Florentyna i Konstanty

Page 1

7

B

udzę się o poranku, nie pojmując, dlaczego nie mam na sobie koszuli nocnej, a moje włosy nie są splecione w luźny warkocz, jak zwykle po ich wieczornym wyszczotkowaniu. Łóżko obok mnie jest puste, a zasłony rozsunięte. Przymykam oczy i przywołuję wspomnienie ostatnich chwil przed zaśnięciem. Dopada mnie wizja pobladłej twarzy Frani i automatycznie dreszcz strachu wstrząsa moim ciałem. Postanawiam, że ten dzień uczynię dla niej wyjątkowym. Gramolę się z łóżka, na chwilę przysiadając na brzegu, żeby zebrać myśli i wyczuć środek ciężkości obrzmiałego ciała. Od kilku dni boli mnie kręgosłup, a brzuch coraz bardziej ciągnie ku przodowi, utrudniając chodzenie. Kiedy to się wreszcie skończy? Ospale mija prószący śniegiem listopadowy czas, a teściowie ani myślą o wyjeździe, najwyraźniej szykując się do wspólnych świąt. Hipolit dopytuje, którą choinkę mamy — 141 —


zamiar wyciąć z sąsiadującego z dworem zagajnika, a teściowa zrzędzi, że to ostatnia chwila, żeby zagnieść ciasto na pierniki, inaczej będą twarde i niesmaczne. Ojciec z lubością, co rusz, osobiście przyrządza gorące grzane piwo z goździkami, którym poi nas wieczorami Przepis na pierniczki kilogram mąki pszennej kubek cukru (około 1/4 kilograma) 3 łyżeczki sody oczyszczonej 6 łyżek masła 1 jajko szczypta soli 6 dużych łyżek miodu 1 łyżka smalcu 1/5 kubka ciepłego mleka Utarte przyprawy: 1 łyżeczka cynamonu, 40 goździków (same główki), 1 gałka muszkatołowa, szczypta kolendry, 1 ziarno pieprzu, 4 ziarna ziela angielskiego, 4 ziarna kardamonu, według uznania można dodać odrobinę anyżu i imbiru, ale ja ich nie dodaję, bo nie lubię. Wszystkie składniki zagnieść, w razie potrzeby dodać mąki, tyle, ile weźmie ciasto, ale nie za dużo, bo pierniczki będą twarde. Odstawić w zimne miejsce na jeden dzień. Potem rozwałkować, wyciąć pierniki i upiec ciasteczka. Gotowe pierniczki można polukrować. Przechowywać w szklanym słoju albo metalowej puszce. Aby je zmiękczyć, do słoja wkładamy ćwiartkę świeżego jabłka, które wymieniamy co dwa dni, aż pierniczki będą odpowiednio miękkie.

— 142 —


Przy tej parze staruszków czuję się jak przy dwójce dorastających rozpieszczonych dzieciaków, które nie potrafią porzucić gałgankowych lalek i drewnianych zabawek na rzecz dorosłego, związanego z odpowiedzialnością życia. Wszystko wywołuje niezwykłą ekscytację i musi być zrobione natychmiast. Choć Wiktoria jest jeszcze malutka, teściowa uparła się, że przygotuje z wnuczką własnoręcznie wycinany z kolorowych bibułek łańcuch na choinkę i polukruje pierniczki, które teść zamówił w jednej z poznańskich cukierni i które tylko zaostrzają apetyt na te nasze domowe. Wzruszam ramionami z nadzieją, że nie będę musiała brać udziału w tym cyrku, a córka nie pokaleczy się nożyczkami ani nie naje się kleju. Teściowa z pewnością będzie uważać, ale mała jest jak radosna iskierka tańcząca nad ogniskiem i nim człowiek się obejrzy, jej rączki zawsze nieodmiennie sięgają po zakazane rzeczy. W dodatku wydaje się, jakby zamiast dwóch dłoni miała dziesięć. Wczoraj w ostatniej chwili odciągnęłam ją od rozżarzonego czerwonego węgielka, który z głośnym trzaskiem wypadł z kominka i potoczył się po zabezpieczonej blachą podłodze. Wiki sprawia wrażenie, jakby nasze: „Nie, nie wolno, uważaj, nie dotykaj” były hasłami zachęcającymi do poznawania świata. Jest jak niewierny Tomasz, który, dopóki sam nie sprawdzi, to nie uwierzy, i nieustannie testuje naszą cierpliwość, stale podnosząc poziom uwagi, którą trzeba jej poświęcić. W sąsiadującym z sypialnią gabinecie słyszę ciężkie kroki, a po chwili pukanie. – Do kroćset, przecież mówiłem wam tyle razy, żebyście tutaj nie przychodzili! Mamy wyznaczone miejsca zbiórek i tylko tam się spotykamy. – Podniesiony głos Konstantego niesie się po domu. – Wiemy, ale to wyjątkowa sytuacja. – Niski głos z lekką chrypką odpowiada mojemu mężowi bez najmniejszego zmieszania. — 143 —


– A niby co się wydarzyło? Jaka sprawa jest tak niecierpiąca zwłoki, że narażacie na niebezpieczeństwo moją rodzinę? Niebezpieczeństwo? O czym oni mówią? Skradam się na palcach do drzwi i przykładam do nich ucho, ale mężczyźni jakby wyczuli, że są podsłuchiwani, i nagle niestety ściszają głosy. Dobiegają do mnie tylko pomrukiwania i przytakiwania. Czuję się osaczona, bo nijak nie mogę przemknąć niezauważona do łazienki i muszę cierpliwie czekać, aż sobie pójdą. W moim stanie korzystanie z nocnika stało się niemożliwe. Dosyć niefortunnym architektonicznym rozwiązaniem jest to, że z sypialni wchodzi się bezpośrednio do gabinetu, a dopiero dalej znajduje się korytarz prowadzący do pozostałych pokoi, kuchni i łazienki. Będę musiała znowu porozmawiać z Konstantym o wybiciu drzwi bezpośrednio na korytarz. To jedyna szansa, by wymknąć się interesantom. Przez chwilę nasłuchuję, a w końcu wzruszam ramionami i zaczynam się ubierać. Najchętniej zadzwoniłabym po Adę, ale moja figura nie nadaje się do publicznego pokazywania i coraz częściej czuję się skrępowana nawet obecnością służących. Do ich pomocy uciekam się tylko w ostatecznych sytuacjach. Zresztą naciągnięcie na siebie pantalonów, halki, stanika i przypominającej namiot sukienki nie jest znowu takie trudne. Woda w dzbanku na toaletce jest zimna, ale zupełnie mi to nie przeszkadza. Nalewam odrobinę do porcelanowej miski i ochlapuję twarz, dokładnie przemywając oczy. To nieco studzi moje emocje i, o dziwo, czuję się rześko, pełna energii na nowe wyzwania. Przyglądam się odbiciu w lustrze i z ulgą dostrzegam, że piegi wyblakły, a ogorzała latem twarz stała się bledsza. Choć uwielbiam pławić się w słońcu, nie lubię opalenizny. Opalona twarz wydaje się taka pospolita. — 144 —


Z namaszczeniem sięgam po niewielki słoiczek przywiezionego przez ojca z Berlina kremu Nivea, i jak zwykle, nim zanurzę w nim palec, unoszę go do nosa i zaciągam się przyjemnym bawełnianym zapachem. To cudowna odrobinka luksusu, na który mogę sobie pozwolić każdego dnia. Moje małe ulotne szczęście. Jestem na tyle bystra, by się domyślać, że jego nazwa pochodzi od łacińskiego niveus, czyli biały.

Jedno z pierwszych opakowań kremu Nivea, którego twórcą był właściciel apteki w Hamburgu, Paul C. Beiersdorf. Wszystko zaczęło się od opatentowania w 1900 roku emulgującego euceritu, nazywanego „pięknym woskiem”, który stał się bazą kremu. Był to pierwszy na świecie tego typu produkt: powstał w 1910 roku, a masowa produkcja ruszyła rok później

Zamyślona nakładam krem na twarz, delikatnie wklepuję go opuszkami i wmasowuję. Przymykam oczy i przez chwilę czuję się rozpieszczana. Gdy krem się wchłonie, przypudruję nos i małą szczoteczką z wazeliną zmieszaną z odrobiną sproszkowanego węgla wyszczotkuję rzęsy. Uwielbiam, gdy są ciemne. Sprawiają wrażenie gęstszych i dłuższych, niż są w rzeczywistości. — 145 —


Zbliżam twarz do tafli lustra, delikatnie rozchylam usta, jednocześnie usiłując szczoteczką rozdzielić sklejone włoski. Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, ale zawsze gdy szczotkuję rzęsy, otwieram usta. To jak połączony ze sobą mechanizm. Uśmiecham się do siebie i przyglądam efektowi, zastanawiając się, czy nie powinnam przyciemnić również brwi. Nim podejmę decyzję, drzwi nagle się otwierają i jak gdyby nigdy nic staje w nich mój zadowolony z siebie małżonek. – Obudziłaś się? Myślałem, że jeszcze drzemiesz. Dzień dobry, kochanie. Podchodzi i całuje mnie w usta. Z rozkoszą oddaję pocałunek i na chwilę stajemy się jednym ciałem i jedną duszą. Wyraźnie czuję zapach wody kolońskiej i przyjemną rześkość, którą daje spacer po mroźnym powietrzu. To sprawia, że nagle trzeźwieję. – Co to byli za ludzie? – Odsuwam się i wyczekująco patrzę mu prosto w oczy, nie pozwalając, przynajmniej teoretycznie, by umknął spojrzeniem. – Jacy ludzie? Coś ci się przyśniło. – Uśmiecha się jak zawodowy łgarz, czym doprowadza mnie do furii. – Nie rób ze mnie idiotki! Słyszałam te wasze szepty, to namawianie się! Powiesz wreszcie, o co chodzi?! – Nie powinnaś zajmować tym swojej ślicznej główki, kochanie. Skup się na naszym chłopczyku. – Nie denerwuj mnie i nie mydl mi oczu. – Rozeźlona tupię nogą. – Im mniej wiem, tym bardziej się boję, a moja wyobraźnia pracuje pełną parą, tworząc dramatyczne wizje. I zapewniam cię, że nie jest to dobre dla naszego dzieciątka. – Przeciągasz strunę, kochana, przeciągasz! I bierzesz mnie pod włos. – Uśmiech znika z jego ust, które zaciskają się w wąską, pobladłą kreskę. – Mów – naciskam, jednocześnie dźgając go palcem. – No więc, wojna dobiega końca. – To już mówiłeś, ale co wy znowu wymyśliliście? — 146 —


– Gdy Niemcy jak zbite psy wrócą do siebie, zyskamy szansę na wolność i odzyskanie tego, co nasze. – A jaki ty konkretnie masz w tym udział? – Tylko pośredniczę w przekazywaniu wiadomości. Boże, jaka jestem na niego zła! Jak mnie denerwuje tym stoickim spokojem, brakiem szczerości, uciekaniem wzrokiem. Brakiem zrozumienia, że to nie zabawa, że naprawdę może się stać coś złego. Łomotanie do drzwi przerywa naszą rozmowę. – Szybko! – w otwartych z impetem drzwiach pojawia się pobladła twarz Klary. – Pani idzie! Szybko, mówię! – Coś się stało? – Jej bladość sprawia, że krew spływa mi do pięt, a obrazy wszystkich nieszczęść tego świata, które mogły spotkać Wiki, napierają na mnie z całą mocą. – Pani idzie szybko! – Do cholery! – Wyrywa mi się słowo, którym się brzydzę. – Powiedzże wreszcie, co się stało! – Panienka Franciszka! – Co z nią? – Ja tam nie wiem, ale pani starsza kazała biec po panią, to żem pobiegła. Elżunia szlocha w kącie! Pani! Ja nie wiem, co robić! Spoglądamy na siebie z Konstantym i nie musimy nawet nic mówić. Dziewczynie musiało się pogorszyć. Bez słowa, poganiani przez kucharkę, drepczemy za nią na pięterko, gdzie mieszkają Franciszka z matką. Już na schodach słyszymy rozpaczliwy jęk i płacz, który w miarę podążania na górę staje się coraz wyraźniejszy, by wreszcie przejść w niemal zwierzęcy skowyt. Przeczuwam najgorsze. Strasznie boję się tego, co prawdopodobnie za chwilę zobaczę, i odruchowo chwytam rękę męża. Jest równie lodowata jak moja, lecz Kostek oddaje pocieszający uścisk, który przebiega przez moje ciało niczym elektryczny impuls. – Spokojnie, wszystko będzie dobrze. — 147 —


– Nie dam rady – jęczę cicho i kulę się w sobie. Tak zazwyczaj ruchliwe dziecko w moim łonie też zamiera, najwyraźniej wyczuwając moje emocje. – Boże, nie mogę. – Usiądź. – Na górze Konstanty usiłuje mnie popchnąć na stojącą w korytarzu niewielką sofę w stylu Ludwika XIV, którą kilka miesięcy temu kazałam obić nowym zielonym adamaszkiem. – Nie ma mowy! Wolę mieć to za sobą. Gdy wreszcie docieramy do otwartych na oścież drzwi sypialni gości, naszym oczom przedstawia się dramatyczny widok. W łóżku, w białej batystowej koszuli z haftowaną stójką, leży nienaturalnie blada Franciszka z zasinionymi ustami. Wygląda, jakby spała. Taka cicha, spokojna, z lekkim, ironicznym uśmiechem w kąciku ust. Jej białe ręce spoczywają wzdłuż ciała na sztywno wykrochmalonej pościeli i wszystko wydawałoby się normalne, gdyby nie to, że jej klatka piersiowa nie unosi się ani nie opada z kolejnym oddechem. Nie dzieje się nic. Nieruchomy obraz. Jakby zatrzymał się czas. Wystraszona, zaklinam rzeczywistość i czekam, aż dziewczyna wreszcie zachłyśnie się powietrzem. Ale nic takiego nie następuje. Na podłodze przy łóżku klęczy Janina, zapłakana, rozczochrana, w wymiętej sukni, a jej cera jest równie przezroczysta i pergaminowa jak u nieżyjącej córki. Zapamiętała się w rozpaczy. Jest nieobecna, głucha na nasze kroki, na mój głos. Obojętna na dotyk, gdy pochylam się i kładę dłoń na jej plecach. Serce bije mi jak oszalałe, jakby chciało nadrobić brak uderzeń serca dziewczyny, które już nigdy nie zatrzepocze w jej piersi. Jestem przerażona. Nie mam pojęcia, co powiedzieć. Co wypada powiedzieć. Czy są jakieś grzecznościowe formułki w wielkiej encyklopedii savoir-vivre’u, której w znacznej mierze podporządkowane jest nasze życie? Konwenanse wciskają się w każdy kąt naszej prywatności, odbierając — 148 —


spontaniczność i tłumiąc to, co mogłoby podpowiedzieć serce. To należy, tego nie wypada. Zasady, zasady, zasady. Nakazy, zakazy, wymagania i oczekiwania. Można się w tym wszystkim pogubić. Czy są jednak jakaś rada, sugestia, co powinno się powiedzieć zrozpaczonej matce, która właśnie żegna się z ukochanym dzieckiem? Wyprawia je w samotną podróż w nieznane? Już nigdy nie usłyszy jego głosu ani nie zobaczy uśmiechu? Stoję jak słup soli niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Słowa nie układają się w zdania, jakby niespodziewanie uleciały mi z głowy i nie miały zamiaru już nigdy do niej powrócić. Rezon odzyskuje natomiast Klara. Bardziej oswojona ze śmiercią zaczyna dyrygować. Dla niej sytuacja wydaje się wręcz naturalna jak zabicie kapłona na niedzielny rosół. – Posłałam po doktora, może on co zaradzi? Chociaż jak na moje, to lepiej posłać po księdza, co by się pomodlił za duszę nieszczęśnicy. Zara powiem Wiśniewskiemu, żeby skoczył do wsi po proboszcza. – Dziękuję. – Patrzę na nią z wdzięcznością. – To ja pójdę zaparzyć ziółek – oświadcza na odchodnym. – Ziółek? – O czym ona mówi? W tych okolicznościach mamy popijać herbatkę? – No, na uspokojenie. Dla starszej pani. Latem nazbierałam melisy, tera nada się w sam raz. – Znakomicie, dziękuję. – Moja matka zawsze na podorędziu miała rumianek, melisę, dodawała do nich dziurawca, korzeń arcydzięgla, szyszki chmielu i świeże liście mięty. – Kucharka się zamyśla, przywołując w pamięci dawne obrazy i receptury. – Suszyła i siekała to wszystko i w słoju trzymała taką mieszankę, a jak świętej pamięci nasza dawna pani miała te swoje humory, to jej podawała. – Patrzy na mnie — 149 —


z wyższością, jakby zdradzała tajniki z pracowni alchemika. – To ją uspokajało i teraz pewnikiem też pomoże. – Dobrze, dobrze, niech Klara zaparzy i przyniesie w dzbanku do stołowego. – Jak pani chce, ale ja to bym tu przyniosła… – Niech Klara robi, jak mówię. Wzrusza ramionami i niezadowolona, że musi przekazać mi stery, mrucząc coś zapewne niecenzuralnego pod nosem, obraca się na pięcie i ostentacyjnie wychodzi. Jej gderanie jakby przywróciło mi siły i pozwoliło zebrać myśli, odrywając na chwilę uwagę od śmierci. – Pani Janino… Kobieta spogląda zdziwiona, jakby dopiero teraz dostrzegła moją obecność. Mruga gwałtownie i z jej spieczonych, nabrzmiałych od płaczu ust z mozołem dobywa się jedno słowo: – Tak? – Tak nie można. – Klepię ją po plecach. – Tak nie można. – Tak? To głuche „tak” jest jak zapowiedź kolejnego nieszczęścia. Konstanty stoi w progu i wygląda, jakby miał zamiar zaraz uciec. I wcale mu się nie dziwię, bo najchętniej zrobiłabym to samo. – Nie można się tak zatracać – szepczę uspokajająco. – Stało się nieszczęście, ale nasza kochana Franciszka jest teraz w lepszym miejscu. – Tak? – Janina zachowuje się jak ogłuszona. Daję znak Kostkowi, który wreszcie powoli podchodzi i z trudem dźwiga nieszczęśnicę z parkietu. – Proszę dać sobie pomóc – mówi cicho, jakby się obawiał, że każde słowo może ją jeszcze bardziej zranić. Janina bez protestów, jak w transie, podtrzymywana przez jego silne ramię, daje się sprowadzić po schodach i posadzić przy stole w jadalni. — 150 —


Pokój wydaje się niepokojąco duży. Zbyt pusty i chłodny, żebyśmy poczuły się w nim przytulnie. Nasze nieszczęście, ból i rozpacz zawieruszają się wśród mebli i ciężkich zasłon w oknach. Elżbieta siedzi w kącie, głucha na słowa pocieszenia. Otępiała. Dla młodej dziewczyny tak nagła śmierć kobiety niewiele od niej starszej jest szczególnie straszna. Kiedyś przyłapałam ją nawet na tym, jak zmusiła się do kaszlu w białą chusteczkę i później sprawdzała, czy nie ma na niej krwi. W milczeniu nalewam cierpki napar i podsuwam kobiecie srebrną cukiernicę, licząc, że sama po nią sięgnie. – Proszę się napić, to pani pomoże. – Tak? – Z pewnością. – Nabieram powietrza i na jednym wydechu wyrzucam z siebie: – Proszę pomyśleć, jak Frania strasznie się męczyła w ostatnich dniach, jak pluła krwią, nie mogła złapać tchu, jak bardzo cierpiała. – Tak? – Janina najwyraźniej jest w szoku. – Długo z nią wczoraj rozmawiałam. – Naprawdę? – Nareszcie się ożywia i uważnie patrzy na mnie zaczerwienionymi oczami. – Tak. – Klepię ją po dłoni z nadzieją, że mój gest doda jej choć odrobinę otuchy. – Długo rozmawiałyśmy. – O czym? – Nie pamiętam dokładnie, o różnych rzeczach, ale pod koniec Franciszka powiedziała coś ważnego, o czym powinna pani wiedzieć. – Co takiego? – Jest pełna napięcia i wyczekiwania, a ja w przypływie strachu zaczynam się zastanawiać, czy mam prawo podzielić się tajemnicą jej zmarłej córki. Wreszcie dochodzę do wniosku, że Franciszka by tego chciała. Za wszelką cenę pragnęłaby ulżyć rozpaczy matki. – Powiedziała, że jest wdzięczna, iż ją pani tu przywioz­ ła. Że jest tak pięknie i cieszy się z każdego widoku, drobiazgu. — 151 —


– Boże! – Ale wyznała też, że ma jedno marzenie. – O Boże, już go nie spełnię. Niczego jej nie podaruję! Nie zdążyłam! Dlaczego nie wiedziałam o niczym wcześ­ niej? Dlaczego nic mi nie powiedziała? Przecież… – Proszę posłuchać – przerywam jej w pół słowa. – Ona wiedziała, że odchodzi. Że to koniec. – Tak myślisz, moje dziecko? – Chwyta się tych słów. – Jestem pewna. Wyraźnie o tym mówiła. Ale też powiedziała, że bardzo cierpi i marzy, żeby już umrzeć. – Nie może być?! – Patrzy na mnie wystraszona, jakbym zdradziła, że jej ukochana córka dopuściła się śmiertelnego grzechu. – Ale tak nie wolno! – Czasem człowiek jest tak umęczony i ma świadomość, w jak beznadziejnym znalazł się położeniu, że takie słowa i pragnienia są uprawnione. – Boże, jaki… – Franciszka wymodliła sobie to zaproszenie do Pana. Gdyby On miał wobec niej inny plan, nie wysłuchałby jej błagania. Musimy się z tym pogodzić. Cieszyć się, że już nie cierpi, i skupić na tym, że kiedyś znowu połączymy się w niebie. Myślę, że Franciszka miała dużo szczęścia i zasłużyła na to, że Jezus zapragnął mieć ją przy swoim stole. Nie wiem, skąd przychodzą mi do głowy tak wielkie, z pozoru nawet rozsądne słowa, ale najważniejsze, że odnoszą skutek. Janina wydaje się nieco uspokojona. A może to nie moje tłumaczenie, tylko efekt działania naparu? W sumie, jakie to ma znaczenie? Oby kobieta przestała rozpaczać, zaczęła racjonalnie myśleć i pogodziła się z tym, że współczesna medycyna jest bezradna wobec zabójczej gruźlicy. Nie wiem, ile czasu spędzamy przy stole, ale zaczyna mnie coraz bardziej boleć kręgosłup i dokucza silny ucisk na pęcherz. Dwukrotnie ją przepraszam i oddalam się do łazienki, przy okazji odciągając Kostka. – Posłuchaj, wiesz, co się dzieje z Wacławem? — 152 —


– Nie mam pojęcia, ale mnie też zdziwiło, że nie czuwa przy narzeczonej. – Drapie się po potylicy, jak to ma w zwyczaju, po czym zadaje pytanie, które i mnie dręczyło kilku dni: – Sądzisz, że on ją szczerze kochał? – Nie wiem, też się nad tym zastanawiałam. Wczoraj Franciszka wyznała, że zamierza zwrócić mu wolność, ale biedaczka pewnie nie zdążyła tego zrobić. Myślałam, że wybrał się… – Chyba nigdzie się nie wybrał albo z kolei wyjechał całkiem daleko, bo parobek mówił, że od wczoraj nie ma jednego konia. Nawet mnie pytał, czy coś o tym wiem. Ale teraz przychodzi mi do głowy, że nasz fircyk może zrejterował. – W sumie, co za różnica? Rzeczywiście, Wacław rozpłynął się jak poranna mgła, Janina pogrążyła się w cierpieniu, a nieszczęsna teściowa przystąpiła do działania, wyczuwając kolejną misję, której mogłaby się oddać bez granic. – Koniecznie musimy zrobić jej zdjęcie. – Ale… – Nie ma żadnego ale. Powiedz, Janinko, czy masz jaką fotografię swojego dziecięcia? – mówi i zachowuje się tak, jakby Franciszka nie była dorosłą kobietą, tylko bezradnym niemowlęciem. – Jak była malutka, byliśmy na wczasach u ciotecznej siostry matki, Rozalii, w Ostrowcu. Tam w zakładzie fotograficznym… – Dobrze, dobrze, ale Frania była wtedy mała, a zdjęcia z obecnego czasu nie masz. – Nie. – Widzisz! – woła triumfalnie. – A pamięć jest zawodna i sama się przekonasz, jak szybko czas zamaże ci rysy córki w pamię… – Nawet tak nie mów! Matka nigdy nie zapomni swojego dziecka. — 153 —


Reklama zakładu fotograficznego J. Kołeckiego, aktualnie najstarszego w Polsce

– Oczywiście, ale jak będziesz miała fotografię, zapamiętasz ją lepiej. Teściowa nie ustępuje. W efekcie jeszcze tego samego dnia niezadowolony z obrotu spraw Hipolit wyrusza do Poznania, by nazajutrz wrócić z trumną i poważnym fotografem, który rozkłada w salonie swoje sprzęty. Poznański zakład fotograficzny Engelmanna przy Wilhelmstrasse stał się ulubionym naszej rodziny, to dzięki niemu utrwalamy najważniejsze chwile naszego życia; te smutne i te radosne. Towarzyszy im rodzina zmarłej, która pofatygowała się własnym odrapanym samochodem i zapowiedziała, że zostanie do dnia pogrzebu. Energiczny, sympatyczny fotograf w średnim wieku, z sumiastym wąsem i bystrym spojrzeniem niemal czarnych oczu, panoszy się po domu, wydając polecenia i poprawiając coś przy kliszach. – Ja bym zdjęcie zrobiła na stelażu. – Włącza się jak zwyk­le teściowa. – Tak będzie najlepiej. Jak kuzynka Marianna robiła… – To mówiąc, pokazuje piekielny sprzęt, — 154 —


Reklama zakładu fotograficznego J. Engelmanna w Poznaniu

który za pomocą obręczy w pasie i uchwytu na szyję ma utrzymać nieboszczkę w pionie. – I domalowałabym oczy. – Zadowolona, że ponownie znalazła się w centrum uwagi, wskazuje na zamknięte powieki zmarłej. – A ja nie pozwolę na taki cyrk w moim domu! – oponuję rozeźlona. Jeszcze tylko tego brakowało, żeby farbkami malować trupowi tęczówki i źrenice. Przecież to istne przedstawienie! – To jest przyjęta moda… – Najwyraźniej nie jestem jej zwolenniczką! – Odruchowo głaszczę brzuch, usiłując się uspokoić. – Ja na twoim miejscu… – Na szczęście nie jest mama na moim miejscu, to jest mój dom i to moje pieniądze pan otrzyma za usługę. – Jak łaskawa pani sobie życzy – syczy z ironią. Nadyma się i obrażona milknie na dłuższą chwilę. Mimo obiekcji teściowej, która w fotografa i jego aparat wpatruje się jak w ósmy cud świata i najchętniej sama — 155 —


Zdjęcie pośmiertne Franciszki

pozowałaby do zdjęcia, milczenia Janiny i wątpliwości Konstantego pod wieczór wszystko jest gotowe. Po moich sprzeciwach Franciszka do zdjęcia spoczywa w ozdobionej kwiatami trumnie, za którą stoi tyleż zmartwiona, ile zaciekawiona rodzina. Trwanie w bezruchu wydaje się ciągnąć w nieskończoność i gdy wreszcie fotograf mówi: „Już”, wszyscy oddychają z nieskrywaną ulgą, a ja nadal się zastanawiam nad tą upiorną modą. Oczywiście rozumiem potrzebę i chęć sportretowania ukochanej osoby, ale dlaczego niektórzy nie myślą o tym za jej życia? Gdy pierwszy raz zobaczyłam zdjęcie post mortem, byłam w takim szoku, że nie mogłam oderwać oczu od siedzącego malutkiego dziecka w białej sukieneczce, podtrzymywanego przez usiłującą się ukryć za oparciem krzesła matkę. Co musiała czuć ta kobieta? Jakież to potworne! — 156 —


Za sprawą teściowej moda na zdjęcia pośmiertne wdarła się również do naszej rodziny i jeszcze nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Gdy zagadnęłam fotografa, zaczął tłumaczyć, że trudno się robi zdjęcie maluchom, które nie sposób utrzymać w bezruchu, a tak przynajmniej jest gwarancja, że fotografia nie będzie poruszona. On jednak najbardziej lubi fotografować martwe zwierzęta, bo towarzyszą temu mniejsze emocje. A poza tym nie musi korzystać z niewygodnych stelaży, żeby podtrzymać w oczekiwanej pozie martwego delikwenta. Upiorne! Dla mnie już wystarczająco przerażające jest to, że ciało Franciszki w pięknej olchowej trumnie, choć rozważanie tu aspektu estetycznego jest dość kontrowersyjne, spoczywa w jednym z mniejszych pokoi na parterze. Za katafalk posłużyła szeroka ława przyniesiona z kuchni, a na obłożonych czarną bibułą stołkach zostały postawione dwa posrebrzane lichtarze. Pomieszczenie jest zaciemnione, co sprawia, że powietrze i aura w nim są koszmarne niczym z przedsionka czyśćca. W dodatku nieustające modlitwy ludzi, którzy, choć nie znali Frani, przychodzą z okolicy, są jak złowieszcze staccato, które kładzie się strachem na mojej duszy. Tak bym chciała, żeby było już po pogrzebie! Tymczasem ten ma się odbyć za dwa dni, w piątkowe południe. Ksiądz specjalnie musiał wrócić z rekolekcji u biskupa i nie wydaje się zadowolony z zaistniałej sytuacji, lecz my jesteśmy wdzięczni, że mszy nie będzie odprawiał młody wikariusz, który ma jeszcze mleko pod nosem i zdarza mu się mylić kolejność modlitw. Najważniejsze, że Frania zostanie pochowana przed niedzielą. Nie mam pojęcia, skąd przekonanie, że ciało należy złożyć w grobie przed dniem świętym, ale jest to w nas tak głęboko zakorzenione, że nie wyobrażamy sobie, aby mogło być inaczej. Jest jeszcze jeden problem. Zupełnie nie wiem, jak rozlokować w pokojach całe to towarzystwo. W końcu przestaję się przejmować i za namową Ady ścielimy sienniki na — 157 —


podłodze w przylegającym do kuchni stołowym, z którego rodzina korzystała sporadycznie. Jakoś się utarło, że nawet jeśli jesteśmy sami, prosimy o podanie posiłków w jadalni. Zwyczajnie jest przestronniejsza, a przez wysokie i szerokie okna wpada więcej światła. Poza tym lubię patrzeć na stary kredens i jeszcze starsze porcelanowe filiżanki.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.