Biblioteka w oblężonym mieście. O wojnie w Syrii i odzyskanej nadziei

Page 1

Pierścień oblężenia szybko się zamykał. W ostatni dzień 2012 roku nad Darajją unosiła się lekka mgła, która częściowo przesłaniała naznaczone wojną tereny poza miastem. W chłodnym powietrzu nieliczni cywile szybkim krokiem przemierzali ulice i nasłuchiwali, czy nie nadlatują samoloty. Straszny dźwięk, który nagle dał się słyszeć, nie dochodził jednak z nieba. To znad pól niosło się wstrząsające ziemią dudnienie silników i pojazdów na gąsienicach. Łoskot narastał, mieszał się pokrzykiwaniami i skrzekotem wojskowych krótkofalówek. Słychać było gwizd lecących pocisków i ogłuszający grzmot, kiedy trafiały w cel. Syryjskie władze przypuściły kolejny szeroko zakrojony atak na Darajję. W ciągu kolejnych tygodni siły reżimu stale posuwały się naprzód, grożąc przejęciem kontroli nad miastem. Ale mimo zdecydowanej przewagi liczebnej i technicznej przeciwnika kilkuset rebeliantów wytrwale stawiało opór. Wysoki komisarz Narodów Zjednoczonych do spraw praw człowieka ogłosił, że na dzień 17 lutego 2013 roku liczba ofiar syryjskiej wojny domowej przekroczyła siedemdziesiąt tysięcy i rośnie w zastraszającym tempie. Podobnie zresztą jak skala okrucieństw, których dopuszczał się syryjski rząd, żeby wygrać wojnę. W kwietniu tego samego roku sekretarz obrony Stanów Zjednoczonych Chuck Hagel ogłosił, że amerykański rząd jest „częściowo przekonany” o użyciu na małą skalę broni chemicznej w postaci sarinu – syryjski reżim zaprzeczył temu oskarżeniu. Mimo to zaledwie cztery miesiące później, 21 sierpnia 2013 roku, podczas ataku na Wschodnią Gutę, kontrolowany przez rebeliantów obszar na wschód od Damaszku, użyto pocisków z tym samym zatrutym gazem, a liczba ofiar sięgnęła tysiąca czterystu osób. W ataku na pobliską Darajję rannych zostało ponad siedemset osób. W obliczu międzynarodowego oburzenia syryjskie władze ponownie zaprzeczyły, jakoby miały stosować tego rodzaju broń. Komisja śledcza ONZ, która kilka dni później została dopuszczona do strefy walk w Gucie, znalazła jednak „jasne i przekonujące dowody” użycia sarinu. W sprawozdaniu dla Rady Bezpieczeństwa ONZ sekretarz generalny Ban Ki-moon stwierdził, że „jest to najpoważniejszy potwierdzony przypadek użycia broni chemicznej przeciw ludności cywilnej od czasu, gdy dopuścił się tego Saddam Husajn w 1988 roku w Halabdży”. Wywołało to globalne apele o podjęcie działań wobec reżimu Al-Asada, ale nieco ponad tydzień później brytyjski parlament zagłosował przeciwko podjęciu jakichkolwiek działań wojskowych. Była to dopiero pierwsza z wielu sytuacji, kiedy reszta świata mówiła dużo, ale robiła mało. W początkowym okresie konfliktu rebelianckie oddziały w Darajji należały do wielu różnych grup sprzymierzonych z WAS. Jak powiedział mi Ratib Abu Fajiz, byli to „po prostu młodzi mężczyźni, którzy zdecydowali się walczyć w obronie naszego miasta przed atakami reżimu”. Zdumiewające było jednak to, że przy ograniczonej pomocy z zewnątrz ta zaledwie kilkusetosobowa grupa zatrzymała pochód stosunkowo silnej armii syryjskiej. Nikt się tego nie spodziewał nie tylko z powodu niewielkiej liczby bojowników, ale również dlatego, że na tym etapie walk członkowie rebelianckich oddziałów nie mieli za sobą żadnego szkolenia. Początkowo nie byli także całkowicie spójni w kwestii zawieranych sojuszy. Z czasem jednak większość bojowników należała już tylko do dwóch rebelianckich ugrupowań: Brygady Męczenników Islamu oraz Islamskiego Związku Adżnad asz-Szam (Żołnierze Wielkiej Syrii). Grupy te z kolei sprzymierzyły się z szerszymi koalicjami – Armią Podboju oraz Frontem Południowym, wspieranym przez kraje Zachodu. Ratib nigdy wcześniej nie doświadczył wojny i zaskoczyło go to, że po kilku pierwszych atakach sytuacja na pewien czas się uspokoiła. Powiedział mi jednak, że dzięki temu wraz z innymi ochotnikami mogli stworzyć oddziały i poprawić stopień organizacji grupy. Wielu towarzyszy broni Ratiba pochodziło z Darajji, ale część bojowników przybyła z Damaszku i innych części Syrii. Nie wyglądali jak regularna armia, bo nie nosili mundurów. Po pierwsze dlatego, że w warunkach oblężenia nie mieli materiału potrzebnego do ich uszycia. Po drugie, umundurowanie nie było


priorytetem przy tylu innych pilnych kwestiach, takich jak zdobywanie jedzenia, zajmowanie się rannymi, a przede wszystkim zwalczanie zdecydowanie liczniejszych i lepiej uzbrojonych oddziałów wroga. Ratib wyjaśnił mi, że istniał jeszcze jeden ważny powód:  – W rzeczywistości byliśmy zwykłymi cywilami, jeszcze niedawno studiowaliśmy na uniwersytecie. Nie chcieliśmy nosić maskujących mundurów jak żołnierze syryjskiej armii. Większość z nas nienawidziła sił reżimu i naprawdę nie chcieliśmy wyglądać jak żołnierze na rozkazach władzy, która tak długo nas uciskała. Według Ratiba siły rebelianckie w Darajji różniły się od podobnych oddziałów w innych częściach kraju sposobem dowodzenia oraz formą relacji między rekrutami a oficerami: były one zdecydowanie mniej hierarchiczne. Liczni przywódcy WAS pochodzili z tych samych środowisk, co ich podwładni, wykonywali podobne zawody, często mieszkali w tych samych okolicach. Największą różnicą między szeregowymi żołnierzami i ich dowódcami wydawało się to, że ci ostatni mieli więcej obowiązków.  – Relacja między nami i naszymi oficerami przypominała raczej relację między braćmi – powiedział mi Ratib. – To po prostu nie wyglądało jak hierarchia. Mieszkaliśmy w tych samych domach, rozmawialiśmy o tych samych rzeczach, pożyczaliśmy sobie nawet ubrania. Dowódcy nigdy nie odnosili się do nas z wyższością, nie byli wobec nas protekcjonalni. W początkowym okresie Ratib i jego towarzysze toczyli wojnę szarpaną. Nie byli jeszcze wystarczająco dobrze wyszkoleni ani wyposażeni, żeby podjąć bardziej konwencjonalne działania przeciwko siłom reżimu. Ratib tak opisywał kroki podjęte podczas zbliżania się wojsk lądowych reżimu do miasta:  – Ukrywaliśmy się w opuszczonych budynkach i robiliśmy dziury w ścianach albo siedzieliśmy i czekaliśmy aż wejdą w zasięg naszych karabinów. Musieliśmy walczyć w taki sposób, bo mieliśmy bardzo prostą broń. A oni mieli czołgi i wszelkiego rodzaju zaawansowane uzbrojenie. Kiedy nie było budynków na kryjówki, rebelianci rozstawiali miny pułapki lub maskowali się w wykopanych przez siebie rowach. W ten sposób, choć nie mogli przerwać oblężenia, powstrzymywali dalszy pochód sił rządowych. Mimo to od końca 2013 roku niemal nieustannie spadały na Darajję bomby, rakiety i pociski. Obie strony okopały się, ale linia frontu rzadko była jasno określona. Oddziały jednej strony posuwały się naprzód i zajmowały kilka budynków czy nawet całą ulicę albo pasmo ziemi, ale potem druga strona kontratakowała i odrzucała przeciwnika na poprzednie pozycje. W mieście – jak mówił Ratib – linia frontu czasami przebiegała wzdłuż pojedynczej ulicy. Po obu stronach ulicy kryli się przed wzrokiem przeciwnika snajperzy, czy to reżimowi, czy rebelianccy. Niektórzy ukrywali się na dachach przyozdobionych poskręcanymi girlandami osmalonych rur i kabli, inni czaili się za otworami wybitymi w ścianach walących się budynków. Czasami na otwartej przestrzeni obie strony budowały barykady z ziemi i worków z piaskiem, aby osłonić się przed przeciwnikiem. Linia frontu na polach wokół Darajji była jednak zupełnie inna i często trudna do rozszyfrowania. Żołnierze, zarówno rebelianccy, jak i rządowi, często zajmowali pozycje w niewinnie wyglądających budynkach gospodarczych lub leżeli zamaskowani w płytkich rowach wykopanych na polach. Siły obu stron były rozdzielone szerokimi pasmami ziemi niczyjej, porośniętej łanami dojrzałego zboża kołyszącymi się lekko na wietrze. Uprawy te znajdowały się jednak pod krzyżowym ogniem snajperów i próba ich zebrania oznaczałaby pewną śmierć. Mimo powolnego posuwania się naprzód i odwrotów siły rządowe prowadziły raczej statyczne działania. Po co ryzykować życiem żołnierzy walczących na lądzie, skoro kontrolujesz niebo? Wystarczy pozwolić samolotom na niszczenie domów i zakładów pracy przeciwnika, na tłamszenie jego woli walki, podczas gdy oblegające go oddziały próbują odcięciem dostaw żywności zmusić go do poddania się. Nawet jeżeli nie


zabiją go bomby, w końcu zginie z głodu. Latem 2013 roku jednym z pierwszych zrównanych z ziemią budynków w centrum Darajji była legendarna lodziarnia Kuszak, a wkrótce potem w gruzach legł niegdyś pełen życia lokal Central Toaster, ledwie kilka domów dalej. Właściciele Kuszaka uszli z życiem. Rodzina, która prowadziła Central Toaster, nie miała tyle szczęścia. Od samego początku oblężenia syryjskie siły rządowe nie wpuszczały do miasta ani międzynarodowych, ani krajowych konwojów z pomocą humanitarną. Początkowo Darajja jakoś sobie radziła dzięki silnej rolniczej tradycji, która czyniła z tej okolicy spichlerz Damaszku. W miarę jak siły reżimu posuwały się naprzód, zbieranie plonów stawało się jednak coraz trudniejsze, gdyż żołnierze zajmowali kolejne tereny uprawne. Jeśli już mieszkańcom udało się coś wyhodować, często nie mogli tego zebrać ze względu na stałą obecność snajperów. Jedynym wyjściem, jakie pozostało przedsiębiorczym obywatelom Darajji, było uprawianie roślin na terenie miasta, wszędzie, gdzie się dało, choć takie działania nie mogły zaspokoić wszystkich potrzeb. Wkrótce głód stał się po prostu stale obecnym elementem codziennego życia, Przez pewien czas przemycano żywność przez linie wroga, ale proceder ten stawał się coraz niebezpieczniejszy. Zdarzały się przynajmniej krótkie okresy zawieszenia broni, podczas których nie spadały na miasto bomby ani pociski. Nie oznaczało to wprawdzie, że wszyscy snajperzy odkładają karabiny, ale dawało mieszkańcom szansę na zebranie plonów lub zdobycie żywności i wstrzymywało na chwilę bezlitosną masakrę. Właśnie podczas jednego z takich cennych okresów spokoju grupa młodych mężczyzn, składająca się niemal wyłącznie z byłych studentów, zaczęła się zastanawiać nad bardziej konstruktywnymi sposobami spędzania czasu. Wszyscy bardzo cenili sobie edukację, ale niewielu z nich ukończyło studia przed nastaniem chaosu. Większość uważała początkowo, że najpierw rozruchy, a potem walki, skończą się w ciągu kilku miesięcy, a studenci będą mogli powrócić na uczelnie. Kiedy stało się już jasne, że w najbliższym czasie nie nastanie pokój, ci młodzi ludzie zadali sobie pytanie, co powinni dalej robić. Jak mogliby jednocześnie utrzymywać sprawne umysły oraz działać na rzecz oblężonej i sponiewieranej społeczności? Jak powiedział mi Abdul Basit:  – Najtrudniejsze były pierwsze miesiące. Z trudem przychodziło nam myśleć o czymś innym niż tylko przetrwanie. Zaczęliśmy więc od uprawiania warzyw, ale szybko zdaliśmy sobie sprawę, że musimy nakarmić także nasze umysły. Ci wykształceni młodzi ludzie, z których większość nie brała w tym okresie udziału w walkach, nie chcieli siedzieć i przyglądać się rosnącym warzywom, chroniąc się przed pociskami. Mieli mnóstwo pomysłów na to, jak nadać życiu większy sens. Jedną z sugestii było założenie ośrodka, w którym mieszkańcy mogliby się uczyć języków obcych. Większość ludzi mówiących płynnie po angielsku czy francusku opuściła Darajję, kiedy zaczęły się walki, a do komunikacji ze światem zewnętrznym konieczna była znajomość języków. W mieście nadal znajdowało się kilku lingwistów, którzy mogliby udzielać lekcji. Inni sugerowali natomiast założenie swego rodzaju ośrodka kultury, gdzie mogłyby odbywać się wykłady na przeróżne tematy – od Koranu przez historię po sport. Niektórzy proponowali zatrudnienie miejskiego skryby, który utrwalałby na piśmie przebieg oblężenia Darajji. Z największym entuzjazmem przyjęto jednak pomysł stworzenia składu książek, który pozwoliłby je chronić przed bombardowaniami i zniszczeniem. Wszyscy ci byli studenci zajmowali się różnymi dziedzinami, ale łączyło ich jedno – miłość do książek. Czy chodziło o chemię czy ekonomię, poezję czy fizykę, poradniki czy literaturę piękną – to nie miało znaczenia. Radość ze zdobywanej podczas lektury wiedzy, szerszych horyzontów i wzrastającej empatii przekraczała tego rodzaju granice. Jak później odkryłem, przyjemność czerpana z lektury nie była jedynie domeną zaprzysięgłych moli książkowych. Lektura, nauka, dyskusje na temat książek


sprawiały radość niemal wszystkim, którzy umieli czytać, niezależnie od pochodzenia, zawodu czy wykształcenia. Niszczycielski pożar starej, niezwykle cenionej biblioteki miejskiej był dotkliwym ciosem dla całej społeczności. Grupa młodych ludzi postanowiła więc założyć nową, jeszcze lepszą instytucję. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem pogłoski o tajnej podziemnej bibliotece w Darajji, doszedłem do wniosku, że to wyolbrzymiona relacja. W kolejnych miesiącach rozmawiałem jednak z dziesiątkami mieszkańców – niektórzy wysyłali mi nawet zdjęcia – i doszedłem do wniosku, że to prawda. Młodzi ludzie w Darajji codziennie ryzykowali życiem, żeby ratować książki wszelkiego rodzaju, bo mieli nadzieję, że dzięki nim pomogą budować lepsze jutro. Byłem niezwykle poruszony. Zdałem sobie sprawę, że ta niesamowita historia dostarczyłaby z nawiązką materiału na film dokumentalny, nie wspominając nawet o krótkiej relacji w wiadomościach. Na szczęście BBC zgodziło się ze mną i zleciło mi ten projekt. Istniało jednak wiele oczywistych przeszkód. Tego rodzaju obszerny program wymagałby przeprowadzenia rozmów na miejscu, zdobycia wielu nagrań oraz zgromadzenia zdjęć i filmów z uczestnikami wydarzeń. Darajja tymczasem była otoczona przez uzbrojonych po zęby żołnierzy syryjskiej armii rządowej – nawet gdybym ułożył plan przedostania się do miasta, BBC nigdy nie pozwoliłoby mi tam jechać, bo tego rodzaju misja zostałaby uznana za niemal samobójczą. Znajomy podpowiedział mi, żebym prowadził rozmowy przez telefon, ale to mijało się z celem. Po latach walk syryjska sieć komórkowa praktycznie nie istniała, niewiele było też działających telefonów stacjonarnych. Nawet gdyby je naprawić, to żadnego z przebywających wciąż w Darajji mieszkańców nie byłoby stać na międzynarodowe rozmowy czy wiadomości tekstowe. Choć Skype, WhatsApp czy inne komunikatory były darmowe podczas korzystania z wi-fi, to takie metody stanowiły jedynie częściowe rozwiązanie problemu. Już wcześniej zdarzało mi się przeprowadzać wywiady z Syryjczykami przez Skype’a, często przy bardzo kiepskim połączeniu. Czasami moi rozmówcy nawet przez kilka dni nie mogli połączyć się z internetem, a ja miałem niewiele czasu na zgromadzenie materiału. Jednym z czynników działających na moją korzyść była pomysłowość mieszkańców Darajji, których poznawałem na odległość. Większość z nich stanowili pełni energii młodzi ludzie, którzy z technologią byli za pan brat. Weźmy na przykład niezwykle zaradnego Malika ar-Rifajego, lokalną złotą rączkę. Ten dwudziestoczteroletni mężczyzna aktywnie działał w mediach, a wcześniej zajmował się sprzedażą zaproszeń ślubnych. To, co dla innych było niemożliwe, jemu nie sprawiało żadnych trudności. Czasami Malik, którego krewni prowadzili małą stację benzynową, znikał na całe dni lub nawet tygodnie, a ja zastanawiałem się, czy kiedykolwiek wróci. Wkrótce jednak się nauczyłem, że nie muszę się o niego martwić. Malik, który cały czas wykonywał rozmaite obowiązki związane z mediami, zawsze w końcu wracał i odzywał się do mnie. A zatem w marcu 2016 roku, w pewien chłodny, ale słoneczny dzień, zaproponowałem mu następujące rozwiązanie: czy mieszkańcy Darajji w razie braku sygnału mogliby zapisywać lub nagrywać odpowiedzi na moje pytania w swoich telefonach komórkowych, a potem wysyłać je do mnie, kiedy znów połączą się z internetem?  – Oczywiście – odpowiedział bez wahania Malik i w mgnieniu oka mój problem został właściwie rozwiązany. W kolejnych miesiącach poznałem wielu mieszkańców Darajji z różnych środowisk. Wielu z nich uczestniczyło w tworzeniu tajnej miejskiej biblioteki, między innymi czternastoletni Amdżad, samozwańczy główny bibliotekarz, Anas Habib, dynamiczny i pracowity, były student inżynierii wodno-lądowej, Abdul Basit, były student biznesu i ekonomii, wolontariusz w szpitalu, Ajham As-Sakka, zapalony czytelnik, były student stomatologii, Homam at-Tun, były student farmacji, Sara Matar, która miała zostać dzielną i oddaną nauczycielką, Ratib Abu Fajiz, rebeliancki bojownik, który nie tylko


zabierał wypożyczone pozycje na front, ale prowadził także w okopach dyskusyjny klub książki. Każde z nich podjęło ogromne ryzyko, zgadzając się na rozmowę ze mną; każde z nich było oddane tajnej bibliotece, działało z żarliwością i bezgranicznym poświęceniem. Wszyscy stali się moimi serdecznymi przyjaciółmi na odległość. Kiedy internet działał, łączyliśmy się przez wi-fi i czasami mogliśmy prowadzić długie rozmowy na Skypie czy WhatsAppie, co dawało mi bezcenny wgląd w ich życie codzienne. Kiedy nie było internetu, czyli bardzo często, nagrywali dzienniki albo pieczołowicie wystukiwali na telefonach wiadomości do mnie. Czasami czekałem na odpowiedź nawet kilka dni i bałem się, że już nigdy się nie odezwą. Ale zawsze wracali, dokładnie tak jak Malik. To właśnie oni opowiedzieli mi o tym, jak spełnili swoje marzenie o stworzeniu biblioteki. Członkowie grupy otrzymali informację, że w niektórych zbombardowanych domach pozostało wiele cennych książek. Deszcz, słońce i wiatr szybko je niszczyły, bo w zrujnowanych budynkach, gdzie się znajdowały, nie było okien, ścian ani nawet dachów. Zgodnie z przekazanymi grupie danymi część książek znajdowała się w małych prywatnych bibliotekach, o których przed wojną wiele osób w Darajji nic nie wiedziało. Całe tygodnie zeszły członkom grupy na poszukiwaniu informacji. Wypytywali wszystkich znajomych o budynki, w których mogły się znajdować zagrożone książki. Następnie z długą listą prawdopodobnych adresów w ręku młodzi ludzie utworzyli ochotnicze zespoły poszukiwawcze. Postanowili ocalić tyle książek, ile tylko uda im się znaleźć, dla dobra nieobecnych właścicieli, a także dla dobra całej społeczności.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.