Skoczkowie. Przerwany lot

Page 1

STANISŁAW MARUSARZ – SKOCZEK, KTÓRY ŚMIERCI SIĘ NIE BAŁ Rodzina Marusarzy, była liczna. Staszek miał piątkę rodzeństwa: starszego o półtora roku brata Janka i cztery młodsze siostry – Zosię, Bronkę, Helenkę i Marysię. Głów do wyżywienia było wiele, a zarobki skromne. Jan Marusarz był gajowym; wraz z żoną Heleną pochłoniętą bez reszty wychowaniem dzieci prowadził skromne gospodarstwo. Dzieci marzyły o nartach, ale pieniądze wydawano na jedzenie, odzież i szkolne wyprawki. Staszek z Jankiem, jak Bronek z Władkiem, spoglądali więc z zazdrością na dzieci zamożnych gości przyjeżdżających coraz liczniej do Zakopanego. Obserwowali, jak na Lipkach i pod Reglami szusuje młodzież nienagannie ubrana, w pięknych butach i z prawdziwymi nartami na nogach. Chłopcy Marusarzy, jak wcześniej Czechowie, nie mieli takiego sprzętu. Wystarczyło zgięte drzewo przeznaczone na płozy, piła, gwoździe, sznurki i prowizoryczne dechy były gotowe. Zanim zawędrowali ze swoimi nieprawdziwymi nartami na Lipki, rozgrywali pierwsze zawody koło domu. Miejsce, gdzie grunt stromo opadał ku rzece, znakomicie nadawało się do zjazdów na czym popadnie. Marusarzowie nie posiadali sanek ani nart, mieli za to bujną wyobraźnię i składane krzesła. Krzesła w domu Staszka miały liczne zastosowania. Można było oczywiście na nich posiedzieć, ale komu w głowie oczywistości, kiedy za oknem puch i biel? Gdy nikt z dorosłych nie patrzył, dzieci wynosiły krzesła z domu i zamieniały je w fantazyjne sprzęty narciarskie. Kiedy akurat organizowano zawody saneczkarskie, potrzebne było tylko jedno krzesło – złożone, zwrotne, sprawiające młodym zawodnikom tyle trudności, że niejeden zjazd kończył się w zaspie. Narty to była wyższa szkoła jazdy. Uczestnik rywalizacji, przeważnie boso (zmarznięte stopy ogrzewano potem... w czapkach), bo jak to tak w butach po krzesłach deptać, stawał w szerokim rozkroku, obejmował meble nogami i zjeżdżał w dół, licząc na jak najdalszy szus bez upadku. Najczęściej, jak sam później wspomni, wygrywał Staszek. Miał wówczas siedem lat. Kiedy topniały śniegi, mali Marusarzowie pomagali rodzicom w zajęciach przy gospodarstwie. A po pracy chłopcy namiętnie grali w piłkę, chodzili po drzewach i bawili się w Indian. Chętnie słuchali też opowieści Jana Gąsienicy Daniela. Stary góralski przewodnik i gawędziarz pasł owce pod Reglami. W przerwach między pykaniem fajki, doglądaniem zwierząt i wyplataniem koszyków z korzeni młodych świerków siadał na pieńku i opowiadał zgromadzonej wokół młodzieży o tatrzańskich przygodach, polowaniach, zbójnikach i ukrytych w górach skarbach. Szczególnie te ostatnie legendy rozpalały wyobraźnię chłopców. Które z biednych góralskich dzieci nie chciałoby znaleźć skrzyni pełnej kosztowności i nieco z niej uszczknąć? – A co byś ty, Stasek, zrobił, kiebyś naloz talary? – zapytał kiedyś stary przewodnik. – Kupiłbyk se łydzby a i buty – odparł bez chwili namysłu Staszek. Zgodnie z prawdą, bo narty i buty narciarskie były jego największym marzeniem. Pewnej zimy, gdy Staszek miał dwanaście lat, bracia Marusarzowie dowiedzieli się, że „Sokół” organizuje na Lipkach zawody narciarskie dla dzieci – bieg juniorów na dystansie pięciu kilometrów. Postanowili wziąć w nim udział i w tajemnicy przed rodzicami przygotować się do startu. Chłopcy musieli się ukrywać, bo ich ojciec, jak sądzili, uważał sport za stratę czasu. Narty powstałe z niedoszłych sań były zbyt miękkie i nie nadawały się do rywalizacji z najlepszymi młodymi zawodnikami z Zakopanego. Janek ze Staszkiem zmajstrowali zatem nowe, bezzwrotnie pożyczając z szopy ojca bukowe deski. Żeby uzyskać szpice, moczyli drewno w gorącej wodzie, a następnie wsuwali jeden z końców deski w szparę między belkami stodoły i wyginali. Część desek nie wytrzymała tej


próby, ale w końcu domowym sposobem udało się wyprodukować dwie pary nart. Dzieło zwieńczono dodaniem wiązań ze sznurków i drutów, a gładki i szybki zjazd miało zapewnić smarowanie desek świecą i przejechanie po śliskiej powierzchni – dla utrwalenia – rozgrzanym żelazkiem, które podekscytowani narciarze zapomnieli potem oczyścić. Wieczorem, kiedy mama prasowała tacie wyjściową koszulę, ubrudziła kołnierzyk upaćkanym stearyną żelazkiem. Staszkowi się oberwało, ale rodzice nie skojarzyli wosku z nartami, tak jak wcześniej Jan Marusarz nie doliczył się brakujących w szopie desek. Nadszedł dzień zawodów. Na starcie zebrało się kilkudziesięciu chłopców – zakopiańczyków i dzieci przebywających w mieście gości. Staszek odebrał pierwszy w życiu numer startowy. Na czerwonym tle wyróżniały się dwie białe cyfry: dwa i osiem. Wybrzmiał sygnał startera. Chłopcy ruszyli ławą spod Regli w dół, w stronę Lipek. Stylu nie było w tym żadnego. Każdy pędził jak umiał, byle szybciej od kolegów po bokach. Szybko z tłumu dzieciaków na czoło wybiła się sylwetka Staszka. Tuż za nim, z zaciętą miną – Janek. Bracia od zawsze ze sobą rywalizowali. Lider, dodatkowo tym zmotywowany, jeszcze mocniej przebierał nogami, odskakując na bezpieczny dystans od Janka. Meta! Pierwsze zwycięstwo i pierwsza w życiu nagroda. Kilka godzin później w sali „Sokoła” stremowany Staszek odbierze piękne wełniane rękawice. Ściskając je w dłoniach, po raz pierwszy poczuje się pełnoprawnym zawodnikiem. Najbardziej pasjonowały go skoki, chociaż pierwsze próby powinny były skutecznie wybić mu je z głowy. Tak jak połajanki taty, który w trosce o zdrowie synów pokazywał im kaleki i – niekoniecznie zgodnie z prawdą – z góralską surowością i ojcowską troską powtarzał: „Widzicie? To przez skoki”. Staszka nie przepędziło ze skoczni widmo rózgi, nie zniechęciły go też kolejne upadki. Duża w tym zasługa babci, która nieraz wyciągała w stronę wnuka pomocną dłoń, opatrywała rany i ogrzewała przemarznięte na kość stopy. A Staszek brał pod pachę narty, drałował na skocznię, lądował w śniegu i się nie zniechęcał. Najpierw ćwiczył na dziecięcej skoczni na Lipkach, skleconej z ubitego śniegu i desek. Idolem młodzików był tam Karol Szostak, późniejszy reprezentant kraju, rekordzista Lipek. Staszkowi zamarzył się rekord Karola, wziął więc rozbieg i... właściwie nie wiedział, co ma robić dalej, toteż huknął klatką piersiową o śnieg i boleśnie przejechał twarzą po gruncie. Nie przejął się widokiem krwi i reprymendą rodziców. Bał się, że złamał nartę. Po Lipkach przyszła kolei na Jaworzynkę – skocznię dla dorosłych. Tu trenowali idole zakopiańskich dzieci, późniejsi olimpijczycy i mistrzowie Polski. Po jednych zawodach Staszek w towarzystwie kolegów przedostał się w okolicę szczytu skoczni. Chłopców obleciał strach, ale nie mogli pokazać przed sobą, że się boją. Drwiny i śmiech tylko dodały Staszkowi animuszu. Będzie skakał! Przerażony, choć z odwagą niepewnie wypisaną na twarzy, pomknął w dół rozbiegu. W swych książkowych wspomnieniach zanotuje: Skulony więcej ze strachu niż potrzeby stylu zbliżałem się nieuchronnie do progu. Rany Boskie! Próg! Wyprężyłem instynktownie ciało i rzuciłem się do przodu niczym w paszczę niedźwiedzia. Pierwsze wrażenie? Zachłysnąłem się silnym pędem powietrza, zimnego powietrza. Zdawało mi się, że zleciałem z turni wprost do... stawu z lodowatą wodą. Pode mną rozwarła się przepaść stokroć większa, niż mogłem przypuszczać. Strach zabił całą emocję skoku. Nad zeskokiem szarpnąłem nerwowo ciałem. Efekt był taki, że wylądowałem na głowę. Mimo nieprawidłowego lądowania, poczuwszy „grunt pod głową”, doznałem uczucia ulgi. Fikając koziołki, zsuwałem się po zeskoku w dół. Wykonywałem przy tym rozpaczliwe ruchy,


starając się zachować prostą linię spadku, aby, znalazłszy się na przechodzącym w poprzek zeskoku mostku, nie stoczyć się do strumyka, co mi się zresztą szczęśliwie udało. Zatrzymałem się u podnóża skoczni przy akompaniamencie głośnych drwin kolegów. Taka była pierwsza próba Staszka na zawodowej skoczni. Odległość: nieco ponad dziesięć metrów. Później pokiereszuje się jeszcze na świeżo otwartej Krokwi, ale i to nie zniechęci go do skakania. Wkrótce wróci na obiekty, który były świadkami jego klęsk i wstydu. Wróci w wielkim stylu, wywracając do góry nogami dawny porządek polskiego narciarstwa.

(…) Zapamiętano, że zawody FIS-u w Zakopanem organizowane w 1929 otwarto z wielką pompą. Zapamiętano uroczyste powitanie zagranicznych gości i ofi cjeli narciarskich w restauracji Morskie Oko. Zapamiętano przemówienia prezydenta FIS-u Szweda Ivara Holmquista i prezesa PZN Aleksandra Bobkowskiego. Zapamiętano też defi ladę z udziałem najlepszych narciarzy świata. Na widok mistrzów z dalekiej Skandynawii pewnie niejednemu obserwatorowi na policzki wypełzły rumieńce. Ale to była ledwie rozgrzewka, ledwie przedsmak tego, co miało nas niebawem czekać, przystawka do dania głównego tak smakowicie dla Polaków przyszykowanego przez Bronka Czecha i młodziutką, ledwie siedemnastoletnią Bronkę Staszel-Polankową. (…) Na kilka dni przed mistrzostwami pewien nastolatek z Zakopanego przychodził na skocznię obserwować skoki mistrzów. Marszczył brwi, przyglądał się badawczo, analizował. Myślał zapewne o tym, co może zapożyczyć od najlepszych z najlepszych, żeby wkrótce skakać daleko jak oni. Szczególnie uważnie spoglądał w stronę Sigmunda Ruuda, swojego idola, Norwega mogącego uchodzić za wzór skoczka narciarskiego. Nastolatek miał świetne wyniki, odskakiwał juniorom bez wysiłku, ale na szybowanie wśród dorosłych był za młody, jak tłumaczyli mu trenerzy. Ale że góralską krnąbrność wyssał z mlekiem matki, średnio go te obostrzenia obchodziły. Stał więc pod skocznią, obserwował i myślał – a może i ja wystartuję? Tak też zrobił. Na kilka minut przed rozpoczęciem zawodów, schowany w cieniu drzew, maszerował niepostrzeżenie w górę skoczni z nartami na grzbiecie... „Przedzierając się gęstym lasem, dotarłem z nartami w pobliże progu. Wspinali się właśnie na rozbieg Czesi. Po kilku minutach starter dał sygnał pierwszemu skoczkowi. Konkurs skoków rozpoczęty. Kolejno skakali dalsi zawodnicy. Podchodziłem coraz wyżej. Po kilku minutach osiągnąłem sam szczyt rozbiegu. Szalona myśl zrodzona podczas treningu mistrzów dojrzała. Postanowiłem i ja spróbować swoich sił z ekstraklasą świata. Z emocji serce waliło mi jak młotem. Założyłem narty. Wykorzystując wolny tor, wyskoczyłem gwałtownie z boku i rzuciłem się z impetem w dół rozbiegu. Ileż wzruszenia dawał mi ten zjazd! Sunąłem śladami wielkiego Sigmunda Ruuda. Uwaga, góralczyku – próg! Wybiłem się mocno i łagodną parabolą spłynąłem w przepaść usianą tysiącem głów. Po pewnym i spokojnym locie wylądowałem na pięćdziesiątym którymś metrze, uzyskując tym samym wynik lepszy od wielu zawodników” – wspomni później z dumą w książce Na skoczniach Polski i świata. Autorem tych słów i skoku, który wprawił sędziów, widzów i samych skoczków w osłupienie, był niespełna szesnastoletni Staszek Marusarz. Najwyższa pora poznać go bliżej.



Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.