Magazyn SPECTRUM nr 6

Page 1

ISSN 2084-0217

magazyn studencki

bezpłatny

NR 06

lato/2013


1


Edytorial

Drugi rok działalności Magazynu Spectrum dobiega końca. Po tegorocznych wydaniach pisma, których punktami kulminacyjnymi były kolejno wywiad z Francisem Fukuyamą oraz rozbudowany raport na temat sytuacji kościoła katolickiego w Polsce, nadszedł czas na numer wakacyjny. Jak powinien on wyglądać: czy należałoby dostosować jego zawartość do lekkości letniego wypoczynku, czy raczej postawić na zasoby potencjalnie wolnego czasu, który warto wypełnić lekturą? Dylemat ten postanowiliśmy rozwiązać w sposób pośredni. W bieżącym numerze zrezygnowaliśmy z dwóch działów: akademickiego Raportu Spectrum i przesiąkniętej polityką Debaty, by zamiast nich rozbudować stałe działy tematyczne. Nowy numer Spectrum stał się więc zbiorem pogłębionych esejów podejmujących rozmaite tematy, rezygnującym zarazem z jakiegokolwiek wątku przewodniego. Zakłada on wakacyjny tryb lektury: taki, który nie angażuje przesadnych pokładów czasu, lecz może okazać się dla niektórych z Państwa prawdziwym źródłem inspiracji. Specyficzny charakter nowego numeru nie jest jedyną zmianą, jaka gości na jego łamach. Redakcja pisma poszerzyła się o nowe twarze: Aleksandrę Piłat, która zgodziła się redagować dział Społeczeństwo, oraz Marcina Pabiana, który zdecydował się wesprzeć rozwijający się stale dział Kultura. Na łamach tego działu zagościła też nowa publicystka, Aleksandra Byrska, która postanowiła wzbogacić Spectrum o rubrykę pomniejszych recenzji książkowych. Podsumowując dotychczasową działalność redakcji Spectrum, tradycyjnie chciałbym zachęcić wszystkich Państwa do współpracy: zarówno w charakterze autorów, jak i współtwórców pisma oraz jego wydawcy – Forum Obywatelskiego UJ. Chciałbym zachęcić także wszystkich Państwa do odwiedzania naszej strony internetowej magazynspectrum.pl, profilu na portalu Issuu, gdzie znajdują się wszystkie numery archiwalne pisma, a także do śledzenia naszego profilu na Facebooku. Życzę Państwu inspirującej lektury!

Mateusz Zimnoch Student dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Redaktor naczelny Magazynu Spectrum. Wiceprezes Forum Obywatelskiego UJ. .


SPIS TREŚCI Polityka

Dariusz Kawa

Tradycyjnie doskonałe stosunki polsko-węgierskie............................................... 12 Martyna Dziubałtowska

Żaden sojusz nie trwa wiecznie...................................................................................8

Anatomia beznadziei.................................................................................................. 15 Arkadiusz Nyzio

Raczkująca demokracja w Kenii. Czy Polacy mają na co narzekać?.............................................................................. 19 Mateusz Paweł Matlak

Reductio ad Hitlerum.................................................................................................. 23 Dawid Zimoch

Gospodarka

Autostradą do Euro .................................................................................................... 28 Joanna Zachwieja

Akcesja Polski do strefy euro – konieczność czy fakt nieunikniony?.................... 31 Marta Samborska

Gazowa rewolucja łupkowa – perspektywy dla Polski............................................ 33 Wojciech Pawłuszko

Przedwczesny koniec ery oszczędności?................................................................. 37 Mateusz Mazur

Prawo

Paweł Ochmann

Czym jest dla Polaków Konstytucja?........................................................................ 42 „Prawo do bycia zapomnianym”............................................................................... 44 Paulina Ząbkowska

Wybory do Parlamentu Europejskiego jako przejaw demokracji przedstawicielskiej........................................................... 48 Maciej Pisz


Artykuł

Recenzja

Felieton

Wywiad

Społeczeństwo

Homo kinectus, czyli o przewadze niektórych gatunków nad technologią...................................... 56 Julian Majewski

Kim będziesz, gdy dorośniesz? ................................................................................. 60 Joanna Szwed

W pogoni za szczęściem............................................................................................ 62 Krystiana Roloff

Rozterki Matki-Polki................................................................................................... 65 Aleksandra Piłat

Zawód reporter: Mały panteon (komiks).................................................................. 68

Klon & Chwast

Kultura

Kły i kiełki, czyli nieco więcej o kulturze wegetarianizmu....................................... 72 Olga Poręba

Żeglując do Sarancjum. Twórczość Guya Gavriela Kaya......................................... 77 Krzysztof M. Maj

Recenzje Spectrum

Aleksandra Byrska

Niebieskie krzyki............................................................................................................................. 82 Prywatna historia dotyku.............................................................................................................. 83 Pomiędzy sztambuchem a bestiariuszem................................................................................... 84 „Szukaj tego nisko, w grudniu, w lesie...”...................................................................................... 85

Diabeł tkwi w szczegółach......................................................................................... 87 Marcin Pabian


Redakcja nie zwraca tekstów niezamówionych oraz zastrzega sobie prawo do ich redagowania i skracania. Redakcja nie odpowiada za treść zamieszczanych ogłoszeń. Rozpowszechnianie redakcyjnych materiałów publicystycznych bez zgody wydawcy jest zabronione. REDAKCJA Redaktor naczelny: Mateusz Zimnoch Zastępca: Patrycja Krężelewska Zespół redakcyjny: Dariusz Kawa – Polityka, Aleksandra Piłat – Społeczeństwo, Aneta Godynia – Gospodarka, Paweł Ochmann – Prawo, Mateusz Zimnoch, Marcin Pabian – Kultura Publicyści: Krzysztof M. Maj, Anna Winiarska, Konrad Chwast, Aleksandra Byrska, Arkadiusz Nyzio KONTAKT redakcja@magazynspectrum.pl, magazynspectrum.pl, tel. +48 606 955 494 PROJEKT GRAFICZNY Paweł Rosner ILUSTRACJE Szymon Drobniak KOREKTA Przewodnicząca zespołu: Paulina Ząbkowska Zespół: Zuzanna Wolsza, Katarzyna Płachta, Natalia Stencel, Estera Sendecka SKŁAD, ŁAMANIE Monika Filipek, Anna Drwal NAKŁAD 1500 egzemplarzy DRUK I OPRAWA Wydawnictwo-Drukarnia Ekodruk s.c., ul. Powstańców Wielkpolskich 3, 30-553 Kraków, www.ekodruk.eu

WYDAWCA Forum Obywatelskie Uniwersytetu Jagiellońskiego – organizacja studencka działająca przy Uniwersytecie Jagiellońskim Adres: ul. Straszewskiego 25/9, 31-113 Kraków, +48 509 013 203 Prezes: Jan Szczurek, jan.szczurek@magazynspectrum.pl Wiceprezes ds. Publikacji: Mateusz Zimnoch Wiceprezes ds. Wydawniczych: Piotr Pękalski Wiceprezes ds. Marketingu: Anna Winiarska Sekretarz: Patrycja Krężelewska Zespół PR: Maciej Kiełbas, Iza Mikruta, Karolina Niżyńska, Piotr Cebo, Ksenia Jałocha, Karolina Narloch Rekrutacja: Aneta Szotek Strona internetowa: Jerzy Waśko

PARTNERZY

SPONSORZY

Opiekun organizacji: prof. dr hab. Krystyna Chojnicka, Dziekan Wydziału Prawa i Administracji UJ


Ks i ę g a r n i a Ak a d em i ck a Kraków, ul. św. Anny 6 w w w. a k a d em i ck a .p l

NOWOŚCI WYDAWNICTWA:

RA %

Kupon upoważniający czytelników „Spectrum” do 12% rabatu na całą ofertę Księgarni Akademickiej

BA TU

Jesteśmy też na Facebooku!

12

OFERUJEMY: – podręczniki – książki naukowe – wydawnictwa popularnonaukowe – czasopisma – beletrystykę


Żaden sojusz nie trwa wiecznie

Anatomia beznadziei

15

Tradycyjnie doskonałe stosunki polsko-węgierskie

12

P

Raczkująca demokracja w Kenii. Czy Polacy mają na co narzekać?

Reductio ad Hitlerum

8

19

23


P

olityka


Żaden sojusz nie trwa wiecznie Dziesięć lat temu, a więc w czasach, kiedy większość obecnych studentów uczęszczała jeszcze do gimnazjum i bardziej martwiła się klasówką z polskiego niż polską sceną polityczną, istniała w naszym kraju jedna, wyraźnie dominująca partia. Jej przedstawiciele tworzyli najliczniejszy klub parlamentarny i kumulowali w swych rękach najważniejsze urzędy państwowe – premiera, prezydenta, marszałków Sejmu i Senatu. Dzięki niewymagającemu koalicjantowi w postaci PSL-u, posiadali stabilną większość parlamentarną, a stale wysokie notowania w badaniach opinii publicznej dopełniały puli, o którą toczy się gra w polskiej polityce. Choć podobieństwa są uderzające, partia ta wcale nie zwała się Platforma Obywatelska, lecz Sojusz Lewicy Demokratycznej.

Obecnie partia Leszka Millera stała się graczem nieznaczącym – wciąż zagrożonym przez inicjatywy Janusza Palikota i pozostającym daleko w tyle za dwoma potężnymi rozgrywającymi. Choć najnowsze sondaże wskazują na poparcie dla SLD rzędu 13–15%, to ostatnie wydarzenia, a wśród nich wyrzucenie z partii Ryszarda Kalisza czy start (do tej pory zawsze wiernego Sojuszowi) Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach do Parlamentu Europejskiego ze zmontowanej przez Palikota listy Europa Plus, zwiastują rychły koniec takiej postaci lewicowego ugrupowania, jaką wszyscy znamy. Czy będzie to zmiana radykalna? SLD nie ma innego wyjścia, jeśli chce, by partia ta stała się czymś więcej niż tylko koalicyjną przystawką, jedną z kilku dostępnych w politycznym menu.

Piętno Rywinowe Polskie społeczeństwo nie należy do szczególnie pamiętliwych, jeśli chodzi o działania partii i polityków. Gdyby bowiem było inaczej, SLD cieszyłoby się obecnie poparciem oscylującym w granicach błędu statystycznego (zresztą, nie tylko ono!). I nie

8

chodzi tu wcale o fakt, że dominującą rolę w Sojuszu wciąż pełnią politycy dawnej Socjaldemokracji Rzeczypospolitej Polskiej, a więc partii utworzonej na drugi dzień po zakończeniu ostatniego plenum KC PZPR, która była w prostej linii dziedziczką jej majątku oraz kadr. Największe problemy SLD z „przeszłością” dotyczą wydarzeń nie tak odległych, choć z powodu naszego zanurzenia w medialnej codzienności, mocno już dzisiaj przyblakłych w społecznej pamięci. A działo się to wszystko dekadę temu, gdy – w momencie opisywanego powyżej apogeum politycznej potęgi Sojuszu – nad horyzontem rządu Leszka Millera zaczęły pojawić się burzowe chmury. Kolejne afery, na czele z największą, jak do tej pory, polityczną zawieruchą III RP, czyli tzw. aferą Rywina, były dla Sojuszu wizerunkową katastrofą i poważnie nadwątliły zaufanie wyborców do polityków tej lewicowej partii. Spadające poparcie spowodowało konflikty i podziały wśród do tej pory zaskakująco zgodnych działaczy. Część polityków przeszła do Socjaldemokracji Polskiej Marka Borowskiego, inni zaokrętowali się na pokład powstającej Partii Demokratycznej – demokraci.pl. Ci, którzy wiernie w Soju-


D

szu wytrwali, doprowadziziałacze SLD jakby nie zauważyli, że w Polsce zmie- wynik w historii (o ironio, li do tego, że w wyborach niły się nie tylko pola debaty publicznej, ale i formy nawet wieloletnia przyparlamentarnych w 2005 zabiegania o społeczne poparcie. To, co zjednywało wy- stawka koalicyjna lewiroku SLD zdobyło ponad borców w latach 90. – pikniki z muzyką disco-polo, dar- cy – PSL, wypadła lepiej). 11% poparcia. Cztery lata mowa kiełbasa z grilla i hasła typu: „Więcej pracy, więcej Przez moment wydarządów spowodowały, że płacy!” – dzisiaj są dla wielu czymś groteskowym. wało się, że klęska wydotychczasowy wszechborcza Sojuszu przełomocny moloch stał się politycznym karłem, na któ- ży się na upadek partii i wejście jej członków w szeregi rego cała reszta parlamentarnej czeredy spoglądała Ruchu Palikota. Kryzys zażegnał, powracający na staz wyraźną niechęcią. nowisko przewodniczącego, Leszek Miller, który nie z takimi jak Palikot dawał sobie radę. Ale czy doświadczenie dawnego premiera wystarczy, by przywrócić Od ściany do ściany Sojuszowi dawną świetność? Od tamtego czasu sytuacja Sojuszu w zauważalny sposób nie uległa zmianie, mimo że partia próbowała Skradziona tożsamość różnych strategii, by poprawić swoje słabe notowania. W czym tkwi największa słabość dzisiejszego Sojuszu, Po jowialnym Józefie Oleksym, fotel przewodniczącego jeśli nie jest nią pamięć wyborców o dawnych grzezajął młody i uśmiechnięty Wojciech Olejniczak, który chach lewicowej partii? Przede wszystkim w tym, że w myśl wyborczego hasła: Zmieniając siebie, zmieniajmy Polskę, rozpoczął kampanię mającą ocieplić sfaty- nie posiada na swój użytek żadnej wielkiej narracji, gowany wizerunek ugrupowania. Z partyjnymi funk- jaką mogłaby oczarować czy też, jak kto woli, omamić wyborców. Co więcej, nawet te postulaty, które przez cjami, a z czasem także z samą partią, pożegnała się część „starej gwardii” (w tym sam Leszek Miller). Daw- lata wydawały się domeną Sojuszu, zostały obecną jedność próbowano odbudować poprzez stworze- nie zawłaszczone przez polityczną konkurencję. Argumenty socjalne (podstawowa siła nośną partii Milnie koalicji Lewica i Demokraci, której przewodniczył lubiany Kwaśniewski, a w której działacze Sojuszu od- lera), którym biedne polskie społeczeństwo zawsze grywali dominującą rolę. chętnie dawało posłuch, dzisiaj skutecznie głosi PraJednak nowy, niekojarzący się z aferami szyld, nie wo i Sprawiedliwość; z programu modernizacji i pogłęprzełożył się na wyraźnie lepszy wynik wyborczy – LiD bionej integracji z UE znak rozpoznawczy uczyniła sow wyborach parlamentarnych w 2007 r. uzyskał jedy- bie Platforma Obywatelska, zaś poparcie dużej części nie 13% poparcie. W nowym sejmie porozumienie z de- krzykliwych mniejszości w postaci środowisk feministycznych, antyklerykalnych, seksualnych i ekologiczmokratami szybko się rozpadło, a klub parlamentarny LiD został przemianowany na Lewicę. Partyjni delega- nych skradł z łatwością Janusz Palikot. To wszystko ci zastąpili Olejniczaka równie młodym i uśmiechnię- doprowadziło do stanu, w którym politycy Sojuszu, niczym Miller na pierwszomajowym wiecu po stojącym tym Grzegorzem Napieralskim. Wydawało się, że ten za nim suflerze, muszą powtarzać slogany po swoich ostatni wyprowadzi Sojusz z kryzysu. Niezły wynik, jaki uzyskał w przyśpieszonych wyborach prezydenc- politycznych konkurentach. Działacze SLD jakby nie zauważyli, że w Polsce kich dawał nadzieję, że mijają dla SLD chude lata. Partia wróciła do dawnej nazwy klubu parlamentarnego, zmieniły się nie tylko pola debaty publicznej, ale i fora nowy przewodniczący zaczął konsolidować lewico- my zabiegania o społeczne poparcie. To, co zjednywawe środowisko (do Sojuszu wrócił Miller wraz z prze- ło wyborców w latach 90. – pikniki z muzyką disco-popędzonym niegdyś za „aferę taśmową” Oleksym). lo, darmowa kiełbasa z grilla i hasła typu: Więcej pracy, Marzenia o zmartwychwstaniu SLD przekreśliło więcej płacy! – dzisiaj są dla wielu czymś groteskowym. pojawienie się na scenie politycznej tzw. „mesjasza Populizm przybrał obecnie nowe oblicze, o wyborczym lewicy” w osobie Janusza Palikota, który swoją medial- sukcesie decyduje rozpalająca umysły opowieść o rzeną aktywnością zabrał Sojuszowi lwią cześć elektora- czywistości i duże poparcie ludzi młodych, a obu tych tu. To Palikot przyczynił się do tego, że SLD w ostat- czynników Sojuszowi brakuje. Na niekorzyść SLD dzianich wyborach parlamentarnych uzyskało najgorszy ła także podział posmoleński dający wyborcze paliwo

9POLITYKA


10


dwóm największym partiom i prowadzący do sytuacji, która wypycha PO coraz bardziej w lewo (dzisiaj lewe skrzydło Platformy już w zasadzie nie różni się niczym od SLD, a przypadek ministra Arłukowicza jest pod tym względem symboliczny).

Pokerowa twarz Millera Nowy-stary prezes Miller wydaje się czekać na rozwój wypadków. Jako doświadczony polityczny gracz, szybko zauważył (w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów, na których sukces Ruchu Palikota zrobił ogromne wrażenie), że cała ta zbieranina pod dowództwem posła z Biłgoraja to gwiazdy jednego sezonu, z którymi nie warto paktować ani tworzyć wspólnych list wyborczych. Dlatego też Miller czeka, aż Palikot sam się wykończy kolejnymi kontrowersyjnymi happeningami i ciągłym zrzucaniem masek. Jednocześnie cały czas pokazuje, że tylko Sojusz jest lewicą prawdziwą i racjonalną, próbuje na powrót przyciągnąć do siebie Kwaśniewskiego oraz poskramia wszystkich tych, którzy mieliby ochotę na polityczny flirt z dawnym wydawcą konserwatywnego „Ozonu” [Januszem Palikotem – przyp. red.] (vide przypadek Kalisza). Ta taktyka zaczyna przynosić efekty i coraz więcej środowisk, które w wyborach w 2011 r. poparło Ruch Palikota, zaczyna łaskawiej spoglądać na stare, dobre SLD. Miller jak kania dżdżu pragnie również klęski Platformy, wie bowiem dobrze, że Sojusz jest w stanie znacznie skuteczniej niż PiS przechwycić wyborców zawiedzionych rządami Donalda Tuska. Strate-

gia wyczekiwania zakłada jednak stabilność dzisiejszych tendencji, a zarówno Ruch Palikota, jak i Platforma Obywatelska nie powiedziały jeszcze ostatniego słowa. Co gorsza, wyposzczone przedłużającym się pobytem w opozycji partyjne doły, coraz bardziej będą naciskały parlamentarną wierchuszkę na przeprowadzenie radykalnych zmian.

Sojusz przed linieniem Wiele wskazuje na to, że już niedługo dotychczasowa taktyka Sojuszu zostanie odrzucona na rzecz tzw. „nowego otwarcia”. Jednak tym razem zwyczajny polityczny lifting w postaci zmiany lidera i logo chyba już nie wystarczy. SLD, które w takiej formie, jaką znamy, przetrwało całe lata, może całkowicie zrzucić dawną skórę i przejść do programowej ofensywy. Politycy Sojuszu, jeśli tylko chcą wrócić do pierwszej ligi polskiej polityki, muszą znaleźć nie tylko nowy pomysł na siebie, ale być może pożegnać się także z częścią dawnych postulatów. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że Sojusz będzie ewoluował w stronę politycznego centrum, by przechwycić elektorat uciekający spod skrzydeł Platformy, a poparcie różnorakich mniejszości chętnie zamieni na głosy, nielubiących radykalnych haseł, osób niezdecydowanych. Jak uczy nas polska historia, prominentni politycy Sojuszu już kiedyś taki wariant zrzucenia dawnego opakowania z powodzeniem przerabiali. A działo się to wtedy, gdy zdecydowana większość dzisiejszych studentów nosiła pieluchy zamiast spodni.

Dariusz Kawa Rocznik 1989, student filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim oraz kulturoznawstwa na Akademii Ignatianum w Krakowie. Redaktor działu „Polityka” Magazynu Spectrum. Współzałożyciel Klubu Inicjatyw Kulturalnych „Riposta”.

11POLITYKA


Tradycyjnie doskonałe stosunki polsko-węgierskie Viktor Orbán jest obecnie jednym z najbardziej charyzmatycznych przywódców w Europie. Po raz kolejny doszedł do władzy na Węgrzech w 2010 roku, po dwóch kadencjach lewicowych rządów, które pogrążyły państwo w niebezpiecznym rozprężeniu wywołanym przez konsumpcyjny kapitalizm, kradzież i broniącą ją przemoc. Orbán wystąpił z projektem zjednoczenia Węgrów, którego celem było nadanie treści narodowemu sztandarowi, tak, by wszyscy rodacy mogli się pod nim gromadzić i razem zbudować silne Węgry. W swoim programie postuluje też konieczność umocnienia pozycji krajów Europy Wschodniej, którego fundamentem ma być współpraca polsko-węgierska oparta na wspólnej historii, a przede wszystkim obronie interesów obu narodów.

Braterstwo od szabli i szklanki Choć Polacy i Węgrzy nie są spokrewnieni ani ze względu na język, ani na etniczne pochodzenie, to przyjaźń między dwoma narodami stała się niemal mitem uchwyconym w potocznym powiedzeniu, które można usłyszeć nad Wisłą i Dunajem. Powtarzane po wielokroć porzekadło w tym przypadku niesie jednak głębszą prawdę, zweryfikowaną przez historię. Niejednokrotnie Polacy i Węgrzy trafiali do szeregów tej samej kompanii, a dzieje obu narodów długimi odcinkami biegły po równoległych torach. W XI wieku oba kraje połączył antyniemiecki sojusz, który rozpoczął tradycję wzajemnej pomocy. Prawdziwym triumfem polskiego żywiołu w braterstwie z Węgrami stał się okres Wiosny Ludów, kiedy to nad Dunaj ze wsparciem przybył legion gen. Józefa Wysockiego, a Józef Bem ze względu na zasługi w dowodzeniu powstaniem przeszedł do węgierskiej historii jako bohater narodowy. Godny pamięci Polaków jest natomiast premier Pál Teleki, który w obliczu wojny polsko-bolszewickiej przerzucił nad Wisłę znaczny zapas nabojów i broni, a podczas kampanii wrześniowej kategorycznie odmówił Hitlerowi napaści na Polskę z terytorium Węgier, grożąc wysadzeniem transportów. Na trwałe fundament przyjaźni dwóch na-

12

rodów scaliły wypadki 1956 roku. 23 października w centrum Budapesztu, podbudowani odwagą uczestników Poznańskiego Czerwca, zgromadzili się studenci skandujący wolnościowe hasła. Wystąpienia zainicjowały wybuch powstania węgierskiego, które to znów masowo poparli Polacy, oddając walczącym braciom własną krew. Pobieżne przypomnienie jedynie węzłowych punktów ze wspólnej przeszłości pozwala stwierdzić, że podtrzymanie przyjaźni między narodami po obaleniu komunizmu w Europie Środkowo-Wschodniej jest – jakkolwiek niepoprawnie mogłoby to zabrzmieć – koniecznością. Współpraca na niskim szczeblu układa się szczególnie pomyślnie: około tysiąca polskich miast partneruje węgierskim; relacje umacniają spotkania samorządowców i wymiany młodzieży. Podobnie wzorowo przedstawiają się bezpośrednie kontakty między Polakami a Węgrami. Kto kiedykolwiek odwiedził Budapeszt, przekonał się na jak serdeczne przyjęcie można tam zawsze liczyć. Zupełnie inne reguły obowiązują w wielkiej polityce. Choć zdaje się, że dotąd dominowały w niej jedynie bardzo ogólne i nieco już nadużyte zapewnienia o pamięci tradycyjnej bliskości i zaufaniu, to zacieśnienie takiej „politycznej przyjaźni” jest coraz bardziej wskazane. Nie łączy nas już tylko sentyment do wspólnej przeszłości, ale zbieżność przyszłych interesów.


Projekt Orbána: widoki na Polskę

Ręka wyciągana w próżnię

Propolskim politykiem jest sam premier Węgier, który przy wielu okazjach wylicza korzyści, jakie może przynieść polityczne zbliżenie narodów. Jego stosunek do Polski jest przede wszystkim bardzo osobisty. Przed laty zachwycił go fenomen Solidarności, której poświęcił swoją pracę magisterską, a jego największym autorytetem jest Jan Paweł II. Orbán dostrzegł, że poza wspólną historią i podobnym położeniem geo-

Zdaje się, że propozycja Orbána nie została potraktowana poważnie przez potencjalnych partnerów i doczekała się jedynie karykaturalnej realizacji w formie spotkań oficjeli. Chociaż każdego roku uroczyście obchodzone jest święto przyjaźni polsko-węgierskiej przypadające na 23 marca, to ogranicza się ono jedynie do kurtuazyjnych rozmów o tradycji przyjaźni oraz pozowania do zdjęć, na których najważniejsi politycy z uśmiechem ściskają swoje dłonie. Strona polska przez przemilczenie okazuje brak iktor Orbán wystąpił z propozycją konkretnego projektu współdzia- zainteresowania ofertą partnerstwa w rałania dla Europy Środkowo-Wschodniej, w którym najważniejsze mach regionu. Łatwo to ocenić przeglądając role wyznaczył właśnie Polakom i Węgrom. wykaz wizyt zagranicznych Donalda Tuska, który podczas prawie sześcioletniego sprapolitycznym, Polaków i Węgrów łączy ten sam duch wowania urzędu premiera Budapeszt odwiedził jedynie narodowy oraz podobne rozumienie wolności i ciągło- dwukrotnie, gdy tymczasem do Berlina i Paryża wybierał ści tradycji. O tym, że strategicznym partnerem poli- się po kilkanaście razy. Podobnie rzecz ma się z kondycją tycznym Orbán chciał uczynić polski rząd, świadczy to, Grupy Wyszehradzkiej. Współpraca Polski, Węgier, Słoważe to właśnie Warszawa była celem jego pierwszej wi- cji i Czech ograniczała się dotąd jedynie do ceremoniałów zyty zagranicznej, którą odbył zaledwie w dwa dni po i dyplomatycznych rozmów, mimo że sąsiedztwo, zbieżzaprzysiężeniu gabinetu w czerwcu 2010 roku. ność interesów i podobny poziom rozwoju gospodarczego Viktor Orbán wystąpił z propozycją konkretnego pro- powinny skłaniać do poszukiwania wspólnych rozwiązań. jektu współdziałania dla Europy Środkowo-Wschodniej, O pewnym rozczarowaniu współpracą może świadczyć w którym najważniejsze role wyznaczył właśnie Polakom ostatnia wypowiedź prezydenta Janosa Adera, który podi Węgrom. Region miałby szansę zostać dowartościowa- czas marcowego pobytu w Polsce zauważył, że węgierny przez Zachód, gdyby przywódcy obu narodów wystą- ski handel zagraniczny zaczął znacznie lepiej rozwijać się pili jako inicjatorzy współpracy, ku czemu najlepszą oka- z Czechami i Słowacją niż z Polską. zją jest moment kryzysu na Starym Kontynencie. Polska Propozycja zacieśnienia relacji w regionie, poza Unią w ramach swojej polityki zagranicznej powinna dopro- Europejską, jest coraz bardziej atrakcyjna. Po raz kolejny wadzić do zaangażowania w ideę kraje bałtyckie, a Węgry Viktor Orbán przypomniał o niej podczas ostatniej wizyczęść Bałkanów. Orbán uważa, że takie partnerstwo sta- ty w Warszawie. Warto zwrócić uwagę na to wystąpienie łoby się szansą na to, by silny głos regionu był znaczą- także ze względu na jego okoliczności. Spotkanie zorgacy także dla Brukseli. Dzięki rozważnej i lojalnej współ- nizowane w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego ciepracy moglibyśmy stworzyć przeciwwagę dla dominacji szyło się dużym zainteresowaniem, salę wypełnili przede Niemiec i Francji. Pomysł węgierskiego premiera jest tym wszystkim młodzi ludzie. Od dłuższego czasu można zabardziej racjonalny, że w perspektywie kilkunastu lat to obserwować rosnącą aprobatę Polaków dla polityki węwłaśnie przed Europą Wschodnią rozciągają się wido- gierskiej. Jest to wyraz tęsknoty za silnym przywódcą, ki na dominację w sferze konkurencyjności. Paradok- który dba o interesy kraju i nie ugina się pod dyktatem salnie w krajach obarczonych komunistyczną schedą międzynarodowych instytucji. tkwi potencjał, który z jednej strony wynika z mniejszego – w porównaniu z państwami zachodnimi – zadłuże- Wbrew europejskiemu uniwersalizmowi nia, a z drugiej – z przyzwyczajenia ich mieszkańców do ciężkiej pracy i wyrzeczeń. Trudno w tym miejscu pominąć Viktora Orbána i Donalda Tuska zdecydowanie różni styl zbieżną z projektem Orbána wizję stosunków międzyna- prowadzenia polityki wobec Europy. Węgierski premier rodowych zawartą w idei wschodniej Lecha Kaczyńskie- w ciągu ostatnich trzech lat dał się poznać jako twargo, która opierała się na budowaniu silnej podmiotowości dy gracz, który nie cofa się przed obroną spraw narodopaństw byłego bloku sowieckiego. wych na unijnym forum. Jest jednym z najsilniejszych

V

13POLITYKA


przywódców XXI wieku. Potrafił jasno sprecyzować swoje cele, ułożyć plan działania i przekuć go w sukces, stając się symbolem i wzorem dla europejskiej prawicy. Za ten brak subordynacji jest często krytykowany przez Brukselę. Jak podkreśla Orbán, między strategią Unii Europejskiej a polityką Węgier pojawił się swego czasu konflikt wartości i interesów. Spór o wartości polega na wystąpieniu przeciw powszechnemu relatywizmowi norm i niezdrowo rozumianej wolności. Węgry stoją na straży tradycji chrześcijańskich i ochrony życia. Konflikt interesów jest równie zajadły. Chodzi już nie o różnice obyczajowe, ale o realny wpływ na politykę całej Unii. Rozbieżność wynika przede wszystkim z tego, że premier Węgier zupełnie odmiennie od ogólnych tendencji rozumie dziedzictwo tradycji europejskiej, której podstawą ma być dbanie o suwerenność i utrzymanie silnych narodów w ramach Unii. Europa jako jeden ponadpaństwowy twór nie może przetrwać ani nawet zaistnieć. Dlatego Orbán jest bardzo pragmatyczny, dobiera partnerów politycznych wedle potrzeb swojego kraju. Tak było w przypadku kontrowersyjnej decyzji o podjęciu współpracy gospodarczej z Rosją i przyłączenia się do projektu gazociągu South Stream, który, stając się konkurencyjny wobec Nabucco, godzi w interesy Unii Europejskiej. Głównym założeniem polityki zagranicznej Orbána jest więc troska o interes rodaków, węgierskich firm i finansów, a nie europejskich koncernów. Do napięć między Budapesztem a Brukselą doszło także w ostatnim czasie, kiedy rząd Orbána znów znalazł się pod lupą unijnych władz, tym razem po przeforsowaniu zmian w konstytucji, które mają zagrażać demokracji. Najbardziej kontrowersyjne zapisy to zdefiniowanie małżeństwa jako związku mężczyzny i kobiety, przyznanie władzy prawa do uznawania danego zgromadzenia religijnego jako kościoła a także zakaz prowadzenia kampanii przedwyborczych w mediach komercyjnych. Prawdziwą przyczyną oburze-

nia i skierowania nowej konstytucji pod obserwacje komisji weneckiej jest to, że decyzji o przyjęciu zmian w konstytucji nie poprzedziły konsultacje z Komisją Europejską i Radą Europy. Nie jest na pewno tak, że wszystkie przyjęte przez Orbána rozwiązania (przede wszystkim gospodarcze i ekonomiczne) są trafione, ale nie można odmówić mu tego, że zawsze kieruje się interesem narodowym i nie podporządkowuje się bezrefleksyjnie głównemu nurtowi polityki europejskiej zorientowanej za Zachód. Wszystkie konflikty na linii Budapeszt-Bruksela wprawiają w zakłopotanie polski rząd. Na wieści o odważnych posunięciach niepokornego bratanka, Polska wymownie milczy i nie włącza się w spór, w którym podmiotem są unijne władze. Postawa sprzeciwu i twardej polityki Orbána jest nie do przyjęcia przez polską opinię publiczną, która, wychowana w poczuciu uległości, bardzo jednoznacznie reaguje na wszelką krytykę ze strony Europy. Jako największe ryzyko przedstawiane jest zagrożenie, że polityka krajowa może nie podobać się za granicą. Polacy, wychowani zgodnie z zasadami pedagogiki wstydu, mają uważać władze unijne za wyrocznię. Jednocześnie zepchnięto na margines problem rosnącego eurosceptycyzmu w społeczeństwie i niechęci wobec brukselskiej administracji. W polskiej polityce ostatnich lat dominuje dyskurs modernizacyjny, podczas gdy Orbán proponuje niepopularną debatę o chrześcijańskich i obywatelskich wartościach. Nasze stosunki są tradycyjnie doskonałe – takim stwierdzeniem skwitował Radosław Sikorski pytanie dziennikarza o relację z rządem Orbána w październiku ubiegłego roku. Dopytany dodał, że Polska sprawowała prezydencję w Radzie Unii Europejskiej po Węgrzech, a Węgry obejmują przewodnictwo w Grupie Wyszehradzkiej po Polsce. I tak w istocie można opisać polską współpracę z Węgrami na najwyższym szczeblu: wyłącznie jako ceremoniał i kurtuazję.

Martyna Dziubałtowska Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim, wiceprezes stowarzyszenia „Studenci dla Rzeczypospolitej”.

14


Anatomia beznadziei Na początku 2013 roku ukazały się trzy bardzo ważne publikacje poświęcone polskiej polityce po 1989 roku: „Anatomia siły”, „Anatomia słabości” i „Anatomia przypadku”, czyli wywiady-rzeki przeprowadzone przez Roberta Krasowskiego z – kolejno – Leszkiem Milerem, Ludwikiem Dornem i Janem Rokitą. Wszystkie uderzały w okrzepnięte przez dwadzieścia lat polskiej publicystyki mity i wszystkie zostały przez nią zgodnie przemilczane. To dobry punkt wyjścia do rozważań nad niepokojącą kondycją polskiego dziennikarstwa politycznego.

Medialny impregnat Najpierw słów kilka o samych książkach. Dlaczego uznaję je za najważniejsze dzieła polskiej publicystyki politycznej ostatnich kilku lat? Odpowiem przewrotnie: z powodu tego, czego w nich nie ma. Na ich kartach czytelnik nie znajdzie bowiem dwóch nieprawdziwych i szkodliwych optyk: narodzin III RP jako wspaniałego porozumienia oświeconych elit i narodzin III RP ukazanych jako spisek „czerwonych” z „różowymi”. Za pomocą tej pierwszej edukuje się w Polsce młodzież, druga jest pałką, którą radykałowie tłuką „zdrajców” po głowach. Dorn, Rokita i Miller rozwiewają złudzenia. Ten ostatni, nie owijając w bawełnę, tłumaczy rzecz oczywistą: komuniści zorganizowali Okrągły Stół, aby się ratować, ale popełnili błędy i proces wymknął im się spod kontroli. Pierwsza dwójka była oczywiście świadoma niebezpieczeństw rozmów z władzą, uważała jednak, że należy to ryzyko podjąć. Wygrała, ale wkrótce okazała się zbyt słaba. Obserwacje wydają się trywialne, a jednak funkcjonują całkowicie poza mainstreamowym obiegiem informacji. Polskie media stworzyły narrację cudu nad Okrągłym Stołem, pomijając całkowicie pokerowy aspekt zagrywki Solidarności. Dlaczego nie pokusiły się o zbudowanie opowieści na temat bohaterskich, dynamicznych ryzykantów, tworząc za to wizję bier-

nych i oderwanych od rzeczywistości idealistów? Można to oczywiście zrozumieć w kontekście mediów postkomunistycznych, ale zgodny front dziennikarzy wywodzących się z opozycji, do dzisiaj bredzących o moralnej wartości bezkrwawej rewolucji, musi budzić zdumienie. Na pochwałę okrągłostołowego ryzykanctwa nie zdecydowała się nawet polska „rycerska” medialna prawica. Doprawdy zadziwiająca jest ta adoracja minimalizmu. W podobny sposób „trojaczki” Krasowskiego rozprawiają się z innymi mitami, m.in. o tym, że Wałęsa rozpoczął „wojnę na górze”, a lustracja i „noc teczek” były konsekwencjami sporu o idee. Dla szarego czytelnika część ocen może być szokująca: Kaczyńscy nie byli nigdy autokratami i antysystemowcami, tylko ludźmi centrowymi i zasadniczo (zwłaszcza Lech) „salonowcami”. To nie Prawo i Sprawiedliwość było winne utrąceniu koncepcji PO-PiS-u, lecz Platforma Obywatelska; „populistyczna” koalicja PiS-LPR-Samoobrona nie była efektem parcia PiS-u do władzy, ale rezultatem działania PO. I tak dalej, i tym podobne. Te i inne medialne frazesy tłumaczy trójka kluczowych uczestników tamtych wydarzeń, z prawicy, lewicy i centrum, zgadzając się co do większości pryncypiów. I co? I nic. Odbiorców mediów słynących z poprawności politycznej mogłyby zszokować opowieści o zawiązaniu, wzroście i dekompozycji „triumwiratu” Kwaśniewski-Michnik-Miller, o których opowiadał Krasowskie-

15POLITYKA


mu ten ostatni – ale nie zaszokują. „Trojaczki” zostały przez media zgodnie przemilczane. To nic, że Miller potwierdził rekonstrukcję zdarzeń, jaką prof. Antoni Dudek przeprowadził w uznawanej za kontrowersyjną „Reglamentowanej rewolucji”. Dla znacznej części mediów szef SLD i tak pozostanie jednym z architektów pokojowego przekazania władzy w 1989 roku. To nic, że Dorn „odszczekał” (wedle jego własnego określenia) brednie o spisku komunistów i Unii Demokratycznej – dla prawicowych mediów i tak UD pozostanie partią „grubej kreski”. Bez znaczenia pozostaje rzeczowa analiza hi-

antypisowską sieczkę. Podobne przykłady można mnożyć. Przez szczelny mur uprzedzeń i resentymentów obozów Kaczyńskiego i Tuska trudno przebić się zdroworozsądkowej myśli, mainstreamowi publicyści nie podejmują już nawet prób. Zadziwiające, że dziennikarze tak łatwo uwierzyli w retorykę „dwóch Polsk” i całkowicie porzucili ideały stojące za swoich fachem. Tak jak dzień po katastrofie smoleńskiej jasne były już wszystkie okoliczności tego zdarzenia, podobnie już w latach 90. postawiono większość politycznych monumentów zdobiących nasz kraj. W dobie transformacji na refleksje nie było czasu ominacja śmieciowych newsów to konieczność i nie zamierzam z nią walczyć – zgoda, można przyjąć to z ozycji naiwnego elitaryzmu. Mój sprzeciw i zdziwienie budzą jednak propor- naiwne tłumaczenie. Ale cje medialnego szlamu do wartościowej publicystyki politycznej, czyli – zasadniczo co dalej? Co z uczeniem się – brak tej ostatniej. Brak contentu premium. na błędach? Co z koniecznością odkłamania mitów, sterii, jaką na początku lat 90. raz po raz rozpętywano co z potrzebą naprostowania uproszczeń i przeinaw związku z takim czy innym „zagrożeniem demokra- czeń? Co z wpuszczeniem nowej krwi do publicystyczcji”, o czym mówił Krasowskiemu Rokita. Co raz ustalo- nego krwiobiegu? no w redakcyjnych gremiach – pozostaje święte. „Trojaczki” Krasowskiego podjęły tę próbę. Żyjemy jednak w kraju, w którym wszystko jest ustalone na Puszka z Pandorą wieki. Jeszcze kilka lat temu historycznych jątrzycieli odsądzano od czci i wiary, bo liczono się z ich opinią. Ów bojkot dotyczący rewizji polskiej historii politycz- Byli na tyle głośni i groźni, że wydawano im bitwy. Teraz nej sprawia, że dla większości odbiorców jest ona całko- odmawia się im nawet tego – jątrzycieli polskie dzienniwitą zagadką. Kolejni autorzy tworzą kolejne naukowe karstwo po prostu bojkotuje. „cegłówki”, w Polsce czytają je jednak głównie ci, którzy sami je piszą. Jeśli do przeciętnego Polaka dociera jakaś Łyżka dziegciu w beczce prochu informacja z zakresu historii politycznej, to dzieje się tak za pomocą telewizji i – rzadziej – prasy. Najczęściej 29 kwietnia natknąłem się na program Tomasza Lisa. jest to informacja małowartościowa. Widać to chociaż- Trzecia część audycji poświęcona była pierwszej książby w języku, jakiego używają Krasowski i jego rozmów- ce dotyczącej tzw. polskiego show-biznesu. Jej autorka cy. To język, którego w polskich mediach nie uświadczy- (na nazwisko i tytuł „dzieła” szkoda papieru) rozwodziła się nad wartością tej publikacji, a Piotr Najsztub ubomy, opisujący substancję polskiego państwa, kondycję lewał nad „prowincjonalnością” show-biznesu nad Wijego instytucji i konieczność prowadzenia ciągłej walki słą i narzekał na brak gwiazd… pokroju Amy Winehouse. o polityczną podmiotowość. To język polityki brutalnej i odartej z teatralnego pustosłowia. Jest to język działa- Rozmowy o niczym i bieda-celebryci, znani z tego, że są znani, to dobra ilustracja opisywanego w niniejszym arnia i pragmatyzmu, którego polskie media nie lubią, bo tykule problemu. posługiwanie się nim wymaga wiedzy i wysiłku. O wiele prostsze w użyciu są emocje. Uspokajam czytelnika – wymarzony przeze mnie Swój telewizyjny komentarz dotyczący czterech bra- świat medialny nie polegałby na transmitowanych na mek strzelonych przez Roberta Lewandowskiego Re- żywo polemikach pomiędzy Jürgenem Habermasem alowi Madryt, Tomasz Wołek rozpoczął od odwołania a Ernstem Nolte. Powiem więcej: Boże uchowaj. Nie obdo teorii spiskowych Antoniego Macierewicza. Wołek, rażam się na rzeczywistość – rozumiem wagę tzw. low znakomity przecież dziennikarz, którego „Życie” zasły- information voters. Wiem, dlaczego zaprasza się do studia dwóch profesorów ekonomii i pyta się ich, kto jest nęło przed piętnastoma laty cyklem tekstów „Wakacje lepszy: Zbigniew Boniek czy Robert Lewandowski? Nie z agentem”, bezbłędnie wkomponował się w medialną

D

16


dziwią mnie pogadanki o Smoleńsku i o tym, jaką wersję wybuchu przedstawił na wiecu w Zielonej Górze Macierewicz. Dominacja śmieciowych newsów to konieczność i nie zamierzam z nią walczyć z pozycji naiwnego elitaryzmu. Mój sprzeciw i zdziwienie budzą jednak proporcje medialnego szlamu do wartościowej publicystyki politycznej, czyli – zasadniczo – brak tej ostatniej. Brak contentu premium. Jaskrawo widoczna jest całkowita ignorancja polskich dziennikarzy w sprawach polityki zagranicznej. Świeże jest jeszcze opisujące ją exemplum. Nie mogłem się nigdy nadziwić, że na antenie Polsat News w dobrym czasie antenowym utrzymywał się codzienny program „To był dzień na świecie”. Miesiąc temu uczyniono z niego audycję cotygodniową. I dobrze, po co komu wiedza o tym, że tzw. arabska wiosna nie miała nic wspólnego z demokratyzacją („GW” i „Polityka” nie zrozumieją tego nigdy)? Po co jątrzyć i mówić o grze interesów, forsowaniu wpływów Zachodu i skomplikowanych operacjach służb specjalnych? Z polskich gazet można było dowiedzieć się, że oto „lud” zbuntował się i wypowiedział posłuszeństwo „tyranom”, w czym oczywiście pomogły apele amerykańskich piosenkarzy i Facebook. Ta ignorancja teoretycznie powinna oznaczać więcej czasu i środków na przedstawianie polityki wewnątrzpaństwowej. I jeśli nawet 90% dnia stacje informacyjne poświęcają na transmisję z miejsca wypadku autokaru, który wiózł „polskich pielgrzymów”, a 90% mediów drukowanych zajmują Magdalena Środa, lotnisko wojskowe Smoleńsk –Siewiernyj i reportaże o mieszkaniach polskich trzydziestolatków, to zawsze pozostaje te 10%, które można poświęcić bardziej wymagającemu odbiorcy. Dziennikarze z obu stron medialnej barykady wzajemnie obarczają się winą za słabość swojej dziedziny, jest to jednak narracja niepełna: kryzys polskiej publicystyki politycznej dotyczy dziennikarstwa jako całości. Nagle wszyscy dziennikarze umówili się i zgłupieli? Czy może brak nam wymagających odbiorców?

Wyrzucić telewizor przez okno? Nie byłbym sobą, gdybym nie powrócił do swojego leitmotivu – wielowymiarowej słabości polskiego społeczeństwa. Zarzut ten kieruję także pod adresem młodych ludzi (w tym mnie samego). Zbyt mało wymagamy od siebie i od innych, co przekłada się na produkty, jakie otrzymujemy. Zgoda, media urabiają swoich odbiorców, ale równie wielu środków używają, aby rozpoznać

ich potrzeby. Następnie oferują im usługę, której ci najbardziej oczekują. Na podobnej zasadzie, niczym system Skynet z Terminatora, rozrastają się uwsteczniające intelektualnie serwisy plotkarskie. Proszę zerknąć na komentarze tam zamieszczane: pełne są wyzwisk na ich żenujący poziom. Internauci nie rozumieją, że każdym kliknięciem przyczyniają się do rozprzestrzeniania tej epidemii. Na dokładnie takiej samej zasadzie organizowane są ramówki telewizyjne i kolejne wydania gazet i magazynów. Codziennie wysyłamy polskiemu dziennikarstwu czytelne sygnały: nie interesują nas fakty, tylko emocje. Utwierdzamy dziennikarstwo w słuszności także kartami do głosowania, np. na Janusza Palikota. Jeśli już zacząłem temat młodych ludzi, to nie mogę nie wspomnieć o MediaTorach, nagrodach przyznawanych corocznie dziennikarzom przez studentów dziennikarstwa. W większości przyznaje się je po prostu medialnym celebrytom (zwłaszcza w kategorii „Autorytet”), którzy słyną z tego, że z od dwudziestu lat powtarzają raz ustalone brednie (np. o tym, że nie jest jasne, czy w 1981 r. groziła Polsce interwencja wojskowa Sowietów. Nie groziła i każdy kolejny poświęcony temu zagadnieniu wywiad z gen. Jaruzelskim jest zajęciem bezpłodnym). Na liście znaleźć można chlubne wyjątki (np. z dziedziny dziennikarskiej Premier League, czyli dziennikarzy śledczych), ale generalna wykładnia jest oczywista. Jeśli dla „młodych adeptów” sztuki żurnalistycznej idolami są Szymon Majewski, Jarosław Kuźniar i wspomniana w niniejszym artykule autorka „pierwszej polskiej książki o show-biznesie”, to potrafię czuć tylko przerażenie. Na marginesie, zapytałem kiedyś jednego z organizatorów tego przedsięwzięcia, skąd bierze się ten dyskusyjny dobór nominowanych. Odparł, że jemu też się on nie podoba i że to sprawa „tamtych”. Nie mam wątpliwości, że gdybym spytał „tamtych”, uzyskałbym podobną odpowiedź. W Polsce mało kto poczuwa się do odpowiedzialności nawet za to, w czym uczestniczy z własnej woli i co firmuje swoim nazwiskiem. O odpowiedzialności za państwo, czyli strukturę przymusową, nie warto nawet wspominać. Ci sami ludzie, którzy narzekają na poziom polskich programów publicystycznych, ale je oglądają, odpowiadają za ich kondycję. Nie zadowala cię content – nie czytaj, nie oglądaj. Sprzedaż lub oglądalność spadną – content zostanie zmieniony. Proste jak tyczka do grochu prawo rynku nie trafia jednak do znudzonego i biernego polskiego społeczeństwa. Panie kochany, oni nic nie robią, tylko się kłócą. Ale popatrzeć – popatrzę.

17POLITYKA


Upodmiotowić 10% „Słabość polskiego dziennikarstwa” to sympatyczny frazes, za którym najczęściej nie kryje się głębsza refleksja. Zgadzamy się, że występuje i wracamy do oglądania studyjnych popisów Stefana Niesiołowskiego. Słabe, nieupodmiotowione dziennikarstwo nie jest w stanie pełnić roli czwartej władzy, co działa patogennie na pierwsze trzy. Na domiar złego, wchodzi z nimi w symbiozę do takiego stopnia, że niejasna staje się granica: czy to jeszcze program publicystyczny, czy już kampania wyborcza? Słabe dziennikarstwo to dziennikarstwo niesamodzielne, zależne od systemu nieformalnych koncesji i nadwrażliwe na to, z której strony wieje polityczny wiatr. Dziennikarstwo (mam na myśli te mityczne 10%, a nie dziennikarski gmin od gwiazd tańczących na czymś tam) nie stanie się podmiotowe bez nas, bez refleksji podmiotowej części polskiego społeczeństwa, bez wysłanego przez nie impulsu zmiany. Bez gwałtownego protestu, konsekwencji i mobilizacji, jakich zabrakło, kiedy ściągano z codziennej ramówki „To był dzień na świecie”. W przypadku programu Jana Pospieszalskiego stało się inaczej. Protesty pozwoliły zmienić „Warto rozmawiać” w „Bliżej”, ale nie ma złudzeń, że oto przemówiło społeczeństwo obywatelskie. Była to mobilizacja określonego środowiska, które broniło własnych interesów. Programu Grzegorza Dobieckiego, Jana Mikruty i Grzegorza Kozaka nie bronił nikt, bo program żadnego środowiska reprezentować nie chciał, ani na-

wet nie mógł – poza środowiskiem zdrowego rozsądku. Żaden z wymienionych dziennikarzy, ani też prowadzony przez nich program, nie otrzymał oczywiście nigdy MediaTora (był nominowany, podobnie jak Mikruta, ale za inne osiągnięcia). „Trojaczki” Krasowskiego także nie mają co liczyć na szerszy sukces „komercyjny”, lub wpływ na dyskurs publiczny. Ich autor był kiedyś wprawdzie nominowany przez „młodych dziennikarzy”, ale przegrał z niejakim Szymonem Hołownią, znanym z prowadzenia jednego ze świecących i mrugających odpustowych programów rozrywkowych, polegających na tańczeniu i śpiewaniu. Polskie media grzęzną w cekinach disco-polityki i poprawności politycznej, a my przymykamy na to oko. Nie jesteśmy zainteresowani najnowszą historią własnego kraju i nie rozumiemy, jaki ma ona wpływ na państwo, na nas i na poziom naszej obywatelskości. Dziennikarze przyjmują, że dłubanie przy polskiej historii oznacza wyciąganie cegiełki z budowanej przez dwadzieścia lat ściany, co może doprowadzić do drgawek całej konstrukcji. Aby temu przeciwdziałać, dokładają do muru kolejny pustak. A my im przyklaskujemy, nie rozumiejąc, że konieczny jest generalny remont połączony z przewietrzeniem szaf i usunięciem zalegających w nich Lesiaków. Czekam na kolejny wywiad-rzekę przeprowadzony przez Krasowskiego. Mam już w zanadrzu kilku potencjalnych rozmówców, a nawet gotowy tytuł: Anatomia beznadziei. MediaTora wprawdzie ta pozycja nie otrzyma, ale może sięgną po nią chociaż czytelnicy Magazynu Spectrum.

Arkadiusz Nyzio Absolwent politologii UJ, doktorant w Katedrze Współczesnej Polityki Polskiej INPiSM UJ. Student bezpieczeństwa narodowego i europeistyki na UJ. Członek Wydziałowej Rady Samorządu Studentów WSMiP, Rady Wydziału WSMiP oraz Uczelnianej Rady Samorządu Studentów UJ. Redaktor naczelny „Poliarchii”, studenckich zeszytów naukowych WSMiP. Stały współpracownik magazynu „Spectrum”. Interesuje się historią współczesną i doktrynami politycznymi.

18


Raczkująca demokracja w Kenii. Czy Polacy mają na co narzekać? Polska polityka. Trudno za nią nadążyć. Nie wiadomo, komu i w co wierzyć. Mnogość partii przyprawia o ból głowy, a sami politycy często zmieniają poglądy i ugrupowania. Mogłoby się wydawać, że ten ciągły bałagan to klęska ustroju demokratycznego. Tegoroczne wybory prezydenckie w Kenii oraz wydarzenia towarzyszące poprzednim wyborom w tym kraju uczą jednak pewnego dystansu do sytuacji politycznej w Polsce.

W większości krajów afrykańskich, które od lat 30. XX wieku przeszły podobną drogę rozwoju – od niewolnictwa, przez kolonializm, zrywy niepodległościowe w latach 50. i 60., po przewroty wojskowe w latach 70. (gdzieniegdzie trwające aż do dziś) – to plemię stanowi nadal najważniejszą jednostkę podziału społecznego. W Kenii sytuacja wygląda więc następująco – żyje obecnie około 42 plemion, z czego najliczniejsze stanowią Kikuju i Luhja (pochodzący z ludów Bantu) oraz Kalenjin i Luo (wywodzące się z ludów nilockich). Wprowadzona w Kenii na początku lat 90. wielopartyjność skomplikowała i tak już zawiłą sytuację etniczną w kraju, a alians polityki z plemiennością stał się zarzewiem wielu konfliktów, zwłaszcza między wymienionymi wyżej grupami. W wydanej przez Dariusza Rosiaka w 2010 roku książce Żar. Oddech Afryki można przeczytać: Plemienność zabija ten kraj, a ludzie tu mieszkający są przekonani, że bardziej niż Kenia potrzebne jest im ich plemię (…). My już kilkakrotnie popełniliśmy narodowe samobójstwo i dalej jest tak, jak było (…). Nikomu nie zależy na zmianie mentalności Kenijczyków. Tutejsi politycy żerują na podziałach, ponieważ podzielonymi łatwiej rządzić.

Mwai Kibakiego, przedstawiciela plemienia Kikuju. Jego oponent, Raila Odinga, pochodzący z Luo, oskarżył prezydenta elekta o sfałszowanie wyników i wniósł apel o ponowne przeliczenie głosów, zyskując poparcie wielu niezależnych międzynarodowych obserwatorów. Do powtórnego podliczenia wyników jednak nie doszło. W efekcie na terenie całego kraju wybuchły powstania zwolenników Odingi wymierzone zwłaszcza w ludność Kikuju, zamieszkującą ziemie tradycyjnie należące do innych plemion. Krwawe starcia osiągnęły apogeum 1 stycznia 2008 roku, kiedy to w Eldoret (prowincja Wielkiego Rowu na zachodzie kraju), w podpalonym przez rozwścieczony tłum kościele zginęło ok. 30 osób pochodzenia Kikuju. Do podobnych zdarzeń doszło na terenie całego kraju, zwłaszcza w slumsach Nairobi (Kibera, największa z ubogich dzielnic Wschodniej Afryki, w większości stanowiła elektorat pokonanego w wyborach Odingi). Liczbę zabitych ocenia się na ok. 1000 osób. Dopiero przyjazd Kofiego Annana skłonił obie strony do podjęcia negocjacji, a w końcu do podpisania porozumienia pod koniec lutego 2008 roku. W kwietniu Odinga stanął na czele rządu jako premier, a w kraju zapanował względny spokój.

Do czego prowadzi alians polityki z plemiennością

„Uhuru” znaczy wolność

Do eskalacji konfliktu doszło na przełomie 2007 i 2008 roku, po wyborach prezydenckich wygranych przez

Wydarzenia z początku 2008 roku pozostawiły jednak w pamięci Kenijczyków niezabliźnioną ranę. Przed wy-

19POLITYKA



chodzi z punktu wyborczego z zafarbowanym atramentem palcem – w ten tradycyjny sposób oznacza się tu obywateli, by zapobiec próbom oszustw przez wielokrotne głosowanie. Mijały godziny, lecz pomimo niewiarygodnie długich kolejek (niekiedy po kilka kilometrów) i żaru lejącego się z nieba, panował spokój. W niektórych miejscach lokale wyborcze musiały przedłużyć godziny pracy, by wszyscy zarejestrowani mogli oddać głos. Niektóre otrzymywane przez naszą organizację (Coalition on Violence Against Women) raporty były niepokojące – zdarzało się, że sojusznicy kandydatów usiłowali przekupić wyborców i wyłudzić ich głosy. Doszło też do nielicznych aktów przemocy wśród ludzi czekających niecierpliwie na swoją kolej przy głosowaniu – zwłaszcza, gdy dochoajwiększe emocje wśród obserwatorów budził fakt, iż Kenyatta wystarto- dziło do opóźnienia przy otwarwał w wyborach pomimo zarzutów postawionych mu przez Międzynaro- ciu lokali wyborczych lub awarii używanego po raz pierwszy dowy Trybunał Karny w 2011 roku. dzięki uprzejmości Kanadyjczyków elektronicznego systemu rejestracji kandydatów. ty wymienił on Polskę jako przykład kraju, w którym Poza tym trzy starsze osoby zmarły z wycieńczenia, z powodzeniem sprawdza się system wielopartyjny). a w jednej z kolejek ciężarna kobieta urodziła dziecko Największe emocje wśród obserwatorów budził fakt, iż Kenyatta wystartował w wyborach pomimo zarzu- – zachwycone media podały, że później mimo wszysttów postawionych mu przez Międzynarodowy Trybu- ko udało jej sie oddać głos. To kolejna rzecz, mimo wszystko, nie do wyobrażenia w czasie wyborów prenał Karny w 2011 roku. Polityk, oskarżony o dokonanie zbrodni przeciwko ludzkości w czasie krwawych kon- zydenckich w naszym kraju. Tymczasem dziennikarze z całego świata zastygli fliktów po wyborach w 2007 roku nie tylko postanowił w oczekiwaniu na klęskę raczkującej jeszcze kenijwalczyć o najwyższe stanowisko w kraju, ale zawarł także sojusz z Williamem Ruto, politykiem stawiają- skiej demokracji. Z tego też powodu relacje zachodnich mediów często mijały się z prawdą. Ataki i włacym czoło tym samym zarzutom MTK. Porozumienie mania w slumsach stolicy, których przyczyną według zakładało, że Ruto obejmie urząd wiceprezydenta, jeśli nich były zatargi plemienne, okazały się tak naprawKenyatta wygra wybory. Nadszedł początek marca, a do Kenii przybyli ob- dę w większości zwykłymi rozbojami i napadami raserwatorzy z całego świata przygotowani na powtór- bunkowymi. Zamieszki na wybrzeżu nie były dziełem ekstremistów należących do konkretnego plemienia, kę krwawej rzezi z 2008 roku. Wszystkie organizacje pozarządowe, a także policja i wojsko zostały posta- lecz pragnącej zapobiec wyborom Mombasa Republiwione w stan gotowości. 4 marca było jeszcze ciem- can Council, grupy separatystów dążących do oddzieno, gdy Kenijczycy zaczęli gromadzić się przy punk- lenia wybrzeża od reszty kraju. Liczenie głosów trwało prawie tydzień, a napływatach wyborczych w całym kraju. Krążąc jako obserjące powoli wyniki z poszczególnych okręgów wyborwator pomiędzy stacjami rozmieszczonymi w całym czych od początku potwierdzały, że Odinga i Kenyatta Nairobi, rozważałam, jak bardzo głosowanie w Kenii różni się od głosowania w Polsce. Po pierwsze, wy- tak naprawdę nie mają konkurencji. Po paru niespoborcy spędzają w kolejkach długie godziny – stąd po- dziankach (w tym awarii elektronicznego systemu namysł na otwarcie większości stacji jeszcze przed świ- liczania głosów), 9 marca wczesnym rankiem podano oficjalne wyniki – Kenyatta otrzymał 50,5% głosów, tem. Po drugie, wyborcy nie tylko muszą rejestrować się w poszczególnych okręgach parę miesięcy wcze- natomiast Odinga 43,7%. Szkopuł w tym, że wyniki te śniej, ale także po oddaniu głosu każdy Kenijczyk wy- różniły się znacząco od statystyk podawanych poborami na początku 2013 roku po raz pierwszy w historii doszło do dwóch publicznych debat, transmitowanych przez radio i telewizję. Wydawało się, że Kenia chce pokazać światu swoje w pełni demokratyczne oblicze. W krzyżowym ogniu pytań wszystkich ośmiu kandydatów starało się obronić swój program, odeprzeć zarzuty nierzadko dotyczące korupcji czy niewyjaśnionych inwestycji, przekonać wyborców do oddania cennego głosu właśnie na nich. Jednak od samego początku na czoło wyścigu o fotel prezydencki wybijało się dwóch kandydatów – Uhuru Kenyatta, syn pierwszego prezydenta „wolnej” Kenii, Jomo Kenyatty (w języku kiswahili „uhuru” znaczy dosłownie „wolność”), oraz pokonany w poprzednich wyborach premier Raila Odinga (co ciekawe, w czasie deba-

N

21POLITYKA


przedniego wieczoru. Tym samym doszło do powtórki sytuacji z poprzednich wyborów – Odinga nie tylko zakwestionował wyniki i oskarżył Niezależną Komisję Wyborczą o sfałszowanie ich na korzyść przeciwnika, ale też złożył do sądu pozew, w którym domagał się powtórnego podliczenia głosów lub powtórzenia wyborów. Wniosek jednak odrzucono, uznając oficjalne wyniki, a Kenyatta został zaprzysiężony 9 kwietnia bieżącego roku na najmłodszego w historii prezydenta.

Polska z kenijskiej perspektywy Dziś, po upływie dwóch miesięcy od wyborów, nie milkną pogłoski na temat ich rezultatów. Wielu obserwatorów z Zachodu zgadza się z opinią, iż faktycznie mogło dojść do sfałszowania wyników głosowania, jednak brakuje dowodów na poparcie tej tezy. Z naszego własnego podwórka znamy różne polityczne teorie

spiskowe, jedne bardziej, inne mniej prawdopodobne. W tym wypadku jednak podważana jest wiarygodność nie jednego polityka lub partii, lecz cały demokratyczny system. Tym razem Kenijczycy udowodnili światu, że potrafią przeprowadzić wybory w pokojowej atmosferze. Co jednak dla obywateli oznacza fakt, iż cały ich wysiłek i wielogodzinne stanie w kolejkach spełzły na niczym, ponieważ wyniki, choć oficjalne i prawomocne, nie wydają się w pełni legalne? Druga taka sytuacja z rzędu uczy nieufności i braku wiary w system. Warto się zastanowić, jak byśmy się zachowali, gdyby do takiego wydarzenia doszło w Polsce. Pomimo naszych utyskiwań i faktu, iż system w naszym kraju nie jest doskonały, wciąż mamy jednak wiarę w tę naszą niedopieszczoną demokrację. Ironiczna prawda jest taka, że dopiero patrząc z boku na sytuację panującą dziś w Kenii, można uznać nasz polski system za niedoceniany wcześniej skarb.

Katarzyna Graniczewska Absolwentka studiów licencjackich na kierunku kulturoznawstwo międzynarodowe. Aktualnie przebywa w Kenii, gdzie pracuje w organizacji pozarządowej walczącej o prawa kobiet i przygotowuje sie do studiów magisterskich.

22


Reductio ad Hitlerum Obserwacja rodzimej sceny politycznej jest irytująca z kilku powodów, a każdy z nich uwłacza inteligencji obserwatora. Zamiast dyskutować o rzeczach istotnych (o jak najszybszej obniżce podatków, biorąc pierwszy z brzegu temat) zarzuca się nas zdjęciami posła, prezentującego „klatę” obok walizki operacyjnej gotówki i robi się wokół tego miesięczną aferę. Albo wycina się z czyjegoś bloga dwa zdania i przedstawia się je hucznie jako oburzającą całość, co świadczyć ma niezbicie o unurzaniu ich autora w moralnej kloace. Jedni mogą w takich operacjach widzieć poetyckie „pars pro toto”, mnie jednak przypomina to metodę Goebbelsa, który, z iście humanistycznym zaufaniem do ludzkiego rozumu, miał powiedzieć, że ludzie nie są na tyle głupi, aby nabrać się na zwykłe kłamstwo – skuteczna propaganda musi przedstawić część prawdy jako całość. Skoro już o Goebbelsie mowa – polska debata publiczna nie odbywa się na argumenty, a jedynie na etykietki, z których „faszysta” i „hitlerowiec” podejmowane są bodajże najczęściej. Zazwyczaj epitety te płyną z lewa na prawo. Metodą indukcji udało się Polakom zaszczepić skojarzenie: prawicowiec – hitlerowiec (nawet się rymuje, więc można skandować). Tymczasem tradycja hitlerowska, o czym dawno zapomniano, jest tradycją lewicową.

Słowa bez znaczeń Można zaryzykować takie oto stwierdzenie – im większe słowo, tym mniej jasne jest jego znaczenie. Jeśli powiem patriotyzm, to prawie każdy pomyśli, że to raczej coś dobrego, ale każdy skonkretyzuje go sobie jakoś inaczej. Tak samo jest z dobrem i złem (może dlatego po trochu nauka ma milczeć o etyce), jak i z konkretnymi ich manifestacjami – ot, powiedzmy, sprawiedliwością. W Polsce hitlerowiec jest tego typu słowem – Hitler to taki diabeł, który był złym Niemcem, nienawidził Żydów i zbudował Auschwitz – tyle. Resztę pola znaczeniowego można sobie wypełnić dowolnie albo pozwolić, aby ktoś je nam zapełnił, na przykład dorzucając „był z prawicy”. Dodając do tego wspomnienie hekatomby, jaka razem z jego dywizjami spadła na Polskę, otrzymuje się idealny knebel, którym można zamknąć usta każdemu, do kogo pasuje inny element ze wspomnianego znaczeniowego worka. Oczywiście „lewica” i „prawica” również nie mają żadnego konkretnego znaczenia. Zatem na potrzeby

artykułu zbuduję im krótkie charakterystyki: na lewicy widzę tego, kto chciałby sterowania gospodarką przez państwo, programu osłon socjalnych oraz dominacji nietradycyjnych, „postępowych” wartości. Za prawicowca uważam tego, kto konsekwentnie popiera wolny rynek i własność prywatną, nie godzi się na system socjalny, broni wartości tradycyjnych. Uzasadnienie tego podziału jest związane z historią rewolucji francuskiej – kiedy we Francji obradowały Stany Generalne, po lewej stronie siedzieli „postępowcy”, po prawej „konserwa” – stąd wziął się podział na lewicę i prawicę. W kwestiach gospodarczych jest on zupełnie oczywisty. Wywód można by w tym momencie zakończyć, bowiem przyjmując taką optykę, niemożliwym jest dalsze utrzymywanie, że ostatni wódz „tysiącletniej” Rzeszy reprezentował prawą stronę sceny politycznej. Zresztą już w nazwie jego partii jest zawarte rozstrzygnięcie kwestii: Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników. Czyli Hitler żartował w momencie, gdy układał tę nazwę? Mienił się socjalistą dla draki? Nie, był śmiertelnie poważny.

23POLITYKA


Duce

cjonalizacji przemysłu, osłon socjalnych, państwowego szkolnictwa i służby zdrowia. Chociaż w III Rzeszy Hitler podziwiał Mussoliniego. Ten ostatni jest znany własność prywatna formalnie istniała, to właściciele szerszym gronom jako założyciel Związku Kombatan- przedsiębiorstw zostali zdegradowani do roli kierowników, mających realizować centralne ustalenia pańtów lub człowiek od pęków rózg liktorskich. Tyle. W tym miejscu wypada przyjrzeć się okresowi życia Mussoli- stwowe, co wyeliminowało z biznesu motyw zysku. Jeśli mowa o gospodarce – sprawa jest jasna, ale myniego sprzed etapu czarnych koszul. Okazuje się oto, śląc o Hitlerze, w pierwszej kolejności przypominane że był on – fakt wielce dziś niepopularny, stąd i mało są jego poglądy obyczajowe i to one są brane jako podznany – marksistowskim dziennikarzem, redaktorem naczelnym pisma Avanti! (wł. Naprzód!) – nie mające- stawa do umieszczania go na prawicy. Jednak elementy takie, jak mistyka krwi i ziemi (Rogo bynajmniej nic wspólnego z chodzeniem na zakupy. (Poza Avanti! pracował również w Przyszłości Robot- senberg, nadworny filozof Hitlera, stworzył pseudo-nietzscheańską Teologię Krwi) czy wyższość włanika i w Ludzie, także pismach socjalistycznych). Była to gazeta Włoskiej Partii Socjalistycznej, której to gaze- snego narodu legitymizująca niszczenie innych, nijak cie szefował w latach 1912–1914. Dłużej tej funkcji peł- nie mieszczą się wśród wartości tradycyjnych. Warto również pamiętać, że homosekabrzmi to mało popularnie, ale w zasadzie każda lewicowa partia mogłaby sualizm był w III Rzeszy zwalczany jako czynnik osłabiający rasę, podpisać się pod niektórymi punktami programu NSDAP a nie tradycyjną rodzinę, jak to ma miejsce w krytyce z pozycji katolickich czy konsernić nie mógł, gdyż jego zachęty do przystąpienia Włoch watywnych. Antysemityzm zaś, spośród dobrze znado wojny po stronie Ententy kłóciły się z oficjalną linią partii. Zresztą nie wiadomo, na ile do głoszenia tej kon- nych swoich uzasadnień, miał i tę mitologiczną podcepcji skłaniała go analiza polityczna, a na ile francu- budowę, że Żyda niemiecka propaganda utożsamiała z kapitalistą; był formą antyliberalizmu, podobnie jak skie pieniądze, które otrzymywał w zamian – nieważne. w ZSRR. Inną okolicznością podtrzymującą myśleKtoś mógłby powiedzieć: Któż za młodu nie był socjalistą?! Z wiekiem się z tego wyrasta!. Jednak idee pań- nie o hitleryzmie „na prawicy” sceny politycznej, była stwowego interwencjonizmu, ukierunkowania gospo- jego organiczna nienawiść do marksizmu. Rzeczywiście, zwolennicy Hitlera nienawidzili marksistów, ale darki na produkcję wielkoprzemysłową, etatystyczna z zupełnie innych powodów niż konserwatyści i libemetoda walki z bezrobociem przez zatrudnianie mas rałowie. Marksizm czy – w wydaniu sowieckim – bolrobotników przy finansowanych z budżetu państwa szewizm, był dla nazistów ideologią żydowską, a to budowach, państwowe szkolnictwo i służba zdrowia, a także wynikający stąd wzrost podatków oraz ogra- było wystarczającym powodem do prześladowań. Wyniczenie (nieformalne, ale faktycznie działające) pry- daje się jednak, że w grę wchodziły względy znaczwatnej przedsiębiorczości każą patrzeć na domnie- nie bardziej prozaiczne – narodowi socjaliści i marksiści rywalizowali o ten sam elektorat. Sytuacja nigdy many zwrot z przymrużeniem oka. Jest prawdą, że faszystowskie propozycje gospodarcze nie powiela- nie zmieniła się pod tym względem; dla PIS-u znacznie groźniejsze niż PO jest PJN, dla SLD groźniejszy niż ją dokładnie idei socjalistycznych; we Włoszech obok PO jest Ruch Palikota. własności państwowej istniała własność prywatna. Jednak nie zmienia to ogólnego miejsca faszyzmu po lewej stronie sceny politycznej. Sprzeciw

Z

Führer W przypadku Hitlera przynależność do lewicy jest widoczna jeszcze wyraźniej. Zabrzmi to mało popularnie, ale w zasadzie każda lewicowa partia mogłaby podpisać się pod niektórymi punktami programu NSDAP. Żeby nie być gołosłownym, znajdują się w nim idee na-

24

Jakkolwiek Internet jest postrzegany raczej jako narzędzie ogłupiania i uzależniania od siebie tych mniej odpornych jednostek, wydaje się, paradoksalnie, że to z tej właśnie strony należy wypatrywać oznak sprzeciwu wobec panującej w mediach tradycyjnych sytuacji, gdzie panuje przyzwolenie na szafowanie hitlerowskimi etykietkami. Oczywiście, nie widzę niczego na-


gannego w nazwaniu hitlerowcem kogoś, kto na takie zakwalifikowanie zasługuje z racji głoszonych poglądów. Rzecz w tym, że etykietki te są przypinane wedle uznania mniej mądrego (tudzież wyrachowanego) polityka czy dziennikarza, któremu wystarcza to jedynie, że coś jest w jego subiektywnym i najsłuszniejszym mniemaniu złe, a zatem musi być hitlerowskie. W 1951 roku Leo Strauss, wybitny filozof polityczny, posłużył się określeniem: Reductio ad Hitlerum dla określenia chwytu w istocie swej erystycznego, polegającego właśnie na przedstawianiu poglądów interlokutora jako nazistowskich. Czterdzieści lat później Mike Godwin obserwując fora internetowe zauważył humorystycznie, że wraz z trwaniem dyskusji prawdopodobieństwo przyrównania adwersarza do Hitlera rośnie do 1. W Internecie obserwacja ta jest znana jako prawo Godwina. Jednakże, co napawa optymizmem, jej sformułowanie spowodowało przyjęcie na co ambitniejszych forach nieformalnej reguły, w myśl której osoba, która pierwsza zmiesza swojego adwersarza z nazizmem, automatycznie przegrywa dyskusję. (Nawiasem mówiąc, ciekawe jak zasada ta zadziałałaby w momencie, kiedy posądzenie o hitlerowskie sympatie byłoby zasadne). Jest to bardzo dobry sygnał – pokazuje, że internauci odczuwają potrzebę dbania o poziom dyskusji i mają pewien zmysł erystyczny. W przypadku telewizji analogiczne podejście zdaje się być niemożliwym – widz nie ma bezpośredniego wpływu na bieg i jakość debaty, jaką toczą na ekranie różni „urabiacze opinii”.

Do tego dochodzi niebywałe zwulgaryzowanie polityki – nie w tym znaczeniu, jakoby politycy stale obrzucali się inwektywami – ale w tym, że widzowie nie mają punktu odniesienia, z perspektywy którego mogliby ocenić jakość podawanej im argumentacji. Rozmiary absurdu przypominają skecze Monty’ego Pythona. Czy nie jest tak, że do telewizyjnych serwisów informacyjnych zaprasza się ekspertów od PR-u, żeby oceniali, jakie wahania w sondażach spowoduje dobór gestykulacji czy słów, wypłynięcie rodzinnych zaszłości czy okazanie zdenerwowania i inne trzeciorzędne okoliczności.? Oto, choć nie wprost, mówi się widzom – tak, uważamy was za idiotów, którzy wyboru dokonają na podstawie koloru koszuli. I nawet nie musimy się z tym ukrywać, wystarczy nie nazywać rzeczy po imieniu. Niestety, powyższe założenie jest słuszne. I będzie trzeba wykonać gigantyczną pracę, aby od gimnazjum uczyć młodych ludzi raczej oceniania argumentów i samodzielnego myślenia, a nie wkuwania na pamięć setek dat, wzorów i nazwisk, co powoduje jedynie nietrwały przyrost wiedzy postrzeganej jako zbyteczna, ale świetnie uczy posłuszeństwa i braku krytycyzmu. Na koniec dwa pytania. Pierwsze: kto ma interes w tym, aby zamiast uczyć dzieci wyprowadzania wzorów, uczyć ich na pamięć? I drugie, aby zapętlić wywód: kto reaktywował w nowożytności tradycję, postrzeganą dziś jako piękną, odpalania znicza olimpijskiego od ognia przyniesionego z Olimpu i jakie dał temu uzasadnienie? Podpowiedź: miało to miejsce na olimpiadzie w 1936 roku.

Dawid Zimoch Studiuje filozofię na UJ. Interesuje się filozofią, religią, teologią, polityką.

25POLITYKA


Autostradą do Euro

Akcesja Polski do strefy euro – konieczność czy fakt nieunikniony?

Gazowa rewolucja łupkowa – perspektywy dla Polski

G 28

33

31

Przedwczesny koniec ery oszczędności?

37


G

ospodarka


Autostradą do euro Nie da się ukryć, że wejście Polski do strefy euro musi wiązać się z pewnymi kosztami. Umiarkowanie niekorzystne efekty odczujemy prawdopodobnie tylko w trakcie przygotowań do wprowadzenia euro oraz w momencie samej wymiany waluty. Jeśli decyzja na „tak” zostanie podjęta w odpowiednim czasie, a przygotowania rozpoczniemy z odpowiednim wyprzedzeniem, można te koszty zmniejszyć do minimum. Korzyści, które możemy osiągnąć, być może wynagrodzą nam wyrzeczenia.

Wejście do strefy euro jest jak wjazd na autostradę – kto ma kiepski samochód, może kiepsko skończyć – powiedział Marek Belka w 2010 roku, w dniu wyboru na prezesa Narodowego Banku Polskiego. Dodał również, że tylko wejście do strefy euro we właściwym czasie i na właściwych warunkach to tak, jakby zmienić jazdę wyboistą drogą na jazdę autostradą. Nie da się ukryć, że wejście Polski do strefy euro – podobnie jak samo wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku – musi wiązać się z pewnymi kosztami; nakładami na przystosowanie polskiego systemu bankowego do przyjęcia wspólnej waluty czy wszelkimi kosztami technicznymi i administracyjnymi. Umiarkowanie niekorzystne efekty odczujemy jednak prawdopodobnie tylko w trakcie przygotowań do wprowadzenia euro oraz w momencie samej wymiany polskiej waluty. Jeśli decyzja na „tak” zostanie podjęta w odpowiednim czasie, a przygotowania rozpoczniemy z odpowiednim wyprzedzeniem, można te koszty zmniejszyć do minimum. Korzyści, które możemy osiągnąć, być może wynagrodzą nam konieczność pewnych wyrzeczeń.

Porozmawiajmy o korzyściach Nie ma najmniejszego sensu roztrząsać kwestii, czy Polska powinna wejść do strefy euro. Decydując się na przystąpienie do Unii Europejskiej, Polska zobowiąza-

28

ła się do przyjęcia wspólnej waluty. Od 2004 roku jesteśmy członkiem Unii Gospodarczej i Walutowej na zasadzie kraju objętego czasową derogacją, a więc możemy jedynie odpowiedzieć na pytanie „kiedy” Polska powinna przyjąć wspólną walutę, a nie „czy” powinna to zrobić. W polskich mediach często pojawiają się informacje na temat kosztów, które poniesiemy w trakcie przystępowania i po przystąpieniu do strefy euro. Według mnie, w długim okresie korzyści, jakie niesie ze sobą przyjęcie wspólnej europejskiej waluty, zdecydowanie przewyższą koszty, dlatego warto może choć raz skupić się w szczególności na plusach z tego wynikających. Wbrew pozorom jednymi z większych korzyści dla Polski będą rezultaty wynikające z konieczności spełnienia kryteriów konwergencji. Obecnie opinia publiczna traktuje ten temat „po macoszemu” – jako zło konieczne, a nie pozytywny bodziec dla naszej gospodarki. Tymczasem obniżenie inflacji i stóp procentowych oraz ograniczony deficyt sektora finansów publicznych i długu publicznego są dobre dla długofalowego wzrostu gospodarczego. Co z korzyściami, które odczujemy bezpośrednio? Przede wszystkim wprowadzenie euro wyeliminuje ryzyko kursowe, z czym wiązać się będzie ułatwienie planowania i prowadzenia przedsiębiorstw. Obecnie firmy eksportujące lub importujące produkty z kra-



jów strefy euro muszą liczyć się z tym, że zależnie od tego, czy polska złotówka ulegnie aprecjacji lub deprecjacji, zapłacą lub otrzymają odpowiednio mniejszą lub większą kwotę. Sytuacja płynnego kursu walutowego, jaką mamy obecnie, nie daje przedsiębiorcom pewności, jaki będzie kurs euro w momencie, w którym otrzymają zapłatę za swoje towary lub usługi. Przykład? Firma A produkuje telewizory, które wysyła na eksport do Włoch. Następuje osłabienie złotówki z 4 do 4,20 zł za euro, a więc za partię telewizorów wysłanych do Włoch o wartości 100 tys. zł, firma otrzyma o 20 tys. zł mniej. Firma B natomiast importuje samochody z Niemiec. Następuje umocnienie złotówki z 4,20 do 4 zł za euro, więc w tym przypadku za samochód o wartości 100 tys. zł zaim-

rolę odgrywa tutaj aktywność instytucji publicznych i organizacji konsumenckich – im lepsza będzie kampania informująca społeczeństwo o skutkach wprowadzenia nowej waluty oraz kontrola i monitoring wahań cen w okresie przejściowym, tym szybciej i łatwiej pozbędziemy się skutków ubocznych.

Euro czy „peeleny”?

Dla niektórych zastąpienie złotego poprzez euro stanowi zagrożenie dla polskiej tożsamości narodowej i utratę suwerenności. Owszem, przystąpienie do strefy euro wiąże się z dobrowolną rezygnacją z samodzielnego stosowania zasad polityki gospodarczej kraju, w szczególności polityki pieniężnej i kursowej. Niemniej jednak, będąc członkiem strefy euro państwo ma prawo do współdecyożemy jedynie odpowiedzieć na pytanie kiedy Polska powinna przyjąć wspólną dowania o kształcie powalutę, a nie czy powinna to zrobić. lityki pieniężnej Europejskiego Banku Centralnego, portowany z Niemiec firma zapłaci o 20 tys. zł więcej. a – jak powszechnie wiadomo – euro, w przeciwieńPo wprowadzeniu euro takie ryzyko w transakcjach stwie do złotego, jest jedną z najbardziej stabilnych handlowych z krajami strefy euro zniknie całkowi- i najmocniejszych światowych walut. Zastanówmy się cie, co przyczyni się do wzrostu inwestycji i ożywie- więc, czy transfer niektórych kompetencji z poziomu nia wymiany handlowej. państwa na poziom unijny, a w zamian za to uzyskaPrzyjęcie wspólnej waluty przyniesie wymierne ko- nie wymiernych korzyści dla polskiej gospodarki, nie rzyści także dla „zwykłego Polaka”. Podróżujesz, pra- stanowi najbardziej dogodnej dla nas sytuacji. cujesz za granicą, studiujesz w innym państwie członZdania co do kwestii wejścia Polski do strefy euro są kowskim Unii Europejskiej? Wspólna waluta z pewno- podzielone; z pewnością warto przyjrzeć się obu stanością ci w tym pomoże. Biura podróży – szczególnie te, wiskom. Nie powinniśmy zapominać o tym, że jeszcze które ze swoimi kontrahentami rozliczają się w euro kilka lat temu podobne obawy wzbudzało w nas przy- będą mogły szybciej i efektywniej kalkulować kosz- stąpienie do samej Unii Europejskiej. Obecnie widzimy ty wycieczek zagranicznych, a turyści łatwiej zaplano- wyraźnie, że była to niezwykle trafna decyzja – zyskawać swoje wydatki na wakacjach. Nie będzie potrzeby liśmy wiele: jesteśmy jednym z największych benefiodwiedzania kantorów i wymiany gotówki, konieczno- cjentów budżetu UE, możemy bez przeszkód podróżości przeliczania cen, a korzystanie z bankomatów i kart wać i pracować w innych europejskich krajach. Jestem płatniczych za granicą nie będzie wiązać się z wyso- przekonana, że podobna sytuacja będzie miała miejsce kimi kosztami przewalutowania. Same wyjazdy staną po przyjęciu wspólnej waluty – dopiero wtedy zwrócisię dla nas bardziej atrakcyjne i wygodne. my uwagę na korzyści z tego wynikające. Co z obawami wzrostu cen po przyjęciu euro? Media straszą sytuacją, w której po wejściu Polski do strefy euro ceny drastycznie wzrastają. Przykłady państw, które już ten proces przeszły, pokazują jednak, że podwyżki z tytułu inflacji wynosiły maksymalnie jedynie 0,3 punktu procentowego. Wzrost cen w przypadku wejścia kraju do strefy euro często był spowodowaJoanna Zachwieja ny działaniami spekulacyjnymi sprzedawców i producentów, którzy sytuację wymiany waluty wykorzystali Studentka europeistyki i zarządzania na Uniwersytecie Jagieldo podniesienia cen swoich produktów – dlatego dużą lońskim. Stażystka w Biurze Parlamentarnym Róży Thun.

M

30


Akcesja Polski do strefy euro – konieczność czy fakt nieunikniony? Traktat ateński niejako determinuje akcesję Polski do strefy euro i obliguje ją do przeprowadzenia niezbędnej nowelizacji Konstytucji oraz realizacji kryteriów konwergencji. Kwestią otwartą pozostają w dalszym ciągu ramy temporalne zmiany walutowej. Czy wprowadzenie euro to nagląca potrzeba? A może jednak długotrwały proces celowo rozkładany w czasie?

Konieczność debaty dotyczącej akcesji do strefy euro jest faktem, ale kuriozalnie również swoistym tematem tabu. Argumentacja w tej sprawie często bazuje na klauzulach generalnych i pojęciach nieostrych, jak nieokreśloność czasowa czy niedoprecyzowanie rzeczywistych skutków. Taki stan rzeczy rodzi pytanie: czy zwolennicy akcesji wyrażają świadomy cel, czy znajdują się w matni paradoksu Abilene, podążając za błędnie zinterpretowanym głosem większości? Moim zdaniem zamiar ten jest całkowicie realny, a przyjęcie euro w Polsce to konieczność. Warto doszukiwać się uzasadnienia tej nieodzowności nie w argumentach stricte ekonomicznych (te, często z powodu merytorycznego nieprzygotowania, budzą liczne kontrowersje), a implikować je z innych przesłanek, dostrzegając, iż sytuacja ekonomiczna to de facto nie przyczyna, a skutek szeregu innych zjawisk. Na płaszczyźnie aksjologicznej można przykładowo wskazać politykę spójności oraz fenomen upodabniania się systemów prawnych rozumiany jako antyteza negatywnego zjawiska polaryzacji i radykalizacji polityk oraz ujednolicanie systemu legislatywy i banków centralnych. Co warte uwagi, na poziomie europejskim system ten jest trójstopniowy i jednostopniowość banku krajowego może nie pozwalać na pełną realizację jego – nawet ustawowo zagwarantowanych – kompetencji albo operacji walutowych obecnie w skali europejskiej bazujących

w znacznej mierze na pewnych schematach działania. Dodatkowo supozycją polityki Unii Europejskiej jest powszechne przyjęcie euro przez wszystkie kraje członkowskie. W świetle zespalania działań paneuropejskich odmienne postępowanie może być negatywnie postrzegane na płaszczyźnie dyplomatycznej, ale, co bardziej doniosłe, może prowadzić do faktycznego wykluczenia z polityki monetarnej, a to w prosty sposób ograniczy przecież wartość niejako nadrzędną, jaką niewątpliwie jest suwerenność państwa. W ujęciu komparatystycznym skutki nieprzyjęcia euro można zaprezentować w świetle negatywnym. Dochodzi do utworzenia pewnego rodzaju enklawy, co utrudnia kontakty handlowe z państwami sąsiednimi, generuje kosztowną potrzebę wymiany walut skutkującą zbędną akumulacją i zamrażaniem środków płatniczych oraz ryzyko spekulacji walutowych. Przyjęcie opcji opt-out wymaga moim zdaniem pewnej ustrojowej specyfiki i przede wszystkim tradycji, która w Polsce nie utrwaliła się jeszcze w stopniu wystarczającym, jaki zaobserwować można choćby w Wielkiej Brytanii. W efekcie porównywanie cen oparte jest na indeksach i wskaźnikach dla przeciętnego uczestnika obrotu niekiedy zbyt skomplikowanych. Poza tym nasila się separatyzm ekonomiczny. Zarzewiem konfliktu często nie są już względy etniczne, religijne czy kulturowe, a niezrozumienie faktu, iż najlepszym rozwiązaniem byłoby utworzenie „strefy Schengen II” w aspekcie peł-

31GOSPODARKA


nej swobody przepływu jednolicie pojmowanego kapitału (relewantne tym bardziej, że euro powoli wypiera dolara z funkcji pieniądza światowego). Warto dostrzec, że sama idea jest rozwiązaniem sprawdzonym w praktyce funkcjonowania zarówno de lege lata, jak i de lege ferenda w znacznej części państw członkowskich. Po drugie, bazuje ona na myśli raczej nie nowatorskiej, a wypracowanej w pewnej ciągłości praktycznie od opublikowania memorandum Marjolina. O ile euroizacja sama w sobie, jako zjawisko wprowadzające euro w sposób jednostronny i niezgodny z koncepcją Unii Gospodarczej i Walutowej, jest negatywna, to może być konkurencyjna dla krajowej gospodarki, co skłaniać powinno do przyspieszonego podejmowania decyzji. System kontroli i nadzoru bazujący jedynie na rozwiązaniach krajowych jest mało perspektywiczny i ograniczony klaustrofobicznymi ramami własnego systemu prawnego, a dodatkowo narażony na ingerencję organów rządowych. Rozwiązania przyjmowane wraz z akcesją do strefy euro mogą okazać się w tym względzie skutecznym remedium. Procedura nadmiernego deficytu i określenie kryteriów konwergencji, zwłaszcza stabilności cen oraz wymogu utrzymywania deficytu i długu publicznego na racjonalnym poziomie, mają pozytywny wpływ na gospodarkę. Są to niezbędne przesłanki, a nie wygórowane ekspektatywy dotyczące sprawnego funkcjonowania systemu bankowego, giełdowego oraz – przede wszystkim – polityki antyinflacyjnej. Warto pamiętać, iż jej naruszenie tej wartości ustrojowej może wywołać lawinę ekonomicznego chaosu i długotrwałej dezorganizacji.

Konieczności akcesji do strefy euro nie można traktować jako politycznego dogmatu i ekonomicznego credo. Warto dostrzegać ryzyko negatywnych implikacji: groźby ataków spekulacyjnych, wzrostu cen towarów konsumpcyjnych, wystąpienia szoku gospodarczego. Ryzyko jest jednak nieodzownie wpisane w proces decyzyjny, nie może determinować ani usprawiedliwiać bierności, a w efekcie gospodarczego uwsteczniania. Analizując zaprezentowany katalog przesłanek implementacji euro, można stwierdzić, iż determinują one konieczność odejścia od systemu opartego na walucie krajowej w ekonomiczno-prawnym wymiarze. Ten gospodarczy wymóg nie opiera się na próżnych dywagacjach, a wynika wprost z okoliczności o zróżnicowanej genezie. Dlatego uważam, iż obecnie powinna być podejmowana nie tyle dyskusja na temat konieczności wejścia Polski do strefy euro, a ewentualnie dotycząca samego momentu tej akcesji. Zbyt gwałtowne wprowadzenie nowej waluty wywoła negatywne skutki, gdyż istnieje potrzeba technicznej produkcji środków płatniczych, dostosowania systemu prawno-gospodarczego, ale przede wszystkim zmiany obywatelskiej świadomości problemu. Z kolei perspektywa zbyt odległa może spowodować odkładanie procesu decyzyjnego w nieskończoność i stałe cedowanie odpowiedzialności za podjęcie ostatecznych kroków. Reasumując moje rozważania, stawiam otwarte pytanie, niewykluczone, że stanie się ono tematem na kolejny artykuł. Może warto wziąć pod uwagę odejście od scenariusza Big Bang i na razie przemyśleć wprowadzenie euro jedynie w obiegu bezgotówkowym?

Marta Samborska Studentka II roku prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego.

32


Gazowa rewolucja łupkowa – perspektywy dla Polski W ostatnich latach doszło do poważnych zmian w sektorze energetycznym, które Międzynarodowa Agencja Energetyki określiła wręcz mianem rewolucji. Wydobycie gazu z łupków na szeroką skalę oraz jego dalsze poszukiwania sprawiły, że należy spojrzeć na nowo na możliwości zróżnicowania dostaw źródeł energii. Polska jako posiadacz potencjalnie ogromnych zasobów błękitnego surowca, może stać się beneficjentem wspomnianej rewolucji. Jednak aby tak się stało, musi stawić czoła szeregowi problemów natury politycznej, gospodarczej oraz prawnej, które wiążą się z wydobyciem węglowodorów ze źródeł niekonwencjonalnych. Obecnie podejmowane działania wskazują, że osiągnięcie krótko- i długofalowych korzyści może być dużo trudniejsze, niż mogłoby się wydawać.

Bez wątpienia postęp technologiczny w ostatnich latach spowodował ogromne zmiany w sytuacji branży energetycznej na całym świecie. Według Międzynarodowej Agencji Energetyki doszło wręcz do rewolucji. Stało się tak głównie z powodu wykorzystania na masową skalę tzw. metody szczelinowania hydraulicznego, która umożliwia wydobycie gazu ziemnego z pokładów zalegających na dość znacznych głębokościach (2–4 km w głąb Ziemi). Po raz pierwszy została ona zastosowana na szeroką skalę w Stanach Zjednoczonych, które uważane są obecnie za głównego beneficjenta wspomnianej rewolucji. Stały się one największym producentem gazu na świecie oraz uniezależniły się energetycznie od reszty globu. Zauważalne jest również zjawisko reindustrializacji USA. Z powodu bardzo niskich cen energii wiele przedsiębiorstw powraca do Stanów Zjednoczonych, co generuje coraz lepszą sytuację na rynku pracy. Sam sektor gazowy również wytwarza mnóstwo nowych miejsc pracy. Szacuje się, że dzięki gazowi z łupków w ostatnich latach powstało w USA ok. 600 tysięcy nowych miejsc pracy.

Zasoby błękitnego surowca typu shale gas są rozlokowane bardzo demokratycznie, bo w ponad trzydziestu krajach, co wywołuje wielkie emocje wśród rządów, organizacji ekologicznych czy społeczności lokalnych. Polska należy do krajów, których złoża oceniane są jako jedne z najbardziej obiecujących. W dobie jej obecnego gazowego uzależnienia od Rosji, coraz wolniej rozwijającej się gospodarki i pozostającego na wysokim poziomie bezrobocia, możliwość wydobycia gazu z łupków nabiera kolosalnego znaczenia społecznego, politycznego oraz gospodarczego. Wobec tego warto przyjrzeć się bliżej sytuacji i perspektywom, jakie rysują się dla Rzeczpospolitej w kontekście potencjalnej gazowej rewolucji łupkowej.

Perspektywa polityczno-gospodarcza Obecnie szacuje się, że polskie zasoby gazu z łupków wahają się od 346 do nawet 1920 mld m3. Nie opublikowano jednak wciąż najnowszych badań, które z pewnością wyklarują nowy obraz sytuacji. Konwencjonalne złoża gazu kryją ok. 145 mld m3. Polska

33GOSPODARKA


zużywa średnio ok. 14,5 mld m3 gazu rocznie i tylko w granicach 30% zaspokaja zapotrzebowanie ze złóż krajowych. Reszta jest importowana przede wszystkim z Rosji za pośrednictwem tamtejszego państwowego monopolisty – Gazpromu. Pozostaje on partnerem trudnym i nieprzewidywalnym, z którym udało się jednak wynegocjować obniżkę cen o 10%, w wyniku uprzedniego skierowania sprawy przez Polskie Górnictwo Naftowe i Gazownictwo S.A. do arbitrażu międzynarodowego w Sztokholmie. Zawarto tam ugodę, której szczegóły są poufne z racji tajemnicy handlowej. Możliwość produktywnego wykorzystania gazu z łupków umożliwiłaby Polsce uniezależnienie na kilka dekad od Rosji oraz zwiększenie dywersyfikacji dostaw gazu, która oprócz tego postępuje, np. poprzez budowę interkonektorów, tzn. połączeń gazowych z sąsiadami. Już sama ta perspektywa może wpływać negatywnie na stosunki polsko-rosyjskie. Rosja jako główny dostawca gazu do Unii Europejskiej czerpie ze swych zaopatrzeń ogromne profity finansowe, a jej budżet jest w znacz-

w Europie. Na zlecenie Komisji Europejskiej powstał szereg raportów dotyczących wydobywania węglowodorów, nie wszystkie są obiektywne. W Parlamencie Europejskim również nie ma pełnej zgody co do kierunku, w którym UE powinna podążyć, choć można z umiarkowanym optymizmem twierdzić, że nie dojdzie do wydania zakazu wydobycia z niepotwierdzonych względów środowiskowych. Dodatkowo, duża podaż gazu na rynkach światowych, związana z energetycznym uniezależnieniem się USA sprawia, że gaz tanieje. Podważa to opłacalność inwestowania w bardzo drogie wykonywanie odwiertów (ok. 40 mln zł za jeden odwiert), na rzecz choćby rozbudowy gazoportów umożliwiających import skroplonego LNG. Warto podkreślić, że także w Polsce nie ma konsensusu w kwestii polityki energetycznej państwa. Część środowisk forsuje bowiem budowę elektrowni atomowej, której koszty będą bardzo wysokie (nawet ok. 45–55 mld zł). Proces inwestycyjny jest jednak w toku, a ramy prawne zostały już stworzone. Polskie spółki, kontrolowane przez Skarb becnie prowadzone są intensywne prace legislacyjne w celu stworzenia Państwa, nie mają wystarczazachęt dla inwestorów, by lokowali swoje pieniądze właśnie w Polsce. jących możliwości finansowych, by udźwignąć inwestycje zanym stopniu oparty na wpływach z tytułu sprzedaży su- równo w poszukiwanie i wydobycie gazu z łupków, jak i budowę siłowni atomowej naraz. Tzw. EBITDA – Earrowców. Nawet stosunkowo niewielkie załamania na rynku prowadzą do kryzysu budżetowego. Rozwój wy- nings Before Interest, Taxes, Depreciation, and Amortization, a więc zysk przed spłaceniem odsetek od kredobycia gazu z łupków na szeroką europejską skalę jest dytów, podatków i amortyzacją, wskazuje, że zdolność zatem bardzo niekorzystny dla wschodniego sąsiada Polski, który otwarcie prowadzi dyplomację wykorzystu- pozyskania kapitału na tak znaczne inwestycje polskich spółek jest niewystarczająca. jącą uzależnienie partnerów od gazu ziemnego. Należy podkreślić, że z perspektywy politycznej wyJednak nie tylko Rosja sprzeciwia się projektom wydobycia gazu ze złóż niekonwencjonalnych. Unia Euro- dobycie gazu z łupków napotyka przeszkody, które wraz z postępem w wykonywaniu kolejnych odwiertów będą pejska nie wypracowała jednolitego stanowiska wobec się nasilać, zwłaszcza z powodu działań lobby, optująopisywanej kwestii. Mimo że europejski rynek energii cych za innymi źródłami energii oraz krajów, zacięcie i dywersyfikacja dostaw są priorytetami, które znajdują walczących o swoje interesy narodowe. Obecne tempo podstawę w aktach prawnych, składających się na tzw. inwestycji w wydobywanie węglowodorów niekonwenIII pakiet energetyczny, to niektóre kraje członkowskie starają się blokować regulacje prawne sprzyjające roz- cjonalnych jest niskie, a sytuacja międzynarodowa dalej pozostaje niepewna. Można pokusić się o stwierdzenie, wojowi wydobycia gazu z łupków albo wprowadzają na nie moratoria. Zasłaniają się przy tym obawami zwią- że rewolucja w gazie z łupków jeszcze przez wiele lat nie zapuka do polskich drzwi. Jeżeli dojdzie do komerzanymi z zagrożeniami dla środowiska. Mowa przede cyjnego wydobycia gazu na szerszą skalę, nie wpłynie wszystkim o Francji, która ma znakomicie rozwiniętą ono znacząco na polski i europejski rynek energii. energetykę jądrową czytechnologię budowy reaktorów jądrowych (np. firma Areva) oraz o Niemczech, stawiaPerspektywa prawna jących na energetykę odnawialną (tzw. Energiewende). Potencjały gospodarcze obu krajów mogą zostać osła- By móc liczyć na sukces w wydobyciu gazu z łupków, bione w przypadku postępowania rewolucji gazowej Rzeczpospolita musi zaproponować potencjalnym in-

O

34



O

westorom korzystne otoczenie regubecnie szacuje się, że pol- tamtejszego systemu prawnego lacyjne. Dochodzi do sytuacji, w której skie zasoby gazu z łupków do umożliwienia wydobycia gazu państwa globalnie rywalizują na jurys- wahają się od 346 do nawet z łupków są już bardzo zaawansowane, co procentuje podpisywadykcje prawne, by przyciągnąć przed- 1920 mld m3. niem kolejnych kontraktów (chosiębiorstwa z odpowiednim kapitałem i technologią wydobycia gazu. Międzynarodowi poten- dzi m. in. o projekt wydobycia gazu łupkowego przez taci szukają możliwości, by zrealizować swoje przed- Shell ze złoża juzowskiego – wartość nakładów inwestycyjnych ma sięgnąć 10 mld dolarów). sięwzięcia z orientacją na odpowiednio wysoki zysk. Polska perspektywa prawna rysuje się wobec tego Kilku z nich (np. Marathon Oil Company, Talisman i inni) zaangażowało się w poszukiwanie węglowo- niezbyt obiecująco. Chaos decyzyjny, brak przejrzystości w procedowaniu, niedostateczna komunikadorów w Polsce. Jednak już teraz niektórzy rezygnują, czego przykładem była decyzja firmy Chevron o wyco- cja między rządem i branżą energetyczną czy ciągle faniu się z inwestycji w Polsce – to pokazuje, że warun- opóźniające się prace nad nowymi przepisami powodują, że inwestorzy tracą cierpliwość, a ich zapał poki do prowadzenia biznesu nie są jeszcze optymalne. Obecnie prowadzone są intensywne prace legisla- woli gaśnie, co przekłada się na niewielką liczbę wykonanych odwiertów. Polskie spółki energetyczne cyjne w celu stworzenia zachęt dla inwestorów, by ci także nie prowadzą w tej materii zbyt intensywnych lokowali swoje pieniądze właśnie w Polsce. Niestety, wysokie koszty oraz nieprzejrzystość przeprowa- działań, mimo szumnie podpisywanych porozumień. dzenia całego procesu inwestycyjnego przy działal- Coraz korzystniejsze otoczenie regulacyjne w innych krajach skłania do rozważania zmiany kierunku dzianości poszukiwawczo-rozpoznawczo-wydobywczej łalności biznesowej. znacząco obniżają konkurencyjność Polski na arenie Należy stwierdzić, że bez znaczącego przyśpieszemiędzynarodowej. Mowa przede wszystkim o ilości nia i uporządkowania procesu legislacyjnego Polska decyzji i pozwoleń (ok. 30), które należy uzyskać, aby móc prowadzić działalność. Mimo nowelizacji usta- będzie stawała się coraz mniej konkurencyjna w globalnej walce na jurysdykcje prawne. Perspektywa wy Prawo geologiczne i górnicze w 2011 roku, wciąż gazowej rewolucji łupkowej w Rzeczpospolitej stajest ona niedostosowana do specyfiki wydobywania je się coraz odleglejsza. węglowodorów. Projekt zmian, opracowany przez Ministerstwo Środowiska jest mocno krytykowany przez branżę i nie wiadomo, kiedy zostanie ostatecznie uchwalony. Przeciągają się także prace nad przejrzystym systemem opodatkowania węglowodorów (trwają już ponad dwa lata). Dodatkowo krytykuje się zbyt duże uprawnienia ekologicznych organizacji pozarządowych, które stosunkowo łatwo mogą zablokować inwestycje, zaskarżając decyzje środowiskowe wydawane na rzecz inwestorów do Wojciech Pawłuszko sądów administracyjnych, oraz samą restrykcyjność przepisów środowiskowych. Powoduje to, że inwestorzy funkcjonują w nie- Student IV roku prawa na WPiA UJ; członek zwyczajny Tostabilnej przestrzeni prawnej. Nie są przez to sko- warzystwa Biblioteki Słuchaczów Prawa UJ, wiceprzewodniczący Sekcji Prawa Konstytucyjnego i członek Sekcji Publiczrzy do inwestowania na szeroką skalę, gdyż nie mogą nego Prawa Gospodarczego tego Towarzystwa; dwukrotskonstruować przewidywalnego modelu biznesoweny Stypendysta Prezesa Rady Ministrów, dwukrotny Laureat go. Warto przy tym zaznaczyć, że Wielka Brytania po- Stypendium Rektora UJ za wyniki w nauce, Laureat Stypenradziła sobie z dostosowaniem regulacji do specy- dium Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego za wybitne osiąfiki węglowodorów dużo szybciej, mimo, że rozpo- gnięcia naukowe oraz Stypendysta II edycji Akademii Energii częła prace później od Polski. Ukraina również radzi organizowanej przez Fundację 2065 im. Lesława A. Pagi. Zasobie coraz lepiej, przyciągając zachodnie koncer- wodowo pracuje jako asystent ds. interwencji poselskich Posła na Sejm RP Jarosława Gowina. ny (m.in. Shell i Chevron). Prace nad dostosowaniem

36


Przedwczesny koniec ery oszczędności? Międzynarodowy Fundusz Walutowy w bezprecedensowym raporcie uderza się w pierś i przyznaje, że forsowane przez niego programy pomocowe pogłębiły kryzys w krajach, które je wdrażały. Tnące wydatki technokratyczne rządy upadają, a do władzy dochodzą politycy obiecujący stymulację wzrostu przy użyciu publicznych pieniędzy. Nawet twardo do tej pory broniąca polityki oszczędzania Komisja Europejska wyraża głośno wątpliwości co do jej efektów. Czy to oznacza, że serwowana od kilku lat europejskim krajom formuła walki z kryzysem – polegająca na cięciu wydatków i zmniejszaniu zadłużenia – już się wyczerpała? Lub, co jeszcze gorsze – od początku była błędna?

Majowie niewiele się pomylili, wyznaczając w swoim kalendarzu datę końca świata. 21 grudnia poprzedniego roku – nie licząc krociowych zysków producentów żywności długoterminowej i długich kolejek do spowiedzi przezornych grzeszników – nie wydarzyło się na ziemi nic szczególnie godnego uwagi. Za to niemalże dwa tygodnie później, 3 stycznia 2013 roku, światem wstrząsnął raport Growth Forecast Errors and Fiscal Multipliers Oliviera Blancharda, głównego ekonomisty Międzynarodowego Funduszu Walutowego. Przyznał on w nim nie tylko, że polityka drastycznych oszczędności budżetowych, proponowana walczącym z kryzysem krajom strefy euro przez MFW, przyniosła skutki odwrotne do zamierzonych, ale także to, że opierała się na błędnych założeniach. Mowa przede wszystkim o multiplikatorze, czyli mnożniku fiskalnym – wskaźniku określającym to, jak bardzo oszczędności budżetowe przełożą się na spadek PKB. Modele opracowane przez ekspertów MFW ustaliły go na standardowym, wielokrotnie wykorzystywanym już we wcześniejszych programach poziomie – 0,5. Oznacza to, że każde zaoszczędzone w budżecie euro zmniejsza PKB o 50 eurocentów. Okazało się jednak, że szacunki te

niewiele mają wspólnego z wielosektorowym kryzysem, z jakim zmagają się kraje strefy euro. Dostępne już dane makroekonomiczne za poprzednie lata wskazują, że dla Grecji mnożnik oscylował w granicach 1,6, a więc każde oszczędzone przez państwo euro powodowało skurczenie się PKB aż o 1,6 euro. Równocześnie z cięciem wydatków grecki rząd podnosił podatki. Tak wysoki mnożnik dla Grecji tłumaczy zamarcie produkcji i znaczny wzrost bezrobocia, co z kolei przełożyło się na spadek krajowego popytu. Wyjaśnia to więc dlaczego, mimo podjętej konsolidacji fiskalnej, Grecja wpadła w spiralę postępującej recesji. Choć podniesiono podatki, to wpływy z nich spadły na tyle, że – paradoksalnie – walka podjęta z deficytem budżetowym tylko ten deficyt pogłębiła. W świecie polityki przyjęło się sądzić, że najboleśniejsze reformy wprowadzać należy, jeśli już, to w czasach największych trudności, kiedy to przyzwolenie społeczne jest największe – wiedział o tym już Winston Churchill, zapowiadając rodakom w swoim pierwszym przemówieniu „krew, trud, łzy i pot”. Milczące i warunkowe przyzwolenie społeczne wyniosło do władzy technokratyczne rządy Mario Montie-

37GOSPODARKA


znacznie lepiej radziły sobie z nim państwa, które powitały go zwiększonymi wydatkami rządowymi (za idealny przykład może posłużyć Polska uczyniona samotną zieloną wyspą na oceanie kryzysu w dużej mierze przez napływ unijnych funduszy). Co więcej, rozwiązanie amerykańskie, które opiera się na powstrzymującym spadek popytu wewnętrznego druku pieniądza, wydaje się być nie tylko atrakcyjniejsze dla zwykłego obywatela, ale także skuteczniejsze – świadczą o tym coraz bardziej optymistyczne sygnały rynkowe dochodzące zza oceanu. Czy rzeczywiście zaciskanie pasa to nie najlepszy pomysł w walce z kryzysem? W oszczędnościowej gorączce wszyscy – rządzący, ekonomiści i opiniotwórcze media – zbyt mocno skupili się na rozmiarze oszczędności, z entuzjazmem witając budzące wrażenie wielomilionowe sumy cięć. Obywatele, ufając rządzącym, ekonomioszczędnościowej gorączce wszyscy – rządzący, ekonomiści i opinio- stom i opiniotwórczym mediom, twórcze media – zbyt mocno skupili się na rozmiarze oszczędności, z en- mniej lub bardziej chętnie zacituzjazmem witając budzące wrażenie wielomilionowe sumy cięć. snęli zęby – przekonani, że kilka trudniejszych lat pozwoli wrócić cą większość krajów UE postanowień Paktu Stabilno- do rzeczywistości sprzed kryzysu. Dlatego teraz, gdy okazuje się, że podjęte wyrzeczenia nie dały rezultatów, ści i Wzrostu oraz kryteriów konwergencji. Bolesna lecz niedowierzanie i rozczarowanie są tak ogromne. Brak intensywna terapia miała przywrócić uzdrowionemu kontynentowi konkurencyjność na coraz mniej gościn- spektakularnych efektów tłumaczy też chęć radykalnej zmiany prowadzonej polityki w myśl zasady – skonych dla niego światowych rynkach. Tymczasem, choć ro ta nie pomogła, tamta na pewno bardziej nie zaszkotak na dobrą sprawę nie wyschły jeszcze podpisy pod prezentowanymi niedawno z dumą całemu światu sa- dzi. Wydaje się jednak, że w całej trwającej już kilka lat dyskusji o kształcie polityki oszczędności zapomniano modyscyplinującymi umowami, okazuje się, że można o dwóch kluczowych dla jej powodzenia rzeczach. je już wyrzucić do kosza. Chociaż uważam, że polityka Po pierwsze – jak dowodzą w swojej pracy The austeoszczędności jest w swoich założeniach słuszna, sądzę też, iż osiągnęła swoje limity – powiedział 22 kwietnia prze- rity question: ‘how’ is as important as ‘how much’ A. Alesina i F. Giavazzi – ważniejsza niż sama wysokość jest wodniczący Komisji Europejskiej, José Manuel Barroso. Co to oznacza dla krajów Unii? Mniej więcej tyle, że za- struktura cięć. Zupełnie inne konsekwencje dla gospomiast na próbie równoważenia budżetu, powinny sku- darki będzie miała rezygnacja z wydatków inwestycyjpić się na pobudzeniu wzrostu gospodarczego, w naj- nych (które, istotnie, mogą podczas kryzysu odegrać sporą rolę stabilizującą), a zupełnie inne, przykładolepszym wypadku – anemicznego. Choć teoretycznie pozostaną w mocy, to antykryzysowe regulacje naj- wo, zmniejszenie zatrudnienia w sektorze publicznym bądź zmniejszenie wydatków socjalnych. prawdopodobniej powtórzą los notorycznie łamanego Po drugie, gospodarka jest systemem naczyń poPaktu Stabilności i Wzrostu z 1997 roku. Ten (co może wiele wyjaśniać) „fundament unii walutowej” ignoro- łączonych. Nie można oczekiwać trwałej poprawy sywany był przez kraje członkowskie tak często, że wy- tuacji finansów publicznych, jeśli zaciskaniu fiskalnepowiedzieć się w jego obronie musiał Europejski Trybu- go pasa towarzyszy wzrost podatków. A właśnie na wzroście dochodów podatkowych (przy nieodpowiednał Sprawiedliwości. Bez żadnego skutku. niej strukturze podejmowanych cięć) opierała się więkWygląda na to, że europejska idea walki z recesją szość planów redukcji deficytu w krajach europejskich. przez oszczędności ostatecznie się skompromitowała. Będąc bogatszymi o dane empiryczne zamykające kry- Mając w pamięci wyliczenia M. Trabanta i H. Uhliga z pracy How do Laffer curves differ across countries?, zys w rzędy cyfr i tabelek, można wysnuć wniosek, że go (ekonomisty) we Włoszech i antykryzysową koalicję Lukasa Papademosa (a jakże, ekonomisty) w Grecji. Czas i legitymacja do walki z recesją dane ekspertom przez zwykłych Europejczyków zdają się dobiegać końca. Zmianę nastrojów zdają się wyczuwać zdobywające coraz większe społeczne poparcie partie populistyczne. Swoje pomysły na walkę z kryzysem upatrują one we wracających do łask interwencjonistycznych receptach Johna Maynarda Keynesa. Przez ostatnie lata Komisja Europejska niewzruszenie stała na stanowisku, że jedynym skutecznym sposobem walki z kryzysem jest konsolidacja fiskalna. Panujące w Brukseli przekonania przekuto na przyjęte po wielomiesięcznych negocjacjach postanowienia paktu fiskalnego i tzw. „sześciopaku”. Skończyć miało się patologiczne lekceważenie przez przytłaczają-

W

38


dowodzące, że większość z nich znajduje się na takim punkcie krzywej Laffera, że każda kolejna podwyżka podatków zwiększy dochód budżetu jedynie w minimalnym stopniu, a nawet go obniży. Nie dziwi więc, że oszczędnościowa kuracja zafundowana Europie, zamiast zmniejszyć, tylko przyspieszyła wzrost wskaźnika zadłużenia do PKB. Frustrująca w krótkim okresie polityka oszczędności może wyjść na dobre Europie w dłuższym horyzoncie czasowym. Daje ona bowiem szansę na wyleczenie toczących ją od dziesięcioleci przypadłości, inaczej niż metoda amerykańska, która skupia się raczej na usunięciu jedynie symptomów chorób, a na dłuższą metę grozi sporym wzrostem inflacji. Żeby cięcia faktycznie przyniosły zamierzony efekt, muszą, przede wszystkim, być mądrze zaplanowane i dotyczyć w głównej mierze wydatków bieżących państwa, nie zaś wydatków inwestycyjnych. Żaglowca targanego sztormem należy pozbawić zbędnego balastu, a nie żagli, które mogą wkrótce pomóc mu uciec od burzy. Uspokajający wpływ polityki oszczędności na inwe-

storów (którzy w sprzężonej zwrotnie po wielokroć gospodarce mają niebagatelny wpływ na tempo wychodzenia kraju z kryzysu) nie może być zaprzepaszczony jednoczesnym podniesieniem podatków. Jeśli oszczędności mają być skuteczne, powinny towarzyszyć im odpowiednie reformy strukturalne, np. działania deregulacyjne lub liberalizacja rynku pracy. To tu leży klucz do zrozumienia nieefektywności podjętych przez europejskie kraje prób konsolidacji fiskalnej – problemem nie była idea oszczędzania, lecz niewłaściwa jej realizacja. Pytanie tylko, czy patrzące coraz częściej w stronę swoich banków centralnych kraje Europy zdadzą sobie sprawę z popełnionej pomyłki. Jest już za późno, by nie skorzystać z kilku rad Keynesa i, rzeczywiście, trzeba pozwolić rządom na trochę bardziej aktywne działania inwestycyjne. Jednak nawet przy nieco zwiększonych wydatkach inwestycyjnych, mądrze prowadzona polityka oszczędności (przy uwzględnieniu jej właściwych założeń) powinna wciąż stanowić główny oręż Europy w przedłużającej się przez jej wcześniejsze wypaczenie walce z kryzysem.

Mateusz Mazur Student finansów i rachunkowości na Uniwersytecie Ekonomicznym oraz prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ze wszystkich cudów, jakie oferuje świat, najbardziej ceni sobie kawę, góry i podróże (niekoniecznie w tej kolejności, koniecznie z innymi ludźmi).

39GOSPODARKA


P 42

„Prawo do bycia zapomnianym”

44

Wybory do Parlamentu Europejskiego jako przejaw demokracji przedstawicielskiej

48

Czym jest dla Polaków Konstytucja?


P

rawo


Czym jest dla Polaków Konstytucja? Na pytanie o znaczenie Konstytucji każdy prawnik odpowie bez wahania, że to akt prawny, stojący na samym czele hierarchicznego zamkniętego systemu źródeł prawa. Również w świadomości zwykłych obywateli istnieje przekonanie o fundamentalnej roli Konstytucji. Jednakże zagłębiając się w analizę, co z tych powszechnie dostępnych truizmów wynika, mogą pojawić się problemy...

Zgodnie z art. 8 Konstytucji, jest ona najwyższym prawem Rzeczypospolitej Polskiej, a jej przepisy stosuje się bezpośrednio, chyba że sama stanowi inaczej. Konsekwencją tego jest, że każdy ma prawo powołać się na normę, wynikającą z ustawy zasadniczej, jeśli tylko jest ją w stanie wyprowadzić za pomocą różnorodnych wnioskowań inferencyjnych. W tym wypadku, nawet jeżeli dana norma została skodyfikowana w innym, niższego rzędu akcie prawnym, to nie jest konieczne jego powoływanie, gdyż wystarczy odnieść się do samej normy konstytucyjnej. Tyle teorii. Rzeczywistość jednak okazała się nieco inna. W praktyce stosowania prawa, powoływanie się bezpośrednio na Konstytucję występuje wciąż rzadko. Duża część prawników zajmując się określoną sprawą, nie próbuje nawet znaleźć rozwiązania na gruncie konstytucyjnym, sięgając od razu do ustawodawstwa zwykłego. Również niektórzy sędziowie w wydawanych orzeczeniach nie są skłonni do podpierania wywodu Konstytucją i jej aksjologią. W tym miejscu pojawia się pytanie – czym taki stan rzeczy jest zdeterminowany? Z jednej strony można próbować znaleźć wytłumaczenie w sposobie myślenia pozostałym po PRL, kiedy mimo istnienia dość szerokiego katalogu praw człowieka i obywatela, zawartego w konstytucji z 22 lipca 1952 r., nie przekładało się to na praktykę sądów i organów administracji publicznej, któ-

42

re kierowały się przede wszystkim ustawodawstwem zwykłym. Wykształciło się wówczas pewnego rodzaju postrzeganie konstytucji jako polityczno-ideologicznej deklaracji, zawierającej zbiór wartości, pozbawionej jednak mocy normatywnej. Z drugiej strony, wyjaśnienia obecnej sytuacji można doszukiwać się w samej strukturze i treści Konstytucji Rzeczypospolitej Polskiej z 1997 roku. Mimo normy nakazującej stosować ją bezpośrednio, wiele z przepisów po prostu nie nadaje się do takiego stosowania, gdyż wymagają one operacjonalizacji. Innymi słowy, bez skonkretyzowania przepisów konstytucji w drodze aktów hierarchicznie niższych, jednostki redakcyjne składające się na ustawę zasadniczą nie umożliwiają zdekodowania określonej normy, którą można byłoby „bezpośrednio” zastosować. Część norm konstytucyjnych jest po prostu nie do zastosowania bez aktów je wykonujących, orzecznictwa, dokonywanej przez doktrynę egzegezy. W rezultacie dużo łatwiej się odwoływać się do innych aktów. O ile w środowisku prawniczym nieodwoływanie się bezpośrednio do Konstytucji stanowi istniejącą, aczkolwiek niewątpliwie mniejszościową praktykę, o tyle w polskim społeczeństwie brak jej stosowania jest powszechny. Przedmiotowa kwestia sprowadza się w istocie rzeczy do znajomości wśród nie-prawników najważniejszego aktu w polskim systemie prawa.


Jest ona po prostu znikoma, podobnie jak ogólna znajomość prawa w społeczeństwie. Sytuacja ta w sumie nie jest nadzwyczajnie zaskakująca, trudno bowiem wyobrazić sobie, aby przeciętny Polak spędzał środowy wieczór czytając Konstytucję zamiast oglądania meczu Ligi Mistrzów. Człowiek jako jednostka działająca racjonalnie, nakierowana na maksymalizację swojej funkcji użyteczności, nie jest skłonny do podejmowania działań, które nie zwiększą jego zadowolenia i korzyści. Niemniej jednak należy pamiętać, że w Konstytucji skatalogowane zostały prawa człowieka i obywatela, a zatem materia, która ze swej istoty powinna budzić zainteresowanie jednostki, gdyż związana jest immanentnie z jej sferą osobistą. Można sformułować zatem twierdzenie, że podstawowa znajomość ustawy zasadniczej, a przynajmniej w jej określonej części, leży w interesie każdego. W tym miejscu trzeba zwrócić uwagę, że treść Konstytucji RP nie ułatwia jej poznania. Konstytucja z 1997 r. jest dość obszerna, liczy bowiem aż 243 artykuły. Dla porównania, Konstytucja USA składa się z siedmiu artykułów oraz dwudziestu siedmiu poprawek. Porównanie to prowadzi nieodparcie do następującej konkluzji – obecnie obowiązująca Konstytucja jest po prostu przegadana, przez co mniej czytelna. Niektóre kwestie mają charakter czysto techniczny (np. szczegółowa procedura powoływania rządu), w związku z czym pojawia się pytanie o zasadność regulowania ich w fundamentalnym dla całego porządku prawnego akcie. Wydaje się, że tego rodzaju rozwiązanie może prowadzić do trudności przy wyartykułowaniu norm rudymentarnych, nie wspominając o niebezpieczeństwie deprecjacji samego aktu. W tym miejscu konieczne jest zaakcentowanie, że w demokratycznym państwie prawnym, Konstytucja pełni funkcję przede wszystkim gwarancyjną; stanowi naturalny hamulec bezpieczeństwa przed działaniami władzy skierowanymi ku jednostce, wyznaczając linię demarkacyjną pomiędzy tym, co wolno, a czego nie wolno władzy publicznej. Poprzez zapewnienie rządów prawa (zasada legalizmu), a także ochronę praw człowieka i obywatela, umożliwia realizację wolności jednostki. Poza tym, zawiera szereg zasad konstytucyjnych, kreujących kształt ustroju Rzeczypospolitej. Wydaje się, że wartościowe byłoby, aby ta materia ujęta była w sposób dostępny, przyjazny dla każdego, a nie tylko dla osób posiadających specjalistyczną wiedzę z zakresu nauk prawnych. Moim zdaniem, część zagadnień obecnie zawartych w ustawie

zasadniczej, mogłaby się znaleźć równie dobrze poza nią, np. w ustawach regulujących materię ustrojową. Aby nie narazić się na zarzut deprecjonowania tych zagadnień, można by wprowadzić do systemu polskiego prawa kategorię ustaw, znajdujących się pomiędzy ustawą zasadniczą a ustawą zwykłą, przyjmowanych kwalifikowaną większością i w kwalifikowanej procedurze (ale mniej rygorystycznej, niż uchwalenie samej konstytucji), dotyczących ważnych ustrojowych kwestii. Tego rodzaju zabieg mógłby podnieść rangę przepisów, które pozostałyby w samej Konstytucji, ją samą czyniąc bardziej czytelną oraz bliższą jednostce. Reasumując, należy zaznaczyć, że brak bezpośredniego stosowania Konstytucji jest – przynajmniej wśród prawników – coraz rzadszy. Kultura prawna polskiego środowiska prawniczego w zakresie postrzegania Konstytucji nieustannie się zwiększa, co w dużej mierze jest zasługą działalności Trybunału Konstytucyjnego, w skład którego wchodziło wielu najwybitniejszych autorytetów nauki prawa ostatnich lat (profesorowie Łętowska, Safjan, Zoll czy Trzciński – to tylko najbardziej znani spośród wielu znamienitych sędziów Trybunału Konstytucyjnego). Również przedmiot prawo konstytucyjne ma charakter obligatoryjny na bodajże wszystkich wydziałach prawa w Polsce, czego konsekwencją jest zmiana myślenia studentów. Coraz większa liczba absolwentów swoje wykształcenie zdobywa ze świadomością, że w dyskursie prawniczym normy konstytucyjne mogą służyć jako użyteczne narzędzie wzbogacające argumentację i rozumowania, przez co skłonna jest coraz częściej ich używać. Także wiedza, zwłaszcza o prawach człowieka i obywatela skatalogowanych w konstytucji jest w społeczeństwie coraz większa. Trendy te należy ocenić niewątpliwie pozytywnie, gdyż przyczyniają się do umocnienia demokratycznego państwa prawnego oraz wzrostu poszanowania i ochrony godności człowieka.

Paweł Ochmann Student Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek redakcji Magazynu Spectrum, odpowiedzialny za dział „Prawo”.

43PRAWO


„Prawo do bycia zapomnianym” „Każdy ma prawo do ochrony dotyczących go danych osobowych” – tak jowialnie wybrzmiewa pierwszy artykuł Ustawy z dnia 28 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych. Nieco mniej wesoło jest, gdy przyjrzeć się policyjnym statystykom w sprawach o naruszanie danych osobowych bezlitośnie zdradzającym wymiar problemu i ujawniającym nieskuteczność systemu ochronnego, w którym wskaźnik wykrywalności tego typu przestępstw spadł do 43% w roku 2011. Można oszacować, że rachunek na lata 20122013 nie polepszy się, ale wina za taki stan rzeczy nie leży po stronie organów ścigania, lecz braku odpowiedzialności wielu z nas i niedostosowaniu ochrony danych do realiów współczesnego świata.

Ustawa o ochronie danych osobowych uznaje za dane osobowe wszelkie informacje dotyczące zidentyfikowanej lub możliwej do zidentyfikowania osoby fizycznej (art. 6). Jednak artykuł 27 tegoż aktu wśród szczególnego rodzaju danych wyróżnia informacje określane mało prawniczym terminem „danych sensytywnych” – ujawniających pochodzenie rasowe lub etniczne, poglądy polityczne, przekonania religijne lub filozoficzne, przynależność wyznaniową, partyjną lub związkową, jak również danych o stanie zdrowia, kodzie genetycznym, nałogach lub życiu seksualnym oraz danych dotyczących skazań, orzeczeń o ukaraniu i mandatów karnych, a także innych orzeczeń wydanych w postępowaniu sądowym lub administracyjnym. Najpewniej każdy internauta chociaż raz w życiu uzupełnił swój profil na portalach społecznościowych (przykładowo na Facebooku, nieco zapomnianej już Naszej Klasie, Twitterze czy GoldenLine) prywatnymi danymi o takim właśnie wrażliwym charakterze. Jednak portale dbają o swoje bezpieczeństwo prawne i w regulaminach, które użytkownik powinien przeczytać (aby nie być później zdziwionym), umieszczają informacje na temat danych osobowych i wyraże-

44

niu zgody na ich przetwarzanie. Mówi się, że w Internecie nic nie ginie. Mówi się, że kompromitujące zdjęcie „wrzucone na walla” – nawet błyskawicznie skasowane – będzie krążyło w przestrzeni internetowej i tylko czekać chwili, aż ktoś je z tej sieci wyłowi w najmniej odpowiednim momencie. Mówi się jednak również o „prawie do bycia zapomnianym” (ang. the right to be forgotten), które ma szansę wejść w życie już w 2014 roku. „Bycie zapomnianym” miałoby polegać na zobowiązaniu administratorów stron internetowych i wyszukiwarek sieciowych do bezwzględnego usuwania danych osobowych użytkownika, który zażądałby takiego działania. Niszczone byłyby wszelkie kopie tychże danych, również odnośniki do innych stron WWW, na które dane mogły zostać przekopiowane. Ochrona baz danych pojawia się jednak przede wszystkim w prawie wspólnotowym, w którym od 24 października 1995 r. funkcjonuje Dyrektywa 95/46/WE Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie ochrony osób fizycznych w zakresie przetwarzania danych osobowych i swobodnego przepływu tych danych. Przestarzały charakter wymienionej dyspo-



zycji zauważyła luksemburska polityk, Viviane Reding, obecna Komisarz ds. sprawiedliwości, wymiaru sprawiedliwości i obywatelstwa w Komisji Europejskiej. Przedstawiła ona swoje propozycje „unowocześnienia” prawa na zorganizowanej przez British Bankers’ Association konferencji w 2011 roku. Wystąpienie wywołało falę oburzenia, a sam pomysł „the right to be forgotten” okrzyknięto the biggest lobbying that Brussels has ever seen and probably bigger than anything in the United States as well (fragment wypowiedzi Joe McNamee’a dla Toby Vogel w „Lobbying intensifies as MEPs debate data rule”, europeanvoice.com). Jednak wyniki badań, które zostały opublikowane w czerwcu 2011 w „Special Eurobarometer 359. Attitudes on Data Protection and Electronic Identity in the European Union” nie pozostawiają złudzeń: Przedsiębiorstwa przetrzymujące informacje osobiste mogą czasami używać ich w innym celu niż ten, dla którego zostały zebrane (np. do marketingu bezpośredniego lub spersonalizowanej reklamy online) bez informowania osób, których dane dotyczą. Respondentów zapytano, w jakim stopniu niepokoi ich korzystanie w ten sposób z tych informacji. Znacząca większość respondentów jest zaniepokojona (70%). Tylko 27% twierdzi, że wcale ich to nie martwi. Jednym z wyjaśnień potencjalnego nadużywania danych osobowych może być powszechna nieufność Europejczyków w stosunku do przedsiębiorstw handlowych chroniących ich dane. [Tłum. własne; źródło: http://ec.europa.eu/public_opinion/archives/ebs/ebs_359_en.pdf]

Badania statystyczne potwierdzają więc, że współczesny Europejczyk ceni ochronę swoich danych: 74% badanych chciałoby móc zezwalać na gromadzenie i przetwarzanie własnych danych osobowych w każdym możliwym przypadku, 12% jedynie w przypadku danych personalnych podawanych w sieci, a 8% – wówczas, gdy chodzi o dane sensytywne. Tylko 5% respondentów nie odczuwa potrzeby kontrolowania swoich danych, a 3% nie miało zdania na ten temat. Gdyby wyniki badań omawiać zgodnie z głosami poszczególnych państw, okazałoby się, że w Polsce aż 88% badanych chciałoby, aby ich pozwolenie na operowanie danymi osobowymi było wymagane (stanowcze „tak”). Jest to przedostatni wynik w rankingu – ostatnie miejsce z 83% zajmuje Portugalia. Najwięcej „tak” oddali badani w Grecji i na Cyprze (98%).

46

Czy chcesz zostać poinformowany przez organ publiczny lub prywatną firmę o tym, że posiadane przez nie informacje na Twój temat zaginęły lub zostały skradzione? – to kolejne z ważniejszych pytań europejskiego barometru. 87% respondentów w całej UE zdecydowało się na twierdzącą odpowiedz, w tym 84% głosów na „tak” w przełożeniu na grunt polski. Jednak najbardziej istotne są obecnie dane na temat „prawa do bycia zapomnianym”. Eurobarometr systematyzuje opinie w tym temacie, orzekając iż: Trzy czwarte użytkowników Internetu chce mieć możliwość usuwania tych informacji kiedykolwiek zechcą, natomiast znacznie mniej mówi, że chce to robić dopiero wtedy, gdy przestaną używać danej strony internetowej (24%) lub dokonają zmiany dostawcy Internetu (13 %). Oczywiste jest, że większość europejskich użytkowników Internetu chciałaby zastrzeżenia „prawa do bycia zapomnianym”. [Tłum. własne; źródło: http://ec.europa.eu/public_opinion/ archives/ebs/ebs_359_en.pdf]

Rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady w sprawie ochrony osób fizycznych w zakresie przetwarzania danych osobowych i swobodnego przepływu danych, które uruchamiałoby możliwość „bycia zapomnianym” ma pojawić się w 2014 roku. Zmiany pojawią się na wielu polach, m.in. w kwestii sankcji administracyjnych czy odpowiedzialności za kontrolę naruszeń. Administrator danych będzie zmuszony prowadzić rejestr, w którym zawarte zostaną wszelkie sygnały o możliwościach naruszenia danych osobowych. Przeobrażeniu ulegnie również sposób przekazywania informacji osobistych pomiędzy podmiotami z innych państw, lecz stanowiących tę samą grupę korporacyjną, czyli ewolucji poddane zostaną „wiążące reguły korporacyjne” (WRK). Pomysł „bycia zapomnianym” nie spodobał się wielu rekinom internetowego biznesu (jak chociażby Google), które argumentują swoją niechęć do modyfikacji w unijnym prawie niemożnością dostosowywania spersonalizowanych reklam do poszczególnych użytkowników po wprowadzeniu omawianych zmian. Rzecznicy UE są jednak stanowczy i (po wyjściu na światło dzienne zatrważającego braku nadzoru nad danymi przetwarzanymi przez Google) na piedestale stawiają bezpieczeństwo użytkowników sieci, ganiąc wszystkie przejawy nadużyć danych spersona-


lizowanych. Obecnie wciąż nierozstrzygnięty pozostaje spór pomiędzy Google a Hiszpańską Agencją Ochrony Danych Osobowych. Instytucja stanęła w obronie jednego z obywateli, który, po wpisaniu swojej godności w wyszukiwarkę otrzymywał wyniki przenoszące użytkownika Internetu do licytacji nieruchomości. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że Hiszpan uiścił znacznie wcześniej wszelkie wymagane zaległości za tę samą nieruchomość, lecz w sieci wciąż funkcjonował jako dłużnik. Trybunał Sprawiedliwości ma teraz nie lada wyzwanie, bowiem wyrok w tej sprawie ma szansę stać się przełomem w ochronie danych osobowych w Internecie. Hiszpański urząd żąda usunięcia przez Google wszystkich krzywdzących informacji na temat poszkodowanego w sprawie, argumentując swe działania koniecznością „ochrony prywatności”, podczas gdy najpopularniejsza wyszukiwarka internetowa w kontrze uruchamia przepisy o wolności słowa. W opinii ekspertów, również polskiego Generalnego Inspektora Ochrony Danych Osobowych, Wojciecha Wiewiórowskiego, nie jest przesądzone, że ETS orzeknie o pełnej odpowiedzialności Google za tak ukazane dane osobowe, ponieważ najpierw należałoby zażądać usunięcia niechcianych wpisów od administratora stron internetowych, na których te informacje się pojawiły. Generalny Inspektor nie pozostawia również złudzeń co do formuły „prawa do bycia zapomnianym”,

uznając, że jeżeli takowe prawo zaistnieje, to na pewno nie w pełnej wersji zaproponowanej przez Komisję Europejską. Wojciech Wiewiórowski stwierdza jednocześnie, że większość zmian zaproponowanych przez KE jest w interesie przedsiębiorców, a niektóre opinie krążące na ich temat to mity (Źródło: http://giodo.gov.pl). Od marca 2013 roku internauci są świadkami zmian w sferze tzw. ciasteczek, bowiem w życie weszła nowelizacja prawa telekomunikacyjnego, której przepisy mają uświadamiać użytkowników sieci w kwestiach umożliwiania witrynom internetowym zapamiętywania osobistych preferencji czy nawet „tropienia” ich aktywności. Wyświetlane na stronach komunikaty przerzucają odpowiedzialność za udostępnienie tychże ustawień na internautę, który sam musi wyrazić zgodę na ingerencję cookies w jego prywatność. Mówi się, że zmiany gonią zmiany, więc należy z nadzieją patrzeć w przyszłość w kwestii „prawa do bycia zapomnianym”. Jak i czy to prawo zostanie przyjęte – o tym przekonamy się być może już w przyszłym roku. Nieco wcześniej pojawi się wyrok ETS w sprawie Google. Pozostaje dbać o własne dane i sposób ich rozpowszechniania, strzec danych wrażliwych, ale jednocześnie pamiętać, że działające współcześnie prawo już teraz pozwala na usuwanie danych nieprawdziwych oraz tych, które pojawiły się w sieci w sposób bezprawny.

Paulina Ząbkowska Absolwentka edytorstwa Uniwersytetu Jagiellońskiego, studentka zarządzania własnością intelektualną UJ. Stażystka w Centrum Innowacji, Transferu Technologii i Rozwoju UJ. Współpracuje z Magazynem Spectrum od początku jego istnienia. Fanka „Star Treka” i „Obcego”. Interesuje się prawem autorskim w Internecie.

47PRAWO


Wybory do Parlamentu Europejskiego

jako przejaw demokracji przedstawicielskiej

Zastanawiając się nad kwestią ujętą w tytule, już na wstępie można stwierdzić, że wybory do Parlamentu Europejskiego wpisały się na trwałe w ramy instytucjonalne integrującej się Europy. Jednocześnie ich rola w aspekcie politycznym i rzeczywiste oddziaływanie na obywateli państw członkowskich Unii Europejskiej wciąż pozostają niejednoznaczne. Zasadnym jest więc przyjrzenie się tej kwestii z szerszej perspektywy i podjęcie próby odpowiedzi na pytanie: czym charakteryzują się wybory do Parlamentu Europejskiego i jaką rolę odgrywają one zarówno w systemie politycznym zjednoczonej Europy, jak i w szeroko rozumianym aspekcie społecznym? Jak można postrzegać wybory europejskie na tle krajowych wyborów parlamentarnych?

Rysując tło dalszych rozważań, warto przypomnieć początki wyborów do Parlamentu Europejskiego i przeanalizować problem z perspektywy historycznej. Trzeba podkreślić, że choć PE rozpoczynał swoją działalność w latach 50. XX wieku, to w tym czasie nie można było jeszcze mówić o procedurze wyborczej do ponadnarodowego organu parlamentarnego w takiej formie, jaką obecnie znamy. Co prawda traktat paryski i Traktat rzymski przewidywały zastosowanie procedury powszechnych i bezpośrednich wyborów do tego organu, ale w rzeczywistości wyglądało to zupełnie inaczej. Deputowani do Parlamentu Europejskiego byli wówczas delegowani przez parlamenty narodowe państw członkowskich. W związku z tym do lat 70. Parlament Europejski był tylko pochodną parlamentów narodowych, a społeczeństwa państw członkowskich nie miały realnego wpływu na jego działalność. Forma wyborów do Europarlamentu zaczęła się zmieniać dopiero w latach siedemdziesiątych. Społeczeństwa zjednoczonej Europy w czerwcu 1979 roku wybrały na pięcioletnią kadencję swoich przedstawicieli w pierwszych powszechnych i bezpośrednich wyborach.

48

Stworzenie zasad demokracji przedstawicielskiej na gruncie ponadnarodowym (co nastąpiło ostatecznie pod koniec lat 70. przez wprowadzenie powszechnych i bezpośrednich wyborów do Parlamentu Europejskiego) miało być swoistym remedium na coraz bardziej powszechne poczucie oddalania się społeczeństwa od struktur integrującej się Europy. Pewnym motorem przemian w tym kierunku była idea przyświecająca, działającym pod kierownictwem Schelto Patijna, twórcom przedstawionego w styczniu 1975 roku raportu dotyczącego kwestii powszechnych i bezpośrednich wyborów. Towarzyszył im cel, by głęboko ukorzenić proces zjednoczeniowy w zainteresowanych społeczeństwach i nadać działaniom władz wspólnotowych legitymację, której im dotychczas brakowało (K. Łastawski, Historia integracji europejskiej). Zapisane expressis verbis stwierdzenie stanowić może istotę wyborów do PE, rozumianych jako powszechny i bezpośredni akt wyborczy odbywający się z udziałem obywateli wszystkich państw członkowskich struktur unijnych. Wybory w takim kształcie stanowić miały w swym założeniu odpowiedź na zarzut braku legitymacji Parlamentu do rządzenia Unią


Europejską i miały zapewnić w końcu znaczące demokratyczne usankcjonowanie procesów integracyjnych. Wprowadzone w 1979 roku powszechne i bezpośrednie wybory do Parlamentu Europejskiego miały dotyczyć odtąd każdego pełnoprawnego mieszkańca państw członkowskich zjednoczonej Europy. Za cel stawiały sobie zapewnienie wszystkim obywatelom tych krajów możliwość wpływania na działalność instytucjonalną Wspólnot Europejskich i kierunek integracji europejskiej. Miało odbywać się to poprzez wyrażanie swojej woli w wyborach i głosowanie na preferowanych przez siebie przedstawicieli. Istotne wydaje się w tym momencie zaznaczenie, że powszechne i bezpośrednie wybory do parlamentu ponadnarodowego, o których tutaj mowa, były i ciągle są jedyną tego typu praktyką na świecie. Działająca od końca lat 70. procedura typowania przedstawicieli do ponadnarodowego parlamentu stanowi novum w skali światowej i może dowodzić dużego znaczenia omawianych wyborów. Stanowią one również swego rodzaju nawiązanie do znanych już tradycji konstytucyjnych i procedur delegowania do parlamentów krajowych w poszczególnych państwach. Starając się scharakteryzować wybory do Parlamentu Europejskiego, nie można nie podjąć próby zarysowania pozycji instytucjonalnej tego organu wśród innych instytucji wspólnotowych. Tą metodą można spróbować określić, na co rzeczywiście ma wpływ społeczeństwo, które poprzez wybory wybiera swoich przedstawicieli do PE. Warto nadmienić, że początkowo organ ten miał czysto konsultacyjny charakter i niewielkie uprawnienia. Wybory do Parlamentu Europejskiego były dużym przedsięwzięciem, ale nieodpowiadającym randze tej instytucji. Kompetencje Parlamentu Europejskiego znacząco wzmocniły się po zmianach wprowadzonych w Jednolitym Akcie Europejskim (ang. Single European Act) i Traktacie o Unii Europejskiej (traktacie z Maastricht). Wówczas Parlament zyskał szerokie kompetencje legislacyjne (procedura zgody, współpracy, współdecydowania), budżetowe i kontrolne (głównie uprawnienia wobec Komisji Europejskiej). Można stwierdzić, że przez te decyzje w pewnym stopniu podniosła się również ranga elekcji, gdyż zakres uprawnień Parlamentu Europejskiego pozostaje w ścisłym związku z prestiżem samych wyborów. Również traktat lizboński przewidział rozszerzenie kompetencji PE, głównie w sferze procedury współ-

decydowania, uprawnień budżetowych i zawierania umów międzynarodowych. Wzmocnienie tego organu wskutek wejścia w życie traktatu, podobnie jak w poprzednich przypadkach, pozytywnie wpłynęło również na znaczenie samych wyborów do ponadnarodowego Parlamentu, coraz silniej oddziaływującego na system polityczny Unii Europejskiej. Niezależnie od wzrastających stopniowo kompetencji omawianego organu, pamiętać należy, że Parlament Europejski nie jest typowym ciałem legislacyjnym i nie może być porównywany z parlamentem narodowym, którego celem jest zbudowanie stabilnej większości rządowej. W związku z tym nieco inna jest także rola wyborów do Europarlamentu. Mają one zapewniać społeczności europejskiej, wyrażającej swoją wolę w głosowaniu, nie tyle wyłonienie większości rządzącej, ale raczej stworzenie możliwości wypowiedzenia się na gruncie ponadnarodowym. Niewątpliwie takie postrzeganie Parlamentu Europejskiego w odniesieniu do parlamentu krajowego świadczy o specyficznym wymiarze samych wyborów. Wybory europejskie mają bowiem na celu uzyskanie możliwie najszerszej reprezentacji wszystkich najważniejszych opcji politycznych. W ten sposób zapewnia się zróżnicowanym światopoglądowo obywatelom Unii Europejskiej możliwość politycznego wpływu na decyzje Parlamentu poprzez wybranych przedstawicieli (którzy nie mogą działać w ramach ponadnarodowych frakcji politycznych, wyłonionych na podstawie orientacji ideologicznej). Taki kształt reprezentacji wybranej do tego ponadnarodowego parlamentu kładzie nacisk na aspekt ideologiczny samych wyborów i może pozytywnie wpływać na polityczne i społeczne znaczenie procedury wyborczej. Specyficzny wymiar wyborów europejskich podkreśla to, że wyłoniona przez nie reprezentacja nie jest bezpośrednią konkurencją dla parlamentów krajowych, a jest raczej ich uzupełnieniem. Są bowiem sprawy, które zgodnie z zasadą subsydiarności i pomocniczości powinny być rozpatrywane przez wybrany na szczeblu krajowym parlament, ale są także i takie problemy, których rozwiązywanie odbywa się na arenie ponadnarodowej. Społeczeństwo Unii Europejskiej – mając do dyspozycji procedury wyborcze do organów krajowych i unijnych – powinno być tym samym świadome, że zarówno reprezentacja wyłoniona w krajowych wyborach parlamentarnych, jak i jej ponadnarodowy odpowiednik są równie ważne. Nie stanowią one jednocześnie

49PRAWO


dla siebie typowej konkurencji, bowiem każda z reprezentacji realizuje odmienne zadania, równie ważne z punktu widzenia wyborcy. Uważam, że uświadomienie sobie tej zależności powinno również pozytywnie wpłynąć na sam sposób postrzegania samych wyborów do Parlamentu Europejskiego. Obecna niechęć do nich może niejednokrotnie wynikać z błędnego przekonania o próbie ograniczenia suwerenności narodowej. Miałoby się to przejawiać w rzekomym odbieraniu narodowi prawa wyłaniania własnej krajowej reprezentacji parlamentarnej, a także pozbawianiu parlamentu krajowego jego uprawnień i zastąpieniu wyborów krajowych europejskimi. Omawiane wybory w żadnym stopniu nie mają służyć zastąpieniu prawa do wyłaniania krajowej reprezentacji parlamentarnej, przysługującego każdemu z państw członkowskich. Nie ograniczają też kompetencji parlamentów narodowych, ale mają raczej na celu wyłonienie reprezentacji zdolnej, z korzyścią dla wszystkich państw członkowskich, rozwiązywać sprawy, z którymi nie poradziłyby sobie ich krajowe odpowiedniki. Istnieje bowiem pewien zakres zagadnień, które muszą być poruszane na arenie ponadnarodowej. Co do pozostałych spraw nie ma z kolei przeszkód (a wręcz czasem lepiej byłoby), aby pozostały domeną wyłonionej w wyborach krajowej reprezentacji parlamentarnej. Istotne jest też to, że w uregulowaniach wspólnotowych kładzie się nacisk na akcentowanie roli parlamentów krajowych. Zgodnie z zasadą pomocniczości, Parlament Europejski i inne instytucje wspólnotowe mają podejmować działania jedynie wówczas, gdy są one skuteczniejsze od działań podejmowanych na szczeblu krajowym. Znaczenie parlamentów krajowych na poziomie unijnym podkreślił jeszcze i wzmocnił traktat lizboński. Zagwarantowane w nim szerokie kompetencje parlamentów krajowych w stosunku do PE wcale jednak nie służą obniżeniu jego rangi. Istotny dla samej kwestii wyborów do Europarlamentu jest też obowiązujący w poszczególnych krajach Unii Europejskiej system wyborczy. Ten proporcjonalny – przyjęty obecnie we wszystkich państwach członkowskich – służy umacnianiu znaczenia wyborów. Parlament Europejski nie jest, jak już wcześniej zaznaczono, typowym ciałem legislacyjnym, którego celem jest zbudowanie stabilnej większości rządowej, lecz ma na celu uzyskanie możliwie najszerszej reprezentacji wszystkich najważniejszych opcji politycznych reprezentowanych przez poszczególne par-

50

tie. Zapewniona w proporcjonalnym systemie możliwość reprezentacji zróżnicowanego światopoglądowo społeczeństwa przez różne siły polityczne może być zachętą do udziału w wyborach, gdyż pełnoprawny obywatel kraju członkowskiego może mieć poczucie, że na forum ponadnarodowym z większym prawdopodobieństwem nastąpi agregacja i artykulacja jego osobistych preferencji politycznych. Cechą charakterystyczną wyborów europejskich jest także przyznanie biernego i czynnego prawa wyborczego każdemu obywatelowi Unii Europejskiej bez względu na kraj, którego jest obywatelem. Niewątpliwie to rozwiązanie prawne może pozytywnie wpływać na rangę samych wyborów. Należy jednocześnie podkreślić, że wybory do Parlamentu Europejskiego są zjawiskiem bardzo niejednoznacznym. Pomimo sukcesywnego wzrostu politycznego znaczenia tychże wyborów oraz faktu, że stanowią one dla społeczeństwa niepowtarzalną szansę wypowiedzenia się na arenie międzynarodowej, spotykają się ze stosunkowo niskim odzewem społecznym. Co równie istotne, frekwencja wyborcza w wyborach europejskich systematycznie spada, a liczba ,,eurosceptyków” konsekwentnie rośnie. Frekwencja zmniejsza się stopniowo w kolejnych wyborach, począwszy od tych z 1979 roku (62,5%), aż od wyborów z 1999 roku, kiedy na trwałe pozostała na poziomie poniżej 50%. W 1999 roku wyniosła około 49%, w 2004 roku 45,7%, a w ostatnich wyborach z czerwca 2009 roku już tylko 43,2%. Wydaje się, że niska frekwencja w wielu krajach członkowskich może być spowodowana brakiem formalnego przymusu wyborczego. Problemu tego nie ma w Belgii i Luksemburga, gdzie głosowanie jest obowiązkowe, a nieobecność podlega karze grzywny. Już od pierwszych wyborów do Parlamentu Europejskiego skutkuje to wysoką frekwencją, wynoszącą zwykle ponad 90%. W mojej ocenie przymus wyborczy nie jest jednak warunkiem sine qua non wysokiej frekwencji. W dodatku w wielu krajach, jak choćby w Polsce, jest niemożliwy do wprowadzenia. Należy ponadto podkreślić, że frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego jest rozczarowująco niska również w porównaniu z tą w wyborach krajowych w poszczególnych krajach. Można się spotkać ze stanowiskiem, że pomimo pewnych prób wzmacniania pozycji PE, jego znaczenie wciąż jest stosunkowo niewielkie. Pośrednio wpływa to na rangę samych wyborów. W tym kon-


tekście ważne jest bowiem, na co rzeczywiście mają wpływ obywatele Unii Europejskiej poprzez wybranych przedstawicieli. Okazuje się, że niski status Parlamentu Europejskiego warunkuje fakt, że pomimo posiadania coraz szerszych uprawnień legislacyjnych, budżetowych czy kontrolnych, gremium to nie ma wszystkich cech typowych dla ciał ustawodawczych: prawa inicjatywy ustawodawczej oraz decydujących kompetencji w zakresie stanowienia prawa. Niezwykle istotne dla znaczenia samych wyborów do Europarlamentu okazują się także kwestie proceduralne. Wśród dużych i do tej pory nierozwiązanych problemów dotyczących wyborów do Parlamentu Europejskiego, wymienić można brak jednolitej ordynacji wyborczej we wszystkich państwach członkowskich. Nie wpływa to pozytywnie na same wybory – niespójna ordynacja może spowodować nasilenie się zjawiska gerrymanderyzmu [manipulacji kształtem ordynacji wyborczej, by uzyskać większe poparcie – przyp. red.] w niektórych państwach członkowskich. Abstrahując od czynników stricte instytucjonalnych i proceduralnych, warto zastanowić się nad innymi czynnikami umniejszającymi znaczenie wyborów do Parlamentu w Brukseli. Społeczeństwa integrującej się Europy nie mają bowiem przekonania o ich realnym wpływie na sytuację polityczną. Wydaje się, że problem ten wynika z ograniczonej wiedzy znacznej części społeczeństwa na temat funkcjonowania instytucji unijnych. W konsekwencji wybory do Parlamentu Europejskiego spotykają się niejednokrotnie z mniejszym od oczekiwanego odzewem społecznym. Nie zależy on jednak od samych wyborów, które są oceniane pozytywnie, ale raczej od zaangażowania podmiotów politycznych i mediów w samą procedurę. Można stwierdzić, że czynniki te znacząco wpłynęły na frekwencję również w Polsce – w wyborach europejskich w 2004 i 2009 roku. Stosując terminologię K. Reifa można powiedzieć, że wybory do Parlamentu Europejskiego mają charakter „drugoplanowy”; spotykają się z mniejszym zainteresowaniem wyborców, często niebędących otwartymi przeciwnikami integracji. Rezultatem tych zjawisk jest niska frekwencja, także w porównaniu z frekwencją w wyborach krajowych w poszczególnych państwach członkowskich. Tendencję tę widać doskonale na przykładzie Polski, gdzie frekwencja w wyborach do Parlamentu Europejskiego w 2004 roku wyniosła tylko 20,42%, podczas gdy w wyborach parlamentarnych rok później 40,57%. Jest to zjawisko niepokojące i wskazu-

jące na pewną niekonsekwencję w zachowaniu obywateli, jeśli uwzględni się fakt, że większość społeczeństwa nie była przeciwna samej integracji, o czym świadczą wyniki referendum akcesyjnego i wyrażone w nim wyraźne poparcie dla członkowstwa Polski w Unii Europejskiej. Niewiele wyższą frekwencję zanotowano w wyborach do Parlamentu Europejskiego 7 czerwca 2009 roku, gdy do urn poszło zaledwie 24,53% polskich pełnoprawnych obywateli. Była to znacznie niższa frekwencja niż wynosi średnia europejska i o wiele niższa niż w wyborach parlamentarnych z 2007 roku (kiedy to wyniosła 53,88%) oraz w wyborach parlamentarnych z 2011 roku (48,92%). Z postrzeganiem wyborów do Parlamentu Europejskiego jako wyborów drugiej kategorii wiążą się bardziej stonowane kampanie wyborcze, mniejsze zainteresowanie partii oraz mediów krajowych. Wybory te traktowane są niejednokrotnie przede wszystkim jako sprawdzian poparcia dla krajowych sił politycznych. Niska ranga wyborów do PE wynika też stąd, że partie startujące w tych wyborach wystawiają niejednokrotnie drugi lub trzeci „garnitur partyjny”. Reasumując, wybory do Parlamentu Europejskiego są niejednoznaczne. Widoczny jest dysonans między rzeczywistym znaczeniem wyborów a zainteresowaniem obywateli państw członkowskich. Wybory europejskie – pomimo pewnych ograniczeń – mają duże znaczenie polityczne i społeczne. Są one odpowiedzią na zarzut braku legitymacji procesów integracyjnych w Europie i mają dać społeczeństwom państw członkowskich Unii Europejskiej możliwość wypowiedzenia się na arenie ponadnarodowej. Jednocześnie są pewnym novum w skali światowej i stanowią unikalny przejaw demokracji przedstawicielskiej na poziomie ponadnarodowym. Znaczenie wyborów w aspekcie politycznym podkreślają przy tym stopniowo podnoszące się kompetencje samego Parlamentu Europejskiego. Z drugiej strony (pomimo ogromnego znaczenia wyborów europejskich dla systemu politycznego Unii Europejskiej i dla społeczeństw państw członkowskich), zauważyć można pewną niekonsekwencję przejawiającą się malejącą nieprzerwanie frekwencją wyborczą. Należy zatem zastanowić się, jakie kroki podjąć, by skutecznie zwiększyć zainteresowanie społeczeństwa wyborami europejskimi. Na pewno potrzebne są, między innymi, dalsze zmiany instytucjonalne i procedu-


ralne. Ważniejsza od nich jest jednak zmiana w sposobie postrzegania przez społeczeństwo zarówno Unii Europejskiej, jak i wyborów do Parlamentu Europejskiego. Potrzebna są zatem: skuteczna działalność informacyjna, prowadzenie skutecznych kampanii medialnych skierowanych do obywateli, przywiązywanie większej wagi krajowych polityków do wyborów europejskich oraz walka z obiegowymi opiniami dotyczą-

cymi Unii Europejskiej jako ,,bezdusznej biurokracji”, a wyborów europejskich jako „drugoplanowych”. Wydaje się, że to w interesie krajów członkowskich Unii leży większe zaangażowanie w delegowanie do Parlamentu Europejskiego, ponieważ sama procedura powszechnych i bezpośrednich wyborów do takiego ponadnarodowego gremium okazuje się słuszna i potrzebna w zjednoczonej Europie.

Maciej Pisz Student V roku prawa na WPiA UW oraz nauk politycznych w ramach Kolegium MISH UW. Członek kilku kół naukowych działających na Uniwersytecie Warszawskim. Stypendysta Ministra Nauki i Szkolnictwa Wyższego, Rektora Uniwersytetu Warszawskiego, Prezydenta Miasta Lublina oraz Marszałka Województwa Lubelskiego. Uczestnik ogólnopolskich i międzynarodowych konferencji naukowych oraz autor publikacji naukowych z zakresu prawa konstytucyjnego, międzynarodowego publicznego, europejskiego oraz finansowego. Zainteresowania badawcze: prawo konstytucyjne, prawo międzynarodowe publiczne, prawo Unii Europejskiej.

52



S

Homo kinectus, czyli o przewadze niektórych gatunków nad technologią

60

Kim będziesz, gdy dorośniesz?

65

W pogoni za szczęściem

Rozterki Matki-Polki

56

Zawód reporter: Mały panteon (komiks)

62

68


S

POŁECZEŃSTWO


Homo kinectus, czyli o przewadze niektórych gatunków nad technologią Stajemy w obliczu ciekawego paradoksu: w przededniu renesansu piktogramów dochodzi do upadku znaczenia symboli. Czy jest to spowodowane zmianą sposobu korzystania przez ludzi z mózgu, czy może równie powszechnym zjawiskiem przerostu formy nad treścią? Czy to wyznaczenie trendu powoduje zmianę w ludzkich zachowaniach, czy może to głosy odbiorców powodują fluktuację trendu? Czy problematyka bitwy pod Grunwaldem zostanie wyczerpana na lekcjach historii dzięki inscenizacji z udziałem żołędziowych ludzików? Pocieszę Państwa, że nie będę się nawet starał odpowiedzieć na te pytania.

Ostatnio po raz kolejny na własnej skórze przekonałem się, że problem dewolucji procesu myślenia u ludzi rzeczywiście istnieje. Otóż, w oprogramowaniu mojego telefonu komórkowego pojawił się błąd i nie mogłem ściągnąć z Internetu ani zainstalować żadnych aplikacji. Z forum internetowego dowiedziałem się, że konieczne jest przywrócenie ustawień fabrycznych, tj. wymazanie wszystkiego, co w pamięci telefonu się znajduje. Bardzo jednak chciałem zachować swoje SMS-y ze względu na mój szacunek do tekstu. Z poziomu menu telefonu nie da się zgrać wszystkich danych na pamięć zewnętrzną, potrzebny jest do tego specjalny program – na tymże forum przeczytałem, że można taki „bez problemu” wgrać w telefon, jednak już przy pierwszej próbie system wyświetlił komunikat: Instalacja aplikacji nie powiodła się. Zdesperowany, podłączyłem telefon do komputera, co okazało się błędem – po zainstalowaniu dedykowanego programu do obsługi wyświetlił się komunikat: Błąd. System nie może uruchomić aplikacji. W tym samym czasie telefon zamrugał złowieszczo i, wiedziony jakimś podstępnym instynktem, postanowił solidarnie brać udział w rytuale złośliwości rzeczy martwych, informując jednocześnie, że nie czuje się wła-

56

ściwie zsynchronizowany z komputerem (pomimo faktu, że przed instalacją specjalnego programu był w tej kwestii bardziej powściągliwy, podobnie jak i komputer bez problemu wykrywał telefon na drugim końcu kabla jako urządzenie magazynowania danych). Czym prędzej postanowiłem odłączyć kabel, uniemożliwiając urządzeniom współpracę w prawieniu mi symultanicznych złośliwości. Zainstalowałem program od nowa – najnowszą wersję, podłączyłem kabel, sterownik nagrał się automatycznie i wszystko zaczęło działać. Zaciekawił mnie dość prosty interfejs użytkownika oraz zadziwiła mnie szczątkowość informacji przy każdym przycisku – same obrazki. Po przytrzymaniu kursora nad jednym z nich, rozwijają się kolejne. Nutka, gwiazdka i kwadracik – tyle mi zaproponowano możliwości przegrania danych na dysk. Innymi słowy, mógłbym z własnego telefonu zgrać piosenki Lejdi-Zgagi, podcasty i zdjęcia, ale nie to, co dla mnie najcenniejsze. Wówczas przed oczami stanęła mi monografia Giovanniego Sartoriego Homo videns. Telewizja i postmyślenie, która wieści rychły upadek kultury rozumowania abstrakcyjnego i renesans piktogramów – ten charakterystyczny zwój postępuje przecież na naszych oczach. Na



kolejnym forum internetowym przeczytałem bezcenną poradę odnośnie możliwości zachowania SMS-ów: Przecież wystarczy zrobić zrzut ekranu po otwarciu SMS-a i zapisać jako obrazek. Naszła mnie refleksja, że nie po to wynaleziono alfabet, by człowiek znów musiał posługiwać się grafiką w celu przekazania treści. Sartori poświęcił wiele uwagi telewizji, ale to nie ona jest największym niszczycielem abstrakcyjnego myślenia, lecz Internet. W telewizji obrazom zawsze towarzyszą słowa, choć, to prawda – czasem ciężko zrozumieć przekaz, nie patrząc w ekran; w komputerach, konsolach do gier, a zwłaszcza komórkach, proces zastępowania obrazkami słów jest o wiele bardziej dynamiczny. Właśnie dlatego należy wyróżnić zjawisko kształtowania się podgatunku, homo videns mediów społecznościowych i elektronicznych aplikacji (homo videns socialensis vel interactionis). Na stronach internetowych znikają powoli napisy „strona główna” i zastępowane są znakiem małego domku, teksty stają się coraz bardziej trywialne i sztampowe, przekazując odbiorcom coraz mniej treści; poczta elektroniczna przedstawiana jest jako koperta, przycisk „szukaj” jako lupa, „opcje” zastępowane są kołem zębatym. Proces ten jest gwałtowny – parę lat temu znakom towarzyszył tekst, pod strzałką było napisane „cofnij” lub „do przodu”, pod słuchawką „zadzwoń”, pod globusem „Internet”, pod zegarem „budzik” (teraz można mieć wątpliwości na małym ekranie – internetyzacja nie służy zdrowiu naszych oczu – czy aplikacja opatrzona takim znakiem jest budzikiem, czy zegarem), pod znakiem towarowym firmy widniała zawsze jej nazwa. Problem postrzegania symboli coraz bardziej widoczny jest w politykach promowania marek przez duże firmy – zapewne zauważyli Państwo, że na samochodach znaczki z biegiem czasu stają się coraz bardziej widoczne, że na opakowaniach produktów spożywczych pojawia się coraz większe i coraz bardziej uproszczone logo. Fakt, że przekaz obrazkowy kojarzony jest łatwiej i szybciej, także przez analfabetów i obcokrajowców (nie jest to oczywiście podział rozłączny), sprawia, że względy marketingowe przemawiają za stosowaniem piktogramów. Chęć zysku wykreowała szkodliwą dla całych społeczeństw modę, która w znacznej mierze przyśpiesza przekształcenie homo sapiens w homo videns. Na dobry początek akapitu powiem, że nie chciałbym jednak nadmiernie Czytelników straszyć. W podobny sposób krytykowano sztukę komiksu czy Biblię pauperum. Powstanie tej ostatniej z pewnością nie dyk-

58

towane było drobnomieszczańską żądzą podniesienia zarobków, lecz propagowaniem pewnej idei. Podobnie na początku trudno się było pogodzić z tradycją szopki bożonarodzeniowej, która zrodziła się w XIII wieku, „słowo stało się ciałem” – mówiono. Jednak wszystkie wspomniane tu formy zakładały istnienie obrazu obok treści w celu wzmocnienia przekazu, ich twórcy nie mieli na myśli sprowadzenia komunikacji wyłącznie do stosowania uproszczeń. Dzisiejsze dążenie do przypisywania pewnych uproszczonych znaków graficznych działaniom, z którymi znaki te się kojarzą, prowadzi do spłycenia symboli. Zauważmy, jak bogata jest symbolika polskich herbów szlacheckich, gdzie każdy szczegół czy kolor nie pozostaje bez znaczenia i skłania do myślenia; kryje w sobie jakąś ciekawą historię. Czy powstające ostatnimi czasy znaki pozwalają na przemyślenia i swobodną interpretację? Oczywiście, że nie – nie taka jest przecież ich funkcja. Mają nam jak najszybciej, w sposób uniwersalnie zrozumiały, zakomunikować pewną treść. Nie projektuje się przycisków czerwonych, bo użytkownicy nie lubią w nie klikać; kolor zielony najczęściej przypisany jest opcji płacenia. Wiele znaków firmowych zostaje zmienionych tak, by lepiej były widoczne w czerni i bieli, a upraszczane są przy tym co najmniej, jakby miały być masowo wydłubywane krzemieniem w skale. Lecz surowa forma znaków graficznych i niska kultura graficzna „znaków drogowych” nie ma tutaj wiele do rzeczy – problem polega na spadku zdolności rozumienia abstrakcji i na hasłowości komunikacji. W ten sposób zdolni uczniowie mogą nie zdać matury, bo nie użyli wyznaczonych słów-kluczy w odpowiedziach na egzaminie dojrzałości. Coraz większa dosłowność i niskokontekstowość przekazu sprawia, że trudniej jest się porozumiewać, a literatura staje się coraz płytsza. Wbrew myśli sapienti sat, wszystko musi być „dopowiedziane na ostatni guzik”, po wypowiedzi w Internecie musi się pojawić uśmiechnięta lub zmartwiona buzia, by przypadkiem ktoś nas źle nie zrozumiał. Jeśli chcemy być skuteczni, musimy zawsze posłużyć się obrazkiem. Dlatego właśnie w sieci królują memy, obrazki, dzięki którym najmniej śmieszny tekst jawi się nagle odbiorcom wielce zabawny, a w szkołach już stosuje się tzw. metodę intersemiotyczną, czyli aktywizuje się młodzież za pomocą gier komputerowych, komiksów, puszcza się uczniom teledyski o Sonetach krymskich (sic!), bo inaczej mogliby mieć problem ze zrozumieniem tematu (swoją drogą ciekawe, czy na lek-


cjach muzyki każe się już uczniom tańczyć jako walce stylizowane walce Szopena czy Dvoraka; czy z listy lektur zniknie Zbrodnia i kara z powodu niewystarczającej ilości plasteliny i czy problematyka bitwy pod Grunwaldem zostanie wyczerpana dzięki inscenizacji z udziałem żołędziowych ludzików?). Pocieszę jednak Drogich Czytelników, że istnieje szansa – szansa, że homovidensyzacja sensu stricto skończy swój żywot razem z niezbyt wygodnymi touchpadami, Windowsem 8, zupełnym wyginięciem

myszy komputerowych i końcem ery ekranów dotykowych. Na rynki agresywnie wkracza technologia z wykorzystaniem czujników ruchu, a wraz z nią moda na Natural User Interface – budowanie interakcji pomiędzy użytkownikiem a aplikacją bez korzystania z dodatkowych urządzeń wskazujących. Komputery będą więc mogły lada moment z powodzeniem i dużą frajdą być obsługiwane przez psy i koty, a ludzkość wyginie, próbując na migi porozumiewać się ze swoimi programami. No, chyba że odpowiednio zdeewoluuje.

Julian Majewski Ekonomista; pracuje w dużej firmie technologicznej, gdzie zajmuje się doradztwem biznesowym i grywalizacją. Uczestniczy w projektach związanych z marketingiem, sprzedażą i zarządzaniem. Interesuje się m. in. projektowaniem gier, sposobami pozyskiwania strategicznej przewagi i historią rozwoju społeczno-gospodarczego.

59SPOŁECZEŃSTWO


Kim będziesz, gdy dorośniesz? O czym myśli człowiek mając naście lat? Być może szuka przygód, podejmuje niekoniecznie wykonalne wyzwania, chce jak najlepiej i najintensywniej poznać życie. Buja w obłokach. Myśli o tym, co jest tu i teraz. Korzysta z młodości. Możemy mnożyć odpowiedzi, które dziś najczęściej słyszymy z ust starszego pokolenia, gdy pytamy, jak wyglądała ich młodość. Ma ona przecież swoje prawa i musi się wyszumieć.

Zakorzenione w świadomości ludzkiej przekonania nie do końca odpowiadają temu, co dzieje się teraz w społeczeństwie XXI wieku – z jednej strony tak wielowymiarowym i pluralistycznym, z drugiej – bezlitosnym. Nie twierdzę wcale, że ludowe mądrości straciły aktualność. Sądzę jednak, że to, co uważane było za kwintesencję młodości, w dzisiejszych czasach jest skutecznie spychane na dalszy plan. Dzisiejsza młodzież została przytłoczona przymusem podejmowania szeregu decyzji, których nie można odłożyć na później, a które mogą zaważyć na całym życiu. Polskie nastolatki stają przed nieustającą koniecznością wyboru i brania odpowiedzialności za własne postępowanie, począwszy od momentu, kiedy w wieku trzynastu lat muszą zmierzyć się z pierwszym w życiu „dużym” egzaminem. Do wyborów głównych, dotyczących szkoły i dalszej kariery, dochodzą poboczne: jaki profil klasy wybrać? W jakie koła zainteresowań się zaangażować? Z jakich przedmiotów wybrać korepetycje? Wszystko to wpływa na dalszą ścieżkę edukacyjno-zawodową młodzieży. W podstawówce dzieci oprócz wdrażania się w nowe, szkolne obowiązki, równocześnie muszą być świadome czekającego je sprawdzianu kompetencji, którego oprawa przywodzi na myśl mini-maturę. W gimnazjum kwestia edukacji zyskuje na znaczeniu. Słowa „egzamin gimnazjalny” stają się mantrą, powtarzaną

60

bezustannie przez nauczycieli. Z każdym rokiem forma egzaminu jest rozszerzana, a presja staje się ogromna, gdyż od wyniku testu zależy nie tylko wybór szkoły, lecz także, w przypadku liceów, możliwość wybrania odpowiadającego nastolatkowi profilu klasy. Na szansę kształcenia się w najlepszych szkołach, na najwyżej cenionych specjalnościach, mają tylko najlepsi. Od młodych ludzi wymaga się jednak dużo więcej, niż tylko dobrego wyniku na teście. W wieku szesnastu lat muszą poradzić sobie z dylematami, które często odbijają się na ich całej przyszłej karierze, a podjęte niejednokrotnie pod wpływem impulsu decyzje stają się trudnym do naprawienia błędem. Okazuje się bowiem, że w szkołach średnich często nie ma szansy wielokierunkowego rozwoju, a nazwa „liceum ogólnokształcące” jest mylna. Nastolatkom odbiera się możliwość zmiany profilu klasy, bądź bardzo się do tego zniechęca. Choć wydaje się, że wśród młodzieży prawo do zmiany decyzji o zawodzie i kierunku rozwoju jest czymś naturalnym, w praktyce możliwości przekwalifikowania są mocno ograniczone. Tymczasem z biegiem lat decyzja o wybraniu innego od pierwotnie zakładanego zawodu staje się niezwykle trudna albo niemożliwa do zrealizowania. Gdy młody człowiek nabiera doświadczenia, zaczyna zdawać sobie sprawę z popełnionego błędu. Niejednokrotnie nie sposób go naprawić.


Konieczność zdecydowania o własnej przyszłości, gdy ma się szesnaście lat, wydaje się niedorzeczna. Jest to jednak tylko jeden element przemian, jakie dotykają nasze społeczeństwo. Nowoczesność wniosła do naszego życia wartości zgoła inne od tych tradycyjnie cenionych. Jak twierdzi socjolog Krishan Kumar, dziś to jednostka sama decyduje o kształcie swojej biografii, mając do dyspozycji wiele wzorów życia, sama jednak również ponosi odpowiedzialność za swoje sukcesy i porażki. Zróżnicowanie i wielość opcji we wszystkich dziedzinach życia, mnóstwo dróg kariery, mimo bezsprzecznych zalet, może jednak przytłaczać. Powoduje to swoisty chaos normatywny, gdzie ludzie ulegają dezorientacji, rezygnując ze znanych i sprawdzonych drogowskazów na rzecz bliżej nieokreślonej dowolności. Różnice najłatwiej zauważyć, przyrównując obecną sytuację do czasów sprzed roku 1989. Życie w Polsce było wtedy zdecydowanie bardziej przewidywalne i uporządkowane. Jak pisze profesor Bożena Wojtasik: Droga zawodowa biegła najczęściej według utartego wzorca, a wyuczony zawód wykonywano przez całe życie, często w jednym miejscu pracy. (cytat z Edukacyjnozawodowych wyborów nastolatków w społeczeństwie ryzyka). Jedną z przypadłości, którą charakteryzowali się ludzie żyjący w czasach realnego socjalizmu, jest niechęć do podejmowania odpowiedzialnych decyzji lub gotowość do podejmowania ich tak, by odpowiedzialności uniknąć. Stanowiło to znaczne ułatwienie, jeśli chodzi o dylematy związane z przyszłością. Jednak my, dzieci „późnej nowoczesności”, zmuszeni jesteśmy do podjęcia szeroko rozumianego ryzyka. Ryzykiem nie nazywamy jedynie jego nowych form wytworzonych przez cywilizację, technologię, przemysł i eksploatację przyrody, do których zaliczamy: epidemie, katastrofy, akty terrorystyczne, zatrucie środowiska. Ryzyko objawia się także w codziennym życiu, nieprzejrzystości sytuacji społecznych, niepewności jutra, nietrwałości więzi i wzorców. Dotyka zatem także wy-

boru ścieżki edukacyjno-zawodowej, która w świetle szybkich zmian gospodarczych stanowi nie lada wyzwanie. Zapotrzebowanie na inżynierów, odczuwalne w chwili obecnej, może się wkrótce skończyć. Ciężko przewiedzieć, jakie kwalifikacje będą pożądane za kilka lat i na jakich stanowiskach będzie można zaleźć zatrudnienie. Jeszcze kilkanaście lat temu uczelnie uruchamiały kierunki z zakresu zarządzania i marketingu, a dziś specjaliści tych dziedzin nie mogą znaleźć żadnej pracy. Rynek bardzo szybko się przesyca. Wydaje się więc, że największe szanse na karierę mają osoby wszechstronne i elastyczne – potrafiące łatwo dostosować się do panujących warunków i pracować na różnych stanowiskach. Pomijając kaprysy polskiego rynku pracy, każdy powinien brać pod uwagę możliwe nieprzewidywalne i niepożądane efekty własnych działań. Mimo tych wszystkich przeszkód, Polacy nadal uważają, że warto się uczyć. W badaniach przeprowadzonych przez CBOS w 2007 roku aż 93% respondentów wyraziło przekonanie, że warto zdobywać wykształcenie. Wśród uczących się w gimnazjach lub szkołach średnich takie zdanie ma odpowiednio 73% i 79% osób. Zdaniem społeczeństwa polskiego wykształcenie się opłaca – co do tego nie ma wątpliwości. Według respondentów ludzie dążą do niego dla wysokich zarobków, interesującego zawodu, łatwiejszego życia czy samodzielności. Nie istnieje jednak gotowa recepta na sukces. Młodzi ludzie nie uciekną od wyborów, które już od najmłodszych lat stawia przed nimi polski system szkolnictwa. Będą zmuszeni decydować o kwestiach zbyt odległych, których nie sposób przewidzieć ani zaplanować. Powinni jednak mieć zapewnioną pomoc osób dysponujących większą wiedzą i doświadczeniem: rodziców i nauczycieli. Powinni poznać wnikliwie wszystkie „za” i „przeciw”, powinni dokładnie wiedzieć, co niosą ze sobą ich wybory. Powinni mieć jasność, iż mimo swoich szesnastu lat pewne decyzje muszą podjąć tu i teraz, a od tych decyzji może zależeć całe ich życie.

Joanna Szwed Studentka socjologii na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie działa w Sekcji Badań Społecznych Koła Naukowego Studentów Socjologii oraz w Komisji Kultury Wydziału Filozoficznego. Z zaciekawieniem obserwuje zmiany zachodzące w społeczeństwie, a swoje przemyślenia stara się przelać na papier.

61SPOŁECZEŃSTWO


W pogoni za szczęściem Ameryka – raj na Ziemi. Kto nie chciałby, aby spełnił się jego amerykański sen, a po przebudzeniu został na zawsze piękny, młody i bogaty? Cały świat wzoruje się na Ameryce i powiela sprawdzone tam modele zachowań, które mają zmieniać życie ludzi na lepsze. Na obce grunty, także na polski, przeszczepiane są nowe trendy, m.in. kultura ekstremalnych metamorfoz – makeover. Ten projekt idealnego świata, człowieka i życia na stale zadomowił się wśród specyficznego społeczeństwa amerykańskiego, zyskując stabilne podłoże rozwoju.

Pierwszym etapem kultury makeover jest transformacja, która zakłada, że jest to zmiana zawsze na lepsze, a forma pierwsza musi ustąpić pola rzeczy drugiej. Kluczowym jest fakt, że metamorfoza ta zawsze skutkuje zadowoleniem i satysfakcją jednostki, zatem im większa i bardziej spektakularna, tym lepiej. W owej koncepcji kultury siłą napędową staje się konsumpcjonizm, który kreuje kreatywność i rywalizację. Kultura makeover dąży do tego, by zewnętrzna zmiana człowieka powodowała przemianę wewnętrzną, umożliwiała bycie szczęśliwszym, trochę tak, jak w polskim przysłowiu w zdrowym ciele, zdrowy duch. Pogoń za pięknem jest celem, do którego dążą w Ameryce miliony kobiet; celem, który jest również odzwierciedleniem wartości amerykańskiego społeczeństwa. Nic zatem dziwnego, że hasło DIY (do it yourself) staje się anachroniczne i ustępuje miejsca nowemu – DIFR (do it for you). Źródeł, z których czerpie owa kultura i którym zawdzięcza swoją nazwę, można doszukać się w programie Extreme Makeover, który był emitowany przez amerykańską telewizję ABC. Przedstawiał on historie radykalnych zmian, które były źródłem wielkiej satysfakcji. Na to zadowolenie pracowało wielu specjalistów, dlatego też sukces w niewielkim stopniu zależał od działań jednost-

62

ki. Przemianom podlegały rożne dziedziny życia. Co ważne, zwracano uwagę jedynie na pozytywne aspekty tych przeobrażeń. Pomijano kwestie, które mogłyby zniechęcić do zmian, ciągłość i monotonię bowiem kojarzono z brakiem apetytu na życie i stagnacją. Jak zauważa brytyjska antropolog Mary Douglas, to, jak jednostka posługuje się swoim ciałem, jest uzależnione od społecznych oczekiwań. Nasz wizerunek jest podporządkowany wymaganiom otoczenia. Ciało każdego z nas jest poniekąd obrazem społeczeństwa, w którym żyjemy. Pokazuje, na co, żyjąc wśród ludzi, możemy sobie pozwolić, by nie wykluczyli nas ze swojego kręgu. Dzięki współczesnym mediom na co dzień możemy obserwować zmiany wizerunku aktorek czy modelek. Przyglądamy się ich transformacjom, które są mniejszym lub większym stopniu udane. W każdym kolorowym czasopiśmie widzimy porównanie i ocenę „przed” i „po” zmianie wyglądu danej celebrytki lub celebryty. Ekscytujemy się tymi efektami, marząc o osiągnięciu idealnych kształtów oraz zatuszowaniu własnych niedoskonałości. Polska, w porównaniu do bogatego Zachodu, jest ubogim krajem, w którym niskie dochody ogromnej części społeczeństwa ograniczają możliwości nabywania luksusowych dóbr, więc nie może sobie pozwolić



na tak dalece rozwiniętą kulturę makeover. Jej wytwory zarezerwowane są dla najbogatszych, co nie znaczy, że zjawisko to w ogóle u nas nie występuje. Nowinki docierające zza oceanu w mniejszym lub większym stopniu zadomawiają się i w Polsce. Samo powstanie coraz większych centrów handlowych w naszym kraju wpływa na rozwój konsumpcjonizmu. Polacy coraz rzadziej odkładają zarobione pieniądze, częściej wydając je na potrzeby doraźne. Tak jak Amerykanie, poddajemy się konsumpcjonizmowi oraz przesadnie dbamy o swój wygląd. Oczywiście skala zjawiska nie jest tak ogromna jak w Ameryce. Jednak, jak pokazują badania, w Polsce aż 49% ankietowanych wyraża niezadowolenie ze swej wagi ciała. Specjaliści od odchudzania i modelowania sylwetki będą mieli dużo pracy. W odróżnieniu od USA, konkursy piękności dla małych dzieci nie zyskały w Polsce sławy. Danych na temat tego typu widowisk jest bardzo mało, co pozwala na postawienie hipotezy, że te, które są organizowane, nie cieszą się tak wielką popularnością jak w Stanach Zjednoczonych. Co warto zauważyć, dzieci uczestniczące w konkursach piękności nie są tak „modyfikowane” jak te amerykańskie. Zwycięstwo nie jest uzależnione od starań sztabu specjalistów, a od tego, które dziecko zachwyci jury swoim dziecięcym urokiem. Śledząc opinie Polaków na temat tego typu konkursów, nietrudno zauważyć, że forma, jaką mają owe konkursy w Ameryce, w Polsce na razie nie uzyska aprobaty i rzeszy fanów. Ale i do najmłodszego pokolenia naszych rodaków zaczyna docierać trend poprawiania ciała. Maj, czas uroczystości pierwszokomunijnych, obfituje w doniesienia medialne o tym, jak rodzice za pomocą operacji plastycznych poprawiają dzieciom np. kształt uszu, aby pięknie wyglądały podczas obrzędu.

O tym, że Polacy są oczarowani trendami docierającymi do nas z Ameryki Północnej i wcielają elementy kultury makeover w życie, świadczy zainteresowanie rodaków programami telewizyjnymi prezentującymi metamorfozy przeciętnych, niekiedy mało atrakcyjnych uczestników. Serial Brzydula, który na całym świecie zyskał liczne grono fanów, jest dowodem na to, że piękno kobiecego ciała może stać się przepustką i kluczem do osiągnięcia ważnych życiowych celów. Chęć obserwowania spektakularnej, dokonanej dzięki pomocy specjalistów zmiany życia, a w tym wizerunku, zainteresowała Polaków na tyle, że programy te skupiały przed telewizorami nawet 2 mln widzów. Coraz częściej stacje telewizyjne oferują nam programy, w których specjaliści oceniają nasz wygląd i udzielają wskazówek, jak wyglądać, by sprostać oczekiwaniom społecznym. Zmiany społeczne, kulturalne i technologiczne sprawiają, że zmuszeni jesteśmy skorygować przyzwyczajenia. Ciągły pęd zmierzający do sprostania nowym standardom sprawia, że coraz większą wagę przywiązujemy do wyglądu, ubioru, własnej sylwetki, a co się z tym wiąże – do kultury makeover. Często trzeba się jej podporządkować, aby nie zostać odrzuconym w ciągle zmieniającym się społeczeństwie. Kultura makeover, choć często nie do końca uargumentowana, jest zarezerwowana dla społeczeństw konsumpcyjnych, które mogą sobie pozwolić na takie zmiany. Jak wynika z badań psychologicznych, osoby wyżej usytuowane w hierarchii społecznej, uzyskujące wyższe dochody odczuwają wyższy poziom szczęścia. Niech zatem Amerykanie powiększają swój dobrostan na swój osobliwy sposób, skoro to czyni ich szczęśliwymi, a my Polacy let’s keep smiling i cieszmy się tym, co mamy!

Krystiana Roloff Studentka socjologii i psychologii stosowanej na UJ. Interesuje się socjologią ciała. W wolnych chwilach lubi czytać książki psychologiczne.

64


Rozterki Matki-Polki Niełatwo być matką we współczesnej Polsce. Niełatwo pogodzić rodzinne obowiązki z aspiracjami zawodowymi, a przy tym zachować cenione współcześnie atrybuty kobiecości – wdzięk, urodę, świetną figurę, elegancję czy pozycję zawodową. Ciężko jest wyzwolić się z patetycznego gorsetu Matki-Polki i, nie rezygnując z rodziny, pozwolić sobie na odrobinę egoizmu. Niełatwo być doskonałą mamą, doskonałą żoną, doskonałą pracownicą, doskonałą kobietą. Polskie kobiety, nie mogąc sprostać zbyt wielu nazbyt wysokim oczekiwaniom, coraz rzadziej decydują się na macierzyństwo.

Na postrzeganie macierzyństwa w ogromnym stopniu wpłynął feminizm. Podważona została najważniejsza rola, jaką powinna pełnić kobieta we współczesnym społeczeństwie: przekazywania życia i wychowywania dzieci. Zmieniony został schemat funkcjonowania relacji małżeńskich. Pojawił się nowy model ojcostwa, urlopy tacierzyńskie, a sami mężczyźni zostali delegowani do realizowania siebie już nie tylko w sferze publicznej, ale również w domowej. Czy – mimo tych nowości obyczajowych – zmieniła się w praktyce koncepcja postrzegania kobiety w społeczeństwie? Badania Lidii Willan-Horli dotyczące strategii funkcjonowania Polek w życiu rodzinnym dowodzą, że kobiety, które obecnie weszły w wiek prokreacyjny, zostały wychowane w dwóch dyskursach dotyczących roli kobiety w społeczeństwie. Pierwszy z nich brzmi: w rodzinie należy się poświęcać dla innych i robić to, co wypada, bo taki jest zwyczaj, bo tak być powinno. Drugi: kobiety w rodzinie są odpowiedzialne za wszystko. To, co łączy oba podejścia to cel życiowy, który powinna osiągnąć kobieta, a mianowicie spełnić się w tzw. 3M: miłości, małżeństwie i macierzyństwie. Ideałem kobiety-matki, kreowa-

nym od czasów romantyzmu (słynny wiersz Adama Mickiewicza Do matki Polki), jest strażniczka domowego ogniska, skłonna do bezgranicznych poświęceń dla dzieci, rodziny i ojczyzny. Bożena Chołuj definiuje ją jako osobę wyrzekającą się własnych potrzeb, bo najważniejszą wartością są dla niej dzieci. Poświęcenie to jest wręcz identyfikowane z miłością. Profesor Anna Titkow nazywa to zjawisko menedżerskim matriarchatem, od którego kobiety nie chcą odchodzić, ponieważ tylko w ten sposób czują, że panują nad sytuacją. Nasza historia i kultura ukształtowała więc taki model kobiety, którą utożsamiamy z poświęcającą się matką i żoną, dbającą przy tym o przekazywanie młodemu pokoleniu wartości patriotycznych. To szlachetne poświęcenie jest nagradzane szacunkiem uwidaczniającym się choćby w mitologizacji pojęcia matki-Polki, której pisownia się zmienia i coraz częściej oba człony zapisujemy wielką literą – Matka Polka – co brzmi już jak nazwa własna. Taką postawę gloryfikują środowiska konserwatywne oraz katolicki wzorzec życia rodzinnego. Matka-Polka jest w rodzinie ważną osobą, ale jej potrzeby stoją na ostatnim

65SPOŁECZEŃSTWO


miejscu. Nie ma jednak o to żalu. Z miłości do dzieci i męża wspaniałomyślnie potrafi wyrzec się radości z kontaktów towarzyskich, wydatków poprawiających wygląd i urodę. Ważne, aby ani dzieci, ani mąż nie byli zmuszeni do wyrzeczeń. W niektórych środowiskach Matka-Polka jest synonimem spętania kobiety przez tradycję. Określenie to ma więc także wydźwięk pejoratywny i utożsamiane jest z zahukaną, zaniedbaną, obarczoną opieką nad gromadą dzieci kobietą, której jedynym zadaniem jest wydanie na świat kolejnego potomka i to bez refleksji dotyczącej jakości jego wychowania. Matka-Polka jest dominującym, ale nie jedynym wzorcem macierzyństwa współczesnych Polek. Konfrontuje się on z nowym ideałem kobiety – wykształconej, niezależnej, pięknej, seksownej, biegle władającej kilkoma językami bizneswoman. Ma ona wyraźnie określoną pozycję zawodową, dobrze zarabia, co uniezależnia ją materialnie od mężczyzny. Prowadzi życie, którego zazdrości jej niejedna Matka-Polka: wyjeżdża służbowo za granicę, stać ją na egzotyczne podróże, dba o urodę, ubiera się w luksusowych sklepach, zaspokaja wszystkie te egoistyczne potrzeby, o których musiały zapomnieć kobiety zajęte wyłącznie dziećmi. Obie łączy jednak potrzeba spełnienia się w macierzyństwie – ta zapisana jest bowiem w naturze kobiety i naprawdę trudno z niej zrezygnować. Jednak Polka zapracowana, zmuszona bronić swojej pozycji w świecie, który najwyższe stanowiska zarezerwował dla mężczyzn, często nie ma czasu ani na miłość, ani na małżeństwo, ani tym bardziej na dziecko. Według wyników badań CBOS z 2010 roku dotyczących postaw prokreacyjnych, co ósmy Polak deklaruje, że chce mieć przynajmniej dwójkę lub trójkę dzieci. Życie weryfikuje jednak te życzenia. Obecnie współczynnik dzietności wynosi 1,21 (dziecka na statystyczną Polkę) i jest jednym z najniższych w Europie. Dodatkowo decyzja o urodzeniu pierwszego potomka podejmowana jest coraz później. Czasami zegar biologiczny już się zatrzymał i „później” oznacza „nigdy”. Bardzo często urodzone w dojrzałym wieku dziecko zostaje jedynakiem, bo na rodzeństwo jest już za późno. Dlaczego tak się dzieje? Kluczową kwestią jest jakość polskiej polityki prorodzinnej. W Polsce nie ma wystarczającej liczby żłobków i przedszkoli, a na nianie niewielu rodziców może sobie pozwolić. W ostatnich latach wprawdzie zwiększyła się liczba placówek opiekuńczo-eduka-

66

cyjnych dla dzieci, ale wciąż jest ich za mało. Jak podała w kwietniu 2013 r. Kancelaria Rady Ministrów, na koniec 2012 r. w Polsce było 791 żłobków (rok wcześniej 523), co nie zmienia faktu, że taki żłobek działa tylko w co dziesiątej gminie. W 2011 liczba przedszkoli zwiększyła się do 8808, ale wciąż daleko nam do poziomu z 1990 r., kiedy było ich 12 308. Model rodziny wielopokoleniowej mieszkającej w jednym gospodarstwie został zastąpiony przez rodzinę nuklearną, dlatego trudno również liczyć na wsparcie dziadków. Ostatnio pojawiła się dobra wiadomość – urlopy macierzyńskie zostały przedłużone do dwunastu miesięcy. Ale co później? Teoretycznie opieką nad dziećmi matka może podzielić się z ojcem. Jednakże współcześni mężczyźni zmagają się z podobnymi dylematami jak kobiety. Wychowywani jeszcze w schemacie rodziny patriarchalnej do partnerstwa muszą dorosnąć. Nikt nie uczył ich angażowania się w czynności od pokoleń przypisane kobietom. Tak samo jak u ich partnerek, w świadomości mężczyzn jest silnie zakodowany model Matki-Polki. W pewnym sensie odpowiada on mężczyznom, oddaje bowiem ojcu władzę nad rodziną, w tym także nad żoną. Jednak jest to władza połączona z ogromną odpowiedzialnością, głównie materialną, której współcześni mężczyźni często nie są w stanie udźwignąć. Stare schematy rodziny we współczesnych warunkach obciążają oboje partnerów. Mężczyzn obarczają koniecznością materialnego utrzymania rodziny. Kobietom zaś odbierają możliwość samorealizacji. Statystyki pokazują, że współczesne kobiety są znacznie lepiej wykształcone niż mężczyźni. 18,5% Polek i 12,3% mężczyzn ma wyższe wykształcenie (źródło: Bilans kapitału ludzkiego 2010). W dodatku im młodsze pokolenie kobiet, tym bardziej wykształcone. W roku akademickim 2010/2011 stanowiły one 58,8% wszystkich studiujących. Kobiety nie chcą zmarnować lat edukacji, poświęcając się wyłącznie wychowywaniu dziecka. Obawiają się, że nie będą mogły pogodzić obowiązków zawodowych z byciem „matką doskonałą”. Jeżeli decydują się na dziecko, stają się podwójnie obciążone – pracą zawodową i obowiązkami domowymi. Nie bez powodu boją się, że opieka nad więcej niż jednym dzieckiem może je bezpowrotnie wykluczyć z życia zawodowego. Historia i kultura sprawiły, że współczesne Polki zmuszone są do zdefiniowania na nowo wielu aspektów


macierzyństwa. Od dziecka przekazuje się im sprzeczne wzorce. Te kobiety, które nie potrafią wybrać modelu skrajnego, chcą znaleźć się gdzieś pośrodku, być trochę Matką-Polką, a trochę nowoczesną, wyzwoloną kobietą, która nie rezygnuje ze wszystkiego dla rodziny. Choć grozi nam katastrofa demograficzna, to państwo – niestety – nie wspiera skutecznie macierzyństwa. Matki nie otrzymują również oczekiwanego w obecnych cza-

sach wsparcia od życiowych partnerów. Współczesne Polki muszą toczyć batalie o dłuższe urlopy macierzyńskie, o ilość i dostępność żłobków, o miejsca w przedszkolach, a także walczyć z niechęcią pracodawców do potencjalnych matek. Jeszcze trudniejsza wydaje się wojna o zmianę mentalności ojców i świadomość całego społeczeństwa, które – zamiast Matki-Polki docenić – rzuca im kolejne kłody pod nogi.

Aleksandra Piłat Studentka socjologii oraz dziennikarstwa i komunikacji społecznej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Interesuje się tematyką genderową i problemami starzejącego się społeczeństwa. Zawsze z nieodłącznym kubkiem kawy.

67SPOŁECZEŃSTWO




K

Kły i kiełki, czyli nieco więcej o kulturze wegetarianizmu

Żeglując do Sarancjum. Twórczość Guya Gavriela Kaya

Recenzje Spectrum

Diabeł tkwi w szczegółach

82

87

77

72


K

ULTURA


Kły i kiełki, czyli nieco więcej o kulturze wegetarianizmu Najbardziej powszechny sposób rozumienia wegetarianizmu sprowadza go do stosowania określonej diety. Ściślej mówiąc: do „bezmięsnego sposobu odżywiania się pokarmami roślinnymi i nabiałowymi”. Ta upraszczająca definicja jest co najwyżej określeniem, najbardziej wprawdzie widocznego, lecz czysto zewnętrznego przejawu wegetarianizmu, który w istocie jest rozbudowanym systemem aksjologicznym.

Wymieniając najważniejsze motywacje ruchu wegetariańskiego, najczęściej wyodrębnia się względy społeczno-etyczne, biologiczno-zdrowotne i ekologicznoekonomiczne. Każdy z nich poparty jest szeregiem argumentów, wskazujących na rozmaite konsekwencje spożywania mięsa: negatywny wpływ na zdrowie, rozchwianie harmonijnego funkcjonowania środowiska lub wzrost skali głodu na świecie. Z różnych względów najistotniejszy wydaje się aspekt moralny, z którego wszystkie pozostałe wynikają, lub – w zależności od punktu widzenia – w którym się zamykają. Wegetarianizm powodowany specyficznym spojrzeniem na otaczającą nas rzeczywistość zmusza do całkowitego przewartościowania tego, co w dominującej kulturze jest normą – każe zanegować to, czego powszechnie się nie neguje. Kultura wegetarian tworzy nową definicję człowieka i zwierzęcia oraz ich wzajemnych relacji. Definicja ta jest dla wielu niewygodna, bo zmusza do odrzucenia tego, co pozornie oczywiste. Bycie jaroszem nierozerwalnie łączy się z określoną wizją świata, postawami i wyznawanymi wartościami, nie zaś jedynie z preferencjami kulinarnymi. Doskonale ujmuje ten problem Maria Grodecka, która dietę wegetariańską nazywa „nowym paradygmatem życia”. W jednej ze swoich książek, Wszystko o wegetarianizmie, pisze: Wegetarianizm to inny styl życia, kie-

72

runek aspiracji, zburzenie wielu stereotypów obyczajowych, zalegających jak ciężkie kłody na drodze postępu i rozwoju kultury. Ten „inny styl życia” rodzi się w odpowiedzi na szereg pytań o to, jaką pozycję my – ludzie zajmujemy w przyrodzie i co się z tą pozycją wiąże. W wegetariańskim pojmowaniu relacji człowiek– –zwierzę centralną pozycję zajmuje określenie naszej roli jako nadrzędnej w świecie fauny i flory. Bezzasadnym jest zaprzeczenie temu, że człowiek, jako istota inteligentna, przewidująca, kreująca i przekształcająca rzeczywistość, ma pewien rodzaj przewagi nad innymi żywymi istotami. Dylemat pojawia się, gdy trzeba określić właściwy sposób wykorzystywania tej przewagi. Najbardziej rozpowszechnioną odpowiedzią, znajdującą umocowanie w wielu zależnościach historycznokulturowych, jest przekonanie, iż właściwa interpretacja ludzkiej wyższości powinna koncentrować się nie tyle na zobowiązaniach, co na przyzwoleniach. Antropocentryczne pojmowanie ludzkiej dominacji jako pola do zaspokajania nieregulowanych przez żadną wyższą instancję żądz (nie zaś jako zadania zobowiązującego do przyjęcia ciężaru odpowiedzialności za wszystko to, co słabsze) jest jednym z głównych zjawisk, jakim sprzeciwia się program wegetariański. Szowinizm gatunkowy jest zdaniem wegetarian mentalną osnową, jądrem patologii polegającej na poświęcaniu najważ-


niejszych interesów jednostek innego gatunku – ich życia – na rzecz interesów gatunku ludzkiego.

Kły, czyli rozgryzanie kulturowych źródeł Gatunkowa megalomania łączy się z degradacją wartości współczesnego humanizmu, który został zawężony do zakresu „gatunkowego partykularyzmu”. Zakłada on, że tylko człowiek posiada wartość moralną, duchową, kulturalną oraz cywilizacyjną, a każda inna istota istnieje po to tylko, by istnieć mógł człowiek. Teoria ta znajduje wyraz w słowach Immanuela Kanta: Zwierzęta nie są świadome siebie, są po prostu środkami do celu. Tym celem jest człowiek. Kant nie był, rzecz jasna, prekursorem takiego sposobu myślenia, lecz raczej spadkobiercą idei, narastających w człowieczej jaźni przez wieki, czerpiącym – zasadnie lub nie – z tradycji filozoficznej, obyczajowej czy religijnej. By lepiej zrozumieć to, czemu wegetarianizm się sprzeciwia – szowinizm gatunkowy – niezbędne jest zarysowanie okoliczności, w jakich ta postawa ewoluowała i zaakcentowanie najistotniejszych jej cech. Biblia, wraz z opisem stworzenia świata, w wielu rozważaniach, także i w tym wypadku, okazuje się najbardziej oczywistym punktem wyjścia. Problem relacji człowiek – zwierzę nie jest tu jednak szczególnie klarowny. Dowiadujemy się jedynie z całą pewnością, że my, ludzie zostaliśmy stworzeni na Boży obraz i podobieństwo. Jesteśmy zatem szczególni i wyjątkowi. Co to dla nas oznacza: wyzwanie czy przyzwolenie? Tu pojawiają się wątpliwości, przynajmniej jeśli zdecydujemy się pozostać na poziomie schematycznego ukazywania i interpretowania dominujących idei. Z jednej strony Boży plan zakłada ludzką życzliwość wobec zwierząt i odpowiedzialną troskę o nie, z drugiej – dopiero tchnięcie życia w człowieka jest ostatecznym ukoronowaniem dzieła Bożego, co wprowadza hierarchiczną relację podległości wszystkich dóbr świata istocie ludzkiej. Znajduje to potwierdzenie w słowach skierowanych do Noego: Wszelkie zaś zwierzę na ziemi i wszelkie ptactwo podniebne niechaj się was boi i lęka. Wszystko, co się porusza na ziemi i wszystkie ryby morskie zostały oddane wam we władanie. Wszystko, co się porusza i żyje jest dla was przeznaczone na pokarm, tak jak rośliny zielone, daję wam wszystko (Rdz 9, 2-3). Przymierze, zawarte kilka wersetów dalej z Noem, obejmuje już nie tylko ludzi: Oto Ja zawieram przymierze z wami i z waszym potomstwem, które po was bę-

dzie; z wszelką istotą żywą, która jest z wami: z ptactwem, ze zwierzętami domowymi i polnymi, jakie są przy was, ze wszystkimi, które wyszły z arki, z wszelkim zwierzęciem na ziemi. Zawieram z wami przymierze, tak iż nigdy już nie zostanie zgładzona wodami potopu żadna istota żywa i już nigdy nie będzie potopu niszczącego ziemię (Rdz 9, 9-11). Trudno zrozumieć, dlaczego zwierzęta zostają tu zaklasyfikowane jako „istoty żywe”, skoro w wersecie czwartym „mięso z krwią życia” to wyłącznie mięso ludzkie – a kto przeleje krew ludzką, przez ludzi ma być przelana krew jego (Rdz 9, 6). Objaśnienie podobnych zawiłości to zadanie dla zawodowych egzegetów, nie zmienia to jednak faktu, iż słowa Biblii są nieodłącznym źródłem argumentacji zarówno dla wegetarian, jak i ich przeciwników. Niezależnie od dwuznaczności, obecnych w realiach judeochrześcijańskich, dominująca w całej późniejszej tradycji zachodniej okazała się myśl Arystotelesa – zwolennika „niewolnictwa z natury”. Zgodnie z duchem swej teorii uznawał on niewolników za ludzi zdolnych odczuwać ból i cierpienie, jednak o ich niższości decydować miały ograniczone możliwości intelektualne. Jeden człowiek mógł zatem należeć do drugiego jedynie ze względu na kondycję rozumu. W świetle takiego pojmowania relacji międzyludzkich, związek ludzi i zwierząt wydawać się musiał dla filozofa oczywisty. Nie dziwi fakt, iż renesansowy antropocentryzm, ufundowany w ogromnej mierze na tradycji arystotelesowskiej, przejął również jej ustalenia dotyczące zwierząt. Wizji człowieka jako centrum wszechświata sprzeciwił się – jako jeden z pierwszych – naczelny kontestator tamtych czasów, Leonardo da Vinci. Własną dietę, z której wyłączył mięso, argumentował w sposób głęboko nawiązujący do kwestii etycznych. Jego stanowisko i spojrzenie na ludzką moralność w interakcji ze zwierzętami jawi się wręcz jako rewolucyjne. Mówił: Człowiek jest królem zwierząt tylko dlatego, że jego brutalność przewyższa brutalność zwierzęcą. Żyjemy dzięki śmierci innych, jesteśmy chodzącymi grobami. Do uczciwej refleksji skłania niemal proroczy ton jego wypowiedzi: Przyjdzie czas, gdy tacy ludzie jak ja będą patrzeć na mordercę zwierząt tak samo, jak teraz patrzą na mordercę ludzi. Słowa sprzed pięciuset lat, wypowiadane przez renesansowego geniusza z taką pewnością, nie mogą być przemilczane. Idea głoszona przez da Vinciego nie zakorzeniła się w ówczesnej świadomości zapewne dlatego, że wraz ze swoją absurdalną jak na tamte czasy rewolucyj-

73KULTURA


nością nie znalazła w zastanej wrażliwości podatnego gruntu. W relacji człowieka i zwierzęcia prawdziwy etyczny kryzys miał nadejść dopiero wraz z myślą Kartezjusza. Postawił on znak równości między zwierzęciem a maszyną – bytem, który nic nie czuje, nie ma duszy ani świadomości. Jego analityczny tok rozumowania uczynił z żywych organizmów biologiczne automaty, co dla ludzi było rozwiązaniem niezwykle wygodnym. Wobec przyjętego stanu rzeczy stali się oni całkowicie wolni od wszelkiego poczucia winy za zabijanie czy nawet bezmyślne sprawienie bólu zwierzętom – ból ten po prostu nie istniał. Również sam Kartezjusz robił z własnej teorii praktyczny użytek – dawała mu ona bowiem absolutną swobodę w realizacji naukowych aspiracji, zwłaszcza doświadczeń na żywych zwierzętach. Paradoks polega na tym, że główną korzyścią, jaka z nich płynęła, był znaczący wzrost wiedzy na temat budowy zwierząt, która okazała się bliźniaczo podobna do budowy organizmu ludzkiego. Po epoce rządzonej kartezjańskimi prawami sytuacja zwierząt mogła już tylko ulec poprawie. Wiek XVIII przyniósł ponowny zachwyt nad naturą, której człowiek (a niekiedy, jak w panteizmie, nawet sam Bóg) okazał się częścią. Oczywiście ta relacja przynależności nie miała absolutnie charakteru braterskiej więzi. Przypominała raczej łaskawą troskę człowieka – pana natury o jej innych, nierozumnych uczestników. Nieśmiałe głosy życzliwości w stosunku do zwierząt pojawiały się w wypowiedziach oświeceniowych myślicieli, często w charakterze polemiki z tymi, którzy swoich szowinistycznych opinii nie mieli zamiaru zmieniać. Mędrcem absolutnie niewzruszonym był m.in. cytowany już Immanuel Kant, niezmiennie trwający w tradycji arystotelesowsko-kartezjańskiej (jest to o tyle dziwne, że fundamenty całego jego systemu filozoficznego były wobec tych myślicieli głęboko rewizjonistyczne). Głównym jego oponentem stał się Jeremy Bentham, który miał zostać pionierem w walce o prawną ochronę zwierząt. W odpowiedzi na tezy głoszone przez Kanta wysunął istotną kwestię, która, co znamienne, do dzisiaj nie jest jeszcze powszechnie uznana za oczywistą. Pisał: Należy pytać nie o to, czy zwierzęta mogą rozumować i czy mogą mówić, lecz czy mogą cierpieć. Myśli takie jak ta pomogły z czasem, choć nie bez oporu, tworzyć pierwsze akty prawne zakazujące maltretowania zwierząt. By przestrzeganie ustaw było egzekwowane, musiała powstać pierwsza organizacja broniąca praw zwierząt, która przekształ-

74

ciła się później w Królewskie Towarzystwo Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt. Prawdziwym nowożytnym przełomem było jednak dopiero ogłoszenie, począwszy od 1858 roku, rewolucyjnych prac Karola Darwina. Jego słynna teoria ewolucji nie doprowadziła jednak do realnej zmiany w traktowaniu zwierząt. Narzucała istotnie przewartościowanie dotychczasowych przekonań – człowiek przestał być nadrzędną istotą panującą nad pozostałymi, lecz sam stał się zwierzęciem. Nie koniec na tym: zwierzęta zaczęły czuć jak on, kochać, pamiętać i cierpieć, a nawet przejawiać silny instynkt społeczny (który rządzi się prawami podobnymi do ludzkich). Ta koncepcja, kategorycznie sprzeciwiając się dominującej w społeczeństwie idei szowinizmu gatunkowego, musiała wywołać przewrót w niejednym ludzkim umyśle. Choć silnie kultywowane tendencje do akcentowania nadrzędnej pozycji ludzi względem zwierząt wciąż okazywały się w tamtym czasie silniejsze (a dziś wcale przecież nie słabną), koncepcja Darwina zaproponowała nowy model pojmowania natury, który odbił się tak szerokim echem, że można go uznać za jeden z najbardziej istotnych etapów na drodze ku nowemu ustaleniu relacji, jaka łączy ludzi i zwierzęta.

Kiełki, czyli przeżuwanie kulturowych następstw Kartezjańska koncepcja zwierzęcia–maszyny wydaje się z dzisiejszej perspektywy całkowicie absurdalna, aczkolwiek należy sobie uświadomić, że to właśnie na podobnych twierdzeniach ufundowany jest cały system rządzący dziś relacjami pomiędzy ludźmi a zwierzętami. System ten od początku oparty był na niskiej świadomości społecznej, sprowadzającej się do skrajnie powierzchownej obserwacji zamkniętej w formule: „to nie są ludzie”. Oczywiście różnice nasuwają się same, lecz nie uprawnia to założeń, iż zwierzęta są – jak ujmuje to Peter Singer – „maszynami do przerabiania paszy na mięso” czy „przyrządami do badań naukowych”. Wciąż wielu z nas rzadko zastanawia się nad tym, czym one właściwie są, co czują, co z nami dzielą, a w czym są podobne lub nawet lepsze od nas. Nie robimy tego, bo mogłoby to zagrozić misternie budowanej wizji świata, stworzonej tylko przez nas i tylko dla nas. Obawiamy się tego tak bardzo, że nie reagujemy na postępujące badania zoologów i weterynarzy, wyjaśniające zdumiewająco rozwinięty system emocjonalny zwierząt. Niewielu z nas zdaje sobie na przykład sprawę, że słonie grze-


75KULTURA


bią swoich zmarłych i potrafią rozpoznawać przodków po kształcie żuchwy, zaś małpy są zdolne do stworzenia własnych mitologii. Co więcej, nawet pomimo niewiedzy i tak, jedząc kotlet, wolimy nie zajmować umysłu zbędnymi myślami o tym, czym nasz obiad był zanim stał się obiadem. Nie dlatego, że nas to nie interesuje, lecz dlatego, że zdajemy sobie sprawę, iż wiedza ta nie byłaby dla nas szczególnie miła. Tę bezrozumną relację ze zwierzętami charakteryzuje znamienna cecha, którą Singer problematyzuje jako rozdwojenie na konfliktowe postawy, tak ściśle odseparowane, że ich nieunikniona sprzeczność rzadko wzbudza niepokój. Tę samą prawidłowość, lecz w sposób bardziej lapidarny i jasny, ujmuje Agnieszka Dyczewska, nazywając ją hipokryzją, jeśli chodzi o podział zwierząt na te do jedzenia (lub do wykorzystywania w inny sposób) oraz te do zabawy – domowe pieszczochy. Jest to kolejny dowód szowinizmu gatunkowego: człowiek określa wartość życia zwierzęcia, kierując się wyłącznie własnymi potrzebami, po czym dysponuje nim w sposób, który sam dyktuje. Owa „selektywna życzliwość” (Singer) demaskuje niekonsekwencję w pojmowaniu świata fauny przez człowieka, kwestionując tym samym zasadność kategorycznych twierdzeń dotyczących jego bezwzględnej dominacji nad zwierzętami. Większość z nas uważa swojego psa czy kota za członka rodziny, świetnie się bawi, obserwując z podziwem małpie psoty w ZOO, zachwyca się sprytem, organizacją, spostrzegawczością i sprawnością stworzeń żyjących w odległych zakątkach globu, a wszystko to czyni pomiędzy dwoma mięsnymi posiłkami z tych zwierząt, które akurat owemu zachwytowi nie podlegają. Jednocześnie odruch wstrętu wywołuje myśl, że reprezentanci kultur Dalekiego Wschodu żywią się na co dzień psami, zaś odruch śmiechu – że krowy są dla nich nietykalne. Wegetarianizm dostrzega w tej zależności niemożliwy do zaakceptowania dysonans.

Niezależnie od tego, czy argumenty jaroszy odwołujące się do moralności i systemu etycznego uzna się za trafne czy całkowicie wydumane, należy wziąć pod uwagę stale obecne w ich ideologii postulaty podkopujące przekonanie o ludzkiej wyższości, a zwłaszcza konsekwencje, jakie się z tej wyższości wyciąga. Systematyczna autorefleksja w połączeniu z autokorektą bez wątpienia wpływa pozytywnie na stan systemu moralnego, pozwalając na utwierdzenie w słusznych przekonaniach oraz zmianę przekonań wątpliwych. Dlatego właśnie wegetarianizm jest wymagający nie tylko dla swoich zwolenników, ale także dla przeciwników – zmusza obydwie grupy do rzetelnej argumentacji, wymykając się kategoriom charakterystycznym dla tradycyjnie pojmowanej ideologii. Jest on w gruncie rzeczy kontrkulturą i tak pojmowaną jego istotę w trafny sposób ujmuje Maria Grodecka: Wegetarianizm to właściwie totalna dekompozycja istniejącej cywilizacji i jej wartości. Dlatego spotyka się z takim gwałtownym sprzeciwem. O wyjątkowości kierunku myślenia jaroszy jako alternatywie wobec dominujących wzorców myślenia świadczy fakt, iż nie poprzestaje on na zanegowaniu tego, co z nim niezgodne, ale przedstawia konkretną propozycję innego spojrzenia na świat. Opiera się ona na wartościach powszechnie uznawanych za istotne, jednak wymaga szerszego spojrzenia na zakres spraw, do których te wartości bywają odnoszone. Wegetarianizm nie jest li tylko zbiorem postulatów, ale i argumentów. Jest wezwaniem do zatrzymania się, otwarcia oczu i zadania sobie pytań o słuszność własnego postępowania. Niezbędne jest do tego minimum pokory, przydatnej przecież każdemu i niemal w każdej sytuacji – nawet jeśli po chwili stwierdzi, że zatrzymując się stracił tylko czas, a otworzywszy oczy wcale nie zobaczył niczego nowego.

Olga Poręba Absolwentka kulturoznawstwa międzynarodowego oraz studentka lingwistyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Interesuje się psycholingwistyką i logopedią.

76


Żeglując do Sarancjum. Twórczość Guya Gavriela Kaya Pisarz klasycystyczny udaje, że rzeczywistość imituje, pisarz romantyczny udaje, że rzeczywistość imitować przestał, pisarz realistyczny udaje, że rzeczywistość odzwierciedla, pisarz modernistyczny udaje, że rzeczywistość uwzniośla, pisarz postmodernistyczny udaje, że w ogóle jest pisarzem, a pisarz fantastyczny nie musi udawać niczego, ponieważ udaje mu się sprzedawać książki.

Urodzony w latach 50. kanadyjski prozaik, Guy Gavriel Kay, jest pisarzem fantastycznym przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, od trzydziestu lat pisze rewelacyjne, wymykające się prostym podziałom gatunkowym powieści. Po drugie zaś, jego twórczość kwalifikowana jest z braku lepszych alternatyw do szczególnego nurtu w literaturze fantasy, określanego wewnętrznie sprzecznym mianem fantastyki historycznej. W efekcie, zanim zechce się wspomnieć o debiutanckim Letnim drzewie (1984) Kaya, inicjującym neoarturiańską trylogię Fionavarski gobelin, tudzież o poprzedzającej debiut współpracy z Christopherem Tolkienem w Oxfordzie przy redakcji Silmarillionu – trzeba zmierzyć się z trudnością, z jaką przychodzi mówić o fantastyce w Polsce. Czyli kraju, w którym historia i patriotyzm występują oddzielnie wyłącznie w słowniku.

Rzeczywiście, fikcja Opowiedzieć o trzynastu parusetstronicowych książkach w krótkim artykule się nie da – chyba że komuś odpowiadają obecne konwenanse krytycznoliterackie, przyzwalające na sformułowanie refleksji „własnymi słowami” dopiero po wielokrotnym złamaniu Przykazania Nadmiernej Miłości Bliźniego znanego też pod imperatywem „Nie cudzosłów!”. Złośliwość nakazu-

je przypuszczać, że właśnie z tego względu wybitnie niepodatna na streszczenia twórczość Guya Gavriela Kaya nie znajduje się w centrum zainteresowań interpretatorów, jednakże wiedza o współcześnie dokonujących się przemianach na niwie fikcji i narratologii podsuwa scenariusz odmienny (choć wcale nie bardziej prawdopodobny). Otóż mimo dokonujących się od przełomu lat 80. i 90. przemian gatunkowych w szeroko pojętej fantastyce, szczególnie wyrazistych w przypadku tzw. Nowej Fali SF, autorzy nomenklatur i typologii gatunkowych wciąż – jak powiedziałby Artur Sandauer – znajdują nowe sposoby młócenia tej samej, młodopolskiej słomy. Ponieważ zaś nad Wisłą słoma nie występuje w innym kształcie niż chocholi, utwór fantastyczny obowiązkowo musi posługiwać się stosownym i rozpoznawalnym dla każdego Słowianina rekwizytorium, które najlepiej nie powinno wykraczać poza to, co o fantastyce myślano jeszcze w czasach Mickiewicza i wciąż w czasach Wyspiańskiego. W ten oto sposób Astolf lecący na hipogryfie po zamknięty w słoiku mózg Orlanda Szalonego nie jest motywem fantastycznym – albowiem nie tchnie duchem „niesamowitej słowiańszczyzny” – zaś fakt przypadkowego pojawienia się postaci rusałki, drzewca, maga, kościeja, kotołaka czy, nie daj Boże, stolina, każdy tekst czyni z marszu fantastycznym. Każdy zaś utwór fanta-

77KULTURA


sy, i wie to każdy, kto nie czytał Franka Herberta, różni się od tekstu fantastyczno-naukowego tym, że protagonista może w nim pofrunąć do krainy Fäerie za pomocą zwoju teleportacyjnego Przypadkowo Napotkanego Arcymaga, co w SF, oczywiście, staje się już możliwe dzięki jednemu ze Szczytowych Osiągnięć Techniki i Rozumu, jakim dzięki Ursuli Le Guin i Orsonowi S. Cardowi stał się na przykład ansibl. Prawdziwy problem pojawia się jednak wtedy, gdy konwencje te mieszają się i zlewają, uprawdopodobniając chociażby lot kosmicznego frachtowca z Merlinem, Gandalfem i Korneliuszem Agryppą na pokładzie, pędzącymi nadświetlną ku Gromadzie Perseusza z zamiarem ocalenia Piotrusia Pana z rąk klonów profesora Moriartego i barona Harkonnena – aż, jak mawia mistrz, „Swarożyc się swaroży, a antylopa gnu”. Choć przykład to wymyślony na poczekaniu i możliwie wyraźnie zredukowany do absurdu, podobne inkongruencje z łatwością odnajdzie się w Kronikach Amberu Zelaznego czy nawet w – wydawałoby się najsilniej zakorzenionym w konwencji fantasy – dorobku George’a R.R. Martina, mającego na swoim koncie – a jakże – parę tekstów nawiązujących do gatunku SF (np. opowiadanie This Tower of Ashes). W takich przypadkach najłatwiej powiedzieć to, co mówią np. recenzenci kolejnych powieści Neala Stephensona: to znaczy, że tekst jest – w wersji dla zwolenników fantasy – chimerą lub – w wersji dla zwolenników SF – hybrydą, łączącą w sobie przeciwstawne konwencje i powodującą powstanie czegoś, czego w tych kręgach z niewiadomych względów nie wypada nazywać powieścią postmodernistyczną. Mówienie o dobrej i ambitnej fantastyce na gruncie wyjałowionym przez tak wysokie natężenie stereotypów i tylekroć przeoranym ociężałą, siermiężną orką na ugorze, wymaga ciągłego wykorzystywania dobrodziejstw pokrętnej, talmudycznej retoryki. Żeby dowieść, iż nieroztropnym jest wyodrębniać gatunek urban fantasy, który odróżnia od sword&sorcery to tylko, że opisane w tekście miasto nie może być quasi-feudalne, lecz musi być quasi-postindustrialne, a od ukutej przez Marion Zimmer Bradley sword&sorceress to, że winno być nadto zamieszkane przez możliwe niski odsetek mężczyzn, którzy jeśli czymś w ogóle się trudnią, to jeno gwałtem a rozbojem – trzeba byłoby długiej rozprawy, która, jak przystało na rozprawę, rozprawiłaby się po kolei z każdym z tych nonsensów, proponując rozsądne i zgodne ze współczesną genologią alternatywy. Dlatego też osobiście, do zadekla-

78

rowania czego czuję się zobligowany wobec nieporuszania dotąd tego tematu na łamach „Spectrum”, lubię klasyfikować ambitną a powstałą w ponowoczesnych okolicznościach literaturę fantastyczną jako post-fantastykę – fantastykę aludującą do spuścizny literackiej fantasy i SF, lecz nie identyfikującą się już z żadnym z tych nurtów. Przyjęcie takiej perspektywy ma tę zaletę, iż nie wymusza każdorazowego rozprawiania się z mitami narosłymi wokół literatury, której nie wypada rozważać w kwestii nominacji do nagrody Nobla, oraz tę wadę, że podnosi ton wypowiedzi o jeden rejestr stylistyczny, awansując ją do dyskursu znajdującego upodobanie w przydługich enuncjacjach snutych wokół Professorenroman, których jedyną funkcją jest ostentacyjne eksponowanie intelektualnej minoderii. Niekiedy wzbijającej się aż na Góry Parnasu, na których, jak powiadają, osiadł w sześćdziesiątych latach 60. niespokojny duch Czesława Miłosza.

Historia, która się nie wydarzyła Debiutanckie Letnie drzewo, ukończone przez Guya Gavriela Kaya w roku 1984, paradoksalnie nie tyle otwiera nowy rozdział w historii fantastyki (i w fantastyce historycznej zarazem), ile zamyka poprzedni, naznaczony niepodzielnym panowaniem J.R.R. Tolkiena. Sam Kay w większości udzielonych przez siebie wywiadów, opublikowanych zbiorczo na stronie brightweavings.com, otwarcie przyznaje się do inspiracji nie tyle samą prozą Tolkiena, ile jego metodą pisarską lokalizującą światotwórstwo (world-building) oraz mitotwórstwo (myth-building) w stadium poprzedzającym tworzenie samej fabuły, a z nią również i świata przedstawionego powieści. Stąd też rozpoczętą Letnim drzewem trylogię neoarturiańską Fionavarski gobelin zamierzył Kay jako hołd dla fantastyki wysokoartystycznej (high fantasy), nie stroniąc od apoteozy wszystkich fetyszy gatunku. Jest Przypadkowo Napotkany Arcymag, jest Drużyna Dzielnych Chwatów, jest Odwieczne Zło Drzemiące Pod Górą, jest Nieskalany Ród Elfi, dla niepoznaki kryjący się pod pseudonimem Lios alfarów, jest Ostatnia Podróż na Zachód, wszystko zaś spowijają mgły Avalonu, przez które trudno dopatrzyć się jakichś oryginalności. Na domiar złego, z racji tej, iż prawa do wydania polskiego nabyło kilkanaście lat temu wydawnictwo Zysk i Spółka, które nie dysponowało talentem Agnieszki Sylwanowicz [późniejszej tłumaczki Kaya – przyp. red.], czytelnik musi


przekopać się przez grubą warstwę językowego namułu, co rusz kichając alergicznie przy kwiatkach w rodzaju pomysłu nazwania głównego antagonisty Maugrimem Spruwaczem (w oryginale Unraveller, więc dosłownie rzeczywiście „spruwacz”, ale czy to oznacza, że Williama Shakespeare’a należy przekładać na „Willy’ego Trzęsigruszkę”?). Jeżeli jednak odcedzić Gobelin z popłuczyn wpuszczonych w rzeczne delty Fionavaru przez przybój, który umownie nazwiemy geniuszem polskiej szkoły translatologicznej, trylogia Kaya niewątpliwie może się spodobać oczytanym w kanonie fanom gatunku, chociażby z racji takich koneserskich smaczków, jak aluzja do pokuty Odyna na drzewie Yggdrasil czy wyjątkowo okrutny żart z elfickiej wiary w soteriologiczną moc podróży na Zachód. Warunek jest jednak jeden – Fionavarski gobelin Kaya należy czytać wyłącznie po zapoznaniu się z pozostałą częścią jego twórczości. Tak się bowiem ciekawie złożyło, że Guya Gavriela Kaya najrzadziej kojarzy się z jego prozatorskim debiutem, zakorzenionym w kanonie niczym Yggdrasil w trojgu światach nordyckiego uniwersum, a najczęściej z tymi powieściami, które najbardziej oddaliły go od wzorca gatunkowego fantasy – zmuszając krytyków i fanów do krztuszenia się terminami rozpoczynającymi się od przedrostków quasi- czy para-, służących, jak wiadomo, do komunikowania światu nauki, iż oto, musząc coś nazwać, zachowujemy prawo do szczęśliwej niewiedzy. Wydana w roku 1990 Tigana była rzeczywistym przełomem: zamiast aklimatyzować bohaterów w kojąco realistycznej przestrzeni, by później oszczędzić im szoku kulturowego po teleportacji do fantastycznego Fionavaru, Kay zdecydował się rozpocząć w niej narrację in medias res, wrzucając czytelnika w sam środek imersywnego, autonomicznego świata. Albo, jak asekurują się zachodni krytycy, przedindustrialnego kraju południa z dostępem do morza i… cóż, także winnic, zamieszkałego przez lud cierpiący pod… butem barbarzyńskich najeźdźców z północy… nie, nie oszukujmy się, naprawdę nie da się tu w żaden sposób uniknąć aluzji do Włoch doby renesansu. Czytając Tiganę, zatapiamy się jednak w klimacie Włoch – pardon my French – allohistorycznych, bowiem, jako żywo, toskańskiego San Gimignano, na którym wzorował Kay stolicę tytułowej prowincji, Avalle, nie najechał nigdy czarnoksiężnik Brandin z Ygrathu, mszcząc się następnie za utraconego w szturmie syna wymazaniem nazwy Tigany nie tylko z pamięci wszystkich Tigańczyków, ale rów-

nież z dołączonej do samej książki mapy. W ten sposób Tigana stała się powieścią o pamięci, przekształcając znany z fantasy motyw Questu w historiozoficzną odyseję w poszukiwaniu utraconej tożsamości i na zawsze tym samym zaprzepaszczając szansę na zredukowanie literatury fantastycznej do rangi seryjnych powieścideł o smokach i księżniczkach. Bo i magia, główny – jak zakrzyknie fan każdy, w konwentowe szeregi zaprzęgły – składnik konwencji fantastycznej, powszednieje nam nieco u Kaya, stając się w uniwersum Tigany czymś zbliżonym do, dajmy na to, rachunkowości – czyli czegoś absolutnie niezbędnego, czym jednak za bardzo nikt nie chce się zajmować. Podobnie jak w Innych pieśniach Dukaja, i tutaj magia służy po prostu utrzymywaniu politycznej równowagi sił, a każdorazowe jej użycie destabilizuje ład społeczny w tym samym stopniu, w jakim nowojorskich maklerów giełdowych wyprowadziłoby z i tak już chwiejnej, równowagi psychicznej napotkanie w drodze na Wall Street stada latających pingwinów śpiewających gromko Marsyliankę. Dzięki Tiganie Guy Gavriel Kay uczynił z fantastyki medium dojrzałej refleksji historiozoficznej, niewymagającej, jak sam ironizuje w wywiadzie dla brytyjskiego „SFX Magazine”, ciągłego zaglądania do Encyclopædiæ Britannicæ celem zweryfikowania danych historycznych, które przecież opierają się na autorytecie świadectw tym samym atramentem spisanych, co Egipcjanin Sinuhe czy Kowal z Podlesia Większego. Kolejne powieści Kaya są właściwie mniej lub bardziej odległymi refleksami zamanifestowanej w Tiganie idei. Pieśń dla Arbonne opisuje allohistoryczny świat Prowansji, Lwy Al-Rassanu – allohistoryczne realia Al-Andalusu (czyli królestwa hiszpańskiego za czasów panowania Maurów), zaś Ostatnie promienie słońca – narodziny allohistorycznej Brytanii i we wszystkich tych przypadkach o inspiracji danym okresem historycznym świadczy bardziej trudny do precyzyjnego uchwycenia klimat powieści, aniżeli korpus erudycyjnych alegacji. Do absolutnego mistrzostwa jednakże styl ten doprowadził Guy Gavriel Kay w książce chyba powszechnie uznawanej za jego najświetniejsze dokonanie literackie – mowa o dwutomowej Sarantyńskiej mozaice, kojącej nerwy wszystkich tych, których znudziła admiracja dla stentorowego dziedzictwa kraju polityków i wojskowych, czczonego na Zachodzie pod nazwą Starożytnego Rzymu, a równocześnie zawsze interesowała nieobecność Imperium, które przetrwało wielokrotnie dłużej – Cesarstwa Bizantyjskiego.

79KULTURA


W kraju nie dla starych ludzi Oryginalny tytuł pierwszego tomu dylogii Sarantyńska mozaika brzmi Sailing to Sarantium, w wersji zaś polskiej Pożeglować do Sarancjum. Guy Gavriel Kay nawiązał w ten sposób, nie po raz pierwszy w książce, lecz po raz ostatni już tak wyraziście, do tytułu słynnego poematu Williama Butlera Yeatsa, Sailing to Byzantium, znanego w Polsce pod tytułem Żeglując do Bizancjum, zaś w Ameryce – głównie dzięki rozpoczynającym go słowom wykorzystanym przez braci Coen w tytule filmu To nie jest kraj dla starych ludzi. Co jednakże dobrą tym razem tłumaczkę, bo Agnieszkę Sylwanowicz, do zniekształcającej aluzję literacką zmiany tytułu, który znacznie lepiej brzmi zresztą w formie, którą przekornie przemyciłem w tytule niniejszego tekstu – pozostanie tajemnicą. Duch Yeatsa unosi się zresztą nad całą dylogią Kaya: czytelniczą wrażliwość na realizm historycznej narracji bardzo szybko nadszarpuje obecność uduchowionych, mechanicznych ptaków (o niebagatelnym zresztą znaczeniu fabularnym), co do których zrazu nie wiadomo, czy są ot, prostą kreacją fantastyczną, czy też właśnie nowym nawiązaniem do mityzowanego przez Yeatsa Bizancjum (Cudowny ptak, zabawka ze złota wykuta / bardziej cud, niż ptak, albo rzecz ze złota wykuta – duka biedny Yeats w nieporadnej parafrazie Barańczaka). Wspominam o tych szczegółach wbrew pozorom nie tylko z czystej złośliwości: istotą pisarstwa Kaya jest bowiem aluzyjność, spychając ją zaś na dalszy plan, wikłamy się automatycznie w bezsensowne w kontekście jego prozy deliberacje nad stężeniem faktu w roztworze fikcji – który wedle dzisiejszych standardów powinien być, jak wiadomo, faktami przesycony. Jeśli więc Kay aluduje na początku powieści i paru rozdziałów do poezji Yeatsa, to należy odczytywać to jako czytelny komunikat: nie dopatruj się, drogi czytelniku, w postaci cesarza Waleriusza Justyniana I Wielkiego, w cesarzowej Alixanie cesarzowej Teodory, w Zamieszkach Zwycięstwa powstania Nika, w Rhodias Rawenny, w Bazylice Mądrości Dżada zaś Hagii Sophii – albowiem wiedza ta ci do niczego niepotrzebna, a jeśli jej poszukujesz, odsyłam cię do Encyclopediæ Britannicæ albo dzieł Alana Camerona, Lionela Cassona, Warrena Treadgolda, Roberta Browninga, Stevena Runcimana, Gervase’a Mathew, Ernsta Kitzingera, Cyrila Manga czy Marka Whittowa, do których lektury przyznaję się zresztą ja, Guy Gavriel Kay, we wstępie. Kay nie napisał Sarantyńskiej mozaiki z kronikarskich pobudek: powieść swą

80

zadedykował on raczej tym wszystkim, którym bliski jest emocjonalny stosunek do kulturowego dziedzictwa Cesarstwa Wschodniorzymskiego, zapomnianego w historii niczym Tigańskie miasto Avalle nie jednak wskutek matactw czarnoksięskich, lecz historycznych konsekwencji Schizmy Wschodniej, w wyniku której wymazano Bizancjum z pamięci aż do czasu IV krucjaty, kiedy to można było je doszczętnie splądrować i ozdobić potem łupami Wenecję na wieczystą chwałę mieszczan oraz kupców. Sarantyńska mozaika jest dlatego opowieścią o uniwersalnym charakterze ikonoklazmu – tak jak bowiem na samym początku powieści protagonista ryzykuje wszystko i pod fałszywym imieniem żegluje do Sarancjum, by na rozkaz cesarza stworzyć najwspanialszą mozaikę pod słońcem (ma to podwójne znaczenie), tak też prawem wiecznego powrotu godzi się pod koniec na opuszczenie Sarancjum i pozostawienie swego opus magnum karzącej ręce dogmatyzmu religijnego, nieznoszącego wszelkiego piękna, które zdaje się przewyższać boskie. Kay wskrzesza w ten sposób jedną z najwspanialszych opowieści zachodniego romantyzmu, która w Polsce odezwała się dalekim echem dopiero w twórczości Micińskiego (czyli wtedy, gdy przyoblekła się już patyną utrapienia i zgryzoty): opowiada na nowo złotą legendę Bizancjum, przeciwstawiając się greuelpropagandzie papistów – każących postrzegać potęgę Wschodniego Cesarstwa wyłącznie w kategoriach zbytku, dekadencji i nieuchronnego upadku – a kreując tętniący egzotycznym pięknem i utraconą cudownością mit. Sarantyńska mozaika zdaniem wielu, w tym moim, pozostaje najwybitniejszym osiągnięciem prozatorskim Guya Gabriela Kaya. I dlatego po chłodno przyjętych Ostatnich promieniach słońca (2004) i beztrosko odchodzącej od właściwej Kayowi poetyki Ysabel (2007), osadzonej osobliwie w teraźniejszości i dowodzącej w przemądrzałym tonie ad usum Delphini, iż historia może być nauczycielką życia „nawet” w czasach komórek, tabletów i innych gadżetów głupich nastolatków (dziś powiedzielibyśmy: hipsterów), pozostaje polskiemu czytelnikowi czekać na przekład dylogii Under Heaven i The River of Stars, osadzonej w realiach allo-Chin z okresu dynastii Tang. Czekać niecierpliwie, bo w nadziei na powrót do allohistorycznego uniwersum Kaya.

Literatura piękna Powieści Guya Gavriela Kaya są koszmarem dla historyka, dziwactwem dla realisty, konkurencją dla fanta-


styki i problemem dla tłumacza. – ale przy tym są również ucztą duchową dla czytelnika, tak rzadko zaznającego beletrystycznego piękna w czasach literackiej zarazy, która rozprzestrzenia się w wyścigu szczurów, zaś wylęga w rynsztoku, nieubłaganie kanalizującym wątło ciurczący strumień artystycznej świadomości. Beletrystyka etymologicznie oznacza literaturę piękną (bonæ litteræ, belles-lettres) – i nie chodzi o to bynajmniej, by całość wysiłków literackich współczesności nachalnie epatowała estetyzmem, lecz o to, by beletrystyka nie oddaliła się zanadto od swoich korzeni (kto dziś pamięta, że fikcje i fakty były kiedyś rezultatem wykonania tej samej czynności, zaś etymologia oznaczała poszukiwanie prawdy?). Proza Kaya jest w tym świetle alterna-

tywą skierowaną do tych wszystkich czytelników, którzy wbrew intelektualnej modzie obstają przy własnym zdaniu o literaturze i wolą zachować ironiczny uśmiech na twarzy, gdy wmawia im się, iż Mo Yana czytać wypada, zaś delektować się Pilchem – każdy inteligent musi. A przecież, jak mawiał Janusz A. Zajdel, prekursor fantastyki socjologicznej w Polsce (i, zdaniem pewnej krakowskiej Noblistki, postać wymyślona): „prawda jest tylko jedna: fikcji wystarczy dla wszystkich” – toteż społeczna presja wywierana na obowiązku lektury udzielających się medialnie twórców jest tak samo sensowna, jak próba przekonania wszystkich, że proza Guya Gavriela Kaya jest wybitna i jedyna w swoim rodzaju. Choć, prawdę mówiąc, taka w istocie jest.

Krzysztof M. Maj Student filologii polskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Zajmuje się literaturą utopijną, futurologią oraz fantastyką.

81KULTURA


Aleksandra Byrska – studentka krytyki literackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim. Obecnie pisze pracę magisterską dotyczącą kwestii zmiany gatunkowej w twórczości Julii Fiedorczuk i Justyny Bargielskiej. Jedna z założycielek Koła Naukowego Interdyscyplinarne Studia Kobiece na Wydziale Polonistyki UJ. Chętnie angażuje się w różnego rodzaju działalność związaną z życiem literackim Krakowa.

Recenzje Spectrum książki okiem Aleksandry Byrskiej

Niebieskie krzyki Ondjaki, Babcia 19 i sowiecki sekret, Wydawnictwo Karakter, Kraków 2013. Niebieski to kolor tej książki. Spoiwo łączące treść, motta i okładkę. To morze, które dla dziecka z Praia do Bispo jest centrum świata, i niebo, którego wszystkie tajemnice zna miejscowy szaleniec z dredami – Piana Morska. Dzielnica nazywa się Niebieska i zabawy w niej są niebieskie, tak jak niebieskie krzyki na dnie morza. W tym kolorze są również mundury sowieckich żołnierzy przebywających w Angoli, dlatego mieszkańcy nazywają ich niebieskimi mrówkami lub niebieskimi langustami. Tak błękitną książkę napisał Ondjaki, a właściwie Ndalu de Almeida – prozaik i poeta urodzony w 1977 roku w Luandzie, stolicy Angoli. Ten wszechstronny artysta, zajmujący się również teatrem i malarstwem, a także tworzący scenariusze filmowe, jest absolwentem socjologii na uniwersytecie w Lizbonie. Jego poezja i proza są tłumaczone na wiele języków. Babcia 19 i sowiecki sekret jest pierwszą książką Ondjakiego przetłumaczoną na język polski. Nawiązuje ona do dobrze znanej polskiemu czytelnikowi tradycji realizmu magicznego, ale wnosi w nią inność i świeżość afrykańskiej kultury – chociaż zmąconej przez zagraniczne wpływy, to wciąż jedynej w swoim rodzaju. Świat Praia do Bispo dla dziecięcego narratora to magiczna przestrzeń, w której ułomności stają się zaletami, a życie przynosi wyłącznie szczęśliwe zakoń-

82

czenia. W oczach dziecka piękne i pociągające staje się to, co dla dorosłego jest jednoznacznie negatywne: Dołączyła do nas Charlita w swoich okularach o strasznie grubych szkłach. – Charlita, widzisz słońce tak samo jak my? – No pewnie. – A jak zdejmiesz okulary? – Wtedy to prawie nic nie widzę. Same plamy. – Chciałbym kiedyś zobaczyć te plamy. To muszą być takie akwarele.

Dialogi młodych bohaterów są niebanalne i ujmujące, a spojrzenie małego chłopca uzdrawia wszystkie trudne chwile i łagodzi nieszczęścia, które spotykają jego bliskich. Zmarła babcia Catarina jest wciąż obecna i zawsze można z nią porozmawiać, a chora babcia Agnette, której lekarze amputują palec, zostaje nazwana Babcią 19, co sprawia radość wszystkim dookoła i nie jest odbierane jako pamiątka przykrego doświadczenia. Sowieci nie pasują do krajobrazu Praia do Bispo. Ich odrębność i nieprzystawalność jest nieustannie podkreślana przez opisywanie ich nieprzystosowania


do klimatu, dziwnego dla miejscowych zachowania oraz faktu, że żołnierze nie kąpią się w morzu, co dla małego bohatera-narratora jest zupełnie nie do pojęcia. Obecność pozornie dziwnych i nieszkodliwych niebieskich mrówek niesie za sobą cień prawie niedostrzegalnego niepokoju. Podobnie jest z postacią Biliardowa, zwanego przez dzieci Brywieczerowem. Jest śmieszny i niezdarny, garnie się do kontaktu, którego nie może nawiązać z powodu słabej znajomości języka. W dzieciach budzi wyraźną niechęć, z kolei dorośli mają świadomość, że jest kimś ważnym na sowieckiej budowie angolskiego mauzoleum. Nikt nie potrafi zaufać Rosjaninowi. Cały opór, smutek i strach życia pod władzą Sowietów odkrywa się mimochodem, w wypowiedziach tych, których słowa traktuje się mniej poważnie – wariata i zmarłej. Morze jest pełne słonych wód (…) To łzy najnowszych nieboszczyków!

woła Piana Morska, a w innym miejscu babcia Catarina dodaje:

(…) dopóki w naszym kraju trwa wojna, wszyscy zabici są moimi dziećmi.

Gdzieś w tle toczą się rozmowy o partyzantce i bojownikach – na takim samym stopniu realności jak te o filmach kowbojskich i telenowelach. Dzieci i wariat Piana Morska ratują ten niebieski świat swoją radością; są wyrazem tęsknoty za beztroskim dzieciństwem we wszystkich barwach morza, które pozwala nie pamiętać o trudnych warunkach życia w komunistycznym kraju – o braku podstawowych artykułów żywnościowych i benzyny, obecności wrogich wojsk, groźbie wysiedlenia z powodu budowy przez Sowietów mauzoleum dla pierwszego prezydenta niepodległej Angoli – Agostinha Neto. Dla małego chłopca nieskończone odcienie barw i zapachów, tajemniczy krokodyl zamieszkujący psią budę oraz papugi żako cytujące telenowele to wystarczające powody do entuzjazmu. Niebieski to kolor tej książki. To słowo jak słona, morska woda ślizga się po literach jak po rozgrzanym piasku, przenikając wszystko.

Prywatna historia dotyku Edmund de Waal, Zając o bursztynowych oczach, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013 Przedmiot to zawsze jakaś opowieść. Opowieści jednak nabierają nieraz cech przedmiotu. Edmund de Waal

Żaden album o sztuce i architekturze nie wystarczy. Naprawdę. Uratować może wyłącznie Internet, pytanie tylko (prawdopodobnie retoryczne) – kto lubi czytać przed ekranem komputera – zwłaszcza tak zgrabnie snute opowieści. Nie ma takiego albumu, który mając blisko siebie podczas lektury Zająca o bursztynowych oczach Edmunda de Waala, wystarczyłby, aby pomóc czytelnikowi ogarnąć cały obszar sztuk pięknych wspomniany w tej książce. Zawiera ona ilustracje, ale jednocześnie wywołuje nieodparte pragnienie, aby było ich znacznie, znacznie więcej. Przerywam zatem lekturę, aby podejść do komputera i obejrzeć netsuke [mały przedmiot używany w Japo-

nii, służący do mocowania sakiewki do pasa kimona – przyp. red.]. Robię to tylko ten jeden raz i tylko dla nich, ponieważ są dla tej książki kluczowe, pozostałe niezliczone obrazy, rzeźby i przedmioty pozostawiając na pastwę wyobraźni. Kilka kliknięć i są! Niemal białe zające o bursztynowych oczach, pręgowany tygrys, złocistobrązowe żaby, szczury, szczurołap i mnich. Drobne i rzeźbione – de Waal ma rację – zapraszają do dotyku. Dwieście sześćdziesiąt cztery takie japońskie figurki od pokoleń należą do rodziny ojca de Waala – rodu żydowskich bankierów Ephrussich. Po uważnym zgłębieniu ich genealogii, okazuje się, że pochodzą z Berdyczowa. Przez pokolenia przeszli długą drogę

83KULTURA


od mieszkańców galicyjskiego sztetla, przez handlarzy zbożem w Odessie, aż do czołowych bankierów i intelektualistów Paryża czy Wiednia. Wszystko, co osiągnęli przez dziesięciolecia, odebrała im II wojna światowa. Jednak, nawet po najbardziej spektakularnym upadku, życie toczy się dalej i również opowieść de Waala nie kończy się na jego opisie. Opowiadanie rodzinnej historii pozornie toczy się według swobodnych skojarzeń pobudzanych przez wspomnienia słów ojca czy przypadkowe natknięcie się na dokument lub fotografię. W rzeczywistości jest ono jednak poprzedzone niezwykle skrupulatnymi, prowadzonymi przez ponad dwa lata badaniami, choć chyba bliższe prawdzie jest stwierdzenie, że są to informacje zbierane przez większość życia autora. Ogrom drobiazgowej pracy de Waala nie jest jednak odczuwalny, ponieważ styl jego książki jest niezwykle lekki i płynny – zbliżony do powieściowego. Poza wciągającą historią rodzinną, w Zającu o bursztynowych oczach czytelnik może odnaleźć pobudzającą do dalszych poszukiwań historię dzieł sztuki i co-

dziennych przedmiotów, a także historię wielkich miast: Odessy, Paryża, Wiednia i Tokio. Autor, poszerzając swoją wiedzę poprzez lekturę dawnej prasy, rekonstruuje atmosferę i sposób życia oraz specyfikę miejskich społeczności dla każdego miejsca i każdego pokolenia. Wiążąc wielkie wydarzenia z prywatnymi historiami, de Waal tworzy sugestywne obrazy, o których trudno zapomnieć. Po przeczytaniu tej książki Anschluss Austrii do Rzeszy Niemieckiej czy powojenna okupacja amerykańska w Japonii na zawsze przestają być pustymi, wyuczonymi w szkole pojęciami. Edmund de Waal jest artystą ceramikiem i może to właśnie szczególna wrażliwość plastyczna sprawiła, że jego historia jest opowieścią o dotyku. Zając o bursztynowych oczach jest oparty na zmysłowych antynomiach – to, co niedotykalne wobec tego, czego można dotknąć; to, co zniechęca do dotyku wobec tego, co do niego zaprasza; to, co gładkie wobec tego, co ma niejednolitą fakturę. A niejednolite, rzeźbione czy zachęcające do dotyku, który jest możliwy, bo są małe i jak do niego stworzone, są właśnie netsuke.

Pomiędzy sztambuchem a bestiariuszem Jacek Dehnel, Młodszy księgowy. O książkach, czytaniu i pisaniu, Wydawnictwo W.A.B, Warszawa 2013

Młodszy księgowy Jacka Dehnela to książka wydana z pewną dozą elegancji - w twardej oprawie o umiejętnie dobranej kolorystyce i z reprodukcją fragmentu obrazu Łukasza Huculaka zatytułowanego Młodszy księgowy. Obraz ten to tempera na kartonie pochodząca (tu pierwszy element zaskoczenia) z 2012 roku. Refleksje, bliższe raczej znaczeniu pierwotnemu łacińskiego reflexio (zagięcie, odbicie) aniżeli częstszemu obecnie rozumieniu jako głębokiego przemyślenia, bo wynikające z krótkotrwałego kontaktu z okładką, są dwie. Po pierwsze – sposób, w jaki książka prezentuje się jako przedmiot, absolutnie nie stanowi przypadku: jest przeznaczona dla czytelnika-kolekcjonera, który weźmie pod uwagę, na ile estetycznie ta pozycja będzie wyglądała na jego półce lub regale. Dlaczego? Właśnie z tego powodu, że cała treść Młodszego księgowego odwołuje się do tej grupy ludzi – do tych, którzy rozumieją pasję kolekcjoner-

84

ską, potrzebę czytania i przebywania wśród dużej ilości książek, zmysł estetyczny, niezliczone odwołania do historii literatury polskiej i światowej, dostrzeganie wszędzie związków z literaturą i tak dalej. Jednym słowem (a raczej zdaniem) – to książka dla bibliofilskiej sekty, grona zajmującego się tym „elitarnym hobby”, którym z biegiem lat staje się literatura. Refleks drugi odbija (czy też zagina) proces myślowy w zupełnie inną, ale pokrewną stronę. Tak jak tempera Łukasza Huculaka uderza pozorną starością (scena przedstawia dwóch mężczyzn pracujących w sali mogącej okazać się czymś na kształt skryptorium), tak i książka Dehnela nosi w sobie pewien rys bycia niedzisiejszą – elegancja języka i erudycja, uwaga skierowana na papier i jego fakturę, szacunek dla Starych Mistrzów, zainteresowanie pochodzeniem słów, dostrzeganie niebezpieczeństw związanych z dominacją kultury masowej i niestosowności poruszanych


przez nią tematów to wyłącznie wybrane przykłady, które można mnożyć. Pozory mylą. Tak jak twórczość Huculaka przy bliższym poznaniu okazuje się jak najbardziej współczesna, tak również książka Dehnela jest przeniknięta dzisiejszymi czasami. Jest w niej szeroko obecny Internet, pojawiają się nazwiska znanych wszystkim polityków, niedawne wydarzenia (jak śmierć Wisławy Szymborskiej), odpowiedzi na opublikowane niezbyt dawno teksty, a także elementy prywatnego życia autora. Czym zatem jest Młodszy księgowy? To przede wszystkim zbiór bardzo udanych, precyzyjnie skonstruowanych felietonów. Jest podzielony na księgi i zgodnie z ich tytułami opowiada o doświadczeniach pisarskich, czytelniczych, kolekcjonerskich, językowych, a tak naprawdę o wszystkich, które są powiązane, czasem zaskakująco, z literaturą, Felieton to forma lekka, przysparzająca czytelnikowi dużo przyjemności. Jest również niezwykle pojemna. Na kartach książki Jacka Dehnela da się odnaleźć więcej niespodziewanych niż spodziewanych treści. Inteligencja i zmysł humoru autora dostarczają tego, o czym już chyba zapomnieliśmy, że jeszcze istnieje – intelektualnej rozrywki na naprawdę wysokim poziomie. Dehnel komentujący różne zjawiska polskiego życia literackiego potrafi wywołać nie tylko uśmiech na twarzy czytelnika, ale również jak najszczersze wybuchy śmiechu. Te teksty traktują naprawdę o wszystkim – od twórczych zapałów hodowców kur, przez samozwańczych

geniuszy oraz kiczowatość kultu wielkich pisarzy, po dziecięce wspomnienia pierwszych kontaktów z twórczością Czesława Miłosza czy też Starego Poetę kontemplującego kamień zamiast zwiedzać wielkie miasto i nawiązywać kontakty. W zbiorze znajdują się również felietony: przekonujące jak niebezpieczne jest zajęcie krytyka literackiego, odpowiadające na pytanie, czy natchnienie naprawdę istnieje oraz przedstawiające całą plejadę postaci niezwykłych i (poniekąd słusznie, bo nie należą do wybitnych) zapomnianych. Młodszy księgowy to książka, której treść oscyluje pomiędzy zupełnie odrzuconymi dzisiaj gatunkami (albo raczej przedmiotami) z dawnych epok. Pierwszym z nich jest panieński sztambuch (protoplasta jeszcze nie całkiem zapomnianych, choć coraz bliższych unicestwienia, dziewczęcych pamiętników) – zapewne ozdobny zeszyt, w którym zbierano wpisy, wiersze oraz różnego rodzaju fragmenty i rysunki. To pierwsza grupa cech określających felietony Dehnela – zbieractwo ciekawostek, umieszczanie cytatów, utrwalanie wrażeń i wspomnień. Drugim jest średniowieczny bestiariusz – spis osobliwości, postaci absolutnie niepowtarzalnych, skąpany w dziwności, który trochę śmieszy, a trochę budzi lęk. I tu znowu objawia się całkiem spore podobieństwo – Młodszy księgowy kataloguje i osoby, i książki niezwykłe. Charakter tego zbioru ukształtował się gdzieś pomiędzy tymi dwoma, jakże skrajnie odmiennymi, ekscentrykami wśród utworów literackich, czy też może wypadałoby powiedzieć – obiektami z pogranicza literatury.

„Szukaj tego nisko, w grudniu, w lesie...” Justyna Bargielska Bach for my baby, Biuro Literackie, Wrocław 2012

Bach for my baby to już czwarty tom poezji Justyny Bargielskiej. Po krótkiej przerwie od zbioru Dwa fiaty (2009), autorka powróciła do tytułów czerpanych z języka angielskiego (Dating sessions, 2003; China Shipping, 2005). Jednak nie tylko tytuł wskazuje na łączność nowych wierszy z wcześniejszymi. Cała twórczość Bargielskiej, zarówno prozatorska, jak i poetycka, jest bardzo spójna; tworzy jednorodny obraz, który – trzeba to od razu podkreślić – jest coraz doskonalszy.

Po raz kolejny w centrum jej poezji stoi kobieta, taka kobieta, którą bardzo łatwo moglibyśmy utożsamić z autorką. To, co najważniejsze, co zajmuje najwięcej miejsca w codziennym życiu – emocje, dziecko, mężczyzna – splata się z tym, co można odsunąć, ale nie usunąć – śmiercią, nieszczęściem, pytaniem o Boga. W tomie Dwa fiaty pada zdanie: Póki nie zrobiłam miejsca śmierci, dla nikogo z was nie miałam miejsca (cytat z utworu Przekład).

85KULTURA


Poezję Bargielskiej przenika przekonanie, że naprawdę kochać można tylko mając bez przerwy świadomość możliwości odejścia. Przewrotna logika świata tych wierszy najpełniej została sformułowana w utworze Harfa daje radę: To jest ten moment, w którym wszystko jest na swoim miejscu, (…) pies w czystej pościeli, a śmierć zawsze za progiem.

Wszystko podszyte jest niepewnością, niepokojem i bezradnością, żadnej sfery ludzkiego życia nie można oddzielić. Dowód na to ostatnie stwierdzenie wyraźnie objawia się czytelnikowi w wierszu Do Chloris, który rozpoczyna się jak klasyczna liryka miłosna: Jeśli to prawda, Chloris, że mnie kochasz (…).

Jednak po połowie pierwszego zdania przestaje być tradycyjnie i pada mocna deklaracja bezradności wobec głodu i cierpienia na świecie oraz, oczywiście, śmierci. Nie jest to bynajmniej prosta próba przypomnienia czytelnikowi o nietrwałości życia doczesnego, jak to bywało w historii literatury. Bargielska nie nawołuje do umartwienia ani korzystania z życia, dopóki ono trwa. Wszechobecność tematu śmierci w jej wierszach jest zwykłym lękiem o bliskich oraz codziennym bólem z powodu tych utraconych. W utworach pojawia się również uczciwe wyznanie, że nie ma żadnej możliwości zmniejszenia cierpienia na świecie. Podmiot tych wierszy zdaje się mówić: jeśli mnie kochasz, musisz wiedzieć, że umrę ja, że umrzesz ty, że umierają inni, więc jeśli mnie kochasz, musisz z tej wiedzy zrobić odpowiedni użytek – nie oszukiwać, nie udawać, że tego nie ma. Śmierć to jeden z ważnych tematów, jednak w żaden sposób nie wyczerpuje on krajobrazów emocjonalnych tej poezji. Spektrum wrażeń jest tutaj bardzo szerokie i niezwykle zmienne. Kobieta, która mówi w wierszach, nieustannie balansuje pomiędzy skrajnościami. Jak sama stwierdza w utworze Awanturystyka: (…) nie umiem być ta sama choćby przez dwa kolejne mgnienia oka.

Kocha i nie kocha, nienawidzi (albo i nie), umiera i odradza się, jest bezradna i znajduje rozwiązania na polepszenie sytuacji całego świata, jest obojętna i za-

86

angażowana. Chce i nie chce. Jej język bywa wzniosły, ale także niski, zwyczajny. Zmienia zdanie co wiersz, a czasami nawet w tym samym utworze (Co było złote). Nie może być niczego pewna, nawet samej siebie. Równocześnie „toczy wojnę na wszystkich frontach”. Czytanie tomu to turystyka po jej awanturach – walce z mężem, kochankiem, dzieckiem, własną psychiką i swoim ciałem, całym światem. Niejednokrotnie przegrywa, tak jak w XX, gdy mówi: Interesuje mnie tylko, gdzie jest moje ciało i dlaczego nie chce, żebym oddychała.

Jest „Królową–ogniem”, cały czas płonie – w swojej sprawie i przeciwko sobie, trudno jest określić, czyje zwycięstwo byłoby dla niej tak naprawdę dobre, ale walka jest permanentna i może właśnie o to chodzi – może właśnie poddanie się to śmierć. Chwiejność emocjonalna pozwala bohaterce wierszy Bargielskiej wciąż przebiegać i wracać przez granicę stabilnej psychiki, otwiera drogę dla makabrycznych fantazji o śmierci ukochanego, ćwiartowaniu prostytutki, zjedzeniu przez dzikie zwierzęta – o śmierci i jeszcze raz o śmierci. Nie oznacza to jednak, że ta kobieta jest szczególnie okrutna lub chora, to wszystko jest w podświadomości człowieka wraz z lękiem o własne życie i tym, co niewytłumaczalne. Jednak ona ma odwagę o tym mówić i: (…) nie wstydzi się przyznać, że nie rozumie dlaczego (cytat z 40 czarnych książek)

Nie odcina się od tego, co niskie w człowieku, bo wie, że nie ma ludzi od tego wolnych – w każdym jest coś z ciemnego, grudniowego lasu. Po raz kolejny Bargielska pozostawia jednak czytelnika z ukojeniem. Bach for my baby i Dwa fiaty kończą się utworami o łagodniejszych rejestrach: Córce i Inna róża, dedykowanym córce. Ten ostatni, pochodzący z najnowszego tomiku, jest bardziej zdecydowany. Na tle zbioru odznacza się jednoznacznie pozytywnym przesłaniem. Kobieta mówi: Piękno mojej córki, tak uważam, jest jedyną nadzieją tego świata.

I to jest czysty zachwyt. I to jest wzniosłość. I to jest Bach.


Diabeł tkwi w szczegółach „Nie należy umieszczać załadowanej strzelby na scenie, jeżeli nikt nie ma z niej wystrzelić” – tak pisał Anton Czechow do Aleksandra Lazarewa. Choć jego słowa znamy dzisiaj w lekko zmienionej formie, na całe szczęście sens pozostał ten sam. Symbole, szczegóły i detale, które pojawiają się, by tylko dać o sobie znać, to nie wymysł współczesnej twórczości. Mogłoby się wydawać, że granie drobnymi elementami scenografii i trzecim, a nawet czwartym planem, to domena kina wyższych lotów, dzieł niezależnych i hermetycznych. Ale nie trzeba szukać daleko, by zauważyć (lub zauważyć, że się dotąd nie zauważało), iż szczegóły popychają akcję w wielu komercyjnych produkcjach.

* * * Tekst może zawierać spoilery.

W Pursuit of Happyness Chris Gardner (grany przez Willa Smitha) próbuje wyrwać się z życiowego dołka. W poszukiwaniu tytułowego szczęścia zapędza się w towarzystwo maklerów giełdowych, a przede wszystkim jednego z nich, Jaya Twistle’a. W swej pogoni będzie zmuszony niejednokrotnie mu zaimponować – nieporadny sprzedawca pośród doświadczonych pretendentów do posady maklera nie będzie miał łatwo. Chris Gardner jednak względy na giełdzie uzyska dopiero po... ułożeniu kostki Rubika, należącej do wspomnianego wcześniej Twistle’a. Ten najbardziej rozpoznawalny sześcian świata otworzy mu drzwi do kariery i pozwoli kontynuować drogę do spełnienia. A kostka? Gardner łamigłówkę rozwiązywał wcześniej – licha zabawka stała się symbolem jego zawziętości i wytrwałości w dążeniu do celu. Choć „kostka Gardnera” poprowadziła bohatera do sukcesu, bywa tak, że szczegół staje się zalążkiem

upadku. Nie inaczej było we francuskiej animacji L’Illusionniste, opowiadającej magiczną historię upadającego sztukmistrza i czarodzieja. Przez drugi plan niejednokrotnie przewija się marionetka i – choć zawsze jest poruszana przez właściciela – zmienia miejsce niezależnie od jego woli. Na początku widzimy ją w rękach komika, chwilę później niechciana ląduje w kącie, by na zwieńczenie swej historii zakończyć teatralny żywot na sklepowej wystawie. Drugoplanowy szczegół, choć „jedynie” wyrysowany przez Sylvaina Chometa, robi niemałe wrażenie, a poczucie straty wiąże się z nim nie mniej niż z białym królikiem, który ostatni raz opuszcza magiczny kapelusz i ucieka na łąkę. Jeśli już wspominamy o animacjach i detalach w nich ukrytych, to nie sposób pominąć studia Pixar, którego dzieła aż kipią niezliczoną ilością szczegółów w tle. O ile imię rekina-wegetarianina z Gdzie jest Nemo? jest oczywistym nawiązaniem do rekina ze

87KULTURA



Szczęk, tak na przykład nawiązanie do Lśnienia przez wyjątkowo podobną fakturę dywanu w domu Andy’ego z Toy Story do wykładziny Jacka Torrance’a nie jest już czytelne dla każdego widza. A wszystko przecież zaczęło się od auta Pizza Planet z Toy Story, które następnie wylądowało w kolejnych dwóch częściach zabawkowej trylogii, pod nim przetaczać się będzie również ucieczkowa ekipa rybek z Gdzie jest Nemo?, ten sam wóz znajdzie się na widowni wyścigów w Autach oraz Autach 2, by zaraz dać się przeskanować robocim skanerem samego Wall-ego. Pomieszane? A przecież to tylko szczegóły. Po zabawkach, rybkach i autkach warto zgrabnie przejść do potworów – ale nie tych z Monster Inc., lecz dużo bardziej potwornych. Bo i od szczegółów nie dał rady uciec Obcy, który, jako następny po siódmym pasażerze statku Nostromo, stał się symbolem męskiego szowinizmu i międzypłciowej nietolerancji. Jak to się stało? Duże znaczenie w tej interpretacji miał mały szczegół w postaci... kobiety. Błahy detal, dodany w ostatniej chwili do scenariusza, czyli Ripley jako filmowa protagonistka, początkowo miał wprowadzić element zaskoczenia – wszakże Sigourney Weaver w zupełnie niekobiecej roli, w której jako jedyna ze zdominowanej przez mężczyzn załogi przeżywa, nie było czymś, czego można się było wtedy spodziewać. Ponieważ interpretacja jednego z najbardziej kultowych filmów science fiction w historii jako dzieła o eskalacji feminizmu nie zraziła twórców tak bardzo (a może zraziła aż tak), postanowiono pójść jeszcze dalej. I tak, w drugiej części, Obcy –decydujące starcie, ta sama, a nawet jeszcze bardziej niekobieca, Sigourney Weaver, w finałowych scenach spali jaja obcych i wraz z małą dziewczynką (sic!) pozostawi za sobą jedynie zgliszcza jakichkolwiek domysłów i podtekstów. A jak było naprawdę z tym dodatkowym dnem? Niech odpowie sytuacja z trzeciej części kwadrologii, w której Ripley trafia na Furię 161, prosto do męskiej kolonii karnej o zaostrzonym rygorze. Ale to tylko szczegóły. Czasem drobne elementy wybijają się ponad całokształt dzieła. Nie inaczej jest w przypadku Kobiety w czerni, gdzie detaliczna precyzja w odtworzeniu epoki przedstawionej w filmie skłoniła twórców do wypożyczenia większości figurek, bibelotów, zegarów, mebli oraz zabawek od kolekcjonera i wykorzystania ich jako części scenografii. Mimo to kilka wiekowych lalek nie wywołało takiego wrażenia jak auto,

którym wozi się główny bohater, Arthur Kipps (Daniel Radcliffe) – w trakcie powstawania filmu uważane za najdroższy samochód na świecie. W ogólnym rozrachunku jednak nawet taka fura nie mogła uratować filmu Watkinsa od krytyki, choć szczegóły na pewno dodają filmowi smaczku. Drugoplanowymi elementami pobawić się postanowił też Marc Forster, który stworzył bardzo ciekawe dzieło Zostań. Pozornie przeciętna historia w nieprzeciętnej aranżacji stała się absolutnym majstersztykiem montażowym. I tak Sam Foster (Ewan McGregor) rozmawia z Henrym Lethamem (Ryan Gosling) o zupełnie błahych sprawach, natomiast w oknie, tuż za nimi, rzeczywistość... przemyka, jak gdyby bohaterowie nie znajdowali się w mieszkaniu, a w szybko jadącym metrze. Dziwne? Nie mniej niż obraz, który krąży za głównym bohaterem i pojawia się na ścianach odwiedzanych przez niego pomieszczeń. A wisienką na kinematograficznym torcie stał się szczegół w postaci za krótkich spodni Sama Fostera. Dalsza analiza byłaby jednak dla filmu krzywdząca, stąd polecam seans ze szczególnym zwróceniem uwagi na detale. Niektóre szczegóły powinny jednak zostać wolne od interpretacji. Gdy w Leonie Zawodowcu figurka Matki Bożej zostaje rozbita podczas ostrzału snajperskiego, wydaje się, że nawet Bóg nie będzie w stanie pomóc głównym bohaterom. Odważnym jednak byłoby stwierdzenie, iż Luc Besson chciałby na ten temat jakichkolwiek religijnych dywagacji. W Miłości Michael Haneke umyślnie wystawił się przed interpretacyjnych maniaków, wprowadzając do niezwykle statycznego i spokojnego obrazu scenę łapania gołębia. Szybko jednak rozbił domysły, oznajmiając w wywiadzie, iż dla niego gołąb to tylko gołąb, ot taki ptak, bez podtekstów czy drugiego dna. Christopher Nolan szczegółem zakończył oscarową Incepcję, gdzie bączek mający powiedzieć bohaterom, czy wciąż znajdują się we śnie, kończy film, nie rozwiewając tej wątpliwości. Jednak w zagadce widzom pomógł inny drobiazg – obrączka partnerki głównego bohatera. Co wynikło ze znikającej biżuterii, pozostawimy do oceny czytelnikom – wszak to tylko szczegóły. Skoro już mowa o Nolanie, to dobrze wspomnieć jego wcześniejszy film, stworzony z nieco mniejszym rozmachem – Memento. Odwrócona chronologia zdarzeń oraz powtarzanie scen pokazują, że niekiedy jeden szczegół może całkowicie zmienić odbiór danej sytuacji.

89KULTURA


Notatki, skrzętnie spisywane przez głównego bohatera, zmieniają kontekst wraz ze wstecznym biegiem akcji. Przywodzi to myśl, że szczegół może diametralnie od-

wrócić postrzeganie filmu. Ważnym jest, by na detale zwracać uwagę, choć nie można zapominać o jednym – czepianie się byle drobnostek nie jest mile widziane.

Marcin Pabian Student filmoznawstwa i wiedzy o nowych mediach. Lubi jazz, kino science fiction oraz gry komputerowe. Nie lubi pisać o sobie.

90



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.