Kontrast grudzień 2014

Page 1


preview

4

16

Joanna Figarska

Buntownicy w dobie globalizacji

Współczesność ustaliła nowe priorytety. Stały się nimi rozwój, kariera, pieniądze. Na znaczeniu zyskały słowa więcej, szybciej, skuteczniej. Podczas gdy wielu skupia się na żwawym kroczeniu ścieżką zawodową, niektórzy obierają zupełnie inną drogę.

19

„Bezpieczni mężczyźni” Już wiele wieków temu wiedziano, że istota męskiego popędu tkwi w jądrach. Po usunięciu gonad zanika libido, w konsekwencji czego mężczyzna staje się niewrażliwy na kobiece wdzięki. Artykuł o eunuchach i kastratach.

22

Oblicza kosmopolitycznej Europy wobec globalnego ryzyka

Beata Grątkowska

W Operze Wrocławskiej widzowie mają do wyboru prawie 40 różnych tytułów operowych. Dla każdego coś miłego. Od klasyki po balet i nieco mniej znane szerszej widowni utwory cenionych mistrzów.

film

Złapać najważniejszą klatę

Rozmowa z Łukaszem Gawrońskim

Opera dla każdego

Co warto zobaczyć, czego posłuchać i gdzie się wybrać? Co ominąć z daleka? publicystyka

8

37

Monika Ulińska

Krystyna Darowska

Współczesność zaskakuje tempem i rozległością zmian. Wyzwania, wobec których stają dziś struktury narodowe, prowokują refleksje na temat przyszłości Europy i jej obywateli.

Aleksandra Drabina

40

Kino nowego świata – Nollywood

Mateusz Stańczyk

Według różnych szacunków w Nollywood rokrocznie powstaje od 1000 do 2500 filmów. Przemysł filmowy stał się drugim największym pracodawcą w kraju, ustępując jedynie branży petrochemicznej.

43

Hollywood – świat, gdzie liczy się wielkość. Wielkość budżetu, przychodów, nazwiska, ekranu… Jednak mimo tej obsesji na punkcie rozmachu serial wciąż stanowi formę atrakcyjną.

Odwrócony bieg kamery

46

Takeshi Kitano uwielbia różnorodność. Japończyk staje po obu stronach kamery, pisze scenariusze, zasiada nawet przy stole montażowym. Jednakże w tym szaleństwie jest metoda: słynny „Beat” to autor z krwi i kości.

Karolina Kopcińska

Yakuza znad morza

Adam Cybulski

recenzje

48

Mniej znaczy lepiej; O Sońce,co spotkała Niemca; Zabawy dźwiękiem; I'm Still Alive; Lucy jest wszędzie

fotoplastykon

25

felietony

Piotr Mateusiak kultura

28

34

54

Magdalena Zięba, Filip Zawada, Michał Wolski, Marcin Pluskota

W roli głównej kolektyw

19 edycja lubelskich Konfrontacji Teatralnych skupiona była wokół trzech zagadnień: kolektyw, Rumunia i tożsamość. Przez dwa październikowe tygodnie widzowie mogli obejrzeć kilkanaście spektakli z całej Europy.

Marta Szczepaniak

Nutka do nutki i wyjdzie Rihanna

Im bardziej zgłębia się temat Auto-Tune'a, tym częściej zauważa się, że nie tylko wiele osób nie ma pojęcia, czym ono naprawdę jest i nie potrafi go zidentyfikować, ale też, że ludzie nie zdają sobie sprawy z konsekwencji jego używania – zarówno tych krótko-, jak i długotrwałych.

Wojciech Szczerek

street

56

Amadeusz Świerk

„KONTRAST” MIESIĘCZNIK STUDENTÓW Gajowicka 119/12, 53-421 Wrocław

WYDAWCA Stowarzyszenie Młodych Twórców „Kontrast” ul. Romualda Traugutta 147/14, 50-149 Wrocław

E-MAIL kontrast.wroclaw@gmail.com

WEB http://www.kontrast-wroclaw.pl/

REDAKTOR NACZELNA Joanna Figarska ZASTĘPCA Ewa Fita REDAKCJA Agnieszka Barczyk, Zuzanna Bućko, Adam Cybulski, Krystyna Darowska, Aleksandra Drabina, Aleksander Jastrzębski, Karolina Kopcińska, Elżbieta Pietluch, Marcin Pluskota, Mateusz Stańczyk, Monika Stopczyk, Marta Szczepaniak, Wojciech Szczerek, Monika Ulińska, Mateusz Węgrzyn, Michał Wolski, Filip Zawada, Magdalena Zięba FOTOREDAKCJA Bartek Babicz, Katarzyna Domżalska, Maciej Margielski, Patryk Rogiński KOREKTA Iwona Brzezowska, Katarzyna Brzezowska, Joanna Kochel, Monika Mielcarek, Anna Momot, Andrea Marx, Monika Osiowa, Karolina Słabolepsza, Weronika Szkwarek, Katarzyna Szlapińska, Dorota Toman GRAFIKA Katarzyna Domżalska, Dawid Janosz, Joanna Krajewska, Marta Kubiczek, Ewa Rogalska, Róża Szczucka, Wojtek Świerdzewski DTP Patrycja Wojkowska


GRATY Joanna Figarska

P

od koniec roku często robi się podsumowania tego, jaki kończący się rok dla nas był i co ciekawego wniósł. Możliwe, że już o tym pisałam w zeszłym roku, ale trudno nie poruszyć kwestii podsumowań, stojąc na progu Nowego, które zawsze jest atrakcyjniejsze niż to, co Stare, zużyte, przeżyte i… chciałoby się napisać: zostawione, zamknięte, oddzielone. Ile jednak niepotrzebnych rzeczy, przyzwyczajeń czy słów zabierzemy ze sobą w 2015? Czy wciąż będę pisać wstępniaki na ostatnią chwilę, doprowadzając tym samym niektórych do białej gorączki? W ostatnim w tym roku numerze „Kontrastu” w recenzji Elżbiety Pietluch znajdziecie podpowiedź, jak osiągnąć minimalizm, nie tylko w sferze materialnej. Swój dotychczasowy dorobek, wzbogacony o tegoroczne doświadczenia, omawia fotograf Łukasz Gawroński, z którym miałam przyjemność rozmawiać nie tylko o dobrych

zdjęciach, ale również o autentyczności, miłości do muzyki i łapaniu tej „najważniejszej klaty”. Beata Grątkowska natomiast podsumowuje rok w Operze Wrocławskiej, a Magdalena Zięba w swoim, niestety ostatnim, felietonie pokazuje różnice między dwiema stolicami: Warszawą oraz Wrocławiem – Europejską Stolicą Kultury. Warto również zwrócić uwagę na tekst Aleksandry Drabiny, która pisze o nowoczesnej Europie: pełnej modernizacji, globalizacji i indywidualizacji. W drugiej połowie grudnia dojdziemy do punktu kulminacyjnego: najkrótszy dzień, najdłuższa noc. Może więc warto zapalić świece, lampy czy podłączyć choinkę, włączyć cicho muzykę i z kubkiem czegoś ciepłego i dobrego usiąść i zacząć przeglądać tę najważniejszą graciarnię – w swoich głowach. Zróbmy przeciąg, otulmy się lekkością. Tego sobie i Wam życzę.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

3


preview film

O

Wielkooki Burton

brazy przedstawiające wielkookie kobiety i dzieci cieszyły się w latach sześciesiątych ogromną popularnością. Za ich autora uważano Waltera Keane’a (Christoph Waltz). Podczas gdy Walter święcił triumfy na salonach, jego żona, Margaret (Amy Adams), zamknięta w domu przy płótnie, taśmowo produkowała dzieła, za które pochwały zbierał jej mąż. Dopiero po rozwodzie, w 1970 roku, odważyła się wyznać światu prawdę.

Jazzowe biczowanie

Ż

ycie muzyka nie jest łatwe. Na własnej skórze przekonuje się o tym Andrew (Miles Teller), młody i ambitny perkusista trafiający pod skrzydła wymagającego nauczyciela (J.K. Simmons). Rozpoczyna się starcie ucznia z mistrzem, przy czym ten ostatni nie cofnie się absolutnie przed niczym, aby osiągnąć cel, jakim jest dla niego doskonałość. Whiplash, nagrodzony na Festiwalu Filmowym w Sundance, zatętni muzyką na ekranach kin już 2 stycznia. Fot. materiały prasowe

Tim Burton, znany z zamiłowania do ogromnych oczu, widocznego w wielu jego dziełach, jest fanem obrazów Keane’a. Nic więc dziwnego, że to właśnie on został reżyserem Wielkich oczu. Fani Dużej ryby powinni być usatysfakcjonowani. Warto też zwrócić uwagę na fakt, że jest to pierwszy od ponad 10 lat film pełnometrażowy reżysera, w którym nie pojawia się Johnny Depp ani Helena Bohnam Carter. Premiera 23 stycznia.

Zagadka wszechświata

P

o Alanie Turingu przyszła kolej na Stephena Hawkinga, genialnego fizyka i autora Krótkiej historii czasu. Zainspirowana wspomnieniami Jane Wilde Teoria wszystkiego skupia się na młodzieńczych latach Hawkinga (w tej roli znany z Les Misérables: Nędznicy Eddie Redmayne), a w szczególności na jego relacji z pierwszą żoną, Jane (Felicity Jones). Nacisk kładziony na romantyczny aspekt opowiadanej historii nie wszystkim zapewne przypadnie do gustu, warto jednak zwrócić na film uwagę, chociażby ze względu na aktorów. Premiera 30 stycznia.

Michael Keaton ponownie superbohaterem

W

filmie Birdman w reżyserii Alejandro Gonzáleza Iñárritu Keaton wciela się niejako w samego siebie. Gra bowiem Riggana Thompsona, podstarzałego aktora o trudnej osobowości, mającego na swoim koncie rolę superbohatera, tytułowego Birdmana. Lata popularności jednak minęły i Riggan próbuje wrócić na szczyt, reżyserując sztukę na Broadwayu. Wygrywająca festwiale czarna komedia zawita na ekrany kin 23 stycznia. Red. Karolina Kopciñska


preview muzyka

P

Wallflower

roblemy zdrowotne Diany Krall przyczyniły się nie tylko do odwołania amerykańskiej trasy koncertowej, ale także do przesunięcia premiery najnowszego krążka artystki z 21 października 2014 roku na 3 lutego 2015 roku. Najświeższy album 5-krotnej zdobywczyni nagrody Grammy nosi tytuł Wallflower i zawiera aż 16 utworów. Co więcej, za stronę produkcyjną płyty odpowiada David Foster, który zdobył nagrodę Grammy aż 16 razy. Wydawnictwo Verve Music Group/UMG Recordings, Inc.

Blady imperator

P

aździernikowe i listopadowe koncerty Marylina Mansona w południowej Kalifornii ujawniły trzy nowe utwory: Third Day of a Seven Day Blinge, Cupid Carries a Gun i Deep Six. Nie trzeba było długo czekać na potwierdzenie plotek o kolejnym – już 9 albumie wokalisty – The Pale Emperor. Premierę krążka przewiduje się na 20 stycznia. Wersja podstawowa ma zawierać 10 utworów, natomiast deluxe zostanie wzbogacona o dodatkowe trzy. Wydawnictwo Hell, etc.

Ślepe lustro

N

iemiecki zespół power metalowy Blind Guardian powraca po czterech latach milczenia. 30 stycznia w odtwarzaczach fanów zawita już 10 album studyjny zespołu – Beyond The Red Mirror. Na najnowszym krążku, na przestrzeni 10 utworów (11 w wersji deluxe), zespół będzie kontynuował historię zapoczątkowaną na płycie Imaginations From The Other Side z 1995 roku w kawałkach Bright Eyes i And The Story Ends. Ponadto na płycie Niemców usłyszymy trzy chóry: z Czech, Węgier i USA oraz dwie orkiestry symfoniczne. Wydawnictwo Nuclear Blast.

Dźwięki bitwy

N

adchodzi kolejny ważny dzień dla fanów muzyki filmowej. Już 16 grudnia na sklepowe półki trafi ścieżka dźwiękowa do ostatniej części przygód Bilbo Bagginsa – Hobbit: Bitwa Pięciu Armii. Tym razem Howard Shore, który skomponował również muzykę do ekranizacji trylogii Władca Pierścieni, uraczy słuchaczy aż 21 utworami. Wersja deluxe przyniesie dwie dodatkowe kompozycje i rozszerzone wersje pięciu innych, dając nam łącznie niemal dwie godziny muzyki. Wydawnictwo jest promowane utworem, do którego powstał też teledysk, The Last Goodbye, napisanym i nagranym przez Billa Boyda, znanego z roli Peregrina Tuka we Władcy Pierścieni. Wydawnictwo WaterTower Music. Red. Aleksander Jastrzębski

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

5


preview teatr

Amerykańska historia

W

latach 1932–1933 meksykański artysta Diego Rivera stworzył The Detroit Industry Murals, czyli rozpościerający się na czterech ścianach mural przedstawiający przede wszystkim pracowników fabryki Ford Motor Company oraz postępy w dziedzinie medycyny i nowych technologii. Malowidła ukazują czasy rozwoju przemysłowego Detroit, ilustrują miasto jako ikonę nowoczesności. Jaki związek ma ten mural z teatrem? Duet Janiczak – Rubin stworzył spektakl, dla którego punktem wyjścia są sceny ukazane przez Rivera. Detroit. Historia ręki to próba ponownego opowiedzenia o mieście, które zbankrutowało. Premiera 21 grudnia w Teatrze Polskim w Bydgoszczy.

Prawda o społeczeństwie

S

zczury według Gerharta Hauptmanna w reżyserii Mai Kleczewskiej to przedstawienie, które powstało w ramach koprodukcji Teatru Powszechnego w Warszawie i Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Boska Komedia” w Krakowie. Warszawska premiera odbędzie się 10 stycznia. Akcja spektaklu rozgrywa się w dzisiejszej Warszawie, wśród wykształconych i bogatych ludzi, którzy samozwańczo zabrali się za wychowywanie społeczeństwa. Sztuka obnaża społeczną nędzę i pokazuje, w jaki sposób do codziennego życia przenika język nienawiści. Kleczewska za Hauptmannem chce zmusić widza, żeby spojrzał na rzeczy niewygodne, których nie chce oglądać. Fot. materiały prasowe

Pieśni ze Szkocji

19

grudnia, po blisko dwóch latach przygotowań, Teatr Pieśń Kozła zaprezentuje premierę Return to the Voice. Artyści sięgają do korzeni kultury szkockiej i muzyki celtyckiej. Spektakl muzyczny powstał na bazie archiwalnych zapisów źródłowych i materiałów odnalezionych podczas wypraw badawczych na wyspy szkockie Lewis i Skye. Reżyser, Grzegorz Bral, zaprosił do współpracy kompozytorów Macieja Rychłego i Jean-Claude’a Acquavivę oraz wokalistkę Annę Marię Jopek. Sam zapowiada, że jest to projekt, który „poszukuje zapomnianych wibracji. Prawdziwa muzyka była poszukiwaniem oraz odkrywaniem magii oraz energii, która ją przenikała”.

Wytańczyć miłość

L

eszek Bzdyl oraz Katarzyna Chmielewska, czyli trzon Teatru Dada von Bzdülöw, przygotowali nowy spektakl taneczny Transmigrazione di fermenti d’amore, w którym rozważają Naturę Miłości. W cyrkowo-taneczno-teatralnym widowisku artyści spróbują zbadać kwestię tego jakże silnego uczucia i sprawdzić, czy przypadkiem nie jest jedynie popkulturowym sentymentem. Autorem muzyki jest Mikołaj Trzaska, a na scenie obok pary reżyserów wystąpią Daniela Komędera oraz Paweł Grala. Premiera 17 grudnia na Scenie Malarnia Teatru Wybrzeże, będącego współproducentem spektaklu. Red. Marta Szczepaniak


preview książki

Wenus zrzuca futro

28

stycznia dzięki staraniom wydawnictwa Black Publishing zajrzymy w głąb świata klubów go-go, w których niepodzielnie rządzą pieniądz, seks i kłamstwa. Wenus bez futra Saszy Różyckiej to subiektywna podróż przypadkowej striptizerki przez krainę męskich pokus, znajdującą się za drzwiami nocnych klubów. W pozbawionej moralizatorstwa książce nie zabraknie prawdziwych, obscenicznych historii, pikantnych iluzji i absurdalnej komedii.

Trudne dojrzewanie Leny Dunham

P

od koniec stycznia nakładem wydawnictwa Czarne ukaże się prześmieszny i odkrywczy zbiór esejów Leny Dunham, która podbiła serca publiczności jako gwiazda serialu HBO. Nie taka dziewczyna nowojorskiej artystki jest zapisem osobistych starć z samotnością, dodatkowymi kilogramami i poszukiwaniem własnej drogi. Dwudziestoośmiolatka wyróżnia się wśród młodych talentów literackich umiejętnością prowadzenia autoironicznych obserwacji. Red. Elżbieta Pietluch

Noblista reżyserem spektaklu

W

połowie stycznia przekonamy się, jak ważny głos w dyskusji o roli mediów zabrał Mario Vargas Llosa. Wydana nakładem wydawnictwa Znak Cywilizacja spektaklu to opowieść o pogrążaniu się w chaosie. Noblista obnaża w niej prawdę o naszych czasach. Triumf sensacji w prasie i frywolność polityki, banalizacja sztuki i literatury, pogoń za przyjemnością jako jedynym celem w życiu – oto wyznaczniki współczesnej kultury, fabryki rozrywki.

Odpływ Christensena

W

ydawnictwo Literackie przygotowuje niespodziankę dla miłośników filmów Braci Coen i chłodnego czaru prozy K.O. Knausgårda. Odpływ Larsa Saabye Christensena hipnotyzuje równie mocno. W najnowszej książce, która trafi do księgarń 15 stycznia, norweski pisarz powraca do swoich ulubionych tematów: relacji dziecko – rodzice, dojrzewania i drobnych niedoskonałości fizycznych, które definiują osobowość. Powieść arcydzieło. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

7


Pierwsze zdjęcie zrobił, mając zaledwie kilka lat. Swoją pierwszą książkę fotograficzną wydaje w wieku lat 40. O znaczeniu chmur na fotografiach, muzycznych inspiracjach i autentyczności opowiada Łukasz Gawroński.

Joanna Figarska: Szukałam, szukałam i szukałam informacji o Tobie w różnych mediach. Niewiele ich jest. Nawet na Twojej stronie. Zacznijmy więc od początku. Od kiedy i dlaczego fotografia? Łukasz Gawroński: Może dlatego, że nie jestem popularny? Na początku lat osiemdziesiątych chodziłem jeszcze do podstawówki, wówczas fotografowaniem zainteresowałem się, przyglądając ojcu, który z perspektywy naszych czasów był pionierem ruchu foto-video. Mieszkaliśmy w Sopocie w małym mieszkaniu. To były czasy fotografii analogowej, więc wszystko robił sam. Później wywoływał filmy, robił odbitki, zamykając się w łazience i oklejając najpierw wszystkie otwory, łącznie z przełącznikiem światła. Była w tym tajemnica: czerwone światło, chemia, wyłaniający się obraz na papierze. Składał albumy, robił wystawy w domu. To wszystko małego chłopca bardzo interesowało. Aparat fotograficzny zawsze miał gdzieś pod ręką. Podpatrywałem go, gdy robił zdjęcia na zdezelowanym ruskim zenicie, a potem na bardziej zaawansowanej enerdowskiej practice, które zresztą przekazał mi któregoś dnia i mam je do dzisiaj. W Polsce w tamtych czasach półki świeciły pustkami. Ojciec, kombinując, zaopatrywał się w sprzęt najpierw poprzez obie moje babcie, które z odwiedzin u swoich sióstr w ZSRR przywiozły mu powiększalnik i światłomierz oraz właśnie zenita. Później do teamu dołączyła ciotka mieszkająca w Berlinie. Wreszcie zrobiło się jeszcze ciekawiej. Ojciec został oddelegowany na placówkę żeglugową do Grecji. Wkrótce po nim wyruszyliśmy wszyscy razem: moja mama, siostra i ja, podczas gdy on na miejscu przygotowywał grunt pod nasze lądowanie i paroletni pobyt nad Morzem Egejskim. Ojciec, na co dzień zawodowo zajmujący się transportem morskim, nie porzucił swojej pasji. Ciężko pracując, uzbierał w końcu na cud techniki: miniaturową kamerę VHS. Dotykając czegoś tak zaawansowanego technologicznie, 12-letni chłopak odczuwał coś na kształt pobożnej pokory.

Fot. Łukasz Gawroński

Grecja to przede wszystkim piękne światło, przyjazna dla ludzi temperatura i wspaniałe widoki. Jeździliśmy na wycieczki. Ojciec oczywiście z całym tym bagażem aparatów, kamer i resztą sprzętu. Ja to za nim dumnie taszczyłem, na ile starczało mi sił, czyściłem obiektywy i tak dalej. Nie zdając sobie z tego nawet sprawy, stałem się jego asystentem. Bardzo to polubiłem. Z jego nauk zapamiętałem, jak w kółko, niczym mantrę, powtarzał, że przy każdym pejzażowym zdjęciu, jeżeli nie ma chmur, należy maksymalnie ograniczać ekspozycję nieba, bo całość będzie mało efektowna, płaska, i odwrotnie – eksponować chmury, gdy będzie tylko taka okazja, co przy dobrym doświetleniu daje efekt trójwymiarowego obrazu. To ojciec dał mi podstawy. Potem na swojej drodze spotkałem Kalafiora. Był fotografem z prawdziwego zdarzenia i szybko stał się moim „przewodnikiem”. Studiował fotografię w Opavie, miał solidne portfolio w tematyce, która zawsze interesowała mnie najbardziej: podpatrywanie życia, łapanie czegoś na gorąco, tak by parzyło. Zawodowo wybrałem jednak kierunek studiów kompletnie z innego świata – cybernetykę i ekonometrię. Jednak gdy musiałem porządnie przysiąść do nauki, fotografia i ekonomia zaczęły się ze sobą kłócić. W końcu na czwartym roku ekonomiki produkcji powiedziałem sobie, że już dość, i przeniosłem się do łódzkiej filmówki, żeby w nieokreślonej przyszłości, być może jako freelancer, spróbować „żyć po swojemu”, czyli zmiksować pasję i zawód. Dojrzewałeś w interesujących czasach. Jak tamte lata wspominasz pod kątem fotografowania. Czy aparat Ci się wtedy przydawał? Wiesz, nie miałem świadomości, w jakich czasach żyje. Pamiętam, że było ciężko, ale nie czułem, że biorę udział w czymś ważnym. Raczej w pierwszej kolejności byłem leszczem rozmyślającym o koleżankach i szczeniackich wygłupach. Lata osiemdziesiąte bardzo szybko minęły. Szkoła, koledzy, pokręcone początki dojrzewania i w międzyczasie Okrągły Stół. W tamtym okresie jeszcze nie wiedziałem,

kim będę. To było moje hobby. Cykałem zdjęcia, ale to było po prostu uwiecznianie tego, co wydawało mi się interesujące... nie szukałem żadnego konkretnego tematu. Tak mam do dzisiaj. Kilka lat temu uruchomiłem w necie mój blog spacerkiem, z którego właśnie z Sylwią przygotowujemy bezkompromisowy i niecenzuralny album. Ostatnio sobie uświadomiłem, że są to w 100% zdjęcia, które powstały przypadkowo, przy okazji. To historie właściwie bez większego znaczenia. Sprawia mi satysfakcję, że coś zobaczyłem, uchwyciłem. Myślę, że cały czas robię to dla siebie. Dla osobistego spełnienia. Mówimy o tej części fotografii, która jest najgłębiej we mnie. Bardzo osobistej. Chociaż tytuł jest bardzo nietrafiony: to nieprawda, że poruszam się prędkością spacerową. Jeżeli już ruszę się z domu, to kłusem, bo zawsze jestem spóźniony. Jak to się stało, że trafiłeś do środowiska mocno związanego z muzyką? Czy fotografia wyszła z miłości do muzyki czy muzyka z miłości do fotografii? Kiedyś chciałem zostać gitarzystą, całe liceum grałem, chodziłem na kursy, miałem nauczyciela w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Posiadałem gitarę klasyczną, elektryczną, piecyki, mikrofony. Poświęcałem na to każdą wolną chwilę. Muzyka zdominowała moje życie. Uczyłem się akordów, nut... Kompletne nieporozumienie. Masakra. Nawet nagrałem swoją kasetę, nawet się sfilmowałem. Cieszę się, że mam to do dzisiaj, to takie podsumowanie rozdziału. Myślałem, że jak zostanę gitarzystą, to będę atrakcyjniejszy. Któregoś razu postanowiłem zaprezentować swój, wydawało mi się, spójny repertuar składający się chyba z 8 kompozycji mojemu zaufanemu recenzentowi, który w przeciwieństwie do mnie nie cierpiał na całkowitą arytmię. Kolega przebrnąwszy przez ten „Unplugged” powiedział, że wszystko bardzo fajnie, ale wygląda na to, że w życiu będę umiał zagrać tylko to, co wykuję na pamięć. I że nic z tego dobrego nie będzie. Szkoda czasu. Postanowiłem więc to przemyśleć i stwierdziłem, że skoro nie nadaję się na muzyka, a jestem


➢➢

osobowość numeru

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

9


uparty i pracowity, a jednocześnie najchętniej poświęcam czas na to, co lubię, to może po raz kolejny postawię na fotografię. Myślę, że właśnie te cztery lata rzępolenia na gitarze wyczuliły mnie na dźwięki, ale też, co jest i było dla mnie ważne, poznałem wtedy mnóstwo pozytywnie zakręconych ludzi na punkcie muzyki, tak jak ja. Trójmiasto to była wylęgarnia muzycznych talentów. Kolebka undergroundu. Moi rówieśnicy zakładali zespoły, starszyzna była już po pierwszych poważnych międzymiastowych sukcesach, a ja wszystkim im chciałem po swojemu dorównać. Żeby nie być w tyle, postanowiłem za nimi biegać z aparatem. I to mnie zaprowadziło do Krakowa na Jazz Juniors, gdzie w konkursie młodych talentów zadebiutowali moi kumple z zespołu Orangetrane. Zrobiłem dla nich zdjęcia, oczywiście „na pamiątkę”, bo wtedy wszystko robiło się „na pamiątkę”, a przy okazji fotografowałem inne zespoły. To był chyba ‘94 albo ‘95 rok. Tymi zdjęciami zainteresował się Paweł Brodowski, redaktor naczelny „Jazz Forum”. Potrzebował dokumentacji i organizatorzy przeglądu skontaktowali go ze mną. Zdjęcia mu się spodobały, dał mi potem jeden, drugi, trzeci temat. W ten sposób zostałem

Fot. Łukasz Gawroński

z „Jazz Forum” 10 lat. Zjeździłem wszystkie festiwale. Pamiętam jeszcze warszawskie Jazz Jamboree w pełnej krasie, które teraz już właściwie nie funkcjonuje, chociaż nazwa przetrwała. Trafiłem w dobre czasy. Dużo się działo: festiwale, koncerty, kluby. To było dla mnie pole doświadczalne, z przeszkodami i minami. Jednocześnie bardzo trudna fotografia. Czym robiłeś zdjęcia? Bo przecież takich możliwości jak teraz nie było. Polska to była totalna posucha. Brakowało wszystkiego: od aktualnej literatury branżowej, nawet angielskojęzycznej, Internetu, do szkół fotograficznych. Nawet środowisko fotografów było dosyć hermetyczne. A dostęp do technologii? Sprzętu? Praktycznie jedynym miejscem, w którym można było coś kupić, była giełda fotograficzna w kultowej „Stodole” w Warszawie, która zresztą istnieje do dzisiaj. Był tam dostępny każdy rodzaj profesjonalnego i amatorskiego sprzętu, ale w ekstremalnie zawrotnych cenach. Brało się to stąd, że siła nabywcza złotówki była wtedy na jakimś absurdalnie niskim poziomie. Sprzęt wysokiej klasy pochodził najczęściej z zagranicy, dostępny według wartości przeliczanej z marek niemieckich albo dolarów.

Dodatkowo stawki za zdjęcia w Polsce odzwierciedlały całkowitą zapaść ekonomiczną naszej gospodarki. Najpierw, w czasach chylącego się socjalizmu, a potem również po tak zwanym ponownym odzyskaniu niepodległości na początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy to zaczęła raczkować u nas słowiańska wersja kapitalizmu. Większość z nas mogła sobie pozwolić na bardzo mocno przechodzony i zużyty sprzęt. Pamiętam, że w któreś wakacje harowałem przy remoncie u rodziców mojego ziomka po to, żeby zakupić na giełdzie zdezelowanego Nikona FE, który natychmiast się popsuł. Już wtedy zaczęło mi świtać, że być może sprzęt to tylko połowa sukcesu. W końcu były to czasy analogowe. Poza wiedzą na temat obsługi jakiegokolwiek aparatu i posiadania jakościowych obiektywów kwestią równie istotną były umiejętności, które współczesnym fotografom wkraczającym do zawodu kojarzą się nadal z alchemią. Na przykład zdolność uzyskiwania wysokich czułości materiałów światłoczułych. Dzisiaj w aparatach używamy miniaturowych dysków kodujących obraz cyfrowo, a czułość to po prostu przycisk w aparacie (swoją drogą, ciekawie słowo „czułość” brzmi w żargonie fotograficznym), a kiedyś


była to praca niemal laboratoryjna, chociaż najczęściej w domowych warunkach. Wywoływanie filmów, sterowanie czułością negatywów i materiałów odwracalnych (slajdów) za pomocą odpowiednio dobieranych chemikaliów i właściwej temperatury, wreszcie skomplikowana obróbka pozytywowa, czyli wywoływanie odbitek pod powiększalnikiem. Spędziłem tak setki godzin. Dało mi to porządny warsztat, a te umiejętności dobrze sprawdzały się w fotografii dokumentującej wydarzenia muzyczne: koncerty i festiwale. Robota ta wymagała refleksu, doświadczenia i wyobraźni. Tylko sporadycznie zdarzała się swoboda pod sceną. Organizator zazwyczaj nie pozwalał cały wieczór tak sterczeć, musiałem więc błyskawicznie podejmować decyzje, biorąc wiele czynników pod uwagę: ustawienie instrumentów na scenie, odpowiednie usytuowanie się, uzyskanie dobrego kąta, opanowanie trudnego światła. Była to ekscytująca praca reporterska, chociaż Kalafior, który był dla mnie w tamtych magicznych czasach kimś w rodzaju guru, uważał, że to w sumie bardzo nudna i prowadząca donikąd robota i że po pewnym czasie osiągnę wszystko w tym temacie i przestanę się rozwijać. Niestety miał rację. Wtedy to jeszcze do mnie nie przemawiało, bo po prostu kochałem jazz. Tak naprawdę to chodziło mi o to, żeby tam być. Być na tej imprezie, zobaczyć wszystko. To był powód do ruszenia tyłka i pojechania do Poznania, Krakowa czy Warszawy. Zrobić zdjęcia, wywołać rolki, zapakować do koperty i wysłać je do redakcji na czas. Dostać za to 100 złotych. Z czasem udało mi się zebrać całkiem solidny materiał i to były moje pierwsze doświadczenia także z wystawianiem tych prac. A co ze współczesna fotografią koncertową? Pierwszy materiał do „Jazz Forum” wysłałem chyba w 1994 roku, czyli minęło 20 lat. Czasami jak mi wpadnie jakiś materiał o tej tematyce, to stwierdzam, że w dzisiejszych czasach technologia jest kosmiczna, czułości, jakie uzyskują te matryce, są niewyobrażalne. Oko ludzkie tego nie widzi. Natomiast ludzie... cały czas robią nudne, mało ciekawe zdjęcia. Takie same kwiatki. Paskudne. Raz na jakiś czas urodzi się ktoś, kto ma talent. A reszta gdzieś tam drobi w tyle. Chyba byłem na takiej wystawie zdjęć jazzowych w zeszłym roku. No koszmar! Zero wyczucia kompozycji, żadnych ciekawych sytuacji, widać, że ktoś podnieca się tym, że był gdzieś,

że spotkał Johna Coltrane’a i jego potomków, nacisnął klatę i jest zadowolony. Robiłeś zdjęcia do wywiadów, konkretnych artykułów czy byłeś tylko fotografem koncertowym? W tamtych latach mieszkałem jeszcze w Trójmieście. Wszystko było w powijakach. Nie było netu, takich możliwości cyfrowej dystrybucji jak obecnie. Centrala to była Warszawa: redakcje, agencje reklamowe, duże firmy. Tam była kasa do wyrwania. Ale trudno było się przebić, zdobyć uznanie i stałe, ciekawe zlecenia. Do tego potrzebne były upór, konsekwencja, doświadczenie, znajomości, cierpliwość, a na pewno szczęśliwy traf. To wszystko przychodzi z czasem, ale dotyczy tylko nielicznych. Poza dwoma czy trzema nazwiskami w Trójmieście nie było wyspecjalizowanych fotografów zajmujących się konkretną dziedziną, jak zdjęcia produktów, moda, fotografia lotnicza i tak dalej. My mniejsze żuczki z koleżankami i kolegami, łapaliśmy co popadnie. Kiedy patrzę na to z perspektywy lat, to niektórzy z nas pozostali w fotografii stricte reklamowej, kilku w ogóle zrezygnowało, inni zniknęli. W środowisku pojawiali się też niczym meteoryty lub pioruny kuliste zupełnie przypadkowi ludzie, w najgorszym tego słowa znaczeniu amatorzy i partacze, którzy na zasadzie polecenia czy kolesiostwa z klientami podbierali nam zlecenia. Proceder ten zresztą trwa do dziś. W Polsce cały czas liczy się, żeby było tanio i szybko, i oczywiście dobrze, co niestety jest trudne do spełnienia. Jeżeli mi zależy, bo temat z jakichś względów wydaje się interesujący, ważny czy społecznie istotny, to bywa, że gotów jestem zrezygnować z haniebnie niskiego budżetu i zrobić coś za darmo albo, co lepiej zabrzmi: w prezencie, „dla sprawy”. Jesteś portrecistą, ale nie lubisz tak zwanych „portretów psychologicznych”. To nie tak, że nie lubię. Ja nie bardzo rozumiem, co to jest „portret psychologiczny”. Jak można komuś zrobić portret psychologiczny, nie znając go? Na czym to polega? Może Ty mi powiesz? Chodzi o minę? Że ktoś coś przeżywa? Że się zastanawia? Ale czy to jest jego mina czy nie? Czy to jest ustawione? Powiedziałem mu i on ją zrobił? A czy Ty miałeś albo masz mistrzów fotografii, do których nawiązujesz? Obecnie nie mam kogoś takiego jak „mistrz”. Nie ma sensu inspirować się jedną osobą, bo bardzo łatwo stać się kopistą. Jeżeli miałbym odpowiedzieć na to pytanie, to mogę wymienić wielu fotografów, którzy

robią interesujące zdjęcia. Inspiruję się nie tyle całym fotograficznym dorobkiem, konkretnymi nazwiskami, tylko na przykład ciekawym pomysłem. Ale, co niestety zabrzmi jak truizm, absolutnie wyznaję zasadę „decydującego momentu” Bressona. To jest coś, z czym całkowicie się zgadzam, bo fotografia jest właśnie „uchwyceniem”. I też jak Bresson siedzisz i czekasz na ten moment? Nie miałem pojęcia o tym, że polegało to na czekaniu, aż w dobrym kadrze coś się wydarzy. Najwyraźniej zasada decydującego momentu rozumiana bywa na różne sposoby. Jeżeli o nim mówimy, to znaczy, że obserwujemy pewną oś czasu. Jesteśmy w konkretnej sytuacji. Coś zaraz się wydarzy albo nie, w konkretnych warunkach i przestrzeni. Ruch – wydarzenie – światło. Decydujący moment polega na tym, żeby nacisnąć spust w odpowiedniej chwili, gdy przewidujemy, że może się „zadziać”. Jeśli nie ma czegoś przedtem i potem i nagle się wydarza, to jest jak strzał w dziesiątkę, to jest bycie w tym właściwym momencie, w odpowiednim miejscu. Na taką fotę mówi się, że „siedzi”. To jest nawet kwestia tego, czy jesteś ustawiona frontem do sytuacji czy właśnie się odwracasz i coś się dzieje. To jest obserwowanie, przyglądanie się i zadecydowanie, kiedy nacisnąć klatę. Gdybym chciał zrzędzić, to powiedziałbym, że dzisiaj to nie ma znaczenia, teraz technika poszła tak daleko, że równie

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

11


dobrze można sfilmować całą sytuację, prześledzić potem 10 minut, to jest 600 sekund, to jest 15 tysięcy zdjęć, a następnie wybrać najlepsze. Może się potem okazać, że pomiędzy pierwszą a ostatnią klatką nie ma różnicy, nic się nie wydarzyło w międzyczasie. Dobre ujęcie to nagroda. Fotograf może wykreować odpowiedni moment? Ciekawe pytanie. Moim zdaniem tak. Zasada ta dotyczy chyba każdej dziedziny fotografii, której tematem są ludzie. Bardzo lubię te tak zwane „momenty” w fotografii portretowej. Gdy model jest świadom, że jest fotografowany, zna cel i przeznaczenie zdjęć, to można zacząć go prowokować. To trochę jak podawanie nie do końca jasnych wskazówek. Efekt zależy od okoliczności. Rozmawiasz z modelem, proponujesz jakieś wcześniej upatrzone albo przygotowane miejsce, sadzasz na drzewie, krześle, prosisz o jakieś mniej lub bardziej konkretne zachowanie, pomyślunek, nieważne, jednocześnie komponując sobie sytuacje, obserwując zachowanie fotografowanej osoby. Czekasz na to, co się wydarzy pomiędzy słowami, pomiędzy gestami, ruchami, pozami. Czasami rezultat jest typowy, przeciętny, ale jak to się mówi: „ładny”, bywa też melancholijny, może tajemniczy lub brzydki. Tu dochodzimy do czegoś istotnego dla mnie. Lubię dziwactwo w fotografii. Jest taki termin, ukuty przez mojego niezwykle utalentowanego kolegę, Lewe Oko, też fotografa, który powiedział, że lubi zdjęcia, „w których nie wiadomo, o co chodzi”. To już jest bardzo osobisty rodzaj fotografii. Bardziej rodzaj pamiętnika. Takie zdjęcie w pierwszej chwili może być nieczytelne, niezrozumiałe, ale kiedy już staje się częścią konkretnej historii, może nam ładnie coś dopowiedzieć. Podziwiam warsztat fotografów, którzy rzeczywiście dopieszczają i z nadmierną starannością opracowują później zdjęcia. Efekty wizualne bywają obłędne. Jak to zostało zrobione? Jakie wspaniałe światło! A skóra jaka gładka! To bardzo pomaga w sytuacji, kiedy takie zdjęcia nie mają interesującego tematu, brakuje im podtekstów, po prostu są czymś od początku do końca wymyślonym i sztucznym. Nie umiem robić takich rzeczy. Kiedyś się starałem, próbowałem przecież wszystkiego, ale to nie jest zgodne z moim mentalem. Uchwycić właściwy moment. O to chodzi w życiu, by złapać tę najważniejszą klatę. Z racji rocznika nauczono mnie, by wszystko oszczędzać, dzisiaj dodałbym, że nawet

Fot. Łukasz Gawroński

matrycę. Robiliśmy czasami zdjęcia na przezroczach, tak zwanych slajdach. Dotyczyło to przede wszystkim zamówień pod druk. Slajdy łatwiej jest zeskanować niż nawet porządną odbitkę, ale z takim materiałem należało się liczyć, bo był bardzo kosztowny. Jestem z pokolenia, które bardzo skąpiło klat, i dlatego zawsze zastanawiałem się, czy warto. To mi zostało do dzisiaj. Zdjęcia, które moim zdaniem mnie przetrwają, to te, które robię aparatami analogowymi. Są bardzo osobiste. Cyfry używam tylko na zamówienie. Wróćmy jeszcze do portretu, bo dla wielu fotografów w różnym wieku portrety to bardzo stresujący rodzaj fotografii. Czy robiąc tego rodzaju sesje na zamówienie, czytasz coś o swoim bohaterze czy idziesz na żywioł?

7 lat pracowałem dla „Zwierciadła”, zrobiłem około 65 sesji z tak zwanymi celebrytami. Uważam, że w sytuacji, kiedy nazwisko jest mi mało znane, to zawodowe podejście do tematu wymaga, aby poznać podstawowe fakty z życia bohatera, nawet po to, żeby było o czym porozmawiać w antrakcie. No i aby nie strzelić jakiejś żenującej gafy. Poważniejsze drążenie biografii nie ma dla mnie sensu. Z samym przygotowaniem do sesji bywa różnie. Lubię budować zaskakujące sytuacje poprzez dobór planów zdjęciowych i obiektów, które tworzą kompozycję tła, do tego bardzo ważne jest dla mnie oświetlenie, które również dodaje sytuacji odpowiedniego dramatu. Najczęściej korzystam z niedużych i wygodnych w transporcie reporterskich


lamp błyskowych. Kiedy już jesteśmy w takiej sytuacji, bardzo chętnie szukam dziwacznych okoliczności i wkomponowuję w nie moich bohaterów. Wtedy decydującą chwilą jest dla mnie ta, w której osoba fotografowana jest sobą. Czyli przestaje pozować. Na chwilę. Na przykład, żeby poprawić włosy, przejść krok dalej, ustawić się, obrócić. To może być jakiś rodzaj tego „psychologicznego portretu” – niepozowanego, gdy ktoś ma swoje gesty, sposób siedzenia – gdy ktoś po prostu siada, staram się tej pozycji nie zmieniać. Szukam naturalności. Żeby ją podkreślić czymś atrakcyjnym, dodaję scenografię. Najbardziej interesujące dla mnie miejsca, które dookreślają charakter osoby, to przestrzenie prywatne. Na przykład parę miesięcy temu miałem sesję z Janem Ptaszy-

nem Wróblewskim. Właściwie pojechałem do niego tylko po to, żeby zrobić mu zdjęcie bez czapki. Ptaszyn przez całe życie nosi bejsbolówkę. Nie wychodzi bez niej z domu. A ja sobie wymyśliłem, że zrobię mu zdjęcie bez. W domu chyba w niej nie chodzi? To znów jest taki „portret psychologiczny”, ma coś odkryć. Ale nie udało mi się... to znaczy, ostatecznie zrobiłem to zdjęcie, ale musiałem starego Mistrza trochę podejść. Bo szybko się zorientował, o co mi chodzi. Przywitał nas bez czapki, a jak usiedliśmy na ganku, to zaraz ją założył. I mu mówię, tłumaczę, że fajnie będzie chociaż raz bez czapki. Ptaszyn, niestrudzony ojciec, założyciel polskiej sceny jazzowej, kompozytor, saksofonista, a do tego wspaniały gawędziarz prowadzący od lat radiową audycje Trzy kwadranse Jazzu

niestety teraz już ledwo widzi i ledwo słyszy, dlatego czuwa nad nim asystentka. Zwracam się zatem do niej: „Idź, proszę zagadaj z Mistrzem, że lepiej będzie bez tej czapki. Ona jest taka przepocona”. To przyszedł w następnej. No to zły trop. Za chwilę jakaś sytuacja w ogrodzie. Niestety byłem za daleko, a tylko raz wtedy dał się podejść. Mówię do niego: „Proszę poprawić włosy i tę czapkę tak ułożyć bardziej na bok, zawadiacko” – on wtedy ją podniósł i ciach! Jest fota, niby „siedzi”. Mam jego cały ogródek, stoi w nim w takich za szerokich pantalonach. Kawał historii człowieka. To, jaki jest. No bo przecież nie wniknę w umysł! Masz do dyspozycji mimikę, oczy, które wyrażają radość, smutek, ale mogą być udawane. Tym bardziej, jeśli to są aktorzy, celebryci, piosenkarze, politycy, sportowcy. Oni są przyzwyczajeni, że ktoś im cały czas robi foty. Ja też bym miał jakiś zestaw min... Co to za psychologia? Wchodzenie do domu jest czymś innym. Można posiedzieć, porozmawiać, wypić herbatę i zapytać: „To co? Zrobimy parę zdjęć?”. Teraz też od roku, odkąd kupiłem sobie przepiękny aparat kompaktowy, ale na średni format (6cm × 4,5cm), fotografuję bliskie mi osoby, ludzi, z którymi spędzam czas. Obserwuję ich życie, sytuacje, styl. Nie wpycham ich w żadne krzaki, zakamarki czy też niezręczne okoliczności, nie mówię im, co mają robić. To taka trochę kronika towarzyska. Bardzo sobie to cenię. W mojej fotografii jest jednak dużo humoru, zaskakujących sytuacji, w których ludzie zachowują się komicznie, trochę się odkrywają, jest w tym jakaś anegdota, dziwne zestawienie gestów, min i tak dalej. Jakiś czas temu na opisanie swojego stylu fotografowania ukułem termin „żartyzm”. Tym samym jestem: „żartystą”. Często ludzie zaciekawieni tym, co robię, tytułują mnie z rozpędu artystą. Dla mnie to naginanie faktów. Nie skończyłem żadnej artystycznej szkoły. Nie mam dyplomu. Nie jestem magistrem sztuki, więc nazywanie mnie artystą nie pasuje mi, źle się z tym czuję. Ale „żartysta” może być. Robisz zdjęcia różnego rodzaju sprzętem: od średnioformatowego aż po telefon komórkowy. Teraz przygotowuję taką historyczną kobyłę, którą zatytułowałem All that jazz. Na okoliczność tego projektu współpracuję z firmą Leica, która jest legendą w historii fotografii, zawsze produkowała najwyższej jakości proste i niezawodne, a jednocześnie mega drogie aparaty, za dziesiątki tysięcy złotych. Ta-

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

13


kie urządzenie w zasadzie wystarcza na całe życie, chociaż, i tu znów cytat zaczerpnięty od mojego fotograficznego ziomka: „wolałbym żyć dłużej”. Pracuję na ich najnowszym średnioformatowym aparacie cyfrowym, który jest po prostu doskonały i nigdy nie byłoby mnie na niego stać. I moim zdaniem nie ma sensu się napinać. Jak już wspomniałem, dla swoich potrzeb wykorzystuję stare aparaty analogowe, do których stosuję kolorowe negatywy. Najchętniej przeterminowane. Urzeka mnie to, co kiedyś stanowiło o ich wadzie i niedoskonałości. Ziarnistość obrazu, utlenianie się barwników, delikatność i podatność na zarysowania żelatyny, tracenie czułości z upływem czasu. I oczywiście to, że nie można natychmiast ocenić efektu. Najpierw obraz trzeba wywołać. Być może dlatego też zainteresowałem się aplikacjami do telefonów, naśladującymi jakość obrazu analogowego i to klasy amatorskiej. To taki dla mnie cyfrowy obrazek typu polaroid – fotografia natychmiastowa, gdzie, co ciekawe, dzięki zastosowaniu specjalnego algorytmu każde kolejne zdjęcie nawet tego samego motywu jest trochę inne. Bardzo mocno się w to wkręciłem, łącznie ze zorganizowaniem kilku wystaw na przestrzeni ostatnich dwóch lat pod tytułem „i like my i”. Jak na razie 50 fotografii z tego cyklu znalazło nowych właścicieli, więc chyba warto się w to bawić. I tak to właśnie ze mną jest – z jednej strony najnowocześniejsza technika cyfrowa, a z drugiej aparat w telefonie noszonym w spodniach, który naśladuje fotografię analogową. Technika sama w sobie: ekskluzywne aparaty, super jasne obiektywy, wyrafinowane oświetlenie studyjne, najnowsze oprogramowanie do postprodukcji – to wszystko jakoś szczególnie mnie nie interesuje. Najważniejszy jest dobry pomysł na zdjęcie, trochę szczęścia, a w kieszeni mały poręczny aparacik kompaktowy, tak zwana małpka, „na wszelki wypadek, gdyby coś ciekawego akurat się wydarzyło”. Jeśli mam coś zrobić poważnego i jeżeli mam na to budżet, to mogę wszystko wypożyczyć, łącznie z samochodem. Współpraca z Leicą jest na to doskonałym przykładem. Dostaję od nich walizkę za 200 tysięcy złotych, jadę na przykład do Zbigniewa Namysłowskiego i wjeżdżam do niego na chatę. Spędzamy kilka godzin razem i mam autentyczne miejsce świadczące o tym człowieku. Szukam naturalności, podpatruję ludzi, nawet jeśli wiedzą, że jestem. Staram sobie wyobrazić, jak wygląda ich życie, gdy są sami.

Fot. Łukasz Gawroński

I takie rzeczy pokazuje. To jest uchylanie rąbka tajemnicy. To dla mnie jest ciekawsze i dla ludzi, którzy to zobaczą, też, bo nie zaplanowałem wszystkiego, nie pobiegłem wypożyczyć ciuchów, tylko pokazałem fragment historii człowieka. To jak Ty jesteś ubrana, to jest Twoja decyzja. Gdy zrobię Ci zdjęcie, ono mówi o Tobie. Wjeżdżasz do kogoś sam? Czy masz asystentów? To zależy od tematu. Czasami rzeczywiście jest tak, że biorę na klatę zamówienie i muszę zwerbować do niego 15 osób. To dotyczy dużych przedsięwzięć. Zazwyczaj to wiele dni przygotowań, potem edycja, współpraca z grafikiem, zbudowanie scenariusza sesji. W ekipie czuję się pewniej. Kiedy ciąży na mnie duża odpowiedzialność za efekt pracy, przestaję mieć ciśnienie na przytulenie jak największego kawałka tortu. Preferuję komfort. Mogę pozwolić sobie na świetnych asystentów, wypożyczyć dobre oświetlenie, kierowcę z samochodem, pozwolić sobie nawet na retuszera, który skasuje niemało za opracowanie zdjęcia. W ten sposób wszystko mam tip-top. Współpraca z ludźmi, którzy wiedzą, co do nich mówię, świetni styliści, charakteryzatorki, ludzie od make-up’u i włosów. To wtedy działa i robi robotę. Natomiast, kiedy temat jest bardziej kameralny, zazwyczaj pracuję sam albo ograniczam się do jednego asystenta, który rozumie, jaki mam styl pracy. Pamiętasz komu jako pierwszemu zrobiłeś zdjęcie?

Moje pierwsze zdjęcie to rodzice siedzący na ławce w Parku Północnym w Sopocie. Są bardzo młodzi, mają po dwadzieścia parę lat. Ojciec ustawił wszystko w zenicie i kazał pstryknąć. Wyszło na tyle dobrze, że zdjęcie do dzisiaj stoi u rodziców na półce. Miałem wtedy cztery albo pięć lat. Jeżeli masz natomiast na myśli legendarny już cykl Cudowne Lata w miesięczniku „Zwierciadło”, to pierwszy wystąpił u mnie Rafał Bryndal. Pojechaliśmy razem do jego rodzinnego Torunia, żeby


mógł mi pokazać najważniejsze dla siebie miejsca z młodości. Ale pierwszymi gwiazdami, a nie celebrytami, byli członkowie grupy Miłość – Jacek Olter, Tymon Tymański, Leszek Możdżer, Maciej Sikała i Mikołaj Trzaska. To byli prekursorzy takiego cudeńka, które nazwali jass. W odróżnieniu od mainstreamowego jazzu, był to totalny freeride. Wkrótce znaleźli całe grono naśladowców. Bo tu nie chodziło o to, żeby było pięknie jak z nut. Nie każdy miał opanowany perfekcyjnie swój instrument. Najważniejsze było, że za każdym razem od tworzącej się energii w powietrzu unosił się dach nad głową. W zeszłym roku film Filipa Dzierżawskiego o chłopakach z zespołu Miłość, pod tytułem Miłość, zdobył nagrodę publiczności na krakowskim festiwalu filmowym. W tym dziele, będącym paradokumentem, zostało wykorzystanych dużo moich zdjęć z czasów świetności tej kapeli.

Czyli warto było. Cykanie zdjęć było pewnym sposobem na zbliżenie się do nich, do ciekawego, zwariowanego środowiska. No cóż, nie ukrywam, że miałem poczucie, że jestem wyjątkowy, robię coś ważnego, że ktoś mnie rozpoznaje. Na szczęście mam to już za sobą. Robisz fotografie czarno-białe? Zależy do czego. Kiedyś były filmy czarno-białe i kolorowe i trzeba było się zdecydować. Teraz możesz sobie zamienić zdjęcie w czerń i biel. To zależy od sytuacji, światła. Żeby kolor dobrze wyglądał, muszą być spełnione pewne warunki: dobre, najlepiej kontrastowe, światło i niska czułość. Jak zawsze ważny jest temat. Przygotowując się do projektu o bliskich dla mnie duszach, od razu zdecydowałem się, że będą to portrety czarno-białe. Znalazłem na allegro dużą ilość starych enerdowskich negatywów orwo, przeterminowanych jakieś 35 lat, czyli

tylko trochę młodszych ode mnie, więc eksperymentuję. Czy ten projekt będzie gdzieś zaprezentowany? Myślę o wystawie, ale nie mogę zdradzić szczegółów, bo to ma być niespodzianka. Uważasz, że jesteś dobrym fotografem? Zależy, w jakim sensie. 20 lat zajmuję się zawodowo fotografią, cały czas mam jakieś propozycje, ludzie przychodzą na moje wystawy, to chyba ok? Z drugiej strony niewiele znalazłaś o mnie w necie, więc może jednak jestem mało popularny? Ja sam też o to nie zabiegam i może jak na tak długi kawał czasu, to rzeczywiście mam niewiele osiągnięć. L.U.C wydaje już 54 płytę, a działa od 11 lat. A ja swój pierwszy album mam zamiar opublikować w wieku lat 40. I to w jednym egzemplarzu. W ten sposób zamknę kolejny etap w życiu.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

15


BUNTOWNICY W DOBIE

GLOBALIZACJI

Ilustr. R贸偶a Szczucka


◉

publicystyka

Współczesność dostarcza licznych udogodnień, które w znacznym stopniu ułatwiają życie i bez których wiele osób nie wyobraża sobie egzystencji. Odpowiedzialna za to globalizacja jest też źródłem procesów i zjawisk, które dla niektórych jednostek oznaczają nie dobrodziejstwo, a przekleństwo. Na kartach nieodległej historii zapisali się ludzie, którzy w spektakularny sposób zamanifestowali swoją niezgodę na rażące ich konsekwencje postępu świata. Monika Ulińska

P

oczątków globalizacji można doszukiwać się w czasach wielkich odkryć geograficznych, kiedy to ekspansja kolonialna doprowadzała do niszczenia kultur mieszkańców zasiedlających podbite tereny. Na początku XX wieku, wraz z zakończeniem drugiej wojny światowej, pojawiły się procesy prowadzące do ukształtowania się globalnej wioski, jaką znamy dziś. Nastąpił wówczas gwałtowny rozwój gospodarczy, znacząco zwiększyły się też możliwości finansowe ludzi, co doprowadziło do wzmożonego konsumowania i generowania wciąż nowych potrzeb. Rzeczony proces przejawia się w kilku wymiarach: gospodarczym, politycznym i społeczno-kulturowym. W parze z profitami i udogodnieniami za globalizacją idą zjawiska odbijające się niekorzystnie na środowisku i relacjach międzyludzkich.

NA POHYBEL ZŁEJ NOWOCZESNOŚCI Współczesność ustaliła nowe priorytety. Stały się nimi rozwój, kariera, pieniądze. Na znaczeniu zyskały słowa więcej, szybciej, skuteczniej. Podczas gdy wielu skupia się na żwawym kroczeniu ścieżką zawodową, niektórzy obierają zupełnie inną drogę. XX wiek to między innymi czas buntowników Beat Generation, awangardowego ruchu powstałego w latach pięćdziesiątych Jego przedstawiciele swoim stylem życia dobitnie okazywali sprzeciw wobec ówczesnej rzeczywistości. Kontestowali wypraną z różnorodności masową kulturę i amerykański styl życia, który w opinii publicznej stawał się jedynym właściwym i pożądanym. Nie przejmując się przyziemnymi troskami, oddawali się wędrówce i głębokim rozważaniom. Atmosferę życia tułacza, przesiąkniętą seksem i używkami, oddawali w swojej twórczości muzycznej i literackiej.

Historia zna więcej jednostek, które okazały niezadowolenie z otaczającej ich rzeczywistości. Takie osoby wybierają dwie możliwe drogi: rezygnują z uczestnictwa w dziejowych przemianach lub aktywnie o nie walczą. Powody buntu bywają rozmaite: niesprawiedliwość społeczna, wyniszczanie ekosystemu czy poczucie ugodzenia we własną tożsamość.

CYWILIZACYJNY OUTSIDER

Życie Chrisa McCandlessa było osadzone w amerykańskiej rzeczywistości drugiej połowy XX wieku – okresie rozkwitu postindustrializmu. Tym, co raziło Chrisa w świecie, był wpływ pieniędzy na więzi między ludźmi. Jednym ze zjawisk towarzyszących globalizacji stał się konsumpcjonizm, którego silne przejawy Chris obserwował u swoich rodziców. Widział, jak kult posiadania i pogoń za pieniędzmi oddalają ich od siebie, stopniowo zamieniając małżonków we wrogów. Jego zdaniem wynikający z materializmu fałsz dotyczył każdego – zarówno elit, jak i całej reszty społeczeństwa. Siebie samego również postrzegał jako zatrutego przez cywilizację. W wieku 22 lat znalazł na tę dolegliwość antidotum: ucieczkę na łono natury. Konkretnie – na Alaskę. McCandless podjął decyzję o ucieczce od otaczającego go świata, aby przeżyć swoistą katharsis. Wyruszając matce naturze na spotkanie, postanowił zrzucić balast, jaki stanowiły dla niego powiązania z cywilizacją. Pozbył się zatem pieniędzy, przekazując je na cele charytatywne. Zniszczył wszystkie dokumenty, porzucił samochód. Za zbędne uznał też dotychczasowe imię i nazwisko, przybierając nowe: Alexander Supertramp. Nowa tożsamość oznaczała dla niego całkowite uwolnienie się od zewnętrznych ograniczeń. Odcinając się od zbędnych przedmiotów, Chris odrzucił także uciskające go normy na rzecz postępowania według włas-

nego uznania. W praktyce oznaczało to ignorowanie udzielanych mu przez napotykanych ludzi rad (należy dodać: dobrych rad) i dążenie do zdobycia Alaski drogą, którą sobie wyznaczył. W efekcie miał na koncie doświadczenia tak niezwykłe, jak i nierozważne – za takie bowiem można uznać samodzielny spływ kajakiem w dół rzeki Kolorado lub wyruszenie w dzicz bez ekwipunku, który miał szansę otrzymać od jednego ze spotkanych ludzi. Wszelkie podpowiedzi i propozycje oznaczały dla niego ograniczenia, przed którymi tak się bronił. Rezygnując w jakimś stopniu z determinacji na rzecz rozsądku, Chris mógłby potraktować rady jako pierwsze zebrane doświadczenia nowego życia. Szczególnie, że jego wyprawa nie skończyła się tak, jak się tego spodziewał. Przygotowując się do życia w dziczy, Chris starał się dowiedzieć, jak zdobyć pożywienie. Nie wziął jednak pod uwagę, że – ze względu na warunki klimatyczne – pewne czynności (na przykład oporządzanie mięsa) wykonuje się na Alasce inaczej niż w Dakocie Południowej, gdzie się ich uczył. Zamiast suszyć mięso, zaczął je wędzić, co w konsekwencji doprowadziło do zepsucia się pokarmu. McCandlesowi nie pomogła też książka na temat roślin, którą miał przy sobie. Dotarłszy do alaskańskiej głuszy, gdzie znalazł schronienie w opuszczonym autobusie, żywił się głównie roślinami. Niestety popełnił błąd: zamiast jadalnego dzikiego ziemniaka zjadł łudząco do niego podobny – ale trujący – dziki groszek pachnący. Ta pomyłka kosztowała go życie.

PROEKOLOGICZNI HEDONIŚCI

Do walki ze zgubnymi skutkami globalizacji można wpleść pierwiastek przyjemności. Zrobili tak członkowie organizacji o sugestywnej nazwie Fuck For Forest. Ta norweska organizacja ekologiczna angażuje się

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

17


w ratowanie dzikich terenów. Narzędziem pozwalającym zdobyć potrzebne fundusze grupa uczyniła seks. Chcąc rozpropagowania swojej idei i pozyskania pieniędzy na ratowanie nieskalanych cywilizacją obszarów, aktywiści za pośrednictwem Internetu dzielą się swoimi erotycznymi nagraniami i zdjęciami. Internauci mogą oglądać porno z udziałem członków FFF w drodze wymiany za własne erotyczne nagranie czy zdjęcia lub po wpłaceniu określonej kwoty na rzecz organizacji. Odarty z konwenansów, hippisowski styl życia działaczy jest dla nich też wyrazem protestu przeciw wszechobecnemu obyczajowemu zniewoleniu, pruderii i ograniczeniom. Posługując się Internetem, członkowie FFF narażają się w pewien sposób radykalnym antyglobalistom, którzy mogą wątpić w ich konsekwencję. Zdarzają się też zarzuty pod adresem postulatów dotyczących seksualności, które bywają przez niektórych wskazywane jako właściwy cel organizacji. Jeden z założycieli FFF posłużenie się seksem tłumaczy dużymi zyskami, które generuje pornografia i które można wykorzystać w szczytnym celu. Trudno jednak odeprzeć inny zarzut – o przerost formy nad treścią. Przykładem może być tu jedna z akcji zorganizowanych przez grupę. Zebrawszy pokaźną sumę pieniędzy, proekologiczni hippisi pojechali do Amazonii, by kupić ziemię i uratować ją przed zniszczeniem, oddając Indianom. Reakcja tubylców była jednak inna, niż spodziewali się aktywiści. FFF w swojej utopijnej, oderwanej od rzeczywistości wizji całego przedsięwzięcia nie wzięli pod uwagę realnych, codziennych problemów Indian. Mieszkańcy Amazonii oczekiwali bardziej przyziemnej pomocy – pracy i edukacji.

ZAMASKOWANI PROWOKATORZY

Inną strategię obnażenia zepsucia świata obrali Yes-Meni. Sposób ich działania można określić przynajmniej jako przekorny: zamiast wyraźnie formułować swoje postulaty i otwarcie je głosić, przemawiają w imieniu tych, z którymi walczą. Fałszując przekazy medialne lub podając się za rzeczników prasowych różnych organizacji, przekazują informacje, które poruszają opinię publiczną. Jak się okazuje, jest to skuteczny sposób zwrócenia uwagi na istotne problemy. Jednym ze słynniejszych przedsięwzięć podjętych przez Yes-Menów było zwrócenie uwagi na katastrofę ekologiczną w Bhopalu.

Ilustr. Róża Szczucka, Dawid Janosz

W 1984 roku w tym indyjskim mieście miał miejsce wyciek trującego gazu, który spowodował śmierć kilkudziesięciu tysięcy ludzi; ponad 100 tysięcy doznało trwałego uszczerbku na zdrowiu. Firma Dow Chemical, która jakiś czas później przejęła odpowiedzialne za ten wypadek przedsiębiorstwo, całkowicie pominęła ofiary 40 ton uwolnionego gazu, nie poczuwając się do jakiejkolwiek rekompensaty wobec nich. Yes-Meni, nie godząc się na puszczenie w niepamięć tej sprawy, skutecznie wznowili zainteresowanie wydarzeniami sprzed 20 lat. Jeden z nich, podając się za przedstawiciela Dow Chemical, ogłosił na antenie BBC, że firma wypłaci odszkodowania wszystkim dotkniętym katastrofą. Wiadomość ta zaskoczyła nie tylko opinię publiczną, mieszkańców Indii, ale przede wszystkim koncern, który, w wyniku wycofywania inwestycji przez wystraszonych akcjonariuszy, stracił dwa miliardy dolarów. Rodzi się pytanie: czy działanie, które miało być nauczką dla przedstawicieli bezdusznego kapitalizmu, nie było równocześnie kpiną z mieszkańców Indii? Czy akcja była warta rozbudzenia w ofiarach

nadziei, która chwilę potem została im odebrana? Aby się tego dowiedzieć, Yes-Meni pojechali do Indii, żeby porozmawiać z samymi zainteresowanymi. Okazało się, że mimo braku doraźnych efektów, Hindusi docenili zaangażowanie grupy. Firma Dow Chemicals wybrała natomiast sprawdzoną metodę odcięcia się od sprawy.

KTO JESZCZE?

Mimo rosnącej świadomości społeczeństwa wobec zagrożeń wynikających z coraz szybszego i gwałtowniejszego rozwoju cywilizacji, rzeczywistość jest bezwzględna – perspektywa zysku często przysłania ciężar poniesionych kosztów. George Ritzer swoją obszerną analizę konsumpcjonizmu wieńczy słowami: „Ci, których niepokoi społeczeństwo konsumentów (…), mają prawdziwe powody do zmartwienia i czeka ich niejedna bitwa (…)”. Na całym świecie ludzie w różny sposób podejmują swoją walkę ze skutkami ubocznymi globalizacji. Uprawiają seks, tańczą, pikietują, niszczą restauracje McDonald’s. Udowadniają, że bunt nie musi być naznaczony krwią i potem, aby był dostrzeżony.


„Bezpieczni mężczyźni” Już wiele wieków temu wiedziano, że istota męskiego popędu tkwi w jądrach. Po usunięciu gonad zanika libido, w konsekwencji czego mężczyzna staje się niewrażliwy na kobiece wdzięki. Niektórzy władcy, zazdrośni o swoje kobiety, dopuszczali na dwory wyłącznie strażników pozbawionych męskich narządów. Kastraci pojawiali się też w środowiskach kościelnych i artystycznych – z wielkim powodzeniem występowali w chórach i na operowych scenach. Krystyna Darowska

S

trażników haremów już tysiące lat temu nazywano eunuchami. Słowo to pochodziło ze starożytnej greki: enue – łoże i echein – trzymać. Eunuchowie to mężczyźni pozbawieni nie tylko jąder, ale również prącia. Nie należy mylić ich z kastratami. Różnica polega na tym, że kastratom wycinano jądra, pozostawiając resztę narządu. Etymologicznie słowo „kastrat” pochodzi od łacińskiej nazwy bobra – castor. Wierzenia starożytne mówiły, że gdy bóbr zostaje zaatakowany, odgryza swoje jądra i porzuca je, aby odwrócić uwagę napastnika i dać sobie szansę na ucieczkę. Pozbawienie chłopców i mężczyzn narządów płciowych, tak popularne w dawnych wiekach, miało ogromny wpływ na ich organizmy. Wygląd eunuchów i kastratów był zależny od wieku, w jakim dokonano zabiegu. Jeśli jądra i – ewentualnie – penis obcinano im w niemowlęctwie lub dzieciństwie, byli szczupli i wysocy, a gładkie ciało bez zarostu nabierało kobiecych kształtów. Jeżeli zaś sterylizacji dokonywano u dorosłego człowieka, stawał się on otyły. Wynika to z faktu, że usunięcie jąder powoduje zmianę gospodarki hormonalnej. Organizm mężczyzny przestaje wydzielać testosteron – steroidowy hormon płciowy produkowany przez komórki śródmiąższowe Leydiga w jądrach. Testosteron wpływa na wykształcenie cech płciowych i poziom libido. Mimo to kastraci –

w przeciwieństwie do eunuchów – mogli uprawiać bezpieczny seks, a poza tym dzięki delikatnej urodzie, brakowi zarostu i wysokiemu wzrostowi stawali się wymarzonymi kochankami niektórych kobiet. Proceder ten był szczególnie popularny w XVII i XVIII wieku. Co ciekawe, eunuchowie i kastraci żyli o kilkanaście lat dłużej od innych mężczyzn. W dawnych czasach w wielu krajach kastrację stosowano też w przypadkach leczenia różnych chorób: trądu, podagry, padaczki czy zaburzeń psychicznych. Obecnie pojęcie „kastrat” odnosi się do mężczyzny, który został poddany kastracji farmakologicznej. Współcześnie zabieg ten polega na przyjęciu specjalistycznych środków chemicznych, które obniżają poziom testosteronu. Klasyczna chirurgiczna kastracja jest stosowana, jeśli leczenie farmakologiczne zawodzi (na przykład przy raku jądra).

EUNUCHOWIE W HISTORII STAROŻYTNEJ Już w czasach starożytnych na obszarze Azji, Bliskiego Wschodu oraz w Północnej Afryce powstawały haremy. Występowały w takich państwach jak Chiny, Egipt czy Persja, a później (to jest od IV wieku naszej ery) również w Cesarstwie Bizantyńskim i nawet w niektórych państwach europejskich. Zabiegi sterylizacji wykonywano na chłopcach i mężczyznach będą-

cych blisko dworu. Eunuchowie byli mianowani zaufanymi stróżami, których zadaniem było uniemożliwienie licznym zalotnikom dotarcia do żon i kochanek pana. Mimo wysokiej pozycji, jaką zajmowali, często spotykali się z pogardą, dlatego konsekwentnie i bezwzględnie dążyli do osiągnięcia wysokiej pozycji społecznej. W Chinach eunuchowie pojawili się prawdopodobnie już w VI wieku przed naszą erą. Zabieg kastracji przeprowadzano w tak zwanych domach eunuchów. Wybranemu chłopcu dawano do picia usypiającą herbatę i krępowano go na stole. Chirurg wycinał mu nożem jądra oraz penis i wkładał w cewkę moczową metalową rurkę, a następnie dokładnie bandażował ranę. Bezpośrednio po operacji eunuch był zmuszony przez kilka godzin chodzić. Przez trzy dni nic nie pił i nie oddawał moczu. Potem ściągano opatrunek i wyciągano rurkę. Amputowane narządy balsamowano i wkładano eunuchom do trumny, by mogli wrócić do swojej męskości w życiu pozagrobowym. Za rządów Wschodniej Dynastii Han (I–III wiek) eunuchowie zdobyli w Chinach bardzo duże wpływy. Spełniali rozliczne funkcje – byli nauczycielami, doradcami, ministrami, szpiegami, pisarzami, strażnikami haremów i służącymi. Mieli znaczny wpływ na politykę i armię oraz na urzędy, za które odpowiadali mandaryni. Zdarzało się, że czasami eunuchowie doprowadzali wręcz do zamachów stanu. Inaczej rzecz miała się w Egipcie, gdzie eunuchów nazywano „niewolnikami pałacowymi”. Pochodzili oni z różnych obszarów, a ich pozyskiwaniem i handlem zajmowali się Arabowie. Samej kastracji dokonywali jednak Żydzi (mieszkańcom Półwyspu Arabskiego zabraniała tego religia). Po wycięciu przyrodzenia lekarz podwiązywał nasieniowody, a w pozostałość po cewce moczowej wtykał rurkę. Chłopców opatrywano, a potem nieprzytomnych i okaleczonych wkładano na trzy dni do wykopanego w piasku dołu. Dzięki temu do rany nie dostawało się robactwo i zanieczyszczenia z powietrza, a całość łatwo się zabliźniała.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

19


Ilustr. Dawid Janosz


Niejednokrotnie egipskim eunuchom udawało się pozyskać specjalne względy panów. Potwierdza to przykład niejakiego Pothejnosa, który uzyskał funkcję koregenta rządzących Egiptu w latach 51–48 przed naszą erą Pothejnos był opiekunem króla Ptolemeusza XIII, który dzielił władzę ze swoją siostrą i żoną – słynną Kleopatrą VII. Eunuch wraz z regentami: nauczycielem królewskim Theodetesem i naczelnym wodzem armii Achillasem namówili króla do odsunięcia Kleopatry od władzy i skazania jej na banicję. Ponadto – w celu przypodobania się Cezarowi – nakłonili Ptolemeusza do zamordowania Pompejusza Wielkiego – przeciwnika Juliusza. Pothejnos jednocześnie podstępnie podżegał lud Aleksandrii, ówczesnej stolicy Egiptu, przeciwko Rzymianom dowodzonym przez Cezara. Cezarowi udało się ostatecznie pojmać eunucha i skazać go na śmierć.

KASTRACI MIELI „LEPIEJ” Jeszcze wiele wieków przed naszą erą zgodnie z naukami Starego Testamentu wierzono, że genitalia wyrosły na ciałach pierwszych rodziców – Adama i Ewy – w wyniku popełnienia przez nich grzechu w raju. Kastracja miała zatem dać mężczyźnie po śmierci pozycję anioła w niebie. Jednak jej przyczyny nie zawsze wiązały się z taką samą motywacją. Dla przykładu w starożytnej Mezopotamii jeńcom ucinano jądra i prawą rękę, gdyż wierzono, że w ten sposób pozbawia się mężczyznę siły. Kastracja była częsta wśród wyznawców bogini Kybele na obszarze starożytnej Frygii (dzisiejsza Turcja). Według tamtejszych wierzeń pasterz Attis zakochał się w Kybele, ale nie dotrzymał jej wierności. Za cudzołóstwo ukarał się sam, dokonując samokastracji. W efekcie tego, kapłani Kybele w podobny sposób obcinali sobie narządy w trakcie specjalnej uroczystości, co miało zapewnić płodność bogini. Kastracji dokonywali również

wcześni chrześcijanie z powstałej około III wieku naszej ery grupy wyznaniowej walezjanie, którzy wierzyli, że pozbawiając się popędu seksualnego, zbliżą się do Boga. Podania mówią, że walezjanie kastrowali też gości, którym oferowali nocleg w swych domach. W 325 roku ten odłam chrześcijaństwa został jednak potępiony przez sobór powszechny biskupów chrześcijańskich w Nicei. Kastracja ponownie wystąpiła w chrześcijaństwie za sprawą tworzenia chórów kościelnych. W wyniku sterylizacji chłopcy nie przechodzili mutacji, a ich struny głosowe – mimo rozwoju przepony i klatki piersiowej – nie rosły. Dawało im to możliwości wykonywania koloratur we wszystkich rejestrach. Głos był wysoki jak u kobiet, ale delikatniejszy i mocny. Kariera kastratów wynikała z tego, że w państwie kościelnym nie mogły występować kobiety. Kastrowano chłopców 6−7-letnich. Zabiegom poddawano ich często z inicjatywy samych rodziców, którzy pragnęli dla swoich dzieci lepszego bytu. Kastraci śpiewali nawet w chórze w Kaplicy Sykstyńskiej w Watykanie. Kompozytor Georg Friedrich Händel pisał muzykę kościelną i operową specjalnie dla wybranych kastratów. Wśród nich słynną postacią był włoski śpiewak-kastrat – Farinelli, żyjący w XVIII wieku, który potrafił przez jedną minutę wyśpiewać sto nut w trzech oktawach. Występował między innymi w Londynie w King’s Theater, gdzie komponował Händel. W 1733 roku w stolicy Anglii pojawił się inny twórca oper – Nicola Porpora, który podkupił Farinellego do swojego towarzystwa muzycznego Opera of the Nobility. Po tej nielojalności kastrata Händel przeniósł się do Covent Garden Royal Theater. W 1903 roku papież Pius X zakazał kastracji chłopców, co oznaczało koniec ich ery zarówno w kościelnych chórach, jak i na operowych scenach. Zachowały się jednak

nagrania głosu kastrata Allesandro Moreschi z lat 1902–1904.

DZISIEJSI ODMIEŃCY Dzisiaj eunuchowie i kastraci żyją w Arabii Saudyjskiej, Indiach i Pakistanie. Informacje z 1989 roku donoszą, że w świątyniach w Arabii Saudyjskiej służyło 36 eunuchów. Istnieją tam do dziś i są przez wiernych uważani za świętych. We współczesnych Indiach eunuchowie i kastraci należą zaś do najniższej kasty społecznej. Ich oraz transseksualistów nazywa się tam hijra, czyli „trzecią płcią”. Często utrzymują się oni z żebractwa, prostytucji i datków za pokazy tańców. Hinduscy nowożeńcy zapraszają eunuchów na uroczystości weselne, gdyż wierzą, że ich taniec to dobra wróżba na szczęście i płodność. Natomiast w Pakistanie pojęcie „trzeciej płci” obejmuje eunuchów, hermafrodyty, transwestytów, transseksualistów, a także homoseksualistów (homoseksualizm jest tam zabroniony i karany). W tym kraju żyje prawie pół miliona hijra. Nasz kraj wydaje się być w tych porównaniach niewinny i prosty. Nie mamy tradycji religijnej i kulturowej posiadania haremów, stąd brak zapotrzebowania na eunuchów. Kastracja wykonywana z konieczności w przypadku zachorowania na raka prostaty lub jąder jest objęta tajemnicą lekarską, a w otoczeniu chorego stanowi temat tabu. Przestępców seksualnych poddaje się kuracji farmakologicznej, obniżającej popęd. W europejskiej kulturze powszechnie funkcjonuje kult silnego, prawdziwego mężczyzny, który ma założyć tradycyjną rodzinę. Do tego bezwzględnie konieczne jest posiadanie zdrowych narządów rozrodczych. Współczesnym mężczyznom jest zatem niezwykle ciężko zdecydować na taki zabieg (nawet, gdy pojawiają się ku niemu przesłanki), gdyż ogromną rolę odgrywa dla nich własne przyrodzenie.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

21


Oblicza

E

kosmopolitycznej uropy wobec globalnego ryzyka

Ilustr. Ewa Rogalska


Współczesność zaskakuje tempem i rozległością zmian. Wyzwania, wobec których stają dziś struktury narodowe, prowokują refleksje na temat przyszłości Europy i jej obywateli. Strategie integracji i rozwoju wymagają wielu kompromisów oraz przedefiniowania pojęcia państwa. Transformacje generują mnóstwo korzyści, ale też koszty, jakie ponoszą poszczególne kraje europejskie. To ryzykowna gra, którą podejmują wszyscy członkowie wspólnoty. Aleksandra Drabina

K

ierunek, w jakim zmierza kontynent europejski, jest stale kształtowany przez procesy przemian o szerokim zasięgu. Modernizacja, globalizacja i indywidualizacja są częścią wielkiego projektu nowoczesności, który powoduje konieczność ciągłego odnajdywania się w nowych realiach. Rozpoczęły się już w momencie, gdy społeczeństwo przemysłowe zaczęło się powoli przekształcać w nowoczesne, informacyjne. Ta ewolucja dotyczy ogółu cywilizacji, jednak rozpoczęła się na Zachodzie i stamtąd rozprzestrzenia się na inne obszary. Jako cykl nieodwracalny i nieuchronny przebiega na różnych terytoriach w podobny sposób. Za jej pośrednictwem świat staje się coraz bardziej globalny i kosmopolityczny. Konsekwencje takiej drogi rozwoju zmierzają do uwolnienia jednostek od struktur społecznych i zwiększenia zakresu samostanowienia o swoich losach, co socjologowie nazywają indywidualizacją. Wszystkie te procesy budują nowy ogólnoświatowy ład, w którym jednym z fundamentów jest Europa, współdecydująca o obieranym kierunku globalnych zmian. Polityka Starego Kontynentu nadaje ton wielkiej metamorfozie, jaka zachodzi zarówno w makroskali, jak i w świadomości społecznej. Dzięki temu dziś zgodnie uważamy, że integracja, zjednoczenie i współdziałanie na rzecz bezpieczeństwa to właściwe strategie, służące postępowi oraz wzmocnieniu członków europejskiej wspólnoty. Jednak podejmowane w tym zakresie kroki nie są w stanie całkowicie wyeliminować niebezpieczeństw, jakie towarzyszą codziennemu życiu we współczesnym świecie. Urlich Beck w swojej książce Społeczeństwo ryzyka. W drodze do innej rzeczywistości stwierdza, że istnieje kilka typów zagrożeń, które sta-

nowią nieodłączne elementy nowoczesności i dotyczą absolutnie wszystkich ludzi. Jest to między innymi ryzyko o charakterze ekologicznym, społecznym i zdrowotnym. W publikacji Europa kosmopolityczna. Społeczeństwo i polityka w drugiej nowoczesności Beck rozróżnia także typ ekonomiczny, terrorystyczny oraz wojenny, osadzając je w kontekście wewnętrznej i zewnętrznej polityki wspólnoty europejskiej. Wraz ze współautorem, Edgarem Grande, pyta o sposoby radzenia sobie z ryzykiem oraz znaczenie politycznej taktyki postępowania na rzecz jego minimalizacji. Już po okresie zimnej wojny radykalnie zmieniły się reguły relacji między światowymi gigantami, zaczęto zawierać porozumienia i razem działać w interesie utrzymania pokoju po obu stronach Atlantyku. Rozpoczął się okres integracji i współpracy, który przetransformował wyobrażenia o Zachodzie i ukazał korzyści płynące z połączenia sił. Mimo to nadal istnieją kwestie istotnie różniące Stany Zjednoczone i Europę pod względem podejścia do wielu problemów. Jedna z podstawowych różnic objawia się w strategii zwalczania ryzyka wojennego i terrorystycznego. Na przykładzie decyzji, jakie podejmowano w związku z działaniami na Bliskim Wschodzie, można zauważyć niezgodności, które wciąż dzielą politykę Stanów i Unii Europejskiej wobec potencjalnego i rzeczywistego zagrożenia. Podczas gdy w Ameryce walka z terroryzmem to priorytetowe zadanie państwa i armii, Europa nadal nie osiągnęła w tej kwestii całkowitego porozumienia. Choć doświadczają podobnych niebezpieczeństw, postępują wobec nich zgoła inaczej. Zadeklarowani europejscy sojusznicy USA posyłali swoje kontyngenty do Iraku i Afganistanu, jednak należy przy tym zaznaczyć, że wspólnota postawiła na

autonomiczne decyzje swoich członków. Przepaść nieufności między Stanami Zjednoczonymi i Europą znacznie powiększyła się po zamachu z 11 września. Beck pisze, że panuje dziś „era ryzykownego nieporządku”, dlatego coraz częściej odczuwamy niepewność i niepokój. Dodaje, że prowadzenie wojny w Iraku to przykład „paradoksu ryzyka”, ponieważ każde działanie, służące zwalczaniu niebezpieczeństwa, tylko prowokuje kolejne groźby. Świat wykorzystuje metody prób i błędów, by sobie z nimi radzić, lecz nic nie jest w stanie ich wyeliminować. Autor teorii „społeczeństwa ryzyka” przywołuje sytuacje, w których kontynentom po obu stronach oceanu udało się znaleźć wspólną definicję zagrożenia i połączyć siły. W tym celu podaje za przykład sukces stłumienia krwawego konfliktu na Bałkanach z 1995 roku oraz proces rozszerzenia NATO. Najczęściej jednak trudno osiągnąć konsensus w postrzeganiu i wartościowaniu problemów nowoczesności. Można zauważyć to w mediach, w których ryzyko jest inscenizowane poprzez jego obrazowanie i nazywanie. Rozbieżności są widoczne nawet wewnątrz obszarów wspólnoty. Lokalnie opinia publiczna zupełnie inaczej kreuje rzeczywistość, choćby dzięki różnym sposobom porządkowania nadawanych wiadomości, co wyznacza ich ważność i nadaje konotacje. Zupełnie nowym, trudnym do zidentyfikowania zagrożeniem są ostatnie wydarzenia na Ukrainie. Na ich temat długo panował informacyjny chaos, a wszystkie okoliczności pozostają nierozpoznane. W tym przypadku strategia, jaką muszą przyjąć poszczególne państwa narodowe i zjednoczony kontynent, jest niezwykle skomplikowana. Stanęliśmy w obliczu walki z „abstrakcyjnym wrogiem”, którego nie można jednoznacznie określić. Niezależnie od tego, czy konflikt na

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

23


Ukrainie stanowi początek realnego zagrożenia czy jest tylko grą Rosji, trzeba stawić mu czoło. Do tej pory polityczne decyzje podejmowane przez Unię i Stany Zjednoczone były raczej nieskuteczne, jednak świat nadal oczekuje kolejnych ustaleń w kwestii utrzymania globalnego bezpieczeństwa i pokoju. Droga wewnętrznej i zewnętrznej integracji przeciwko nowoczesnemu ryzyku wymaga negocjacji i wielu ustępstw. Wspólnotowość, jaką proponuje Europa i jej czołowi przedstawiciele, nakłada reżim dostosowywania się do ogólnie przyjętych reguł. Nie zawsze dają one gwarancję natychmiastowych korzyści dla wszystkich zjednoczonych członków. Bezkompromisowa integracja okazała się asymetryczna i wyłoniła swoich przegranych. Jej beneficjentami bywają wąskie grupy przedsiębiorców oraz czołowi propagatorzy i prominenci Unii Europejskiej, dlatego coraz częściej budzi ona wiele wątpliwości wśród obywateli krajów członkowskich. Karol Haratyk w artykule Dialektyka globalizacji. Od kryzysu społeczeństwa obywatelskiego do narodzin globalnego społeczeństwa obywatelskiego dostrzega w kosmopolityzmie kryzys, który przejawia się między innymi w upadku państwa narodowego, przeroście indywidualizacji i tendencjach imperialistycznych. Poprzez decentralizację struktur władzy zanika szansa na rzeczywisty konsensus w podejmowaniu kluczowych działań. Losy Europy w świecie nieustającego ryzyka wciąż ulegają perturbacjom, których motorem są współczesne procesy zmiany społecznej. Uczestniczą w nich zarówno wielcy „gracze” globalnej polityki, jak i wszyscy obywatele. Narzędzie, jakim jest demokracja , daje pewien zakres możliwości współtworzenia życia publicznego i rzeczywistości, w której ono się toczy. Często jednak tracimy zaufanie do rządów większości i ich struktur. Wobec wszechobecnej niepewności i chaosu niebezpieczeństw nie potrafimy już dokonywać wyborów, a nawet rezygnujemy z ich podejmowania. Globalizacja, procesy modernizacyjne i upowszechniający się trend indywidualizacji wymagają ciągłego przekształcania świadomości wśród zachodnich społeczeństw, jakie muszą sobie poradzić z całym mnóstwem zagrożeń. W erze powszechnego ryzyka konieczne jest poszerzenie horyzontów myślenia o państwie i wspólnocie. Jednak prawdziwym sprawdzianem dla Europy będzie bilans zysków i strat, który za kilkanaście lat wyłoni wygranych i przegranych kosmopolityzmu.

Ilustr. Ewa Rogalska


◀▷

fotoplastykon

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

25


„Wysilając umysł, przypominam sobie, że na małym formacie kartki papieru chciałem zmieścić wszystkie znaki i symbole, jakie tylko przychodziły mi do głowy. Myślę, że stąd tyle informacji i wzorków na jednym obrazie. Dopiero kilka lat temu wziąłem pisak i zacząłem nim rysować na płótnie. Pomysły biorą się z reguły z braku snu. Niektórych się nawet boję, ale są najbardziej efektowne (dobrze, że je później pamiętam), dużo włączam do projektów. Reszta się »robi« po prostu i szczerze. Spotykam się z zarzutami, ale jest też mnóstwo słów pozytywnych, i to jest fajne. Wszystkie uwagi są cenne. Jednego jestem pewny, mianowicie, że nie da się przyspieszyć procesu tworzenia. Prac jest tak naprawdę niewiele, humor nie dopisuje mi zawsze i coraz szybciej mijają lata. Z drugiej strony to właśnie całokształt okoliczności wypływa na to, co robię. Życzyłbym sobie, żeby otoczenie sprzyjało mojej pracy i żebym mógł rozwijać rysowniczą twórczość”.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

27


Fot. Maciej Rukas_Agencja BlowUp


kultura

W roli głównej

KOLEKTYW

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

29


19 edycja lubelskich Konfrontacji Teatralnych skupiona była wokół trzech zagadnień: kolektyw, Rumunia i tożsamość. Przez dwa październikowe tygodnie widzowie mogli obejrzeć kilkanaście spektakli z całej Europy. Nie sposób opisać wszystkich, dlatego zdecydowałam się przybliżyć te, które najbardziej zapadły mi w pamięć. Marta Szczepaniak

N

ie wszyscy wiedzą, że Andy Warhol był również filmowcem i stworzył ponad 60 produkcji, których cechą wspólną był brak scenariusza, a zadaniem kamery było uchwycenie prawdziwego życia i pokazanie naturalnych zachowań ludzi. W 1965 roku powstał film Kuchnia, którego akcja, jak tytuł wskazuje, rozgrywa się w kuchni artysty. Czwórka aktorów sama decyduje, jak będzie się zachowywać przed kamerą. Film jest satyrą na styl życia idealnych amerykańskich małżeństw lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Ponad 40 lat po jego premierze niemiecko-brytyjski kolektyw Gob Squad postanowił odtworzyć Kuchnię oraz Jeść, Spać i Nagrania próbne i zaadaptować je na scenę. Zanim widzowie usiądą na widowni przed wielkim białym ekranem, muszą zobaczyć, co znajduje się za nim. Czwórka aktorów z Gob Squad oprowadza widzów po małym mieszkaniu, które za chwilę zmieni się w plan filmowy. Przechodzimy po kolei przez sypialnię, kuchnię i pomieszczenie, w którym ustawiono tylko krzesło i kamerę. Po chwili te

Fot. Maciej Rukas_Agencja BlowUp

same miejsca widzimy już na ekranie. Dwójka aktorów przebywa w kuchni, jedna aktorka śpi w sypialni, czwarty aktor siedzi przed kamerą w ostatnim pomieszczeniu. Widzowie dowiadują się, że jest rok 1965, znajdujemy się w Nowym Jorku, gdzie za chwilę wszystko się wydarzy. Wszystko, czyli rewolucja seksualna, narkotyki, feminizm, subkultury, a film, który oglądamy, jest esencją tamtych czasów. Jednak dość szybko aktorzy zaczynają się nudzić formą tworzoną na ekranie. Nudne jest zwłaszcza spanie przed kamerą, ale także siedzenie na krześle i „bycie sobą”. Dwójka, która ma najbardziej nużące zadanie, szybko znajduje dla siebie zastępstwo wśród widzów, aby swobodnie przenieść się do kuchni, gdzie rozpoczyna się prawdziwa zabawa. Aktorzy szybko i z dowcipem pokazują wszystkie elementy przemian społecznych, które mają przetoczyć się przez Stany Zjednoczone. Jednak również ta forma zabawy po chwili się wyczerpuje. Pojawia się natomiast problem z brakiem autentyczności. Jeden z aktorów – Simon – dochodzi do wniosku, że nie jest w stanie być sobą przed

kamerą, potrzebuje kogoś, kto go zagra. W tym celu udaje się na drugą stronę ekranu. Wybiera chłopaka z publiczności, który staje się nim w kręconym na naszych oczach filmie. W ostateczności cała czwórka wykonawców zostaje zastąpiona widzami. W ostatniej części spektaklu aktorzy siedzą wśród publiczności, podpowiadając swoim zastępcom, co mają robić i co mówić. Gob Squad, biorąc na warsztat dzieła Warhola, pokazują, jak elastycznie i dowcipnie zmierzyć się z legendą popkultury. Udowadniają również, że można w lekki i nienachalny sposób włączyć widzów do spektaklu. Dzięki stworzeniu na scenie dobrej energii, umiejętności żonglowania formą oraz całkowitemu przekroczeniu bariery tak zwanej czwartej ściany (czyli w tym przypadku ekranu) artyści zaskarbili sobie lubelską publiczność. Przy okazji festiwalu lubelska publiczność miała również okazję obejrzeć dwa polskie spektakle, o których w ostatnim czasie było głośno. Konfrontacje otworzyła kielecka Caryca Katarzyna duetu Jolanta Janiczak – Wiktor Rubin. Przedstawienie ukazuje życie i ka-


rierę polityczną rosyjskiej carycy z poziomu cielesności. Na szczególną uwagę zasługuje kreacja Marty Ścisłowicz jako Katarzyny – błyskotliwa, jednocześnie kobieca i władcza, targana skrajnymi emocjami. Spektakl jest nie tylko całkowicie nowym spojrzeniem na carycę, ale przede wszystkim mądrym głosem na temat roli kobiet w społeczeństwie. Chopin bez fortepianu to monodram Barbary Wysockiej w reżyserii Michała Zadary. Na scenie aktorce towarzyszy kwintet Sinfonietty Cracovii wykonujący dwa koncerty fortepianowe Chopina – zostały one jednak pozbawione partii fortepianu, w miejsce których wprowadzono tekst wspomnianego wyżej duetu. Wysocka opowiada, co robi fortepian, jej głos jest idealnie dostrojony do muzyki. Aktorka z pasją i oddaniem przekazuje, w jaki sposób powinien grać pianista. Podczas półtoragodzinnego spektaklu zdejmuje z piedestału kompozytora, ukazując go jak prawdziwego człowieka, który miewa swoje humory i lęki, potrafiącego się wzruszać, ale także żartować. Twórcy przedstawienia dokonują ciekawego zestawienia Chopina – wielkiego kompozytora, ale również człowieka, z Chopinem zamkniętym w górnolotne frazesy i formułki deklamowane przez dzieci na szkolnych apelach. Spektakl zamyka wywiad z pianistą, który opowiada o tym, co przeżywa, gdy gra koncerty fortepianowe. Aktorka z lekkością i dowcipem, ale bez przesadnego egzaltowania, wciela się we wrażliwego artystę spalającego się dla muzyki. Monodram jest perfekcyjnym popisem aktorskim Wysockiej, ale także oryginalną prezentacją muzyki Chopina. Najciekawszą propozycją tegorocznej edycji festiwalu był natomiast, w mojej opinii, spektakl Testament She She Pop. Niemiecki kolektyw jest interesującym zjawiskiem we współczesnym teatrze. Grupę tworzą kobiety (artystki, performerki i dramaturżki – jak same o sobie mówią), które wypracowały oryginalny sposób pracy nad spektaklem. Artystki podkreślają, że She She Pop jest żeńskim kolektywem, nawet gdy zapraszają do współpracy mężczyzn. Każde przedstawienie powstaje bez reżyserki, za to jest efektem wspólnego poszukiwania, próbowania, dyskutowania i budowania demokratycznych relacji. Zaprezentowany w Lublinie Testament zbudowany został na inspiracji Królem Learem Szekspira. Osią dramatu jest decyzja króla, że jeszcze za życia podzieli swój majątek pomiędzy trzy córki. Wielkość otrzymanego boga-

ctwa ma jednak zależeć od stopnia miłości, jaką darzą go potomkinie. Kiedy jedna z nich – Kordelia – odmawia wzięcia udziału w „wyścigu”, ojciec wypędza ją z królestwa. Wkrótce okazuje się, że uczucie dwóch starszych córek istniało jedynie w ich słowach. Upokorzony i ubezwłasnowolniony Lear popada w obłęd i ucieka z własnego kraju. Tragedia kończy się śmiercią króla i Kordelii, która jako jedyna do końca stała po stronie ojca. Na środku sceny znajduje się parkiet przedstawiający abstrakcyjną mozaikę, po lewej stronie stoją trzy duże fotele. Po jego prawej umieszczono stół i kilka krzeseł, a za nim flipchart. Na ścianie naprzeciwko widowni zawieszone są trzy duże ramy, w nich pokazywane będą obrazy zarejestrowane przez trzy kamery stojące przed fotelami. Czwarta kamera ustawiona jest przed flipchartem – to, co zarejestruje, będzie odtwarzane na ekranie ulokowanym po prawej stronie sceny, przed widownią. Na wstępie performerzy tłumaczą, kto jest kim w spektaklu – mamy więc dwie kobiety i mężczyznę, którzy zagrają córki oraz trzech starszych mężczyzn, którzy wcielą się w króla Leara. Oglądamy na scenie początek tragedii Szekspira przerywany wstawkami, w trakcie których artyści opowiadają, w jaki sposób pracowali nad spektaklem i odtwarzają przed widzami fragmenty prób. Postacie na przemian prezentują szekspirowską sztukę oraz mówią swoim własnym głosem. Ponadto sam tekst dramatu widzowie mają przed oczami. Posklejane ze sobą kartki utworu tworzą jedną długą rolkę papieru przesuwaną przez ramkę umocowaną na flipcharcie. Artyści pokazują widzom na zbliżeniu kamery, w którym miejscu sztuki się znajdujemy, zaznaczają poszczególne wypowiedzi, wyróżniają słowa wymagające przedyskutowania. W miarę rozwoju akcji uświadamiamy sobie, że nie wszystkie osoby na scenie są zawodowymi aktorami. Trzej starsi mężczyźni wcielający się w postać króla Leara to ojcowie artystów z She She Pop. Jeden z nich, emerytowany fizyk, za pomocą działania różniczkowego, diagramu oraz wykresu stara się wytłumaczyć widzom, gdzie Lear popełnił błąd i dlaczego jego plan nie mógł się powieść. Kiedy natomiast dochodzimy do sceny, w której król przybywa do jednej ze swoich córek wraz z setką rycerzy, co staje się źródłem konfliktu pomiędzy dzieckiem i rodzicem, aktorzy zatrzymują akcję, żeby zastanowić się, jak współcześnie wytłumaczyć tych stu rycerzy. Jedna z kobiet przyrównuje

ich do ogromnej ilości książek zbieranych przez jej ojca przez całe życie. Przedstawia na flipcharcie rzut wszystkich pięter domu ojca wraz z rozmieszczeniem książek, pokazuje także, co się stanie, gdy przyjmie go do swojego mieszkania, żeby móc się nim zaopiekować. Widzowie z rozbawieniem obserwują, jak regały z książkami zapełniają całą przestrzeń lokum, nie pozostawiając nawet odrobiny miejsca do życia. Ten zabawny ton utrzymuje się mniej więcej do połowy spektaklu. Performerzy trafnie pokazują fragmenty szekspirowskiej tragedii, które trudno jest zrozumieć współczesnemu odbiorcy. Z dystansem i przymrużeniem oka podchodzą do bohaterów dramatu. Spektakl jest też nasycony odniesieniami do popkultury, artyści wspólnie śpiewają Something stupid Franka i Nancy Sinatrów, ojcowie tańczą do piosenki Dolly Parton To daddy. Jednak w miarę upływu czasu żarty odchodzą na bok, a zaczyna się poważna rozmowa o relacjach między dziećmi i rodzicami. Performerzy podejmują także temat starości i śmierci, często pomijany i traktowany jako tabu (zwłaszcza na Zachodzie). Od jednego z ojców dowiadujemy się na przykład, że wspomniani wcześniej rycerze oraz książki to tak naprawdę płaszcz godności. W ten sposób król może zachować dumę, bez której nie byłby w stanie przeprowadzić się do córki. Jednym z najbardziej przejmujących momentów w spektaklu jest scena, kiedy jedna z aktorek wychodzi na środek sceny i opowiada, o czym musimy pamiętać, podejmując się opieki nad starym rodzicem. Kobieta spokojny głosem tłumaczy, że na początku trzeba odwiedzać go raz na tydzień, chodzić z nim na zakupy, sprzątać, gotować, ale także przyjmować bez słowa wszystkie uszczypliwości. Gdy przygotowujemy posiłek, należy wszystko przerobić na puree i jeść to samo. W toalecie trzeba wycierać deskę, kiedy nie trafi, oraz zmieniać pościel rano, tak żeby się nie zorientował. Od prostych czynności przechodzimy do zadań, które czekają nas, gdy będziemy opiekować się umierającym człowiekiem. W trakcie tej opowieści druga kobieta powoli podciąga na linie białą chustkę, a jeden z ojców zdławionym i smutnym głosem śpiewa piosenkę I will always love you Whitney Houston. W ciągu kilku minut możemy zadać sobie pytanie, czy potrafimy sami podjąć się takiej opieki, czy pozwolimy zająć się tym profesjonalistom w domu spokojnej starości. Inna przejmująca scena to moment przebaczania, kiedy najpierw dzieci, później ojcowie

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

31


wychodzą na środek sceny i mówią głośno, co sobie przebaczają. Niektóre słowa wydają się błahe, a inne tak niezwykle trudne, że aż dziwne, że potrafią o nich mówić publicznie. Gdy ostatnia kobieta mówi, że przebacza swojemu ojcu, cytuje na koniec fragment Króla Leara, obiecując kochać go tak, jak nakazuje jej obowiązek, nie mniej, nie więcej. I kolejna, w której dzieci przejmują władzę nad ojcami, zabierając im ubrania i pozostawiając na scenie w samej bieliźnie. Mężczyźni muszą stać przed widzami, odsłaniając swoje stare, częściowo niedołężne ciała. Spektakl kończy się pogrzebem i rozmową z ojcem po śmierci. Wśród pytań dzieci pojawiają się kwestie niedokończonych spraw, ale również numeru PIN karty kredytowej. Kolektyw She She Pop udowadnia, że można wziąć na warsztat tekst Szekspira i odczytać go nie tylko współcześnie, ale również pozostając bardzo blisko rzeczywistości i codziennego życia. Artyści zrobili rzecz niezwykłą, usiedli ze swoimi ojcami i wspólnie przepracowali relacje, jakie są między nimi. Jestem pewna, że wiele rodzin i wielu artystów nie poradziłoby sobie z takim zadaniem. Grupa stworzyła zabawny, przejmujący, a przede wszystkim mądry spektakl na tematy zupełnie pomijane przez zachodnie społeczeństwo. W kwestii starości i umierania poszli najtrudniejszą drogą, a o domach spokojnej starości nie padło nawet jedno słowo, za co należą im się ogromne brawa. Zadaniem tegorocznych Konfrontacji było pokazanie bogactwa i różnorodności teatrów alternatywnych – kolektywów, które działają poza instytucjami. Kuratorzy festiwalu – Marta Keil i Grzegorz Reske – podejmują dyskusję na temat instytucji teatralnej, prezentując alternatywne wobec teatru repertuarowego modele pracy nad spektaklem. Zaprezentowane zostały przedstawienia kolektywów, odnoszących międzynarodowe sukcesy. She She Pop, Gob Squad, Pig Iron czy Berlin to grupy, które są dowodem na to, że teatr alternatywny zajął ważne miejsce we współczesnej kulturze. Widzowie Konfrontacji mogli także bliżej poznać artystów rumuńskich i przekonać się, w jaki sposób podejmują temat tożsamości. Lublin kolejny raz otrzymał bardzo dużą dawkę dobrego teatru. Smuci jedynie fakt, że tak bogata oferta festiwalowa trafia do bardzo wąskiego grona odbiorców. Widzami większości spektakli są ludzie ze środowiska lubelskiej kultury, artyści, studenci teatrologii i nieliczni, na co dzień niezwiązani z branżą kulturalną, mieszkańcy miasta. Oby kolejna, jubileuszowa, edycja festiwalu zgromadziła wokół siebie liczniejszą grupę lublinian. Fot. Maciej Rukas_Agencja BlowUp


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

33


NUTKA DO NUTKI

I WYJDZIE RIHANNA

Auto-Tune to ostatnio tak szeroko omawiane zagadnienie muzyczne, że aż chciałoby się powiedzieć – szkoda strzępić języka (lub literek, jak kto woli). Ale im bardziej zgłębia się temat tego narzędzia, tym częściej zauważa się, że nie tylko wiele osób nie ma pojęcia, czym ono naprawdę jest i nie potrafi go zidentyfikować, ale też że ludzie nie zdają sobie sprawy z konsekwencji jego używania – zarówno tych krótko-, jak i długotrwałych. I choć stwierdzenie, że Justin Bieber nawet chrapie na Auto-Tunie, jest pewnie bliskie prawdy, to kanadyjskie bożyszcze grupy docelowej w wieku 12–15 stanowi jedynie czubek góry lodowej. Wojciech Szczerek

lustr. Wojtek Świerdzewski

B

ohater niniejszego tekstu niedługo osiągnie pełnoletność, a autor pierwszego, powszechnie znanego zastosowania omawianego narzędzia dobije siedemdziesiątki. To właśnie po sukcesie Believe Cher zwrócono uwagę na to, że jej głos brzmi w piosence inaczej niż zwykle. Do nazywanego popularnie „efektem Cher” zastosowania Auto-Tune’a producenci przyznali się faktycznie dopiero po osiągnięciu przez utwór sukcesu. Popularność zyskał też sam efekt, ale tak naprawdę tylko dlatego, że użyto go nie tak, jak użyty być powinien. A czym w rzeczywistości Auto-Tune ma być? Wymyślony i zaimplementowany przez Antares Audio Technologies w 1997 roku Auto-Tune jest procesorem dźwięku, a więc programem służącym profesjonalistom do jego korekcji. Jest bowiem tak, że ludzki głos i ludzkie możliwości, tak często w dzisiejszych czasach brane pod lupę, okazują się na tyle niedoskonałe, że w pracy inżynierów dźwięku, producentów i tych wszystkich, którzy nagrywają utwory wokalne, jedną z rutyn stało się poprawianie zarówno intonacji (a więc wysokości poszczególnych bądź wszystkich dźwięków w melodii), jak i rytmu nagrań wokalnych. I choć można by pomyśleć, że jaki wokalista, taka potem praca specjalisty, który musi naprawić braki tego pierwszego, to jest to dalekie od prawdy – każdemu, komu zależy na jak najlepszym sukcesie nagrania, zdarza się poprawiać swój głos. Ale o tym później. W przypadku Cher należy podkreślić, że stało się wtedy coś zupełnie innego. Wokal w piosence, a konkretnie niektóre jego fragmenty, przetworzono Auto-Tune’em przy użyciu tak ekstremalnych parametrów, że zamiast czyścić niedoskonałości śpiewu cza-

rownicy z Eastwick, nadano im unikalne, „komputerowe” brzmienie. Ta sztuczność dźwięków melodii sprawiła wrażanie jakby wyciągnięto z nich naturalną płynność i umieszczono je na kolejnych „schodkach” o wyraźnie odróżnialnych stopniach albo, mówiąc bardziej obrazowo, zagrano je na syntezatorze udającym ludzki głos. Cher (wraz z ekipą) podbiła serca fanów udanym comebackiem, ale jednocześnie zasiała w przemyśle muzycznym Auto-Tune’owe ziarno, z którego wyrosła niejedna kariera. Stopniowo Auto-Tune zadomowił się w piosenkach i zanim się zorientowaliśmy, Believe było już historią, a my lepiej znamy program z kawałków takich artystów jak francuski elektro-duet Daft Punk (One More Time), ulubieniec hobbitów Kanye West (Love Lockdown) czy podobny do niego stylistycznie Chris Brown (Forever), ale też mniej rozpoznawalnych wykonawców, którzy umieli efekt ciekawie wykorzystać, jak na przykład Frank Ocean w Novacane. Spoglądając na tę listę, nie sposób nie zauważyć, że Auto-Tune pojawia się w muzyce tam, gdzie jest też obecne zjawisko „blink-blink” - niczym bmw po tuningu działa jak tani chwyt i pewnie dlatego nagminnie używany jest przez wokalistów płci męskiej tworzących utwory r’n’b i hip hop z gatunku tych mało ambitnych, wyrażających głównie to, ile się zarobiło i że nie mieszka się już w Bronksie. Wykonawców uwielbiających ten zabieg można by wymieniać bez końca: will.i.am, T-Pain, Lil Wayne, Jay-Z, Snoop Dogg i tak dalej. „Efekt Cher” jest swego rodzaju próbą zinstrumentalizowania ludzkiego głosu, co, jak w przypadku każdego wynalazku, niesie za sobą zarówno szanse, jak i zagrożenia. Szansami są na pewno nowe możliwości brzmieniowe, bo choć trzeba przyznać, że efekt


brzmi czasem nieco przaśnie, a do czystej rozpaczy doprowadzają słuchaczy artyści pokroju Akona czy Lil Wayne’a, którzy chyba nigdy nie słyszeli (i przez to sami nie nagrali) piosenki bez Auto-Tune’a, to wzbogacił on wiele utworów, których bez jego zastosowania nie sposób sobie wyobrazić jak u wspomnianego już Daft Punk, Röyksopp, Aphex Twin i innych. Paradoksalnie główne zagrożenie wynika z tego właśnie wpływu na bogactwo brzmień. Coraz trudniej jest nam bowiem uwierzyć wokalistom w to, że potrafią spełnić nasze muzyczne oczekiwania podczas występów na żywo (w trakcie których zresztą Auto-Tune’a również często się używa). Wątpimy też, czy ich głosy to nadal czynnik ludzki w muzyce, którego naturalna niedoskonałość przez wieki budowała intrygujący kontrast z akompaniamentem instrumentalnym. W końcu pozostaje też obawa, czy aby artyści ci zdolności wokalne w ogóle posiadają. Z tym ostatnim, jak wiadomo, bywa różnie. W muzyce popularnej o dobry głos (nie wspominając już o głosie profesjonalnie wykształconym) jest coraz trudniej, mimo że przecież ludzkość zdolności nie traci i osoby świetnie śpiewające istnieją – po prostu albo nie są artystami, tylko wokalistami-rzemieślnikami robiącymi chórki gwiazdom, albo nie przebijają się przez rzesze mniej utalentowanych, bo brak im innych atrybutów gwiazd, albo nie są nawet odkrywani. Należne im miejsce w mediach zajmują zaś ci, których po lekkim poprawieniu słucha się prawie tak samo dobrze. Niestety trudniej przez to także odróżnić dobrych wokalistów od gorszych, bo ci pierwsi (aby nie pozostać w tyle) też przecież sobie „pomagają”. Cała sytuacja przypomina trochę problem dopingu w biegach narciarskich – niby cała drużyna norweska jest świetna, ale większość zawodniczek leczy się na rzekomą astmę, i wcale nie są to tylko te najwolniejsze. Wśród gwiazd muzyki są zatem i takie, które pomimo świetnych możliwości wokalnych i niemałej renomy, też bywają poprawiane (często zupełnie niepotrzebnie), jak znana z najlepszych chyba obecnie wykonań na żywo Beyoncé czy utalentowana, choć popularna bardziej dzięki swej ekscentryczności, Lady Gaga. To „poprawianie” jest niczym innym jak typowym zastosowaniem Auto-Tune’a do zadań do jakich został stworzony, jednak z odrobiną przesady. Z jednej strony są to zmiany na tyle subtelne, że nawet wytrenowanym

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

35


uszom trudno jest je usłyszeć, z drugiej, zanika wrażenie, że nagrywany głos jest prawdziwy. Tego typu poprawki są powszechne, a Auto-Tune to zresztą nie jedyne narzędzie pomagające inżynierom i artystom w pracy w studio od początku ery nagrywania cyfrowego, a więc od prawie 40 lat. Jak zatem widać i słychać – żyjemy w świecie Auto-Tune’a i nie zdziwiłbym się, gdyby dla zrobienia lepszego efektu zaczęli programu używać politycy przed kampanią wyborczą – w końcu technologia wkracza dziś w każdą dziedzinę życia. W całym tym kołowrotku ulepszania i upiększania z jednej strony, z drugiej zaś opisywanego wcześniej instrumentalizowania głosu ludzkiego zapomina się o jednej rzeczy: muzyka, nawet najnowocześniejsza i najbardziej awangardowa, nie przedstawia sobą nic, jeśli nie ma w niej czynnika ludzkiego. Ma wyrażać emocje i jeśli się ich gdzieś w utworze nie zawrze (a nadal najbardziej oczywistym wyborem jest śpiew), to nawet najlepiej napisana melodia nie zrobi furory. Jeśli natomiast wiedząc o tym fakcie, wykorzysta się umiejętnie dobrodziejstwa, jakimi bez wątpienia obrodził wynalazek firmy Antares i inne jemu podobne, to może być tylko lepiej. Najważniejszy jest umiar.

Ilustr. Wojtek Świerdzewski


Operadla każdego P

omijając powinność uczestnictwa w kulturze oraz niewątpliwą urodę architektoniczną samego budynku, muzyka operowa jest znana większości ludzi, choć mogą nie być tego do końca świadomi. Popkultura czerpała garściami z bogatej literatury operowej, używając chwytliwych melodii w reklamach i kreskówkach. Wielu z nas kojarzy operowe hity, takie jak La donne e mobile z Rigoletta Giuseppe Verdiego czy słynną arię Królowej Nocy z Czarodziejskiego fletu Wolfganga Amadeusza Mozarta, nawet jeśli nigdy w życiu nie byli w teatrze operowym. Gdzie więc lepiej podziwiać inscenizacje tych wspaniałych dzieł muzycznych, jeśli nie u siebie – w stolicy Dolnego Śląska?

Na ulicy Świdnickiej – miejscu wielu historycznych wydarzeń, przedmiocie polemiki władz i mieszkańców Wrocławia – znajduje się kilka wyjątkowych, zabytkowych miejsc. Jednym z nich jest budynek Opery Wrocławskiej, zaprojektowany przez wybitnego niemieckiego architekta, Carla Ferdinanda Langhansa. Niby każdy go widział, ale nie każdy był wewnątrz. A powinien, bo powodów do odwiedzenia jedynej w całym regionie opery jest aż nadto. Beata Grątkowska

WYBÓR DLA WSZYSTKICH W Operze Wrocławskiej widzowie mają do wyboru prawie 40 różnych tytułów operowych. Dla każdego coś miłego. Od klasyki (tutaj oczywiście na pierwszym miejscu należy wymienić bijącą rekordy popularności Carmen Georgesa Bizeta, Czarodziejski flet Wolfganga Amadeusza Mozarta czy Traviatę Giuseppe Verdiego ze słynnym toastem Libiamo – w Polsce spopularyzowanym w pewnym okresie przez Violettę Villas), przez nieco mniej znane szerszej widowni utwory cenionych mistrzów (Kobieta bez cienia Richarda Straussa czy Samson i Dalila Camille’a Saint-Saënsa), do dzieł skierowanych do sympatyków baletu (poza oczywistymi przebojami – Jeziorem łabędzim i Dziadkiem do orzechów Piotra Czajkowskiego – znajdzie się nowoczesna interpretacja baletu XVIII-wiecznego – Córki źle strzeżonej Ferdinanda Herolda). Jeśli zaś ktoś narzeka na to, że nie przepada za klasykami – warto wybrać się na operę współczesną. Opera Wrocławska organizuje, w cyklu dwuletnim, Festiwal Opery Współczes-

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

37


nej, podczas którego prezentuje dzieła kompozytorów współczesnych. Niektóre z nich możemy oglądać w stałym repertuarze teatru, są to między innymi opery Karola Szymanowskiego, Krzysztofa Pendereckiego i Zygmunta Krauzego. Wrocławska instytucja może także poszczycić się prapremierowym wystawieniem na swojej scenie jedynej opery, która dotychczas powstała na bazie utworu Różewicza – Pułapki, z muzyką Zygmunta Krauzego. Niezwykły spektakl, dorównujący siłą wyrazu pierwowzorowi literackiemu, miał swoją światową premierę w roku 2011. Dla spragnionych rozrywki także znajdzie się alternatywa – w okresie Karnawału można zdecydować się na lżejszą formę i zobaczyć Skrzypka na dachu Jerry’ego Bocka (nieśmiertelny musical, który powinien każdemu przypaść do gustu) lub komiczną Zemstę nietoperza Johanna Straussa. Opera Wrocławska nie zapomniała również o naszych milusińskich – do najmłodszych melomanów kierowane są aż trzy quasi-operowe spektakle, które pomagają dzieciom oswoić się ze specyfiką operowego śpiewu. Do cyklu Tajemnicze Królestwo – opera dla dzieci zaliczają się: popularny w krajach zachodnich Sid – wąż, który chciał śpiewać Malcolma Foxa, a także inscenizacje Alicji w Krainie Czarów Roberta

Chaulsa oraz Czerwonego Kapturka Jiří Pauera. Unikatem w skali krajowej są cieszące się niesłabnącą popularnością megawidowiska operowe – olbrzymie widowiska z udziałem setek wykonawców i znakomitych solistów prezentowane na gigantycznej scenie, ze wspaniałymi, monumentalnymi dekoracjami oraz z wykorzystaniem licznych efektów multimedialnych – organizowane cykliczne od 1997 roku. Wtedy to Opera została pozbawiona sceny przez generalny remont całego budynku (trwający prawie 10 lat). Aby wrocławska publiczność nie traciła kontaktu ze spektaklami operowymi, dyrektor Opery, profesor Ewa Michnik, zainicjowała formułę megawidowisk, którą wrocławianie doskonale przyjęli. Do 2014 roku w formie wielkich przedsięwzięć dla kilkutysięcznej publiczności zostało przygotowanych ponad 30 tytułów operowych, odbywających się w różnych lokalizacjach. Najwięcej spektakli zagrano w Hali Stulecia, choć spektakle plenerowe organizowano także między innymi na scenie wybudowanej na Odrze przy Ostrowie Tumskim (La Gioconda Amicalmare Ponchiellego), na Pergoli (Napój miłosny Gaetano Donizettiego), na Stadionie Olimpijskim (Turandot Giacomo Pucciniego) oraz na Dziedzińcu Zamku Topacz w Ślęzie (Skrzypek na dachu oraz Rigoletto). Interesującym spekta-

klem była również Tosca Giacomo Pucciniego, której akty rozgrywały się kolejno w Kościele św. Marii Magdaleny przy ul. Szewskiej, Operze i na Wzgórzu Partyzantów.

SEZON OPEROWY Branżowy portal internetowy Operabase. com, który prezentuje najważniejsze informacje o teatrach operowych z całego świata, opublikował po sezonie 2012/2013 ranking, według którego Opera Wrocławska została uznana za najprężniej działającą scenę operową w Polsce. Wśród wszystkich teatrów na świecie uplasowała się na 20 miejscu i można to uznać za naprawdę imponujący wynik. Ranking zawiera listę 738 miast z teatrami operowymi, a głównym kryterium oceny jest ilość spektakli operowych grana w czasie sezonu w jednym mieście – co sprawia, że wielkie metropolie (takie jak Wiedeń, Berlin czy Paryż), które posiadają kilka teatrów operowych, zdecydowanie wygrywają. Biorąc pod uwagę szeroki repertuar (kilka różnych spektakli tygodniowo) oraz rozmaite gatunki, które prezentuje wrocławska scena operowa, należy się tylko cieszyć, że mamy dostęp do kultury wysokiej w każdej z jej odmian. Poprzedni sezon artystyczny Opery (2013/ 2014) poza spektaklami repertuarowymi, ob-


fitował we wspaniałe wydarzenia kulturalne. Rozpoczął się we wrześniu nadzwyczajnym koncertem operowym, zorganizowanym w ramach nowego cyklu Gwiazdy nowojorskiej Metropolitan Opera na scenie Opery Wrocławskiej. W koncercie wystąpiła wybitna polska śpiewaczka Ewa Podleś, którą na co dzień można podziwiać na największych scenach operowych, między innymi w nowojorskiej Metropolitan Opera, Deutsche Staatsoper Berlin, frankfurckiej Alte Oper, mediolańskim Teatro alla Scala. Podleś rzadko można usłyszeć w Polsce, dlatego wrocławski koncert stał się wielkim przeżyciem dla wszystkich miłośników jej niezwykłego kunsztu i talentu. Największym i najbardziej spektakularnym wydarzeniem była listopadowa premiera superwidowiska operowego Poławiacze pereł Georgesa Bizeta, która została zaprezentowana wielotysięcznej widowni we wrocławskiej Hali Stulecia. Była to 32 superprodukcja przygotowana przez Operę Wrocławską, stanowiąca połączenie pięknej muzyki, wzruszającej opowieści i efektownej inscenizacji (kilkunastometrowa scenografia w kształcie ogromnego statku oraz bogato zdobione kostiumy). W grudniu 2013 roku odbyła się natomiast premiera baletu Coppélia Léo Delibesa. Żartobliwy i pełen wdzięku utwór powstał na motywach nowel Ernsta Theodora Amadeusa

Hoffmanna. Dla polskiego odbiorcy ciekawostką jest fakt, że Delibes wplótł do dzieła muzyczne polskie motywy – mazurka i krakowiaka. Uznany włoski reżyser i choreograf Giorgio Madia zaproponował autorskie spojrzenie na jeden z najczęściej grywanych baletów wszechczasów. Interesująca okazała się także marcowa premiera Łucji z Lammermooru Gaetano Donizettiego, dzieła uznawanego za najwybitniejszy przykład opery romantycznej i szczytowe osiągnięcie belcanta. Zapewne większość czytelników „Kontrastu” będzie kojarzyła arię operową z filmu Piąty element (w reżyserii Luca Bessona), która pochodzi właśnie z Łucji... Wyczekiwany przez dolnośląskich melomanów tytuł powrócił na scenę Opery Wrocławskiej po kilkunastu latach nieobecności. W Wielką Sobotę, 19 kwietnia, w Operze Wrocławskiej na jedynym koncercie w Polsce (drugim z cyklu Gwiazdy nowojorskiej Metropolitan Opera na scenie Opery Wrocławskiej) wystąpił Piotr Beczała, światowej sławy polski tenor. Artysta uważany jest za jednego z najlepszych śpiewaków operowych ostatnich lat, a jego występy przyjmowane są entuzjastycznie przez krytykę muzyczną i widzów na całym świecie. Nic więc dziwnego, że bilety na koncert we Wrocławiu rozeszły

się na pniu, a pod kasą rozgrywały się wręcz dantejskie sceny. Ukoronowaniem sezonu była czerwcowa premiera 33 superprodukcji operowej – tym razem był to, oparty na dramacie Shakespeare’a, Makbet Giuseppe Verdiego, który odbył się we wrocławskiej Hali Stulecia. Twórcom spektaklu udało się wydobyć przesłanie dzieła i ukazać zgubne skutki niepohamowanej żądzy władzy. Niezwykła w swoim klimacie inscenizacja (szczególnie wykorzystanie kilkumetrowych lalek-czarownic, animowanych przez aktorów z Wrocławskiego Teatru Lalek) została bardzo dobrze oceniona, szczególnie przez zagraniczną krytykę. To jednak tylko garstka tego, czym może poszczycić się Opera. W czasie sezonu artystycznego granych jest ponad 180 przedstawień repertuarowych, z których każdy widz może wybrać coś dla siebie. Co roku Opera Wrocławska przygotowuje premiery operowe, baletowe, a także superprodukcje, które przekonują widownię o przystępności i uniwersalnej interpretacji klasycznych dzieł muzycznych. Warto skorzystać z bogatej oferty teatru i pozwolić sobie na chwilę oderwania od rzeczywistości, w świecie harmonijnych dźwięków, pięknych kostiumów i dekoracji, niecodziennej (a czasem wręcz naiwnej) fabuły oraz niesamowitych umiejętności operowych solistów.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

39


Ilustr. Joanna Krajewska


◆ ◆ ◆ ◆

film

Kino nowego świata –

d o o w y l l No

Według różnych szacunków w Nollywood rokrocznie powstaje od 1000 do 2500 filmów. W 2014 roku wartość nigeryjskiego odpowiednika Hollywood wyceniono na ponad pięć miliardów dolarów. Przemysł filmowy stał się drugim największym pracodawcą w kraju, ustępując jedynie branży petrochemicznej. Jak lokalna atrakcja zamieniła się w światowego giganta? Mateusz Stańczyk

Ż

eby zrozumieć fenomen Nollywood trzeba zapoznać się ze strukturą społeczeństwa, a także ze zmianami demograficzno-społecznymi, jakie zaszły w Nigerii na przestrzeni ostatnich dekad. Od początku lat dziewięćdziesiątych liczba mieszkańców podwoiła się. Dziś jest to około 175 milionów ludzi, z czego już 50% z nich zamieszkuje miasta. Połowa mieszkańców wyznaje islam, a druga połowa chrześcijaństwo. Najludniejsze państwo Afryki jest domem dla ponad 250 grup etnicznych. Ludność posługuje się kilkudziesięcioma językami wywodzącymi się z trzech różnych rodzin językowych. Różnorodność tradycji i kultur zaoowocowała mnogością tematów, które podejmują filmowcy. Aby ich dzieła stały się bardziej uniwersalne, lingua franca kinematografii został naija, znany też jako broken English. Jest to uproszczona wersja języka angielskiego,

używana przez dużą liczbę ludności, również poza granicami kraju. Dzięki temu Nollywood uzyskało możliwość ekspansji na wciąż rosnące rynki amerykańskie.

REWOLUCJA VHS Pierwsze filmy zaczęły powstawać w czasach, kiedy Nigeria znajdowała się pod panowaniem Korony Brytyjskiej. Były to produkcje kręcone dla białych obywateli imperium. Pokazywano w nich faunę i florę kraju, a także lokalne tradycje i propagandową wersję historii podboju i cywilizowania tych terenów. W latach sześćdziesiątych, po uzyskaniu przez Nigerię niepodległości, rząd zaczął finansować filmy, które miały skonsolidować nowo powstały naród. Po krótkim okresie demokracji władzę w kraju zaczęły przejmować kolejne junty. Wojsko stało się narzędziem represji, swoboda wypowiedzi została mocno ograniczona. Napięta sy-

tuacja w połączeniu z dewaluacją lokalnej waluty zatrzymała rozwój kinematografii. Import sprzętu i zagranicznych filmów przestał być opłacalny, co spowodowało, że raczkujący przemysł filmowy zatrzymał się w miejscu. Sytuację zmieniło dopiero pojawienie się na rynku technologii VHS. Stosunkowo niski koszt kamer zrewolucjonizował produkcję. Za pierwszy film, który ożywił Nollywood uważa się Living in Bondage nakręcony w 1992 roku przez Chrisa Obi Raptu. Była to zarazem pierwsza produkcja nagrana z myślą o dystrybucji bezpośrednio na kasetach VHS, z pominięciem kina czy telewizji. Ten thriller opowiada historię mężczyzny, który wstępuje do tajemniczej sekty, gdzie zostaje namówiony do rytualnego zabójstwa swojej żony. Dzięki dokonanej zbrodni staje się człowiekiem zamożnym, jednak jego życie zaczyna zakłócać duch zamordowanej kobiety. Prosta, oparta na tradycyjnych wierzeniach, fabuła i innowacyjny sposób sprzedaży spodobał się lokalnym odbiorcom i w krótkim czasie rynek zaczęły zalewać podobne produkcje. Większość nigeryjskich filmów kręconych na początku lat dziewięćdziesiątych razi sztucznością. Twórcy, ze względu na brak jakiejkolwiek edukacji filmowej, starali się wzorować na zagranicznych serialach. Ich próby były dosyć nieporadne. Większość zdjęć wykonywano, nie przejmując się brakiem najbardziej podstawowego sprzętu. Plany są często niedoświetlone lub prześwietlone, dźwięk niewyraźny, nagrywany na wbudowany

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

41


w kamerę mikrofon. W filmach występowali aktorzy-amatorzy, którzy braki w warsztacie starali się nadrabiać przerysowaną ekspresją w stylu kina niemego. Edycja materiału, jeżeli w ogóle występowała, polegała głównie na zamienianiu kadrów w poszczególnych scenach. Efekt końcowy to kiepskiej jakości film nagrany na kasecie VHS, następnie powielony na kolejne nośniki i sprzedawany na lokalnych bazarach za około dolara za sztukę. Tym, co przyciągało klientów, oczywiście poza niską ceną kopii, okazała się fabuła. Nigeryjczycy w końcu mogli obejrzeć film opowiadający historię zbliżoną do ich codzienności. Większość kanałów telewizyjnych wyświetlała meksykańskie lub indyjskie telenowele. Problemy, z którymi borykają się ich bohaterowie, jak i realia ich egzystencji, były dla większości populacji abstrakcyjne. Nollywood wypełniło niszę, jednak ze względu na brak jakiejkolwiek pomocy ze strony państwa, producenci i filmowcy potrzebowali kilku lat, zanim ich produkcje osiągnęły przyzwoity poziom.

BŁOGOSŁAWIONE DVD Stolicą nigeryjskiej kinematografii stało się Lagos. To 14-milionowe miasto, największy port Nigerii, jest również głównym celem migracji ludności wiejskiej. Z tego powodu, większość nollywoodzkich filmów opowiada historie ludzi biednych, którzy szukają poprawy swego losu w metropoliach. Zwykle, mimo wielu przeszkód, odnoszą sukces. Na przestrzeni dwóch dekad, równolegle z przemianami zachodzącymi w kraju, zmieniała się najczęściej stosowana oś fabularna. W latach dziewięćdziesiątych największą popularnością cieszyły się produkcje poruszające temat czarnej magii – filmy pokazujące różnego rodzaju pogańskie rytuały, czy to mające zapewnić bogactwo, czy też zesłać na kogoś klątwę. Jako, że Nollwood zawsze podążało za trendami, które dominowały w życiu codziennym, na początku XXI wieku, za sprawą ewangelickich ruchów odnowy wiary, powstawało coraz więcej filmów dotyczących wiary chrześcijańskiej. Pieniądze na ich produkcje pochodziły prosto z kościołów, a dochody ze sprzedaży szybko inwestowano w kolejne filmy. Przywódcy religijni, rzekomo obdarzeni mocami egzorcystów, zaczęli pojawiać się na ekranie, aby promować swoje produkty i usługi. Ta dosyć nachalna reklama była przeplatana produkcjami, w których bardzo dosłownie przedstawiano męki pie-

Fot. Jarosław Podgórski

kielne. Ludzie biedni, szczególnie podatni na manipulację, uwierzyli prorokom małego ekranu i zaczęli licznie wstępować do nowo powstałych kościołów. Ten trend jest wciąż obecny w wielu kręconych obecnie filmach, jednak sytuacja stopniowo ulega zmianie. W 2013 roku w gronie internetowo-kinowych hitów znalazły się takie produkcje, jak Murder at Prime Suites oparta na faktach, przedstawiająca historię kobiety zwabionej przez facebookowych „przyjaciół” do hotelu, gdzie została zamordowana, czy Desperate House Girls – komedia przedstawiająca grupę koleżanek, którym przyświeca hasło: „Wzbogać się lub umrzyj próbując”. Dużą popularnością cieszyła się również zręcznie nagrana komedia romantyczna The Meeting. Pracownik korporacji zostaje wysłany do stolicy, aby przypieczętować realizację rządowego kontraktu. Jednak najważniejszą osobą w ministerstwie okazuje się sekretarka, to od jej nastroju zależy, który z petentów będzie mógł spotkać się z jej szefem. Tematyka poruszana w filmach wskazuje, że nową grupą docelową Nollywood stała się, szybko rosnąca, afrykańska klasa średnia.

GDZIE NOLLY, A GDZIE HOLLY Większość nollywoodzkich produkcji jest nagrywana w około tydzień. Średni budżet filmu oscyluje wokół 20 tysięcy dolarów. Poza samą produkcją znajduje się w nim również kwota przeznaczona na wypalanie kopi DVD. Zwkle tworzy się około 50 tysięcy legalnych kopii w cenie od 3–6 dolarów za jedną. O ile oryginalne wydania są najczęściej kupowane przez zamożniejszych mieszkańców miast, to na prowincji ludzie najchętniej kupują wersje pirackie za około dolara za sztukę. Co ciekawe, większość firm zajmujących się nagrywaniem fimów na DVD jest źródłem produkcji zarówno legalnych, jak i nielegalnych płyt. Obecnie większość producentów traktuje piractwo jako pewien rodzaj marketingu – dzięki nieusankcjonowanej sprzedaży w mniejszych ośrodkach filmy są oglądane średnio przez 10 milionów widzów. Wyniki ten byłby niemożliwy do osiągnięcia podczas korzystania wyłącznie z legalnych kanałów dystrybucji. Warto dodać, że w całej Nigerii funkcjonuje obecnie około 15 kin. Jak te liczby mają się do Hollywood? Średni budżet produkcji w Fabryce Snów w 2011 roku to 78 milionów dolarów. Trzy lata temu najlepiej opłaconym aktorem został Johnny Deep, który za udział w filmie Piraci z Karaibów: Skrzynia Umarla-

ka zainkasował 74 miliony (!) dolarów. W samych Stanach Zjednoczonych znajduję się około 40 tysięcy ekranów kinowych. Dane pokazują, jak ogromny dystans dzieli nigeryjską i amerykańską kinematografię. Są to różnice, których prawdopodobnie nigdy nie uda się zniwelować, jednak wbrew pozorom, za jakiś czas, mogą one zacząć działać na korzyść Nollywood. Bez porównania niższe koszty kręcenia filmów w Nigerii gwarantują producentom proporcjonalnie niższe, ale i bardziej pewne zyski. Posługując się terminologią branży finansowej – wydają się bezpieczniejszą inwestycją. Choć dystrybucja kinowa w Afryce praktycznie nie istnieje, to coraz większą popularność zdobywa streamingowanie treści na życzenie, znane też jako VOD (video on demand). W 2013 roku około 6% nollywoodzkich filmów zostało obejrzanych przez Internet. Większość odbiorców korzysta z usług iRoko TV, założonej w 2011 roku w Lagos. Firma płaci od 10 do 25 tysięcy dolarów za prawa do streamingowania treści przez pewien czas. Na chwilę obecną w ich serwerach znajduje się około 4 tysięcy filmów i seriali na życzenie. Za 8 dolarów miesięcznie otrzymujemy dostęp do największej bazy filmów afrykańskich w sieci. Biorąc pod uwagę przeciętną cenę pirackiego DVD na bazarze, nie jest to wygórowana kwota. Firma, nazywana czasem „Netflixem Afryki”, planuje w najbliższym czasie zainwestować w produkcję swoich treści. Po ponad dwóch dekadach rozwoju Nollywood doczekało się własnych gwiazd. Desmond Elliot czy Genevieve Nnaji to dwójka najpopularniejszych, a także najlepiej opłacanych aktorów w Nigerii. Coraz częściej występują oni w filmach o co najmniej 6-cyfrowych budżetach, a widzowie w ciemno kupują produkcje, w których wzięli udział. Są bardziej rozponawlani w kraju niż największe gwiazdy Hollywood. Nollywood znalazło swoją niszę i stało się hegemonem w Afryce. W 2005 roku po raz pierwszy przyznano Afrykańską Nagrodę Akademii Filmowej (brak szkoły filmowej z prawdziwego zdarzenia nie okazał się przeszkodą). W nigeryjskich produkcjach pojawia się coraz więcej aktorów z innych krajów, z sąsiedniej Ghany, a nawet z RPA czy z Wielkiej Brytanii. Widzowie stali się bardziej wymagający, a budżety topowych produkcji szybko zbliżają się do granicy 10 milionów dolarów. Liczbą produkowanych rocznie filmów Nollywood już kilka lat temu przeskoczyło swój amerykański odpowiednik. Teraz przyszedł czas na jakość.


ODWRÓCONY

BIEG KARIERY

Hollywood – świat, gdzie liczy się wielkość. Wielkość budżetu, przychodów, nazwiska, ekranu… Marzenie o splendorze to siła napędowa Fabryki Snów. Jednak mimo tej obsesji na punkcie rozmachu serial wciąż stanowi formę atrakcyjną. Karolina Kopcińska

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

43


D

la wielu gwiazd telewizja była zaledwie początkiem kariery. George Clooney, Susan Sarandon czy J.J. Abrams pierwsze kroki stawiali właśnie w produkcjach przeznaczonych na mały ekran. Jednak Martin Scorsese, Steven Soderbergh, Michael Mann, David Fincher i Alfred Hitchcock po seriale sięgnęli dopiero, mając na koncie nie tylko pokaźną liczbę filmów i nagród, ale także po osiągnięciu tego, co przeciętny zjadacz chleba uznałby za definicję sukcesu.

POWIEW GROZY Romansowi z telewizją nie oparł się również mistrz kina grozy Alfred Hitchcock. Rezultatem był emitowany w latach 1955–1962 serial Alfred Hitchcock przedstawia, umieszczony przez magazyn „Time” na liście 100 najlepszych seriali wszechczasów. Z łącznej liczby 361 odcinków Hitchcock wyreżyserował 17, w przypadku pozostałych pełnił jedynie funkcję producenta i gospodarza programu. O jego oddaniu produkcji może świadczyć fakt, że nagrywał dwie niezależne wersje wstępu do serialu. Było to spowodowane niezrozumieniem przez widzów z kontynentu docinków Hitchcocka odnoszących się do amerykańskich sponsorów. Aby więc rozwiązać problem różnic kulturowych, w wersji europejskiej reżyser zawarł żarty dotyczące Amerykanów. Dodatkowo, w trzecim sezonie widzowie z Francji i Niemiec obejść mogli się bez lektora i napisów, gdyż, mówiąc płynnie zarówno po francusku, jak i niemiecku, Hitchcock nagrywał wiele swoich kwestii właśnie w tych dwóch językach. Słynna sylwetka otwierająca każdy odcinek serialu także została stworzona przez reżysera, który karierę filmową rozpoczynał właśnie jako karykaturzysta. Jak łatwo zauważyć, stopień zaangażowania Hitchcocka w serial był bardzo wysoki, artysta nie ograniczał się jedynie do sporadycznego doglądania produkcji, ale brał udział w jej realizacji na wielu etapach. Jest to tym bardziej niezwykłe, biorąc pod uwagę, że Alfred Hitchcock przedstawia powstawało już po premierach takich dzieł jak Psychoza, Północ – północny zachód czy Zawrót głowy.

W OPARACH LAT DWUDZIESTYCH Kiedy Nelson Johnson zasiadał do pisania swojej książki zatytułowanej Boardwalk Empire: The Birth, High Times, and Corruption of Atlantic City nie spodziewał się pewnie, że w produkcję serialu HBO, opartego na tejże

Fot. Jarosław Podgórski

pozycji, aktywnie zaangażowany będzie sam Martin Scorsese. Za adaptację Zakazanego imperium odpowiedzialny był co prawda pracujący wcześniej przy Rodzinie Soprano Terence Winter, jednak to nazwisko reżysera Taksówkarza okazało się magnesem przyciągającym zainteresowanie aktorów, widzów i dziennikarzy. Scorsese zajął fotel reżyserski tylko przy odcinku pilotażowym, potem czuwając nad serialem jedynie w charakterze producenta, jednak to jemu zawdzięczamy klimat i ogólny koncept wizualny serialu, o którym głoszono, że będzie tworem pod wieloma względami zbyt potężnym, aby trafić do telewizji. Osadzony w latach dwudziestych XX wieku serial skupiający się na przestępczości zorganizowanej z pewnością nie mógł być tani, szczególnie biorąc pod uwagę dbałość o szczegóły, na jakiej zależało Winterowi. Jednak wbrew plotkom odcinek pilotażowy zamknął się nie w niebagatelnych 50 milionach dolarów, ale „jedynie” w 18, przy czym pięć z tego pochłonęła budowa 91-metrowego mola, które pojawia się w tytule oryginalnym. Scorsese pozostał blisko związany z procesem powstawania Zakazenego imperium nawet po rezygnacji z jego reżyserii. Podczas produkcji pierwszego sezonu regularnie spotykał się z Winterem, aby omówić postęp prac i przedyskutować ewentualne zmiany. Wszelkie decyzje obsadowe również były uzgadnianie z twórcą Wściekłego byka, a Steve Buscemi, odtwarzający postać Nucky’ego Thompsona, został podobno zaangażowany na podstawie specjalnego życzenia Scorsesego. Zakazane imperium nie jest jedyną przygodą serialową, jaką na swoim koncie ma Martin Scorsese. W 1986 roku wyreżyserował bowiem jeden z odcinków Niesamowitych historii produkowanych przez Spielberga. Jednak to dzieło HBO Scorsese postrzega jako ziszczenie się zrodzonego w latach sześćdziesiątych marzenia o telewizji, stanowiącej medium pozwalające na wolność w opowiadaniu złożonych i wieloetapowych historii o ciekawych bohaterach. Mimo że według niektórych odbiorców poziom Zakazanego imperium wykazuje tendencję spadkową, wielu wciąż uważa serial za świetny przykład najwyższej klasy produkcji, o czym świadczyć mogą liczne nagrody, w tym między innymi nagroda Emmy za najlepszy serial dramatyczny w 2011 roku.

ambitne z pozycjami czysto rozrywkowymi. Mimo że wielokrotnie deklarował rezygnację z pracy przy reżyserii, nigdy jednak nie był to koniec definitywny, ale bardziej coś w rodzaju urlopu. Za powrót po przerwie uznać można także The Knick wyprodukowany przez stację Cinemax. Serial opowiada historię fikcyjnego nowojorskiego szpitala the Knickerbocker (w skrócie the Knick). Jednym z pracujących tam lekarzy jest John Thackery, grany przez Clive’a Owena, uzależniony od narkotyków geniusz, bez ustanku poszukujący nowych, lepszych sposobów ratowania ludzkiego życia. Brzmi znajomo? Podobieństwo do Gregory’ego House’a trudno zignorować, warto jednak pamiętać, że w The Knick zarówno szpital, jak i postać Johna Thackery’ego wzorowane są na autentycznych miejscach i ludziach. Tym, co odróżnia The Knick od innych szpitalnych produkcji w stylu Ostrego dyżuru, Chirurgów czy nawet polskiego Na dobre i na złe, jest przede wszystkim czas akcji. Dzieło Soderbergha jest bowiem osadzone w okresie, kiedy rentgen dopiero podbijał sale szpitalne, a operowanie bez rękawiczek było normą, czyli na przełomie XIX i XX wieku. W przeciwieństwie do Scorsesego, Soderbergh wyreżyserował każdy z 10 odcinków pierwszej serii The Knick. Czy podobnie będzie w drugim, zamówionym już przez Cinemax, sezonie, trudno na razie powiedzieć, wiadomo jednak, że, podobnie jak w przypadku Detektywa, takie podejście gwarantuje swego rodzaju płynność i spójność opowiadanej historii. The Knick spotkał się ze względnie ciepłym przyjęciem ze strony krytyków oraz licznymi zachwytami pośród widzów. Tym, co ich do serialu przyciąga, jest dokładnie to samo, co zainteresowało Soderbergha – spojrzenie na ówczesne życie nie przez pryzmat nostalgii, ale z solidną dawką krytycyzmu i realizmu. Reżyser postrzega serial, a wielu widzów przyznaje mu rację, jako próbę odarcia przełomu wieków z romantyzmu, który często skłania odbiorców do stwierdzenia, że chętnie przenieśliby się do tamtych czasów. W wywiadzie dla „The Daily Beast” Soderbergh przyznał także, że dla niego The Knick jest tak naprawdę 10-godzinnym filmem i jego metody pracy nie różniły się niczym od tych zastosowanych przy filmach pełnometrażowych.

MEDYCZNIE, ALE BEZ NOSTALGII ZAGRYWKA KARCIANA Steven Soderbergh znany jest z tego, że w swojej karierze umiejętnie przeplata filmy

Reżyserię dwóch spośród 13 odcinków House of Cards ma na swoim koncie David Fincher.


Podobnie jak Scorsese przy Zakazanym imperium, na dalszym etapie tworzenia serialu Fincher także postanowił przesiąść się na fotel producencki. Mimo że House of Cards jest pierwszym serialem w karierze Finchera, nie jest to jego pierwszy zwrot w stronę telewizji – w wywiadzie udzielonym HitFix ujawnił, że o mały włos nie zostałby reżyserem pierwszego odcinka Deadwood, będącego zresztą jednym z niewielu seriali, które Fincher oglądał. W tym samym artykule twórca Siedem dzieli się także informacją o średniej liczbie ustawień kamer i ujęć, które udawało mu się dziennie nakręcić, a która znacznie przekracza normę powszechnie przyjętą i wyrabianą (w przypadku House of Cards było to 15, 16 ujęć przy 35 ustawieniach na dzień). Jednak tym, co dla Finchera było najciekawsze w pracy nad serialem, nie była szansa zaimponowania starym serialowym wyjadaczom, ale okazja do zmierzenia się z trwającą, jak dotychczas 26 godzin, historią, która

ze względu na długość stwarza okazję do zbudowania fabuły wielowątkowej i wielopoziomowej. Jak sam przyznał, próba ogarnięcia złożoności serialu była odrobinę zniechęcająca, ale stanowiła również wyzwanie i była wykorzystaniem długo wyczekiwanej szansy na realizację dłuższego formatu, oferującego aktorom lepszy materiał, co zresztą przyciągnęło do House of Cards także Kevina Spacey, który wraz z resztą obsady stanowił pierwszy i, jak się potem okazało, najbardziej słuszny wybór Davida Finchera. Fincher i Spacey pozostają zresztą producentami serialu, który święci triumfy zarówno na rozdaniach nagród, jak i pośród widzów. Wielu reżyserów przyznaje, że odnajduje w telewizji szansę na opowiedzenie historii dużo bardziej złożonych niż te prezentowane w filmach kinowych, niejednokrotnie mając do dyspozycji złożonych psychologicznie bohaterów oraz większe zasoby czasowe. David Lynch niechętnie podchodził do pomysłu

tworzenia dla telewizji, zmienił jednak zdanie po rozmowie z Markiem Frostem, podczas której narodziła się perfekcyjnie skonstruowana historia zamordowanej dziewczyny, opowiedziana potem w kultowym już Miasteczku Twin Peaks. Kontrowersyjny Lars von Trier, mający już na swoim koncie serial Królestwo, także zapowiedział ostatnio powrót do duńskiej telewizji z produkcją o roboczym tytule The House That Jack Built. Nawet Tarantino ma na swoim koncie przelotny romans z małym ekranem – być może dzisiaj trudno w to uwierzyć, ale 24 odcinek pierwszego sezonu Ostrego dyżuru wyszedł właśnie spod jego ręki. Powody współpracy z telewizją mogą być różne dla każdego reżysera, tym jednak, co ich łączy, jest to, jak silnie ich artystyczne osobowości wpływają na produkcje, niezależnie od tego, czy są to decyzje obsadowe (Scorsese), techniczne (Fincher), czy nawet, jak w przypadku Tarantino, fetyszystyczne (bose stopy obecne nawet w Ostrym dyżurze).

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

45


W

konkursie głównym 54 edycji Festiwalu Filmowego w Wenecji – obok Chińskiej szkatułki (1997) Wayne’a Wanga i Zachowaj spokój (1997) Yimou Zhanga – pojawił się 7 film w reżyserskim dorobku Kitano, Hanabi (1997), do którego powędrował wkrótce Złoty Lew. Dzieło, które zapewniło Japończykowi renomę, jest jednocześnie tym najlepiej puentującym jego artystyczną działalność na poziomie stylu – są tutaj: malarskie metafory, należycie rozciągnięte ujęcia, anegdota o stróżach prawa i brutalnych gangsterach oraz nieporuszone morze jako leitmotiv. „Fajerwerki”, bo tak na język polski powinno tłumaczyć się tytuł filmu, zapisały się w annałach kinematografii Kraju Kwitnącej Wiśni, a urodzony w Tokio filmowiec popełnił od tamtej pory 9 pełnometrażowych dzieł, zaliczając kolejne etapy wędrówki prawdziwego artysty: rozkwit, kryzys i powrót do korzeni.

OD KOMIKA DO GANGSTERA Długoletni związek z filmem rozpoczął Kitano w latach osiemdziesiątych występami w kameralnych komediach: Makoto-chan (1980) oraz Sukkari… sono ki de! (1981). Wczesna przygoda z gatunkiem stojącym w całkowitej sprzeczności z wizerunkiem Japończyka wypracowanym w Sonatine (1993) czy Brother (2000), choć może dzisiaj dziwić, była naturalnym przedłużeniem jego kariery scenicznej. W młodości, jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych, twórca Lalek (2002) doświadczenia aktorskiego nabywał jako komik u boku przyjaciela, Kiyoshiego Kaneko, z którym tworzył politycznie niepoprawny duet „The Two Beats”. W nocnych klubach komedii, a później w krajowej telewizji tandem śmiało pokpiwał z grup społecznie nieuprzywilejowanych: osób starszych,

Ilustr. Marta Kubiczek

bezdomnych, niepełnosprawnych. Do tego humorystycznego i najbardziej szalonego rozdziału swojego życia nawiązuje Kitano w Powrocie przyjaciół (1996), filmie będącym jednocześnie pierwszym w całości zrealizowanym po wypadku, którego doznał prowadząc motocykl. „To była nieświadoma próba samobójcza”: mówi Kitano o incydencie mającym w jego odczuciu pozbyć się drzemiącego w nim dotąd krnąbrnego i nierozważnego gwiazdora. Przez blisko 10 lat – od pierwszego filmowego występu przed kamerą do reżyserskiego debiutu, sentymentalnego Brutalnego gliny (1989) – zagrał w 9 realizacjach. W 1983 roku wcielił się w postać sierżanta Hary w podszytym homoerotycznymi podtekstami, antywojennym Wesołych świąt, Pułkowniku Lawrcence Nagisy Ôshimy, a trzy lata później otrzymał Błękitną Wstęgę, nagrodę Stowarzyszenia Krytyków Filmowych z Tokio, za rolę Yajimy w zapomnianym już dzisiaj filmie Yasha (1985) Yosuo Furuhaty. Niewzruszone oblicze Kitano zaczęto utożsamiać z bezwzględnymi przestępcami i naginającymi prawo gliniarzami dopiero dzięki jego autorskim projektom z lat dziewięćdziesiątych. „Humor jest niczym przemoc. I jedno, i drugie przychodzi nieoczekiwanie. Im bardziej są nieprzewidywalne, tym lepiej”: stwierdza Japończyk.

widzów i krytyków. Ci pierwsi dostrzegli w filmach odpowiednio: ujmującą przypowieść o przyjaźni oraz umiejętnie pielęgnujące japońską tożsamość kino gangsterskie w duchu amerykańskim; drudzy – sentymentalny banał opatrzony tkliwym brzmieniem fortepianu Joe Hisaishiego oraz nihilistyczne i nudne epatowanie przemocą. „Beat” powrócił do łask filmowej krytyki Lalkami, czego symboliczną oznaką była ich premiera podczas 59 weneckiego festiwalu – w miejscu, które poniekąd wypromowało reżysera. Zainspirowany rodzimym teatrem bunraku oraz poetyką klasycznych sztuk Monzaemona Chikamatsu film przeplata trzy historie: podróż narzeczonych, Matsumoto i Sawako, w głąb Japonii, opowieść starzejącego się szefa yakuzy spotykającego po latach młodzieńczą miłość oraz losy gwiazdy pop i jej zagorzałego wielbiciela. W Lalkach dominuje jednak nie treść, a forma. Wizualny język Kitano silnie osadzony jest w malarstwie, któremu również poświęca się od wielu lat. Świat przedstawiony filmu jest bardzo plastyczny i zmysłowy, wypełniają go wielobarwne, niezwykle wyestetyzowane kompozycje akcentujące nastrojowość i zmienność natury, a nieomal każdy kadr przypomina odrębne oniryczne malowidło, pod którym z powodzeniem mogliby podpisać się francuscy impresjoniści.

TAŚMA JAK PŁÓTNO

OBSESJE I PRYWATNE DEMONY

Nazwisko Kitano stało się naprawdę gorące na przełomie wieków. Środowiska festiwalowe wyczekiwały tego, co po spektakularnym Hana-bi zaproponuje ten osobliwy, filigranowy Azjata. Powstały w 1999 roku Kikujiro (tytuł filmu jest nawiązaniem do imienia ojca reżysera) oraz zrealizowany rok później w koprodukcji ze Stanami Zjednoczonymi Brother konsekwentnie poróżnili

Inspiracje filmowca japońskim teatrem lalek mogły po cichu, niejako między wierszami zapowiedzieć, iż autor Hana-bi niebawem skieruje oko kamery na samego siebie. W ramach sztuki bunraku animatorzy wprawiający kukły w ruch w trakcie całego występu znajdują się za obniżoną sceną, przez co w dużej mierze są prezentowani publiczności. Droga od takiej wysublimowanej demi-


Yakuza znad morza Takeshi Kitano uwielbia różnorodność. W jego filmowej twórczości znaleźć można zarówno melancholijną kontemplację w duchu slow cinema, jak i przeestetyzowane, postmodernistyczne wygłupy; zarówno intymne wtręty autobiograficzne, jak i czystą fikcję ubraną w kino gatunków; zarówno okrucieństwo, jak i zaskakujące pokłady ciepła. Japończyk staje po obu stronach kamery, pisze scenariusze, zasiada nawet przy stole montażowym. Jednakże w tym szaleństwie jest metoda: słynny „Beat” to autor z krwi i kości. Adam Cybulski

styfikacji do autotematyzmu i podkreślania procesualności dzieła jest już niedługa. Kitano przemierzył ją w trzy lata, zatrzymując się na chwilę, w 2003 roku, przy niewidomym wędrowcu, mistrzu miecza, Zatôichim. Postać niewidzącego samuraja, zrodzona na początku lat sześćdziesiątych w studiu filmowym Daiei, jest legendą w Kraju Wschodzącego Słońca. Wysmakowana formalnie adaptacja „Beata” została bardzo ciepło przyjęta przez krytykę. Mimo tego filmowiec nie ustrzegł się artystycznego zastoju – kryzys nadszedł już rok później. Kitano postawił na terapię z kamerą na reżyserskim krzesełku. Owocem niemocy Japończyka był autotematyczny, niepisany tryptyk. W Takeshis’ (2005) – w którym występuje w podwójnej roli: gwiazdy kina akcji oraz ubogiego komedianta – problematyzuje schizofreniczne doświadczenie związane z karierą rozdartą pomiędzy wizerunkiem klauna i niezrozumianego artysty a emploi wypracowanym w pełnych przemocy filmach gangsterskich. W najprawdopodob-

niej najsłabszej jak dotąd realizacji, Niech żyje reżyser! (2007), składa iście postmodernistyczny, utkany z aluzji do klasyki rodzimej kinematografii hołd mistrzom, kreśląc wewnątrz filmowej rzeczywistości kolejne pomysły na następny film. Są tutaj nawiązania, choć niestety mało fantazyjne, do powolnego kina Yasujiro Ozu, twórczości Ishirô Hondy, ojca Godzilli, czy grozy spod ręki Kaneto Shindô. Achilles i żółw (2009), dzieło dużo bardziej udane od poprzednika, poświęcone jest malarstwu, drugiej największej pasji Kitano. Akcja obejmuje kilkadziesiąt lat życia Kuramochiego, niestrudzonego amatora płótna, który braki warsztatowe nadrabia wytrwałością i ciężką pracą. Każda z części tej trylogii impasu uzupełniona jest zgrabnie zakamuflowanymi odniesieniami do najdonioślejszych wydarzeń w życiorysie artysty: od trudnego dzieciństwa w powojennej Japonii, po groźny wypadek drogowy z 1994 roku. W nową dekadę „Beat” wszedł z chłodną i demitologizacyjną Wściekłością (2010), którą pogodził się z kinem gangsterskim. Ki-

tano ponownie wciela się w postać niezbyt wysoko postawionego w mafijnej hierarchii przestępcy, który – podobnie jak Murakawa w Sonatine czy Mamamoto w Brother – nie boi się pobrudzić rąk, wykonując robotę zwierzchników. Film rezygnuje z efektownej gatunkowości i blichtru towarzyszącego działalności gangstera na rzecz misternie prowadzonego scenariusza, surowego realizmu i wnikliwego wglądu w struktury yakuzy. Japoński reżyser powrócił na stare śmieci i prawdopodobnie już na nich pozostanie. Przez przeszło 20 lat realizowania autorskich dzieł w studiu Office Kitano zdążył skosztować niemal wszystkich smaków kina z ojczyzny Akiry Kurosawy. Obserwując jego filmowy dorobek, można stwierdzić, że twórca Kikujiro to odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Kraj Kwitnącej Wiśni od wielu lat utożsamiany jest z kulturą ekstremalności, a prawdopodobnie żaden urodzony tam filmowiec nie uwewnętrznił jego estetycznych skrajności bardziej od Kitano.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

47


Tytuł Minimalizm po polsku, czyli jak uczynić życie prostszym Autor Anna Mularczyk-Meyer Wydawnictwo Black Publishing Rok wydania 2014 Recenzuje Elżbieta Pietluch

Mniej znaczy lepiej

P

oczątkującym blogerom z pewnością nie przyświecają ambicje pisarskie, mimo że ich czytelnicy z niecierpliwością przebierają nogami w oczekiwaniu na publikację kolejnych notek. W tym kontekście nasuwa się pytanie, dlaczego materiał ukazany pierwotnie za pomocą doskonalszego, bo interakcyjnego i zarazem ogólnodostępnego, cyfrowego medium, zostaje poddany zapisowi na nośniku bardziej archaicznym, za jaki niewątpliwie uchodzi książka? Ośmielam się zaryzykować stwierdzenie, że Minimalizm po polsku, czyli jak uczynić życie prostszym autorstwa Anny Mularczyk-Meyer jest syntetycznym opracowaniem zagadnień, które blogerka niestrudzenie, od czterech lat, poruszała w stworzonym przez siebie zakątku sieci. Na gruncie polskim to odważny głos w krytyce konsumpcjonizmu i kultury masowej, a w starannie skomponowanych rozdziałach książki ten bezpretensjonalny ton wybrzmiewa jeszcze wyraźniej. Krakowska iberystka wypowiedziała otwartą wojnę nadmiarowi przedmiotów, przesytowi wrażeń i emocji, zalewowi informacji, skutecznie rozprawiając się z rozpasaną zachłannością na własnym poletku. Głęboki namysł nad zdobytymi doświadczeniami stał się przyczynkiem do snucia rozważań o charakterze bardziej uniwersalnym. Każdy z podjętych wątków został opatrzony przykładami z życia wziętymi. Gotowość dzielenia się z czytelnikami osobistymi przeżyciami sprawia, że temat nie trąci zbytnią abstrakcyjnością, a zaprezentowane bez psychologizującego mentorzenia wskazówki okazują się w dużym stopniu przydatne i inspiru-

Fot. Materiały prasowe

jące. Niekwestionowana charyzma i erudycja autorki przyciągnęły rzeszę entuzjastów minimalizmu, którym nie uśmiecha się wizja dnia wypełnionego katorżniczą pracą w pogoni za pieniędzmi na spłatę kredytu mieszkaniowego. Minimalizm w powszechnym przekonaniu odnosi się wyłącznie do aspektów materialnych, czyli obsesyjnego odgruzowywania przestrzeni życiowej z nagromadzonych „kurzołapów” i „przydamisiów”, zakupowych wyrzeczeń, czy skrupulatnej inwentaryzacji aktualnego stanu posiadania. Dalekie od prawdy okazują się również stereotypy, że minimalizm jest ekstrawagancją bezdzietnych singli spod znaku wolnych strzelców lub dorabianiem ideologii do ubóstwa. Mularczyk-Meyer nieodparcie udowadnia, że dalekosiężne konsekwencje działań podjętych z walce z materią dotykają nie tylko sfery finansowej i fizycznej, lecz wywierają korzystny wpływ na rozwój osobisty. Zgodnie z tą wykładnią kluczem do samopoznania jest przewartościowanie stosunku do nabywania, posiadania i przechowywania na przekór wdzierającym się wytrychem przekazom reklamowym, które wpajają nam wyimaginowane potrzeby, zachęcając nas w rezultacie do nieustannego odwiedzania galerii handlowych. Krótko mówiąc: tracimy nie tylko złotówki, ale przede wszystkim marnujemy bezcenny czas i nieodnawialne zasoby energii życiowej. Przed szaleństwem kompulsywnych zakupów uchroni nas jedynie umiejętność odróżniania faktycznych potrzeb od chwilowych zachcianek. Pójdźmy krok dalej. Metodyczne pozbywanie się zbędnych przedmiotów codziennego użytku, pamiątek, nieprzeczytanych

książek skutkuje przesunięciem środka ciężkości z ilości na jakość, a więc gdzieniegdzie, we fragmentach omawianego poradnika, można wytropić echa poglądów wyartykułowanych wcześniej przez Dominique Loreau w Sztuce prostoty i na tym podobieństwa się kończą. Nowatorstwo w ujęciu minimalizmu przez polską blogerkę obejmuje dwa obszary. Z socjologicznego punktu widzenia interesująco przedstawiają się starania autorki, aby zarysować szerszą perspektywę oglądu dla głównego tematu z uwzględnieniem przejścia z komunizmu do kapitalizmu. Współczesna tendencja chomikowania wyrasta z pamięci o reglamentowanych towarach, ograniczonym wyborze podstawowych artykułów i sklepowych półkach, które zazwyczaj świeciły pustkami. Natomiast stała obecność wszelkich dóbr materialnych na wyciągnięcie karty płatniczej utrudnia okiełznanie żądzy posiadania zarówno wśród świeckich, jak i duchownych, chociaż, zakorzeniona w polskim charakterze narodowym, tradycja chrześcijańska nobilituje ascezę, prostotę i umiar. W związku z tym Mularczyk-Meyer przytacza relacje ze spotkań z osobami, którym wspomniane wartości nadal przyświecają w codziennym życiu, przekonując czytelników, że „minimalistycznych inspiracji nie trzeba szukać daleko, w Japonii czy buddyjskich klasztorach – można je znaleźć tuż za rogiem”. Na pierwszy rzut oka mamy do czynienia z literaturą użytkową. Niemniej jednak uleganie pierwszemu wrażeniu w tym przypadku jest zwodnicze, ponieważ Minimalizm po polsku jest pasjonująca lekturą o przeobrażaniu rzeczywistości i sztuce życia w zgodzie z samym sobą.


Tytuł Sońka Autor Ignacy Karpowicz Wydawnictwo Wydawnictwo Literackie Rok wydania 2014

Recenzuje Agnieszka Dąbrowska

O Sońce, co spotkała Niemca

O

powieść o przemilczanych sekretach wojennych, historia okrutnie przerwanej miłości, szkic o polskich Kresach. Wszystko to w wyjątkowo udanej formie znajdziemy w najnowszej noweli Ignacego Karpowicza. Najważniejsza jest Sońka snująca opowieść o wydarzeniach swojego życia w obecności warszawskiego modnego reżysera teatralnego. Mężczyzna przez przypadek trafia do podlaskiej wioski – Królowego Stojła znajdującego się „nieopodal metropolitalnej Słuczanki”. Z powodu zepsutego samochodu i braku zasięgu zatrzymuje się na kubek mleka u starszej kobiety. Dostrzega ona w młodzieńcu pięknego anioła, idealnego słuchacza dla swojej przemilczanej dotąd historii. Spowiedź kobiety przenosi czytelnika do wydarzeń drugiej wojny światowej, kiedy na terenie Polski pojawili się oficerowie SS. W jednym z nich szaleńczo zakochuje się Sońka, wówczas młoda, wiejska dziewczyna, pomagająca swojemu ojcu i braciom, wychowująca się bez matki. Wystarczy jedno spojrzenie przystojnego niemieckiego księcia, aby życie dziewczyny zostało podporządkowane silnemu uczuciu. Będzie to wyjątkowa miłość, bo przebiegająca niemal bez słów (Sonia i Joachim nie znają wspólnego języka), za to przesycona smakiem truskawek ze śmietaną i zapachem przyrody latem; czysto intuicyjna i zmysłowa. Kiedy staruszka opisuje swojego ukochanego, w jej głosie wciąż obecne są zaangażowanie i czułość. Jej Joachim, tak wcześnie utracony, pokochany wbrew okolicznościom, pozostanie tym jedynym. Zagłada wojenna, początkowo omijająca podlaską wioskę, dociera w końcu i tutaj. Nie-

miecki oficer dokonuje okrutnych zbrodni, staje się wrogiem mieszkańców wsi, a zakochaną w nim Sońkę nazywa się zdrajczynią i poddaje ostracyzmowi. Ginie jej rodzina, a ona sama musi żyć w odosobnieniu. Jej prawdziwe, intensywne życie pełne bliskich osób kończy się właściwie wraz z wojną. Potem mieszka samotnie w drewnianej chacie, a towarzyszami kobiety są głównie domowe zwierzęta. Kiedy już właściwie nic nie ma prawa się wydarzyć, w Królowym Stojle pojawia się przywykły do luksusów i lubiący miejskie życie reżyser teatralny – Igor. Sukcesy trochę poprzewracały mu w głowie, stał się cyniczny i zgorzkniały. Przypadkowe spotkanie ze staruszką sprawia jednak, że przypomina sobie o własnym wiejskim pochodzeniu. Okazuje się, że białoruska mowa Sońki jest dla niego całkowicie zrozumiała. Igor cierpi na poczucie gorszości z powodu chłopskich korzeni, akcentu, inności, prawosławnej religii. To rodzaj balastu, którego chce się pozbyć i który pragnie ukryć przed światem. W opowieści Sońki dostrzega wartość i natychmiast oczami duszy przenosi ją na stołeczną scenę, planuje scenografię i dekoracje, spisuje w myśli dialogi, a nawet wyobraża sobie reakcje krytyków i publiczności. O ile sama historia kobiety jest gwałtowna, poruszająca, poetycka a jednocześnie brutalna, o tyle postać Igora i jego teatralna wizja wprowadzają elementy ironii i dystansu; oddziela czytelnika od prawdziwego doświadczenia wydarzeń sprzed lat. Monolog kobiety jest przerywany fragmentami z wyobrażonego spektaklu. Dla Sońki Igor jest kolejnym księciem, pięknym młodzieńcem, aniołem śmier-

ci, któremu może powierzyć swoją historię, nadając jej sens. W miarę trwania opowieści kobieta jakby młodnieje, wstępuje w nią nowe życie. Tymczasem reżyser Igor starzeje się, staje przezroczysty i słaby. Obraz Sońki jest bardzo pięknym portretem kobiety w polskiej literaturze – z jej tęsknotami, marzeniami, konfliktami i pragnieniami. Natomiast postać Igora to postmodernistyczna gra z biografią samego Karpowicza, który pierwsze lata życia spędził na wsi, w Słuczance, a dziś jest modnym, warszawskim autorem. Jak przyznał w jednym z wywiadów: „Jeszcze pokolenie moich dziadków żyło właśnie tak, jak Sońka”. Pisarz w dzieciństwie słyszał opowieść o mieszkającej w jego wiosce kobiecie, zakochanej niegdyś w niemieckim oficerze. Czytelnik wie doskonale, że Igor to nie Ignacy Karpowicz, ale informacja o kresowym pochodzeniu autora dodaje historii rysu autentyczności. Ta najbardziej podlaska z książek autora ma doczekać się swojej wersji scenicznej na deskach Teatru Dramatycznego w Białymstoku w marcu przyszłego roku. Sońka jest nowelą wieloznaczną, niepokojącą i nieoczywistą. Jest to mocna, męska proza z bardzo dobrym lirycznym portretem kobiety. Nie zawiera finałowej oceny postępowania bohaterów. To słuchacz opowieści w chacie staruszki oraz widz spektaklu o jej życiu ma ocenić, kim naprawdę była tytułowa postać. Według jednych „Sońka była szeptuchą. Potrafiła rzucić urok na krowę, żeby zdechła. (...) to była nasza kara za paskudztwa wojny”. Inni twierdzili, że „ona pomagała, umiała zamawiać popiołem. Przeganiała choroby, leczyła zwierzynę. Bańki stawiała. Nie była zła ta Sońka”. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

49


Tytuł Yerakina Wykonawca Banda Magda Wytwórnia GroundUP Music Data premiery 23 września 2014

Recenzuje Aleksander Jastrzębski

Zabawy dźwiękiem

P

odejrzewam, że większość z nas ma na podorędziu kilka płyt, przy słuchaniu których nie potrafi smucić się ani martwić czymkolwiek. Jedynym możliwym działaniem jest owinięcie się dźwiękami jak kołdrą w mroźny, zimowy poranek i zatracenie się w nich. Gatunek muzyczny nie gra tu żadnej roli – chodzi o reakcję organizmu na muzykę. O uczucie, jakby każdy atom naszego ciała był uśmiechnięty, dzięki czemu możemy wsiąść do przepełnionego tramwaju w czasie porannego szczytu bez złości. Przestaje nam nawet przeszkadzać to, że ogrzewanie najczęściej działa w systemie binarnym – albo jest zepsute, albo usilnie stara się odwzorować warunki panujące we wnętrzu aktywnego wulkanu. Właśnie takimi płytami są dla mnie między innymi Oscar Peterson Plays the George Gershwin Songbook i We Like It Here zespołu Snarky Puppy. Teraz do tego grona dołączyła Yerakina grupy Banda Magda. Magda Giannikou – pochodząca z Grecji wokalistka, akordeonistka, aranżerka i kompozytorka muzyki filmowej – na swojej drugiej płycie dokonała niesamowitej rzeczy: w 9 utworach, z których żaden nie trwa dłużej niż pięć minut, zmieściła potężny kawałek świata. Krążek oferuje słuchaczom piękną mozaikę dźwięków, stworzoną z greckiego folku, muzyki francuskiej, kolumbijskiej cumbii, samby i odrobiny filmowości. Całość dodatkowo ubarwia rozbudowane i niezwykle barwne instrumentarium, w którym nie brakuje niezliczonej liczby perkusjonaliów, sekcji smyczkowej i dętej, akordeonu, a nawet cymbałów. Wokalistka każdy z utworów śpiewa w języku

Fot. Materiały prasowe

adekwatnym do jego stylistyki, co przydaje muzyce autentyzmu. Na czele armii zalet stoi właśnie on. Nie tylko go słychać, ale i widać, bo Yerakina, podobnie jak większość albumów wydawnictwa GroundUP Music, została zarejestrowana w formie DVD. Uwielbiam obserwować, jak współudział w wykonaniu utworu sprawia muzykom tak wielką radość! Oczywiście nie trzeba oglądać DVD, żeby to wyczuć. Może właśnie to sprawia, że Yerakina wyzwala we mnie tyle pozytywnej energii. Pochwała należy się także za aranżacje, które są rozbudowane i ciekawe. W połączeniu ze zróżnicowaniem stylistycznym sprawiają, że nie można przewidzieć, co przyniesie kolejny utwór. Otwierającą krążek Sambię inicjuje fraza na akordeonie, z kolei fenomenalny El Pescador zaczyna się od surowych męskich głosów śpiewających w unisonie przy akompaniamencie perkusjonaliów. Po chwili zastępuje je delikatny głos Giannikou, do którego natychmiast dołącza fortepian i subtelne smyczki. Dalej pojawia się też gitara barytonowa i przejmująca, filmowa partia skrzypiec. Gdy zaczynamy przemyśliwać fantastyczną i nowoczesną aranżację piosenki o rybaku rozmawiającym z księżycem i morzem, z zamyślenia wyrywa nas zadziorna fraza zagrana na cymbałach, której i Jankiel by się nie powstydził. Następnie dołącza sekcja dęta, współtworząc jeden z bardziej energicznych utworów na płycie. Natomiast pierwsza połowa miniatury (utwór trwa nieco ponad dwie minuty) Doralice to pełen uroku duet wokalu i kontrabasu. Właściwie każdy z utworów jest miłą niespodzianką

i ma w sobie coś niezwykłego, dlatego resztę pozostawiam do odkrycia słuchaczom. Łowcy niuansów również znajdą coś dla siebie, bo poziom umiejętności muzyków w połączeniu z przemyślanymi kompozycjami liderki zespołu spłodził ich wiele. Bardzo ujęły mnie też zdolności wokalne Magdy Giannikou oraz sposób, w jaki z nich korzysta. Nie ma tu popisów w rodzaju śpiewania przez pięć oktaw i burzenia ścian głosem. Są za to: lekkość, urok i emocje. Należy także podkreślić, że wokal brzmi świetnie niezależnie od tego, w jakim języku śpiewa liderka zespołu, co nie jest oczywiste. Zdarzało mi się zauważać wokalistki, które śpiewały fantastycznie na przykład po polsku, lecz po angielsku nie słuchało ich się już tak przyjemnie. I nie była to wina akcentu! Nie wiem, z czego to wynika. Zdaję sobie sprawę, że ten tekst z każdym znakiem upodabnia się do hymnu pochwalnego, ale wszyscy współtwórcy najnowszego krążka formacji Banda Magda ciężko na to zapracowali. Dlatego bez wyrzutów sumienia chylę czoło przed fantastyczną produkcją, za którą odpowiedzialny jest Michael League – lider Snarky Puppy i założyciel GroundUP Music. Sprawienie, by tak zróżnicowane instrumentarium oraz pełne niuansów aranżacje brzmiały tak spójnie i dobrze, musiało być nie lada wyzwaniem, z którego League wywiązał się wzorowo. Yerakina to muzyczna, pełna przygód podróż przez świat i emocje w towarzystwie wyśmienitych muzyków, ukazująca efekty zabaw konwencją oraz stylami i przypominająca, że muzyka to przede wszystkim radość. Pozycja obowiązkowa niezależnie od nastroju.


Tytuł Live at Wembley Arena Wykonawca ABBA Wytwórnia Polar Music Data premiery 29 września 2014

Recenzuje Wojciech Szczerek

I’m Still Alive

A

BBA to zespół przede wszystkim studyjny i takim pozostanie, bo w końcu nie jest tajemnicą, że od 30 lat nie istnieje, a zatem i nie występuje. Sprzedaje za to miliony płyt, raz po raz udostępniając pojedyncze ciekawostki lub nowości ze swojego przepastnego archiwum nagrań – głównie ku uciesze koneserów. W okresie swojej aktywności grupa nie stroniła jednak od grania na żywo i chociaż ich głównym sposobem na utrzymanie kontaktu ze słuchaczami była telewizja, trzykrotnie udawali się w trasy po całym świecie. Były one dość dobrze dokumentowane i aż dziw bierze, że oprócz paru realizacji telewizyjnych (między innymi dość powściągliwy materiał ABBA In Concert), płytowych (krążek Live składający się w większości z mocno „dopracowanych” w studiu występów telewizyjnych, nie estradowych), a nawet jednej kinowej (ABBA: The Movie w reżyserii Lasse Hallströma), trzeba było czekać tak długo na wydanie koncertu w pełnym wymiarze. Live At Wembley Arena to niemal dwugodzinny zapis jednego z serii występów, które grupa dała na londyńskim stadionie jesienią 1979 roku. Wtedy ABBA była u szczytu swojej świetności, posiadając status prawdopodobnie najlepiej rozpoznawalnego i najbardziej rozchwytywanego wykonawcy popowego na świecie. Na setliście nie brakuje żadnego ze znanych hitów ABBY (z wyjątkiem Mamma Mia), które dopełnione zostały utworami o świetnym potencjale koncertowym. I tak obok otwierającego show Voulez-Vous oraz innych pewniaków jak Knowing Me, Knowing You, Gimme! Gimme!

Gimme!, SOS, Take a Chance on Me czy Dancing Queen, usłyszeć można rzadsze, pochodzące z nowej wtedy płyty As Good As New, If It Wasn’t for the Nights (klimatyczny, mało znany kawałek disco), Chiquitita, I Have a Dream (z udziałem zawsze fałszującego zespołu dziecięcego) czy Does Your Mother Know. Utworami mało dziś znanymi, za to świetnie pasującymi do koncertowej zabawy, okazują się szlagierowe Rock Me oraz Why Did It Have to Be Me, kabaretowe Money, Money, Money, trochę dramatyczne, bo opatrzone dość tajemniczym wstępem (niesłusznie usuniętym zresztą z wersji studyjnej) Summer Night City, brzmiące jak zawsze monumentalnie Eagle oraz rock’n’rollowe Hole In Your Soul. Długo wyczekiwaną rewelację stanowi premierowy utwór pod tytułem I’m Still Alive, wykonywany tylko podczas trasy w 1979 roku i nigdy nienagrany. Można go nazwać białym krukiem, biorąc pod uwagę, że w repertuarze zespołu jest jednym z trzech nienapisanych przez spółkę Benny&Björn, a przez Agnethę. Interesujące jest to, że wokalistka nie tylko utwór śpiewa, ale też akompaniuje sobie na fortepianie, co nigdy jej się nie zdarzało, nawet w karierze solowej. Sam kawałek, który jak wiele abbowych piosenek opowiadających o zawodach miłosnych brzmi szczerze, mimo paru niedoskonałości zasługuje przynajmniej na takie wydanie. Udowadnia on też, że za sukces zespołu odpowiadało w równej mierze każde z czwórki jego członków oraz wielu innych ludzi z nim związanych. ABBA występowała bowiem ze wsparciem stałej ekipy, złożonej z najlepszych szwedz-

kich muzyków i wokalistów tamtych czasów, którzy brzmienie muzyki ABBY zmienili w coś, czego w studiu nie usłyszymy. Nadali jej bardziej rozluźniony charakter, co usłyszeć można w pojawiających się często elementach stylu country (rytmiczne, pobrzękujące gitary w kilku utworach). Słychać w nich jednocześnie duże zaangażowanie i wysoki poziom profesjonalizmu. Chociaż całe przedsięwzięcie nie jest wolne od wad, jak miejscami bardzo powściągliwa ekspresja Agnethy, to nie można obydwu paniom odmówić świetnej formy głosowej. Pewnym mankamentem nagrania jest to, że niektóre piosenki, jak As Good As New czy Summer Night City, wydają się wykonane dość pospiesznie – mają szybsze tempo niż w oryginale i w zasadzie trudno nie oprzeć się wrażeniu, jakoby ekipa chciała je tylko „odfajkować”. Czemu? Trudno powiedzieć, ale słucha się ich z taką dozą obojętności, z jaką zostały zagrane. Znany dziś głównie ze swojego kasowego musicalu Mamma Mia! zespół ABBA pokazuje po raz kolejny, że stanowi klasę samą w sobie. Live at Wembley Arena to zapis kwintesencji dobrej zabawy, jaką dostarczali i nadal, choć nie bezpośrednio, dostarczają słuchaczom. Koncerty, które widziała albo słyszała tylko ograniczona rzesza fanów, zostały w końcu upublicznione i należy mieć nadzieję, że tego typu wydawnictw, zresztą nie tylko abbowych, będzie w przyszłości więcej. Takich płyt słucha się z nieodpartą nostalgią za czasami, kiedy pop był niemal bezpretensjonalny, świeży i mniej skomplikowany. ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

51


Tytuł Lucy Reżyseria Luc Besson Dystrybucja United International Pictures Data premiery światowej 24 lipca 2014

Recenzuje Agnieszka Barczyk

Lucy jest wszędzie

P

oczątków teorii zakładającej, że człowiek wykorzystuje jedynie ułamek możliwości swojego mózgu, można szukać już w 1907 roku, w artykule Williama Jamesa zatytułowanym The Energies of Men. Blisko 30 lat później amerykański pisarz Lowell Thomas, pisząc przedmowę do poradnikowej pracy Dale’a Carnegie, do słów ojca psychologii dołożył liczby: „Profesor William James z Harvardu zwykł mawiać, że przeciętny człowiek rozwija jedynie 10% swoich ukrytych zdolności umysłowych”. Tak właśnie zaczęła się kariera mitu, który wkrótce zyskał także swoje popkulturowe życie. Na wielkim ekranie wykorzystywał go między innymi Neil Burger w filmie Jestem Bogiem (2011). Tym razem po znaną już teorię sięga popularny francuski reżyser Luc Besson w filmie Lucy (2014). Tytułowa bohaterka to amerykańska studentka (Scarlett Johansson), która mieszka na Tajwanie. Za sprawą nowo poznanego chłopaka (Pilou Asbæk) dziewczyna zostaje uwikłana w przemyt i otrzymuje ofertę pracy od kierującego narkotykową szajką pana Janga (znany z Oldboya Min-sik Choi). Współpracownicy nieznoszącego sprzeciwu bossa w organizmie Lucy umieszczają saszetkę wypełnioną CPH4. Na skutek nieprzewidzianych okoliczności silna substancja przenika do krwiobiegu dziewczyny i uwalnia drzemiący dotąd w jej mózgu potencjał. Od tej pory Lucy staje się nadczłowiekiem – potrafi lewitować, na zawołanie zmieniać kolor włosów i podróżować w czasie. Grająca rolę głównej bohaterki Scarlett Johansson (Dziewczyna z perłą, Avengers) sta-

Fot. Materiały prasowe

nowi jeden z największych atutów nowej produkcji autora Leona zawodowca i Nikity. W ciągu półtorej godziny jej bohaterka przechodzi skrajną metamorfozę – z przeciętnej studentki zmienia się w maszynę do zabijania. Zachwyca zwłaszcza w tym drugim stadium, emanując sztucznością i automatyzmem stopniowo pozbawianego człowieczeństwa robota, który z niedowierzaniem kręci głową i od nowa poznaje świat, dziwiąc się jego dźwiękom. Warto wspomnieć, że Johansson zyskała angaż po rezygnacji Angeliny Jolie. Nie gorzej radzi sobie, wcielający się w postać profesora Normana, Morgan Freeman (Bez przebaczenia, Skazani na Shawshank, Iluzja). W filmie Bessona wyraźnie bowiem zaznaczony jest podział na dwa segmenty kompozycyjne. Pierwszy, tworzący zasadniczy trzon produkcji, buduje historia Lucy. Drugi zogniskowany został wokół wykładu specjalisty, który za pomocą liczb i naukowych faktów przybliża swoim słuchaczom – a także zebranym w sali kinowej widzom – zagadnienia dotyczące mózgu i jego wydajności. Szkoda tylko, że mający uwiarygodnić prezentowaną opowieść profesor Norman karmi odbiorcę stekiem pseudonaukowych bzdur. W efekcie, mająca filozoficzny potencjał, produkcja francuskiego reżysera nawet nie próbuje wychodzić poza ramy nie do końca zgrabnego połączenia kina akcji i science fiction. Zamiast inspirującej lekcji twórca Wielkiego błękitu oferuje widzowi tylko widowiskowe sceny pościgów i strzelanin, w których piękna superbohaterka mierzy się z azjatycką mafią. Obok gry aktorskiej na duży plus zasługuje montaż. Już w pierwszym kwadransie

odbiorca poczęstowany zostaje zestawem dobrze dobranych ujęć, które poprzez analogię świata ludzi i zwierząt ciekawie budują sekwencję polowania na główną bohaterkę. Podobny zabieg wykorzystał Paul Scheuring w preludium do swojego Eksperymentu (2010). Warta uwagi pozostaje również tworząca klimat ścieżka dźwiękowa Érica Serry, szczególnie istotna w scenach, w których reżyser zrezygnował z dialogów (na przykład podczas drugiego spotkania Lucy z panem Jangiem). Napięcie w filmie rośnie wraz ze wzrostem możliwości mózgu Lucy, który odzwierciedlają zajmujące cały ekran liczby. I choć profesor Norman nie ma pojęcia, co się stanie, kiedy na ekranie pojawi się „100”, zdaje się, że Besson ma jednak własną koncepcję człowieka wyposażonego w mózg pracujący na 100-procentowych obrotach. W swojej wizji przekracza wszelkie granice, tak jak na ekranie robi to Lucy. Odwołuje się przy tym do znanych już motywów, wykorzystując intertekstualne nawiązania. Kiedy widz ogląda pierwszą kobietę – małpę Lucy – i bohaterkę Bessona, trudno mu nie przypomnieć sobie technologicznego skoku, który w 1968 roku za pomocą gwałtowanego przejścia od kości do statku kosmicznego zaproponował odbiorcom Stanley Kubrick (2001: Odyseja kosmiczna). Wszystko świetnie, tylko czy tutaj te filozoficzne opowiastki są naprawdę potrzebne? Lucy to przede wszystkim kino akcji. Nikt więc chyba nie wymaga, by jego widownia wykorzystywała wszystkie możliwości swojego mózgu.


ko n t r a s t m i e s i Ä™ c z n i k

53


WARSZAWA. POCZĄTEK

NIESMAK

ZIĘBA

W

Warszawie ciągle się jeszcze gubię. Minie trochę czasu, zanim w mojej głowie utworzy się pamięciowy GPS. Odkrywanie miasta jest jednak przeżyciem niesamowitym, a odnajdywanie się w nim stanowi część procesu poznawczego. Poza tym, w Warszawie warunki do odnajdywania się są nadzwyczaj korzystne. Układ ulic jest dość prosty, niemal nowojorski, ludzie są różnorodni jak w Londynie, a wrocławskie bywają przebłyski dawnych znajomości. Podczas Balu Gałganiarzy, przygotowanego w ramach cyklu Warszawa w Budowie organizowanego przez Muzeum Sztuki Nowoczesnej, gośćmi honorowymi byli czołowi bywalcy wernisaży. Takich barwnych, czasami wręcz dziwacznych, postaci nie brakuje w żadnym mieście, w którym dotychczas przyszło mi mieszkać (byli nawet w Oxfordzie, proszę sobie wyobrazić…). Berlin ma chyba najsłynniejszą parę wernisażowych performerów, czyli Ewę i Adele, Warszawa zaś ma „wiecznego studenta”, wysokiego pana w spodniach z kieszeniami wypchanymi „Bógwieczym”. Bal Gałganiarzy to była inicjatywa niecodzienna, bo zorganizowana z okazji otwarcia nowego budynku Akademii Sztuk Pięknych. Bal miał kontynuować tradycję popularnych balów przebierańców, z których warszawska ASP słynęła w okresie międzywojennym i w latach pięćdziesiątych. Miała także przypomnieć przebierane dziady z początku lat dziewięćdziesiątych, w których udział brali artyści. Na sobotniej imprezie udało mi się dostrzec kilka znanych twarzy ze świata szeroko pojętej kultury, choć w tak ogromnym tłumie było to nie lada wyzwanie. I mimo że w gąszczu wizerunkowych mistyfikacji można było z łatwością zniknąć, to jednak poczułam się jakbym mieszkała tutaj od dawna. A już sobie wyobrażałam, że tak dobrze będzie zatopić się w warszawskiej masie anonimowości! Okazuje się, że środowisko artystyczne, podobnie jak we Wrocławiu, jest całkiem małe i lubi się pławić w swoim farbowanym sosie. Nie ma w tym nic złego, może być nawet całkiem przyjemne. Jest jednak zasadnicza różnica między Wrocławiem a Warszawą i chyba nie będę w tym momencie odkrywcza. Jak zauważyła napotkana na balu dawno niewidziana artystka, w Warszawie istnieje środowisko interesujące się sztuką i losem artystów, jakiego we Wrocławiu tylko ze świecą szukać. I choć to Wrocław ma być Europejską Stolicą Kultury, trudno pominąć fakt, że właśnie w Warszawie, mimo jej betonowego oblicza, można poczuć się w nowoczesny sposób swojsko, a przy okazji zobaczyć palmę i spotkać Pana Gumę.

Ilustr. Ewa Rogalska (2)

WOLSKI

K

iedy piszę ten felieton, wszyscy jeszcze żyją tą kwestią, ale Ty, Czytelniku, mogłeś już o tym zapomnieć. Tedy przypominam: na przełomie września i października prof. Jan Hartman opublikował na swojej podstronie na portalu Polityka.pl tekst skłaniający do zastanowienia się nad sensownością zakazu związków kazirodczych w Polsce. Chodziło mu konkretnie o związki między przyrodnim rodzeństwem. Reakcja na tak postawioną kwestię była natychmiastowa: Hartmana wyrzucono z Twojego Ruchu, postawiono przed komisją dyscyplinarną Uniwersytetu Jagiellońskiego, zdjęto tekst ze strony i od lewa do prawa zaczęto się na niego oburzać, w czym do skrajności doszedł tygodnik „Wprost”, publikując okładkę z fotomontażem profesora i jego córki w sytuacji – mówiąc oględnie – przywołującej skojarzenia. Cała ta sprawa jest od początku do końca niesmaczna. Raz, że Hartman, jako etyk i filozof, za bardzo rozpędził się w dążeniu do łamania wszelkich kulturowych tabu. A przecież powinien dobrze wiedzieć, że tabu to nie tylko – a nawet nie przede wszystkim – wytwór ciemnoty ludu, ale blokada kulturowa mająca usprawniać funkcjonowanie danej społeczności. Co więcej – blokada, która z czegoś się wzięła. I jeżeli to coś nie zostanie przez współczesną medycynę/myśl techniczną/cokolwiek innego zlikwidowane, tabu będzie istnieć. Wszelkiego rodzaju racjonalizacje będą się spotykać (i się spotkają) z gwałtownym i całkowicie zrozumiałym oporem. Niesmaczne są też reakcje. To, że Polityka.pl ściągnęła tekst Hartmana ze strony, przez co nawet nie można się do niego odnieść, to raz. Że w związku z tym narastają wokół tego tekstu opinie niemające z nim nic wspólnego, to dwa. Wreszcie dochodzi do takich wywrotów, jakie poczynił „Wprost” swoją okładką – to trzy i kubek niesmaku gratis. Bo niezależnie od tego, co powiedziałby ktokolwiek, reakcja taka jest reakcją żenującą, bezrefleksyjną, obrzydliwą i prostacką. Nie mówiąc o tym, że obliczoną na ewidentne zagranie na najniższych instynktach bez jakiegokolwiek poparcia merytorycznego. W środku bowiem jest raptem jeden krótki komentarz i jedna notka o tekście Hartmana, i żadne z nich ani słowem nie odnosi się do treści okładki. Jasne, Hartman naruszył tabu, ale poziom reakcji był poniżej wszelkiej krytyki. Takiej publicystyki to my nie chcemy. Jest tabu, ale są też granice. P.S. A już liczyłem, że „Wprost” będzie konsekwentnie podnosić swój poziom. O ja naiwny...


••• felietony

TROCHĘ LEPIEJ

ŚLAD W ŚLAD ZAWADA

PLUSKOTA

O

bejrzałem ponownie Pitbulla i zobaczyłem, jak nieprawdziwe jest moje życie. Po tamtej stronie ONI: dzielni, twardzi, naznaczeni tragizmem mężczyźni z wydziału do spraw zabójstw. Żyją grubo, twardo i bezkompromisowo w zgniłym świecie korupcji – Warszawie. Nie dość, że walczą z bandziorami, to każdy z dzielnych policjantów ma jakiś problem, ale nie jakiś taki hollywoodzki, wydumany – gnębią ich prawdziwe bolączki: Gebels kocha syna, ale nie ma na jego utrzymanie, Nielat ma bogatego ojca, z którym nie może się dogadać, Benek jest stary i gruby. Podziwiam te prawdziwe serialowe postacie, żyjące prawdziwym życiem. Prawdziwe życie jest czegoś warte. U mnie dzieje się niewiele. Jest jakieś poranne wstawanie, ablucje, jakaś tam praca jest, jakiś tam wypoczynek. Blado wypada to w porównaniu z prawdziwym życiem chłopaków z komendy. Oni piją prawdziwą wódkę z prawdziwych szklanek i popalają prawdziwe papierosy i mogą prawdziwie narzekać na swój los. Czasami też bym chciał ponarzekać, może nawet przed kamerą, a zatroskana pani reporter powiedziałaby widzom, że dzieje się niesprawiedliwość. Chciałbym ponarzekać na tych paskudnych rowerzystów, co chodnikiem jeżdżą, chciałbym ponarzekać na sąsiada – pijaka, co rottweilera bez kagańca prowadzi, chciałbym ponarzekać, że junkers mój nigdy nie dogrzewa wody do końca, chciałbym ponarzekać, że po mieszkaniu lata mi komar. Widzicie sami, nie jest tak, że moje życie jest usłane różami. Problem w tym, że w koło tyle bardziej godnych do narzekania. Płaczą panie pielęgniarki, buu buuu, tysiąc złotych, rodzina do wyżywienia, płaczą emeryci, buu buuu, lekarstwa drogie, Polska ginie, płaczą górnicy – tak mało mamy, tak niebezpiecznie pod ziemią jest. Przez to ja nie mogę. Tylko jęknę, że mi ciężko, już mnie wyszydzą. Mam mniejsze problemy, to znaczy, że mam trochę lepiej, a jak mam trochę lepiej, to znaczy, że nie mam aż tak źle. Człowiek w mojej sytuacji może tylko współczuć. Może tylko wesprzeć innych. Dać lajka akcji społecznej, wpłacić piątkę na schronisko, wspomóc starszych ciepłym słowem wolontariusza, wystąpić przeciw niesprawiedliwości w dyskusji na forum. Na szczęście na zgryzoty są wódka i papierosy. Może nie takie prawdziwe jak w świecie dzielnych policjantów, ale i tak robią swoje. A kiedy dojdzie co do czego i jakaś dobra dusza wypatrzy mnie porobione go w rowie, może się zlituje i mnie wyciągnie. A może powie tylko: „Patrzcie, jaki pijak. Niech tam leży i zdycha. Zasłużył sobie na to”.

Fot. Piotr Poleszczuk

P

iękno jest synonimem sukcesu. Wszystkie osoby prężące się w reklamach są piękne, ponieważ my też chcemy być piękni. Bo ludziom pięknym jest łatwiej znaleźć pracę, osiągnąć sukces, spełnić marzenia, odnaleźć drugą – równie piękną – połówkę itd., itp. Dlatego podobają nam się dziewczyny bez skóry – bo ciało posiada zmarszczki, zaś na billboardach wewnętrzne organy ludzkie są opakowane w coś bezzmarszczkowego. Zęby lśnią bielą, której odpowiednik nie występuje w realnym świecie. Modelki mają dwa razy za długie nogi, a ich piersi są pełne silikonowego mleka. Czy my jeszcze jesteśmy ssakami? Czy ssaki, widząc swój portret, wykrzykują: „To jest niemożliwe, ja tak źle nie wyglądam! Przecież teraz ludzie wyglądają inaczej, niech Pan spojrzy na tę reklamę! Jest Pan złym fotografem! I do tego kretynem”? Fotograf zwykle jest osobą normalną, posiadającą zmarszczki i „źle” wyglądającą. Na szczęście mamy noc, dzięki której możemy spokojnie spoglądać w przyszłość. Piękne jest dla nas to, co nie istnieje.

ko n t r a s t m i e s i ę c z n i k

55


Fot. Amadeusz Ĺšwierk


street

kontrast miesięcznik

57



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.