Gdybym miałą twoją twarz

Page 1

W ONNA

W

zeszłym roku zmarła moja babka. Na oddziale geriatrycznym szpitala w Suwon. Samotnie – to znaczy nie było przy niej żadnego członka rodziny. Staruszka zajmująca sąsiednie łóżko musiała kazać pielęgniarce usunąć zwłoki, ponieważ zaczęły roztaczać nieprzyjemną woń. Kiedy o tym usłyszałam, poczułam się tak, że musiałam wziąć wolne w pracy i wrócić do domu, aby się położyć. Wiadomość przekazał mi telefonicznie tata. – Nie ma potrzeby, żebyś przyjeżdżała na pogrzeb – oznajmił. W dzieciństwie, a także gdy byłam już starsza, często ma- rzyłam na jawie, że moja babka umiera. Odpowiedziałam tacie, że nie mam najmniejszego zamiaru przyjeżdżać. Nigdy z nim tak naprawdę nie rozmawiałam o tych la- tach, kiedy mieszkałam u niej jako dziecko, podczas gdy on pracował za granicą. Zdarzały się oględne aluzje – „Przypo- mina mi psa, którego twoja babcia przyprowadziła do domu pewnego dnia, jak jeszcze chodziłem do gimnazjum” albo „Ta przybudówka wygląda zupełnie jak wychodek u babki” – żadne z nas jednak nie oczekiwało reakcji na rzucane ot tak uwagi. Mój mąż przyszedł do domu wcześnie tamtego dnia. Pew- nie tata złapał go w pracy. Zajrzał do sypialni, gdzie leżałam z szeroko otwartymi oczami, po czym usiadł na łóżku i ujął mnie za rękę.

Gdybym miala twoja twarz.indd 1

26.05.2021 19:51:48


41

Gdybym miala twoja twarz.indd 2

26.05.2021 19:51:48


Nie mam pojęcia, co jego zdaniem czułam. Wiedział, że spędziłam dzieciństwo pod jej opieką, że nigdy o niej nie mówię i że ani razu jej nie odwiedziłam. To stanowiło jakąś podpowiedź. Ale nie jestem w stanie rozmawiać z nim o swojej przeszłości. Wyobrażam sobie, jak jego okrągła, dobrotliwa twarz marszczy się w wyrazie współczucia, na co muszę wstać i wyjść. – Wiesz, ja też doświadczyłem w życiu różnych okropieństw – powiedział przy pierwszej próbie wypytania mnie o dzieciństwo, ja jednak tylko wbiłam wzrok w podłogę i nie zareagowałam. Miał na myśli odejście swojej matki, co musiało być przykre i naznaczyło go na całe życie do granicy budzącej litość, lecz za nic nie zdołałby zrozumieć, co ja przeszłam pod dachem babki. Większość ludzi nie pojmuje prawdziwego zła, a mimo to stara się je naprawić. Mój mąż należy do osób, które oczekują od innych dobro- ci, ponieważ sam jest dobry. Po alkoholu albo przy oglądaniu filmu rzuci czasem tak sentymentalną uwagę, że czuję się zażenowania. Gdy jesteśmy w towarzystwie, ogarnia mnie wstyd. Wyszłam za niego, ponieważ czułam się zmęczona i było już dla mnie za późno, mimo że wiek miałam wciąż młody.

Nocą, gdy mój mąż śpi obok mnie, nierzadko ogarnia mnie taka klaustrofobia, że muszę zejść na dół i usiąść na górnym stopniu przed naszym apartamentowcem. Ulica, przy któ- rej mieszkamy, tętni życiem nawet po zmroku, dzięki czemu mam czym zająć myśli. Nasze sąsiadki z góry wracają do domu zwykle o jedena- stej wieczorem. Są ciche jak myszki i bez względu na pogodę 42


wyglądają na wiecznie zmarznięte; pozdrawiają mnie szeptem, jakby nie chciały, aby ktokolwiek inny je usłyszał. Cza- sami im odpowiadam, a czasami odwracam głowę w drugą stronę. Nie wiedzą, że czekałam, aż wrócą do domu. W weekendy sporadycznie spotykam je, kiedy wychodzą. Najbardziej jednak lubię słyszeć, jak pukają do siebie wzajem- nie, by bez względu na porę pożyczyć kosmetyki czy wspólnie zamówić smażonego kurczaka. Dopóki nie wrócą do domu, siedzę na górnym stopniu i obserwuję przechodniów. Za dnia nasza ulica jest brzyd- ka, z popękaną nawierzchnią i mnóstwem pyłu, piętrzącymi się górami śmieci i samochodami, które wydają przeraźliwe dźwięki klaksonów i próbują parkować gdzie popadnie. Nocą jednak zapalają się jaskrawe neony barów i migotliwe ekrany telewizorów. Latem na chodniku pojawiają się plastikowe sto- liki i taborety, dzięki czemu mogę podsłuchiwać strzępki roz- mów pijących ludzi. Zazwyczaj snują wspominki o ostatniej okazji, przy której pili razem. Czasami mężczyźni opowiadają o kobietach, z którymi się umawiają, i odwrotnie, ale najczę- ściej tematem rozmów są programy telewizyjne. Zdumiewa mnie, jak dużo uwagi ludzie poświęcają telewizji. Pewnie dlatego, że większość dzieciństwa spędziłam bez niej – babka roztrzaskała telewizor podczas jednego z ataków wściekłości. Do tej pory nie wiem, jak mówić o filmach i ak- torach, ani nie rozumiem żartów z programów typu reality show. Mój mąż uznał to przy poznaniu za urocze i później zawsze próbował nakierowywać mnie na te tematy, przynaj- mniej dopóki nie poprosiłam go, aby przestał to robić. Inne osoby po prostu zakładały, że moi rodzice byli surowi i przy- wiązywali wielką wagę do nauki; jak się okazuje, współcześnie wiele młodych małżeństw nie ma w domu telewizji właśnie ze względu na dzieci. Zgadzam się co do tego, że reality TV ma


43


niszczący wpływ na mózg, a to puszczanie w kółko tych samych puent z nagranym śmiechem naprawdę może doprowa- dzić człowieka do szaleństwa. Wystarczy jednak, że taki ktoś usłyszy nazwę prowincjonalnej uczelni, którą ukończyłam, a w jego oczach pojawia się zwątpienie. „Cóż, nowoczesne rodzicielstwo niesie pewne zagrożenia”.

Nie będę oryginalna, kiedy powiem, że ludzie oglądają tyle telewizji, bo w przeciwnym razie ich życie byłoby nie do zniesienia. O ile twoi rodzice nie mają czebolu ani działki w Gangnam zakupionej dekady wcześniej, musisz pracować, pracować i jeszcze raz pracować na pensję, z której ani nie kupisz domu, ani nie zapewnisz dziecku przyszłości, mimo że siedzisz przy biurku, a garb sam ci rośnie, twój szef natomiast jest indolentnym pracoholikiem, o ile takie połączenie jest w ogóle możliwe. Tak czy owak pod koniec dnia musisz się upić, żeby wszystko to jakoś wytrzymać. A ja dorastałam, nie znając różnicy między życiem do wy- trzymania i życiem nie do wytrzymania, a kiedy już ją odkry- łam, było za późno.

Do ósmego roku życia mieszkałam z babką w małym kamiennym domu w Namyangju, leżącym na północ i nieco na wschód od Seulu. Dom otoczony był niskim kamiennym murkiem, miał wychodek z przeciekającym dachem i po obu stronach wejścia parę onggi, w których babka hodowała złote rybki. Babka spała w swoim pokoju, a ja w głównym pomieszczeniu na podłodze, obok niewielkiego białego posążka przedstawiającego Maryję Dziewicę z namalowanymi na policzkach krwawymi łzami. Nocą, gdy cały świat spał, po44


sążek zdawał się emanować własnym światłem i patrzeć na mnie z góry. Czerwone łzy wydawały się wtedy czarne. Ilekroć grupa modlitewna z kościoła babki spotykała się u niej w domu, babka opowiadała historię o tym, jak raz chciałam zetrzeć łzy z policzków Maryi, po czym musiała kazać je od nowa namalować. Dewotki się śmiały i klepały mnie po głowie. Babka jednak pominęła pewien szczegół. Otóż trzeba było ponad ty- godnia, aby rany na moich nogach zagoiły się po tym, jak sprawiła mi lanie gałęzią z drzewa rosnącego w ogrodzie. Aż do tamtej pory bardzo lubiłam to drzewo.

Zimą w domu robiło się tak chłodno, że musiałam na siebie wkładać trzy albo nawet cztery swetry i chować się pod stertą płaszczy babki, od których nawet nie odcięła metek. Każdej jesieni moja ciotka i wuj przysyłali z Ameryki nowy zimowy płaszcz dla babki, wszystkie jednak były na nią za duże, mimo że wybierali najmniejszy amerykański rozmiar. Ilekroć miała towarzystwo, chwaliła się prezentami od syna i synowej, a gdy goście już się nazachwycali, wyjaśniała, że płaszcze nie pasują na nią i że ma nadzieję na kupca. Zawsze wtedy się bałam, że ktoś chwyci przynętę, widać jednak każdy uważał, że płaszcz z Ameryki musi kosztować fortunę.

Choć okolica nie była zamożna, chodzące ze mną do szkoły dzieci były zazwyczaj schludnie ubrane i miały takie rzeczy, jak rodzeństwo, równo przycięte włosy i drobne do wydania w sklepie papierniczym. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale gdy teraz patrzę na te nieliczne zdjęcia z dzieciń- stwa, które mam, widzę, że jestem biednie ubrana – w stare podkoszulki babki. Na żadnej fotografii nie widać zwykłych 45


dziecięcych kolorów. Nie było to jednak nic, czego by mi brakowało, czego bym pragnęła czy co choćbym zauważała. Inne dzieci nie wytykały mnie palcami, ale też nie kolegowały się ze mną, przez co naturalnie musiałam się bawić sama – nad strumykiem albo w przykościelnym ogrodzie, gdzie za- konnice udostępniły mi grządkę pod uprawę. Najlepiej ze wszystkich osób wiedziały, jaka jest naprawdę moja babka, miały z nią bowiem do czynienia na co dzień.

Pamiętam, że kiedy przyszedł list z Ameryki, był ładny wio- senny dzień. Wracałyśmy akurat od studni na wzgórzu, do- kąd parę razy w tygodniu chodziłyśmy po wodę. Ukwieco- ne gałęzie wiśni zwieszały się za kamienne ogrodzenie. Przy bramce stał listonosz. – List z Ameryki od pani syna! – zawołał, machając kopertą na nasz widok. – Naprawdę? Nic, tylko pisze i pisze – obwieściła babka wesołym tonem. Do mnie nie odzywała się od kilku dni, ale przed obcymi potrafiła się kryć ze swoimi humorami. Ponieważ chciała chwalić się listem nieco dłużej, otworzyła go ostentacyjnie przy listonoszu. – Przyjedzie z wizytą tego lata – oznajmiła i po kolejnej chwili mozolnego czytania dodała: – Razem z żoną i dziećmi. – To dopiero wydarzenie! Czy to będzie jego pierwsza wizyta od wyjazdu do Ameryki? – Listonosz, podobnie jak każdy przy naszej ulicy, wiedział o moim wuju geniuszu, który dostał pracę w amerykańskim think tanku po tym, jak poślubił moją ciotkę, jedynaczkę wywodzącą się z niesłychanie bogatej rodziny. Babka zacisnęła wargi w wąską kreskę. – Tak – odparła, po czym zniknęła za furtką, pozostawia- jąc listonosza z rozdziawionymi ustami. 46


Pobiegłam za nią. Odwiedzą mnie kuzyni! Na samą tę myśl zakręciło mi się w głowie. Somin i Hyeongshik. Wszyst- ko o nich wiedziałam z listów od wuja i ciotki. Mieli odpo- wiednio sześć i trzy lata – przy moich ośmiu – i mieszkali w Waszyngtonie przy ulicy, gdzie poza nimi nie było żad- nych Azjatów. Somin chodziła już do szkoły z amerykańskimi dziećmi i uczyła się wspaniałych rzeczy, takich jak balet i pił- ka nożna, i gra na skrzypcach, a Hyeongshik właśnie zaczął uczęszczać na zajęcia gimnastyki dla kilkulatków. Babka zawsze rzucała listy od syna i synowej w kąt i popadała w przygnębienie, ja jednak mogłam czytać je w kółko, szczególnie że były pisane przez moją ciotkę, która pięknie kaligrafowała. Zresztą w listach i paczkach zwykle znajdował się jakiś drobiazg dla mnie, a poza tym rok w rok dostawałam na urodziny amerykańską kartkę z kwiatami albo zwierzętami. Ciotka przysyłała także zdjęcia z przyjęć urodzinowych So- min, na których moja kuzynka występowała w falbaniastych sukienkach i stożkowym kapelusiku z kolorowego papieru; tak ubrana zdmuchiwała świeczki na torcie w otoczeniu in- nych dziewczynek i chłopców, z których część miała żółte albo pomarańczowe włosy, wszyscy zaś skórę białą jak papier. – Niedorzeczna rozrzutność w przypadku dziecka! – komentowała gniewnie babka, po czym albo ciskała zdjęcia do kosza, albo gdy była w wyjątkowo podłym nastroju, cięła je nożyczkami. Nie robiłam sobie większych nadziei w związku z kuzynem. Nie miałam pojęcia, co potrafi, a czego nie potrafi trzyipółlatek (czy taki brzdąc w ogóle mówi? właściwie wcale mnie to nie obchodziło), ale przypuszczałam, że będzie nam tylko przeszkadzał w zabawie. Marzyłam o tym, aby zabrać Somin do przykościelnego ogrodu i pokazać jej kwitnące krzaki ogórków, z których nawet zdaniem babki wychodziły świetne oiji.


47


Przy odrobinie szczęścia zabiorę też Somin pod sklep pa- pierniczy i obok targu, gdzie dzieci z sąsiedztwa przesiady- wały na ławkach. Już sobie nawet wyobrażałam, jak będą między sobą szeptać, co za śliczna i interesująca dziewczynka z tej amerykańskiej kuzynki Wonny. W tamtym czasie takie miałam marzenia na jawie.

Tata był środkowym synem, ale to najmłodszy wuj mieszkał w wielkim domu w Ameryce. Babka wiecznie starała się umniejszyć ciotce, gdy o niej mówiła, ale pilnowała, by pre- zenty przysyłane przez nią zza oceanu stały na eksponowa- nym miejscu, kiedy miała gości. Na przykład na stole mógł leżeć czarny błyszczący aparat fotograficzny, a z kosmetyczki na podłodze wysypywały się kosmetyki. Pewnego razu, po tym jak goście już wyszli, babka przetrząsnęła kosmetyczkę i stwierdziła, że ktoś ukradł jej złoty krem. W owym czasie była to najcenniejsza rzecz staruszki: ciężka tubka kremu do twarzy ze złotą zakrętką, przysłana przez ciotkę przed miesiącem. Krem nosił nazwę E-suh-tae Ro-oo-duh. Dokonawszy rewizji mojej niewielkiej szafki, babka oznajmiła, że winowajczynią jest pewnie pani Ju, od dawna żywiąca urazę z powodu tego, że jej córkę odrzucili kolejno wszyscy trzej synowie mojej babki. W następnych dniach nasłuchałam się z ust tej ostatniej mnóstwa przekleństw, jakich później mało kto używał w mojej obecności. Noga pani Ju nie postała więcej w naszym domu, co mnie zasmuciło, ponieważ kobieta ta zwykle nosiła w torebce za- wijane w papierek cukierki yeot i jako jedyna z całej wsi zawsze miała dla mnie ciepły, matczyny uśmiech. Kiedy raz zobaczyła, jak z przeciwnej strony ulicy wpatruję się tęsknie w sklep pa- pierniczy, niespodziewanie uścisnęła mnie mocno i wręczyła mi banknot o nominale pięciu tysięcy wonów. 48


* * * Babka często wdawała się w zażarte kłótnie o pieniądze. Czasem ze sklepikarzem, który jak twierdziła, ją oszukał, a czasem z siostrami, które wyglądały i mówiły zupełnie jak ona i były tak samo wredne. Jej jedyny brat, najmłodszy z rodzeń- stwa, ożenił się z ubogą dziewczyną, która w pierwszych la- tach małżeństwa doświadczyła tylu nieprzyjemności ze strony szwagierek, że w końcu oboje uciekli do Chin. Z kolei mój wuj z Ameryki nie tylko wżenił się w bogatą rodzinę, ale też jako jedyny z trójki zarabiał przyzwoite pieniądze. Pozostałych swoich synów babka traktowała jak kretynów – do dziś nie wiem, jak najstarszy z nich zarabia na życie – ale największą pogardę miała dla mojego ojca, który choć studiował na dobrej uczelni, pracował w przedsiębior- stwie oczyszczania miasta. Nieustannie mi powtarzała, jaka to ironia losu, że musi się opiekować dzieckiem syna, który upokorzył ją najbardziej ze wszystkich. Jakby mało było jego marnej pracy, na domiar złego wybrał sobie nie taką żonę, jak trzeba. – Bezczelna, nadęta suka. – Tak mówiła o mamie. – Powinnam była wepchnąć ją do rzeki już dawno, najlepiej gdy była z tobą w ciąży. Z biegiem czasu zrozumiałam, że rodzina mamy zawiniła w jednym: przesłała obraźliwy posag – zabrakło w nim futra z norek i torebki, o których babka napomykała przez cały okres narzeczeństwa. Poza tym przez pierwszy rok małżeń- stwa, kiedy moi rodzice mieszkali z babką, mama obnosiła się z „arogancką, nie do przyjęcia” miną. Gdy ludzie pytali, dlaczego z nią mieszkam, babka odpowiadała, że moi rodzice poprosili ją o opiekę nade mną przez te kilka lat, które tata spędzi na pracy w Ameryce Po- łudniowej. 49


– Jest menadżerem do spraw projektów międzynarodowych – mówiła. – Nie mogli przecież zabrać małej dziewczynki do dżungli, gdzie roi się od dzikich zwierząt! Jeśli byłam wyjątkowo niegrzeczna, babka groziła, że odeśle mnie do sierocińca w sąsiedniej miejscowości i nikt – a zwłaszcza moi rodzice – tego nie zauważy. – Gdy rodzi się chłopiec, dziewczynka nie jest już do niczego potrzebna – twierdziła. – Można się jej śmiało pozbyć. Ilekroć mówiła coś takiego, wokół jej oczu pojawiały się zmarszczki śmiechowe.

Przed przyjazdem moich kuzynów babka schowała wszystkie prezenty, które przez lata otrzymała od syna i synowej. Nie mam pojęcia, gdzie je ukryła – najprawdopodobniej zabrała do swoich sióstr. Nie wiem, czy babka taka już się urodziła czy raczej zdzi- waczała przez wczesną śmierć dziadka.

Jakaż byłam podniecona! Dreszcz przebiegał całe moje ciało, gdy się obudziłam rankiem w dzień ich przyjazdu. Przed- południe spędziłam w ogrodzie, nasłuchując kroków gości. Ale dopiero po południu, kiedy zdążyłam wrócić do domu, usłyszałam podjeżdżający pod bramę samochód. Przyglądałam się przez okno, jak otwierają furtkę i gęsiego wkraczają na naszą kamienną ścieżkę – moja elegancka ciotka z Hyeongshikiem na ręku, jakby wciąż był niemowlęciem, i Somin w słonecznej sukience przeskakująca z płyty na płytę. Dostrzegałam dobry humor tej trójki nawet z wnętrza domu. Jest coś w ludziach szczęśliwych, co się rzuca w oczy – czyste spojrzenia i rozluźnione ramiona. 50


W wuju jednak od razu poznałam jednego z nas. Gdy zamknął furtkę i popatrzył w stronę domu, widać było, że wcale nie ma ochoty wchodzić do środka.

Nadal pamiętam sukienkę w słoneczniki, którą Somin miała na sobie tamtego dnia. Takiego rozkloszowanego dołu nie widziałam nigdy wcześniej. Włosy mojej kuzynki podtrzymywała żółto-czerwona opaska ozdobiona malutkim słonecznikiem. A jej złote buciki! Wtedy chyba pierwszy raz zaniemówiłam w obliczu potęgi stroju.

Kiedy ciotka otwierała walizkę z amerykańskimi prezentami, twarz babki przybrała wyraz, który jak wiedziałam, oznaczał kłopoty. – Mogę pokazać Somin moją grządkę w przykościelnym ogrodzie? – zapytałam szybko. Wuj potaknął i poklepał mnie po głowie. Było jasne, że bardzo mi współczuje. – To niedaleko? – upewniła się ciotka, lekko zaniepokojona. – Nic im się nie stanie samym? – Korea to nie Ameryka – odparła ostro babka. – U nas nie biegają szaleńcy z bronią w ręku. Dzieciom nic nie będzie. – Chcem tez iść! – powiedział Hyeongshik, ciągnąc siostrę za rękę. – Pójdziesz, pójdziesz. – Wuj pokiwał głową, przypatrując się synowi z taką czułością, że musiałam odwrócić wzrok. A potem wymieniliśmy spojrzenia; oboje mieliśmy świa- domość nadciągającej sceny. Wuj wolał, aby jego dzieci nie były przy niej obecne. – Chodźmy! – rzuciłam, zrywając się z miejsca. 51


* * * Wybrałam okrężną drogę do kościoła, przez pagórek za naszym domem i obok sklepów na końcu ulicy. Zamierzałam spędzić poza domem jak najwięcej czasu i chciałam, aby jak najwięcej osób zobaczyło moich kuzynów ubranych w drogie rzeczy – możliwe, że ten sposób myślenia przejęłam od babki. Ku mojemu rozczarowaniu minęliśmy tylko dwie albo trzy osoby, których w dodatku nie znałam, i nikogo, na kim by mi zależało w tej sytuacji. Jedyne, co zdołałam osiągnąć, to zmęczenie Hyeongshika. – Bolom mie nogi – marudził, kopiąc w krawężnik. – Chcem do taty. Tutaj nudno. Spoglądałam na niego, czując, jak rodzi się we mnie nienawiść. Nic w tym spacerze się nie udało. Somin prawie nie reagowała, gdy opowiadałam jej nerwowo o zakonnicach, szczególnie o siostrze Marii, którą uwielbiałam. Moja kuzynka skupiała się na zapanowaniu nad młodszym bratem. Hyeongshik poruszał się zrywami; to wybiegał parę kroków w przód, to stawał i kołysał się na stopach. – Paccie, jestem zdechły słoń – mówił z chichotem. Po czym natychmiast narzekał na zmęczenie. Zamiast na niego nakrzyczeć, Somin także się śmiała. Nie rozumiałam, dlaczego jest dla niego taka miła. Co rusz brała go za rączkę, mimo że się jej wyrywał, a nawet uczyniła z tego zabawę, wykrzykując: „Mam cię!”, kiedy udało się jej zacisnąć dłoń na jego palcach. Przestałam się do niej odzywać, skoro Hyeongshik tak ją absorbował, i po prostu prowadziłam dalej oboje w stro- nę kościoła. Gdy w końcu dobrnęliśmy do przykościelnego ogrodu, chciało mi się płakać z ulgi. Moja grządka znajdo- wała się w kącie ogrodu, tuż nad strumykiem; przez całe lato starałam się ją zamienić w uporządkowaną wizję piękna z kar- nie rosnącymi ogórkami, papryką i kabaczkiem. 52


– Oto ona – powiedziałam, wykonując teatralny gest. Zaledwie tydzień wcześniej siostra Maria przyznała, że nigdy jeszcze nie widziała tylu ogórków na jednym krzaku. – To jest ten twój ogród? – Somin patrzyła na mnie z uniesionymi brwiami. – Dla niego kazałaś nam iść tyle czasu? Mój ogródek w Waszyngtonie jest dwadzieścia razy większy niż to – dodała i wybuchnęła śmiechem. Widząc mój wyraz twarzy, poczuła się chyba nieswojo, bo umilkła, ale za to roześmiał się Hyeongshik, który uwolnił rączkę z jej dłoni i pognał ku mojej grządce ile sił w krótkich nóżkach. – Uha! – zawołał, sięgając do największego krzaka, któremu poświęcałam tyle uwagi ostatnimi czasy, i chwytając go mocno. Nie zauważył w porę, że łodyga pokryta jest ostrą szczeciną. Ból musiał nadejść z pewnym opóźnieniem, gdyż Hyeong- shik zaczął wrzeszczeć dopiero po paru sekundach, po czym na moich oczach zacisnął rączkę na łodydze jeszcze mocniej. Obydwie – Somin i ja – ruszyłyśmy pędem w jego stronę, ale ja dobiegłam do niego pierwsza, uwolniłam łodygę i odciągnęłam malca za koszulkę. Z jakiegoś powodu zaczął się drzeć jeszcze głośniej, co mnie przestraszyło, tak że puściłam go nagle, wtedy on się potknął i wpadł w moje ogórki twarzą naprzód.

Ta scena – a widzę ją doskonale, ze wszystkimi szczegółami: niebo, ogród, oczy Hyeongshika, rozcięcia na jego buzi – często do mnie wraca. A wraz z nią uczucie przerażenia. Nie jestem w stanie oddalić go od siebie. Hyeongshik wstaje i nie przestając histerycznie łkać, unosi głowę, dzięki czemu obie z Somin dostrzegamy, że krwawi. Skaleczył się o druty, które rozciągnęłam dla podtrzymania 53


roślin. Przykłada obie dłonie do twarzy, po czym je odsuwa i widzi własną krew. Gdy ku niemu ruszam, zaczyna się cofać. Z jego gardła nadal dobywa się ryk.

Kilka lat temu, gdy byłam na pierwszym roku studiów, tata zabrał mnie do psychiatry. Przychodnia mieściła się na piętrze niewielkiego biurowca w dzielnicy Itaewon, idealnie naprzeciwko odgrodzonej od świata drzewami amerykańskiej bazy. W okolicy wciąż roiło się od prostytutek, a morderstwa były na porządku dziennym, ale też można było tam znaleźć psychiatrów, którzy przyjmowali gotówkę i nie zadawali pytań o ubezpieczenie zdrowotne pacjenta ani o jego nazwisko. Pokręciwszy się trochę w poszukiwaniu wolnego miejsca, tata zaparkował w końcu pod hotelem, czego nigdy nie ro- bił; dzięki temu zrozumiałam, że tego popołudnia jest gotów wydać sporo pieniędzy. Niedawno odkrył, że przestałam chodzić na zajęcia i zamiast się uczyć, spędzam czas w kawiarence komiksowej, ślęcząc nad stertami komiksów. Doniosła na mnie jedna z ekspedientek pracujących w supermarkecie nieopodal – mieszkała w tym samym budynku co my i powiedziała tacie, że się szwendam, sprawiając wrażenie bezdomnej. Kiedy rodzice pytali mnie – najpierw spokojnie, potem z rosnącym zdenerwowaniem – dlaczego lekceważę naukę, nie miałam wytłumaczenia. – Przecież wiesz, ile wynosi czesne! – Tata zaczął się jąkać ze wzburzenia. – Myślisz, że stać nas na wyrzucanie pieniędzy w błoto? Moja macocha tylko się kiwała w milczącym pobudzeniu. Odeszła mnie wszelka ochota na dalsze studia. Kierunek, który wybrałam, był śmiechu wart, tak samo jak cała uczel54


nia. I tak nie miałam szans na znalezienie pracy, ponieważ tatę zmuszono do przejścia na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, przez co stracił wszystkie znajomości – nie- zbędne przy szukaniu zatrudnienia. Studiowanie nie miało w moim przypadku najmniejszego sensu. Odczep się ode mnie, chciałam powiedzieć. Przynajmniej tyle jesteś mi winny. Nie odezwałam się jednak; nie zareagowałam nawet wte- dy, gdy wymierzył mi policzek i zagroził, że ogoli mi głowę. W nocy słyszałam, jak ściszonymi głosami rozmawiają o mnie w swojej sypialni. Jakiś tydzień później tata oznajmił mi, że zabiera mnie na Itaewon, abym z kimś porozmawiała. – Będę musiała mówić po angielsku? – zapytałam niespokojnie, widząc, że z drzwi opatrzonych szyldem PORADNIA ZDROWIA PSYCHICZNEGO wychodzi otyła tleniona Amerykanka. – Ona mówi po koreańsku – odparł tata. – Ja zaczekam tam. – Wskazał bar szybkiej obsługi po przeciwnej stronie ulicy. – Zadzwoń, gdy przyjdzie do płacenia. Zastanawiałam się, czyby po prostu nie dać nogi, ale zwyciężyła ciekawość. Nigdy dotąd nie byłam u terapeuty, odtąd zresztą też nie. Chciałam sprawdzić, jakie to czary tyle kosztują. W gabinecie spędziłam godzinę, podczas której terapeut- ka bohatersko ponawiała próby nawiązania ze mną kontak- tu. Rozczarowała mnie pod każdym względem, ledwie się pojawiła w drzwiach niewielkiego pokoju ubrana w tani stylonowy sweter i spłowiałe spodnie. Nie budziła nie tylko szacunku, ale też zaufania. – Chcesz porozmawiać o nauce? Dlaczego przestałaś chodzić na zajęcia? – Nie wiem. 55


Zerknęła na swoje notatki. – Może opowiesz mi o tym, jak oślepiłaś kuzyna w dzieciństwie? Jak rozumiem, był to nieszczęśliwy wypadek? – Co? Nie! Tata zapłacił za tę godzinę gotówką, grubym plikiem banknotów o nominale dziesięciu tysięcy wonów, co mnie zmroziło, jemu jednak przyniosło ulgę. Za taką kwotę z pew- nością zostałam naprawiona na miejscu. Już sobie wyobraża- łam, jak poleca terapeutkę przyjaciołom – był problem i nie ma problemu! A to wszystko dzięki wyszkolonej w Ameryce lekarce. Nie odpowiedział na pytanie recepcjonistki, na kiedy umówić kolejną wizytę. Musiałam ją poinformować, że skon- taktujemy się nieco później w tym samym tygodniu.

Gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego wyszłam za swojego męża, odparłabym: „Dlatego, że jego matka nie żyje”. Dowiedziałam się tego na drugiej randce – pierwsza była w ciemno. Gdy opowiadał mi o nowotworze mózgu rodzi- cielki, jej codziennej radioterapii i przerzutach, ostatecznie zaś śmierci (odeszła w szpitalu, otoczona przez dzieci), chyba nie zauważył błysku w moim oku. Siedział pochylony nad ta- lerzem z makaronem, twarz miał ściągniętą smutkiem, kiedy mówił o cierpieniu matki i swoim, podczas gdy ja słuchałam pilnie, coraz bardziej podniecona. Właściwie było jeszcze coś, co pomogło mi podjąć decyzję tamtego dnia; fakt, że wybrał restaurację niedaleko mojego miejsca zamieszkania, aby było mi wygodniej. Przeżyłam wiele randek z mężczyznami, którzy wybierali lokal blisko swe- go biura, ulubionego baru albo co najgorsze, domu. Szybko zrozumiałam, że im mężczyzna atrakcyjniejszy w teorii, tym większy z niego samolub. 56


Tymczasem ten człowiek nie tylko był dobry, ale też miał nieżyjącą matkę. Zatem gdybyśmy doczekali się dziecka – a ja chciałam mieć dziecko, tycią kruszynkę, która byłaby wyłącz- nie moja – nikt nie będzie się wtrącał w jego wychowanie. Martwa teściowa nie mogła mi również dziecka odebrać. To było zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Od dawna wiedziałam, że większość mężatek musi doświadczyć czegoś takiego na własnej skórze. Że nienawiść, którą teściowe żywią do swoich synowych, jest wbudowana w geny wszystkich Koreanek. Dopóki syn nie wejdzie w wiek nadający się do małżeństwa, ta żółć buzuje tuż pod powierzchnią, uśpiona, lecz czujna. Bierze się z goryczy spo- wodowanej perspektywą odsunięcia na bok, ze złości o utratę dotychczasowej pozycji na liście uczuciowych priorytetów mężczyzny. Nie chodziło tylko o moją babkę; widziałam to na każdym kroku. Ten jeden wątek koreańskiego dramatu dostrzegam bez trudu, nawet jeśli nie rozumiem żadnego in- nego. Wyrwałam się więc z odrętwienia i rzuciłam na okazję, która pozwalała mi go uniknąć w swoim życiu. To było dla mnie najważniejsze. Przynajmniej wtedy.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.