkie zwrotki. Oczywiście, nie ma w tym nic nadzwyczajnego, bo w Polsce też jesteśmy w stanie zaśpiewać kawałki po polsku, tylko trochę rzadziej są to kawałki nadające się na dyskotekę. Niestety Robert M. nie robi piosenek w swoim ojczystym języku, a W aucie nie jest do końca kawałkiem dyskotekowym, czy się to komuś podoba, czy nie. Podsumowanie Nocne życie w Anglii jest obfite i ciekawe – to fakt niezaprzeczalny. Nawet na przykładzie kilkudziesięciotysięcznego miasta widać, jak bardzo lubi się tu wychodzić na imprezy i bawić do upadłego. Niestety, nie


można powiedzieć, że „do rana”, bo jak już wspomniałem, Anglicy nie tylko lubią imprezować, ale też zalewać się w trupa, co w prosty sposób skraca średni czas trwania imprezy, która zwykle o trzeciej nad ranem kończy się spektakularnymi wyproszeniami z klubu i częstymi wśród uczestników dolegliwościami żołądkowymi. Mimo tych barwnych obrazków, które naturalnie nam, Polakom, nie są wcale takie obce, imprezuje się tu przyjemnie i skutecznie, oczywiście pod warunkiem, że jest się imprezowiczem. Jeśli nie lubimy chodzić do klubu, możemy równie dobrze usiąść w typowym angielskim pubie, który jest bardzo dobrą alternatywą.

27


Fot. Justyna Ł. Na czym polega specyfika fotografii studyjnej, jak pracuje się z modelkami i jak dużą rolę odgrywa przy tworzeniu zdjęcia photoshop? Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Justyną Ł. Bień. (str. 8)

28


Bień

29


A mówią, że

nie ma miejsc Fot. Agnieszka Zastawna

30


w biznesie

ca na przyjaźń... 31


Marzenę Kramarczyk, Natalię Kozak i Jakuba Mizerę najpierw połączyły wspólne studia, następnie zamiłowanie do podróży autostopem, a owocem ich pięcioletniej znajomości jest FRIENDS HOSTEL, nowe, wyjątkowe miejsce na noclegowej mapie Wrocławia. Zgodzili się opowiedzieć czytelnikom „Kontrastu” o swoich podróżniczych przygodach, o przyjaźni, ale także o tym, jak skutecznie przekuć pasję w biznes.

M

Monika Stopczyk

onika Stopczyk: Jesteśmy w miejscu, które powstało nie tylko z powodów czysto biznesow yc h . Z a p r z e d sięwzięciem, jakim jest założenie FRIENDS HOSTELU, stoi kilkuletnia przyjaźń okraszona całą masą najróżniejszych perypetii. Chciałabym zaproponować Wam, abyśmy na początku naszej rozmowy przenieśli się te pięć, sześć lat wstecz, do chwili kiedy we Wrocławiu, notabene mieście spotkań, trafiają na siebie Natalia, Marzena i Kuba. Jak wspominacie ten moment? Marzena Kramarczyk: Do naszego pierwszego spotkania doszło w murach Dolnośląskiej Szkoły Wyższej, do której trafiliśmy, gdy nie udało nam się dostać na studia na państwowych uczelniach. Ale nad tym smutkiem szybko wzięła górę ekscytacja nową sytuacją, dużym miastem, wyprowadzeniem się z rodzinnego domu i znalezieniem się w zupełnie nowej sytuacji. Pośród osób, z którymi byliśmy na roku, każdy z nas szukał kogoś, z kim może znaleźć wspólny język, kto podobnie postrzega świat i tak trafiliśmy na siebie. Poza spotkaniami na uczelni zaczęliśmy spędzać wspólnie wolny czas, organizować popołudniowe wyjścia, weekendowe wycieczki lub najzwyklejsze w świecie imprezy. Na pewno ważnym momentem dla naszej znajomości była wyprawa do Poznania przy okazji dnia św. Marcina, bo o ile ja miałam bardzo dobry kontakt zarówno z Natalią jak i z Kubą, to ich wzajemna sympatia nie od razu była tak oczywista. Podczas tego wyjazdu przełamały się wszystkie lody. Kuba Mizera: Po Poznaniu nastąpiły kolejne wyjazdy, zwiedzanie nieznanych dotąd miast, a któregoś dnia w naszych Fot. Agnieszka Zastawna

głowach pojawił się bardziej śmiały pomysł, by wybrać się poza granice naszego kraju, konkretnie do Stanów Zjednoczonych w ramach programu Work and Travel. Ostatecznie jednak nie zdecydowaliśmy się pojechać. M.K.: Wtedy wydawało nam się, że jest to niewiarygodnie daleko, nie mieliśmy jeszcze na swoim koncie tylu podróżniczych doświadczeń co teraz. Skoro nie USA, to pomyśleliśmy, że może modny wówczas Erasmus? Natalia Kozak: To nawet była nie tyle kwestia mody, co fakt, że pojawiła się w nas potrzeba, by coś zmienić, jeszcze bardziej uatrakcyjnić sobie studiowanie. K.M.: Wiele osób wybierało kraje na południu Europy, a my postanowiliśmy nie wpisywać się w ten trend i przekornie upodobaliśmy sobie Czechy. Państwo, do którego z Dolnego Śląska mamy najbliżej, a tak naprawdę bardzo mało o nim wiemy. N.K.: Wybraliśmy Brno. W dużej mierze ze względu na odległość, bo to zaledwie 250 km stąd i nie odbieraliśmy sobie możliwości odwiedzenia rodziców i znajomych w weekend. M.K.: Poza tym nie ma co ukrywać, że padło na Czechy, bo nie jest to drogi kraj. Nikt z nas nie pochodzi z bardzo zamożnych rodzin i także aspekt finansowy musieliśmy brać pod uwagę. Może i marzyła się nam Skandynawia, chociaż tam w sumie zimno, więc w ostatecznym rozrachunku najbardziej odpowiadali nam nasi południowi sąsiedzi, ich kuchnia i czeski browar. Polecamy Starobrno w towarzystwie knedli. M.S.: Po tym co dotąd od Was usłyszałam jawicie mi się jako osoby, które nie są typem ryzykantów, ale raczej dobrych logistyków, twardo stąpających po ziemi i mierzących siły na zamiary. K.M.: Był nawet taki moment, że zwątpiłem w ten pomysł i stwierdziłem, że jednak nie pojadę. Bałem się, że nie wystarczająco

32

znam angielski i nie poradzę sobie ze studiowaniem. Dziewczyny jednak nakłoniły mnie do tego, by iść na rozmowę, a potem to już potoczyło się jakoś samo i nim się zorientowałem, znalazłem się na liście studentów, którzy wyjadą. N.K.: Wtedy nie było już odwrotu i nie pozostało nam nic innego, jak przygotować się do wyjazdu. M.S.: Co dał Wam ten pobyt w Brnie? N.K.: Na pewno satysfakcję, bo w Czechach wszystkie zajęcia odbywały się w języku angielskim, a na Uniwersytecie Masarykowa nie było co liczyć na Erasmusowe ulgi. Mimo że nie władaliśmy wtedy tym językiem tak sprawnie jak dzisiaj, to daliśmy sobie radę i zaliczyliśmy wszystkie kursy. K.M.: Poza tym udowodniliśmy sobie, że potrafimy być zdeterminowani i wytrwale


dążyć do celu. Kiedy nasi zagraniczni znajomi imprezowali, my ostro zakuwaliśmy, ale osiągnęliśmy zamierzony cel i to nas bardzo cieszyło. N.K.: Ten wyjazd był też ważny dla ukształtowania się relacji między nami. To w Brnie przekonaliśmy się, że możemy na sobie polegać, wypłakać się w rękaw, a kiedy jedno z nas ma moment kryzysowy, to pozostali przyjdą mu z pomocą. Wzrost wzajemnego zaufania wpłynął również na nasze późniejsze decyzje o dalszych podróżach autostopem. M.S.: Skąd pomysł, by podróżować „na stopa”? K.M.: Nasza pierwszą autostopową podróżą był przyjazd z Brna do Wrocławia. Niestety połączenia między tymi miastami sa bardzo kiepskie i po trosze byliśmy skazani na takie rozwiązanie. Odradzano je nam,

jednak postanowiliśmy spróbować i ku naszemu zaskoczeniu, bardzo szybko trafiliśmy na ludzi, którzy dowieźli nas na miejsce. Potem wszystko potoczyło się niemal lawinowo, bo w ciągu miesiąca wylądowaliśmy np. w Budapeszcie. N.K.: To był wyjątkowy wyjazd, bo wspólnie ze znajomymi zrobiliśmy sobie zawody. Podzieliliśmy się na trzy dwuosobowe teamy i postanowiliśmy ścigać się kto pierwszy dotrze pod budynek parlamentu w Budapeszcie. K.M.: Najzabawniejsze jest to, że mieliśmy rywalizować, a ostatecznie wylądowaliśmy w jednym tirze. Najpierw Marzena z Jackiem złapali kierowcę, potem zabrali z trasy mnie i Anię, a za jakiś czas dosiadła się do nas Natalia z Wojtkiem. Zamiast zwycięskiej grupy pod parlamentem wylądowaliśmy

33

wszyscy na przedmieściach Budapesztu. Korzystając z miejscowej komunikacji dostaliśmy się do miasta, co też nie było takie proste, jak można by przypuszczać. N.K.: Wracając do twojego pytania, to „autostopowanie” bardzo wciąga. Z tym jest jak z tatuażami czy kolczykami. Zrobisz to raz, a potem myślisz o kolejnych. W przypadku podróży stopem, przemierzysz 200 km, to potem myślisz, czy może tym razem nie wyznaczyć sobie trasy dwa razy dłuższej. Z kolei kierunek naszych podróży miał źródło w zajęciach o systemach politycznych krajów bałkańskich, na które uczęszczaliśmy będąc w Brnie. M.K.: Kiedy uczyliśmy się do ostatniego egzaminu, mieliśmy już serdecznie dość siedzenia w książkach. Wpadłam na pomysł, by pojechać do Belgradu.


K.M.: Podchwyciliśmy z Natalią ideę, ale problemem okazał się brak paszportów. Zadzwoniliśmy do rodziców z prośbą o ich wysłanie, ale za bardzo nie chcieliśmy zdradzać szczegółów.. Mało brakowało, a musielibyśmy zrezygnować z planowanego na weekend wyjazdu, bo Marzeny paszport utknął gdzieś na poczcie i nie został dostarczony do akademika, o czym dowiedzieliśmy się dopiero w piątek około południa. Ostatecznie na wylotówce z Brna stanęliśmy dopiero po 18.00. Zabrał nas bardzo gościnny Grek, mający w samochodzie spory zapas rozgrzewających trunków, którymi nas częstował, a potem zaprosił do siebie na kolację. Gdy dotarliśmy do granicy, w pociągu spotkaliśmy przesympatyczną Serbkę, która okazała się naszą bratnią duszą, oprowadziła nas po Belgradzie, pomogła znaleźć hostel. M.K.: W tych naszych podróżach zawsze mieliśmy dużo szczęścia i spotykaliśmy dobrych ludzi, bez których prawdopodobnie bylibyśmy zmuszeni zmagać się z większą ilością rozmaitych problemów. K.M.: Można nawet powiedzieć, że więcej szczęścia niż rozumu. M.S.: Czy był w trakcie Waszych podróży taki moment, kiedy znaleźliście się w trudnej, a nawet niebezpiecznej sytuacji? M.K.: Ta wspomniana podróż do Belgradu wcale nie była taka bezproblemowa, jak wy-

Fot. Agnieszka Zastawna

nika z naszej opowieści. Pamiętam moment, kiedy będąc na Węgrzech, tuż przy granicy z Serbią, w bardzo maleńkiej wiosce, gdzie nikt nie mówił po angielsku, trudno nam było się z kimkolwiek dogadać i zasięgnąć pomocy. Znaleźliśmy się w podmiejskim autobusie, który miał zawieźć nas do samej granicy przynajmniej tak wydedukowaliśmy po rozmowach z miejscową ludnością. W efekcie w środku zimy, z plecakami, po zmroku znaleźliśmy się na przejściu granicznym, z tym, że po stronie serbskiej zastało nas szczere pole i sznury trąbiących samochodów, któ-

34

rych kierowcy chcieli po prostu dostać się na teren Unii Europejskiej. Nie było to Bóg wie jak niebezpieczne, ale to był moment, w którym niepokój związany z tym, jak sobie poradzimy, był mocno odczuwalny. N.K.: Ja z kolei pamiętam inną wyprawę, kiedy z Kubą jechaliśmy do Marzeny, która akurat była w Jersey. To była naprawdę dramatyczna podróż. K.M.: Mieliśmy wtedy duży niefart, bo najpierw utknęliśmy w Niemczech, gdzie tamtejsi policjanci podwieźli nas na miejsce, gdzie rzekomo łatwo złapiemy stopa, a w efekcie spę-


dziliśmy tam noc pod gołym niebem. Potem kolejny pech we Francji i druga noc na trawniku. N.K.: Tam byliśmy już bardzo blisko celu, bo zaledwie 60 km od miejscowości, z której odpływał prom na wyspę. Byliśmy wtedy zniechęceni autostopem i zdecydowaliśmy się przedostatni odcinek trasy przemierzyć pociągiem, na który niestety musieliśmy czekać, więc zaliczyliśmy nocleg na dworcu. Kończyło nam się jedzenie, byliśmy brudni, potwornie zmęczeni. K.M.: To była podróż z przygodami, gdzieś po drodze skakaliśmy przez barierki

na autostradzie, musieliśmy łamać przepisy, czuliśmy się trochę jak uciekinierzy. N.K.: Poza tym nie dawaliśmy już rady nerwowo. Stres i zmęczenie sprawiło, że zaczęliśmy się na siebie wydzierać. Naprawdę nie było łatwo. Na szczęście na promie, kiedy już wiedzieliśmy, że uda nam się dotrzeć na miejsce, wszystko wróciło do normy. M.K.: Doświadczenia zdobyte w takich trudnych sytuacjach pomogły nam później, kiedy planowaliśmy wspólny biznes. Umiejętność wypracowania kompromisów, podejmowania decyzji i reagowania okazała się bardzo pomocna.

35

M.S.: Wywołałaś temat hostelu, zatem powiedzcie, w którym momencie pojawił się pomysł, by zrobić coś dla podobnych Wam ludzi z Polski i zagranicy, którzy także pasjonują się podróżami i otworzyć FRIENDS HOSTEL? K.M.: Po obronie licencjatu każde z nas postanowiło kształcić się na innym kierunku, więc teoretycznie nasze drogi mogły się rozejść, ale w praktyce stało się zupełnie inaczej. Marzena któregoś dnia zdradziła nam, że marzy jej się tętniący życiem hostel i wtedy zaczęliśmy o tym rozmawiać. M.K.: Chodziło mi to po głowie od dawna, podobnie jak całe mnóstwo innych pomysłów, ale akurat koncepcja hostelu była mi najbliższa właśnie ze względu na zamiłowanie do podróży i wykształcenie, bo z bardzo dobrym wynikiem kończyłam technikum hotelarskie, reprezentowałam szkołę w ogólnopolskich konkursach, w których byłam wyróżniana. K.M.: Ja pracowałem wówczas w banku, w dziale sprzedaży i wydawało mi się, że moje doświadczenia w połączeniu z przygotowaniem branżowym Marzeny mogą dać podstawy, by zacząć pomysł wcielać w życie. Oczywiście nie wyobrażaliśmy sobie tego przedsięwzięcia bez Natalii, która m.in. doskonale równoważy wybuchowy charakter Marzeny i mój. M.S.: Są ludzie, jest pomysł, zapał, chęci, ale jak wiadomo, nic nie bierze


się z powietrza. Wynajęliście kamienicę w centrum Wrocławia, które jest miastem z jednymi z najwyższych cen wynajmu lokali w Polsce, zrobiliście remont, potem trzeba było to miejsce wyposażyć. Skąd się bierze fundusze na takie inwestycje, będąc tuż po studiach, dopiero zaczynając karierę zawodową? K.M.: Mamy wspaniałych rodziców, którzy nas dopingowali, wspierali jak tylko mogli, ale nie byli w stanie zapewnić kapitału, który wystarczyłby na pokrycie wszystkich wydatków. Byliśmy zatem skazani na siebie i początkowo planowaliśmy dwa lata pracować i odkładać pieniądze, ale w międzyczasie wpadliśmy na pomysł, by np. skorzystać z funduszy unijnych. N.K.: To jest też tak, że my na początku nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego, jak duże wydatki i wyrzeczenia nas czekają. Wiele z nich uświadomiliśmy sobie dopiero w trakcie robienia planów. M.S.: W takim razie, co doradzilibyście młodym ludziom, którzy są w podobnej sytuacji, jak Wy kiedyś? Na co powinni zwrócić uwagę, o czym powinni pamiętać? M.K.: Po pierwsze, na pewno niezbędna jest determinacja, bo to daje siłę i energię na konkretne działania. N.K.: Nie przestawać szukać pomysłów, alternatywnych rozwiązań. Fot. Agnieszka Zastawna (2)

K.M.: Nie zniechęcać się. Bo to nie jest tak, że nam ktoś podał kamienicę na tacy i powiedział „idźcie tu i tu, tam wam dadzą pieniądze na biznes”. Próbowaliśmy z jedną dotacją - nie wyszło. Z drugą podobnie, ale z trzecią już się powiodło. Potem musieliśmy znaleźć odpowiedni budynek, w atrakcyjnej lokalizacji, bo w naszej branży to jest kluczowe kryterium. Obejrzeliśmy całą masę nieruchomości i nawet byliśmy już zdecydowani na jeden obiekt, ale ktoś nas ubiegł. Trochę nam to podcięło skrzydła, ale szczęśliwie trafiliśmy na ogłoszenie dotyczący kamienicy przy ulicy Ruskiej. Początkowo była mowa o wynajmie dwóch pięter, ale ostatecznie jesteśmy najemcami całości. M.K.: Niemałą role odegrała tu właścicielka kamienicy, która zdecydowała się zaryzykować i wynająć nam budynek. Dostrzegła w nas potencjał, energię i zapał do pracy, bo przecież na naszym koncie bankowym nie było żadnej imponującej sumy, która mogłaby być dla niej gwarantem naszej wiarygodności finansowej. I tak, czekając na dotację, musieliśmy wziąć niemały kredyt, który pozwoliłby nam otworzyć hostel jesienią 2011, a nie dopiero w 2012 roku. N.K.: Potrzeba także dużej wytrwałości, by przebrnąć przez etap przygotowania dokumentów, pisania biznesplanu. Oddając go, żartowaliśmy, że to nasze prace ma-

36

gisterskie. Spędziliśmy długie godziny nad papierami, często do późnej nocy, w stresie, następnie szkolenia, które musieliśmy przejść, ale dziś mamy namacalne dowody na to, że było warto. M.S.: A jak godziliście to z pracą, bo przecież z czegoś w tym czasie musieliście żyć? K.M.: Ostatecznie musieliśmy zakasać rękawy i brać się ostro do pracy na rzecz hostelu, rezygnując z zatrudnienia w innych miejscach. N.K.: Znów trzeba było postawić wszystko na jedną kartę, bo chcieliśmy otworzyć hostel 1 września, ale też nie mieliśmy pewności, czy od razu będziemy mieli komplet gości, a w raz z nimi dochody. M.S.: Rozmawiamy dokładnie dwa miesiące po otwarciu. Da się z tego interesu wyżyć? M.K.: Na pewno niejeden przedsiębiorca nie byłby zadowolony z wysokości dotychczasowych przychodów, ale my cały czas pamiętamy, że FRIENDS HOSTEL powstał jako idea, a w drugiej kolejności jako biznes mający nam zapewnić byt. Jak na razie nie narzekamy na brak gości i nie jesteśmy na minusie, a to chyba dobry zwiastun na przyszłość. M.S.: Skoro o przyszłości mowa ‒ jak chcielibyście widzieć to miejsce na mapie Wrocławia za jakiś czas, za rok, pięć lat?


FRIENDS HOSTEL ul. Ruska 49 50-079 Wrocław +48792101777 www.friendshostel.pl

M.K.: Teraz przede wszystkim chcemy położyć nacisk na współpracę z rozmaitymi instytucjami, zależy nam, by to miejsce było rozpoznawalne w mieście, przyjazne typowym turystom, ale także ludziom przyjeżdżającym na imprezy kulturalne, festiwale, których przecież we Wrocławiu nie brakuje. No i przede wszystkim na autostopowiczów! Zależy nam na spotkaniu ciekawych ludzi z Polski i z zagranicy, na nawiązaniu znajomości. K.M.: Sami w czasie studiów braliśmy czynny udział w życiu kulturalnym tego miasta i teraz marzy nam się, by nasza inicjatywa kojarzona była we Wrocławiu jako miejsce przyjazne kulturze, w którym goście mogą usiąść w naszym salonie i powymieniać się między sobą doświadczeniami podróżniczymi, pasjami. Możemy jednorazowo przyjąć 33 gości, co pozwala stworzyć kameralną atmosferę i sprzyja nawiązywaniu kontaktów, a przecież w dużej mierze w podróżowaniu o to chodzi.

37

Fot. archiwum Fundacji (3)


38


Co z tą

książką? Podobno Polacy nie chcą czytać. Podobno wydawnictwa ledwo zipią. Podobno targi książki to już przeżytek i nieopłacalne jest dla wydawców uczestnictwo w nich. ­­W naszym mieście corocznie organizowane są Wrocławskie Promocje Dobrych Książek, które wydają się zaprzeczać tym tezom. Jak jest naprawdę? Szymon Makuch

39

Fot. archiwum Ilustr. „Zachęty” Kalina Jarosz


W

2010 r. na liście bestsellerów w krajowych księgarniach pierwsze miejsce zajął Dan Brown z powieścią Zaginiony symbol. 350 tys. egzemplarzy to dobry wynik, zwłaszcza, że o taką sprzedaż trudno było nawet Katarzynie Grocholi oraz Małgorzacie Kalicińskiej. Drugi na liście był Pierre Dukan, którego Nie mogę schudnąć kupiło 267 559 nabywców. Trzecia na liście była wspomniana Grochola, której Zielone drzwi kupiło 180 tys. Polaków. Do zajęcia 30. miejsca na liście potrzebne było sprzedanie 45 475 egzemplarzy, czego dokonał Jeremy Clarkson z książką Doprowadzony do szału. Trudno stwierdzić, jak wyglądać będzie ten ranking za 2011 r., ale z pewnością warto będzie się z nim zapoznać, biorąc pod uwagę fakt, że w tym roku ukazały się nowe pozycje takich sław, jak Umberto Eco czy Michel Houellebecq. Pozostaje pytanie, czy w 38-milionowym kraju sprzedanie 350 tys. to dużo? Zdecydowanie tak, Brown jest jednak wśród ewenementów. Generalnie sprzedanie kilkunastu tysięcy jest już całkiem dobrym wynikiem. Czy Polaka stać na książki? Powyższe pytanie jest klasycznym w dyskusji nt. czytelnictwa w naszym kraju. Jeżeli statystyczna książka kosztuje w księgarni 30-40 zł, to statystyczny Polak z pewnością może sobie pozwolić na kilka sztuk w miesiącu. Pytanie tylko, czy chce? Zawsze można daną pozycję wypożyczyć z biblioteki, choć nie jest to łatwe, gdyż obowiązkowe egzemplarze trafiają do Biblioteki Narodowej oraz do bibliotek uniwersyteckich. Generalnie społeczeństwo narzeka, że książki są drogie. Wydawcy stwierdzają, że czyta się tak mało, że ceny muszą być takie, jakie są, gdyż inaczej nie będzie się to opłacać. Inna sprawa, że marże w księgarniach bywają często bardzo wysokie, czego przykładem jest choćby „książkowy potwór”, który zarabia na sprzedawanych publikacjach około 50% ich ceny zbytu, zalegając w dodatku z płatnościami na rzecz wydawców. O internetowej akcji „Nie karm książkowego potwora” rozpisywać się nie będziemy, warto jednak zapoznać się z tym, co mają na ten temat do powiedzenia właściciele księgarń czy sami wydawcy.

40


Ratunkiem dla książek mogłyby być w pewnej mierze e-booki. Elektroniczne wersje ograniczają koszty, nie trzeba bowiem wydawać dużych pieniędzy na druk. Mogłyby więc być tańsze. W Polsce jednak nie jest to segment rynku szczególnie popularny. Szacuje się, że w 2010 r. cały rynek wydawniczy w naszym kraju zarobił 3 mld zł, z czego e-booki to około 12 mln zł, a więc mniej niż 1%. Co z dostępem do tego typu publikacji? Tutaj znów szacunki wskazują, że mniej więcej co dwudziesta nowa publikacja możliwa jest do zakupienia w wersji elektronicznej. Dla porównania – Niemcy na e-booki wydali w 2010 r. ponad 80 mln zł, mając możliwość zapoznania się z ich liczbą podchodzącą pod 100 tys., podczas gdy w Polsce liczba ta ledwo przekracza 10 tys. (księgarnie lubią zawyżać liczby posiadanych publikacji elektronicznych, poprzez dwukrotne liczenie książek oferowanych w dwóch formatach, dodawanie pozycji obcojęzycznych itp.). Żeby nie być totalnym pesymistą trzeba przyznać, że dane z różnych ośrodków analitycznych wskazują, iż rynek publikacji elektronicznych w Polsce będzie się rozwijał. Przewiduje się nawet, że do 2014 r. jego wartość wzrośnie czterokrotnie – wówczas udział e-booków w rynku ma sięgnąć 10%. Dla wielu czytelników e-book nie zastąpi papierowej książki, ale jeżeli rzeczywiście rozwój nowych technologii, zwłaszcza tabletów itp. będzie tak dynamiczny, jak się zakłada, to z pewnością część Polaków będzie chętniej korzystać z możliwości e-czytania. Rynek umiera, wydawcy żyją Ciągle powtarza się, że rynek wydawniczy umiera, że czytelnictwo spada. Trochę to jednak kontrastuje z faktem, że widać coraz więcej wydawnictw, które jakoś sobie radzą. Zapewne „jakoś” jest tu dobrym słowem, bowiem mało kto z nich osiąga milionowe zyski. Nie sposób jednak wierzyć, że większość z nich dokłada do interesu, zwłaszcza jeśli funkcjonuje na rynku od kilku lub kilkunastu lat. Obserwując coroczne Wrocławskie Promocje Dobrych Książek, człowiek może zapoznać się z kilkudziesięcioma przedstawicielami wydawnictw. Część z nich to pracownicy wielkich, znanych firm (Weltbild, Rebis, Zysk i Spółka, W.A.B.), inni to

41

często niewielkie, czasem rodzinne wydawnictwa (Miniatura, LTW, Marek Derewiecki, Anna Piątkowska). Ich strategie wydawnicze są różne. Wśród wydawców mamy przedsiębiorstwa ukierunkowane na drogie, albumowe publikacje (które całkiem dobrze się sprzedają), producentów książek przede wszystkim dla dzieci, wydawców lubujących się w książkach o spiskowych teoriach dziejów czy też celujących głównie w beletrystykę, szczególnie na zagranicznych licencjach. Zdarzają się i wydawnictwa, które wydają jak dotąd wyłącznie literaturę z jednego kraju (np. czeską) albo wyłącznie książki z tematyki filozoficznej lub religijnej. Każde z tych wydawnictw funkcjonuje na rynku krócej lub dłużej, co świadczy, że da się przeżyć, będąc wydawcą, choć trudno zapewne stać się milionerem. Poza „targowymi” wydawnictwami jest jeszcze wiele innych, których działalność ogranicza się nieraz do publikowania wyłącznie na zlecenie uczelni, towarzystw naukowych itp. W takich przypadkach bardzo często rola wydawcy (a raczej „wydawcy”) sprowadza się do wydrukowania pliku z programu tekstowego i oprawieniu go w mniej lub bardziej atrakcyjną okładkę. Tego typu wydawcy często nie uprawiają dystrybucji książki, dostarczając autorowi czy też zleceniodawcy paczki z książkami. Cóż, każdy ma swoją strategię rynkową. Za kilka tysięcy złotych można tam wydać tom pokonferencyjny, którego nikt, poza autorami i ich znajomymi, nie przeczyta, więc problematyka dystrybucji i tak jest bez znaczenia. W tym wypadku ważna jest umiejętność obniżania kosztów. Można to osiągnąć w różny sposób, m.in. tańszym papierem, własną drukarnią czy też zatrudnianiem praktykantów. Jedno z wrocławskich wydawnictw funkcjonuje dzięki stałemu dopływowi studentów, którzy w ramach praktyk wykonają część pracy, za którą oczywiście nie otrzymają pieniędzy, lecz szansę na późniejsze zatrudnienie. Szansa ta jest, co prawda, nikła, jeżeli na 15 pracujących ośmioro jest praktykantami, ale nadzieję trzeba mieć, gdyż trudno o robotę w branży wydawniczej w stolicy Dolnego Śląska. Rynek wydawniczy w Polsce żyje i żyć będzie, choć z pewnością coraz trudniej jest na niego wejść i osiągać duże zyski. Czasem jest to zależne od szczęścia, czaIlustr. Kalina Jarosz


sem od dobrej strategii. Niejednokrotnie wydawnictwa są napędzane przez „kury znoszące złote jaja”, czyli wspomnianego wcześniej Dana Browna czy Joanne K. Rowling. Sztuką jest jednak podpisanie umowy licencyjnej z takimi twórcami. Czarne proroctwa, że Polacy w ogóle przestaną czytać, można włożyć między bajki, choć na pewno sytuacja nie jest idealna i warto promować czytelnictwo. Czytający Wrocław Tworzenie uogólnień na temat mieszkańców miast czy regionów zawsze jest dość ryzykowne. Trudno w związku z tym jednoznacznie stwierdzać, czy wrocławianie to grupa lubiąca czytać książki. Jak to zawsze bywa w takim przypadku, odpowiedź nie może być jednoznaczna. Część tutejszych mieszkańców kupuje i czyta wiele książek, inni używają ich co najwyżej do położenia kubka z herbatą. Na czytelnictwo wpływ ma zawsze fakt istnienia szkół wyższych. Ludzie z wyższym wykształceniem wykazują statystycznie większe skłonności do korzystania z książek (i to nie tylko podręczników), choć w praktyce oczywiście i na filologii polskiej nie brak ludzi, którzy książki w ręce nie mieli od długiego czasu. Pewnym wyznacznikiem zainteresowania książką mogą być wspomniane targi. Biuro WPDK we współpracy z Miejską

Ilustr. Kalina Jarosz

Biblioteką Publiczną organizuje w ciągu roku trzy imprezy książkowe (w ciągu ostatnich 12 miesięcy oprócz WPDK były to targi książki dziecięcej, a także Wrocławskie Tanie Książek Czytanie – obie odbywały się na miejskim rynku). Na każdą z nich przybywa pewna liczba wydawców, którzy wyjeżdżają mniej lub bardziej zadowoleni. Odbywające się w grudniu w Muzeum Architektury targi książki to impreza, na której pojawia się około 100 wydawców. WPDK są zdecydowanie mniejsze od listopadowych targów w Krakowie czy od targów w Warszawie. Dla jednych jest to argument o wyższości tamtych imprez, dla innych – odwrotnie. Nie to jest jednak istotne. Odbywająca się w ścisłym centrum Wrocławia impreza przyciąga tysiące odwiedzających, którzy zostawiają nierzadko grube pieniądze na poszczególnych stoiskach. Można stąd wnioskować, że zapotrzebowanie na książkę w naszym mieście istnieje. Ważną kwestią w ocenie zainteresowania czytelników targami są opinie wydawców. Ci zaś mają podzielone zdania. Znaczna grupa przyjeżdża w każdym roku, posiadając bogaty zasób tytułów, który pozwala im wyjechać ze zdecydowanie dodatnim bilansem handlowym. Inni narzekają, że impreza jest słabo pro-

42

mowana, że przybywa mało ludzi, a na innych stoiskach zamiast dobrych książek są książki kucharskie. Cóż, nie każdemu da się dogodzić. Wypracowanie marki wydawnictwa jest niełatwą sztuką, stąd też mniejsze (czy też mniej znane) firmy mają zawsze nieco utrudnione zadanie. Profile poszczególnych wydawców niejednokrotnie również nie odpowiadają określonym grupom odbiorców. Reasumując, książka we Wrocławiu żyje i ma się nieźle. W mieście, co prawda, brakuje dużych i renomowanych wydawnictw, ale są czytelnicy, którzy czują potrzebę zapoznawania się z licznymi publikacjami. Nie bądźmy więc czarnowidzami – książka żyje od setek lat i nie zginie również przez następne stulecia, nawet jeśli zmieni się z wersji papierowej w elektroniczny plik.


43


Wszyscy jesteśmy

44


Frankensteinami 23 listopada miała miejsce premiera najnowszego spektaklu teatru muzycznego Capitol pod tytułem Frankenstein w reżyserii Wojciecha Kościelniaka. Jego twórca opowiedział nam o tym, dlaczego ważniejsze od samych zjawisk są ich przyczyny i o tym, że gwiazdy są znacznie bliżej, niż nam się wydaje.

J

akub Kasperkiewicz: Lubi się Pan bać? Wojciech Kościelniak: Nie, raczej nie mam czegoś takiego, że lubię się bać. W moim spektaklu strach – który nam towarzyszy, czy tego chcemy czy też nie – jest wykorzystany raczej jako nośnik jakiejś historii. Nie, niespecjalnie lubię się bać… wolę spokój. (śmiech) J.K.: Pytam, bo jest wiele osób, które w pewien sposób fetyszyzują to uczucie i polują na przykład na filmy, które by je w nich wzbudziły. Jednak produkcje o Frankensteinie, zwłaszcza wcześniejsze, bazują na czymś bardziej wysublimowanym, atmosferycznym, niż ten toporny rodzaj strachu, jaki spotyka się w dużych ilościach dzisiaj. W.K.: Ten „strach” odczuwany z bezpieczeństwa fotela podczas oglądania filmu to tak naprawdę żaden strach. Ja oczywiście rozumiem, o co chodzi – to są pewne napięcia, które się czuje, pewne sposoby manipulowania odbiorcą przez reżysera. My pewnie też próbujemy się w to zabawić w spektaklu, ale raczej umiarkowanie. Natomiast oczywiste jest, że te hollywoodzkie filmy o Frankensteinie sprzed wojny, tylko częściowo bazujące na niemieckim ekspresjonizmie, z dzisiejszego punktu widzenia nas nie straszą. Dla mnie zdecydowanie ciekawsza w tym jest zabawa w strach. Temat, który jest tam podany, który wtedy próbowano mniej lub bardziej serio rozpatrywać – Prometeusza, człowieka, który mierzy się z własną chciwością i pychą – umieszczony jest w sztucznej konwencji. Wierzę w to, że takie właśnie sztuczne formuły, jak na przykład operetka, film grozy czy czysty kryminał, z jednej strony brną w naiwność, ale z drugiej tworzą czysty świat, tak idealny

Jakub Kasperkiewicz i nieprawdziwy, że aż stający się metaforą. W związku z tym stają się bardzo pojemne, jeśli chodzi o opowiadanie rzeczy niejednoznacznych. J.K.: W takim razie dlaczego postanowił Pan zmierzyć się akurat z Frankensteinem? Skąd ten pomysł? Wcześniej wziął Pan na warsztat Dostojewskiego. W.K.: Dostojewski to oczywiście zupełnie inny ciężar literatury. Uważam, że o rzeczach istotnych można opowiadać zarówno za pomocą tekstów bardzo ważnych, które się nie starzeją, takich jak „Idiota”, ale można też to robić przy pomocy kłamstwa. Tak robił na przykład Fellini. Opowiadał rzeczy pozornie banalne, śmieszne, dziwaczne, ale wyzierała z tego prawda. Nasz Frankenstein w zamierzeniu – i mam nadzieję, że przynajmniej w jakiejś części nam się to udało – jest spektaklem o chciwości, o tym motorze naszej współczesnej egzystencji. Z jednej strony chodzi o błogosławieństwo ludzkości, polegające na tym, że ciągle pragniemy, mamy marzenia, chcemy wykroczyć poza horyzont, a z drugiej – kiedy nam się to już zaczyna udawać, nie potrafimy się zatrzymać i idziemy zdecydowanie za daleko. Wydaje mi się, że znalezienie właściwiej równowagi, wytyczenie granicy pomiędzy marzeniem a chciwością jest tematem tego spektaklu. J.K.: Mówi Pan o marzeniach, a ja, oglądając spektakl, skupiłem się na węższym aspekcie, czyli nauce – jaki jest Pana stosunek do jej granic, zastosowań i tego, że te granice musimy tak często rewidować? Pomysł Frankensteina pochodzi z początku XIX wieku, a tak naprawdę z roku na rok staje się coraz bardziej aktualny. W.K.: Nie ukrywam, że w tym spektaklu nauka jest w głównej mierze metaforą. To, czego Wiktor Frankenstein oczekuje od na-

45

uki, jest tym samym, czego zdolny architekt, planujący wykroczyć poza jakieś normy, oczekuje od projektu domu, który będzie wykonywał. To samo w wypadku malarza, który pragnie odmienić losy malarstwa, czy lekarza chcącego wykonać operację, której nikt jeszcze nigdy nie zrobił. Myślę, że każdy z nas w zawodzie który sobie wybrał, chce sięgnąć do gwiazd i to jest piękne. Tylko niestety czasem nie zauważamy, że te gwiazdy są dużo bliżej, niż nam się wydaje, a kiedy do nich zmierzamy, to idziemy po trupach. I często w wyniku tego powstaje potwór. Zamiast gwiazd na końcu jest jakaś otchłań, przepaść. To jest dla mnie dużo ważniejsze, niż jakaś prawdziwa wartość naukowa tego spektaklu, której, jak wiadomo, nie ma. Wszystkie nazwy, które tam padają, są wyłącznie zabawą skonstruowaną tak, żeby można było podążać za historią. Jednak rzeczywiście, jeżeli chodzi o temat nauki, dokąd ona prowadzi i może prowadzić, to tezy Frankensteina są nadal jak najbardziej aktualne. Z jednej strony może ona sprawić, że nasze życie będzie lżejsze, ciekawsze, wygodniejsze, natomiast przy okazji nie zawsze sobie radzimy z jej skutkami i wtedy powstają Frankensteiny. Nie chciałbym jednak demonizować tego tematu w spektaklu. Został on wcześniej już na tyle ciekawie opowiedziany w historii teatru czy filmu, że my potraktowaliśmy go dość pobieżnie. Jedynie zaznaczyliśmy ważkość tego tematu. Nie sądzę, żeby ktoś skupiony na tym elemencie mógł dużo wynieść z tego przedstawienia, bo nie było to naszą intencją. J.K.: Spektakl w dużej mierze ma charakter komediowy – publiczność na premierze śmiała się często i głośno. Nie bał się Pan, że te zabawne momenty, których było naprawdę wiele, mogły przyćmić te, w których chciał


Pan powiedzieć coś na serio? Czy była taka chwila, w której czuł się Pan zawiedziony przez publiczność pod tym względem? W.K.: Nie, absolutnie się nie zawiodłem. Ten spektakl jest świadomie zbudowany wielowarstwowo. Staramy się go stworzyć tak, żeby każdy widz otrzymał to, czego sam od niego oczekuje, ale również co sam od siebie da. Osoby, które umieją patrzeć wielowarstwowo odczytają pod komedią – i wiele osób tak to też odebrało – tę drugą warstwę. Natomiast jeśli ktoś chce po prostu zabawy komediowej, to też ją otrzyma. W żadnym wypadku się nie boję, że warstwa komediowa coś zagłuszy, bo wydaje mi się, że ten balans pomiędzy komedią a próbą powiedzenia serio pozwala nam uniknąć banału i stworzyć świat, który – przynajmniej dla mnie – jest najbardziej interesujący. Nie skręcający za bardzo ani w kierunku grozy, ani w kierunku komedii, ani za bardzo w kierunku sentymentalizmu, który też się przecież pojawia w tym spektaklu, ani w kierunku brutalności. Manewrując szybko tymi wartościami, można stworzyć coś będącego pomiędzy, co jest mniej nazywalne i przez to ciekawe. J.K.: Zaintrygowało mnie to, ponieważ często obserwuje się takie zjawisko, jak „efekt Dnia świra”. Nazwa stąd, że ludzie po obejrzeniu filmu Koterskiego polecali go jako „fajną komedię”. W.K.: To jest moim zdaniem świetny przykład. Będąc w kinie na Dniu świra czy Wszyscy jesteśmy Chrystusami, ze względu na to, że niektóre tematy zawarte w tych filmach są mi bliskie, byłem do głębi poruszony, podczas kiedy na sali słyszałem częste wybuchy śmiechu. Chociaż oczywiście też się śmiałem w niektórych momentach. Te filmy są świetnie skonstruowane właśnie dlatego, że pozwalają każdemu człowiekowi odebrać te historie w inny sposób. Dają wolność. Jeżeli ktoś chce zobaczyć głębsze warstwy, to je zobaczy, a jeżeli nie – to niech się przynajmniej zabawi. J.K.: Dosyć kompleksowo podszedł Pan do historii Wiktora Frankensteina, zwłaszcza względem ekranizacji z 1931 roku, o której mówił Pan, że była dla Pana silną inspiracją. W.K.: Mam wrażenie, że zarówno książka, jak i film są dramatem dwóch ról: monstrum i Wiktora Frankensteina. Inne postaci nie istnieją, są kompletnie niezapamiętywane. Wydaje mi się, że to zawie-

szenie w pustce po pierwsze byłoby trochę niezasadne z punktu widzenia teatralnego, a po drugie wprowadzanie postaci, takich jak Elżbieta, matka czy profesor Waldman, i niedanie im własnego konfliktu, własnego dramatu, tez opartych również o te same tematy, wydało mi się po prostu kalekie. Warto również było się zastanowić, kim monstrum było wcześniej. W filmie czy w książce wiemy tylko, że to wykopane ciało z mózgiem mordercy. Z jego przeszłości można przecież domniemywać jakąś niebaśniową, niebajkową historię. Bo pamiętajmy, że całe to opowiadanie ma właśnie narrację baśniową, mitologiczną – to jest wszystko nieprawda. Stąd chciałem, żeby

46

pod tym jednak się kryła się jakaś prawda. (śmiech) W związku z tym musiałem opowiedzieć nieco więcej. J.K.: Stąd przedstawienie środowiska szkolnego czy relacji z nadopiekuńczą matką. Skąd pomysł na taki akurat model macierzyństwa? W.K.: Mnie interesuje nie tyle samo zjawisko, co przyczyna tego zjawiska. Nie tyle ruch czy krzyk, co ich powody. I wreszcie – nie tyle strach, co powód strachu. Staram się temu przyglądać – oczywiście pobieżnie, bo nie mam czasu w tego typu spektaklu na nadmierne psychologizowanie. Skąd się biorą tacy Wiktorzy Frankensteinowie, takie Elżbiety czy tacy Henrykowie? To są


osoby wykluczone. Pewne podstawowe powody ich takiego, a nie innego zachowania dobrze było znać. Dlatego dom, który jest bazą tego, co później nami rządzi wydał mi się ważny, ale też i społeczeństwo. Szkoła w jakiś sposób reprezentuje społeczeństwo dla naszych bohaterów. Wydaje mi się, że relacja między matką a dzieckiem jest szalenie ważna. Ponadto współczesne odczytanie roli matki jest często inne, niż to z dawnych lat, czyli że mama nie miała czasu, była zabiegana i tak dalej. Nasze pokolenia są wychowane przez nadopiekuńczość. Za wiele w nas wlano miłości, opieki i troski i z tego wynika to poczucie ubezwłasnowolnienia, że sami nic nie jesteśmy w stanie zrobić, że

sami bez rodziców jesteśmy nikim. Ta chęć „wyrwania się” jest wtedy moim zdaniem ważna jako element opowieści o współczesnym strachu. J.K.: Oba te środowiska – dom i szkoła – były w wypadku Wiktora Frankensteina bardzo opresyjne. Szkoła od razu skojarzyła mi się z filmem The Wall. W.K.: Nie wzorowałem się bezpośrednio na nim – ktoś też tam zauważył Umarłą klasę Kantora i jeszcze kilka innych. Żadne tego typu skojarzenie nie jest zasadne, a zarazem wszystkie są zasadne. To jest pewna sztampa klas, które wykluczają. Dla mnie było istotne, żeby przy pomocy klasy opowiedzieć, że Wiktor, Elżbieta i Henryk to osoby

47

wykluczone ze społeczeństwa. Przez własny charakter, przez to, że społeczeństwo w ogóle jest coraz bardziej zamknięte, przez to, że pochodzą z niższych warstw, które mają mniej, jak w wypadku Elżbiety czy Henryka. Wbrew pozorom ten temat w dzisiejszej szkole – czy masz komórkę taką czy inną – jest wciąż bardzo aktualny i istotny. Wydawało mi się, że dobrze jest na tym etapie pierwocin przyjrzeć się temu, skąd się biorą te cechy u Wiktora. J.K.: A dlaczego postanowił Pan „dać głos” potworowi? Zasadą – sporadycznie łamaną – w filmach jest, że wydaje z siebie tylko nieartykułowane dźwięki. Dlaczego chciał Pan go uczynić „mądrzejszym”? W.K.: W książce monstrum mówi. Również się uczyło, kiedy mieszkało w szopie i podglądało rodzinę Agaty i ślepca. Przede wszystkim, co oczywiste, dzięki mowie można bardzo wiele wyrazić. W wypadku tego spektaklu wydawało mi się, że monstrum jest emanacją chciwości, czyli tak naprawdę zła, które w którymś momencie naszej pracy, bezkrytycznego podążania za celem odłącza się i staje samoistnym bytem. Ono jakoś się do nas odzywa, czegoś od nas chce – dlatego wydawało mi się, że dobrze by było, gdyby to zło mówiło. Co gorsze, to zło z czasem staje się coraz mądrzejsze, coraz bardziej elokwentne, współistniejące z nami, stające się częścią nas samych. Z tym złem uczymy się żyć, zdajemy sobie sprawę z tego, że jest ono nie do wykorzenienia, nie do zlikwidowania. To mi się wydało ciekawe – w jaki sposób zło się emancypuje i staje się integralną częścią nas samych. J.K.: Dlaczego wszystkie postaci mają twarze pomalowane na biało? Czy jest to sposób zrównania pod pewnym względem ludzi i monstrum? W.K.: To jest konwencja teatralna, mająca wydobyć sztuczność tego spektaklu. Zarówno stylistyka grania, jeśli dobrze się temu przyjrzeć, jak i kostiumy czy kolorystyka – wszystko dążyło do sztuczności. Do tego, żeby opowiadać o zjawiskach, a nie psychologizować. Ten spektakl jest świadomie wyprany z psychologii. Zabroniłem aktorom psychologizować, bo to nie jest teatr Czechowa, tylko coś zbliżonego bardziej do teatru Brechta. Takiego, który pokazuje mechanizmy, mówi formą, skrótem. Do tego zdecydowanie bardziej przydaje się patrzenie na to jak na komiks. Takie twarze pomalowane na biało, z ustami i ocza-


mi wydobytymi na czarno, oprócz tego, że dodają pewnego mroku charakterystycznego dla przedwojennego kina ekspresjonistycznego, to niesamowicie wydobywają ekspresję takiego ciała. Pozwalają przyglądać się nie tyle ludziom, co potworom, które w nich mieszkają. J.K.: „Ulokalizował” Pan tę opowieść do granic możliwości. Miejsc, miast, czy zamków Frankensteina jest kilka w Europie – jeden z nich znajduje się w Ząbkowicach Śląskich, a to przecież bardzo blisko Wrocławia. Poza tym pojawił się mózg profesora z Breslau oraz wspomniany został Niederschlesien, czyli Dolny Śląsk. W.K.: Oczywiście, wydało mi się to bardzo zabawne. Jeśli umieścimy tę historię w Ząbkowicach Śląskich, to pojawia się jakieś uzasadnienie tego, że ta opowieść jest o nas. Wiadomo, że jest ona niemiecka – autorka powieści nie była Niemką, ale jej akcja dzieje w tych niemieckich zamkach, które są w naszej wyobraźni zimne, mroczne. Gdyby to umieścić w polskim zamku, zaraz by się zrobiło szlachecko i to już jest zupełnie inny problem, bo pewnie musiałyby się pod tym czaić nasze powstania narodowe – a na tym mi nie zależało. Jest to również pewnego rodzaju próba szukania – oczywiście z przymrużeniem oka – tożsamości Dolnego Śląska. Wydaje mi się, że jest to bardzo ciekawy region, który ma szansę mieć swoją kulturę i własną markę. J.K.: W wielu momentach spektaklu stawał mi przed oczami Młody Frankenstein Mela Brooksa. W.K.: Oczywiście. W żadnym z filmów ani w powieści nie ma sceny w Londynie. Mam na myśli występ głównych bohaterów w kabarecie. Kiedy oglądałem Młodego Frankensteina, pomysł ten wydał mi się idealnie pasujący do mojej wizji, bo przecież jest to klucz musicalowy. Tak więc bez najmniejszego zażenowania przyznaję się, że zacytowałem Mela Brooksa, oczywiście z pokłonem dla wielkiego mistrza. Scena ta mówi przecież o bardzo ważnej rzeczy – o zaprzyjaźnieniu się Wiktora z monstrum. Oni razem śpiewają i tańczą – to już jest dla mnie tak głupie, wręcz kretyńskie… ale jednocześnie kryje się za tym jakaś prawda o tym, że człowiek, gdy zorientuje się, że jest zły, na początku broni się przed tym, ale w którymś momencie mówi trudno, taki jestem, muszę z tym żyć. Warto się uśmiechnąć do tego, kim jestem. J.K.: Scena, w której Frankenstein „od-

dał monstrum trochę swojej mądrości” też pojawia się w Młodym Frankensteinie. To również była ważnya scena, bo potwór w tym momencie stał się bardziej przebiegły. W.K.: Mniej chodziło o samą przebiegłość czy o zdolność zabijania. Mnie chodzi o to, żeby pokazać, w jaki sposób zmienia się relacja z tym idiotą, debilem, nie wiem jak to inaczej nazwać – tym strasznym czymś, co sami zrobiliśmy. Weźmy na przykład II Wojnę Światową, która była przecież monstrum, czymś absolutnie strasznym ze względu na bezmiar zła, jaki się wtedy wydarzył. Kiedyś z tego nie można było żartować. Ale w którymś momencie, zresztą przy pewnych protestach, powstał film Jak rozpętałem drugą wojnę światową. Kiedyś zaczęto się wreszcie śmiać z tego tematu, oswajać go. Tak właśnie działa ludzkość – najgorsze nawet rzeczy z czasem oswajamy. Czy to dobrze, czy źle? Z jednej strony dobrze, bo by się nie dało żyć w takim ciągłym cierpieniu, z drugiej – trzeba pamiętać o tym, co złe. J.K.: W spektaklu wyczułem silne napięcie erotyczne ze strony postaci kobiecych, których mężczyźni za bardzo zaangażowali się w „inne sprawy”, zapominając o nich, zaniedbując je. Nie przypominam sobie, żeby w filmach był położony na to akcent. W.K.: Seksualność w tym spektaklu jest tak naprawdę drugoplanowa, dla mnie istotny był wybór – taki, który każdy widz zrozumie, nie będzie miał wątpliwości, dlatego powinien być plakatowy, czarno-biały. Jeśli kobieta stoi przed mężczyzną i on mówi potrzebuję ciała, daj mi to ciało, to oczywiście rozumiemy, o jakie ciało chodzi. Natomiast jeżeli on po chwili łapie muchę i mówi, że potrzebuje martwego ciała muchy, to w tym momencie pojawia się niespełniona obietnica kochanka, który zainteresował się kobietą. To jest dla mnie straszliwa zdrada, tak naprawdę zdrada życia – przecież ta scena mówi o tym, że Wiktor chce dawać życie, ale nie wpada na pomysł, że „dać życie” to po prostu kochać się z kobietą, która potem urodzi dziecko. To jest prawdziwe danie życia, a nie ożywienie martwego owada. Często szukamy magii gdzieś daleko, podczas gdy ona jest bardzo blisko nas. Zrobiliśmy to oczywiście w formie groteskowej, ale wierzę, że to coś mówi. J.K.: Brakowało mi trochę na scenie laboratorium Frankensteina rodem z filmów – pełnego rurek, naczyń

48

wypełnionych kolorowymi cieczami i elektrod. Nie pojawiło się ze względu na ascetyczną koncepcję scenograficzną, czy może przez felerne miejsce, w którym spektakl jest wystawiany? W.K.: Miejsce jest felerne, co do tego nie ma wątpliwości, jednak nawet gdybym miał największe pieniądze na świecie i najlepszy teatr na świecie, zdecydowanie chciałbym uniknąć dosłowności, czyli pokazywania laboratorium, kiedy akcja się dzieje w laboratorium. Wydaje mi się, że kiedy ono jest w wózku dziecięcym – czy dokładnie, w wypadku pracowni, w wanience, ale wszystkie wózki występujące w spektaklu są pochodną wózka dziecięcego – to właśnie jest to laboratorium nieprawdziwe, istniejące tylko w głowie Wiktora. Ono jest dla mnie znacznie bardziej ciekawe. I to jest dla mnie przy okazji prawdziwy teatr, a nie zbudowanie scenografii za milion złotych pełnej zakamarków, bo wtedy tak naprawdę sycę demona w widzu, a nie rozmawiam z nim. Ten spektakl, będąc oczywiście show, aspiruje do widowiska, które chce rozmawiać z widzem, a nie go oczarowywać. Ewentualnie tego typu zabiegi warto robić wtedy, kiedy mam do dyspozycji tyle pieniędzy i taką przestrzeń, że będę w stanie zrobić to tak, jak jeszcze nikt wcześniej tego nie zrobił. Wtedy może by było warto. Natomiast wystarczy pojechać do Berlina i zobaczyć tamtejsze musicale – nijak się to ma do tego, co produkuje Roma, której spektakle przy takim porównaniu jawią się jako ubogie. Nie chcę decydować się na to, żeby z założenia być ubogim krewnym. Po prostu wybrałem inny gatunek teatralny, pewnie trochę nieistniejący, bo zawieszony gdzieś pomiędzy musicalem i teatrem dramatycznym. J.K.: Sam fakt, że jest to wózek dziecięcy, dodaje do tych scen dodatkową warstwę. W.K.: Dla mnie on znaczy bardzo wiele. Nie ukrywam, że uwielbiam pusty teatr, przestrzeń teatru – to jest otchłań świata i im mniej się tam postawi, tym więcej ona oddaje, mówi. Im bardziej się go zapełnia – chociaż nie jest to regułą – tym mniej daje się mówić scenie. Jeśli chodzi o scenografię, jestem gorącym zwolennikiem zasady „mniej znaczy więcej”. J.K.: Żałowałem też, że nie ma muzyki na żywo. Trzeba niestety jasno sobie powiedzieć, że w tej przestrzeni nie było najmniejszej szansy na to, żeby wprowadzić tam jeszcze żywych muzyków.


J.K.: A kiedy Capitol zostanie odbudowany i czy wtedy będzie można liczyć na „Frankensteina” z muzyką na żywo? W.K.: O to, kiedy Capitol zostanie odbudowany trzeba zapytać dyrektora Imielę, ale z tego co wiem, będzie to w okolicach jesieni 2013 roku. Sądzę, że niestety nie będzie muzyki na żywo, ponieważ trudno będzie teatrowi wygenerować środki na muzyków – samo nagranie było bardzo kosztowne ze względu na ilość osób, które brały udział w nagraniu. Taka inwestycja znacznie obniżyłaby zdolność eksploatacyjną spektaklu. Nie wydaje mi się, żeby było możliwe powołanie muzyków drugi raz, natomiast na pewno zadam takie pytanie dyrektorowi Imieli i jeżeli tylko usłyszę pozytywną odpowiedź, to bardzo chętnie to zrobimy.

49


Tytuł: Wewe Autor: Joanna Roszak Wydawnictwo: ielkopolska Bibliotek Publiczna Rok: 2011

recenzuje: Joanna Winsyk

Wow Wewe

T

ak entuzjastycznie można zakrzyknąć, czytając nowy zbiór Joanny Roszak. Wydany w Wielkopolskiej Bibliotece Publicznej tom potwierdził jej talent i udowodnił oryginalność twórczości slawistki. Roszak jest autorką trzech tomików: Tintinnabuli (2006) , Lele (2009), Wewe (2011), z czego każdy następny wydaje się coraz ciekawszy. Co wyróżnia Wewe? Jest to zbiór bardzo spójny i inspirujący. Już przewrotna dedykacja, która brzmi nie dedykuj mi tomiku, skłania do zastanowienia. Jej zaczepna formuła wciąga czytelnika w misterną grę, którą prowadzi autorka. Teksty zebrane w tym zbiorze składają się bowiem na niezwykle subtelne, intymne wyznanie z elementami opowieści o relacji i uczuciu. Teksty bardzo często przypominają dialog, a wiele bezpośrednich zwrotów w drugiej osobie podkreśla bliską relację, o jakiej opowiada Roszak. Większość tekstów zbudowana jest wokół enigmatycznego „ty”, które stanowi oś snutej przez nią historii. Trudno nawet określić to „opowiadaniem”, chwilami czytając ten tomik miałam wrażenie, że jestem świadkiem jakiejś relacji międzyludzkiej, przyglądam się z boku intymnemu i subtelnemu uczuciu, rozmowie gestem i słowem. Jednocześnie tego typu zwroty „wciągają” odbiorcę, przez co dość ławo przemienić się z obserwatora rozmowy w jej uczestnika, stając się zaskakującym „elementem” książki. Do takiego rozumienia zbioru skłania wymowa dwóch, okalających tom wierszy:

du i czym obciążysz jeśli nie kamieniem, które trudno uznać za początek i koniec. Wiele tu niedomówień, sporo fragmentów przypominających rozmowę bliskich przyjacół, posługujących się własnym językiem, tajemnymi słowami. Taki charakter ma już sam tytuł zbioru, podobnie można odebrać fragment: “ćmi się powietrze powierza się ścięte i spłoszone / z której strony nie przyjdziesz ty du wewe? (du) lub: coraz wydajniejsza jasność / niesie się daleko i szeroko / ocalony dotyk / miłosny port folio (folio)”. Nie oznacza to jednak, że tom jest niespójny, czy niezrozumiały. Teksty korespondują ze sobą, czasami są wzajemnymi odpowiedziami, co dostrzegalne jest w przypadku do, w którym pojawia się fraza: du to nie to samo co ty, będąca jasnym nawiązaniem do słów przytaczanych z du. Dzięki tym zabiegom czytelnik nie czuje się w tomiku obco, wydaje się on swoistą poetycką podróżą do świata intymności, ale z subtelnym nie narzucającym się przewodnikiem. Neologizmy i enigmatyczne frazy są jedynie wstępem do niezwykłej brzmieniowej warstwy tej poezji. Joanna Roszak jest wirtuozem frazy. Na przestrzeni tekstów wielokrotnie bawi się dźwiękami, przypominając tym samym, gdzie leży źródło poezji. Doskonale widoczne jest to w tekście lazaret: mi migdały / jej jemioły / im imię / i kto by “pomyślał że tak rośnie / i kto by pomyślał że tak małe poranne alleluje alle zusamen, albo we fragmencie: zdarzają się nam za nagle / niewody nieloty / znowu i znowu / studzony szus / wzniecenie pustynnego morza

50

(serato)”. Te teksty koniecznie trzeba czytać na głos, to poezja stworzona do słuchania i wtapiania się w nią. Autorka buduje bowiem ciekawy, delikatny, lekko oniryczny świat, w który wciąga czytelnika. Bogactwo i wirtuozeria w warstwie brzmieniowej łączy się w tych tekstach z bardzo oryginalną metaforyką. Skojarzenia powstające na napięciach pomiędzy wyrazami wydają się niezwykle ulotne, delikatne, ale jednocześnie obrazowe i dominujące w tych tekstach. Roszak pozostawia swoje teksty niejako otwarte, przyjazne rozmaitym skojarzeniom, także takim pochodzącym z intymnego świata odbiorcy, nie tracąc przy tym artystycznej spójności. Tomik Wewe jest trzecim w poetyckim dorobku Joanny Roszak. Poprzedzające go Tintinnabuli (2006) i Lele (2009). najnowszy zbiór wydaje się kontynuacją rozpoczętej drogi twórczej, intymnego tryptyku, trzeba dodać, niezwykle interesującego.


Tytuł: Pod światło Autor: Jacek Podsiadło

recenzuje: Paweł Bernacki

Bunt jeszcze nie ustateczniony

P

ozwolę sobie zacząć od krótkiej osobistej wycieczki. Zdziwiłem się niezwykle mocno, gdy kilka dni temu na mojej skrzynce znalazłem maila od Jacka Podsiadły, który informował, że własnym sumptem, w formie e-booka, wydał nowy tomik wierszy Pod światło. Dziwowałem się tym bardziej, że wspomniany poeta, to bądź co bądź pisarz uznany – obok Świetlickiego twórca poważnej rewolucji w rodzimej liryce na początku lat dziewięćdziesiątych – a mimo to musi uciekać się do self-publishingu. Gdy zajrzałem do środka zbioru, zrozumiałem, co mogłoby być przyczyną takiego stanu rzeczy. Otóż dawno nie czytałem książki, która byłaby tak mocno zakorzeniona w rzeczywistości społecznej i politycznej. Podsiadło wymierza razy na prawo i lewo, nie oszczędzając ani rządzących, ani księży, ani nauczycieli, ani Boga... W zasadzie łatwiej byłoby powiedzieć komu się nie dostaje. Frazy takie jak: „W sado-masochistycznym trudzie, ledwo się tylko zacznie maj,/ egzaminują, molestują, przymus ich kręci, impotenci,/ onanizują się ojczyzną, co drugie słowo krzyczą kraj/ i punkt od ósmej wam haftują puste oczy rudą krwią” są tutaj na porządku dziennym. Przesiąknięte gniewem i zgorzknieniem, a jednocześnie ułożone w regularne metrum, budzą emocje. Szczególnie, że tego rodzaju satyry przywodzące na myśl legendarne już zawołanie Juliana Tuwima „Całujcie mnie wszyscy w dupę”, należą we współczesnej

poezji polskiej do rzadkości. Nie ukrywam, że mi ich brakuje, czasem nawet bardzo. Fragmenty jak powyższy stanowią jednak wyłącznie tło dla, moim zdaniem najlepszych, utworów przepełnionych goryczą i żalem, gdzie wściekłość ustępuje miejsca refleksji, wrzask – mowie. To w wierszach takich jak Popioły i znaki, Wahadło i znaki, Matryca i bękart czy Na śmierć Michała Fostowicza, znalazłem frazy, które oddziałały na mnie najmocniej. Były poważniejsze, więcej ważyły. Mniej w nich było dosłowności, mniej igrania ze słowem. Zamiast tego dominowało niedopowiedzenie i pewna nostalgia. Te teksty już nie przypominały rzucania „piaskiem między oczy” albo „turnieju chłopców na słonecznej plaży”, do których przywoływał swój młodzieńczy bunt w ważnym wierszu Do S Stanisław Grochowiak. Tak jakby w Pod światło kontestacja dojrzała, ta kołująca lotem doświadczonych orłów, ścierała się ze swoją młodszą siostrą, która jednak nie zamierza składać broni – odgryza się, szczeka, warczy. Mimo to, jej porażka wydaje się nieunikniona. I dobrze: czysty krzyk, napięte emocje, dosłowność robią wokół siebie dużo szumu i zamieszania, ale nie są w stanie na dłuższą metę nic zmienić. Co innego wymierzone, przemyślane ataki, punktujące nie tyle teraźniejszość, co rzeczywistość. To one stanowią o sile literatury, to one oddziałują naprawdę. Poeci autentyczni, tacy jak Jacek Podsiadło, zamiast uciekać w językowe gierki, nie boją się poruszyć spraw, które wszyscy znamy i które bolą nas wszystkich. Nie lękają się zanurzyć w rzeczywistość, sięgnąć jej

51

trzewi i agresywnie nimi zatargać. Owszem często przypomina to miotanie wynikające z bezsilności, ale z czasem, gdy już nabierze się siły i doświadczenia, uderza bardzo mocno. Pod światło widzi mi się więc jako tomik przejściowy, gdzie pierwotny bunt zaczyna się ustateczniać, co nie znaczy, że przemija. On, jak pisał w cytowanym już wierszu Grochowiak, uskrzydla się i uczula, a te elementy uważam za zdecydowanie najmocniejsze punkty książki Podsiadły. Tomik ten i inne jemu podobne są potrzebne, żeby ponownie przywrócić poezję światu. Od jakiegoś czasu jest ona bowiem odeń oderwana. Ucieka w swoje zabawy przypominające wznoszenie kunsztownych zamków z piasku, które jednak cieszą przez chwilę i tylko wyjątkowych estetów, a pozbawione są realnego oddziaływania. O książce Podsiadły, bynajmniej nie można tego powiedzieć. Cała jest zanurzona w otaczających ją realiach – karmi się nimi, trawi je, cierpi z ich powodu, ale nie próbuje się od nich oderwać. Wierzy, że swoim jeszcze nie ustatecznionym buntem może coś zmienić. Nie zamyka się, nie tchórzy – walczy. I taka właśnie poezja jest dziś potrzebna.


Tytuł: Immortal Autor: Michael Jackson Wytwórnia: Epic Rok: 2011

recenzuje: Wojciech Szczerek

Nieśmiertelny?

M

ichael niczym nowym nas już nie zaskoczy. Choć większość fanów pogodziła się z tym, że nie należy się po nieboszczyku spodziewać nowych hitów, część nadal pokłada wiarę w archiwa zapełnione niedokończonymi utworami i demówkami. Tak się dzieje przy okazji odejścia wielu artystów: „nagle” dochodzi do niebywałych odkryć utworów, które w gruncie rzeczy nie są odkryciami, a do tej pory ich nie wydano, bo po prostu były zbyt słabe. Drugim ze sposobów na wskrzeszenie artysty jest „odświeżenie” jego twórczości np. poprzez wyprodukowanie show. Jest to tradycja stosunkowo stara, sięgająca lat dziewięćdziesiątych, kiedy każdy szanujący się zespół zasługiwał, przynajmniej w oczach tych, którzy chcieli zarobić, na swój musical. Lawina runęła po Mamma Mii! (z 1999 roku), i tak już zostało. Zatem fakt, że Michael doczeka się swojego własnego show, był do przewidzenia, również dlatego, że przez wielu był uznawany za sceniczne zwierzę. Rezultatem tego jest projekt Michael Jackson: The Immortal World Tour, a jego fonograficzna odsłona to Immortal. Immortal wydany został rzekomo jako album z remiksami, a tak naprawdę jako soundtrack do przedstawienia opartego na muzyce Jacksona w wykonaniu, Cirque de Soleil, z którym zespół ruszył w trasę. Można by zadać pytanie, czy skoro owo dzieło doczekało się soundtracku na płycie, to czy jest ono cokolwiek warte, jeśli w zasadzie są

to wyłącznie remiksy oryginalnej muzyki? Ponieważ ktoś odważył się na wydanie ich na płycie, powinien się jednak liczyć z tym, że taki twór musi bronić się sam. W rzeczywistości nie broni się niczym. Trudno określić, co zniechęca słuchacza bardziej: to że, słyszy muzykę, którą już dawno znał, w – rzekomo – nowym wydaniu, czy to, że ktoś przerobił ją w tak niewyszukany sposób. Z jednej strony w tej muzyce jest dużo bezsensownych dodatków (szumów, tupnięć, okrzyków wynikających chyba z tego, co można zobaczyć w tym czasie na scenie), a z drugiej brak interesujących zmian. To, co jednak boli najbardziej, to ordynarne przycięcie piosenek do długości pozwalającej na ujęcie ich w jednym, przydługim miksie. Oczywiście wiąże się to z formułą show, które takich zmian wymaga. Szkoda tylko, że nikt nie pokusił się o urozmaicenie samego nagrania w taki sposób, żeby wybroniło się jako osobny twór. Nie widzę przyjemności w słuchaniu zlepka minutowych bądź krótszych fragmentów niemal trzydziestu przebojów Michaela zarówno z braćmi, jak i bez nich. Jedynymi dodatkami do tego tworu są pojedyncze zdania wypowiedziane przez artystę albo okrzyki tłumów. Wolałbym mniej, ale ciekawiej. Dzisiejsze wydawnictwa nie przypominają dawnych soundtracków, które były produktami 2 w 1. Po pierwsze, były one kwintesencją klimatu dzieła, dla którego zostały stworzone, a po drugie, były czymś zupełnie odrębnym. Potrafiły bronić się same, co też często wynikało z tego, że zawierały materiał, którego w obrazie, np. filmie, nie było.

52

Słuchając płyty po raz pierwszy nie wiedziałem, że jest to soundtrack do widowiska teatralno-cyrkowego. Był to chyba dobry test, bo za drugim razem okazało się, że faktycznie w niczym on do takiej formuły nie nawiązuje z wyjątkiem rewiowego tempa, z jakim zmieniają się kawałki i wspomnianych już efektów. W rezultacie Immortal to mierny soundtrack z czegoś, czego po prezentacji tak słabej wizytówki nie chce się oglądać. Jest niegodny miana płyty z remiksami (która potrafi wnieść mnóstwo nowości), a nawet składanki. Dobra składanka zawiera przynajmniej całe utwory bez sztucznych ich udziwnień, a stworzona jest po to, żeby kupił ją ktoś, kto chce mieć na jednym krążku wszystkie hity danego wykonawcy. Nie wiem natomiast, kto i po co kupi Immortal.


Tytuł: Diefenbach – zanim wzejdzie świt Autor: Benedykt Szneider Wydawnictwo: Kultura Gniewu Rok: 2011

recenzuje: Jan Wieczorek

Diefenbach – zanim wzejdzie świt

D

iefenbach – zanim wzejdzie świt Benedykta Szneidera to dzieło przeznaczone zdecydowanie dla wyrobionych czytelników komiksu, którzy są jednocześnie wielbicielami wyjątkowo mrocznej atmosfery. Dobór środków plastycznych (czarno-biała, gęsta kreska realistycznie odwzorowująca rzeczywistość), jak też rozwiązania fabularne i narratorskie podporządkowane są powolnemu dołowaniu czytelnika, wywoływaniu w nim apokaliptycznych myśli. Sama historia osadzona jest w bliżej nieokreślonych realiach przypominających czasy średniowieczne widziane oczami lubującego się w gotyckich, frenetycznych opowieściach romantyka. Komiks ma tę podstawową wadę, że jest krótki i stanowi jedynie wstęp do dalszej historii (jak informuje wydawca, w przygotowaniu jest już drugi tom pt. Łowca). By nie zepsuć nikomu lektury, mogę bezpiecznie wspomnieć, że w fabule znajdziemy wampiry, demony, nawiedzony las i przeklęty klasztor, którego losy są głównym wątkiem opowieści. Niech nikogo nie zniesmaczy nagromadzenie nadprzyrodzonych elementów – ich liczba zadowoli wybrednego miłośnika mrocznych historii. Szkopuł tkwi gdzie indziej. O ile sam świat i postacie wykreowane przez Szneidera są wielce przekonujące, a utkana historia wciąga i straszy zarazem, o tyle mam pewne wątpliwości co do spójności narracyjnej komiksu. W tej kwestii przypomina on nieco mistrzowskie Achtung! Zelig, która w oczach

wielu krytyków i miłośników uchodzi za majstersztyk sztuki komiksowej. Podobieństwo między tymi tytułami polega na zaufaniu, którym obdarzyli czytelnika autorzy. Komiksy te są bardzo wymagające i przerzucają ciężar odnalezienia linii spajającej poszczególne kadry na odbiorcę. W przypadku Zeliga zabieg ten jest w pełni uzasadniony ze względów fabularno-artystycznych, lecz jeśli chodzi o Diefenbacha mam pewne wątpliwości. Odnoszę wrażenie, że taka konstrukcja narracyjna jest w tym przypadku pewnym efektem ubocznym, tzn. nie była celem autora, ale tak mu jakoś wyszło. Jeżeli zaś zastosowano ją świadomie, to chyba z pewną stratą dla całości dzieła, które staje się niepotrzebnie mniej czytelne, a bardziej statyczne zarazem. Ta uwaga małego kalibru nie zmienia jednak całościowej wartości Diefenbacha, który jest komiksem wielce udanym i wartym przeczytania, szczególnie przez miłośników grozy ciężkiego gatunku ze słowiańskim posmakiem. Warto tym bardziej, że niewielu polskich autorów podejmuje się straszenia czytelników w niesztampowy sposób. Uwaga na marginesie: Diefenbach sprawia czasem wrażenie rozbudowanego storyboardu gotowego do zaadaptowania filmowego. Marzenie ściętej głowy... ale może znajdzie się wspaniałomyślny producent filmowy – polski lub zagraniczny – który nadałby tej historii bardziej celuloidowego kształtu? Życzę tego zarówno Benedyktowi Szneiderowi, jak i przemysłowi filmowemu.

53


Fot. Justyna Ł. Bień Na czym polega specyfika fotografii studyjnej, jak pracuje się z modelkami i jak dużą rolę odgrywa przy tworzeniu zdjęcia photoshop? Zapraszamy do przeczytania wywiadu z Justyną Bień. (str. 8)

54


55


Interesujący chaos recepcji Katarzyna Lisowska

K

ilka lat temu dokonał się w polskim piśmiennictwie dość wyraźny coming out literatury gejowskiej i lesbijskiej. Dość wyraźny, co oznacza: niecałkowity. W przypadku takiego procesu, jak odkrywanie i porządkowanie określonego rodzaju pisarstwa, trudno bowiem wyznaczyć zarówno początek (umownie podaje się tu datę wydania Lubiewa Michała Witkowskiego – 2005 rok), jak i koniec przemian. Ciągle trwającemu procesowi zatem, a konkretnie – recepcji literatury gejowskiej i lesbijskiej w polskim życiu kulturalnym, będzie poświęcony poniższy tekst.

Do czasów Lubiewa recenzent mógł „nie mieć zdania”, a nawet pomijać w omówieniach tekstów wątki gejowskie i lesbijskie. Dzisiaj ten przywilej nikomu nie przysługuje.

Pojęcie recepcji jest jednak bardzo szerokie. Skoncentruję się na kilku kręgach odbioru. Jeśli chodzi o homoseksualną społeczność, to zważywszy, że próba zreferowania środowiskowych poglądów byłaby karkołomnym przedsięwzięciem, wolno mi odnieść się jedynie do wypowiedzi z dziedziny literaturoznawstwa i krytyki literackiej. W sferze tej pojawiają się pewne zagrożenia, a mianowicie – wzorowane na zachodnich badaniach i widoczne zwłaszcza w studiach gejowskich, zawłaszczenie tradycji literackiej. Recepcja pisarstwa homoseksualnego wiąże się w tym wypadku z konstruowaniem alternatywnej historii piśmiennictwa, opieranej przede wszystkim na wątkach homoseksualnych. Procedura taka spotyka

56

się często z krytyką ze strony badaczek feministycznych (por. teksty Ingi Iwasiów) i lesbijskich, podkreślających konieczność rezygnacji z porządkujących, a w konsekwencji, opresywnych narracji. Z tego punktu widzenia podkreślanie odrębności literatury gejowskiej i lesbijskiej ma służyć podtrzymaniu wyjątkowego charakteru tożsamości nienormatywnych. Nietrudno zauważyć, że dyskusja na temat interesującego nas typu pisarstwa nieuchronnie zmierza w stronę politycznej debaty. Dyskusje takie toczą się głównie w przestrzeni krytycznoliterackiej. Wielu znawców przedmiotu (np. Bartosz Warkocki, Kinga Dunin), nieprzychylenie odnosi się do kompromisowych rozwiązań, proponowanych przez samych pisarzy (o których – za chwilę). Literatura mniejszości seksualnych ma być, ich zdaniem, głosem w sprawie równouprawnienia, co wymusza między innymi radykalne przekształcenie kanonu literackiego i tradycji literackiej. Czy jednak wśród odbiorców jest zapotrzebowanie na ten rodzaj twórczości? Jeśli posłużymy się figurą zwykłego czytelnika, to odpowiedź będzie przecząca. Nie wynika to jednak z konserwatyzmu społecznego, ale z przypisywanych literaturze wartości poznawczych. Nie bez powodu dużą popularnością cieszy się proza Bartosza Żurawieckiego, Ewy Schilling czy Magdaleny Okoniewskiej, mimetycznie portretująca życie homoseksualnych bohaterów. Cel stanowi asymilacyjne zacieranie różnic, dlatego emancypacyjne postulaty przenoszą się na dalszy plan, a postacie gejów i lesbijek odgrywają role typowych członków zbiorowości. Utwory należące do tego nurtu mieszczą się zresztą w obrębie popularnej literatury obyczajowej, co zwiększa ich poczytność, ale zmniejsza potencjał krytyczny. Jak się w tym odnajdują pisarze? Można dostrzec kilka skrajnych punktów, w obrębie których poruszają się autorzy. Pierwszą, opisaną wyżej metodę, nazwijmy roboczo asymilacyjną literaturą obyczajową. Przeciwstawnym biegunem byłaby literatura politycznie zaangażowana, choć trudno (a przynajmniej niżej podpisana ma z tym kłopot) podać przykład tekstu wyraźnie realizujących ten cel. Często, jak ma to miejsce między innymi u Żurawieckiego i Witkowskiego, emancypacyjna działalność homoseksualistów jest ośmieszana. Jeśli zaś intencja ideologiczna powieści zarysowuje się silnie, to wątki homoseksualne pełnią dla przesłania drugorzędną rolę (por. Lata walk ulicznych Michała Zygmunta). Trzecie rozwiązanie jest z kolei bardzo interesujące, choć estetycznie kontrowersyjne. Chodzi mianowicie o nasycanie tekstu teorią genderową – tak, by utwór stawał się ilustracją badań literaturoznawczych. Tego rodzaju zabiegi, widoczne na przykład w prozie Izabeli Filipiak lub we wspomnianym Lubiewie, oddalają jednak pisarstwo od Literatury, a zbliżają je do wszechobecnej Teorii. Być może mamy tu do czynienia nie tyle z oryginalnością, co z kolejnym przejawem postmodernistycznego wyczerpania.


Na koniec musi paść jeszcze jedno pytanie: co na to krytyka? Do czasów Lubiewa recenzent mógł „nie mieć zdania”, a nawet pomijać w omówieniach tekstów wątki gejowskie i lesbijskie. Dzisiaj ten przywilej nikomu nie przysługuje, a na badaczy czeka mnóstwo pułapek. Choć koncentracja na zagadnieniach homoseksualizmu przysłania wartość literacką, to przecież z pozytywistycznych dążeń asymilacyjnej literatury obyczajowej wynika lekceważenie walorów estetycznych. Czego zatem ma szukać krytyk? Mimetycznego opisu środowiska mniejszości seksualnych? Gry z tradycją literacką? Politycznego zaangażowania? Na wiele pytań trzeba sobie odpowiedzieć. Dla recenzenta, po-

średniczącego między pisarzem a odbiorcą, konieczność ta jest szczególnie dotkliwa. Jako autorka tego eseju, pozwalam sobie przyznać prawo do odczuwania tejże dotkliwości. Wiele zostało do zbadania i do przeczytania, a przede nami jeszcze długa droga do wysnucia ostatecznych wniosków na postawione na wstępie zagadnienie – taki mógłby być finalny topos, rozgrzeszający mnie z wszelkich braków, które czytelnik-polemista z pewnością znajdzie w powyższym tekście. Ale rezygnuję z usprawiedliwiania i poszukuję dalej, bez pewności, że spójna teoria jest w tym wypadku osiągalna, lecz z niemal strukturalistyczną nadzieją na, choćby prowizoryczne, uporządkowanie tematu.

Wojna i maska

Sen srebrny Salomei Juliusza Słowackiego (I) Łukasz Zatorski

W

epoce romantyzmu nawet tak oczywiste zjawisko jak romans, by móc zaistnieć, musiało odpowiednio przygotować sobie miejsce. Krążące namiętności przyjmowały postać piętrzących się kopert w domu Heloizy czy też starej, pomarszczonej mapy, na której Don Juan kroplami atramentu zaznaczał punkty cudzołożnej recydywy. Miejsce rozgrywania „romansu dramatycznego”, jakim jest Sen srebrny Salomei, to oczywiście scena. Nadany przez autora przymiotnik „dramatyczny” odsyła do uniwersum teatru i jego tajemnych zjawisk definiowanych za pomocą cechy sceniczności. Rzeczywistość sceny antycypuje świat ludzkiego dramatu. Czas tej sztuki to 1769 r., dokładnie rok od stłumienia podczas konfederacji barskiej buntu hajdamaków na Ukrainie przez wojska polskie i rosyjskie. W tej czasoprzestrzeni poeta zanurza postaci dramatu; tutaj żyją, śnią i umierają, wrzucone bezwolnie i bezpowrotnie w koleiny historii. Patrzymy na nich jak, przebiegając przez kolejne akty, wyczerpują się w codzienności zburzonej doświadczeniem wojny i chaosu. Świat, w którym żyją, z każdym dniem stawia znak zapytania pod następnymi imionami i żywotami, w związku z czym ich ogląd rzeczywistości musi poddawać się nieustannym weryfikacjom: wyostrzają się zmysły, przyśpieszają procesy psychiczne, zaś samoświadomość – boleśnie aktualizuje i pogłębia. Sztuka Słowackiego to walka woli z wyobrażeniami, tocząca się na różnych poziomach i przeciwstawnych frontach. Po pierwsze, postaci mocują się z epifaniami metafizycznych sił, takimi jak

sny czy profecje; po drugie, walczą z seksualnymi popędami ciał, w których są zamknięci. Nawiedzające bohaterów wizje mają ich przymusić do rozpoznania roli, którą mają odegrać w machinie dziejów, zaś walka wewnątrz własnej cielesności to nic innego, jak pudrowanie namiętności ze względu na życie z innymi. Siła społeczności jest jednak śladowa i pozostaje cieniem własnej potęgi, jako że stan wojny zawiesza moralność, dezawuuje hierarchie i unieważnia osobiste imperatywy, stwierdzając ich tymczasowość i zbędność. Wyobrażenie siebie triumfującego nad popędami bardziej działa na bohaterów, aniżeli milcząca presja innych, których zawsze można oszukać i zmylić. Sytuacja graniczna jest źródłem ludzkiego doświadczenia. Postacie, zanurzone w kolejnych antynomiach, nieustannie ocierają się o próżnię, stając naprzeciw skończoności i ułomnej kondycji bycia. Życie jest gordyjsko związane z wojną i rozlewem krwi; to, co istnieje, musi przejawiać się w sile i przemocy, aby móc dalej trwać. Konflikt zbrojny polega jednak nie tylko na tym, aby kogoś zranić lub unicestwić, lecz by również zmusić go do odegrania roli na korzyść pewnej całości, wskazywanej przez instancję rozumu, historii czy religii. Wszelkie myślenie i działanie organizuje się sensotwórczo jedynie w odniesieniu do krążących idei, dla których walka zmusza innych do niewolniczego podporządkowania. Nie ma miejsca dla tego, co jest inne, osobne i wycofane. W regimentarskim dworze przebywa pięć osób: Regimentarz, Leon (jego syn), Salomea (córka Gruszyńskiego), Księżniczka oraz

57


kozak dworski – Semenko. To centrum romansowych schadzek, rozstań, przynęt i porzuceń; każda z postaci gra jakąś rolę, zakłada maskę i ma wiele do ukrycia. Jednocześnie każdy chce wiedzieć o drugim jak najwięcej, a obojętność pojawia się wtedy, kiedy osoby porzucają się, by wydobyć bardziej interesujące informacje od kogoś innego. Wspólnota ta rozpada się wskutek partykularnych interesów, w wyniku czego stosunkami między nimi nie może rządzić jasna, obiektywna wykładnia. Różne narodowości, charaktery, pragnienia i cele. Dom jest początkiem ich dramatycznej aktywności; jego intymna przestrzeń ożywia wspomnienia, stwarza nowe relacje, zacierając także komunikację pomiędzy rdzennymi mieszkańcami, zwłaszcza ojcem Regimentarzem i synem Leonem. Podszewką tej rzeczywistości są sny. Śni się w samotności. Próby racjonalizacji nic nie wskórają wobec zdarzeń, które inwazyjnie nawiedzają jaźnie bohaterów. Odejście od wymiernego i określonego czasu nieustannie podkreśla jego subiektywność i względność; rządzi tu logika wspomnień, skojarzeń i domysłów. Postacie, szczególnie kobiety, zdają się być oneironautami, doznającymi czegoś na kształt świadomego śnienia, lucid dream. Świat Snu srebrnego Salomei jest bezustannym przenikaniem wnętrza psychicznego z zewnętrzną rzeczywistością zdarzeń. Pamięć sięga w przeszłość dzięki przypadkowym skojarzeniom, onirycznej psychopatologii. Kolor pierścienia czy dźwięk instrumentu działają niczym magdalenki, które zabierają w podróż do źródeł własnej mitologii. Słowacki dotyka czegoś na kształt zbiorowej podświadomości, otwierającej okno na rzeczywistość o niezbadanej gnozeologicznej wartości. Marzenia senne są wrodzone, funkcjonują jako kolektywne wzorce doświadczania, aktualizując się sytuacyjnie i konfesyjnie w dialogicznym powierzeniu. Między dwiema kobietami, Księżniczką i Salomeą, a Wernyhorą, ukraińskim lirnikiem o wyglądzie starożytnego proroka, tworzy się osobliwa więź. Nie jest to relacja erotyczna, choć intymnością przewyższa zapewne niejeden związek. Tylko wobec Wernyhory obie są gotowe zrzucić maski, które noszą na twarzach podczas codziennej krzątaniny. Ich świat został przepołowiony na społeczne zasady i nieskrępowaną wyobraźnię; ich umysły dawno zakończyły spór o uniwersalia – dla nich istnieje materialna i duchowa „srebrność” wraz ze wszystkim tym, co obejmuje i ośmieli się nazwać. Owa „srebrność” to język poetyckich osobliwości o księżycowej proweniencji, daleki od żołnierskiego konwiktu, ani zanadto poezja, ani zanadto proza, pełen metafor rodem z arabskich senników. Dzięki niemu kobiecość ujawnia swoją istotę prawdziwie, bez udawania, nawet jeśli tym, przed czym następuje to odkrycie, jest księżyc czy mgła. Wróżby, znaki, sny czy wizje – wszystko to dotyka bohaterów dramatu z narkoleptycznym natężeniem. Postać Księżniczki uosabia losy, które Wernyhora upodobał sobie szczególnie, wyznaczając jej specyficzną przepowiednię. Dotyczyła ona kwestii jej matrymonialnego losu, zawierając dokładnie osiem szczegółowych, acz dość niejasnych, punktów opisujących zdarzenia, które muszą się spełnić, nim będzie mogła wyjść za mąż. Wszystkie wypełniły się w całości. Na regimentarskim dworze Księżniczka nosi maskę swarliwej kokietki o tynfowych żartach, skrywającą w oczach mężczyzn naraz tajoną, psychogenną vaginismus i – przeciwnie ­ zaproszenie do mocowania. Regimentarz próbuje ją zaręczyć ze swoim synem, jednak zarówno on, jak i Leon, słyszą ciągle retoryczne chwyty, mające grać na zwłokę, by zyskać czas, w którym z nadzieją wypatruje

58

stuku końskich kopyt na gościńcu i przybycia Sawy, z którym jest potajemnie zaręczona. Księżniczka wie z przepowiedni, iż ma otrzymać pierścień rozwodowy, jednakże z jakiś powodów odpycha od siebie to przeznaczenie. Jest to jedyny przejaw jej aktywności wobec „rzeczy śnionych”; na dalsze ich wypełnienia będzie czekała nie tylko z pokorą, obawą, ale i wielką wolą poznania. Wernyhora nieprzypadkowo jest tak blisko związany z kobietami, choć jego przepowiednie dotyczą spraw rozległych i dotykających bardzo wielu ludzi. Jest szczególnym posłańcem, gońcem metafizycznych wieści od i dla „wiecznej kobiecości”, która panuje na Ziemi: „Taj dla wszystkich dom uprzejmy – / Siądą w lirze jak na sejmy; /A pośrodku Duma Boża, / Krwią Chrystusa purpurowa, / Siedzi jakby dum królowa / I radzi świat podbić cały”. „Dum królowa” to oczywiście Matka Boska, wzięta do nieba wraz ze swoim ciałem. To w niej, jak głosi dogmat teologii fundamentalnej, możemy dojrzeć to, co nas czeka. Bóg na początku stwarza mężczyznę, gdyż chce swą niezwykłość odsłonić stopniowo. Obdarza go obecnością

Odejście od wymiernego i określonego czasu nieustannie podkreśla jego subiektywność i względność.

kobiety, istoty szczególnie uzdolnionej, by wprowadzić go w świat dialogu, osobowej więzi z ludźmi i Stwórcą, przygotować odpowiedź na pytanie „Gdzie jesteś?”, a więc pierwszą w jego istnieniu relację dialogiczną. Tylko kobieta może być matką, dzielić ze swoim dzieckiem część własnego ciała i własnej krwi; jest przez to najbardziej podobna do Chrystusa, który w darze wolności ofiarował swoje ciało i przelał za ludzi swoją krew. Ukraiński lirnik, poprzez wizje, jakie sprowadza na kobiety, dokonuje ich emancypacyjnego wywyższenia ponad ziemski świat patriarchatu; owszem, nie tylko je nawiedzają znaki i nieziemskie wizje, ale jedynie one potrafią używać „języka księżycowego”, aby je opisać i połączyć się we wspólnocie tej gramatyki, co mężczyznom nie jest dane. Opowiadając o swych wizjach, mężczyzna z nikim się nie porozumie. Jego słowa zostaną uznane jako reminiscencje ludowych przestrachów, które wyzwoliła bitewna adrenalina. Wśród fantasmagorii tylko kobiety wierzą sobie nawzajem, tworzą wspólnotę milczącej zgody na podję-


cie decydujących ról, by ocalić mikrokosmos domowego ogniska wśród wojennych ogni. Wernyhora, „biały starzec”, występujący w roli posła mariologicznej nowiny, który uświęca losy świata poprzez poświęcenie i odwagę „płci księżycowej”, podejmuje problem miejsca kobiety na płaszczyźnie społecznej. Na początku przede wszystkim w małżeństwie, a więc pierwszej wspólnocie, kształtującej umysły tych, którzy przyjdą po nas, by zarządzać dworem i państwem, ergo gospodarować całą Ziemią. Muszą w rodzinie zaistnieć odpowiednie warunki do stworzenia macierzyństwa duchowego, a wiec podtrzymywania życia w innych ludziach, karmienia miłością, obecnością i codzienną troską. Winna ocaleć lub zostać przywrócona opozycyjna równorzędność między kobietą a mężczyzną, ponieważ taka była wola samego Boga, który, zabierając swą Matkę do siebie, wywyższył ją na postać godną naśladowania i zwracania się doń po pomoc i zrozumienie.

Jeżeli, jak można się domyśleć, Salomea faktycznie jest w ciąży, to właśnie jej dziecku i tysiącom innym Wernyhora chce pokazać drogę do lepszego świata, gdzie, obok srogiego Boga-Ojca, mamy również miłosierną Matkę, Matkę Chrystusa, troszczącą się o ludzi. Uciekając się do niej wierzymy, iż kobieta potrafi sobie tyko znanymi sposobami zjednać tych, którzy nad nią – obok niej? – panują. Potrzebne jest jednak do tego ludzkie przyzwolenie; najpierw duchowe, w jednostce, potem społeczne – w innych. Wojna jest czasem przemian, kalekim procesem obalania starych, zmurszałych porządków, mieszczących w sobie między innymi wzorce traktowania kobiety w drugiej połowie XVIII wieku. Dziecko Salomei, dziedzic „języka matek”, urodzi się i będzie żyć już w nowym, odmienionym świecie. Czy na pewno? Zachęcam do lektury dramatu i zapraszam za miesiąc.

Apetyt na rzeź Joanna Winsyk

20.

stycznia 2012 roku na ekrany polskich kin wchodzi najnowszy film Romana Polańskiego. Obsypany pozytywnymi opiniami krytyków obraz wzbudza moją ciekawość i przyznam, że z chęcią ustawiłabym się w (teraz już przysłowiowej) kolejce po bilety. Obraz, sądząc po opisach, zdaje się nawiązywać do najlepszych tego reżysera. Współpraca z Yasmine Rezą, jedną z ciekawszych współczesnych dramatopisarek także jest, przynajmniej moim zdaniem, arcymistrzowskim posunięciem. Łącząc to z wirtuozerią aktorów grających główne role (Jodie Foster, Kate Winslet, John C. Reilly i Christoph Waltz) otrzymujemy w efekcie film, który wzbudza nadzieję. Liczę na gęstą atmosferę, doskonałe aktorstwo, napięcie na płaszczyźnie psychologicznej, ciętą ironię i obnażenie ludzkiej natury do nagich kości i ścięgien. Jednym słowem, filmowy szach-mat. Skąd mój spory entuzjazm i nadzieje wiązane z tym obrazem? Często sprowadza się twórczość Romana Polańskiego do ostatnich, niezwykle popularnych filmów, czyli Pianisty, Autora Widmo, aresztu w Szwajcarii i związanej z nim afery pedofilskiej. Aktywny do dziś reżyser działa jednak od lat 50-tych, a wyróżniające się obrazy kręcił już na studiach. Warto więc oderwać się od kontrowersji towarzyszących jego osobie i otworzyć się na prawdziwe kino. Rzeź wydaje się filmem nawiązującym do najlepszych obrazów twórcy. Najlepszych czyli jakich? A oto i litania, całkiem długa: Nóż w wodzie, Matnia, Wstręt, Dziecko Rosemary, Lokator i Śmierć i dziewczyna. Co łączy te filmy oprócz osoby reżysera? Kino Polańskiego jest od początku autorskie, wyznaczyć można w nim charakterystyczne cechy, które przejawiają się przez cały okres jego aktyw-

ności. Zazwyczaj wpisuje się je w nurt kina reżyserskiego, niby fabularnego, niby przyjaznego widzowi, a jednak zazwyczaj „zakotwiczonego” w owym „drugim dnie”, w enigmatycznym „czymś”, które powoduje, że filmy te są rodzajem gry prowadzonej przez reżysera z widzem. Gra jest to niecodzienna, bowiem przez znaczną część trwania większości jego filmów trudno ustalić, jaką stronę rzeczywistości ukazuje nam reżyser1 Jest to gra z konwencją, z dobrze znanymi widzowi zasadami obecnymi w filmach. Polański klasycznym językiem kina wydobywa na światło dzienne to, co zazwyczaj ukrywane. Film jako wędrówka wgłąb psychiki człowieka Sławoj Żiżek, popularny współczesny filozof i badacza kultury, w cyklu programów filmoznawczych, analizował znane obrazy kina z perspektywy psychoanalizy i neopsychoanalizy. Zwracał uwagę na zazwyczaj pomijane przez widzów aspekty filmów, jak kierunki poruszania się postaci, drugorzędne relacje czy drobne gesty. Wnioski, jakie potrafił wysunąć nieraz były zaskakujące. Gdy przyjrzeć się uważnie filmom Polańskiego, większość z nich bazuje właśnie na kameralnej, niemal teatralnej grze gestem. Niewiele tu dosłowności, dominują raczej niedomówienia i misterne operowanie szczegółem. Reżyser jakby ożywiał archaiczną zasadę trzech jedności, a uwspółcześniając jej formułę, tworzył na tejże bazie niepowtarzalne kino. Pełne napięcia ponad półtorej godziny Wstrętu wydaje się doskonałe do snucia analiz z psychologicznej perspektywy. Popis aktorskiej wirtuozerii, młodziutkiej wówczas Katerine Deneve, która z niezwy1 Encyklopedia kina, red. T. Lubelski, Kraków 2003, hasło: Polański Roman.

59


kłym talentem oddaje pogłębiającą się psychozę młodej kobiety stanowi niepowtarzalne widowisko. Akcja filmu rozgrywa się w jednym pomieszczeniu – mieszkaniu głównej bohaterki, która po wyjeździe siostry zostaje sama ze swoimi lękami i szaleństwem. Postępowanie choroby umysłowej bohaterki potęguje klaustrofobiczna przestrzeń i rozkładający się królik, który, przeznaczony pierwotnie na pieczeń, stał się zewnętrznym i niezależnym, a jednak wymownym, symbolem rozkładu psychicznego i osobowościowego. Podobne znaczenie może mieć umiejscowienie zamku w Matni, gdzie jego wyniosłość i odosobnienie, pośrednio niewpasowanie się w naturalny krajobraz wyspy, korelują z dziwnym charakterem i społecznym nieprzystosowaniem jej mieszkańców i przybyszy. Izolacja, zamknięcie w jednej przestrzeni powodują, że atmosfera gęstnieje, a każda z postaci pojawiających się w filmie okazuje się więźniem zarówno wyspy, jak i swoich słabości. Fabuła Matni wydaje się dość prosta. Na wyspie, w średniowiecznym zamku Waltera Scotta mieszka podstarzały ex-biznesmen, aspirujący do roli pisarza, George i jego młoda, znudzona żona, Teresa. On usiłuje rozwijać się artystycznie, ona hoduje kury, on fascynuje się „Rob Royem”, ona nowymi lakierami do paznokci, on puszcza latawce, ona puszcza się z młodym sąsiadem. W ich „sielskie” życie wkracza niespodziewanie para gangsterów uciekających po nieudanym napadzie. Oboje ranni i zdesperowani. Gdy jeden z nich umiera zostaje tylko Dickie. Początkowo sytuacja jest jasna – gangster – czarny charakter, małżonkowie – niewinna biel. Ta kontrastowa dychotomia bardzo szybko przybiera jednak odcienie szarości. Teresa wychodzi w nocy przez okno, by przy wódce własnego wyrobu kopać wraz z Dickiem grób dla jego kolegi. Potem razem rzucają kamieniami w okna sypialni, w której śpi George. Wkrótce rozpoczynają się wspólne rozmowy małżonków z gangsterem, wspólne picie w oczekiwaniu na przybycie na poły mitycznego Katelbacha – szefa Dickiego, zwierzanie się sobie. Nie są to jednak zalążki pięknej przyjaźni, a tylko objaw początkowej fascynacji kimś nowym, kto wtargnął w pustelnicze życie pary na wyspie. Sytuacja zaczyna się zagęszczać, trzy indywidualności w niecodziennej sytuacji ścierają się ze sobą, każdy z bohaterów prowadzi tu bowiem własną grę, traktując innych jak pionki, które ustawiać można na szachownicy. Specyficzne małżeństwo skomponowane na zasadach doboru finansowego w zetknięciu z karykaturalnie ukazanymi nieudacznikami – przestępcami, okazuje się dwojgiem obcych sobie ludzi, których potrzeby położone są na dwóch przeciwległych i, dodatkowo równoległych, krawężnikach. Zamknięta, odosobniona przestrzeń wyspy, brak intymności, nietypowa, napięta sytuacja związana z przybyciem zdesperowanych przestępców, wreszcie, odkrywanie przed sobą „prawdziwych” oblicz stanowią esencję tego filmu. Na napięciu psychologicznym budowanym poprzez odkrywanie natury postaci, w sytuacji odosobnienia i klaustrofobii oparty jest też Nóż w wodzie, pełnometrażowy debiut, który zapewnił Polańskiemu wysoką pozycję w piramidzie europejskich twórców. Reżyser stawia bohaterów w ekstremalnej sytuacji; w trójkę, na mazurskim jeziorze, z nieznanym człowiekiem na pokładzie, stają przed sobą prawdziwi. Podobne odarcie z masek i ukazanie nagiej, bezbronnej, niemal levinasowskie TWARZY ukazane jest w Śmierci i dziewczynie. Dziwić może fakt, że krótkowłosa pogromczyni Obcego gra tu skrzywdzoną w młodości kobietę, która ze względu na działalność opozycyjną została aresztowana, torturowana i przesłuchiwana w sposób odzierający ją z człowieczeństwa. Aktorka wciela

60

się równie dobrze w dojrzałą kobietę i panią domu, przestraszoną wspomnieniami i przebywającym u niej przypadkowo oprawcą sprzed lat, „dziewczynkę”, jak i Panią Zemstę, która brutalnie usiłuje doprowadzić do przyznania się do winy „gościa”. Bohaterka ma kilka twarzy jednocześnie, a każdą tak samo prawdziwą i szczerą. Polański zdaje się prowadzić grę z widzem. Świat przedstawiony w omawianych obrazach jest niezwykle prywatny. Każdy przedmiot, każda, w rzeczywistości niewiele znacząca „drobnostka” niejako definiuje bądź charakteryzuje bohaterów. Oglądając wkraczamy w intymność – psychikę bohaterów. W filmach tych akcja rzadko rozgrywa się w miejscach publicznych naznaczonych cechami społeczeństwa, a nie jednostki, miejsc niczyich. Jeśli już, to są one punktem wyjścia, jedynie sygnałem istnienia świata zewnętrznego, pozostającego poza zamkniętą przestrzenią, w której rozgrywają się zazwyczaj najważniejsze wydarzenia. Gra przestrzeniami,

Na wyspie, w średniowiecznym zamku Waltera Scotta mieszka podstarzały ex-biznesmen, aspirujący do roli pisarza, George i jego młoda, znudzona żona, Teresa.

otwartością i zamknięciem jest chyba jedną z najbardziej rozpoznawalnych cech wczesnego kina Polańskiego. Niezależnie, czy „zamknięcie” stanowi jacht na Mazurach, zamek czy klaustrofobiczne, ciemne mieszkanie, miejsce w którym rozgrywają się najważniejsze wydarzenia zawsze naznaczona jest egzystencją bohaterów. Dodatkowo zamknięcie to postrzegane może być jako zaproszenie dla widza, zachęta do penetrowania nie ukazywanych miejsc, ale psychiki, której swoistym symbolem jest świat otaczający bohatera. Przez to widz staje niejako w pozycji podglądacza2 – psychologa, który dostrzec musi nawet najdrobniejsze szczegóły i z nich poukładać spójną całość. W tym szaleństwie jest metoda... ... chciałoby się rzec, przyglądając się dorobkowi reżysera. Większość bohaterów jego filmów balansuje na granicy normalności. Tak jest z Rosemary, która będąc w ciąży, osaczona przez 2 E. Kelley , Roman Polański, http://www.film.org.pl/europa/ polanski.html, 08.12.2011.


członków niebezpiecznej sekty, zamknięta w pułapce, przestaje odróżniać dobro od zła, obawia się każdego i każdy jest jej wrogiem. Bohaterka Śmierci i dziewczyny podobnie, rozpoznając w przypadkowym gościu oprawcę sprzed lat, zmaga się ze swoją niepewnością, próbuje określić słuszność sygnałów przesyłanych przez zmysły i intuicję, a może już instynkt. Jej niepewność potęguje obudzony na nowo lęk i traumatyczne wspomnienia. Odstępstwa od normy towarzyszą też każdemu z bohaterów Matni, w przypadku których indywidualne cechy zostały wyostrzone i doprowadzone na granicę karykatury. Nie można zapomnieć też o studium zazdrości i rywalizacji pomiędzy dwoma mężczyznami, jakim jest Nóż w wodzie. Kwintesencją w tym temacie jest Wstręt, studium szaleństwa młodej dziewczyny, która odcinając się od codzienności poprzez zamknięcie się w mieszkaniu, coraz bardziej zatraca się w swoim świecie lęków i choroby. W każdym z przytoczonych filmów pojawia się pytanie o granice , różnicę dzielącą „normalność” od szaleństwa. Co dziwne, Polańskiemu, pomimo ukazywania na ekranie nieudaczników, chorych psychicznie, osób nieśmiałych czy odstających od normy społecznej, często udaje się ukazać człowieka w pełnym tego słowa znaczeniu. Wykreowane w jego filmach postaci są żywe, wiarygodne, jakby wyjęte z codzienności, choć nie skażone rutyną. Chwilami wydaje się, że reżyser podejmując temat, dąży do ekstremum. Zamyka bohaterów w jednej przestrzeni, z której nie ma wyjścia, stawia w skrajnych sytuacjach, niezależnie, fantastycznych czy realnych. Nie tylko bohaterowie, ale i przestrzeń wydaje się w filmach reżysera poddana próbie normalności. Intymne przestrzenie, domy jachty, mieszkania okazują się z czasem spójne z bohaterem. Stają na granicy zwykłości i fantastyki, przeniknięte lękiem, chorobą czy grą. Od łez do śmiechu Prawda o człowieku, jaką podaje widzowi Polański zanurzona jest zazwyczaj w słodko-gorzkim sosie z nutką kwasku cytrynowego. Kulinaria zostawić można Magdzie Gessler, a odchodząc od tych porównań stwierdzić można, że reżyser w swoich obrazach potrafi doskonale zestawiać sceny komediowe z tragicznymi, dramatyczne wydarzenia ukazywać w sposób wymuszający uśmiech, a bohatera wykreować w pełni przedstawiając groteskowość jego losu. Taki charakter miała Matnia, gdzie pokraczny, nieudolny pisarzy, pan na zamku z kurzą świtą (żadna fantastyka, bohaterowie hodowali kury) i niewierną, wyszydzająca go żoną, jest na wskroś żałosny. Gdy próbuje doskoczyć do poprzeczki „męskości” i honorowo chronić dom przed przestępcami, wzbudza litość, szczególnie, że robi to przebrany i umalowany jak podstarzała kobieta z kabaretu. Groteskowa scena, w której drobny człowieczek w falbankach staje naprzeciwko sporego rozmiarami przestępcy, pomimo swej tragicznej wymowy, bawi. Podobny wymiar mają fragmenty Dziecka Rosemary, gdzie para pozornie dobrodusznych sąsiadów chwilami, dopóki nie znamy ich prawdziwej natury, wydaje się niewinna, a nawet zabawna.

Polański bawi się konwencjami, miesza je ze sobą. tworząc koktajl, który, jak się zdaje, doskonale oddaje naszą rzeczywistość. Ucieka przy tym od dosłowności, koncentrując się na ukazaniu skrajnych przypadków, peryferyjnych czy przerysowanych zachowań. Wyraźna kompozycja filmów – świadcząca o kunszcie reżysera – to tylko jeden z obszarów, w których Roman Polański świadomie używa języka filmu w celu osiągnięcia zamierzonego efektu. Najprostszym przykładem jest zabawa formami widoczna choćby na przykładzie jego trzech pierwszych obrazów. W filmach tych trudno jasno ustalić gatunek, raczej mieszają się w nich cechy wielu, a na granicach powstają napięcia otwierające pole dla oddziaływania nowej estetyki. Taka niejasność w tej materii także jest elementem gry z widzem i jego przyzwyczajeniami. Podobny charakter ma sposób operowania kamerą. Kadry zazwyczaj skomponowane są tak, by oddawały charakter postaci. Liczne zbliżenia czy kąty patrzenia kamery (najlepiej widoczne w Matni w ujęciach Dickiego i Georga, w scenach ukazujących rywalizujących ze sobą mężczyzn z Noża w wodzie), manipulowanie ukazywanym obrazem tak, by ująć go w klamrę umowności. Kamera filmuje aktora, ale na ekranie ukazany jest zniekształcony, karykaturalny bohater, którego pewne cechy charakteru – zazwyczaj te mroczne, negatywne – widoczne są „gołym okiem”. Sam nie obawia się przy tym ukazywać siebie w rolach, które mało mają wspólnego z męstwem czy bohaterstwem. Tak było w Lokatorze, filmie powstałym niedługo po aferze z wykorzystywaniem seksualnym nieletniej. Reżyser wciela się w postać tytułowego bohatera, który wprowadza się do pokoju zajmowanego dotąd przez dziewczynę, która próbowała popełnić samobójstwo skacząc z okna. Nieśmiały, zagubiony, tajemniczy lokator wywołuje trudne do jednoznacznego określenia emocje. Balansuje na granicy normalności i szaleństwa, żyje w pokoju niejako wypełnionym jego śladami, czyli rzeczami samobójczyni. Autorskie kino stworzone przez Romana Polańskiego jest zjawiskiem, o którym pisać można całe tomy. Już kilka pierwszych kadrów lub ujęć z filmu pozwala odrobinę wprawionemu widzowi rozpoznać rękę reżysera. Rzeź, na co bardzo liczę, będzie jednym z lepszych dokonań. Po widowiskowym Pianiście, bajecznym Oliwierze Twiście i trzymającym w napięciu, ale odrobinę słabszym Autorze widmo przyszedł czas na powrót do korzeni. Rzeź wydaje się mieć wiele wspólnego z omawianymi filmami. Dziejąca się w jednym pomieszczeniu, intymnej prywatnej przestrzeni mieszkania jednego z małżeństw, rozgrywająca się pomiędzy czwórką bohaterów, budowana na napięciu psychicznym przyciąga uwagę. Film wydaje się odpowiedzią na widowiskowe i naszpikowane współczesną techniką filmowe przedsięwzięcia pseudoambitne, w przypadku których fabuła była zapłatą za ładny obraz. Kameralny i skoncentrowany na postaciach film nie pasuje do dzisiejszego kina, ale jednocześnie przyciąga spore grono odbiorców i pochlebne opinie krytyków. Polański udowadnia, że klasyczne kino nadal może być atrakcyjne, co więcej, dziś paradoksalnie jest nawet niezwykle oryginalne.

61


Przygody z kozą i śmierć z pajęczyny Magdalena Zięba

O

glądam po raz kolejny klip Lany Del Rey do piosenki Born To Die i zastanawiam się, o co chodzi ze śmiercią w popkulturze. To już nie pierwszy wytwór wypluty przez „szołbiz”, gdzie śmierć pojawia się w subtelnej formie liryku – miłość ubrana w szatę tragizmu, płonące samochody, facet trzymający ukochaną kobietę w zakrwawionej formie, na silnych rękach, przejmujące dźwięki, smutny koniec wielkiej miłości. „Sometimes love is not enough and the road gets tough”, czasami trzeba po prostu umrzeć, bo życie jest takie złe i – takie filmowe! Płonące życie występuje w wielu odsłonach, od produkcji z Justinem Timberlakiem, przez Rihannę i Lady Gagę, kończąc na Fever Rey umalowanej w czaszko-podobny makijaż. Na stałe taki makijaż nosi niejaki Zombie Boy, ostatnio pupil najlepszych projektantów i ulubieniec magazynów. Witch house i odwrócone krzyże to kolejny element śmiercionośnej kultury, w której jednocześnie ciało jest tabu. Ciało wystawione na widok publiczny, pojawiające się na okładkach, musi być wyretuszowane i wyzute z cielesności, jakiekolwiek znamiona ŻYCIA tego ciała zostają usunięte, wyeliminowane ze sfery poznawczej. Ciało żywe jest plastikowe i w jakiś dziwny, odrażający sposób piękne, można sobie nawet wyobrazić, że w jego wnętrzu bulgocze krwista, gorąca lawa procesów życiowych. Wydaje się jednak, że lepiej pozostać na powierzchni – nie ma życia, nie ma końca, nie ma śmierci. Sztuczność gwarantuje nieśmiertelność. A śmierć w popkulturze jest dodatkiem potęgującym doznania, czymś dodającym pikanterii, sprawiającym, że nawet najbardziej banalny tekst piosenki czy dźwiękoszczelna melodia stają się wyśmienicie wykwintne. Proszę Państwa, podano do stołu! Czaszki w polewie z czekolady oraz krwawiące serca (takie wyrabia zupełnie serio brytyjska ciastkarka, Lily Vanilli), motyw vanitas gotowy do skonsumowania (reklamacji nie przyjmujemy).

W Księdze śmiechu i zapomnienia Milana Kundery czytamy: „Kobieta, którą kochał najbardziej na świecie, mawiała mu, że to, co trzyma ją przy życiu, jest tylko cienkim włoskiem. Tak, chce żyć, ale jednocześnie wie, że tochcę żyć �������������������������������� (w oryginalnym tekście jest kursywa) uplecione jest z włókien pajęczyny. Wystarczy mało, tak bardzo mało, aby człowiek znalazł się po drugiej stronie granicy, gdzie wszystko traci sens: miłość, wiara, światopogląd, historia. Cała tajemnica ludzkiego życia polega na tym, że dzieje się ono w bezpośredniej bliskości, a nawet na styku tej granicy, że jest od niej oddalone nie o kilometry, lecz o jeden milimetr”. Czasami zdaje mi się dotknąć koniuszkami palców tej granicy, ale zawsze się wycofuję – to pociągające, lecz niebezpieczne. O ile w doświadczeniach plastikowych ludzi z You Tube’a odnajduję jedynie farsę, dziecięcą grę w życie i śmierć bez przeszłości i przyszłości, to ostatnio zetknęłam się z trywialnością śmierci, która wcale nie jest tragiczna, a do bólu zwyczajna, tak zwyczajna, że mogłoby się wydawać, istniejąca tylko na niby, bo poza możliwościami ludzkiego rozumienia. Chciałabym napisać „no i doigrałam się”. Koza się zemściła, wypluwając na mnie swoje najczarniejsze wnętrzności. Tlenek węgla postanowił radośnie pohulać sobie po mojej prywatnej przestrzeni, nie zważając na mnie samą, doprowadzając do mdłości, zawrotów, strachu i niezrozumienia. Niezrozumienie okazało się tym większe, im mocniej uświadamiałam sobie, że przecież to mogło skończyć się trochę „gdzie indziej” (a uświadamiałam sobie całkiem słabo). Dzięki „doigraniu” doszłam zaś do wniosku, że mój kontakt ze światem nie ogranicza się jedynie do namacalności i odczuwalności. Perspektywa zniknięcia jakoś wcale mnie natomiast nie przeraziła, raczej stała się początkiem powywijanych myśli, prowadzących niezmiennie do wniosku, że nie potrafię ani się wczuwać, ani panikować, a wszystko traktuję z dystansem godnym Królowej Śniegu. To oczywiście kreacja, już wiele razy wyobrażałam sobie siebie jako zimną damę, wyjętą z XIX-wiecznego salonu, tajemniczą,

62

pozbawioną śmieciowych emocji, melodramatycznych, niepotrzebnych. Stałoby się tak, że ogień życia zostałby zgaszony przez ogień z kozy? To zbyt komiczne, żeby mogło się wydarzyć – a może komiczne właśnie tak, jak (tragi)komiczne jest życie. Wczoraj wkurzałam się na niedziałającą suszarkę do włosów, jutro mnie nie będzie. Tymczasem ładna śmierć na dobre rozgościła się w kulturze wizualnej. Nieraz jest nawet bardzo ślicznie i nawet można myśleć o śmierci jako o czymś zabawnym. W gronie odczuwających tę małą różnicę między pustką dosłowności a komercyjnym przeładowaniem znajdują się kpiący artyści. U braci Chapman pojawia się oblepiona robactwem czaszka clowna z McDonald’s (od którego zieje przerażającą makabreską), Damien Hirst oddaje pokłon materialności w czaszce pokrytej brylantami. Z Hirsta kpi polski artysta Peter Fuss, wykonując plastikową (!!!) wersję pracy For the Love of God, zatytułowaną For the Laugh of God. Gabriel Orozco wystawia w światowych galeriach prawdziwą ludzką czaszkę, zamienioną w estetyczny obiekt, starannie pokryty przez niego rysunkiem rombów. Śmierć jest w tych pracach tylko sugestią, ale i tak wzbudza kontrowersje. Tylko czy tabu, jakim obdarzamy obficie temat śmierci, nie jest przekłamaniem? Boimy się rozkładającego się ciała, choć podrzuca nam się nieustannie wizje pięknej śmierci. Nie wiem, czy wypadek z tlenkiem węgla, a potem pobyt w szpitalu, uwrażliwił mnie na umieranie, jestem jednak pewna, że tajemnica, którą kryje w sobie śmierć����������������������� , jest cienka jak pajęczyna. Czekam, aż będę miała sposobność obejrzeć pierwszy pełnometrażowy film Agnieszki Wójtowicz-Vooslo, After.Life. Podobno dotyka makabrycznej strony śmierci, przy okazji nie odzierając jej z owej delikatnej zasłony niedopowiedzenia.


Byle jakie targi? Szymon Makuch

W

rocławskie Promocje Dobrych Książek – to impreza dość znana i lubiana w pewnych kręgach. Odbywa się co roku w pierwszy weekend grudnia, kiedy stroskani rodzice przed Mikołajkami mają okazję zaopatrzyć się w prezenty dla swoich pociech. Wielu wydawców, wykupujących tu stoiska, wyjeżdża z radosnymi minami, ciesząc się z dobrego utargu i miłej atmosfery, inni zaś są w nieco gorszych nastrojach. Ostatnio ze szczególnym zamiłowaniem naszą lokalną imprezę krytykuje „Gazeta Wyborcza” (będąca jednocześnie medialnym patronem i wystawiająca swoje stoisko z publikacjami Agory) – niepochlebny artykuł opublikowano w zeszłym roku, kilka dni temu zaś w podobnym stylu wypowiedziała się o targach niejaka Dorota Wodecka w tekście pt. „Po co nam we Wrocławiu byle jakie targi książki?”. Nie jestem przeciwnikiem krytyki, zwłaszcza konstruktywnej. Negatywne głosy wielokrotnie są przydatne, pozwalają eliminować braki, poprawiać wszelkie niedociągnięcia. Dziennikarka reprezentuje jednak pewną postawę, która dzisiaj jest niestety coraz popularniejsza – pisanie na podstawie plotek lub zwykłych kłamstw. Nazywa to „marketingiem szeptanym”, który ma być wspaniałym zjawiskiem, gdyż oddaje prawdziwe cechy jakiegoś wydarzenia. Jak dla mnie jednak oznacza coś innego, a mianowicie „piszę o targach, których nie odwiedziłam, bo nie chciało mi się ruszyć tyłkiem, a teraz dorabiam do tego ideologię”. Druga sprawa, obok lenistwa, to wspomniane kłamstwa. Z jednej strony można w tekście wyczytać, że autorka spojrzała na stronę internetową wydarzenia i czerpała stamtąd informacje, z drugiej jednak podaje, że np. Świat Książki czy Społeczny Instytut Wydawniczy Znak nie mają swoich stoisk. Witryna internetowa tymczasem podaje jak byk, że obie te firmy miały swoje targowe stoiska. Być może profesjonalna dziennikarka nie jest jednak na tyle zorien-

towana, aby wiedzieć, że od kilku miesięcy Świat Książki funkcjonuje na rynku jako Weltbild (samo stoisko oznaczone było nazwą „Weltbild/Świat Książki”). Plotką żyje świat, temu zaprzeczyć się nie da. Cały ten „marketing szeptany” w swoich założeniach się na niej opiera. Dlaczego? Ponieważ zakłada zbieranie niezweryfikowanych informacji od przypadkowych osób, które w swoim subiektywnym spojrzeniu nie wszystko dostrzegają. Targom zarzuca się tłok i ścisk. Zaprzyjaźniony pracownik krakowskiego wydawnictwo WAM stwierdził jednak: „to ona chyba nie widziała targów w Krakowie”. On jest tam corocznie, on to widzi. Profesjonalna dziennikarka być może odwiedziła tamtą imprezę, choć trudno być tego pewnym, skoro nawet do rodzimego Wrocławia zbyt trudno było jej dotrzeć. Wrocławskim Promocjom Dobrych Książek można zarzucać wiele. Jak w przypadku każdej imprezy, zdarzają się tam potknięcia, problemy techniczne czy momenty dezinformacji. Zarzuca się kiepski marketing, z czym akurat można się zgodzić, choć z drugiej strony, jak mawia jeden z uniwersyteckich wykładowców – „niektórzy nie zauważą reklamy nawet potykając się o nią”. Jeżeli jednak piszemy o pewnej imprezie, a właściwie nawet o czymkolwiek, to wypada zachować tę odrobinę przyzwoitości i chociaż obejrzeć ją samemu, a także dobrze sprawdzić fakty. Dziennikarz to osoba, która z założenia powinna weryfikować informacje i podawać je czytelnikom, a nie zwyczajnie kłamać. Wiadomo, krytykowanie wszystkiego i wszystkich jest w modzie, ale trudno traktować poważnie zarzuty, które wyprowadza się z plotek i nieprawdziwych danych (dodajmy – danych, które można było dwoma kliknięciami znaleźć na stronie internetowej). Oczywiście chciałbym wierzyć, że wspomniana przeze mnie autorka tekstu to ewenement, a inni piszący w tym kraju nieco bardziej przykładają się do swojej pracy. Zaczynam się jednak obawiać, że to już pewna tendencja wśród dziennikarzy, dla których

63

zbyt ciężkim kawałkiem chleba staje się jakikolwiek poziom przygotowania. Wywiady z zespołami muzycznymi zaczyna się od „powiedzcie nam coś o sobie”, wywiady z pisarzami fantasy od sakramentalnego „dlaczego właściwie fantastyka?”, teksty o targach książki zaś powstawać będą na bazie „marketingu szeptanego”, a nie rzetelnego przygotowania. Swoją drogą, sam miałem kontakt z jedną z młodych adeptek dziennikarstwa, która przybyła tworzyć w ramach zajęć reportaż o WPDK. Nie wiedząc właściwie, co ma ze sobą zrobić, postanowiła zdobyć informacje od pobliskiego wolontariusza, który musiał jej podać nawet adres strony internetowej targów, gdyż przyszła gwiazda mediów nie wpadła na pomysł wcześniejszego zdobycia informacji o tym, czym właściwie jest impreza, będąca przedmiotem jej pracy. Studentom możemy to jeszcze wybaczyć, zawodowym dziennikarzom chyba już nie. I czasem naprawdę boję się, że spotkam pracownika czasopisma lub portalu internetowego, który podejdzie do stoiska PWN z pytaniem: „A czy Państwa wydawnictwo to jakiś nowy projekt na rynku, czy też raczej macie dłuższą historię?”, „Jakie książki właściwie wydajecie?”, „A te encyklopedie, to rodzaj podręczników, czy też bardziej proza artystyczna?”. Brzmi groteskowo? Na dzień dzisiejszy na pewno, ale przyszłość może być zaskakująca.


Do you lack faith, brother? Michał Wolski

Z

wielkim ukontentowaniem przeczytałem Twoją replikę, kolego Marcinie. Znać, że przygotowałeś się rzetelnie i do wszelkich podyktowanych humanistyczną tradycją reguł dyskusji – tak retorycznych, jak i erystycznych – wiernie się zastosowałeś. Trochę żałuję, że od razu przeniosłeś naszą wymianę myśli poziom wyżej; liczyłem, że jeszcze się retorycznymi argumencikami powymieniamy, ukujemy z tuzin wysublimowanych metafor i będziemy się szczypać za słówka w rozkosznej atmosferze potyczek intelektualnych. Ale jak nie, to nie. W sumie przeniesienie dyskusji w bardziej ogólnikowe rejony zawsze jest w jakimś tam stopniu oddaniem pola interlokutorowi, czuję się więc mile połechtany. W tych ogólnikowych rejonach jest jednak jeszcze parę rzeczy do powiedzenia. W swojej – jakże błyskotliwej – wiwisekcji mojego idealistycznego sposobu myślenia (w rzekomej opozycji do Twojego – realistycznego) masz oczywiście rację, a mówiąc ściślej (i odnosząc się do prawniczego żargonu): masz rację co do zasady. Zaiste, wszystko koniec końców może zostać sprowadzone do wiary. W ten sposób można rozebrać niemal każdy pogląd, każdą teorię, każdą ideę i każdy środek. Operujemy kategoriami na tyle – jak słusznie zauważyłeś – abstrakcyjnymi, że na tym poziomie dyskursu każde koherentne zdanie niesprzeczne z poprzedzającymi stwierdzeniami może być uznane za prawdziwe. I oczywiście możemy kłócić się czy i na ile Twoja wizja świata jest faktycznie opozycyjna względem mojej, budować misterne konstrukcje pojęciowe albo – jeszcze lepiej – systemowe gmachy cyrkulacji idei... Ale zaprawdę, nie w tym rzecz. Prawda jest taka, że owa wiara, którą apriorycznie definiujesz jako główną właściwość mojego światopoglądu, od której się ironicznie i przewrotnie dystansujesz, choć tak naprawdę – jak sam dobrze wiesz – do końca zdystansować się nie możesz... Ta wiara właśnie nas łączy. I to są Twoje wła-

sne słowa. Jak sam piszesz: wierzysz, że nie wierzysz, więc – jak rozumiem – nie uznajesz wiary za narzędzie własnego poznania i dyskredytujesz ją jako zjawisko odmienne i w gruncie rzeczy sprzeczne z inteligencją, logiką, rozumem itp. Tymczasem nie dość, że – jak słusznie przeczuwasz – wiara jako taka jest podstawą absolutnie każdego światopoglądu, to jeszcze nie tylko nie wyklucza się z wymienionymi przez Ciebie przymiotami racjonalizmu, ale też jest ich znakomitym uzupełnieniem. Faktycznie, człowiek ze względu chociażby na ograniczenia przepustowości neuronów nie wie za wiele, a już tym bardziej nie jest w stanie ogarnąć wszystkiego. Dlatego siłą rzeczy zmuszony jest część tej wiedzy przyjąć w formie praw (bądź prawd) organizujących jego światopogląd, rzeczywistość kognitywną, kosmos przeżyć, postrzeganie świata... Nazwij to, jak chcesz. Od tego nie uciekniesz ani Ty, ani ja, ani nikt inny. Stąd też moje pytanie: po co uciekać? W tym miejscu muszę oczywiście przyznać się do pewnego nadużycia, które poczyniłem w poprzednim felietonie; faktycznie, arbitralne tony, w jakie wpadłem mówiąc o moim – używając uzasadnionej tutaj hiperboli – projekcie soteriologicznym, mogły wywołać konfuzję albo co gorsza wrażenie, że usiłuję sprzedawać prawdy objawione. Jeśli ów wywód sprawiał wrażenie próby monopolizacji Twojej (czy jakiejkolwiek innej) wiedzy o świecie, to stało się tak ze względu na retoryczny ciężar dyskusji światopoglądowych, z konieczności nacechowanych przekonaniami o słuszności głoszonych tez. Na swoje usprawiedliwienie pragnę tylko powiedzieć, że Ty sam, kolego Marcinie, wpadłeś w podobne tony miesiąc wcześniej. Sam więc widzisz, po jak grząskim lodzie stąpamy, mówiąc o postrzeganiu świata i odnajdywaniu swojego miejsca w tymże. Pod tym wszystkim zawsze znajduje się podłoże złożone z nieredukowalnych prawideł, będących podstawą naszych paradygmatów. Powoływanie się na jakiekolwiek mechanizmy racjonalistyczne, przyczyno-

64

wość, doświadczenie itp., zawsze będzie wtórne i zależne od przyjętego modelu postrzegania świata. Przykłady? Logika formalna już dawno przestała służyć opisowi świata rzeczywistego, a nieformalna dopuszcza ograniczoność percepcyjną podmiotu. Empiria jest narzędziem niepewnym, ludzka percepcja nie rejestruje wielu przesłanek. Materią na poziomie kwantowym rządzą zupełnie inne prawa niż modelem newtonowskim. Spajające wszechświat cząstki Higgsa istnieją, póki co, jedynie hipotetycznie. Słowem, nie można zaprzeczyć, że człowiek zawsze i od zawsze posługiwał się mapami; terytorium stanowiło ideę, przestrzeń konceptualnie nieosiągalną i w gruncie rzeczy nigdy nierozpoznaną. Koszmar Platona. Frustrację odkrywców. Marzenie zelotów. Powtórzę więc: skoro i tak – chcąc nie chcąc – musimy się opierać na wierze, po co od tego uciekać? Nie lepiej uwierzyć, że pewne nieuchronności wcale nie są nieuchronne, pewne możliwości – niewykluczone, pewne marzenia – realne? Która mapa jest ładniejsza: moja czy Twoja? To, co Ty zidentyfikujesz jako powstałego z popiołów dziobaka, w mojej perspektywie może być feniksem; nie lepiej i ciekawiej więc (w sytuacji, gdy status ontologiczny dziobaka/feniksa byłby – jak w przypadku kota Schrödingera – nierozstrzygalny) założyć to drugie? A zatem pytam jeszcze raz: Do you lack faith, brother, or do you believe?


Czekając na latimierię Marcin Pluskota

Z

aczniemy od anegdotki z dzieciństwa. Mój wujek miał taką książkę o rzeczach nadprzyrodzonych. Z niej to czerpałem swoją pierwszą wiedzę na temat UFO, La Chupacabry, Diabła z Jersey, Yeti i całej reszty tego dziwnego tałatajstwa o niepewnym statusie istnienia. W swoim czasie robiło to na mnie spore wrażenie – nie byłem nawet w stanie spać w nocy. Raz nawet, będąc na kolonii nad morzem (nie pamiętam gdzie), patrzyłem w gwiazdy i zdawało mi się, że widziałem UFO. Uściślijmy: na niebie drgał świetlny punkcik, który po chwili zniknął. Powinienem podejść do sprawy racjonalnie – przecież mogło to być światło księżyca odbite na powierzchni balonu meteorologicznego. Tak przynajmniej powiedzieliby mi panowie w czarnych garniturach i okularach, zanim wyczyściliby mi pamięć (tacy panowie w ogóle istnieją? Może…). Przecież takie wytłumaczenie ma sens, jest klarowne. Czemu więc nie czuję się usatysfakcjonowany i wolę zadać kolejne pytanie? Okazuje się, że to nie jest tylko i wyłącznie mój konik. Istnieje np. coś takiego jak kryptozoologia. Spece z tej dziedziny zajmują się poszukiwaniem hipotetycznych zwierząt tzw. kryptyd, czyli takich, które albo uznaje się za wymarłe, albo są znane tylko z legend. To właśnie oni uganiają się za człowiekiem-ćmą z Wirginii Zachodniej i za Yeti w Himalajach. Polowanie na bajkowe potwory można uznać za zabawną ciekawostkę, rodzaj rozrywki dla bogatej, wychowanej na Z Archiwum X amerykańskiej młodzieży o pełnych brzuchach i pustych głowach. Też bym tak powiedział. Szyki pokrzyżowała mi jednak latimeria. Sprawa zdawała się prosta. Ryby z tego gatunku wyginęły 60 milionów lat temu. Prawda? Dupa, nie prawda! W 1938 r. latimieria wpadła w sieci rybaków u wybrzeży RPA. Pewnej siebie nauce zrobiło się najpewniej dość łyso. Wiadomo, że niepełna narracja, brakujące elementy w jakiejś kwestii pozostawiają wielką swobodę naszej wyobraźni. Jak to ładnie powiedział bohater grany przez Jeffreya Tambora w filmie Hellboy: „Jak to się dzieje... że wszystkie zdjęcia obcych, UFO, yeti, Hellboy’

a... są zawsze takie rozmazane?”. Wydaje mi się, że chłop trafił w sedno. Wszyscy znamy przecież słynne zdjęcie potwora z Loch Ness z 1934 r. – wystający z wody, długi, ciemny kształt, rzekoma głowa Nessie. I tutaj pojawia się kolejny problem – zdjęcie ostatecznie okazało się podróbką. Nie dość więc, że ktoś szuka faktów potwierdzających istnienie istot i rzeczy, które są tylko „możliwie” żyjące, to jeszcze, ktoś podkłada im fałszywe dowody. Taka praktyka jest fatalna, zwłaszcza kiedy okazuje się, że jest dość spora potrzeba roztrząsania takich nadprzyrodzonych spraw. Ludzie po prostu chcą wiedzieć czym (i czy) jest yeti i czym (i czy) jest Nessi. Czasami ich desperackie poszukiwania bywają dość dowcipne. Zacytujmy Wikipedię: „W marcu 2010 Jeremy Scheffel schwytał w okolicach miasta Dry Gulch w Oklahomie dziwne, bezwłose zwierzę, przypominające ogromnego szczura. W amerykańskich środkach masowego przekazu pojawiły się wówczas informacje, że odnaleziono żywą chupacabrę. Po przebadaniu stworzenia okazało się, że jest to szop pracz cierpiący na nużycę”. Najczęściej tak właśnie bywa – zamiast mitycznego potwora – nużyca. Najprawdopodobniej potwierdzenie statusu ontologicznego Yeti nie wpłynęłoby na moje życie zbyt znacząco (zrobiła to już latimeria) i rzeczywiście taką kryptozoologię można traktować jako sferę odrobinę niepoważną. Problem w tym, że takie niestworzone historie dawno już wkroczyły w nasze życie. Może nie wszyscy kojarzą teorię „wędrującej kuli”, ale już na pewno większości z nas znane są nieścisłości w narracji związane z atakami na World Trade Center. Czego tutaj się już nie opowiada: furgonetki z trotylem, rakiety, wojskowe samoloty – i oczywiście wszystkie strony mają dowody potwierdzające słuszność i prawdziwość własnej wersji. Tylko jedno je łączy – opozycja względem oficjalnych komunikatów. Osobiście czuję się bezbronny wobec tej licytacji. Zawsze uważałem, że jak się na czymś nie znam, to nie powinienem za dużo wypowiadać się w tej czy innej kwestii, od tego są specjaliści. Nie mam za dużego pojęcia o dziedzinach potrzebnych do wydania miarodajnego sądu w tej sprawie np. o balistyce,

65

aeronautyce i fizyce, więc nie powiem za wiele o tym, czy takie potraktowane dwoma samolotami wieże powinny, czy nie powinny się przewrócić. Możliwie, że wynika to z mojej nieśmiałości, np. użytkownicy Internetu nie są tak zakompleksieni, jak ja [pisownia oryginalna]: „napewno administracja Busha i wywiad USA wiedzieli dużo wcześniej o zamachu i nic z tym nie zrobili, bo tak było wygodniej a i działania które chciał podjąć Bush mogłybyć przez to usprawiedliwione (chodzi o Irak), chociaż jak podają to talibowie dokonali zamachu więc Bush powinien w odwecie zaatakować tylko i wyjącznie afganistan, tylko po co skoro tam nie ma ropy??” – pisze na jednym z forów ktoś o pseudonimie „KUR”. Nie wiem, jakie szkoły KUR ukończył i na jakiej mocy wydaje takie sądy. Nie wiem, czy jest specjalistą. Jednak po raz kolejny pojawia się problem. Popieram specjalistów, ale tak się jakoś złożyło, że każda ze stron takiego spiskowego sporu ma swoją gromadkę ekspertów – profesorów, doktorów, weteranów, pilotów itp., którzy rzeczowo i kategorycznie mówią, jak jest. Czasami ich zdania są sprzeczne. Po raz kolejny więc trafiliśmy na ślepą uliczkę. Kiedy za wiele nie wiadomo, można sobie pozwolić na więcej. Zanim jeszcze wykrystalizują się fakty, można wskazać palcem i powiedzieć, kto jest winien. Amerykanów poruszyły dwie walące się wieże, a nas podzielił pień brzozy. Teoretycznie coś tam wiadomo, mamy już raport MAKu (ale niedobry bo ruski i niedobry bo niedobry), mamy raport komisji Millera (ale niedobry bo podobny do ruskiego i jeszcze szyło go PO), mamy wnioski pisowskiej komisji (tu już nie wiem, co wpisać w nawias). To wszystko mamy, a ja mam mętlik w głowie. Bardzo bym chciał, żeby ze smoleńskich odmętów wypłynęła wreszcie latimeria i wolałbym na nią nie czekać 60 milionów lat. Jak wypłynie to i tak szału nie będzie, bo nie wszyscy uwierzą…


Street Photo Fot. Agnieszka Zastawna




Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.