Dom wspomnień

Page 1

Marzec

Zachody słońca w Sweet Bay zawsze budziły we mnie dziecko. To chyba przez widok tej bezkresnej, otwartej wody. Mam wrażenie, że w ostatniej chwili niespodziewanie wyłoni się z niej coś ogromnego. Ciągle na to czekam. Lecz każdego wieczoru jest tak jak poprzedniego – feeria barw, chowające się słońce i mrok, który rozsiada się wygodnie niczym stary przyjaciel. Wcześniej tego wieczoru, gdy wychodziłam do ogrodu, Dot stała przy mikrofalówce i czekała, aż popcorn będzie gotowy, a Bert mył żeliwną patelnię, robiąc to z doskonałym wyczuciem. Dzień jak co dzień. Kolacja była przyjemna – smaczne jedzenie, ożywiona rozmowa – ale każdy wie, że po niej wychodzę do ogrodu. Już dawno przestali proponować mi dołączenie do swoich wieczornych zajęć – oglądania seriali, układania puzzli czy kawałków materiału, z których Glory potem szyje narzuty. Późne wieczory należą tylko do mnie i moich wspomnień. Siadam na swojej starej ławce, zbudowanej rękami, które kiedyś ujmowały moje dłonie. To skromna ławka, tylko cedrowe deski łuszcząca się farba, ale jest jak przyjaciel, który towarzyszy mi niemal od chwili, gdy zamieszkałam w tym domu. Moje palce podwijają się pod jej krawędź – to taki nawyk, który wykształcił się we mnie przez lata. Zamykam oczy i biorę głęboki wdech. Tak wiele się wydarzyło. Czasami samo myślenie o tym sprawia mi ból. Niekiedy jednak, podczas wieczorów takich jak ten, wspomnienia mają słodki smak. Obok mnie leży ostatnie wydanie „Southern Living”, które dostałam dziś pocztą. Sara i jej sklep są na stronie pięćdziesiątej. Lubię mieć przy sobie jej zdjęcie. Dzięki temu mogę udawać, że siedzi obok. Tuż przed otwarciem czasopisma znów czuję ten ucisk w piersi. Jakby zaciskała się tam pięść. A potem czuję trzepotanie. Ale po chwili zanika. Zdejmuję buty, by poczuć ziemię pod stopami. To zawsze poprawia mi nastrój. Lekarz zalecał mi noszenie tych absurdalnych białych butów ortopedycznych, choć zdecydowanie wolę swoje stare gumowce. Dobry Boże, uwielbiałam takie rzeczy. Praktyczne, w sam raz do ciężkiej pracy. Podobnie jak wodery i kapelusze. Nie da się naprawić silnika w łódce albo wymienić oleju w ciężarówce, jeżeli ma się na sobie wymyślną sukienkę i niestabilne szpilki. Mojej Jenny chyba nigdy nie przeszkadzały stroje, które nosiłam – nasz niekonwencjonalny styl życia idealnie jej odpowiadał – ale Sara to zupełnie inna historia. Widziałam, jak na mnie patrzyła: zupełnie jakby się zastanawiała, jakim cudem jej babcia mogła tak zdziwaczeć, nie mówiąc już o tym, w co zamieniła dom tak wspaniały jak Schronienie. Od czasu do czasu zastanawiałam się, czy nie opowiedzieć Sarze swojej historii. Kiedy się do mnie wprowadziła, zdążyła już wkroczyć w ten drażliwy wiek, kiedy to dla każdej dziewczynki zdanie przyjaciół jest absolutnie najważniejsze. Wiedziałam, że moje istnienie nie pomagało jej wspinać się po drabinie popularności. Zawsze jednak pragnęłam znaleźć sposób na to, by pomóc jej ujrzeć Schronienie i mnie samą w innym świetle. Prawdę mówiąc, myślę, że dzięki temu, iż ja sama kiedyś się zmieniłam, ona jest teraz silniejsza. Gdybym wciąż żyła pod czujnym okiem rodziców, nieustannie przejmując się opinią innych, byłabym tylko wątłym cieniem prawdziwej kobiety. Muszę stwierdzić, że jakimś sposobem moja nieustępliwość wobec pewnych norm pomogła ukształtować Sarę – nawet jeśli ona nie zdawała sobie z tego sprawy. Może właśnie przyszedł czas. Nie jest już kapryśną nastolatką, lecz dorosłą kobietą. W dodatku mądrą. Dobrze by jej zrobiło, gdyby poznała moją historię i dowiedziała się, jak zmieniłam się z osoby


cichej w odważną. Ze słabej w silną. Opowiem jej. Usiądziemy razem i wszystko jej opowiem. Wkrótce. (…)

Styczeń 1960

Zamierzałam go zostawić, ale mnie ubiegł. Torby miałam już spakowane, upchnięte w szafie na piętrze, tak żeby można było zabrać je od razu, gdy nadarzy się odpowiednia okazja, lecz wtedy znalazłam jego liścik. Nie mogłam uwierzyć, że zostawił liścik.

Margaret, mam do załatwienia pewną sprawę w Tennessee. Wyjeżdżam na jakiś czas. Robert

Jakbym nie wiedziała, co to za „sprawa”. Matka ciągle mi powtarzała, że wszystko mam ignorować. Jakżeby inaczej. Mówiła, że jeśli będę zajmowała się domem, robiąc to, co do mnie należy, mój mąż zostanie pod naszym dachem, tam, gdzie jego miejsce. Zacisnęłam zęby i przyjęłam jej radę do wiadomości. Od dnia ślubu z Robertem przetrwałam w ten sposób trzy lata, ale dłużej nie mogłam. W dodatku nawet nie miałam żadnej satysfakcji z tego, że odchodzę, bo jego już nie było. Kiedy wszyscy się dowiedzą, że znów wyjechał z miasta w interesach, pomyślą zapewne, że odeszłam, by oszczędzić sobie wstydu zarzekania się z podkrążonymi oczami i potarganymi włosami, że bardziej się postaram zatrzymać go w domu. Ale się tym nie przejmowałam. W tym miasteczku i tak nikt mnie zbyt dobrze nie znał. Kiedy przeczytałam jego liścik, wyjęłam z szuflady w kuchni ołówek i nalałam sobie ginu z tonikiem z zapasiku, którego Robert nigdy nawet porządnie nie ukrył, bo nie sądził, że mogłabym mieć ochotę się napić. Wzięłam więc drinka, ołówek i liścik i wyszłam do naszego schludnego ogródka na tyłach domu. Rozmyślałam, sącząc trunek i trąc w palcach kartkę zostawioną przez Roberta. Gdy szklanka była pusta, wzięłam ołówek i pod jego słowami napisałam: „Krzyż na drogę”. Później sięgnęłam po leżące przy grillu zapałki i jedną zapaliłam. Trzymałam kartkę nad ogniem, a płomień najpierw polizał jej krawędź, a potem pochłonął ją w całości.

***

Już miałam odjeżdżać spod domu, gdy na ulicę wpadł swoim srebrnym chryslerem tata, lądując jednym kołem na naszym trawniku, niczym wystrzelona w pinballowej maszynie kulka. Wysiadł z auta, poczerwieniały i zdyszany, jakby nie pokonał ostatnich dwóch przecznic autem, lecz biegiem. – Margaret, cieszę się, że jeszcze tu jesteś. Nikomu nie mówiłam, że zamierzam odejść. – Znam cię, moja droga – powiedział, jakby czytał mi w myślach. – Wiedziałem, co zrobisz, gdy tylko Robert powiedział mi, że wyjeżdża.


– Rozmawiałeś z nim? – Miałem się z nim dzisiaj spotkać w banku, ale zadzwonił i odwołał spotkanie. Od razu przejrzałem to kłamstwo. Gdyby miał do załatwienia jakieś sprawy w Tennessee, na pewno bym o tym wiedział. Już miałam się odezwać, ale mówił dalej. – Nie przyjechałem tu, żeby wyperswadować ci ten pomysł. Chciałem tylko dać ci to. – Podał mi kopertę. – Na pewno się przyda. – Nawet nie wiem, dokąd jadę. Skinął głową. – Znajdziesz odpowiednie miejsce. Kiedy wrócisz, wszystko już ucichnie. Zobaczysz. Wyjazd dobrze ci zrobi. A więc jednak nie znał mnie tak dobrze, jak mu się zdawało, ale i tak doceniłam jego starania. Wzięłam kopertę. Nie musiałam jej otwierać, żeby wiedzieć, co jest w środku. – Tak, kiedy znowu się zobaczymy, rzeczywiście będzie zupełnie inaczej. Przede wszystkim nie będę miała na palcu obrączki, choć jeszcze nie zdobyłam się na to, by ją zdjąć. Zrobił krok w moją stronę – wciąż stał za daleko, by mnie objąć, lecz na tyle blisko, by pozwolić sobie na dotyk. W końcu niezręcznie poklepał mnie po ramieniu. Staliśmy tak niczym dwa pełne emocji posągi, lecz żadne z nas nie było w stanie zrobić pierwszego kroku. Zawsze byłam córeczką tatusia w większym stopniu, niż chciałam przyznać. To i tak lepsze niż bycie córeczką mojej matki. Ostatecznie stał tu przecież przede mną zmartwiony tata. Matka pewnie była w domu i starała się wymyślić jakiś pretekst, żeby do mnie zadzwonić. Przepis na nowe danie, które mogłabym zaserwować Robertowi, skoro znudziła mu się już moja zapiekanka z tuńczykiem („Założę się, że solidny soczysty stek wyciągnie go wcześniej z biura”). A może dowiedziała się, że nie poszłam do pani Trammel na przymiarkę sukni na Bal Debiutantek, i chciała mnie za to zbesztać. Zapomniała, że mam dwadzieścia dwa lata, a więc jestem już dorosła, mam dom i męża i sama mogę umawiać się na przymiarki. Chociaż wcale się nie umówiłam. Otworzyłam drzwi samochodu, wrzuciłam torby na tylne siedzenie i odwróciłam się z powrotem do taty. – Do zobaczenia niedługo? – spytał. Wzruszyłam ramionami. Uśmiechnęłam się. – Co mam powiedzieć matce? Zamyśliłam się na chwilę. – Powiedz jej prawdę. – Jego wersja prawdy w zupełności by jej wystarczyła. – Do widzenia, tatusiu. – Wsiadłam do samochodu. Położył dłoń na drzwiach i pomógł mi je zamknąć. Ciągle się zacinały, choć Robert obiecał, że je naprawi. Zatrzasnęły się z głuchym odgłosem. Nareszcie. – Znikam – oznajmiłam głośno.


***

Kiedy dojechałam do Mobile Bay, opuściłam szyby. Ciepłe powietrze mieszające się z zapachem świeżo złowionych ryb i miękkich mulistych brzegów owiewało mi twarz. Zdarłam z włosów gumkę i pozwoliłam, by otulił mnie wiatr. Wzdłuż grobli w grupkach stali starsi mężczyźni, każdy trzymał w dłoniach patyk z żyłką zanurzoną w błotnistej przybrzeżnej wodzie. Z doku odpłynęła łódź do połowu krewetek, na której boku uroczą pochyłą czcionką wypisana była nazwa Miss Carolina, a majtkowie na jej pokładzie zarzucili do wody sieci. Nieco mocniej wcisnęłam pedał gazu, choć Robert zawsze powtarzał, żebym przestrzegała ograniczeń prędkości. „Nie ma sensu zwracać na siebie uwagi, Margaret”. Zabawne, że nigdy nie chciał, by to jego żona znajdowała się w centrum uwagi. Po drugiej stronie zatoki przejechałam przez znajome miasteczka – Daphne, Montrose, Fairhope – i dotarłam do opuszczonej drogi, wzdłuż której rosły pekany i ciągnęły się otwarte pola. Wiele już razy jeździłam z matką za zatokę, żeby kupić ubrania albo przegryźć coś w Central Café. Spędziliśmy z Robertem długi weekend w Grand Hotelu w czasie pierwszego roku małżeństwa, kiedy nasze relacje były jeszcze w miarę pokojowe i byłam w stanie przymknąć oko na jego występki. Nigdy jednak nie zjeżdżałam z głównych dróg i arterii spokojnych miasteczek za zatoką. To były tereny nieznane. Na ostatniej tablicy, jaką pamiętałam, widniała nazwa Sweet Bay. Musiałam się wysikać („Och, nie bądź ordynarna”, powiedziałaby matka), zaczęłam się więc rozglądać za miejscem na postój. Wyblakły znak pokierował mnie do Schronienia – „najpilniej strzeżonego sekretu Południa”. Droga dojazdowa była długa i kręta. Zakładałam, że na jej końcu zastanę dom, ale przez drzewa niczego nie było widać. Im dalej jechałam, tym szybciej biło mi serce. Kiedy wydostałam się spod baldachimu drzew, nacisnęłam hamulec. Zobaczyłam wspaniały wiktoriański dom skąpany w ostatnich promieniach słońca. Przed nim jakaś starsza kobieta zamiatała słomianą miotłą orientalny dywan i wrzeszczała na zadziornego czarno-białego psa. Pies bawił się z nią w ganianego, to podbiegając na dywan, to z niego uciekając. Oboje przerwali swoje zajęcia i odwrócili się, gdy usłyszeli, że podjeżdżam. Kobieta wskazała mi miejsce parkingowe pod dużym dębem. Kiedy otworzyłam drzwi, spytała: – Parker, cztery noce? Ciekawa byłam, gdzie się pani podziała. Pomyślałam, że zmieniła pani plany i nie dała mi znać. – Słucham? – Pani Parker? Helen Parker? Podwójny pokój na cztery noce? – Zerknęła za moje plecy na samochód. – Przyjechała pani sama? Po co pani podwójny pokój? Mam dziś pełne obłożenie, mogłabym wynająć go komuś innemu, gdyby pani wzięła jedynkę. Mogłam być, kim zechcę. – Jedynka wystarczy.


Kobieta kazała mi zaczekać w holu i poszła po klucz. W środku było mnóstwo ludzi. Z niewidocznego radia płynęła muzyka Milesa Davisa. W dużym pomieszczeniu po lewej stronie przy sztalugach przed wysokim oknem siedział mężczyzna. Wokół niego zebrało się kilka innych osób, wygodnie rozpartych na kanapach i krzesłach. Niektórzy palili, jedna osoba popijała brązowy płyn z wysokiej szklanki. Wszyscy żywiołowo gestykulowali, wskazując płótno i widok za oknem. Artysta zaśmiał się i prysnął odrobiną farby w stronę jednej z kobiet. W kuchni na końcu korytarza przy piecu stała śpiewająca kobieta. Była odwrócona plecami, po których aż do pośladków spływały jej ciemne włosy. Gospodyni wróciła do mnie z kluczem w dłoni. – Nazywam się Evelyn DeBerry. Jestem tu właścicielką i pokrótce przedstawię pani panujące tu zasady. – Zerknęła na moją sukienkę w szarą kratkę od Diora i na czarne szpilki bez palców. – Chociaż nie wygląda mi pani na kogoś, kto będzie sprawiał problemy. – Uśmiechnęła się do mnie, a potem wskazała ludzi na kanapach i wywróciła oczami. – Bitnicy. Wiedziałam, że wyglądałam na przykładną żonę. Właśnie tak powinnam wyglądać i nigdy tego nie kwestionowałam. Przynajmniej do tej pory. Ale nie byłam już przykładna. Uciekłam z potężnym poczuciem wyzwolenia. Zdałam sobie wówczas sprawę, że silniejsza więź łączy mnie z noszącymi berety ludźmi na kanapach niż z panią DeBerry, która z dumą obnosiła się ze swoimi perłami i mimo dzielącej nas różnicy wieku włosy miała podwinięte podobnie jak ja. Czułam na sobie spojrzenia tamtych ludzi. „Jak słodko. June Cleaver we własnej osobie”, zdawały się mówić ich ironiczne uśmiechy. Gdy pani DeBerry deklamowała listę zasad, ponownie spojrzałam za jej plecy ku salonowi. Wśród artystów siedział mężczyzna, którego z początku nie zauważyłam. Miał na sobie brudne niebieskie dżinsy i koszulę w kratę z długimi rękawami. Żadnego beretu, papierosa, brązowego napoju. Ale miał długie blond włosy. Do ramion. Z jakiegoś powodu ich widok zupełnie mnie zaskoczył. Musiałam się powstrzymać, żeby nie podejść do niego i ich nie dotknąć. Kiedy przyglądałam mu się ukradkiem, odwrócił się w moją stronę. Moje ciało wbrew woli w odpowiedzi także się do niego odwróciło. W tej trwającej w nieskończoność chwili wszystko, co ze mną związane, znalazło odbicie w jego twarzy – mój wygląd zewnętrzny i wszystko, co kłębiło się wewnątrz, a nie pasowało do mojej powierzchowności. Zupełnie jakbym została wywrócona na lewą stronę. Po chwili uczucie minęło. Uśmiechnął się lekko, unosząc zaledwie kącik ust, i wrócił do rozmowy. To doświadczenie zbiło mnie z tropu. Zaczerpnęłam głęboko powietrza, by uspokoić serce. – Wszystko w porządku, pani Parker? – Dopiero po dłuższej chwili zdałam sobie sprawę, że pani DeBerry mówi do mnie. – Nic mi nie jest – odpowiedziałam. Z trudem odzyskałam zimną krew. Ponownie zerknęłam na mężczyznę. Był teraz odwrócony plecami. Równie dobrze cała ta sytuacja mogła być tylko wytworem mojej wyobraźni.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.