Uwikłana Alicja Sinicka

Page 1

Miałam wrażenie, że dostałam odroczony wyrok. To była jedyna informacja o matce, jaką dysponowałam. Czułam się nią napiętnowana. Pamiętam traumę, jaką przeżywałam przez następne dni, ciężar powiek po kolej- nych nieprzespanych nocach. Nigdy nie przyznałam się tacie, że wiem. Ta wiadomość była dla mnie jak choroba, z której musiałam się wyleczyć. Zaczęłam uporczywie przyglądać się ludziom, uspokajać samą siebie dostrzega- niem różnic w twarzach koleżanek z klasy, nieznajomych. Zatraciłam się jeszcze bardziej w wierszach. Zanurzałam się w swoim wewnętrznym świecie, czasem czułam, jak- bym zbroiła się na niepewną przyszłość. Zośka na szczęście nigdy nie wróciła do tematu. Chy- ba szybko o nim zapomniała. Ja sama też wreszcie postanowiłam do tego nie wracać. Ominąć tę część siebie, traumatyczną wiadomość o własnej matce, wyprzeć sło- wa ciotki Ireny, nie wierzyć w nie. Od roku jednak jestem strzępem siebie, próbuję zbu- dować swój wewnętrzny świat na nowo i czasem ulegam złudzeniu, że widzę szmaragdowe oczy Zośki na twa- rzach różnych dziewczyn w jasnych, puszących się wło- sach. Choć na samą myśl o takiej możliwości przecho- dzą mnie ciarki. Wjeżdżamy właśnie do Zadry. Na zielonej tabliczce pod nazwą miejscowości ktoś napisał białym sprayem: „ZROBISZ, CO ZECHCĘ”. Domy oddalone są od sie- bie o setki metrów. Michał żartuje, że tu każdy żyje na

1


odludziu. Posesje przypominają prerie albo małe farmy, choć właściwie nie wiadomo, jak się kształtuje teren za kolejnymi ogrodzeniami. Zadra ukryła się pod grubym, śnieżnym futrem jak stara, nieufna kobieta, wyniosła i zmęczona jednocześnie. Spadziste dachy domów są tak samo białe, nikt ich nie odśnieżył. Tu chyba śnieg nikomu nie przeszkadza. Wieś przyjmuje go ulegle, w przeciwieństwie do zbuntowanego miasta, z którego dwie godziny temu wyjechaliśmy. – Zaraz będziemy – powtarza wciąż to samo, a ja snuję ciche refleksje nad względnością tego słowa. „Zaraz” ciągle zmienia swoją długość. Robi się coraz krótsze, nadwyręża cierpliwość. Jest jak wiercenie w ścianie. Ustaje na chwilę, a potem brutalnie wraca w takiej samej formie. Mijamy właśnie wielkie drzewo rosnące przed jednym z płotów. Część jego gałęzi wisi wysoko nad drogą. Przypomina wygiętą rózgę pokrytą białą pajęczyną. I nagle budzi się we mnie myśl, że już widziałam tę wieś. Oczywiście, że tak. Michał i Juliusz odsłonili wszystkie jej oblicza na Instagramie. Może to drzewo też sfotogra- fowali. Gdy jednak skupiam się bardziej na tym wrażeniu, dochodzę do wniosku, że to coś więcej. Coś podobnego do déjà vu. Nie chodzi tylko o patrzenie, ale też o od- czuwanie. Wszystko zdaje się znajome, jakby to wygięte nad drogą drzewo było bramą do świata, w którym już kiedyś byłam. – Mam déjà vu – mówię.


– To ciekawe. Wielu ludzi wierzy, że déjà vu to pokłosie ukrytych talentów do widzenia przyszłości. Być może twoja podświadomość przewidziała, że kiedyś tu przyjedziesz, i teraz ten widok jest dla ciebie jedynie wspomnieniem. – Jak mogę wspominać coś, czego nigdy nie widziałam? – O to właśnie chodzi w potędze podświadomości. Nic już nie odpowiadam. W tej chwili wolę pozostać po przyziemnej stronie świata. Zobaczyć dom, wypako- wać walizki. Michał uśmiecha się lekko, zapewne my- śląc o déjà vu i o książce Potęga podświadomości Josepha Murphy’ego, którą uwielbia. Opowiada o niej zawsze z wielką pasją przechodzącą w gniew, gdy ktoś odpowie mu uszczypliwym komentarzem. – I jesteśmy – oznajmia wreszcie, powoli skręcając w prawo. Wjeżdżamy na połacie śniegu przed bramą. Ogrodze- nie składa się z cienkich prętów wyglądających jak strza- ły z grotami zwróconymi ku niebu. Dioda leniwie miga czerwonym światłem, gdy skrzydła powoli się rozchylają. W oddali stoi duży, jasny dom z niebieskimi okiennicami. Wpatruję się w niego uparcie, a on zdaje się patrzeć na mnie. Gdy wychodzę z auta, moje beżowe trapery zanurzają się w śniegu i znikają w nim; dostrzegam jedynie no- gawki spodni. – A miał odśnieżyć, prosiłem go – słyszę głos Michała, ale nie patrzę w jego stronę.


Obserwuję ogród, próbuję sobie wyobrazić, jak wygląda latem, wspominam zdjęcia frezji rosnących pod daszkiem, przy domu. Teraz są przykryte czarną folią obciążoną dookoła kamieniami. Ogród zdaje się martwy, nieruchomy. Jedynym żywym jego akcentem jest biały karmnik wyrastający ze śniegu. Dostrzegam w nim wróbla, który próbuje chyba znaleźć pożywienie między zbitymi deskami podłoża, choć wygląda na to, że nic tam nie ma. Zmierzam w kierunku domu, ciągnąc za sobą walizkę. Siarczysty mróz owiewa mi policzki, na dworze jest minus siedem. Drewniane drzwi rozcina zielonkawa szyba z florystycznym zdobieniem. Michał mnie przecenia, jeśli myśli, że w taką pogodę będzie mi się chciało spacerować po okolicy. Moim celem jest dom, pragnę zniknąć za jego drzwiami i już dziś nie wychodzić na zewnątrz. Po przekroczeniu progu uderza we mnie zbawienna fala ciepła. W oddali słychać jakiś hip-hop. Domyślam się, że to z pokoju Juliusza. Dom jest czysty, zadbany. Witryny kredensów i szafek lśnią w bladych promieniach słońca wlewających się do środka przez duże, półowalne okna. Biały kominek stoi w centralnej części salonu, obok, w dużej wnęce, poupy- chane są krótkie, drewniane belki do palenia. Pełno tu drewna. Usłane są nim podłoga oraz blaty stołów i dużej otwartej kuchni. Jest w tym domu jakaś moc, nieodczuwalna, gdy ogląda się w sieci jego zdjęcia. Nie wiem, czy chodzi o zadbane, zabytkowe meble, krysz- tałowy żyrandol błyszczący nad stolikiem kawowym,


czy o wiszące na bocznej ścianie brązowo-białe zdjęcia w srebrnych ramach. Ten dom jest zanurzony w prze- szłości, opowiada spójną historię, którą chce się poznać od początku do końca. Juliusz schodzi po schodach w czarnej koszuli i jean- sach. Patrzy mi prosto w oczy niemal obezwładniająco. Wyciąga dłoń i uśmiecha się subtelnie. – Cześć, nareszcie. – Cześć. – Usztywniam się, odwzajemniając jego chłodny uścisk. Ma jeszcze zimniejsze oczy, niż zapamiętałam. Koja- rzy mi się z arystokratą patrzącym na wszystkich z góry. Człowiek o absolutnej pewności siebie, bez żadnych wstydliwych domieszek. Juliusz podaje rękę bratu, ale nie odrywa wzroku ode mnie. – Zrobiłem śniadanie – informuje. – Czeka w lodówce. – Dzięki – odpowiadam, bo mam złudzenie, że mówi to wyłącznie do mnie. – Zaraz pogadamy, tylko się rozpakujemy – mówi Michał, klepiąc brata w przedramię. – Pewnie. Nie spieszcie się. Sunę dłonią po białej poręczy, wchodząc na piętro. Obserwuję już jasny korytarz rozchodzący się na prawo i lewo. Z lewej strony moich uszu dochodzą pierwsze nuty spokojnej melodii, ale my skręcamy w prawo.


Nasza sypialnia jest przestronna. Białe ściany, ciem- ne meble. Na środku stoi łóżko z czarną, metalową ramą. Z prawej przywiera do niego mały, kwadratowy stolik. Naprzeciwko przy ścianie lśni duża komoda z lakierowanego drewna, na której stoi telewizor ledowy, jeden z najnowszych modeli typu smart TV. Kiedyś, gdy spacerowałam z tatą i Zośką po katedrze Notre Dame w Paryżu, nagle zauważyłam zużytą gumę do żucia przyklejoną w rogu jednego z obrazów. I ten telewizor mi się z nią kojarzy. Jest jak brutalne zderzenie przeszłości z tandetną teraźniejszością. Michał prosi, żebym rozpakowała swoje rzeczy w garderobie znajdującej się za ścianą. On ma ze sobą tylko jedną, małą walizkę z ubraniami. Reszta jego bagażu to akcesoria fotograficzne, statywy i używane lampy kupione od likwidującego interes fotografa z Kołobrzegu. Wszystko zostawił pod ścianą w salonie, część moich walizek też tam stoi. Dziś jednak nie mam sił ich zabierać. Zrobię to jutro. W garderobie pachnie octem. – Liwia zawsze rozciera go w szafach i garderobie, bo to ponoć najlepszy środek na mole – informuje, gdy pytam o ten kwaśny aromat. – Ona u was sprząta? – Tak, od lat. Gdyby nie ona, na pewno nie byłoby tu tak czysto. – Na pewno.


Układając swetry na najwyższej półce, zastanawiam się, czy nie przesiąkną tym drażniącym fetorem. Potem wracam do sypialni i siadam na łóżku. – Idę na chwilę do Juliusza – mówi Michał i opuszcza pokój. Ja tymczasem wchodzę na Instagram. Dziś po przebudzeniu dodałam zdjęcie nowego wiersza. Zawsze ro- bię to w piątek, z reguły wieczorem, ale tym razem z ra- cji wyjazdu postanowiłam zająć się tym wcześniej. Chcę odpowiedzieć na komentarze. Nie robiłam tego w samochodzie, bo patrzenie w ekran telefonu podczas jazdy za- wsze sprawia, że mnie mdli. Wiersz spotkał się z dużym zainteresowaniem, co na- pawa mnie optymizmem. To jeden z ostatnich tekstów, jakie mam jeszcze w rezerwie, niedługo nie będę miała nic. Muszę napisać jeszcze piętnaście, żeby domknąć pro- jekt drugiego poetyckiego tomiku, który ma się ukazać na rynku jesienią. Wypełnienie zobowiązania do oddania tekstu na czas traktuję jak misję i ucieczkę przed traumą po zaginięciu Zośki czyhającej na mnie w każdym za- kątku rzeczywistości. Odpowiadam na komentarze uśmiechami i nagle dostrzegam jedno zdanie, które jest jak ognista kula lecąca prosto na mnie. Żołądek zwija mi się w śliski, ciasny su- peł. Palec nad ekranem zaczyna się trząść. Przez chwilę patrzę na tych pięć słów napisanych wielkimi literami, czując, jak coś kwaśnego wypełnia mi gardło. „WIEM, CO ZROBIŁAŚ W LESIE”.


Dodał je ktoś o nicku Wilis_70. Wchodzę na jego profil. Nie ma nawet zdjęcia. Żadnych postów. Konto założył dziś rano. Jakby zrobił to tylko po to, żeby napisać mi te słowa. W jednej chwili wracają mgliste wspomnienia. Wpełzają do umysłu jak syczące węże. Jej włosy znowu falują gdzieś przede mną, ucieka przed kimś, krzyczy. A ja biegnę za nią. Coś zrobiłyśmy. Coś złego. Upadam na trawę, wołam ją, ale nie reaguje. Kolana mnie pieką. Mam na nich rany. Ktoś ciągnie mnie za rękę. Dlaczego to wraca właśnie teraz? Klikam odruchowo odpowiedź. Chcę napisać: „Kim jesteś?”. Mój palec jednak zawisa w powietrzu. Rozsądek podpowiada, że to nie jest dobra droga. Zło trzeba omijać, nie zbliżać się do niego. Te wielkie litery mają w sobie coś z grozy i szaleństwa. – Kto to? – szepczę do siebie. Odpowiedź ukryta jest gdzieś daleko, nie mogę jej odnaleźć. Wlałam w siebie wtedy mnóstwo wina. „Częściowy zanik pamięci po alkoholu” – takie zdanie wpisał do notatek jeden z wielu śledczych, którzy ze mną roz- mawiali. Od pierwszego spotkania patrzył na mnie po- dejrzliwie. W tej czarnej skórzanej kurtce, z ocieniony- mi kilkudniowym zarostem policzkami nie wyglądał jak przykładny stróż prawa. Pewnego razu w pokoju prze- słuchań na komisariacie zmienił się w kogoś obcego, bez- względnego. Nic sobie nie robił z moich szklistych oczu, drżących słów, powtarzanych na okrągło „nie wiem”, „nie


pamiętam”. Potem przysłał do mnie policyjną psycholog. Pytała, czy regularnie piję, bo zaniki pamięci po spożyciu alkoholu zdarzają się głównie u ludzi od niego uzależnionych. Czułam się jak alkoholiczka, choć piłam rza- dziej niż inni znajomi z roku. Tamtej nocy wyjątkowo opróżniłam całą butelkę mołdawskiego wina. To jednak nie było wszystko. Ktoś przyniósł dopalacze. Pamiętam tylko szklaną lufkę, która parzyła w palce, i wyczuwalny w ustach smak benzyny. Nigdy wcześniej tego nie bra- łam, nie wiem, dlaczego się zgodziłam, może dlatego, że Zośka chciała spróbować. O tym nie wspomniałam na komisariacie. Oni i tak bez tej informacji patrzyli na mnie jak na najgorsze zło. Czasem wpadają mi do głowy odłamki wspomnień lub fantazji. Sama już nie wiem. Widzę płynącą po kobie- cym udzie strużkę krwi, potem potłuczone szkło lśniące na leśnej ścieżce. Zośka odchyla głowę do tyłu i wlewa w siebie wielki łyk wina. Puszyste, poplątane włosy mo- jej siostry przypominają zmechacony kożuch. Na jej de- kolcie połyskuje wielkie, srebrne słońce z pofalowanymi promieniami – talizman szczęścia. „To będzie nasza noc, siostra!” – krzyczy. W oddali dudnią basy wielkich głośników przywie- zionych do lasu furgonetką. Choć jestem w stanie upoje- nia, zdaję sobie sprawę, że zaraz przyjedzie policja. Musi przyjechać. Ktoś z mieszkańców wsi położonej pod la- sem to zgłosi. Ale policja nie przyjeżdża. A my biegamy po lesie jak zwierzęta.


Co takiego zrobiłam? Wciąż powtarzam to pytanie w myślach, wpatrując się w ten okrutny komentarz. Zastanawiam się, czy to zwiastun większych problemów, czy jednorazowy wpis, za którym nie kryje się nic konkretnego. Próbuję się skupić na tej nocy. Na strachu, z jakim biegłam wąską dróżką, odpychając drobne gałęzie drapiące moją twarz i wsuwające się pod włosy. Nie mogę jednak wydobyć z tych obrazów niczego konkretnego. Dochodzę do ściany, tak jak na komisariacie, gdy usiłowałam odpowiadać na pytania śledczych. Ciemna kurtyna zasłania scenę, na której rozegrało się piekło. Noszę w sobie tylko pewność jego istnienia. Gaszę ekran i odkładam telefon na szafkę. Za każdym razem, gdy na niego spoglądam, czuję się, jakbym patrzyła na terrarium z jadowitym pająkiem. Michał wraca do pokoju i siada na łóżku. – Ogarnęłaś już Instagram? Przez chwilę wpatruję się w niego bez słowa. Jest na bieżąco z moimi wpisami. Wie, że dziś rano dodałam nowy wiersz. W jego karmelowych oczach pojawiają się iskry niepokoju. Unosi szerokie brwi. – Ktoś napisał coś złego? Wciąż milczę, zastanawiając się, czy powinnam się z nim podzielić nowym problemem. Nie mówiłam mu o tych odłamkach wspomnień, które czasem rozbijają się po mojej głowie. O tym, że być może wtedy, w lesie,


wydarzyło się coś złego, co wyparłam. Siedząc teraz na łóżku w jego sypialni, czuję, że powinnam zdobyć się na wyznanie. Wiele razy opowiadałam mu o tym, co się sta- ło, ale nigdy nie weszłam na niepewny grunt umorusany czyjąś krwią i ucieczką przez las. Nie wytrzymam dłużej w tym stanie zawieszenia mię- dzy tamtą nocą a obecnym życiem. Muszę znaleźć so- jusznika, a Michał jest najbliżej. – Ktoś napisał pod postem „Wiem, co zrobiłaś w lesie” – mówię, podając mu telefon. Wypuszcza głośno powietrze, jeszcze zanim spojrzy na wyświetlacz. Jakby przytłaczała go sama świadomość tego, że znowu wracam do wydarzeń sprzed półtora roku. W końcu wchodzi na Instagram i zaczyna przewijać ko- mentarze. – Pod którym wierszem to widziałaś? – Pod najnowszym, z dzisiaj. – Nie ma tu takiego komentarza. Może coś ci się wy- dawało? Wciąż wertuje moje posty z uchylonymi ustami. Nie- mal wyrywam mu telefon z dłoni. Przechodzę do wpisu z dzisiaj i szukam słów, które sprawiły, że stałam się jed- nym wielkim dreszczem. Po chwili dochodzę do wnio- sku, że ma rację. Komentarz zniknął. Z jednej strony ogarnia mnie ulga, bo problem sam się rozwiązał, z dru- giej – nie dowierzam. Coś jest nie tak. – Był tu na pewno – mówię w końcu. – Widziałam. Wzrusza ramionami.


– Może to był komentarz pod cudzym postem, nie pod twoim. Łatwo o pomyłkę, jeden fałszywy ruch palcem i już widzisz inne wpisy. Zresztą po co ktoś miałby coś takiego napisać? Co ty tam takiego zrobiłaś? Ostatnie pytanie zadaje niechętnie. Potem masuje się po czole i wyciąga swój telefon. – Nie pamiętam. Możliwe, że coś się tam stało, ale wciąż nie potrafię sobie przypomnieć. Zośka biegła przede mną, chyba uciekałyśmy.Tam była krew – dodaję ciszej. Kładzie się obok mnie na łóżku. Również przykładam głowę do poduszki. – Sprawdzę jeszcze u siebie – mówi. – Może coś przeoczyłem. Ignoruje to, co powiedziałam o krwi. Po minucie się odzywa: – Nie, na pewno nie ma. Patrzę w sufit, a raczej na drobne pęknięcia widoczne dopiero, gdy dłużej się w niego wpatruję. Na pierwszy rzut oka jest gładki, idealny. Jego niedoskonałości ukazują się jedynie dociekliwszym obserwatorom. Rosną we mnie słowa. Wchodzę w ten dziwny stan zawieszenia między jawą a snem. Nagle odrywam głowę od poduszki i otwieram notatnik w smartfonie. Piszę: „Ukryłeś się w szczelinie Widać tylko puste ręce Nic mi nie możesz już dać


Ale wciąż chcesz coś ode mnie”.


– Chyba musisz jeszcze nad nim trochę popracować. Czegoś brakuje – słyszę za sobą głos Michała. Wzdrygam się. Pisałam w wielkim skupieniu, nawet nie zauważyłam, kiedy się przysunął i zaczął podglądać. Wstyd rozlewa się po mnie gorącą falą. Przyciskam komórkę do klatki piersiowej, potem patrzę mu z wyrzutem w oczy. – No co? Przecież pokazujesz mi zawsze teksty. Nie mogę? – Teraz nie – odpowiadam. – Teraz to jest tylko moje. – Przepraszam. – Sunie palcem po moim policzku. – Nic się nie stało. Pokażę ci, jak będzie gotowy. – Czasem za tobą nie nadążam. – Kręci głową. – Chwilę temu martwiłaś się, że ktoś napisał ci coś pod postem, a potem zaczęłaś z impetem stukać w telefon. Byłem ciekawy, co napisałaś. – W ten sposób reaguję na stres. Zawsze tak było. – Może jak się tu trochę postresujesz, to napiszesz cały tomik. – Uśmiecha się. – Słaby żart – dodaje po chwili, zobaczywszy, że nie odwzajemniam jego uśmiechu. Patrzy na mnie w ten charakterystyczny, lekki sposób, w którym zaciekawienie miesza się z pragnieniem. Wstaję z łóżka. – Pokażesz mi dom? – pytam. Przez chwilę wpatruje się we mnie z zawodem w oczach. Wreszcie wstaje z ociąganiem i ujmuje moją zimną dłoń swoimi długimi, ciepłymi palcami. Gdy wychodzimy na jasny korytarz, po umyśle wciąż krążą mi słowa: „Wiem, co zrobiłaś w lesie”.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.