Larista Melissa Darwood Fragment

Page 1


Larista



Melissa Darwood

Larista


Tekst: Melissa Darwood Redakcja: Magdalena Adamska Korekta: Magdalena Adamska, Agnieszka Skórzewska Projekt graficzny okładki i DTP: Bernard Ptaszyński Zdjęcie na okładce: Elena Vizerskaya – iStockphoto, Galina Shpak – Fotolia.com © Copyright for text by Melissa Darwood, 2012 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o., Warszawa 2013 All rights reserved ISBN: 978-83-7895-323-4 Wydawnictwo Zielona Sowa Sp. z o.o. 00-807 Warszawa, Al. Jerozolimskie 96 tel. 22 576 25 50, fax 22 576 25 51 www.zielonasowa.pl wydawnictwo@zielonasowa.pl


Ciekawość to pierwszy stopień do piekła Zapach stearyny unosił się w wilgotnym powietrzu. Stałam pośrodku starego cmentarza, patrząc na zapadnięte groby przykryte burą płachtą gnijących liści. Mimo szarówki, ujrzałam w oddali ogromny krzyż rozświetlony blaskiem białych zniczy. Podążyłam ku niemu, zerkając na wąskie ścieżki, przy których znajdowały się zniszczone pomniki otoczone mistyczną aurą. Przy każdym z nich stał poszarzały posąg. Był tu monument kobiety, której dumną twarz wykrzywiał surowy grymas, statua anioła trzymającego z powagą długą trąbę i rzeźba dwójki dzieci, których buzie zamarły w niewinnym uśmiechu. Szłam wciąż przed siebie, a jakaś siła ściągała mój wzrok na każdy mijany posąg. Nagle ujrzałam figurę młodej dziewczyny. Jej pochylona, smutna twarz wzbudziła we mnie dziwny niepokój. Długa kamienna chusta spływała bezwładnie na jej ramiona, a szczupłe dłonie wskazywały pionową płytę. Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mi po plecach, lecz mimo to, pchnięta niewidzialną siłą, podeszłam

5


bliżej i odsłoniłam zarośniętą bluszczem tablicę. Moim oczom ukazały się gotyckie litery, wyryte głęboko w zimnym marmurze. Zamarłam. Słysząc bicie własnego serca, przeczytałam drżącym głosem swoje nazwisko: LARYSA KUBUS Urodzona 5 listopada 1992 r. Umarła, by żyć. Stałam w bezruchu, przyglądając się posągowi. Dopiero teraz jego oblicze wydało mi się znajome. Ujrzałam w nim swoją twarz. Wyciągnęłam wilgotną od potu dłoń i dotknęłam kamiennego policzka. Nagle wieko grobowca drgnęło i zaczęło przesuwać się w bok. Zerwał się silny wiatr, niosąc ze sobą odgłos zbiorowego krzyku. Nagie gałęzie starodrzewu zdawały się mu przygrywać, uderzając z siłą tarana o wilgotne pnie. Grupki liści kręciły się wokoło, tworząc małe trąby powietrzne, a strzeliste tuje tańczyły smagane porywistym wichrem. Kamienne postacie, pogrążone dotychczas w wiecznym śnie, skierowały szeroko otwarte oczy prosto na mnie. Wszystkie, niczym anielski chór, rozchyliły sztywne usta, by powtórzyć cmentarny ryk uwięziony w łacińskich słowach: O Fortuna! Velut Luna! Statu variabilis! 1 Nagle wiatr ustał i zapadła grobowa cisza. Posągi zamilkły, jednak tylko na sekundę. Po chwili rozchyliły usta

1

O Fortuno! / Niby Księżyc! / Nieustannie zmienna! (łac.) Kompozycja Carla Orffa do słów łacińskiego poematu ze zbioru Carmina Burana.

6


i zagłuszając huczenie krwi w moich skroniach, zaczęły śpiewać rytmicznie przejmującą pieśń: Semper crescis, et decrescis, vita detestabilis Nunc obdurate, et tunc curat, ludo mentis aciem Egestatem, potestatem, dissolvit ut glaciem Sors immanis, et inanis, rota tu volubilis. 2 Ich śpiew stawał się coraz głośniejszy i potężniejszy. Czułam, jak moje ciało przeszywa zimny dreszcz. Patrzyłam struchlała na marmurowe twarze, zza których zaczęły wyłaniać się postacie ubrane w czerń. Przeniosłam wzrok na funeralny kondukt. Na jego czele szedł wysoki mężczyzna, który podtrzymywał drobną kobietę. Cmentarna pieśń zaczęła przybierać na sile. Stała się teraz bardziej wyrazista. Liczba śpiewających głosów zwiększyła się trzykrotnie. Miałam wrażenie, jakby cały cmentarz zbudził się, by zawtórować chórowi: Sors salutis! Et virtutis! Mihi nunc contraria! Est affectus! Et defectus! Semper in angaria! 3 Przyglądałam się żałobnikom, którzy szli powoli w moją stronę. Ich blade oblicza stały się bardziej widoczne. Zapuch-

2

3

Ciągle rośniesz lub zanikasz, ciemna lub promienna / Życie podłe, wciąż kapryśnie, chłodzi nas lub grzeje / Niedostatek lub bogactwo, jak lód w nim topnieje / Kołem toczy się Fortuna zła i nieżyczliwa (łac.) Los zbawienia! / Cnót zasługi! / Przeciw mnie są teraz! / W mej słabości! / Albo woli! / Wspierały mnie nieraz! (łac.)

7


nięte od płaczu twarze wykrzywiał grymas rozpaczy. Skupiłam wzrok i niespodziewanie rozpoznałam dwie z nich. Nagle cały świat zawirował wokół mnie, a bębny orkiestry zaczęły uderzać w samym środku głowy. Moje serce trzepotało niczym ranny ptak, który próbuje wzbić się do lotu. Chciałam krzyknąć, ale nie mogłam. Zupełnie jakbym straciła głos. Śpiew chóru rósł w siłę. Kobieta z mężczyzną podeszli do mogiły i pochylili się nad otwartym grobem. Krzyknęłam w ich stronę, ale donośny chór mnie zagłuszył: Quod per sortem! Sternit fortem! Mecum omnes plangite! 4 Nabrałam ponownie haust powietrza i zmuszając swe gardło do nieludzkiego wysiłku, zawyłam: – Maamo! Taato! Ja żyję! Chór zamilkł, a wraz z nim cmentarna orkiestra. Dwie pochylające się postacie nawet nie drgnęły. Wciąż patrzyły tępo w środek grobowca. Zerknęłam w stronę odsuniętej płyty. W ciemnościach, na samym dnie, leżało moje ciało – młode, blade, ubrane w białą, atłasową sukienkę. Długie brązowe włosy opadały luźno na bordową poduszkę, trupią bladość policzków maskował delikatny makijaż, zamknięte powieki pokrywał złoty pyłek, a sine usta ożywiał różany błysk pomadki. Powiodłam wzrokiem po swoim sztywnym ciele i w splecionych dłoniach dostrzegłam bukiet konwalii. Świeże, białe dzwoneczki były jedyną rzeczą, w której tętniło teraz życie. Reszta... moje ciało… ja… były martwe. Nie

4

I użalcie się! / Nade mną! / Ofiarą Fortuny! (łac.)

8


mogłam na siebie patrzeć. Widok własnych zwłok napełniał mnie rozpaczą. Przeniosłam wzrok na żałobników, którzy stali po drugiej stronie grobu. Byli tu wszyscy, których znałam. Wujostwo, dalsza rodzina, sąsiedzi, nauczyciele, rówieśnicy ze szkoły, rodzice, Zuzka i… Serce obiło mi się o żebra. A to kto? Młody mężczyzna, wyglądający na dwadzieścia kilka lat, lustrował mnie chłodnym spojrzeniem. Jego piękną twarz w kolorze kości słoniowej zdobiły pasma brunatnych włosów opadających na czoło oraz baczki kończące się na wysokości płatków uszu. Rysy Nieznajomego były szlachetne i stanowcze, jednak łagodził je niewielki, prosty nos i zmysłowe usta, które zdawały się być stworzone tylko do jednego. Onieśmielona powiodłam wzrokiem po jego sylwetce. Atletycznie zbudowane ciało mężczyzny podkreślał dopasowany, ciemnoszary płaszcz, którego pagony oraz postawiony kołnierz dodawały właścicielowi osobliwej tajemniczości. Każdy detal jego ubioru, łącznie z lekko rozpiętą koszulą i spodniami eksponującymi smukłe nogi, wzbudzał zachwyt. – Kim jesteś? Co tu robisz? – spytałam i usłyszałam, jak zadrżał mi głos. Młody mężczyzna spojrzał wymownie w stronę mamy, a ta zaczęła raptownie łkać. Jej przejmujący płacz sprawił, że łzy napłynęły mi do oczu. Widok tego, jak cierpi, był nie do zniesienia. Wstrząsały nią burzliwe spazmy. Męczyła się. Widziałam, że trawi ją ogromny ból. Nagle nabrała rozpaczliwy haust powietrza i wyrzuciła z siebie: – Laro, córeczko! – I pochyliła się gwałtownie nad grobem.

9


Jej oczy tonęły w morzu łez, spływających po wykrzywionej twarzy. Klęczała bezwładnie, pożerając bolesnym wzrokiem najgłębsze zakamarki mrocznej nory. Niespodziewanie wyciągnęła ręce w dół i wychyliła się raptownie, jakby chciała rzucić się w ciemność, gdzie spoczywały moje zwłoki. Struchlałam. Już niemal widziałam jej upadek, kiedy nagle Nieznajomy doskoczył i pochwycił ją wpół. Mama zlekceważyła go i wyrywała się z uporem w dół. Ignorowała jego silne ramię, zupełnie jakby nie istniał. On jednak skutecznie trzymał ją w talii tak, że nie miała z nim żadnych szans. Jego kształtne ciało prężyło się niczym struna, czoło rzeźbiły pionowe zmarszczki, a szczęki zaciskały się mocno, uwidoczniając stanowczość i siłę. – Jeszcze nie nadszedł twój czas – powiedział władczym głosem. – Jeszcze nie teraz, Elżbieto. Gdy tylko wymówił te słowa, mama jęknęła i osunęła się na ziemię. Łkała niemo w bezruchu, oddychając coraz lżej i spokojniej. Jej zbolała twarz zmieniła się w oblicze porcelanowej lalki. Leżała bezwładnie niczym balon, z którego spuszczono powietrze. Zupełnie jakby wyciekły z niej wszystkie emocje, jakby poddała się jakieś zewnętrznej sile. Nieznajomy odszedł od niej i oparł się o pionową tablicę. – Kim jesteś? – ponowiłam pytanie, patrząc nieśmiało w jego chłodne oczy. Mężczyzna potarł zmarszczone czoło. – A jak ci się wydaje, kim mogę być? – Nie wiem… – zawahałam się przez chwilę. – Mogę jedynie przypuszczać, że… – To nie przypuszczaj – przerwał mi dobitnie. – Tak będzie najlepiej, dla ciebie i dla mnie.

10


Nie mogłam tak łatwo odpuścić. Choć nogi drżały mi w kolanach, moja ciekawość wzięła górę. – Jesteś… Masz coś wspólnego ze śmiercią, prawda? – powiedziałam łamiącym się głosem. Jego twarz stężała. Stał w bezruchu, przyglądając mi się z zimną wyniosłością. Jego głębokie spojrzenie zaparło mi dech w piersi. Nagle uśmiechnął się cynicznie. – Dam ci dobrą radę, dziewczyno. Nie zgaduj więcej. – Słucham? – spytałam cicho. – Nie masz pojęcia, kim jestem i niech tak pozostanie – oznajmił i odwrócił się, by odejść. – Czyli mam rację, tak? – Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej, lecz on zaczął się oddalać. – Poczekaj, odpowiedz mi! – wykrzyknęłam. Dałam krok w przód i… straciłam grunt pod nogami. Spadałam bezwładnie, mając wciąż przed oczyma jego piękną twarz. Była taka realna, znajdowała się tak blisko, zupełnie jakby mężczyzna spadał teraz ze mną w dół. Nie mogłam mu się oprzeć. Wyciągnęłam ku niemu dłoń i gdy miałam już dotknąć jego muśniętych wiatrem włosów, uderzyłam z hukiem o twardą powierzchnię. Łapczywie nabrałam haust powietrza i otworzyłam szeroko oczy. Oddychałam szybko, a serce waliło mi głucho. Zwilżyłam spierzchnięte usta językiem i rozejrzałam się dookoła. Widniało, a ja leżałam na drewnianej podłodze w skąpanym porannym słońcem pokoju. Odetchnęłam z ulgą. Przeciągnęłam się ostrożnie, sprawdzając, czy jestem w jednym kawałku. Całe szczęście, upadek z łóżka nie spowodował poważnego uszczerbku na zdrowiu. – Co za koszmar – jęknęłam, unosząc się na łokciach.

11


„Ciekawe, czy sen w dzień osiemnastych urodzin ma jakieś znaczenie?” – pomyślałam i sięgnęłam ręką do szafki nocnej, z której wyjęłam stary sennik po babci. Przekartkowałam nerwowo pożółkłe strony i znalazłam literkę Ś. Ślad…, ślina…, śmieci… śmierć. Śmierć bliskiego… Jest! Własna śmierć. Powiodłam palcem po linijce tekstu i przeczytałam na głos: – Widzieć siebie jako nieboszczkę wróży początek nowego życia albo wewnętrzną przemianę.

SSS Stłumione odgłosy spokojnej muzyki odbijały się od ścian opustoszałych korytarzy szkolnych. Skręciłyśmy znudzone w prawo i leniwie ruszyłyśmy w stronę dobiegających nas dźwięków. Brzęczące jak natrętny owad jarzeniówki rzucały trupie światło na mleczną twarz przyjaciółki. – Możesz mi przypomnieć, po jakiego czorta tam idziemy? – spytała Zuzka, łypiąc piwnymi oczami pomalowanymi w stylu emo. – Żeby sobie popatrzeć na ludzi – odparłam obojętnie. – Ach tak, zapomniałam – bąknęła i spojrzała przed siebie. – Coś mi się zdaje, że twój pierwszy krok w dorosłość okaże się samobójczym skokiem w przepaść – rzuciła, wykrzywiając usta. – Słucham? – Spojrzałam na nią pytająco.

12


– Po prostu odnoszę wrażenie, że dotarło do ciebie, że skoro ukończyłaś osiemnaście lat… – Zawahała się przez chwilę, marszcząc ciemne brwi. – A zresztą, ty i tak wiesz swoje. – Poprawiła opaskę na kruczoczarnych włosach. – O co ci chodzi? – spytałam nieco obruszona. – O to, żebyśmy darowały sobie tę nędzną dyskę i zrobiły w tył zwrot – odparła. Westchnęłam ciężko, spoglądając na nią z wyrzutem. – No co? – ciągnęła dalej. – Jedyne, co mnie trzyma w tygodniu w tej budzie to grawitacja, a ty żądasz ode mnie, żebym przychodziła tu jeszcze w piątek wieczorem i to na jakąś gibanę dla jełopów. – Czemu jesteś tak uprzedzona? – Podniosłam głos. – Bo cię znam i chcę oszczędzić ci przykrości. – Tak? A niby jakich? – Czułam, że zaczynam wrzeć. – Widoku mizdrzących się par – stwierdziła dosadnie i zatrzymała się, patrząc na mnie z politowaniem. – Boże, Lara… Skąd u ciebie ten masochizm? Na co ty liczysz, dziewczyno? Opamiętaj się! Pomyślałaś dzisiaj życzenie, zdmuchnęłaś świeczki i co? Masz nadzieję, że niespodziewanie na szkolnych baletach zjawi się książę z bajki, zauważy cię skuloną w kącie i wyzna ci miłość aż po grób? – Też coś – parsknęłam ostentacyjnie. – Jeśli uważasz, że tak myślę, to się grubo mylisz – skłamałam i nadęłam policzki. – Serio? – spytała, przechylając głowę. – Twoja piękna buźka i błyszczące, zielone oczka mówią mi co innego. – Nieprawda! Ja tylko… – Zadrżał mi głos. Wzięłam głęboki wdech i zerknęłam na nią, jak na wcielone zło. – Czemu jesteś taka podła?

13


Zuza zaśmiała się pod nosem. – Bo jestem twoją przyjaciółką – odparła. – Ach… To rzeczywiście wiele tłumaczy – odburknęłam. – Lara… – Jej szczupłe dłonie chwyciły mnie za nadgarstki. – Po prostu nie pojmuję, skąd w twoim bystrym umyśle zrodziły się te brednie o przeznaczeniu. Już nie mogę patrzeć, jak się męczysz, czekając na… – Zamilkła na chwilę, jakby szukała odpowiednich słów. – No właśnie. – Dodała cynicznie i puściła moje dłonie. – Ty nawet nie wiesz, na kogo czekasz. Może on w ogóle nie istnieje? – Przyganiał kocioł garnkowi – rzuciłam oschle i ruszyłam przed siebie. Zuzka dotrzymała mi kroku. Szła przez chwilę w milczeniu, po czym przygryzła wargę, w której zasrebrzył się drobny kolczyk. – Ja Patryka przynajmniej znam – powiedziała. – Wiem dokładnie, kim jest, co lubi, jakie ma wady i zalety. A ty? Zamiast dorwać chłopaka z krwi i kości, wolisz czytać romanse, malować cuda-wianki i bujać w obłokach o boskim dandysie. W realu taki facet, o jakim marzysz, po prostu nie istnieje. Zacisnęłam zęby, rzucając jej gniewne spojrzenie. Dalsza rozmowa na ten temat zupełnie nie miała sensu. Pomimo tego, że czułam niepojętą złość, nie chciałam się kłócić. Nie dzisiaj. Dzisiaj kończyłam osiemnaście lat. Tak długo czekałam na ten dzień, a on nie różnił się niczym od pozostałych. Wszystko odbyło się tak, jak co roku. Rodzice, Zuzka, życzenia, prezenty i tort ze świeczkami. Tym razem jednak postanowiłam zachować się dojrzalej i zmienić wypowiadane w myślach życzenie. Odkąd skończyłam trzynaście lat, rok w rok, brzmiało ono tak samo: Chcę mieć chłopaka. Każde

14


zdmuchnięcie świeczek, każda spadająca gwiazda i każda rzęsa na policzku wiązała się właśnie z tym zdaniem. Przez te wszystkie lata wypowiedziałam je około tysiąca razy. I nic. Doszło do tego, że klepałam je w myślach jak pacierz, przy każdej nadarzającej się okazji. Lecz w dzień swoich osiemnastych urodzin postanowiłam to zmienić. Zdecydowałam się podejść do sprawy poważnie. Jak dorosła osoba. Jeśli w ogóle można uznać wypowiadanie w kółko tego samego życzenia za coś dojrzałego. Przez ostatni miesiąc przejrzałam setki wierszy, sentencji, aforyzmów i cytatów. Aż w końcu znalazłam. Krótkie, proste zdanie. Zwrot, który wzbudził we mnie nadzieję na miłość i wywołał na ciele przyjemny dreszcz. Dzisiaj wieczorem, stojąc przed bezowym tortem, zamknęłam oczy, wzięłam głęboki wdech i zdmuchując kolorowe świeczki, wypowiedziałam w myślach swe życzenie: Dwa serca, jedno bicie, niech mnie odnajdzie miłość na całe życie. – Dżizas… – Wymowny jęk Zuzki przerwał moje rozmyślania. – Gdybyś nie miała dzisiaj urodzin… – Spojrzała na mnie z wyrzutem i pokiwała głową. – Co znowu? – Larysa, czy ty w ogóle słyszysz, co oni grają? Przecież te smęty nawet trupa przyprawiłyby o mdłości. Byłyśmy już na tyle blisko, by rozpoznać brzmienie melodyjnych tonów. Poczułam lekki skręt w żołądku i zaraz skarciłam się za to, że byle piosenka potrafi wywołać we mnie tak emocjonalny stan. – Ja akurat lubię ten kawałek. To klasyk – oznajmiłam dumnie. – Klasyk? – odparła kpiąco Zuzka. – Klasyk to Nirvana. To, co ja słyszę, to trel dzierlatek z późnych lat pięćdziesią-

15


tych. Ba! – Uniosła wskazujący palec i nadstawiła ucha. – Trudno to nawet nazwać trelem. I co to w ogóle za badziewny tekst? – dodała, wykrzywiając usta z obrzydzeniem. – To jest piosenka o miłości. Dla wrażliwych ludzi. Musi mieć takie słowa. Ale tobie pewnie lepiej brzmi: Rape me, my friend wykrzyczane przez blond ćpuna? – Nie waż się mówić tak o Cobainie – Zuzka zawrzała, rzucając mi wrogie spojrzenie. – Nawet nie wiesz, jakie miał ciężkie życie. Jego rodzina się rozpadła, kiedy miał tylko osiem lat. Osiem, rozumiesz? Wiesz, co to znaczy dla takiego dziecka? – Przełknęła głośno ślinę. Dojrzałam żal w jej ciemnych oczach i poczułam skruchę. – Nie wiem – przyznałam. Domyślałam się, do czego zmierza i szczerze jej współczułam. Rodzice Zuzy rozwiedli się, gdy była jeszcze mała. Chyba właśnie dlatego tak kochała muzyków z depresyjnymi doświadczeniami. Upajała się ich twórczością. Znajdowała w niej samą siebie – zagubioną, niekochaną dziewczynkę, która skrywała swe uczucia pod maską zadziory i twardzielki, jaką na co dzień grała. Stanęłyśmy w otwartych na oścież drzwiach przestronnej sali gimnastycznej i spojrzałyśmy na siebie wymownym wzrokiem. Czasami się nie zgadzałyśmy, jak to ludzie, ale bywały też takie chwile jak ta. Jedno zerknięcie i rozumiałyśmy się bez słów. Wystarczył moment, by pogodzić się po kłótni bez zbędnych wyjaśnień. To dzięki temu byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Wolna piosenka płynęła z dużych głośników wiszących wysoko pod sufitem. Subtelne dźwięki I love how you love me, w oryginalnym wykonaniu The Paris Sisters, kołysały

16


przytulonych do siebie nastolatków. Zwykle pootwierane na oścież okna zasłaniał teraz czarny materiał imitujący szantung. Choć sala była przestronna, czułam jak zewsząd osacza mnie lepka woń potu i słodkich perfum wywołujących mdłości. Niewielkie lampki mignęły zielonym światłem i rozjaśniły na krótką chwilę półmrok. – Tam jest w miarę luźno – krzyknęłam do Zuzki, wskazując lukę pod ścianą. – Może być – odparła i ruszyła impertynencko przez środek sali. Usiadłyśmy obok siebie na podłodze i zaczęłyśmy bacznie obserwować parkiet. Dziewczyny wpatrywały się poddańczo maślanym wzrokiem w swoich partnerów. Zdarzało się czasem, że ręka amanta zsuwała się nagle na pośladki, lecz wtedy, z wyraźnym oburzeniem, dłonie partnera były przenoszone na wysokość pasa. Niektórych jednak nowa pozycja taneczna zupełnie nie zrażała. Wzbudzała wręcz zadowolenie okazywane figlarnym uśmiechem pojawiającym się na zarumienionej twarzy. Po kilku wolnych kawałkach obraz tańczących ludzi przestał mnie jednak bawić. Doszło nawet do tego, że ich widok stawał się nie do zniesienia, a mój urodzinowy nastrój diabli wzięli. Siedziałam skulona, wpatrując się tępo w licealistki wtulone w swoich chłopaków. Widok znajomej całującej się pary ścisnął mnie za gardło i nagle poczułam, jak gorąca łza spływa mi po twarzy. Wyjęłam z torby posrebrzane lusterko po babci, by sprawdzić, czy wodoodporny tusz spełnił swe zadanie. Duże, szmaragdowe oczy spojrzały na mnie smutno. Zwilżyłam językiem drobne usta, wpatrując się w mały nos

17


i zaróżowioną buzię w kształcie serca. Ceniłam swoją oryginalną urodę, choć każdy przypływ emocji powodował, że oblewałam się pąsem. Ale i tak los obszedł się ze mną łaskawie. Byłam mu niezwykle wdzięczna za brak problemów z cerą. Wiedziałam, jak wiele dziewczyn cierpiało z powodu zaskórników i pryszczy, które tak trudno było ukryć nawet pod grubą warstwą make-upowej mazi. Choć efekt porannych zabiegów był widoczny gołym okiem, to uważałam, że kosmetyki to wymysł koncernów i mężczyzn. Te pierwsze zamierzały zarobić na kobiecej naiwności, a ci drudzy chcieli umilić sobie życie patrzeniem na żywe lalki Barbie. Zamknęłam z trzaskiem wieczko i powiodłam wzrokiem po twarzach tańczących dziewczyn. Ogarnął mnie dziwny nastrój, a po głowie zaczęły krążyć przygnębiające myśli. Czemu nie tańczyłam na parkiecie w objęciach któregoś z podrostków? Czemu moje kontakty z chłopakami ograniczały się do wymiany zeszytu od matmy albo spisania pracy domowej na kolanie? Dlaczego, do licha, oni wszyscy byli tak przeciętni? Dlaczego mimo upływu lat i osiągnięcia pełnoletności nie wyglądali jak mężczyźni, tylko nadal jak młodziaki? Zaczęłam świdrować ich wzrokiem, próbując dostrzec w nich męskie cechy. Na próżno. Matka Natura, nie wiedzieć czemu, nie okazała się względem nich łaskawa. Pozostawiła ich ciała w tym samym stanie, jaki pamiętałam z początków ogólniaka. Jeden miał buźkę z rzadką bródką, która imitowała zarost. Na czole drugiego wznosiły się białe wykwity, maltretowane przed lustrem co rano. Cherlawe ramionka trzeciego skrywała wyprasowana przez mamę koszula, a na chudych patykach czwartego wisiały za długie dżinsy ze zbyt wysokim stanem. Jednak nie wszyscy od-

18


straszali swoim wyglądem. Zdarzali się tak zwani przystojniacy. O ich spojrzenie błagały teraz siedzące pod ścianą kociaki z pierwszej klasy. Większość z playboyów posiadało jednak trzy wady. Po pierwsze mieli za dużo luzu pomiędzy czaszką a mózgiem. Po drugie potrafili kochać bezgranicznie i z wzajemnością tylko siebie. A po trzecie ich jedynym hobby było buszowanie po YouTubie albo granie na konsoli. Na dwustu uczniów płci męskiej trafiło się jednak dwóch rodzynków. Przystojni, zabawni, sympatyczni i przede wszystkim normalni. Niestety obaj byli już zajęci i do tego śmiertelnie zakochani. Na tym lista szkolnych kandydatów na chłopaka się kończyła. Wchodzili jeszcze w grę ewentualni przyjezdni, lecz nauczona doświadczeniem, omijałam ten gatunek szerokim łukiem. Kilka lat temu zawarłam przyjaźń z zamiejscowym chłopakiem. Spędzał on prawie każde wakacje u rodziny, która mieszkała niedaleko mnie. Byliśmy nierozłączni. Codziennie rano z zapartym tchem czekałam, aż w końcu podjedzie na rowerze i ruszymy przed siebie na kolejną wycieczkę w nieznane. To on mi powiedział, że nie można uciekać przed dzikiem, tylko należy paść trupem na ziemię, udając martwą zwierzynę; to z nim po raz pierwszy ujrzałam zaćmienie słońca, doświadczając przy tym dotyku miękkich warg na swoich ustach; to on sprawiał, że cały rok szkolny żyłam wspomnieniami, nie mogąc się doczekać nadejścia kolejnych wakacji. Lecz pewnego lata wszystko się zmieniło. Jego rodzina sprzedała dom i się wyprowadziła. W miejscu garażu, który był miejscem naszych spotkań, wykopano basen, a mój Mateusz już nigdy się nie pojawił. Te wakacje wspominałam jako czarną plamę.

19


Od tamtego czasu zjawiała się nieraz marna namiastka miłości – chłodne pocałunki, nieudolne pieszczoty i platoniczne wyznania. Żaden związek nie był jednak prawdziwy ani trwały. Czułam, że jestem rozpaczliwie spragniona wzniosłych uczuć – przyśpieszonego bicia serca, ścisku w żołądku, zaślepienia i oddania. Ale czy takie uczucia zdarzały się naprawdę? A może miały do nich prawo tylko fikcyjne postacie w książkach? Kolejny wolny utwór dobiegł końca i ku naszemu zadowoleniu ciężkie basy huknęły z głośników. Zlepione pary niechętnie wyplątały się z tanecznych uścisków; dziewczęta zmrużyły oczy drażnione światłem stroboskopu. Ci, którzy do tej pory podpierali ściany, westchnęli z ulgą i niczym żywe trupy – rozprostowując skostniałe kolana i zdrętwiałe stopy – ruszyli zgodnie na parkiet. Didżej dmuchnął do mikrofonu, puknął dwa razy i odezwał się niskim głosem kiepskiego radiowca: – Kochani! To pożegnalny kawałek tego wieczoru. Ostatnia szansa, by poderwać partnera na studniówkę. – Jego głos zabrzmiał jak róg wzywający do polowania. – Uuuu!!! – zawyły podekscytowane głosy. Nastolatkowie zaczęli rozglądać się po sali w poszukiwaniu zdobyczy. Spojrzałyśmy po sobie, wstałyśmy z podłogi i podążyłyśmy za resztą na środek sali. Basy dudniły w naszych wnętrznościach. Wysokie tony muskały przyjemnie każdy nerw. Moje ciało rwało się do tańca. Potakiwałam rytmicznie głową, unosiłam ramiona ku górze i zaciskając dłonie w pięści uderzałam nimi w powietrze. Po kilku ruchach opuszczałam ręce, by oprzeć rozpostarte palce o napięte uda. Pod wpływem dynamicznej muzyki usta same poruszały się

20


w niemym śpiewie. Czułam, jak brwi, nos i czoło marszczą się, manifestując napływające na twarz emocje. Zerknęłam w bok na gibających się trzecioklasistów. Ich wirujące ciała prezentowały ponętne wdzięki, a ruchy przypominały taniec godowy strusi. Miałam wrażenie, że nie porywa ich wcale muzyka, tylko zwierzęcy instynkt rozrodczy. Przeniosłam wzrok w głąb sali na dziewczyny z klasy. Pomimo tego, że uważałam się za niebrzydką, to nie dorównywałam im stylem. Jak co dzień, miałam na sobie zwykłe dżinsy, botki i luźną bluzkę. Zero błyskotek, make-upu czy innych ozdób. Ciemnobrązowe, długie włosy miałam ściągnięte w kucyk niedbale związany gumką. A one, cóż… Trzeba było przyznać, że poświęciły sporo czasu na przygotowania. Modne i wyzywające ubrania dodawały im animuszu. Dominowały krótkie spódniczki ledwo zakrywające krągłą część ciała, długie kozaki nad kolano, dekolty uchylające rąbka tajemnicy, okrągłe kolczyki o średnicy dziesięciu centymetrów, żelowe bransoletki wyrażające śmiałe zachcianki, makijaż podkreślający oczy oraz rozprostowane, pocieniowane włosy. Poczułam lekką zazdrość, że się tak nie wystroiłam, lecz na szczęście nie musiałam katować się dłużej ich widokiem, bo ostatnia piosenka tego wieczoru właśnie dobiegła końca.

SSS Rozbawiony tłum nastolatków ochoczo wylał się przed budynek szkoły. Na zewnątrz panował chłód, chociaż jak na listopad pogoda była przednia. Wzięłam głęboki wdech i poczułam

21


w powietrzu zapach jesieni zrodzony z palonego w kominkach drzewa i zgrabionych świeżo liści. Przyroda dawała znać, że powoli przygotowuje się do zimowego wypoczynku – już prawie zapomniałam, jak brzmią cykające świerszcze czy sowy koncertujące letnimi wieczorami. Spojrzałam na grupę roześmianych ludzi, którzy pomimo pięciu stopni na plusie stali rozchełstani, z kurtkami w dłoniach i z wypiekami na twarzach. Dziewczyny chichotały z zachwytem, a chłopcy próbowali być dowcipni, rzucając przy tym idiotyczne żarty. – À propos, niedawno przeczytałem fajny tekst – powiedział z ekscytacją Adam, kontynuując rozpoczęty przed chwilą temat. – No to dajesz – dopingowali koledzy. Chuda twarz Adama spoważniała, a nozdrza długiego nosa się rozszerzyły. Zupełnie jakby przygotowywał się do recytacji wiersza, a nie do opowiadania dowcipu. – Jeden kumpel pyta drugiego: „Ty, stary, powtarzałeś coś na maturę?”. Na to drugi patrzy na niego dumnie i odpowiada: „No pewnie. Wciąż sobie powtarzam ten sam materiał: będzie dobrze… będzie dobrze… będzie dobrze…”. Wszyscy ryknęli śmiechem, poklepując Adama po kościstych plecach. – Ja nie rozumiem – jęknęła z nieporadną miną Edyta. Chłopcy ponownie zarechotali. Jeden z nich objął dziewczynę ramieniem. – No cóż… Blondynki tak już mają. Znów rozległ się gromki śmiech, który odbił się echem od szkolnej ściany. – Mój Boże, kim jesteście i z jakiej planety pochodzicie?! – westchnęłam cicho do Zuzki.

22


Przyjaciółka parsknęła, zerkając w ich stronę. – Lepiej już chodźmy – rzuciła stojąca w rozbawionej grupie Natalia, która jak zwykle musiała grać pierwsze skrzypce. – Larysa, idziesz z nami? – odezwał się nagle chłopięcy głos z grupki. Spojrzałam na niskiego szatyna z ładną buźką. – Daj spokój, Paweł – odparła oschle Natalia. – Dziewczyny pewnie mają już inne ciekawe plany na dzisiejszy wieczór – dodała, przechwytując nasze spojrzenia. Zerknęłam na Zuzkę, która zacisnęła mocno szczęki. Miałam wrażenie, że zaraz wydrapie Natalii jej śliczne, niebieskie patrzałki. – Tak, masz rację – odparła z uniesioną głową przyjaciółka. – Akurat dzisiaj mam próbę z Patrykiem. Dziewczyna rzuciła jej gniewne spojrzenie. – Larysa, a ty? Idziesz z nami? – Paweł spojrzał na mnie z potulną miną i nadzieją w oczach. – Ja? – jęknęłam, zastanawiając się, jak mu odmówić. Lubiłam go za te jego szczere oczy psiaka, chociaż znajdowały się one zaledwie na wysokości mojej brody. W ogóle cała poczciwa twarz Pawła przypominała mi pysk bigla, a to nie wzbudzało we mnie romantycznych nastrojów. – Dzięki za propozycję, ale jestem zmęczona – odpowiedziałam leniwym głosem. – Rozumiem – odparł smętnie i zaczął wiercić butem w ziemi. – Tym lepiej. Chodźmy! – Natalia ponagliła i odrzuciła w tył długie, jasne włosy. Edyta jej zawtórowała. Uśmiechnęły się do siebie znacząco i odwróciły do nas tyłem.

23


– Na razie, Lara! – zawołał Paweł, odchodząc razem z nimi. – Cześć – mruknęłam pod nosem, patrząc, jak rozbawiona grupka opuszcza dziedziniec. Gdy zniknęli za bramą, przeniosłam wzrok na Zuzkę. – Zamierzacie jeszcze dzisiaj grać? – spytałam, kiedy zostałyśmy same. – Nie wiem, ale zaraz się przekonam – powiedziała podekscytowana, wyjmując komórkę z torebki. – Ciekawe, czy Patryk już przyjechał. – Wracasz na piechotę, czy masz podwózkę? – spytałam. – Pieszo, a ty? – odparła, przyciskając klawisze. – Ja też. Szkoda, że nie mieszkasz po drodze – westchnęłam ze szczerym żalem. – Nie pękaj, masz bliżej niż ja. – Tylko że przez las – dodałam, lecz przyjaciółka już mnie nie słyszała. – Halo… Cześć, Patryk, mówi Zuzka… – Oczy jej rozbłysły, a na twarzy pojawił się uśmiech. – Tak? Okej. Poczekaj chwilę. – Zakryła dłonią słuchawkę. – Za pół godziny będzie w domu – pisnęła z ożywieniem. – Muszę lecieć. Jutro się zdzwonimy. – Cmoknęła mnie w policzek i odeszła pośpiesznie w przeciwnym kierunku, trzymając telefon przy uchu. – Patryk? Tak. Już jestem… Ilekroć Zuza wymawiała imię basisty, drżał jej głos. Od trzech lat, wspólnie z dwoma innymi chłopakami tworzyli rockową kapelę Host. Patryk zwerbował Zuzkę do zespołu po tym, jak usłyszał ją podczas apelu z okazji Święta Niepodległości, gdy z przejęciem śpiewała patriotyczną pieśń. Żeby upewnić się, czy Zuza ma talent, Patryk wykonał z nią sielski kawałek Road Trippin Red Hotów. Ona delikatnie

24


śpiewała o promieniach słońca iskrzących się w tafli wody, a on czule przygrywał jej na gitarze, wspierając ciepłym głosem. Dla Zuzki nie miało znaczenia, że piosenka opowiada o przyjacielskiej wyprawie nad ocean, liczył się fakt, że przez trzy i pół minuty ona i on, grając razem, stanowili jedność, tworzyli parę. I tak oto wpadła jak śliwka w kompot. A że cechowała ją niezwykła ostrożność, nie wyznała Patrykowi, że jest w nim zakochana. To, czy on odwzajemniał jej miłość, było również wielką niewiadomą. Był introwertykiem – wyrażał swe uczucia jedynie poprzez muzykę i drobne gesty. Rzadko mówił o swoich potrzebach, ale zawsze dbał o to, by Zuzce niczego nie brakowało. Odnosił się do niej czule, lecz nigdy nie przekroczył granicy przyjaźni. Był powściągliwy i oszczędny w słowach. Nadzwyczaj często wyjeżdżał – a to do ojca, do Niemiec, a to do ciotki we Francji – ciągle musiał kogoś odwiedzać. Na domiar złego, po zakończeniu ogólniaka postanowił rozpocząć studia w stolicy. To wszystko było nieco zagadkowe. Niektórzy mawiali, że chłopak instynktownie ucieka z domu rodzinnego, po traumatycznym wydarzeniu, które miało miejsce w Wigilię Bożego Narodzenia. Wtedy to, podczas zabawy na zamarzniętym stawie, pod jego młodszym bratem załamał się lód. Malec niemal się utopił. Tylko dzięki Patrykowi, który rzucił się małemu na ratunek, chłopiec ocalał. Niewiele brakowało, by on sam utonął w ciemnych odmętach lodowatego stawu. Po tym wydarzeniu ukochany Zuzy stał się jeszcze bardziej skryty i tajemniczy, a żeby tego było mało, po zdaniu matury od razu postanowił opuścić Stary Las. Ogromna rozpacz i perspektywa spotkań tylko w weekendy nie skłoniła jednak Zuzki do

25


poproszenia go, by został. W ten oto sposób przez trzy lata wspólnego grania nie wyjaśnili sobie, czym jest ich znajomość i dokąd zmierza. Już wiele razy chciałam zakończyć ten cyrk, ale za każdym razem, gdy zbliżałam się do Patryka, Zuzka toczyła pianę, skomląc, że ją to zabije. Od trzech lat cierpliwie czekała, aż to on zrobi pierwszy krok. Ponad wszystko bała się, że nic do niej nie czuje. Jej zdaniem, wyznanie mu prawdy znaczyło koniec przyjaźni, upokorzenie i ból. Zuza wolała więc nie robić nic, niż zepsuć dobre relacje między nimi. Bardzo chciałam, by wreszcie byli razem. Cały ten ambaras trwał już stanowczo za długo. Postanowiłam, że jeśli do końca szkoły sytuacja się nie zmieni, to będę interweniować. Co prawda nie wiedziałam jeszcze, jak im pomóc, ale liczyłam na to, że jakiś chytry plan wpadnie mi do głowy. Teraz jednak miałam inny problem. Droga powrotna do domu wzbudzała we mnie dziwny lęk, który nieoczekiwanie spotęgowały obrazy z mojego dzisiejszego snu. Niepokojące wizje zaczęły snuć mi się po głowie, ożywiając koszmar minionej nocy: ja, woskowo blada, w atłasowej sukience, złożona na dnie ciemnego grobowca… Wzdrygnęłam się, chcąc wyrzucić z głowy straszliwe myśli. Spokojnie... Jestem tu i teraz... Tamten zły sen przeminął. Wyobraziłam sobie drogę do domu, wiodącą przez ciemny las i zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie dość, że bór leżał nieopodal feralnego stawu, to przywodził mi na myśl ponure starodrzewie kołyszące się w rytm cmentarnej pieśni z mojego snu. Wahałam się, stojąc samotnie na środku dziedzińca.

26


Może zadzwonić po mamę? No tak… Ale pewnie jest padnięta po pracy. To może po tatę? Hmm… O tej porze biega. Piekło i szatani! Przecież nie jestem dzieckiem! Wciągnęłam czapkę na głowę i ruszyłam w stronę bramy, zostawiając za sobą pogrążony w ciemnościach budynek szkolny. Z pustego parkingu odjeżdżał właśnie ostatni samochód, należący do dyrektorki. Dygnęłam posłusznie, zerkając z politowaniem na zardzewiałe tico. Jak to się dzieje, że nauczycieli nie stać nawet na porządne auto? – Nieszczęśni – wymamrotałam pod nosem, współczując im szczerze codziennego widoku uczniów podjeżdżających pod szkołę drogimi furami, który zapewne burzył im krew w żyłach. Wyszłam za ogrodzenie i ruszyłam chodnikiem przed siebie. Wędrówka na skróty zajmowała ponad dwadzieścia minut. Zwykle nie sprawiała mi wiele trudności, dzisiaj jednak sama myśl o przejściu przez leśny odcinek przyprawiała mnie o dreszcze. Spojrzałam przed siebie i ujrzałam w oddali spowity mrokiem bór. Znałam go dobrze z dzieciństwa, ale teraz musiałam rozbudzić w sobie odwagę, by przez niego przejść. Sięgnęłam pamięcią do pięknych, słonecznych dni i oczyma wyobraźni ujrzałam przejrzysty las, w którym smukłe sosny, cętkowane brzozy i dorodne dęby łagodnie kołysały się na wietrze, rzucając wielokształtne cienie na piaszczystą drogę. Stuletnie drzewa porastały łagodne pagórki pokryte miękkim mchem, który jesienią rodził malutkie kurki i podgrzybki. Gdzieniegdzie majaczyły poletka czarnej jagody, borówki i liliowego wrzosu, w których kicały szare zające.

27


Podszyt zdobiły krzaki jarzębiny, uginające się pod soczystymi kiśćmi szkarłatnych korali. Były one przysmakiem dla słowików i drozdów odwdzięczających się za pokarm magicznym śpiewem. Późną wiosną natomiast las napełniał się zapachem kwitnącej czeremchy, której słodka woń urzekała intensywnością i pobudzała uśpione zmysły po mroźnej zimie. Zwisające gałęzie jasnozielonego krzewu uginały się pod długimi gronami białych jak puch płatków, które po przekwitnieniu zmieniały się w kuliste, czarno-brązowe owoce. Uspokojona przyjemnymi wspomnieniami wróciłam myślami do rzeczywistości. Spojrzałam na kończący się chodnik i zeszłam na piaszczystą drogę prowadzącą prosto do lasu. Z duszą na ramieniu zbliżałam się do szumiących na wietrze czarnych drzew, które zawodziły smętną jesienną pieśń. Wzięłam kilka głębokich wdechów i po kilkunastu niepewnych krokach znalazłam się na skraju ciemnego boru, którego widok tak bardzo różnił się od tego z moich wspomnień. Czarne jak smoła sosny odstraszały skrzypiącym kiwaniem, a łyse, potężne dęby przytłaczały swoim rozmiarem. Miałam wrażenie, jakby celowo wyciągały długie gałęzie, tylko po to, by ściągnąć mi czapkę z głowy, wplątać swe macki w moje włosy i wchłonąć mnie w gruby pień. Zmusiłam się do wewnętrznego uśmiechu, tłumacząc sobie, że nagła panika, która może mnie ogarnąć, to tylko skutek bujnej wyobraźni. Szłam nieśmiało przed siebie, zerkając niespokojnie na płynące po niebie chmury. Każdy, nawet nieznaczny podmuch wiatru sprawiał, że przesłaniały tajemną twarz księżyca, ściągając na leśną drogę egipskie ciemności. Chciałam zagłuszyć swój niespokojny oddech i pomruk kołyszących

28


się drzew. Przyśpieszyłam kroku i zaczęłam odmawiać cicho modlitwę o jak najszybsze wydostanie się z lasu. Gdy wreszcie moje prośby zostały wysłuchane i byłam już przy wyjściu, dobiegło mnie znajome szczekanie psa. To była Gala, labrador Nowakowej, popiskiwała, wyraźnie czymś podekscytowana. Suka zazwyczaj nie wykazywała większego entuzjazmu i należała raczej do spokojnych psów. Swoją radość okazywała jedynie energicznym merdaniem ogonem, które wprawiało jej tłuste ciałko w ruch. Minęłam klika mniejszych drzewek i wyszłam na skraj lasu. By dostać się do ulicy, przy której mieszkałam, musiałam już tylko pokonać piaszczyste zejście. Spojrzałam przed siebie i moim oczom ukazał się jesienny pejzaż. Licznie oświetlone domostwa, nad którymi pochylały się sosny i łysiejące brzozy, przesłaniała cienka warstwa mgły nasyconej dymem ulatniającym się z kominów, a droga i chodnik jaśniały przyjemnym, pomarańczowym blaskiem latarni. Westchnęłam, sycąc się tym widokiem, który rozpościerał się z niewielkiego wzniesienia i wtedy radosny szczek ponownie dobiegł do moich uszu. Oderwałam oczy od nocnego krajobrazu i skupiłam wzrok na pulchnym labradorze i jego właścicielce. Ku mojemu zdziwieniu, na wprost nich stał zaparkowany przy krawężniku samochód. Od razu skojarzyłam jego typ z programu oglądanego przez tatę w sobotnie popołudnia. Taki wóz musiał zapadać głęboko w pamięć. Objęłam wzrokiem oświetloną blaskiem latarni czarną Alfę Romeo 8C Competizione, której opływowe kształty, sportowa linia i elegancja były tak niezwykłe, jakby auto posiadało duszę. Wystarczyło przyjrzeć się reflektorom, by dopatrzeć się w nich głębokiego spojrzenia. W programie wspominali, że tylko nieliczni mogą pozwolić

29


sobie na Competizione. Wyprodukowano ich zaledwie pięćset sztuk – pół tysiąca aut na cały glob, jedno auto na trzynaście milionów mieszkańców. Cena za taki unikat była zawrotnie duża i wynosiła ponad sto tysięcy funtów za sztukę. Jeśli to nie zniechęciło potencjalnego klienta do zakupu, to z pewnością uczynił to czas oczekiwania na samochód, który wynosił, bagatela, dwa lata. Co, do licha, takie auto robi w kilkutysięcznym miasteczku?! Gapiłam się na błyszczące cacko jak cielę na malowane wrota. Silnik Alfy burczał donośnie, a szkliste reflektory oświetlały Nowakową i Galę, które stały w bezruchu na chodniku. Nagle turkot czterystu pięćdziesięciu koni mechanicznych ucichł i drzwi od strony kierowcy lekko się uchyliły. Zaintrygowana, wytężyłam wzrok w oczekiwaniu na to, kto wyłoni się z wnętrza samochodu. Zniecierpliwiona dałam krok w przód i wtedy zobaczyłam męską postać wysiadającą ze sportowego auta. Zamarłam. Jezu... Niemożliwe... Przecież, to… Nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Czy ja śnię…? Nieznajomy… Nieznajomy z mojego koszmaru... Niespodziewany widok zaparł mi dech w piersi. Mężczyzna oparł się nonszalancko o maskę samochodu, założył ręce na piersi i wyciągnął przed siebie długie nogi. Znajdował się prawie na wprost zastygłej Nowakowej, jednak ta patrzyła przed siebie niewidzącym wzrokiem, jakby nie zauważała stojącej przed nią postaci.

30


Nagle na jej twarzy pojawił się wyraz ostrego bólu i staruszka chwyciła się za klatkę piersiową. Jej pomarszczona skóra zsiniała, a oczy nabrzmiały do rozmiarów piłek pingpongowych. Gala zaczęła cicho skomleć i patrzeć z oddaniem na swoją panią. Nieznajomy nawet nie drgnął. Pozostawał niezmiennie w tej samej pozycji, z tym samym, niewzruszonym wyrazem twarzy. Nowakowa, chwiejąc się nogach, zaczęła kulić ciało i łapać się oburącz za serce. Mężczyzna uniósł lekko brew, dał krok do przodu i wyciągnąwszy rękę, pstryknął palcami, przywołując Galę. – Do nogi! – krzyknął stanowczo. Suczka podeszła, merdając ogonem i polizała jego dłoń. – Nie bój się, zaraz będzie po wszystkim – powiedział chłodnym tonem i pogłaskał ją po głowie. Psina z rozkoszą poddała się pieszczocie, wydając przy tym przyjemny pomruk. Patrzyłam z niedowierzaniem na mężczyznę, który zamiast ratować staruszkę zajmuje się jej psem. – Dobry piesek. Zostań – rozkazał, unosząc lekko kąciki ust, po czym odwrócił się w kierunku auta. W tym samym momencie Nowakowa jęknęła i padła na ziemię jak kłoda. Poczułam, że zalewa mnie fala gorąca. Adrenalina pobudziła gwałtownie walące serce, podnosząc jednocześnie ciśnienie krwi. Nie myśląc ani chwili dłużej, ruszyłam sąsiadce na ratunek. Pełna napięcia zbiegałam bezwładnie z górki. Boże… Co jej jest? Czy to zawał? Co ja pamiętam z pierwszej pomocy?

31


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.