3 minute read

Przestańmy mówić o nierównościach

Choć statystyki dotyczące majątku najbogatszych mogą szokować, ostatecznie to nie liczby budzą gniew, rozczarowanie czy sprzeciw – budzi je odbicie się od kasy w markecie, gdy brakuje ci siedmiu złotych i musisz odłożyć dwa produkty na półkę.

Hubert Walczyńsk I   Marta Jóźw I ak

Advertisement

Znak drogowy A 11 należy do katalogu znaków ostrze gawczych. Na żółtym trójkącie znajduje się fragment drogi z dwoma garbami. W polskim prawie znak ten określa się jako „nierówna droga”. Jak wskazuje Rozporządzenie Ministra Infrastruktury z 3 lipca 2003 roku, należy go umieścić między innymi wtedy, gdy mamy do czynienia z nierównościami występującymi na przejazdach kolejowych, pofałdowaniami na stro mych zjazdach z mostów i wiaduktów czy przy niewiel kich zapadnięciach się jezdni. Nie nazwiemy nierówną drogi, w której pojawił się głęboki na kilkadziesiąt me trów krater, nie nazywamy nierównościami terenu łańcuchów górskich. Dlaczego więc nazywamy „nie równościami” niemożliwe do wyobrażenia bogactwo nielicznych i ubóstwo innych, z których wynikają roz maite wymiary przemocy doświadczanej na co dzień –materialnej, ekologicznej, psychologicznej?

Termin „nierówności” zrobił na przestrzeni ostatnich lat wyjątkową karierę w debacie publicznej. Szersze kręgi zaczął zataczać podczas protestów Occupy Wall Street w 2011 roku, paliwa dodały mu głośne książki Thomasa Piketty’ego. O nierównościach jako o proble mie społecznym mówią dziś nawet miliarderzy, z Billem

Gatesem czy Warrenem Buffetem na czele – już samo to powinno budzić nasz niepokój i podejrzliwość. Nie twierdzę oczywiście, że zjawisko nazywane przez nas „nierównościami” nie jest problemem. Żyjemy w świecie niespotykanych możliwości produkcyjnych, w którym co dziesiąta osoba cierpi głód. W najbogatszych zakąt kach globu pustostanów jest więcej niż bezdomnych. Problem jest jednak tak fundamentalny, że zamyka nie go w słowie mogącym opisywać zrzutkę na pizzę, podczas której ktoś zapłacił nieco więcej niż inni, wy daje się niestosowną aberracją.

Używamy miałkich eufemizmów do opisu ekstre malnych zjawisk życia codziennego miliardów osób. Co gorsza – terminów statystycznych. W centrum de baty o „nierównościach” znajduje się kilka podstawo wych sposobów mierzenia przez ekonomistów różnic pomiędzy majątkiem, dochodami czy szansami życio wymi najbogatszych i najbiedniejszych – liczy się więc współczynnik Giniego, stosunek pomiędzy kwantylami, wskaźnik Palma czy indeks Theila. Jak ujął to David Graeber: „«Nierówność» jest sposobem wyodrębniania problemów społecznych właściwym dla technokratycz nych reformatorów, czyli osób, które z miejsca zakła dają, że jakakolwiek realna wizja transformacji społecz nej od dawna nie wchodzi w polityczną grę. Pozwala to na majsterkowanie z liczbami, spieranie się o współ czynnik Giniego i progi dochodowe, modyfikowanie systemów podatkowych lub mechanizmów pomocy so cjalnej, a nawet szokowanie opinii publicznej danymi ukazującymi, jak daleko zabrnęły sprawy («Wyobrażasz to sobie? Jeden promil populacji kontroluje ponad 50 procent światowego bogactwa!») – a wszystko to bez mówienia o jakichkolwiek rzeczywistych czynnikach, którym ludzie sprzeciwiają się w ramach tych «nie równych» porządków społecznych”. Właśnie dlatego o nierównościach mówią publicy ści, ekonomiści czy politycy, a nie usłyszymy narzekań na rosnące nierówności majątkowe w kolejce w przy chodni, w aptece czy w autobusie. Usłyszymy o pod wyżkach czynszów, rat kredytów i cen, o stagnacji płac czy bezpłatnych nadgodzinach. Oczywiście, wszystkie te zjawiska są bezpośrednio i nierozerwalnie związane ze wzrostem nierówności – wyższe czynsze do kogoś trafiają, niższe płace i nadgodziny pozwalają wypraco wać większe zyski korporacjom, których akcjonariu sze i CEO prześcigają się potem w pozycjach na liście „Forbesa”. Rzecz tylko w tym, że gdy rozpatrujemy to zjawisko od końca – przerzucając się liczbami – oddzie lamy się od sfery codziennych doświadczeń ludzkich grubą kotarą wskaźników, równań i wykresów. I choć statystyki dotyczące tego, ile posiada jeden procent najbogatszych, mogą szokować, to ostatecznie liczby nie budzą gniewu, rozczarowania czy sprzeciwu – budzi je odbicie się od kasy w markecie, gdy brakuje ci sied miu złotych i musisz odłożyć dwa produkty na półkę. Język, którego używamy, ma znaczenie. W ostatnich latach w ruchu ekologicznym toczyła się podobna de bata. W rezultacie nie mówi się już dziś o „globalnym ociepleniu”, a o zmianach klimatu czy katastrofie kli matycznej. Stoimy przed wielowymiarową, fundamen talną przemianą klimatu Ziemi, w ramach której obser wujemy szeroki wachlarz rozmaitych ekstremalnych zjawisk pogodowych. Problem nie sprowadza się do tego, że będzie cieplej. Tak samo globalne problemy gospodarcze nie sprowadzają się do tego, że jest nie równo. Polegają na wielowymiarowej przemocy, której doświadczamy każdego dnia – ubóstwie, przemęcze niu, wypaleniu, stresie związanym z pętlą kredytową uwiązaną na szyi czy z tym, że landlord lada dzień może podnieść czynsz o sześćset złotych. Żadne z tych do świadczeń nie mieści się w słowie „nierówności”.

Hubert Walczyńsk I jest ekonomistą, nauczycielem, działaczem związku zawodowego Inicjatywa Pracownicza. Redaktor działu „Obywatel” w Magazynie Kontakt.

Marta Jóźw I ak portfolio-marta-jozwiak.mozello.pl/ galeria/