Wrzeciono Boga

Page 1

WRZECIONO BOGA KŁOSY Andrzej H. Wojaczek

„Kłosy” to tom pierwszy śląskiej sagi „Wrzeciono Boga” pióra Andrzeja H. Wojaczka. Wiele wydarzeń z książki miało miejsce w rzeczywistości – zawarł je w pisanym przez całe życie pamiętniku wuj autora, Ślązak, którego życie wpisało się w epokę burzliwych przemian i wstrząsów pierwszej połowy XX wieku. Inne - zrodzone w wyobraźni pisarza – tworzą swobodną interpretację dawnych czasów i miejsc. FRAGMENTY I Płoszy go dźwięk – odgłos, jaki zwykle wydaje z siebie ten, kto nieopatrznie postawi bosą podeszwę stopy na ostrej krawędzi. Teofil unosi głowę… Nad nim – metr wyżej, może półtora – wystaje z muru gzyms parapetu. Mieszkanie kierownika – terra incognita. Zapamiętał z lekcji geografii. Odgłos powtarza się. Jeszcze raz i ponownie. Ciekawość rozpala wyobraźnię chłopca, podpowiada, że aby dotrzeć do źródła tajemniczych dźwięków, dłonie i stopy muszą poszukać solidnego oparcia pośród wątłych gałęzi winnego szkieletu. Teofil nie waha się ani chwili, już taki ma charakter, krew nie woda, wszędobylski wichlyrz, jak to często słyszy z matczynych ust. Pręży dziecięce muskuły, czyli obciągnięte skórą kości, i – zagryzając zęby – gramoli się kawałek po kawałku. Okno mieszkania państwa Ploschke jest coraz bliżej, w zasięgu ręki. Teofil nie ma już najmniejszych wątpliwości, iż dźwięki, które wabią chłopaka jak syreni śpiew, dobiegają właśnie stamtąd. Jeszcze


parę centymetrów, jeszcze trochę… Czuje, jak powoli dopada go zmęczenie, palce drętwieją, a mięśnie zaczynają drżeć z wysiłku i… strachu. Nie, żeby Teofil bał się wysokości, co to, to nie; wspinaczka po drzewach to dla niego chleb powszedni. Sęk w tym, że jakoś nie bardzo wierzy poskręcanym w dziwaczny sposób gałęziom winorośli. Udało się! Dłonie chłopca opierają się na parapecie. Teofil wstrzymuje oddech. Serce trzepocze w piersi jak ptak złapany w garść, krople słonego potu napływają do oczu. Nieśmiałe podejrzenie kiełkuje w umyśle chłopaka – jeszcze zbyt niedorzeczne, nazbyt daleko idące przypuszczenie. A jednak! Czuje, jak krew uderza mu do głowy. Ostrożnie wychyla czubek głowy ponad poziom parapetu, z największą ostrożnością próbuje zajrzeć do izby, ale w szybie odbija się tylko rozogniona kula słońca i rozdziawiona, wykoślawiona gęba Teofila. – Ja! Ja! Sehr gut! – jęczy kobieta w regularnie powtarzających się sekwencjach. Teofil przyciska nos do szyby, marszczy czoło, wytęża wzrok. I spływa na niego objawienie. Kurtyna opada i oczom chłopaka ukazują się dziwy nad dziwami, sekrety, które dotąd starsi koledzy przemycali półsłówkami w szemranych rozmowach. Frau Ploschke… Pani kierownikowa… Taka młoda i powabna. Opiera ręce o framugę okna, szeroko, jakby chciała je objąć, zamknąć w ramionach. Wygięta w łuk. Zamknięte oczy. Głowa odrzucona do tyłu. Włosy spływające lśniącą kaskadą w rytmicznych podrygach, konwulsjach, które wprawiają w ruch jej gibkie ciało, teraz osłonięte jeno cieniutką jak woal haleczką, spomiędzy której wylewają się zapierające dech krągłości, rozbujane walory, no… cycki jak w mordę strzelił, najprawdziwsze babskie cycki, jezderkusie! Dorodne, wydatne, zakończone sterczącymi wisienkami! W dodatku nie byle czyje, bo to cycki kierownikowej, za którą oglądają się wszystkie chłopy we wsi! Teofil czuje, jak oblewa go fala gorąca – przedziwne uczucie, rodzaj nieznośnie rozkosznego mrowienia, które przenika chłopca na wskroś. Coś w głowie krzyczy, żeby spływał stamtąd jak najszybciej, brał nogi za pas,


bo to niedobrze się skończy, że wystarczy chwila, moment, w którym Frau Ploschke otworzy oczy i po drugiej stronie szyby napotka wzrok wścibskiego podglądacza. Ale Teofil jest głuchy na podszepty zdrowego rozsądku, którego resztki kołaczą w ogarniętej pożogą głowie nastolatka… Przyklejony do ściany budynku, chłonie fascynujące widowisko, smakując słodycz zakazanego owocu. – Ja! Ja! Ja! Okrzyk kierownikowej przywraca Teofila do życia. Uświadamia mu, że obraz, który kontemplował dotąd w bezbrzeżnym zachwycie, ma głębszy wymiar; kryje mroczną tajemnicę, której znaczenia chłopak nie potrafi jeszcze właściwie zinterpretować. Bo jakże to? Kierownik Ploschke na obiedzie u Szweblika, a Frau Ploschke w ekstazie!? Gałąź, na której opiera się Teofil, pęka z suchym trzaskiem! Chłopiec traci oparcie; ręce omdlewają z wysiłku, a przerażenie zagląda do oczu. – Ach du liebe Zeit! Was ist passiert?! Okrzyk Frau Ploschke uświadamia chłopcu, że właśnie został zdemaskowany. W przypływie desperacji wierzga nogami, chcąc znaleźć wśród winnej latorośli choćby najmniejszy punkt zaczepienia. Koniec żartów. W mieszkaniu Ploschków ziemia pali się pod nogami. Teofil słyszy nerwową krzątaninę, wymianę podniesionych głosów. Ktoś próbuje otworzyć okno, mocuje się z klamką, której zgrzyt jeży Teofilowi włosy na karku. – Schnell! Schnell! Raz kozie śmierć! Teofil zwalnia uchwyt. Czuje, jak niewidzialne szpony ciągną go w dół, ku ziemi, kalectwu lub śmierci – oto kara za zuchwałość, sposób, w jaki okrutny los rozlicza śmiałków, którzy odważyli się przeniknąć głębię misterium. Przyjdzie mu teraz dumać w wieczności nad maestrią cycków Frau Ploschke… Wyciąga przed siebie ręce, które osuwają się po liściastym zboczu, roztrącają kiście winogron. Gałęzie stawiają daremny opór rozpędzonemu ciału, szarpią ubranie w niemym geście protestu. I nagle jakaś siła osadza Teofila w przestrzeni, wydusza z płuc ostatni dech, ale… to nie ziemia! To Chimek, którego potężne ramiona przyciągają Teofila do parapetu jak magnes. – Mom cię! – Niedźwiadek sapie z wysiłku, z przejęcia, pieron wie, z czego


jeszcze, dyszy jak parowóz. I wciąga przyjaciela do środka. – Mało brakowało… – Wiejemy, Chimek! – Teoś odzyskuje rezon. Z głębi budynku dolatuje odległy tupot pośpiesznych kroków. – Wiejemy natychmiast! II Trzasnęły drzwi wyjściowe i z chałupy jak z procy wystrzelił Witek. Wyraźnie wzburzony, czerwony na twarzy, w rozchełstanej koszuli. – Serca nie mocie, ojciec! – krzyknął łamiącym się głosem w stronę barczystego mężczyzny, który w ślad za nim pojawił się na progu domostwa. – To jedno wam powiem! – Głupiś! Jakbyś trochę pomyśloł, to byś zrozumiał, w czym rzecz. Tu o ciebie chodzi, synek! Witek parsknął z politowaniem. – Jakby o mnie chodziło, to byście się z matką radowali moim szczęściem! – Żodyn człowiek nie zazno szczęścia w niemieckiej rodzinie! – Zrozumcie, ojciec! – Styknie, że już pierworodnego mi Szwaby ubiły! – Kondusia to wy zostowcie w spokoju. On całe życie szukoł śmierci! Nie dziwota, że w końcu sama się o niego upomniała! – Nie oddom Niemcom drugiego syna! – warknął stary. – Za nic w świecie! – Ale o czym wy, ojciec, godocie? – W głosie Witka pojawiły się histeryczne tony. – Dobrze wiycie, że od dziecka momy się ku sobie! Jo przaja Indze, Inga przaje mnie! Aż tak was to w oczy bodzie? Ojciec machnął ręką, jakby oganiał się przed wyjątkowo dokuczliwą muchą. Słowa Witka zdawały się nie robić na nim żadnego wrażenia. – Mosz swoje lata, Wituś… Zrobisz po swojemu. Chcesz się żenić, żeń się, ale ojcowskiego błogosławieństwa nie dostaniesz! Chyba że po moim trupie! – Dejcie se pozor, ojciec, żebyście nie wykrakali! – Straszysz mnie, synek? – Oblicze ojca stężało, a bruzda na jego szerokim czole wyglądała z daleka jak ślad po cięciu siekierą. – Godom do ciebie! Ale Witek ani myślał słuchać. Obróciwszy się na pięcie, zacisnął pięści


w ułak i jak strzała pognał przed siebie. Wpadł do stodoły, aż się zakurzyło, i rzucił się na słomę. Przez chwilę mamrotał coś niewyraźnie pod nosem. Witek i Inga od dawna mieli się ku sobie. Inga była córką kowala, jedynaczką gryfną jak malowanie. Miała jednak tę zasadniczą wadę, że urodziła się w niemieckiej rodzinie. Jeszcze kilka lat temu nie miałoby to większego znaczenia, jednak po tragicznej śmierci Konrada coś w ojcu pękło. Zawziął się sromotnie i zapowiedział, że póki żyje, zgody na Witkowy ślub nie da. Teofil współczuł bratu, ale co zrobić, kiedy ojcowska wola święta? Z gardła Witka wyrwał się szloch. Teofil zadrżał, przeszyty powiewem nagłego chłodu. W gardle poczuł gulę strachu, wybałuszył oczy jak ryba wyrzucona na brzeg i zatkał sobie uszy. Nie chciał tego słuchać! Sto razy bardziej wolał Witka, który się wściekał, miotał obelgi, Witka tłukącego szyby kamieniami niż lejącego łzy. Było coś dziwnego w jego zachowaniu, w pełnym żałości udręczeniu, w przypominającym zbitego psa skuleniu… Coś niepojętego, trudnego do opisania, a jeszcze trudniejszego do zrozumienia. I wtedy przyszła Teofilowi do głowy prawda, nauka twarda jak pięść wbita w policzek. W tej jednej chwili uświadomił sobie, że łzy łzom nierówne. Płakali, owszem, nie jeden raz! Wyli, kiedy Kudłacz wpadł do studni – jego pełen rozpaczy pisk śnił się Teofilowi po nocach; ryczeli, kiedy ojciec zeprał ich pasem za to, że przywiązali do Rolfa drabiniok z małą Anulką. Rolf był bernardynem, zaś Anulka sąsiadką, która jeszcze roczku nie skończyła. Bajtel cudem wyszedł nietknięty z rajzy psim zaprzęgiem zafundowanej przez braci; co tam „nietknięty” – rozchachany od ucha do ucha, czego niestety nie można było powiedzieć o Anulczynej matce. Kobieciny mało co szlag nie trafił! Płakali, kiedy Witek oblał się wrzątkiem i skóra na nodze pomarszczyła mu się jak stary kartofel, płakali przy trumnie ujca Ericha i nad pustym grobem Kondusia… ale to były inne łzy, zupełnie niepodobne do tych, które teraz toczyły się po policzkach zagrzebanego w słomie Witka.. III – On wie… – szepcze Inga. – Wie, że ty i ja… – I co z tego? Gówno mnie to obchodzi! – Ciebie mało co obchodzi, Witek! Wiesz, co się stanie, kiedy prawda


o nas wyjdzie na jaw? Wyrzucą mnie ze służby! – Tylko to się dla ciebie liczy? Służba u Herzoga? Nic więcej? – Nie rozumiesz, Wituś! – Inga łapie chłopaka za koszulę. – Tutaj mogę być kimś! Kimś! – powtarza z naciskiem. – Dość mam bycia kowalową córką. Kto raz zakosztował życia w książęcym pałacu, nie wyobraża sobie wracać na wieś do chałupy. Witek spogląda na Ingę z pogardą. – Za dużo sobie wyobrażasz – mówi. – Przebywanie na pańskim dworze nie zrobi z ciebie jaśnie panienki, Inga! Ze wsi pochodzisz! Nic tego nie zmieni, choćbyś nie wiem ile szwabskich brudów wyprała i szwabskich rzyci podtarła! – Nie zapominaj, że ja też jestem Szwabką! – Oczy Ingi zwężają się w kocie szparki. – Wtedy, w stodole, jakoś nie czułeś odrazy do Szwabki! A jak tak chcesz ze mną gadać, to ci powiem, że twoje dziecko też będzie pół-Szwabem, czy ci się to podoba, czy nie! Witek przełyka ślinę, do białości zaciska pięści opuszczonych wzdłuż tułowia rąk. Kłótnia znowu wisi w powietrzu, jeszcze bardziej zapiekła niż przedtem, bezwzględna i krwawa. Wieczór maluje na granatowym horyzoncie drobne plamki gwiazd, w oddali szczekają psy, niespokojne, zajadłe. Witek nie mówi nic, opuszcza głowę, rozluźnia knykcie. Nic tu po swadzie, niepotrzebna awantura, kiej biedy za tyle! Po co do gardeł sobie skakać, kiedy świat wali się w podstawach? Inga też powoli się uspokaja, patrzy na Witka jakby ze współczuciem. Robi jej się głupio. – Przepraszam, Witek… Poniosło mnie. Obejmuje chłopaka, ten krzywi się z bólu, ale oddaje pieszczotę. Zamyka Ingę w ramionach, jakby chciał ją schować przed światem, ludźmi i przyszłością. – Pogadam z ojcem raz jeszcze. – Głos Witka brzmi wyjątkowo głucho, dobiega jakby spod ziemi. – A przynajmniej spróbuję. Nie wiem, czy to co pomoże. Stary zawzięty, łatwo zdania nie zmieni. – Zrób to dla mnie, Wituś. Dla nas… Inga bierze rękę Witka i kładzie ją sobie na brzuchu. Witek czuje w ustach gwałtowną suchość, oczy mu wilgotnieją, zachodzą łzami. Bolą pogruchotane kości, ale najbardziej boli skołatane strachem serce. Co teraz będzie? Witek czuje, że jakaś słabość go


bierze. Osuwa się ciężko na mokrą od rosy trawę, niewidzącym wzrokiem patrzy w dal, w stronę otoczonej lasem polany, na której wieczorny wiatr unosi postrzępione welony mgieł. Inga ma rację. Kiedy ciąża stanie się widoczna, dziewczyna straci posadę w pałacu Herzoga, bo dla panny z dzieckiem nie ma miejsca na książęcym dworze. A to oznacza tylko początek prawdziwych kłopotów. Mieszkańcy wioski zaczną wytykać ją palcami, szydzić z niej i kpić, czynić niedwuznaczne aluzje. Hańba spadnie na rodzinę kowala, szumnego Niemca, kiery córki upilnować nie poradził. Kluge jak nic wyrzuci Witka z roboty, bo i gdzie mu tam żyć pod jednym dachem z łajdakiem, co mu córkę zbałamucił i na złą drogę sprowadził. Nici ze ślubu, nici z wesela, nici z ciepłej posadki. Kowal nie wyda Ingi w ręce biedaka, którego familijo wobec Niemców nienawiścią zionie, o najgorsze bezeceństwa obwinia. Basta! Koniec zgody! Nienawiść jeno! I wieczna hańba. Inga wyczuwa, jakie emocje targają Witkowym sercem. Przysiada obok i obejmuje go, przyciska do piersi, głaszcze po rozpalonej twarzy. – Jakoś sobie poradzymy, Wituś… Jakoś to będzie…


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.