Proza
prawie niezauważalnie. Potem coraz grubofaliściej. Niegdyś tak biegłe palce straciły pewność siebie. Coraz częściej opuszki nie trafiały tam, gdzie należało. Ustnik z coraz większym trudem odnajdywał drogę do ust. Przechodnie, najmniej wymagający krytycy muzyczni, tracili cierpliwość do grajka, któremu instrument omal nie wypadał z rąk. Wartość darowanych nominałów malała wraz ze wzrostem amplitudy rozdygotań. W końcu nawet drobniaki przestały stukotać o dno futerału. Tylko od czasu do czasu trafiał się ktoś, kto jak przez mgłę pamiętał wschodzącą gwiazdę nowojorskiej sceny jazzowej, jak napisano kiedyś w jednym z branżowych periodyków. Co tam gwiazdę — słońce! Ci, upuściwszy banknot, przyspieszali kroku, by jak najszybciej wyjść poza zasięg rozpaczliwej kakofonii. W chwilach niewystarczającego wysycenia bourbonem Lou kołatały po głowie niejasne myśli o ciemnej, niosącej zimny spokój toni. A potem raz za razem topił gardło w rozpalonej cieczy, tonął pod powierzchnią świadomości. *** — Chyba nie będziemy przejmować się jakimiś bajdami o magii, co, mały? — Olbrzym mrugnął i przyłożył harmonijkę do ust. Na przemian dmuchał w instrument, podśpiewywał i nucił. Lou jak zaczarowany słuchał. Dźwięki splotły się w melodię, melodia utkała czar, który zawisł w rozgrzanym powietrzu letniego dnia. Gdy w końcu przybysz skończył grać, czar rozpłynął się w delikatną mgiełkę, która, smużąc, powoli opadała na ziemię. Jedna ze smug oddzieliła się od reszty, zawirowała i wniknęła do dziecięcego ucha, by już nigdy go nie opuścić.
120