Twarz bestii

Page 1

Patrzył w las. Było w nim coś pięknego, a zarazem tak przerażającego. Gdzieś tam czaiło się okrutne zło, bestia zdolna posunąć się do potwornych czynów.


Autor: Bartłomiej Kowaliński Redakcja: Agata Tokarska Korekta: Dominika Wilk Brygida Grzesik Skład i projekt okładki: Alicja Malinka

Zdjęcia z okładki © Cody Board / Unsplash © Wes Grant / Unsplash © Larisa Koshkina / Pexels © Marianne Aldridge / Pexels © Marek Piwnicki / Pexels © cottonbro / Pexels © Lukas Hartmann / Pexels © Kristina Shcherbina / Pexels © Vladyslav Duschenkovsky / Pexels © czu_czu / Pixabay © ZeroJeden / www.zamki.pl – polskie zamki vector macrovector / Freepik ISBN 978-83-66977-07-5 © Dreams Wydawnictwo Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-016 Rzeszów www.dreamswydawnictwo.pl Rzeszów 2021, wydanie I Druk: Hornet sp. z o.o. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.


Dla Niej


1 WIADOMOŚĆ Siedział bezczynnie, wpatrując się w ekran komputera. Łokcie miał oparte na blacie biurka. Niczego nie notował, po prostu patrzył na treść maila, którego otrzymał, zatytu­ łowanego: „Proszę, niech mi Pan pomoże…”. Przyszedł od nieznanej mu osoby, kobiety o imieniu Ola. Wiadomość była krótka i napisana nieco chaotycznie, a jej treść wzbu­ dziła w nim spory niepokój. Nie było też żadnego numeru kontaktowego, by mógł oddzwonić, ani informacji, co tak naprawdę się wydarzyło. Zastanawiał się, czy jest to forma głupiego żartu, czy faktycznie coś się stało i ktoś potrzebuje jego pomocy. Miał dziwne przeczucie, że nadawca albo nie mógł napisać nic więcej, albo ktoś mu to uniemożliwił. Nie zauważył nawet, kiedy podeszła. Stanęła obok z kawą w ręce, a następnie postawiła ją tuż przed nim. Szybkim ruchem zamknął pokrywę laptopa, nie chciał, by odczytała treść wiadomości. Podniósł wzrok i spojrzał na nią. Zaczesała włosy na bok, radośnie się przy tym uśmie­ chając. Miała na sobie tylko jego koszulę. Usiadła na biurku tuż obok jego komputera i chwyciła zdjęcie stojące przy nim. 7


Jej twarz jeszcze bardziej się rozpromieniła. Z błyskiem w oczach przyglądała się ich ślubnej fotografii. A poznali się przecież zupełnie przypadkiem, gdy przyje­ chał do Zakopanego pisać artykuł o zbrodni sprzed lat. Popatrzyła mu w oczy, ale on skierował wzrok w stronę okna. Wiadomość, którą przed chwilą przeczytał, wciąż za­ przątała mu głowę. W odpowiedzi na to ona zsunęła się z biurka, zabrała ku­ bek i wyszła z pokoju. Po chwili spojrzał na zdjęcie, które odstawiła na miejsce. Głęboko westchnął. Podniósł się z fo­ tela i podążył za nią. Krzątała się w kuchni, przygotowując śniadanie. Przy­ stanął obok, ale się nie odzywał. Uruchomił ekspres i zrobił sobie kawę, a następnie usiadł przy stole. Podparł ręką głowę i próbował zebrać myśli. Zbliżał się weekend, a w przyszłym tygodniu będzie musiał jechać do redakcji do Warszawy. Był to jeden z warunków jego pracy zdalnej z Krakowa. Dwa razy w miesiącu wyjeżdżał na kilka dni do biura, żeby na bieżąco podpisywać wszystkie dokumenty i zdawać szefo­ wi raport. Taki układ pasował jednak im obu. Dziennikarz nie musiał rezygnować z posady, dzięki czemu wciąż robił to, co kocha, a Radecki nadal miał wyjątkowego pracowni­ ka, którego artykuły przyciągały rzesze czytelników. Jednak wobec otrzymanej wiadomości wyjazd do stolicy wcale nie był mu na rękę. Czuł, że będzie musiał poświęcić czas na to, by wyjaśnić okoliczności, dla których ktoś ją w ogóle wysłał. Po chwili obok usiadła Paulina. Postawiła przed nim ta­ lerz. – Dziękuję – wymamrotał.

– Jesteś jakiś nieswój – odezwała się, widząc, że leniwie trzyma widelec i wcale nie zabiera się za jajecznicę, którą mu podała. – Coś cię trapi? – Złapała go za rękę. Odsunął od siebie talerz. – Nie mówiłem ci, ale dostałem wczoraj dość dziwnego maila. – Podrapał się po zaroście. – Napisała jakaś kobieta, zresztą czekaj, pokażę ci. – Wstał i skierował się do pokoju po laptop, który następnie postawił tuż przed nią. Zaczęła uważnie wpatrywać się w treść wiadomości, czy­ tając ją na głos: – „Boję się… tak bardzo się boję… błagam, niech mi Pan pomoże…” – Przełknęła ślinę. – „Ola Żołyńska. Piętnasty kwietnia dwa tysiące dwudziesty pierwszy”. – Spojrzała na kalendarz wiszący na ścianie, a następnie na dziennikarza. – Nie rozumiem, przecież mamy czerwiec, dlaczego w mailu jest data kwietniowa? – Nie wiem. Też tego nie rozumiem. – Pokręcił głową. – Jejku… to faktycznie dziwna wiadomość. – Na jej twa­ rzy rysował się strach. – To jak wołanie o pomoc… – skomentował. Wyprosto­ wał się. – Mam nadzieję, że nie wydarzyło się nic złego… – do­ dała półszeptem. Była bardzo przejęta tym, co przeczytała. Dostrzegł dreszcz na jej skórze. – Może warto odpisać? – Oczywiście, że to zrobiłem, ale szczerze mówiąc, nie li­ czę na odpowiedź. – Dlaczego? – Ktokolwiek to wysłał, albo nie chce, albo nie może nic zdradzić. Mam wrażenie, że oczekuje, że resztą zajmę się ja, a to już jakaś wskazówka. – Wstał i przeszedł się po salonie.

8

9


– Wskazówka? – Uważnie go obserwowała. – Skoro wysłała to do mnie, to musi wiedzieć, kim je­ stem i czym się zajmuję. Być może jest świadkiem jakiegoś przestępstwa albo ma wiedzę na jego temat. Muszę się temu przyjrzeć bardziej wnikliwie. – Co zamierzasz? – Sprawdzę, czy tego dnia, o którym wspomina, nie wy­ darzyło się coś złego. Ta data nie jest przypadkowa. Może to mi powie coś więcej. Chwycił laptop i skierował się do pokoju, który służył mu za gabinet. Postanowił dowiedzieć się, co się stało i czego może dotyczyć tajemnicza wiadomość. Wpisał w przeglą­ darce internetowej datę, którą podał nadawca. Od razu rzu­ cił mu się w oczy niepokojący nagłówek Tygodnika Sądeckiego: „Morderstwo, które wstrząsnęło Beskidami”. Słowo „morderstwo” wywołało dreszcz na jego skórze. Przełknął ślinę i przeglądał pozostałe artykuły. „Brutalna zbrodnia nad Popradem” – tak zatytułowała swoje sprawozdanie między innymi Gazeta Krakowska. Zaczął czytać pobieżnie, czego dotyczy wspomniana „brutalna zbrodnia”. Z każdym słowem był coraz bardziej przerażony. Okazało się, że w małej wsi niedaleko Nowego Sącza zamordowana została młoda kobieta, jej ciało wyłowiono z pobliskiej rze­ ki. W żadnym z tekstów nie było jednak wzmianki o spraw­ cy ani o ewentualnym motywie popełnionej zbrodni. Usta­ lił jedynie, że śledztwo jest w toku i prowadzi je Komenda Miejska Policji w Nowym Sączu. Spojrzał w stronę okna, próbując zebrać myśli. Znowu ogarnęło go to samo dziwne uczucie co wtedy, gdy czy­ tał o morderstwie jedenastoletniej dziewczynki w górach.

Tym razem coś niepokoiło go znacznie bardziej. Przeważ­ nie to on wybierał tematy, o których pisał, teraz ktoś zwró­ cił się do niego. Zdarzyło mu się to pierwszy raz. Pierw­ szy raz napisał ktoś, kto mógł potrzebować jego pomocy, a w zasadzie wprost o nią błagał. Czuł, że stało się coś złego, ale próba nawiązania kontaktu z autorką wiadomości spełz­ ła na niczym. Zamknął pokrywę laptopa i wrócił do kuchni. Paulina wciąż siedziała przy stole i rozmyślała. – No i co ustaliłeś? – spytała zaciekawiona. Jakby liczyła na to, że jednak chodzi o coś błahego. – Paulinko… – Sam nie wiedział, co chce jej powiedzieć. – Chyba czeka mnie wyjazd. – Wyjazd? Dokąd? – Przymrużyła oczy. – W Beskidy… – odparł. – Niestety okazuje się, że chodzi o morderstwo… – dodał po chwili cicho. – Nie ma mowy, nigdzie nie jedziesz! – Uniosła głos. Wstała, podeszła do okna i zatrzymała się odwrócona do niego plecami. – Nie chcę, żebyś dokądkolwiek jechał! – powtórzyła z naciskiem. Podszedł do niej i mocno ją przytulił. – Posłuchaj… A jeśli wiadomość napisała bliska osoba tej zamordowanej dziewczyny, która też jest celem? Pomyśl, co musi czuć… – Paweł, błagam, nie rób mi tego… – Tylko tam pojadę, dowiem się, co się stało, i wrócę. Chcę mieć pewność, że ktokolwiek wysłał mi tę wiadomość, jest bezpieczny. Naprawdę nie potrafiłbym spać po nocach, wie­ dząc, że ktoś poprosił mnie o pomoc, a ja nawet nie wyciąg­ nąłem ręki.

10

11


– Paweł… nie ma mowy! A pamiętasz, jak się skończy­ ło w Zakopanem? Cudem uszedłeś z życiem… – Cała się trzęsła. – Nie możesz tego rozpamiętywać do końca życia… – Od­ wrócił ją twarzą do siebie i uniósł palcami jej podbródek tak, by patrzyła mu w oczy. – Jesteś dla mnie teraz najważ­ niejsza i nie wpakuję się w żadne kłopoty. Obiecuję. – Pró­ bował się uśmiechnąć. – Po prostu to sprawdzę i tyle. Poja­ dę tam na dzień czy dwa, porozmawiam ze śledczymi i wra­ cam, zgoda? – Skoro musisz… – powiedziała z rezygnacją. – Choć na­ prawdę nie chcę, żebyś jechał. – Wtuliła się w niego. – Kie­ dy wyjeżdżasz? – zapytała po chwili ściszonym głosem. – Jutro z samego rana. – A policja? Skontaktujesz się z nimi? – Była naprawdę przejęta. – Oczywiście. Obiecuję, że od nich zacznę. – Uderzył się ręką w pierś. I tak planował się z nimi skontaktować, bo nie miał póki co żadnego punktu zaczepienia poza wiadomo­ ścią i kilkoma notatkami prasowymi. Spojrzał jej w oczy. Zdawała się spokojniejsza. Stała wtulo­ na w jego ramiona kilka minut. Gdy w końcu stwierdziła, że zabierze się za przygotowywanie obiadu, usiadł przy laptopie i sprawdził, gdzie dokładnie doszło do tego morderstwa. Zapisał w notesie nazwę miejscowości. Był to przysiółek wsi Rytro, Życzanów. Wstukał w Internet tę nazwę i kliknął opcję „grafika”. Wioska położona była nad samym Popra­ dem, schowana w górach i otoczona bujnym lasem. Miał dziwne przeczucia. Coś napawało go lękiem.

2 BESKIDY Na zegarku była siódma trzydzieści. Wygramolił się z łóż­ ka, podszedł do okna i odsunął firankę. Do pokoju wpadły promienie słońca. Wyjrzał na ulicę. Zielone drzewa wyglą­ dały pięknie w blasku czerwcowego poranka. Odwrócił gło­ wę i popatrzył na Paulinę. Spała, postanowił jej nie budzić. Podszedł po cichu do biurka i raz jeszcze sprawdził pocztę w laptopie, ale do tej pory nie otrzymał żadnej odpowiedzi na swoją próbę nawiązania kontaktu z nadawcą tajemnicze­ go maila. Wyszedł z pokoju, skierował się prosto do kuchni i uruchomił ekspres. W powietrzu natychmiast uniósł się zapach kawy. Zaczął przygotowywać rzeczy, które chciał zabrać ze sobą na wyjazd. Otworzył walizkę i na twarzy od razu wymalo­ wał mu się uśmiech. Na spodzie leżał gaz pieprzowy i kar­ teczka z podpisem: „Błagam, uważaj na siebie!”. – Nie chcę, żeby cokolwiek ci się stało – usłyszał zza ple­ ców jej głos. Stała oparta o framugę i patrzyła na niego. Sprawiała wra­ żenie smutnej i przejętej tym wszystkim. 13


– Obiecuję, że nic złego się nie stanie – odparł z uśmie­ chem, wciąż rozbawiony sytuacją z gazem. Zrobił śniadanie, podczas którego rozmawiali wyłącz­ nie o wakacjach. Nie chciał, by znów niepotrzebnie się za­ martwiała. Po posiłku spakował wszystkie potrzebne rzeczy i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. Był gotów do drogi. Chwycił aktówkę oraz walizkę i popatrzył na Paulinę. W jej oczach wciąż dostrzegał strach.

Minął właśnie Nowy Sącz. Malownicza droga wiodła go wzdłuż Popradu, w kierunku Piwnicznej-Zdroju. Rzeka wy­ glądała wręcz bajkowo, wiła się pośród gór, majestatycznie prezentując swój urok. Podążając za nawigacją, minął ta­ bliczkę z napisem: „Rytro”. Zwolnił, a następnie po przeje­ chaniu kilkuset metrów skręcił zgodnie z drogowskazem w lewo, na miejscowość Życzanów. Wioska leżała po dru­ giej stronie rzeki, na pobliskim wzgórzu, niemal cała skry­ ta w gęstym, zielonym lesie. Wolski nie przejechał jednak przez most, zatrzymał się tuż przed nim. Jego znaczna część wisiała na kilku metalowych prętach i ledwo się trzymała. Prawa strona całkowicie się zapadła. Wjazd na niego stero­ wany był za pomocą sygnalizacji świetlnej. Gdy zapaliło się zielone światło, ostrożnie ruszył. Jechał bardzo pomału. Ogromną wyrwę w moście zabezpieczono dość wysokim drewnianym rusztowaniem, mógł jednak do­ strzec bezwładnie zwisające kawałki betonu i stali. Nie chciał nawet myśleć, czy most w ogóle jest dopuszczony do ruchu, czy nie jest to czasem samowola mieszkańców, którzy musieli

mieć przecież kontakt ze światem. Jechał ostrożnie dalej. Na szczęście dalsza część mostu była już nienaruszona. Dotarł na drugą stronę, zatrzymał się pod sklepem, któ­ ry na pierwszy rzut oka wydawał się zamknięty, i wysiadł z auta. Był to niski, parterowy budynek wielkości garażu samo­ chodowego. Przedstawiał opłakany stan, sprawiał wrażenie, jakby zaraz miał się rozpaść. Metalowe kraty w oknach do­ datkowo go szpeciły. Stare drewniane drzwi wejściowe tak­ że wyglądały wyjątkowo obskurnie. Musiały być malowa­ ne kilkanaście razy, bo odpadająca z nich zaschnięta farba miała co najmniej kilka kolorów. Rozejrzał się dookoła. Nie dostrzegł żywej duszy. Było też bardzo cicho, jak na jakimś pustkowiu. Po chwili dro­ gą, która pięła się ostro w górę, przejechał koń, ciągnąc za sobą drewniany wóz z deskami. Na nich siedział jakiś męż­ czyzna, wymownie przyglądając się dziennikarzowi. Wolski spojrzał na pokaźne zwierzę. Koń był duży i sprawiał wra­ żenie silnego, jakby w ogóle nie odczuwał, że cokolwiek za sobą ciągnie. Gdy zniknął mu z oczu, ponownie wszystko ucichło. Wolski skierował swoje kroki wprost do sklepu. Ostroż­ nie pchnął drzwi i wszedł do środka. Ku jego zaskoczeniu wewnątrz wszystko wyglądało schludnie. Ściany były od­ malowane na biało, a liczne regały wypełnione po brze­ gi przeróżnymi towarami. Jednak tu też panowała głucha cisza. Jedynie mały postawiony na ladzie wiatrak wydawał cichy dźwięk. – Dzień dobry – odezwał się w końcu uniesionym gło­ sem. Zapukał też kilkukrotnie w ladę.

14

15


Po chwili z zaplecza wyłoniła się kobieta około pięćdzie­ siątki. Miała na sobie czerwony roboczy fartuch. – Dzień dobry. Nie słyszałam, że pan wszedł – odezwała się, zarazem siadając na mieszczącym się za ladą krześle. W sklepie było duszno, a wiatrak w żadnym stopniu nie spełniał swojej funkcji. – Gorąco, prawda? – rzuciła, po czym otarła pot z czoła. – Oj tak – odparł, choć jeszcze tego aż tak nie odczuwał. Klimatyzacja w samochodzie dostatecznie wychłodziła jego organizm podczas tej dwugodzinnej podróży z Krakowa. – Czego panu trzeba? – Wyłączyła wiatrak, jakby prze­ szkadzał jej w rozmowie. – Poproszę wodę. – Wskazał ręką jedną z butelek stojącą na ziemi tuż obok kobiety. – Najlepiej niegazowaną – dodał po chwili. – Piwniczankę niech pan weźmie. Nasza tutejsza. – Chwy­ ciła dużą, półtoralitrową butelkę, po czym położyła ją na la­ dzie. – Może być piwniczanka. – Było mu to obojętne, ale bez zawahania przystał na propozycję kobiety. – Trzy złote. – Podniosła się z miejsca. Dziennikarz odszukał w portfelu i wręczył kobiecie odli­ czoną kwotę, a następnie wziął z lady butelkę. – Mam jeszcze jedno pytanie – powiedział, zanim się od­ dalił. – Gdzie tu jest jakiś posterunek policji? – Na pod­ stawie tego, co wyczytał w Internecie, ustalił co prawda, że sprawę prowadzą śledczy z Nowego Sącza, zastanawiał się jednak, czy nie ma bliżej jakiegoś komisariatu, bo to funkcjonariusze stąd musieli być pierwsi na miejscu mor­ derstwa.

– Tu, w Rytrze, nie mamy policji. Najbliższy posterunek jest w Piwnicznej-Zdroju, albo w Starym Sączu. – Na jej twarzy pojawił się dziwny grymas. – Szuka pan kogoś? – zapytała podejrzliwie. – Nikogo konkretnie, ale jestem dziennikarzem śledczym i interesuje mnie sprawa morderstwa, jakie popełniono tu kilka miesięcy temu – odparł poważnie. – Straszna tragedia! – Kobieta splotła ręce i pokręciła gło­ wą. – Do dziś nie mogę uwierzyć, że Ola nie żyje, codziennie robiła u mnie zakupy dla matki, a teraz już jej z nami nie ma! – Ciężko oddychała. – Zaraz, zaraz, powiedziała pani: „Ola”? – Tak, Ola Żołyńska, córka Beaty – kontynuowała prze­ jęta. Dziennikarz zbladł. Butelka wody, którą trzymał w ręce, omal nie wypadła mu na podłogę. Wyjął telefon z kiesze­ ni, uruchomił pocztę i odnalazł wiadomość, którą otrzymał dwa dni temu. Ktokolwiek ją wysłał, podpisał się właśnie tak, „Ola Żołyńska”. Nie rozumiał, co się dzieje, w jego gło­ wie panował chaos. – Czy Ola zginęła piętnastego kwietnia? – zapytał, odczy­ tując datę podaną w mailu. – Tak, pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj… Jak się dowiedziałam, że jej ciało wyciągnęli z wody, to mi ser­ ce na pół pękło, wszyscy myśleli, że się biedaczka utopiła, ale kiedy nasz Ptaszycki powiedział, że to było zabójstwo, to mało nie zemdlałam. Kto mógł jej wyrządzić taką krzywdę? – Spojrzała na Wolskiego, jakby znał odpowiedź na to pytanie. Ten jednak nie miał bladego pojęcia, jak to logicznie wy­ tłumaczyć.

16

17


– Kim jest Ptaszycki? – zapytał po chwili. Zaciekawiło go nazwisko, którego użyła. – To nasz stróż, w policji pracuje, w Piwnicznej. – Na jej twarzy dostrzegł ten sam wyraz niepokoju, który widział u Pauliny. – Zna pani jego adres lub numer telefonu? – Pomyślał, że to może być ciekawy punkt zaczepienia, rozmowa z tutej­ szym policjantem powinna wiele wyjaśnić. Kobieta sięgnęła po notes i położyła go przed Wolskim. – Niech pan pisze. – Wskazała palcem imię i nazwisko oraz numer telefonu. Wolski przepisał dane do komórki. Po chwili sprzedawczyni podniosła wzrok na dziennika­ rza. – Chce pan o tej sprawie napisać? Chce pan ją nagłośnić? – Najpierw chciałbym się dowiedzieć, co tu się w ogóle wydarzyło – odparł szczerze. – Ten Ptaszycki mieszka gdzieś tutaj? – dopytywał. Z doświadczenia wiedział, że telefoniczne rozmowy z po­ licjantami z reguły nie kończą się niczym dobrym, zdecy­ dowanie wolał spotkanie i rozmowę bezpośrednią. Kobieta wyszła zza lady i skierowała się do wyjścia. Wolski podążył za nią. Wyszli na zewnątrz i przystanęli tuż obok sa­ mochodu dziennikarza. – W górę trzeba jechać, zaraz za potokiem pierwszy dom po lewej. – Wskazała kierunek ręką. – Bardzo pani dziękuję. – Uśmiechnął się do kobiety, a na­ stępnie wsiadł do samochodu. Zapalił silnik, ale nie ruszył z miejsca. Oparł głowę o za­ główek i zaczął się zastanawiać, o co może chodzić. Kobieta

potwierdziła, że Ola nie żyje od kilku miesięcy, nie mogła więc wysłać do niego wiadomości. Musiał jak najszybciej porozmawiać z policjantem i wyjaśnić, co właściwie zaszło. Ruszył w górę, wzdłuż życzanowskiego potoku. Bez trudu dotarł pod wskazany adres. W zasadzie to był jedyny dom po tej stronie strumienia, nie sposób było go nie zauwa­ żyć. Zatrzymał auto na posesji i wysiadł. Zapukał do drzwi, a po chwili otworzył mu jakiś mężczyzna. Na pierwszy rzut oka miał ponad sześćdziesiąt lat. Wyglądał na spracowanego i zmęczonego życiem, był jednak dość dobrze zbudowany jak na swój wiek. Wyprostował się, co jeszcze bardziej uwidocz­ niło jego posturę. – O co chodzi? – odezwał się ochrypłym głosem. Chrząk­ nął. Jego mina nie zdradzała żadnych emocji. – Dzień dobry, szukam pana Ptaszyckiego… – wyjaśnił dziennikarz, lekko się wahając. – Słucham, w czym rzecz? – Przypatrzył się rozmówcy jeszcze wnikliwiej. Wyglądało na to, że nie lubi nieproszo­ nych gości. Wolski też przyjrzał mu się uważniej. – Pani w sklepie wspomniała, że jest pan tutejszym po­ licjantem. Czy mógłbym zamienić z panem słowo? – Miał nieodparte wrażenie, że ten człowiek jednak nie będzie sko­ ry do żadnej rozmowy. – Zaszła jakaś pomyłka, pewnie chodzi panu o mojego syna. Czego pan właściwie chce? – Mężczyzna zmarszczył brwi. Robił się podejrzliwy. Dziennikarz postanowił nie informować, w jakim celu chciałby się spotkać.

18

19


– Przepraszam, faktycznie musiałem coś pomieszać. Ro­ zumiem, że to pański syn jest tym policjantem, o którym wspomniała pani ze sklepu? – Tak, mój syn, ma pan do niego jakąś sprawę? – dopy­ tywał tamten. – Właściwie nic konkretnego, chciałem z nim zwyczajnie porozmawiać, proszę wybaczyć najście. – Ukłonił się, a na­ stępnie odwrócił i wsiadł do samochodu. Wycofał i ruszył w kierunku rzeki. Zatrzymał się przed mo­ stem i wpisał do nawigacji adres posterunku w Piwnicznej­ -Zdroju, o którym mówiła wcześniej sprzedawczyni. Przeje­ chał na drugą stronę i skręcił w lewo, do centrum Rytra. Do Piwnicznej dojechał po kilku minutach. Posterunek mieścił się jednak po drugiej stronie miejscowości, niecałe pół kilometra od granicy ze Słowacją. Zatrzymał samochód na parkingu przy ulicy, wysiadł z auta i spojrzał na spory bu­ dynek, przypominający raczej schowaną wśród drzew willę aniżeli komisariat. Teren wokół był w całości ogrodzony, do­ stać się tam można było jedynie przez małą furtkę, na której wisiała tabliczka informująca o godzinach pracy posterunku. Wolski przeszedł przez ulicę i skierował się do wejścia. Po pokonaniu kilku stopni znalazł się w środku i zatrzymał obok dyżurki. – Dzień dobry, czy jest możliwość spotkania z panem Ptaszyckim? – Spojrzał na dyżurującego tam policjanta. – Jest pan umówiony? – Nie, ale to pilna sprawa. – Oparł się rękami o blat. – Moment. – Dyżurny chwycił telefon i krótką chwilę z kimś rozmawiał. – Na górze, pierwsze drzwi po prawej – odezwał się po tym, jak odłożył słuchawkę.

Dziennikarz ruszył schodami na piętro. Przystanął pod wskazanymi drzwiami i mocno zapukał. Ze środka dobiegł stłumiony męski głos. Wolski otworzył drzwi i wszedł. – Dzień dobry, moje nazwisko Wolski. Czy mógłbym za­ jąć chwilę? – zapytał, jednocześnie wędrując wzrokiem po uporządkowanym gabinecie policjanta. Wszystkie segregatory były równo ustawione na rega­ łach, na biurku mundurowego nie leżał ani jeden świstek, jedynie klawiatura komputera. Sam funkcjonariusz wyglądał na młodego i wysportowa­ nego, miał może dwadzieścia pięć lat. – Słucham, w czym rzecz? – Wskazał dłonią krzesło na wprost swojego biurka. – Jestem dziennikarzem śledczym. – Wolski wyciągnął rękę w kierunku policjanta. Pomyślał, że ten gest będzie sto­ sowny. Chłopak spojrzał na o głowę wyższego dziennikarza, pod­ niósł się, uścisnął jego dłoń, a następnie usiadł. Wolski uczy­ nił to samo. – Dziennikarzem? – spytał zaskoczony policjant po chwili. Wolski wyjął wizytówkę i wręczył ją mundurowemu, a ten uważnie się jej przyjrzał. – Dziennikarz śledczy… – wymamrotał pod nosem. – Co pan tu robi i o czym chce pan ze mną rozmawiać? – Pod­ niósł wzrok. – Czytałem o morderstwie, które miało miejsce w Życza­ nowie… – Mogłem się domyślić, że chodzi o Olę… – przerwał Wolskiemu. Westchnął.

20

21


– W zasadzie to nawet nie tyle o Olę, co o wiadomość, którą dostałem – odparł tajemniczo. – Jaką wiadomość? – Wyraźnie się zaciekawił. – Dwa dni temu odebrałem maila i właściwie to tylko dlatego tu jestem. Jakaś kobieta napisała, że potrzebuje mo­ jej pomocy… wręcz o nią błagała. Podpisała się właśnie Ola Żołyńska… – Spojrzał na policjanta. – To niemożliwe, przecież Ola nie żyje. Ktoś zamordował ją w kwietniu tego roku. Nie mogła do pana napisać. – Wiem… Zatem coś tu ewidentnie nie gra. – Wolski po­ drapał się po głowie. Wyjął z kieszeni smartfon i pokazał mundurowemu wiadomość. – Faktycznie… sprzed dwóch dni… – Uważnie odczyty­ wał treść maila. Wolski wyjrzał przez szybę. Wbił wzrok w rosnący za oknami las, który delikatnie się kołysał. Skoro policjant po­ twierdzał, że Ola nie mogła być autorką tajemniczej wiado­ mości, mogło to oznaczać właściwie tylko jedno: ktoś celo­ wo go tu zwabił, podszywając się pod ofiarę. – Może ktoś zrobił panu głupi żart? Użył jej imienia i na­ zwiska, by sprawa wyglądała na poważną… – Policjant od­ dał dziennikarzowi telefon. – Żart? – Wolski spojrzał na mundurowego. – Kto żartuje w kwestii morderstwa? – Nie oczekując odpowiedzi, konty­ nuował: – Mieszka pan w tej samej wiosce, w której miesz­ kała ofiara, zapewne więc doskonale zna pan jej mieszkań­ ców. Zdołałby pan ustalić, czy adres mailowy należał do zamordowanej dziewczyny, czy tak jak pan sugeruje, ktoś jedynie użył jej imienia i nazwiska, wysyłając wiadomość z fikcyjnego konta? – Spojrzał policjantowi prosto w oczy.

– Niech pan go jeszcze raz pokaże. – Chłopak wyciągnął rękę po telefon. Wolski odblokował ekran i wręczył mu komórkę. Mun­ durowy znów przeanalizował wiadomość, po czym sięgnął po słuchawkę telefonu stacjonarnego i dokądś zadzwonił. Z rozmowy wynikało, że dobrze znał tę osobę. Po krótkiej wymianie zdań przedyktował jej adres mailowy, a chwilę później rozłączył się. Nie odezwał się, jakby nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć. – To rzeczywiście jej adres mailowy – stwierdził po chwili. – Przynajmniej na taki nauczycielka z jej liceum wysyłała zadania podczas lekcji online – wyjaśnił, wyraźnie zamy­ ślony. – Czyli ktoś podszywa się pod ofiarę… Zadał sobie pew­ nie sporo trudu, by uzyskać dostęp do jej skrzynki mailowej i napisać do mnie… – No ale po co? – Policjant wbił wzrok w dziennikarza. Zdawał się zaciekawiony. – Jest pan krewnym ofiary? – Nie. Nic mnie z nią nie łączy. Nie wiedziałbym nawet o jej istnieniu, gdyby nie ta wiadomość. – Wzruszył ramio­ nami dla podkreślenia, że nie ma pojęcia, jak to logicznie wytłumaczyć. – Trzeba będzie przyjrzeć się tej sprawie bli­ żej. Znalazłby pan czas, żeby porozmawiać o tej zbrodni bardziej szczegółowo? – Ja? Z panem? – spytał zaskoczony. – Nie prowadzę tego śledztwa – dodał po chwili. Pokręcił głową. – Ale mieszka pan po sąsiedzku, a ja póki co chcę ustalić, co w ogóle się stało. Niepokoi mnie ten mail, ale zanim pój­ dę do śledczych, chcę wiedzieć, z czym mam do czynienia – odparł szczerze, co wyraźnie spodobało się chłopakowi.

22

23


– Zgoda, ale innym razem. Teraz mam jeszcze kilka rze­ czy do zrobienia. Przyjdzie pan jutro? – A czy możemy się spotkać na neutralnym gruncie? – Jasne, że tak. W takim razie może pan zajrzeć do mnie nawet dziś pod wieczór. Mieszkańcy często tak robią. Zapi­ szę panu adres. – Chwycił długopis. – Wiem, gdzie pan mieszka. Rozmawiałem z pana ojcem, to on skierował mnie tutaj – wyjaśnił. Policjant wręczył mu więc samą wizytówkę ze swoim nu­ merem telefonu. – No to jesteśmy umówieni. – Wstał. – Niech pan wpad­ nie po dwudziestej. Wtedy już na pewno będę w domu – po­ wiedział, kierując się jednocześnie do drzwi. Wolskiemu spodobało się to, w jaki sposób młody poli­ cjant podszedł do rozmowy. Sprawiał wrażenie otwartego na ludzi i zaangażowanego, ale przede wszystkim szczerego i uczciwego. Traktował swoją pracę tak, jak każdy policjant traktować powinien, i choć ze sprawą nie miał nic wspólne­ go, wyraził chęć rozmowy i pomocy. Dziennikarz podniósł się z miejsca. – Jeszcze jedno… Chciałbym zostać w Życzanowie na kil­ ka dni, ale nie mam zarezerwowanego noclegu. Może jest pan w stanie mi coś polecić? – Uśmiechnął się. Nie chciał wyjść na osobę, której zależało jedynie na wypytaniu poli­ cjanta o szczegóły zbrodni. Pragnął wzbudzić w nim zaufa­ nie, dać do zrozumienia, że jego pomoc jest naprawdę bez­ cenna, i to nie tylko jeśli chodzi o morderstwo. Zresztą wciąż miał w pamięci swoją współpracę z emerytowanym komisa­ rzem zakopiańskiej policji i głęboko wierzył, że i tym razem złapie nić porozumienia z tym młodym funkcjonariuszem.

– Jeśli pan lubi ciszę i spokój, to polecam panią Marię. Jak pan minie mój dom, to trzeba jeszcze pojechać w górę i dosłownie po chwili będzie pan na miejscu. Proszę powie­ dzieć, że jest pan ode mnie. Noclegi u Marii – doprecyzo­ wał. Wolski uprzejmie podziękował, a następnie uścisnąwszy rękę policjantowi, wyszedł.

24

25

Na drewnianej tabliczce dostrzegł napis: „Noclegi u Ma­ rii”, który tylko utwierdził go w przekonaniu, że jest pod właściwym adresem. Dom stał nieco na uboczu, niemal­ że pod lasem, jakby stanowił jego integralną część. Był to mały budynek, niczym nieprzypominający licznych pensjo­ natów, które mijał po drodze. Wyglądał jednak na zadba­ ny, a ogród, który go otaczał, sprawiał wrażenie, jakby ktoś z wielką troską go pielęgnował. Na parkingu wyłożonym kostką brukową nie było ani jednego samochodu. Brama była zamknięta, więc zatrzymał samochód przy drodze. Podszedł do furtki i zadzwonił dzwonkiem. Drzwi otworzyła młoda, około dwudziestoletnia kobieta. Wyszła przed dom, uważnie przyglądając się dziennikarzowi. Chy­ ba była zaskoczona jego obecnością. – Dzień dobry, szukam noclegu. Pan Ptaszycki polecił mi państwa pensjonat – odezwał się Wolski, nieco zmieszany. – Mam nadzieję, że dobrze trafiłem? – Tak, tak. Dzień dobry, mamy nie ma, ale proszę wjechać. Powinna być za kilka minut. – Na twarzy dziewczyny poja­ wił się uśmiech. Informacja o tym, że jest od Ptaszyckiego,


zdawała się ją znacznie uspokoić. Podeszła i otworzyła dzien­ nikarzowi bramę. Zaparkował w miejscu, które mu wskazała. Było to jedy­ ne miejsce, gdzie nie świeciło słońce, a to z każdą minutą stawało się coraz bardziej nieznośne. Temperatura sięgała już dwudziestu sześciu stopni. Wolski wysiadł z auta, w tym czasie dziewczyna wyjęła z kieszeni telefon i dokądś zadzwoniła. Dziennikarz domyślał się, że telefonuje do mamy, bo w trakcie rozmowy poinfor­ mowała, że będą miały gościa. Wyjął z bagażnika walizkę. – Mama będzie za kilka minut, napije się pan czegoś? – Chętnie napiłbym się kawy. Wcześnie dziś wstałem – rzucił radośnie. Zaprowadziła go do altanki znajdującej się w ogrodzie, a następnie ruszyła w stronę domu. Pojawiła się po dwóch, trzech minutach, niosąc w jednej ręce kubek z kawą, a w dru­ giej cukierniczkę. – Pija pan z mlekiem? – Ani z mlekiem, ani z cukrem – odparł z uśmiechem. Odsunął od siebie cukierniczkę, po czym zamieszał kawę łyżeczką i upił łyk. – Bardzo dziękuję. – Na długo pan przyjechał? – zapytała, siadając po dru­ giej stronie stołu. – Na kilka dni na pewno, ale nie wiem jeszcze, na ile. Je­ stem tu służbowo. – Służbowo? Tutaj? – spytała zaskoczona. W gruncie rze­ czy nie była jednak dociekliwa, lecz zwyczajnie rozmowna. Dziennikarz nie miał nic przeciwko. – Można wiedzieć, czym pan się zajmuje? – Nachyliła się nieco w jego kierunku, kładąc ręce na stole.

Wolski dopiero teraz dostrzegł, że jej oczy nie były piwne, miały odcień delikatnej zieleni. – Jestem dziennikarzem śledczym – powiedział, napiw­ szy się kawy. – O! – odparła zaskoczona. – Nie spotkałam nigdy dzien­ nikarza. – To nic wyjątkowego, praca jak praca – wyjaśnił bez en­ tuzjazmu. Spodobała mu się jednak reakcja dziewczyny. – O czym pan pisze? – Nie pan. Paweł. Paweł Wolski. – Wyciągnął rękę w jej kierunku. Pomyślał, że przejście na „ty” będzie dobrym po­ sunięciem. – I nie piszę na razie o niczym konkretnym. Po­ wiedzmy, że zbieram materiały – rzucił wymijająco. – Ania – przedstawiła się i odwróciła wzrok. Na parkingu zatrzymał się mały czerwony samochód i wysiadła z niego jakaś kobieta. – Dzień dobry – zawołała w kierunku gościa. Podeszła bliżej. – Dzień dobry. – Dziennikarz podniósł się z miejsca. – Mamo, to jest pan Wolski, dziennikarz śledczy, przy­ słali go do nas Ptaszyccy – odezwała się dziewczyna znie­ nacka. – Zgadza się, moje nazwisko Wolski. – Uścisnął kobie­ cie rękę. – I rzeczywiście pan Ptaszycki polecił mi państwa pensjonat. Szukam noclegu na kilka dni, jest taka możli­ wość? – Oczywiście, serdecznie zapraszamy. – Postawiła torbę z zakupami na ziemi. – Myślę, że dwie lub trzy noce w zupełności wystarczą – doprecyzował.

26

27


– W porządku. Póki co, Aniu, zaprowadź pana do poko­ ju na górę. – Kobieta spojrzała na córkę. – Ja muszę jeszcze pojechać w jedno miejsce. Formalności załatwimy później – powiedziała tym razem do dziennikarza. Chwyciła zaku­ py i zaniosła je do domu. Wolski dopił kawę i udał się za dziewczyną na górę. Gdy tylko został sam, od razu zadzwonił do Pauliny. Przede wszystkim chciał ją poinformować, że udało mu się skon­ taktować z policją, co jej obiecał. Zapowiedział, że odezwie się po rozmowie z policjantem, bo to od niej zależały jego dalsze kroki. Ponieważ dochodziła piętnasta, a on nie jadł jeszcze obia­ du, po rozmowie postanowił udać się do jakiejś restauracji. Zmienił koszulkę i ruszył spacerem w kierunku Rytra. Cen­ trum wsi było położone około dwudziestu minut marszu od miejsca, w którym się znajdował. Zatrzymał się w karczmie, tuż obok rzeki. Zamówił naleśniki z serem, które od dłuż­ szego czasu chodziły mu po głowie, i usiadł na zewnątrz. Zapatrzył się w Poprad. Rzeka była w tym miejscu dość szeroka, a przyjemny chłód, jaki bił od niej, pozwolił mu od­ począć od upału. Rozpościerający się za wodą las w blasku słońca wyglądał bajecznie. Miał w sobie coś, co sprawiało, że się uspokajał. Śpiew ptaków dobiegał niemal z każdego zakątka. Wolski zastanawiał się, czemu nigdy tutaj nie był. Ściągnęła go tu dopiero tajemnicza wiadomość i zamiast de­ lektować się otaczającą go przyrodą, on myślał tylko o tym, kto i po co go tu zwabił. Krótka rozmowa z policjantem je­ dynie spotęgowała już i tak spory mętlik w głowie. Wyjął notes i zapisał w nim jedno słowo: „Ola”. Bardzo chciał poznać okoliczności jej śmierci. Młoda kobieta ginie

niespodziewanie w spokojnej i malowniczej wsi. Musiał zna­ leźć odpowiedź na pytanie, co takiego się wydarzyło, że to właśnie tu rozegrała się taka tragedia.

28

29

Dochodziła dwudziesta. Upał, jaki był tu za dnia, dał się dziennikarzowi we znaki. Wolski otworzył okno balkonowe na oścież, by wpuścić do środka trochę rześkiego powietrza. Zabrał notes oraz dyktafon i wyszedł. Wokół panowała cisza, która była wręcz przytłaczająca. Dziennikarz słyszał hałas własnych kroków stawianych na rozgrzanym asfalcie. Minął kilka zabudowań, aż dotarł pod dom mundurowego. Przystanął pod drzwiami i zadzwonił dzwonkiem. Po chwili w progu pojawił się ten sam mężczy­ zna co poprzednio. – Dzień dobry, czy zastałem syna? Byłem u niego na ko­ misariacie, ale umówiliśmy się na rozmowę tutaj po dwu­ dziestej. – Postanowił wszystko rzetelnie wyjaśnić, by znów nie odpowiadać na dociekliwe pytania ze strony mężczy­ zny. – Wiem, rozmawiałem z nim. Niestety kazał przeprosić, ale nie dotrze na spotkanie, mają sporo roboty. Prosił, bym przekazał, że jutro ma wolny dzień, może pan wpaść po po­ łudniu. – W porządku, zajrzę zatem jutro – odparł, choć nie wie­ dział, czy mężczyzna go zbywa, czy faktycznie policjant nie był w stanie dotrzeć na czas. – Pan Wolski, tak? – odezwał się tamten, zanim jeszcze dziennikarz zdążył się odwrócić i odejść.


– Zgadza się. – Wolski skinął głową, ale nie bardzo ro­ zumiał, w jakim celu mężczyzna o to dopytuje. Ten ku jego zaskoczeniu wyciągnął nagle rękę. – Edward Ptaszycki – przedstawił się. – Syn wspomniał mi, że jest pan dziennikarzem śledczym. Wspomniał też, że przyjechał pan ze względu na morderstwo, jakie miało tu miejsce. – Wyraz twarzy mężczyzny nie zdradzał żadnych emocji. Wolski poczuł się niepewnie, gdyż Ptaszycki cały czas uważnie mu się przyglądał. – Owszem, jestem dziennikarzem śledczym, ale przyje­ chałem tu nie ze względu na samo zabójstwo, raczej na wia­ domość, która może mieć z nim coś wspólnego – sprecy­ zował. Nie miał powodów ukrywać tego faktu, mężczyzna i tak sporo już wiedział. – Jaką wiadomość? – zapytał Ptaszycki, zaskoczony sło­ wami dziennikarza. – Jeśli to nie problem, to właśnie dlatego zależy mi na rozmowie z pańskim synem, sam niewiele wiem. Najpierw chciałbym zamienić słowo z kimś, kto… – Panie Wolski – wszedł mu w słowo mężczyzna. – Wiem, kim pan jest i czym dokładnie się pan zajmuje. Kiedy syn poinformował mnie, że odwiedził go jakiś dziennikarz, postanowiłem sprawdzić, z kim ma do czynienia, zwłasz­ cza że on nie jest zaangażowany w to śledztwo. Nie chcia­ łem, by ktokolwiek na nim żerował. Tak się składa, że ja też jestem policjantem, to znaczy byłem. Teraz już zasłużona emerytura, ale nawyki pozostały. – Uśmiechnął się specy­ ficznie. – Po tym, co o panu wyczytałem, pana obecność tutaj wcale mnie nie dziwi. Zastanawia mnie jednak, tak

jak wspomniałem, dlaczego mój syn? Czego chce się pan dowiedzieć od osoby, która nie zna szczegółów sprawy? – Przełknął ślinę. Dziennikarz próbował zebrać myśli. Z jednej strony po­ czuł się w jakiś sposób doceniony, z drugiej miał świado­ mość, że od jego odpowiedzi wiele może zależeć. Postano­ wił postawić na szczerość. – Panie Edwardzie, tak naprawdę to przez zupełny przy­ padek. Dzięki rozmowie ze sklepikarką dowiedziałem się, że syn jest policjantem i że tu mieszka. Postanowiłem go więc odwiedzić i zamienić z nim kilka słów, skoro już tu je­ stem, ale naprawdę nie mam żadnych złych intencji wzglę­ dem niego. – Rozłożył bezradnie ręce. Nie miał nic więcej do dodania. Dostrzegł konsternację na twarzy mężczyzny. Widać było, że nie spodziewał się takiej odpowiedzi. – Nie będziemy tak stać i rozmawiać w drzwiach – po­ wiedział w końcu tamten. – Zapraszam do środka. – Odsu­ nął się na bok, przepuszczając dziennikarza przodem. Wolski przeszedł przez próg i zatrzymał się w holu. – Zapraszam do salonu, proszę nie ściągać butów. – Wska­ zał kierunek ręką. Dziennikarz ruszył przodem, aby po chwili znaleźć się w dość dużym pomieszczeniu. Wnętrze za sprawą drewnia­ nych mebli w naturalnym kolorze było dość ciemne. Pod oknem stał sporych rozmiarów dębowy stół, ale uwagę Wol­ skiego przykuł przede wszystkim kominek mieszczący się na wprost wejścia, obłożony ciemnoszarym kamieniem. Tuż przed nim stały dwa fotele, a w rogu rozłożysta kanapa. – Napije się pan czegoś? – odezwał się mężczyzna.

30

31


– Bardzo dziękuję. – Wolski pokręcił głową. Usiadł na krześle przy stole, choć miał wielką ochotę rozsiąść się wy­ godnie w fotelu. Pan Edward usiadł na wprost. Splótł ręce i odchylił się na oparcie. – Postawię sprawę jasno. Wiem, że wy, dziennikarze, macie tendencję do włażenia wszędzie bez pukania. Ja nie raz radziłem sobie z takimi jak pan, byłem kryminalnym i wiem, że to normalne, że muchy są tam, gdzie gówno. – Parsknął. – Ale mój syn taki nie jest. Jemu jeszcze nikt taki na głowie nie siedział. – Spojrzał na dziennikarza. – Rozumiem, że nie chce pan, bym angażował go w swo­ je sprawy? Jeśli tak jest, to proszę to powiedzieć wprost. – Wolski nie miał ochoty na domysły. Czuł, że emerytowany policjant może być barierą nie do sforsowania, ale nieco go zaskoczyły te słowa. Miał wrażenie, że złapali jakąś nić po­ rozumienia. – Mówię tylko, że nie pozwolę, by ktokolwiek chciał coś zyskać jego kosztem. Znam go i wiem, że zgodziłby się bez wahania, bo nigdy wcześniej nie dał się złapać w dzien­ nikarską pajęczynę. Nie chcę, by ucierpiał na współpracy z panem. Wiem, że ma pan wiele rozwiązanych spraw na koncie, ale wiem też, jakim metodom pan to zawdzięcza. Spryt często idzie w parze z cwaniactwem, a na to w stosun­ ku do mojego syna nie pozwolę. Dziennikarz zastukał palcami o blat stołu, po czym wyjął telefon i pokazał mężczyźnie wiadomość, którą otrzymał. – Pana zdaniem to świadczy o tym, że ja rozpuszczam pajęczynę? Bo mnie się wydaje, że jest zgoła inaczej i że je­ dyną osobą, która może wpaść w jakąś pułapkę, jestem ja.

Wygląda na to, że ktoś mnie tu celowo ściągnął. – Posta­ nowił być równie bezpośredni jak jego rozmówca. – Z po­ mocą pańskiego syna ustaliłem, że ta wiadomość została wysłana z poczty zamordowanej dziewczyny, co, jak pan się domyśla, wyklucza formę głupiego żartu. – Przybrał poważ­ ną minę. Nie miał żalu, że mężczyzna wziął w obronę syna, ale też nie chciał, by traktował go jak pierwszego lepszego karierowicza. – Przyznam szczerze, że z czymś takim jeszcze się nie spo­ tkałem. – Ptaszycki podrapał się po głowie. – Próbował pan odpisać? – Trochę się zmieszał. Najwyraźniej rozumiał, że wpakował dziennikarza do jednego worka z żądnymi sen­ sacji hienami, podczas kiedy cel i okoliczności wizyty Wol­ skiego były diametralnie inne. – Próbowałem, ale nadawca milczy. Nie mam nic poza tym. – Wolski schował telefon do kieszeni. – Nie mam więc pojęcia, o co tu chodzi, dlatego zapewniam, że na nikim nie chcę żerować, tym bardziej na pańskim synu. Chciałem tyl­ ko zamienić z nim kilka słów i ustalić cokolwiek. – Zamienić to jedno, a zrozumieć i ustalić, kto zabił, to drugie. – Ptaszycki wzruszył ramionami. – Czyli sprawca wciąż nie został schwytany? – podchwy­ cił dziennikarz. – Zgadza się. Wciąż go szukają. – Mężczyzna pokiwał gło­ wą. Na jego twarzy pojawił się delikatny uśmiech sugerują­ cy, że ich pierwsze lody zostały skruszone. – Wtedy, gdy to się stało, pański syn był tutaj? Był na miejscu zbrodni? – Miejscu zbrodni? Nigdy go nie ustalili. – Zazgrzytał zę­ bami.

32

33


– Nie rozumiem. – Wolski spojrzał na mężczyznę z jesz­ cze większym zaciekawieniem. – Ciało odnaleźli nad rzeką, ale to nie było miejsce, w któ­ rym została zamordowana. Jej ciało zostało tam z jakiegoś powodu zaciągnięte. – Zaciągnięte? – Aż zbladł, słysząc te słowa. Przełknął ślinę. – Bardzo dobrze znam patologa, jak wspomniałem, by­ łem kryminalnym, przyjaźnimy się do dziś. Nie mam do­ stępu do akt, ale od niego wiem, że ślady na potylicy i liczne siniaki na plecach wskazywały na to, że była ciągnięta. – Ciągnięta… – powtórzył Wolski. – Czyli miejsce zbrod­ ni pozostaje nieujawnione? – Wszystkie te informacje pod­ sycały jego wyobraźnię, ale i potęgowały niepokój. – Zgadza się. – Została zgwałcona? – Postanowił wykorzystać fakt, że mężczyzna chętnie prowadził z nim rozmowę. – Czytałem kilka artykułów na temat tej zbrodni. Pisał o tym między innymi Tygodnik Sądecki, ale nie znalazłem tam wzmianki na ten temat. W zasadzie nie znalazłem nic na temat mo­ tywu. – Trudno stwierdzić. Odbyła wprawdzie stosunek, jednak Zbyszkowi nie udało się ustalić, czy był to gwałt, czy nie. Jest bardzo dobrym patologiem, ale czasem nie da się cze­ goś stwierdzić jednoznacznie. – A przyczyna śmierci? – Uduszenie. Miała też uraz czaszkowo-mózgowy, jakby od uderzenia w głowę, ale on nie był przyczyną zgonu. – Wy­ raz twarzy Ptaszyckiego wciąż nie zdradzał żadnych emocji, jakby spotykał się z takimi sytuacjami wielokrotnie.

Dziennikarzowi podobało się jednak to, że odpowiada chętnie i dość szczegółowo. – To, co pan mówi, sugeruje, że sprawca działał z preme­ dytacją i na dodatek wyjątkowo brutalnie. – Wolski prze­ łknął ślinę. Przed oczami majaczył mu coraz mroczniejszy zarys tej zbrodni. – Kogoś podejrzewali? – Trudno powiedzieć. Nie można było wykluczyć gwałtu, więc na pierwszy ogień poszli wszyscy skazani wcześ­niej za podobne przestępstwa. Długo też przyglądali się jej chłopa­ kowi, bo tamtego dnia była z nim widziana na spacerze, ale nie znaleźli żadnych dowodów, by miał ze zbrodnią cokol­ wiek wspólnego. – Pana zdaniem to ktoś stąd czy przyjezdny? – Podejrzewają, że to ktoś obcy, ale ja w to szczerze wąt­ pię. – Dlaczego? – Ponad dwadzieścia lat byłem kryminalnym, więc gdy odpowiem, że po prostu takie mam przeczucie, to proszę to traktować poważnie. – Ptaszycki wzruszył ramionami. – I przeczucie panu mówi, że to ktoś stąd? – Wolski rozu­ miał, że przeczucie to też bardzo ważna część dochodzenia. Chciał więc poznać, co dokładnie mówiło ono emerytowa­ nemu policjantowi. – Tak. Po prostu mocno wątpię, by ktoś przyjechał tu na tak zwane łowy. To nie ten typ mordercy. Zresztą to był śro­ dek dnia, na obcego na pewno ktoś zwróciłby uwagę. Spraw­ ca jednak nikomu nie rzucił się w oczy i przepadł bez śladu. – To naprawdę daje do myślenia… – Dziennikarz miał przed oczami niezwykle brutalny obraz całej tej historii. – Czy mimo wszystko mogę wpaść jutro i porozmawiać

34

35


z pańskim synem? – Spojrzał na zegarek. Dochodziła dwu­ dziesta pierwsza. – Proszę więcej o to nie pytać. Poznał pan moje zdanie i moje obawy, ale wierzę, że mnie pan nie rozczaruje. – Pta­ szycki szorstko się uśmiechnął. Wolski zrozumiał, że to ostatnie wiązałoby się zapew­ ne z konsekwencjami, których nie miał zamiaru poznawać. Wstał. Uścisnął dłoń mężczyźnie, a następnie opuścił dom i skierował się prosto do siebie. Zatrzymał się na parkingu przed pensjonatem i spojrzał w las. Był mroczny, teraz bu­ dził w nim dziwny lęk.

3 ROZMOWA Z CHŁOPAKIEM Obudził go śpiew ptaków. Ich radosne ćwierkanie wywo­ łało szeroki uśmiech na jego twarzy. Leżał na łóżku i przysłu­ chiwał się. Była piąta nad ranem, a jemu wcale nie chciało się już spać. Podniósł się z łóżka, wyszedł na balkon i moc­ no się przeciągnął. Już dawno nie miał takiej pobudki. Za­ czął rozmyślać, jak by to było codziennie budzić się wśród tych drzew, razem z tymi ptakami, patrzeć na tę zieleń i cie­ szyć się spokojem, jaki panował wokół. Dla kogoś takiego jak on, przemęczonego hałasem miasta, taka wizja była nie­ zwykle kusząca. To miejsce miało w sobie coś wyjątkowego. Sprawiało, że człowiek nie myślał o codziennych zmartwie­ niach, lecz delektował się ciszą. Wrócił do pokoju, otwo­ rzył laptop i zaczął przeglądać maile. Miał spore zaległości w odpisywaniu. Gdy skończył, na zegarku było już po siódmej. Poszedł przepłukać twarz wodą. Na zewnątrz robiło się coraz cie­ plej, a otaczający las jakby wołał go do siebie. Chwycił te­ lefon i zadzwonił do Pauliny. Z zachwytem opowiedział jej o okolicy, po czym spakował plecak i wyszedł z pensjonatu. 37


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.