Abominacja

Page 1



Everest, lata dwudzieste XX wieku

TĹ‚umaczenie: Janusz Ochab


Tytuł oryginału: THE ABOMINABLE Copyright © 2013 by Dan Simmons All rights reserved Copyright for the Polish edition © 2020 Vesper Tłumaczenie: Janusz Ochab Konsultacje oraz redakcja: Piotr Tomza Redakcja: Urszula Przasnek Korekta: Agata Czuj Skład i łamanie: Piktograf – Bogdan Strzeboński Ilustracja na okładce: Mirek Iskra Pragniemy zaznaczyć, iż kierując się wyraźnymi wytycznymi Autora, Dana Simmonsa, oraz formułą z wydania oryginalnego: „Postacie i wydarzenia z tej książki są fikcyjne. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub martwych, jest czysto przypadkowe i nie jest zamierzone przez Autora”, Wydawnictwo Vesper nie wprowadzało w tekst poprawek merytorycznych. Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część książki nie może być reprodukowana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem zacytowania krótkich fragmentów przez recenzenta. Dystrybucja: In Rock ul. Gdyńska 30 A 62-004 Czerwonak tel./faks: 61 868 67 95, 61 868 65 06 e‑mail: handlowy@inrock.pl Vesper www.vesper.pl Wydanie I Czerwonak, czerwiec 2020 ISBN 978-83-7731-346-6 Druk i oprawa: Białostockie Zakłady Graficzne SA


Książkę tę dedykuję, z całym należnym szacunkiem, pamięci Jacoba „Jake’a” Williama Perry’ego (2 kwietnia 1902 – 28 maja 1992)

Gdy ludzie spotykają się z górami, dzieją się wielkie rzeczy. William Blake



WSTĘP

R J

ake’a Perry’ego poznałem latem 1991 roku. Eksploracją Antarktydy i badaczami, którzy się tym zajmowali, interesowałem się od dawna, właściwie od Międzynarodowego Roku Geofizycznego 1957-1958, kiedy Stany Zjednoczone założyły tam stałe bazy; to naprawdę rozpaliło moją chłopięcą wyobraźnię dziesięciolatka. Około roku 1990 przeczuwałem już, że w mojej głowie może zakiełkować pomysł na powieść osadzoną właśnie na Antarktydzie. Minęło kolejnych piętnaście lat, nim rzeczywiście napisałem i wydałem książkę o tragicznej arktycznej (nie antarktycznej) ekspedycji – mówię tu o mojej powieści Terror z 2007 roku – lecz latem 1991 roku musiałem znów zaproponować mojemu wydawcy zestaw trzech nowych tytułów. Tak naprawdę fascynowała mnie Antarktyda, a nie wyprawy na biegun północny, chociaż w końcu napisałem przecież właśnie o nich. Fascynację tę przez wiele lat podsycały książki i artykuły o przygodach Ernesta Shackletona, Roberta Falcona Scotta, Apsleya Cherry’ego-Garrarda oraz innych bohaterów i męczenników Antarktydy. Tego właśnie lata 1991 roku przyjaciółka mojej żony powiedziała, że zna prawdziwego badacza Antarktydy. Ów starszy facet – który wprowadził się do mieszkania senioralnego w miasteczku Delta w regionie Western Slope w stanie Kolorado – towarzyszył według niej kontradmirałowi Richardowi Byrdowi podczas amerykańskich wypraw na Antarktydę w latach trzydziestych dwudziestego wieku. Tak przynajmniej twierdziła Mary, przyjaciółka mojej żony Karen. Prawdę mówiąc, uznałem, że to raczej choroba Alzheimera, konfabulacja lub wymysły notorycznego kłamcy – albo wszystko razem wzięte. Zdaniem Mary jednak ten osiemdziesięciodziewięcioletni dżentelmen, niejaki Jacob Perry, naprawdę uczestniczył w amerykańskiej ekspedycji na Antarktydę w 1934 roku. Była to kompletnie spartaczona wyprawa, podczas której admirał Byrd, zawsze spragniony sławy, spędził samotnie pięć miesięcy w odciętej od świata, otoczonej lodem stacji meteorologicznej, gdzie omal nie zatruł się śmiertelnie czadem wydobywającym się z wadliwie działającego 7


piecyka. Później Byrd napisał zresztą o tym bestsellerową książkę, zatytułowaną, co zrozumiałe, Alone1. Jak Mary powiedziała mojej żonie, Jacob Perry, obecnie mocno już przecież posunięty w latach, był jednym z czterech ludzi, którzy podczas antarktycznej zimy 1934 roku, w całkowitych ciemnościach, zmagając się z wiatrem i śnieżycami, przeszli ponad sto pięćdziesiąt kilometrów przez Antarktydę, by ratować admirała Byrda. Potem wszyscy musieli czekać do października na początek antarktycznej zimy, by uratować samych siebie. – Wydaje mi się, że pan Perry może być doskonałym źródłem informacji o biegunie południowym – stwierdziła Karen. – Mógłbyś napisać książkę o tym człowieku. Może to ten admirał Perry, który jako pierwszy dotarł do bieguna północnego! – Perry – westchnąłem. – Perry z Antarktydy. To na pewno nie jest kontradmirał Robert Peary, który w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku twierdził, że jako pierwszy człowiek w historii zdobył biegun północny. – Dlaczego? – zdziwiła się Karen. – Może to jednak on. – Cóż, po pierwsze, ich nazwiska pisze się inaczej – tłumaczyłem, nieco zirytowany faktem, że prowokuje mnie do działania, choć być może po prostu złościłem się, tak jak zawsze, gdy ktoś podpowiada mi, o czym powinienem pisać. Przeliterowałem nazwisko admirała Peary’ego oraz podopiecznego Mary z Delty, pana Perry’ego. – Poza tym – dodałem – kontradmirał Peary miałby teraz sporo ponad sto trzydzieści lat… – Dobrze, już dobrze – powiedziała Karen, unosząc ręce w geście, który wypracowaliśmy sobie na przestrzeni kilkudziesięciu lat naszego małżeństwa; geście, który teoretycznie powstrzymuje obie strony od rzucania się sobie do gardeł. – Mój błąd. Ale mimo wszystko ten pan Perry może mieć ciekawe rzeczy do opowiedzenia i… – W dodatku – przerwałem jej, co nie było najmądrzejszym posunięciem – admirał Robert Peary umarł w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku. – Cóż, a t e n Jacob Perry wciąż żyje w Delcie – odparła z przekąsem Karen. – Choć ledwie. – Ledwie? Przypomnij sobie, ile ma lat! W moim pojęciu człowiek osiemdziesięciodziewięcio- czy dziewięćdziesięcioletni z założenia podpadał pod kategorię „ledwie żywy”. Ba, w 1991 roku każdy, kto przekroczył sześćdziesiątkę był już, moim zdaniem, jedną nogą 1

Alone (ang.) – sam, samotny.

8


w grobie (żeby nie pozostawiać żadnych niedomówień, przyznam, że obecnie, gdy piszę ten wstęp w 2011 roku, mam sześćdziesiąt trzy lata). – Nie, nie tylko ze względu na wiek – odpowiedziała Karen. – W mailu Mary wspomniała też, że ma raka. Podobno na razie nieźle sobie radzi, ale… Kiedy chwilę wcześniej Karen weszła do pokoju, siedziałem właśnie przy komputerze i szukałem pomysłów na książkę – zapisywałem różne tytuły – teraz jednak go wyłączyłem. – Mary naprawdę mówiła, że był z Byrdem na Antarktydzie w trzydziestym czwartym? – Tak, naprawdę. Wiedziałam, że to cię zainteresuje. Jakimś cudem moja żona potrafi powstrzymać się od triumfujących uwag, nawet jeśli okazuje się, że miała rację. – Byłoby dobrze, gdybyś oderwał się od komputera na kilka dni. Sama jazda zajmie ci pięć do sześciu godzin, nawet jeśli będziesz się trzymał autostrady międzystanowej aż do Grand Junction. A przenocować możesz u Guya i Mary w Delcie. Pokręciłem głową. – Pojadę miatą. Kawałek tylko autostradą, a potem przez Carbondale i przełęcz McClure. – Miata przejedzie przez McClure? – Przekonasz się. Mówiąc to, już rozważałem, jakie ubrania muszę spakować na dwudniową podróż, zakładałem bowiem, że rankiem drugiego dnia porozmawiam z panem Perrym, a potem zaraz wrócę do domu. Miałem odpowiednią, niewielką torbę firmy North Face, która idealnie pasowała do maleńkiego bagażnika mazdy miata. Zanotowałem też w myślach, że powinienem zabrać aparat fotograficzny (były to dla mnie czasy jeszcze przedcyfrowe, przynajmniej jeśli chodzi o fotografię). I tak, dzięki temu, że chciałem pojeździć moją nową mazdą miata z 1991 roku, poznałem pana Jacoba Perry’ego. Delta w stanie Kolorado to miasteczko liczące około sześciu tysięcy mieszkańców. Wjeżdżając do niego drogą, którą wybrałem tamtego lata – to znaczy zjeżdżając na południe z autostrady międzystanowej I-70 z Glenwood Springs, a potem korzystając z drogi numer 65 w Carbondale i podążając tym wąskim dwupasmowym szlakiem przez wysokie przełęcze, obok miejscowości Marble i Paonia – można się przekonać, do jakiego stopnia to małe miasteczko otoczone jest górami. Delta leży bowiem w szerokim dorzeczu na południe od 9


Grand Mesa, którą miejscowi opisują jako „jedną z największych na świecie gór o płaskim wierzchołku”. Dom, w którym mieszkał Jake Perry w Delcie, wcale nie wyglądał na dom spokojnej starości, a już na pewno nie przypominał placówki, w których podopieczni mają zapewnioną pomoc medyczną, i to przez całą dobę. Dzięki funduszom z kilku federalnych grantów Mary odnowiła okazały niegdyś, lecz później zaniedbany i zniszczony hotel, połączyła go z sąsiednim budynkiem, w którym kiedyś znajdował się sklep, i w ten sposób powstał obiekt przypominający raczej czterogwiazdkowy hotel z początków dwudziestego wieku, a nie dom opieki społecznej. Jacob Perry zajmował samodzielny pokój na drugim piętrze (remont obejmował również instalację wind). Kiedy Mary przedstawiła nas sobie i po raz kolejny wyjaśniła, dlaczego chcę z nim rozmawiać – „Dan jest powieściopisarzem, szuka materiałów do książki, której akcja będzie się rozgrywała na biegunie południowym, i usłyszał o panu” – Perry zaprosił mnie do siebie. Wydawało się, że pokój i jego lokator nawzajem się uzupełniają. Byłem zaskoczony wielkością tego pomieszczenia – duże podwójne łóżko stało obok jednego z trzech okien wychodzących na dachy sklepów położonych w niższej części miasta oraz na góry, w tym na szczyt Grand Mesa na północy. Regały sięgające od podłogi po sufit wypełnione były książkami – wiele z nich, jak zauważyłem, tematycznie związanych było z górami – oraz pamiątkami, takimi jak zwoje starych lin wspinaczkowych, szklane gogle Crooke, jakie nosili badacze Arktyki, dostrzegłem też stary aparat fotograficzny Kodaka i czekan z drewnianym trzonkiem, znacznie dłuższym niż te, jakich używa się obecnie. Co do samego Jacoba Perry’ego – nie mogłem uwierzyć, że ten człowiek ma osiemdziesiąt dziewięć lat. Wprawdzie czas i grawitacja odcisnęły na nim swe piętno – skrzywienie kręgosłupa pozbawiło go kilku centymetrów wzrostu – ale i tak nadal miał ich dobrze ponad sto osiemdziesiąt. Ubrany był w dżinsową koszulę z krótkimi rękawami, widziałem więc, że choć jego bicepsy nieco już zwiotczały, wciąż mógł się pochwalić wyjątkową muskulaturą, a szczególne wrażenie robiły jego potężne przedramiona. Górna część ciała, pomimo niszczycielskiego działania czasu, zachowała trójkątny kształt, wypracowany przez całe, pełne ćwiczeń i wysiłku fizycznego życie. Dopiero po kilku minutach zauważyłem, że pan Perry nie ma dwóch palców u lewej dłoni, małego i serdecznego. Wyglądało to na stary ubytek – skóra na kikutach, tuż nad knykciami, była bowiem równie pomarszczona i ogorzała jak na dłoniach i przedramionach. Wydawało się też, że brak palców w niczym nie umniejsza jego sprawności. Później, podczas rozmowy, pan Perry bawił się 10


dwoma cienkimi kawałkami skórzanych sznurówek długości około czterdziestu pięciu centymetrów, a ja ze zdumieniem obserwowałem, jak jedną dłonią wiąże skomplikowane węzły – w dodatku robi to obiema rękami jednocześnie. Były to zapewne węzły marynarskie lub wspinaczkowe, w każdym razie ja nie zawiązałbym żadnego z nich, nawet gdybym mógł używać obu rąk i korzystać jeszcze z pomocy całego zastępu harcerzy. Pan Perry robił to tymczasem jakby od niechcenia, nie patrząc nawet na dłonie i zaplatając dwa różne węzły jednocześnie, choć w przypadku lewej ręki mógł przecież posługiwać się jedynie dwoma palcami i kciukiem. Wyglądało to na stary nawyk, który być może działał na niego uspokajająco, mimo że pan Perry nie zwracał uwagi ani na gotowe węzły, ani na sam proces ich splatania. Kiedy podaliśmy sobie ręce, moje palce zniknęły w jego większej dłoni i poczułem ucisk wciąż mocniejszy od mojego. Ale nie próbował się popisywać siłą, było to po prostu jego zwyczajne przywitanie. Sądząc po wyglądzie jego twarzy, pan Perry spędził zbyt wiele lat na słońcu, do tego na dużych wysokościach i w rozrzedzonym powietrzu, gdzie promieniowanie UV niszczyło naskórek – dowodem były brązowe plamy na skórze i widoczne między nimi blizny, ślady po usuniętych znamionach, które mogły zamienić się w złośliwe czerniaki. Pan Perry nadal miał włosy, które jednak strzygł na tyle krótko, że przez rzednącą siwiznę widać było opaloną skórę. A kiedy się uśmiechał, odsłaniał równy rząd własnych zębów, brakowało w nim co najwyżej dwóch lub trzech trzonowców. Najbardziej jednak zapadły mi w pamięć jego niebieskie oczy. Były zadziwiająco błękitne, jakby zupełnie się nie starzały. Z pewnością nie przypominały kaprawych, błędnych oczu przeciętnego dziewięćdziesięcioletniego starca. Perry patrzył na świat z ciekawością, bacznie i z odwagą, niemal jak… dziecko. Kiedy pracuję z początkującymi pisarzami, proszę, by opisując swoje postacie, nie uciekali się do porównań z gwiazdami filmowymi czy sławnymi ludźmi: to zabieg świadczący o lenistwie autora, a do tego banalny. Kiedy jednak piętnaście lat później oglądałem z żoną Casino Royale, pierwszy z serii filmów o Jamesie Bondzie, w którym główną rolę grał Daniel Craig, wyszeptałem z podnieceniem: – Patrz! Właśnie takie oczy, błękitniejsze od błękitnych, miał pan Perry. Właściwie Daniel Craig wygląda jak jego młodsza wersja. Karen spojrzała na mnie wtedy wymownie i odpowiedziała jedynie krótkim: – Tss… 11


Tamtego dnia w 1991 roku w domu spokojnej starości w Delcie straciłem na chwilę rezon i przez kilka minut podziwiałem pamiątki ułożone na półkach i biurku w pokoju Perry’ego – wysoki czekan z długim trzonkiem ustawiony w rogu, kawałki skał, które – jak zdradził mi później gospodarz – pochodziły ze szczytów różnych gór, oraz czarno-białe fotografie, pożółkłe miejscami ze starości. Mały aparat fotograficzny Kodak, który należało rozłożyć przed zrobieniem zdjęcia, był stary, ale dobrze utrzymany, nie widać na nim było najmniejszych choćby śladów rdzy. – Jest w nim film sprzed… ładnych paru lat – powiedział pan Perry. – Jeszcze go nie wywołałem. Odwróciłem się do gospodarza. – Nie jest pan ciekaw, jak wyszły pańskie zdjęcia? Pan Perry pokręcił głową. – To nie ja je robiłem. Właściwie ten aparat nie jest mój. Ale w zakładzie fotograficznym powiedziano, że film da się prawdopodobnie wywołać. Pewnego dnia rzeczywiście sprawdzę, jak wyszły te zdjęcia. Zaprosił mnie gestem, bym usiadł na krześle przy biurku, na blacie którego leżały starannie wykonane rysunki roślin, skał i drzew. – Minął już kawał czasu, odkąd ostatnio udzielałem wywiadu – powiedział pan Perry z lekkim, jakby ironicznym uśmieszkiem. – A i wtedy, kilkadziesiąt lat temu, nie miałem prasie właściwie nic do powiedzenia. Zakładałem, że mówi o wyprawie Byrda z 1934 roku. Popełniłem tym samym idiotyczny błąd, ale byłem też wtedy zbyt głupi, by się upewnić, czy mam rację. Moje życie i ta książka wyglądałyby całkiem inaczej, gdybym wykazał się choć podstawowym instynktem dziennikarskim i wypytał go dokładniej, co ma na myśli. Tymczasem ja ponownie skierowałem rozmowę na samego siebie i stwierdziłem skromnie (jak przystało na egoistę): – Rzadko przeprowadzam z kimkolwiek wywiady. Zwykle zbieram materiały w bibliotekach, także w specjalistycznych. Pozwoli pan, że będę robił notatki? – Oczywiście. – Perry skinął głową. – Więc interesuje pana tylko mój udział w antarktycznej wyprawie Byrda w latach trzydzieści trzy do trzydzieści pięć? – Owszem. Widzi pan, mam pomysł na powieść grozy osadzoną na Antarktydzie. Wszystko, co powie mi pan o wyprawie na biegun południowy, może się okazać przydatne. Szczególnie jeśli będzie to coś przerażającego. – Przerażającego? – Perry znowu się uśmiechnął. – Czy w pana powieści pojawi się jakaś złowroga istota – coś poza zimnem, ciemnością i samotnością – która będzie próbowała wykończyć głównych bohaterów? Odpowiedziałem uśmiechem, nagle jednak uświadomiłem sobie, że jestem też trochę speszony. Fabuły książek czasami wydają się głupawe w oderwaniu 12


od kontekstu. Spójrzmy zresztą prawdzie w oczy: czasami wydają się głupawe nawet w kontekście. A ja rzeczywiście myślałem o jakimś wielkim, przerażającym stworzeniu, które będzie ścigać, zabijać i pożerać moich bohaterów. W tamtym czasie nie wiedziałem tylko jeszcze, co to konkretnie miałoby być. – W pewnym sensie tak – przyznałem. – Coś naprawdę wielkiego i groźnego, co będzie polowało na naszych bohaterów. Coś żyjącego w ciemności i zimnie. Coś, co będzie próbowało się dostać do ich antarktycznej chaty albo na statek uwięziony w lodzie. Czy coś w tym rodzaju. Coś nieludzkiego i bardzo głodnego. – Powiedzmy taki zabójczy pingwin? – podsunął pan Perry. Udało mi się razem z nim pośmiać z tego, choć moja żona, agent i wydawca zadawali mi to samo pytanie za każdym razem, gdy proponowałem thriller rozgrywający się na Antarktydzie: „Więc jak, Dan? Czy ten twój potwór to będzie jakiś zmutowany krwiożerczy pingwin gigant?”. Cóż, ludzie obdarzeni kpiarskim poczuciem humoru mają podobne skojarzenia (a ja aż do tej pory nie przyznawałem, że rzeczywiście zastanawiałem się, czy moim antarktycznym potworem nie mógłby być zmutowany olbrzymi pingwin). – Właściwie – odezwał się pan Perry, dostrzegając prawdopodobnie mój rumieniec – pingwiny mogą zabić samym smrodem swych odchodów, dochodzącym z ich kolonii. – Więc naprawdę odwiedzał pan kolonie pingwinów? – spytałem, zawieszając uzbrojoną w pióro dłoń nad notesem, w którym gromadziłem ważne uwagi. Czułem się jak Jimmy Olsen2. Pan Perry skinął głową i uśmiechnął się ponownie, miałem jednak wrażenie, że tym razem zwrócił spojrzenie swych niebieskich oczu ku jakimś odleg­ łym wspomnieniom. – Trzecią i ostatnią zimę oraz wiosnę spędziłem w chacie na Cape Royds… teoretycznie po to, by badać pobliską kolonię pingwinów. – W chacie na Cape Royds… – powtórzyłem zdumiony. – W chacie Shack­ letona? – Tak. – Myślałem, że chata Ernesta Shackletona to muzeum zamknięte dla gości – dodałem niepewnie. Byłem zbyt zaskoczony, by cokolwiek zapisać. – Owszem – przytknął pan Perry. – T e r a z.

Jimmy Olsen to fikcyjna postać z komiksów DC Comics o przygodach Supermana. Jest dziennikarzem, kolegą z pracy Clarke’a Kenta [przyp. red. P.T.]. 2

13


Poczułem się jak idiota i ukryłem kolejny rumieniec wstydu, pochylając się nisko nad notesem. Jacob Perry szybko odezwał się znowu, jakby chciał uwolnić mnie od zakłopotania. – Brytyjczycy uważali Shackletona za tak wielkiego bohatera, że w pewnym sensie chata była muzeum już wtedy, gdy admirał Byrd posłał mnie tam, bym obserwował kolonie pingwinów podczas antarktycznej zimy tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. Brytyjczycy korzystali z tego domu co jakiś czas, kiedy wysyłali tam ornitologów. Zawsze przechowywali też w nim zapasy, żeby Amerykanie z pobliskiej bazy albo inni badacze mogli w razie jakichś trudności zatrzymać się w chacie, kiedy jednak mnie wysłano na Antarktydę, nikt nie zimował w niej już od wielu lat. – To zaskakujące, że Brytyjczycy zgodzili się, by Amerykanin spędził kilka miesięcy w chacie Shackletona – zauważyłem. – Nie zgodzili się – odparł z uśmiechem pan Perry. – I prawie na pewno nie udzieliliby takiej zgody. Admirał Byrd wcale ich o to nie prosił. Po prostu mnie tam wysłał – z własnymi zapasami na siedem miesięcy, ułożonymi na dwóch saniach. Ludzie, którzy mnie tam przywieźli, już następnego dnia zabrali sanie i psy i odjechali. Aha, miałem jeszcze łom, którym mogłem otworzyć zamknięte drzwi i okna. Przydałoby mi się kilka tych psów, miałbym jakieś towarzystwo przez tę długą zimę. Rzecz w tym, że admirał nie chciał mnie widzieć, więc odesłał mnie w najodleglejsze miejsce, w którym miałem szansę przeżyć. Lubił pokazywać, że interesuje się nauką, w rzeczywistości jednak życie pingwinów interesowało go w takim samym stopniu, jak ich łajno. Zapisywałem to wszystko, nie do końca rozumiejąc, ale wyczuwając, że może być ważne z jakiegoś powodu. Nie miałem pojęcia, jak mógłbym wykorzystać chatę Shackletona w mojej niesprecyzowanej jeszcze historii bez tytułu. – Shackleton i jego ludzie zbudowali chatę w tysiąc dziewięćset szóstym – kontynuował pan Perry. Mówił przyciszonym, lekko ochrypłym głosem, co – jak dowiedziałem się od niego później – wynikało z faktu, że poprzedniej zimy wycięto mu połowę lewego płuca; mimo tej chrypki zachował przyjemny dla ucha tenor. Przed operacją musiał mieć głos wprost stworzony do snucia opowieści. – Ludzie Shackletona opuścili budynek w tysiąc dziewięćset ósmym. Kiedy tam przyjechałem, za domem stał jeszcze wrak samochodu. Pewnie nadal tam jest, bo wszystko tam rdzewieje i rozkłada się bardzo powoli. Gruchot nie ujechał pewnie nawet trzech metrów w takim śniegu, z jakim musiał się zmagać Shackleton, ale Brytyjczycy zawsze lubili swoje gadżety. Podobnie zresztą jak admirał Byrd. Tak czy inaczej, przywieziono mnie do tej chaty wczesną 14


antarktyczną jesienią. To był marzec tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego, a zabrali mnie z początkiem antarktycznej wiosny, na początku października tego samego roku. Moim zadaniem było przygotowanie raportu o pingwinach białookich z wielkiej kolonii na Cape Royds. – Ale to była antarktyczna zima – zacząłem, po czym przerwałem na moment w obawie, że powiem coś okropnie głupiego. – Myślałem, że pingwiny białookie… że one nie… to znaczy, wie pan… nie zimują tam. Myślałem, że przypływają w październiku, a odpływają ze swoimi młodymi – tymi, które przetrwały – na początku marca. Myliłem się? Pewnie się myliłem. Jacob Perry znów się uśmiechał. – Ma pan rację, panie Simmons. Kiedy mnie tam wysadzono, zdążyłem jeszcze zobaczyć, jak dwa czy trzy ostatnie pingwiny wskakują do morza i odpływają – na początku marca morze przy Cape Royds zaczyna zamarzać, więc już kilka dni później otwartą wodę dzieli od chaty ładnych kilkadziesiąt mil. A odebrano mnie na wiosnę, w październiku, nim pingwiny białookie wróciły do kolonii, by płodzić i wychowywać młode. Krótko mówiąc, nie miałem czego obserwować. Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Nie rozumiem. Wysłano pana, żeby… mój Boże, ponad siedem miesięcy, prawie osiem… żeby obserwował pan kolonię, choć nie było tam wcale pingwinów? I większość tego czasu w ciemnościach. Pan jest biologiem albo naukowcem biegłym w jakiejś innej dziedzinie, panie Perry? – Nie – odrzekł, znów pozwalając sobie na ironiczny uśmiech. – Kończyłem anglistykę na Harvardzie, studiowałem głównie osiemnasto- i dziewiętnastowieczną literaturę amerykańską, a do tego sporo literatury angielskiej. Kiedy w dwudziestym trzecim kończyłem uczelnię, wszyscy zachwycali się Henrym Jamesem. Z kolei ledwie rok wcześniej, w dwudziestym drugim, James Joyce wydał Ulissesa, a sześć lat wcześniej Portret artysty z czasów młodości. Kiedy w tysiąc dziewięćset dwudziestym czwartym wybrałem się na rok do Europy, żeby pojeździć na nartach i powspinać się w górach – dysponowałem niewielkim spadkiem, który mogłem odebrać po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. W „The Transatlantic Review” Forda Madoxa Forda przeczytałem pewne opowiadanie i doszedłem do wniosku, że muszę natychmiast opuścić Szwajcarię i pojechać do Paryża, by spotkać się z jego autorem, młodym człowiekiem o nazwisku Hemingway, i pokazać mu moje prace. – I zrobił pan to? – Tak – odrzekł Perry z uśmiechem. – Hemingway pracował od czasu do czasu w Paryżu jako europejski korespondent „Toronto Star” i opracował sprytny sposób radzenia sobie z takimi namolnymi gośćmi jak ja. Spotkałem 15


się z nim w jego biurze – małym, brudnym pokoiku – a Hemingway natychmiast zaprosił mnie na kawę do kawiarni na parterze. Potem, po kilku minutach, które spędził ze mną i mnie podobnymi, spojrzał na zegarek, powiedział, że musi wracać do biura, i zostawił nas w kawiarni. – Pokazał pan mu swoje opowiadania? – Jasne. Zerknął na pierwsze strony trzech z nich i powiedział, że powinienem trzymać się tego, co robię. Ale to już całkiem inna historia, prawda? My, staruszkowie, często zbaczamy z tematu i pozwalamy sobie na dygresje. – To interesujące – mruknąłem tylko, choć pomyślałem: „Jezu, spotkać się z Ernestem Hemingwayem i usłyszeć od niego, że nie jesteś pisarzem. Jakie to mogło być uczucie? A może Perry tylko wciska mi kit?”. – Wracając więc do tematu, który pana interesuje, panie Simmons – Antarktyda od trzydziestego trzeciego do trzydziestego piątego: admirał Byrd zatrudnił mnie jako złotą rączkę, a także dlatego, że miałem doświadczenie we wspinaczce górskiej. Widzi pan, naukowcy należący do ekspedycji planowali przeprowadzić podczas tej wyprawy badania na różnych szczytach. Nie miałem wtedy zielonego pojęcia ani o nauce, ani o pingwinach, teraz też nie mam, pomimo tych wszystkich kanałów przyrodniczych w telewizji kablowej. Ale w trzydziestym piątym i tak było to bez znaczenia, bo chodziło wyłącznie o to, by wysłać mnie jak najdalej od admirała Byrda aż do nastania ­antarktycznej wiosny, kiedy wszyscy mieliśmy opuścić kontynent. – Więc siedział pan sam w ciemnościach i zimnie przez siedem miesięcy – zauważyłem niezbyt inteligentnie. – Co takiego pan zrobił, że aż tak pana nie lubił? Pan Perry kroił jabłko krótkim, ale bardzo ostrym scyzorykiem. Zaproponował mi kawałek, poczęstowałem się. – Uratowałem go – odpowiedział cicho, przeżuwając plaster jabłka. – Tak, Mary mówiła, że należał pan do tej niewielkiej grupy, która uratowała admirała Byrda, kiedy utknął w tej wysuniętej bazie w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym – wtrąciłem. – Zgadza się. – Więc czuł się skrępowany obecnością jednego ze swoich wybawców i wysłał pana do chaty Shackletona na Cape Royds, żeby doświadczył pan takiej samotności jak on? – Nie mogłem się w tym dopatrzyć żadnego sensu. – Coś w tym rodzaju. Tyle, że ja nie zatrułem się tlenkiem węgla jak admirał ani nie potrzebowałem ratunku. Admirał miał też kontakt radiowy z naszą bazą, Little America, i to codziennie. A ja nie miałem radia. Ani żadnego innego kontaktu z bazą. – Kiedy był pan w zespole, który wtedy, w sierpniu, uratował Byrda – mówiłem, zerkając do notatek, które sporządziłem podczas rozmowy z Mary 16


oraz na podstawie encyklopedii (w 1991 roku nie było jeszcze Google’a) – pokonał pan wraz z trzema innymi ratownikami ponad sto kilometrów w warunkach antarktycznej zimy, kierując się w wielkim labiryncie szczelin zasypanych śniegiem tylko kilkoma flagami ostrzegawczymi. Sto pięćdziesiąt kilometrów w całkowitych niemal ciemnościach na pługu śnieżnym, który, nie licząc metalowego dachu, niewiele różnił się od forda T. Tylko pan i trzech innych z bazy Little America. Perry skinął głową. – Doktor Poulter, pan Waite i mój bezpośredni przełożony, który zajmował się pługiem śnieżnym, E.J Demas. To właśnie Demas chciał, żebym z nimi pojechał i prowadził pług. – Tym się pan zajmował podczas ekspedycji? – Perry podał mi następny kawałek jabłka. – Jako złota rączka miałem sporo do czynienia z tymi cholernymi traktorami, skończyło się na tym, że przez całe lato woziłem nimi różnych naukowców, którzy chcieli robić coś z dala od Little America – tłumaczył dalej. – Demas uważał zapewne, że to właśnie ja zdołam jakoś ominąć wszystkie szczeliny, nawet w ciemnościach. Musieliśmy jednak zawrócić, gdy dowiedzieliśmy się, że większość flag znaczących szczeliny zniknęła, ale zaraz potem spróbowaliśmy ponownie. Choć pogoda się pogorszyła. – Mimo wszystko to nadal wygląda tak, jakby admirał Byrd chciał pana za coś ukarać – stwierdziłem, sycąc się świeżym smakiem jabłka. – Praktycznie skazał pana na siedem miesięcy samotności w skrajnych warunkach. Jake Perry wzruszył ramionami. – Admirał czuł się wręcz urażony faktem, że zawdzięcza życie ekipie ratunkowej. Nie cierpiał, kiedy ktoś używał słowa „ratunek” w odniesieniu do tej sytuacji. Nie mógł zrobić nic z doktorem Poulterem i panem Waitem – byli zbyt ważnymi członkami ekspedycji, ale już Demasowi wyznaczył takie zadania, dzięki którym mógł go praktycznie nie widywać. A mnie wysyłał najpierw na letnie ekspedycje, a potem zesłał na Cape Royds na czas antarktycznej zimy. W końcu nawet nie wspomniał o mnie w raporcie o swoim… ocaleniu. Moje nazwisko nie pojawia się w większości książek historycznych o Antarktydzie. Byłem zdumiony podłością i małostkowością poczynań admirała Byrda. – Ponad półroczny pobyt w samotności na Cape Royds to jak zamknięcie w więziennej izolatce – stwierdziłem, nie kryjąc gniewu. – I do tego bez radia? Admirał Byrd niemal przecież oszalał po trzech zaledwie miesiącach ­samotności, a przecież miał kontakt radiowy z Little America. Perry uśmiechnął się szeroko. – Ja nie miałem kontaktu z nikim. 17


Próbowałem to zrozumieć, ale nie mogłem. – Czy istniał jakikolwiek powód, jakikolwiek rozsądny argument, dla którego miałby pan spędzić siedem miesięcy w samotności, w tym pięć w całkowitych ciemnościach, w chacie Shackletona na Cape Royds? Perry pokręcił przecząco głową, ale ani jego twarz, ani głos nie wyrażały choćby cienia złości czy urazy. – Jak już mówiłem, włączono mnie do ekspedycji, żebym wspinał się po górach. Po dotarciu do Byrda musieliśmy wszyscy czterej koczować z nim w tej małej podziemnej celi, którą urządził sobie w wysuniętej bazie, od momentu naszego przyjazdu, czyli jedenastego sierpnia, aż do dwunastego października, gdy przyleciał Pielgrzym i zabrał Byrda oraz doktora Poultera. Potem wreszcie udało mi się wyruszyć na letnie wyprawy, podczas których mogłem wesprzeć naukowców moimi umiejętnościami wspinaczkowymi. – Pielgrzym to samolot, tak? Perry miał pełne prawo odpowiedzieć coś w rodzaju: „A cóż to mogło być, skoro nim przylecieli? Przerośnięty albatros?” – lecz on tylko skinął uprzejmie głową i wyjaśnił: – Na początku ekspedycji mieli trzy samoloty: dużego fokkera… – Przerwał na moment i uśmiechnął się znacząco, dając mi do zrozumienia, że nie chodzi o inne, wulgarne słowo: – „Fokker”, panie Simmons. Pisane przez f-o-k… – zaczął literować. Uśmiechnąłem się szeroko. – Rozumiem. Ale proszę zwracać się do mnie po imieniu, po prostu Dan. – Jeśli pan będzie mówił do mnie Jake – odparł. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że zwracanie się do niego po imieniu wcale nie przychodzi mi tak łatwo. Rzadko czuję się onieśmielony w towarzystwie ludzi sławnych, utytułowanych czy sprawujących władzę, teraz jednak uświadomiłem sobie, że pan Jacob Perry zrobił na mnie o g r o m n e wrażenie. Nawet gdy udało mi się już kilka razy zwrócić do niego po imieniu, w myślach wciąż nazywałem go „panem Jakiem”. – Tak czy inaczej – kontynuował – mieli tego wielkiego fokkera, którego nazwali Błękitnym ostrzem, ale przy pierwszej próbie startu rozbił się o ziemię, a właściwie o lód, było to zaraz po naszym przybyciu na Antarktydę. Mieli też jeszcze większy hydroplan, nazywany William Horlick, ale ten z kolei ciąg­le był w naprawie. Przysłali więc mały jednopłatowiec, Pielgrzyma, który zabrał admirała Byrda i doktora Poultera, gdy tylko pogoda się ustabilizowała, po tym, jak dotarliśmy do niego z pomocą i naprawiliśmy wentylację w jego małej kryjówce wydrążonej w lodzie. Pamiętam, że w ciągu tych kilku tygodni oczekiwania doktor Poulter często obserwował gwiazdy i meteory, prowadził 18


też badania barometryczne, których nie był w stanie robić Byrd, zbyt chory i zamroczony. Trzeba powiedzieć, że nadmiar tlenku węgla nie wyostrzył intelektu admirała. Potem, gdy w październiku Pielgrzym zabrał admirała Byrda i doktora Poultera, Waite, Demas i ja wróciliśmy pługiem do Little America. Akurat w czasie, gdy mogłem jeszcze dołączyć do ekspedycji zmierzającej w góry Haines. – Wziął pan udział w wyprawie, by wspinać się na góry Antarktydy? Do drzwi zapukała Mary, która przyniosła nam lemoniadę, zaraz jednak wyszła, nie chcąc przeszkadzać. A lemoniada domowej roboty była naprawdę pyszna. Pan Perry skinął głową. – Była to jedyna umiejętność, którą naprawdę dobrze opanowałem. Jedyny powód, dla którego dołączyłem do ekspedycji. Wspinaczka. Owszem, radziłem sobie z pojazdami i sprzętem całkiem nieźle, dlatego właśnie pod okiem Demasa zajmowałem się pługami w czasie zimy, czyli wtedy gdy się nie wspinaliśmy. Ale przyjechałem na Antarktydę dla gór. – Wszedł pan na wiele z nich? Perry uśmiechnął się szeroko, a w jego spojrzeniu znów pojawił się wyraz zamyślenia. – McKinley latem trzydziestego czwartego… Nie t a Mount McKinley, oczywiście, ale szczyt o tej samej nazwie, położony niedaleko bieguna południowego. Do tego kilka nienazwanych jeszcze szczytów w paśmie Haines. Naukowcy szukali tam mchów i porostów. Wyprowadzałem ich bezpiecznie na półki, wierzchołki, nim musiałem zejść z powrotem na dół i pomóc im pozbierać sprzęt. Tego samego lata trzydziestego czwartego zdobyłem Mount Woodward w Górach Forda, a potem Mount Rea, Mount Cooper i Saunders Mountain. Żadna z nich nie była szczególnie interesująca technicznie. Masa śniegu i lodu, mnóstwo szczelin, lodowych urwisk i lawin. Jean-Claude’owi na pewno by się podobało. – A kto to jest Jean-Claude? – spytałem. – To także któryś z członków ekspedycji Byrda? Oczy pana Perry’ego, zasłonięte do tej pory mgłą wspomnień, wróciły nagle do teraźniejszości. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się. – Nie, nie. To wspinacz, którego znałem dawno temu. Uwielbiał problemy związane ze śniegiem, lodem, lodowcami albo szczelinami. Aha, wszedłem jeszcze na Erebus i Terror. – Te dwa ostatnie to wulkany – zauważyłem, próbując pokazać, że nie jestem kompletnym ignorantem w sprawach związanych z biegunem południowym. – Nazwane tak na cześć brytyjskich statków, prawda? Pan Perry skinął głową. 19


– Te nazwy nadał im w tysiąc osiemset czterdziestym pierwszym roku James Clark Ross, którego uznaje się za odkrywcę Antarktydy, choć w rzeczywistości nigdy nie postawił na niej stopy. „Erebus” był jego okrętem flagowym, a „Terrorem” dowodził zastępca Rossa, niejaki Francis Crozier. Zanotowałem to wszystko, choć nie miałem pojęcia, jak może się przysłużyć mojej przyszłej powieści o olbrzymich zmutowanych i krwiożerczych pingwinach atakujących chatę Shackletona na Antarktydzie. – Crozier był również zastępcą dowódcy, ale to kilka lat później, podczas wyprawy sir Johna Franklina, kiedy to „Erebus” i „Terror” zaginęły na polach lodowych półkuli północnej – dodał Perry, jakby kończąc myśl. – Oczywiście mam na myśli brytyjskie okręty – dorzucił z uśmiechem – nie wulkany. Te wciąż są na swoim miejscu. Podniosłem na niego wzrok. – Więc one zatonęły? Te dwa statki, od których nazwano wulkany – „Erebus” i „Terror” – zatonęły kilka lat później? – Gorzej, Dan. Oba po prostu z n i k n ę ł y. A razem z nimi sir John Franklin, Francis Moira Crozier i stu dwudziestu siedmiu ludzi. Próbowali przepłynąć Przejście Północno-Zachodnie i gdzieś na północ od Kanady oba okręty i wszyscy marynarze po prostu… zniknęli. Tu i ówdzie na pustych wysepkach znaleziono kilka grobów i trochę ludzkich kości, ale do dziś nie natrafiono na żadne ślady statków ani większości załogi. Gorączkowo notowałem wszystkie te informacje. Do tej pory nie zamierzałem pisać o biegunie północnym i tamtejszych wyprawach, ale… jak to możliwe, że dwa statki i ponad setka ludzi po prostu zniknęły?! Poprosiłem o dokładne podanie nazwiska kapitana Croziera, a Perry przeliterował mi je cierpliwie niczym małemu dziecku. – Tak czy inaczej – wrócił do głównego wątku – ponieważ admirał Byrd nie chciał mnie widzieć, pewnie przypominałem mu o karygodnym zaniedbaniu, przez które omal nie udusił się w tej swojej wychwalanej, wysuniętej bazie, i zmuszeniu innych ludzi, by ryzykując życiem, ratowali mu tyłek – przez następną, a dla mnie ostatnią spędzoną w tym miejscu, zimę, zamiast przebywać z innymi uczestnikami wyprawy w głównej bazie, musiałem na polecenie admirała „obserwować pingwiny” i zimować samotnie w chacie Shackletona na Cape Royds. Od marca do października tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku. – Obserwować pingwiny, które już odpłynęły – dorzuciłem. – Tak. Perry skrzyżował ręce na piersiach i zachichotał, a ja znów mogłem się przekonać, jak wciąż potężne są jego przedramiona. Dostrzegłem na nich również kilka sinych blizn. Starych blizn. 20


– Ale jesienią, zanim zrobiło się okropnie zimno, codziennie czułem nieznośny smród łajna dochodzący z ich kolonii. Z drugiej jednak strony, nawet do paskudnych zapachów można się przyzwyczaić… – Musiałeś to odbierać jak okrutną karę – stwierdziłem, nadal przerażony tego rodzaju izolacją i wściekły na małostkowość admirała Byrda. – Nie chodzi mi o guano, oczywiście, tylko o poczucie osamotnienia. – Uwielbiałem to – odrzekł Perry z uśmiechem. – Te zimowe miesiące, które spędziłem w chacie Shackletona, to jeden z najpiękniejszych okresów w moim życiu. Było ciemno i zimno, owszem, czasami nawet bardzo zimno, bo dom na Cape Royds nie był odpowiednio przystosowany i wiatr wciskał się do środka przez tysiące szpar i otworów. Ale było naprawdę cudownie. Używając brezentu i starych skrzynek należących kiedyś do Shackletona, stworzyłem sobie mały przytulny kącik w pobliżu drzwi, gdzie było mi w miarę ciepło, choć czasami futro z rosomaka, jakim było obszyte wejście do śpiwora, było niemal całkiem pokryte szronem. Ale samo doświadczenie… cudowne. Po prostu cudowne. – Wspinałeś się na jakieś góry tamtej zimy? – spytałem, po czym natychmiast uzmysłowiłem sobie, że to idiotyczne pytanie. Kto byłby gotów wspinać się w ciemnościach, gdy temperatura sięga kilkudziesięciu stopni poniżej zera? Ku memu zdumieniu jednak Perry ponownie skinął głową. – Ludzie Shackletona weszli na Mount Erebus – a przynajmniej na krawędź wulkanu – w tysiąc dziewięćset ósmym – powiedział. – A ja wszedłem tam trzy razy samotnie, trzema różnymi drogami. Raz w nocy. Aha, i choć pierwsze zimowe wejście na Erebus przypisuje się brytyjskiemu wspinaczowi, Rogerowi Mearowi, który dokonał tego zaledwie sześć lat temu, w osiemdziesiątym piątym, ja wspiąłem się zimą na Erebus dwukrotnie w trzydziestym piątym. Ale nie wydaje mi się, żeby to gdziekolwiek odnotowano. Po prostu chyba nigdy nie wspomniałem o tym nikomu, kto mógłby to wprowadzić do oficjalnych rejestrów. Zamilkł, a ja także milczałem, zastanawiając się po raz kolejny, czy ten miły staruszek nie wpuszcza mnie w maliny. W końcu Perry wstał, podniósł swój stary czekan na długim drewnianym trzonku i powiedział: – Kilka miesięcy temu, w styczniu tego roku, robotnik ze stacji McMurdo, niejaki Charles Blackmer, wszedł samotnie na Mount Erebus w ciągu siedemnastu godzin. Opisano to w kilku czasopismach alpinistycznych, bo to nowy oficjalny rekord. Poprzedni wynik był gorszy o kilka godzin. – A ty pamiętasz, ile czasu zajęła ci wspinaczka pięćdziesiąt sześć lat temu? Pan Perry uśmiechnął się szeroko. 21


– Trzynaście godzin i dziesięć minut. Ale to nie było moje pierwsze wejście. – Roześmiał się i pokręcił głową. – No dobrze, ale to wszystko nie ma zbyt wiele wspólnego z twoimi badaniami, Dan. Czego chciałbyś się dowiedzieć o wyprawie na biegun południowy? Westchnąłem ciężko, zrozumiawszy, jak kiepsko jestem przygotowany do tej rozmowy (zarówno jako pisarz, jak i człowiek). – A co możesz mi powiedzieć? To znaczy, co takiego, czego nie mógłbym znaleźć w książkach. Perry potarł w zamyśleniu brodę. Siwy zarost zachrzęścił całkiem głośno pod naciskiem jego dłoni. – Cóż… – zaczął cicho. – Kiedy patrzysz na gwiazdy tuż nad horyzontem, szczególnie gdy jest bardzo zimno, masz wrażenie, że się trzęsą. Skaczą na lewo, potem na prawo… a jednocześnie ciągle poruszają się w górę i w dół. Przypuszczam, że ma to coś wspólnego z masami bardzo zimnego powietrza zalegającego nad ziemią lub zamarzniętym morzem, które działa jak poruszająca się soczewka… Znów gorączkowo notowałem wszystkie jego słowa. – Ale czy te drobnostki mogą się w czymkolwiek przydać podczas pisania powieści? – zachichotał. – Nigdy nie wiadomo – odparłem, gorączkowo notując. Jak się okazało, drżące nad horyzontem gwiazdy pojawiły się na dole pierwszej i na górze drugiej strony mojej powieści Terror, którą wydano szesnaście lat później i która opisywała tragiczną wyprawę sir Johna Franklina w poszukiwaniu Przejścia Północno-Zachodniego, a nie położoną na drugim krańcu świata Antarktydę. Ale Perry zmarł na raka na długo przed publikacją Terroru. Dopiero później dowiedziałem się, że Jacob Perry brał udział również w kilku słynnych wyprawach wspinaczkowych oraz różnych ekspedycjach na terenie Alaski i Ameryki Południowej, a także w wyprawie na K2, a nie tylko w tej trzyletniej podróży na biegun południowy z admirałem Byrdem, o której rozmawialiśmy tamtego letniego dnia 1991 roku. Ów „wywiad” – cudowna rozmowa o podróżach, odwadze, przyjaźni, życiu, śmierci i losie – trwał około czterech godzin. I przez cały ten czas nie zadałem jednego istotnego pytania, takiego, które pozwoliłoby mi dowiedzieć się czegoś o zdumiewającym himalajskim doświadczeniu Perry’ego z 1925 roku. Widziałem, że pod koniec naszej długiej rozmowy Perry już jest zmęczony, mówił ciszej i coraz bardziej chrapliwie. 22


Kiedy zauważył, że zwróciłem na to uwagę, powiedział: – Zeszłej zimy wycięli mi kawałek płuca. Rak. Drugie pewnie też już jest zajęte, ale przerzuty są też na innych organach, więc prawdopodobnie zabije mnie coś innego. – Przykro mi – odparłem, świadom, jak bardzo te słowa nie przystają do sytuacji. Perry wzruszył ramionami. – Cóż, dobiegam już dziewięćdziesiątki, a to oznacza, że pokonałem wiele przeciwności losu, Dan. Więcej, niż przypuszczasz. – Zachichotał. – Wkurza mnie tylko, że mam raka płuc, choć nigdy nie paliłem. Nigdy. Ani razu. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. – Na dodatek przeniosłem się do Delty, żeby być blisko gór – dodał – a teraz sapię i dyszę, kiedy wejdę choćby na małe wzniesienie. Spacer w górę pastwiska za miastem, na wysokość paruset metrów, przypomina mi wspinaczkę powyżej ośmiu i pół tysiąca metrów. Wciąż nie wiedziałem, jak zareagować – utrata płuca strawionego przez raka musi być czymś strasznym – a do tego byłem zbyt tępy, by zapytać Perry’ego, gdzie i kiedy wspinał się na takie wysokości. Obszary położone powyżej ośmiu tysięcy metrów nie bez powodu nazywane są strefą śmierci: z każdą minutą pobytu na takiej wysokości, wspinacz staje się słabszy, kaszle, sapie, stale brakuje mu oddechu, nie może się zregenerować i nabrać sił nawet podczas snu. Później zastanawiałem się, czy Perry odniósł się do tej wysokości, by pokazać, jak bardzo trudno mu oddychać, czy też rzeczywiście wspiął się kiedyś tak wysoko. Wiedziałem, że Masyw Vinsona, najwyższa góra Antarktydy, ma nieco poniżej pięciu tysięcy metrów (dokładnie 4892 m n.p.m.). Nim zdążyłem znaleźć jakiś inteligentny komentarz, Perry poklepał mnie po ramieniu. – Nie skarżę się. Po prostu uwielbiam ironię. Jeśli istnieje jakiś bóg tego biednego, smutnego wszechświata, to z pewnością nazywa się Parszywa Ironia. No dobrze… więc jesteś pisarzem i wydałeś już kilka książek, tak? – Tak – odpowiedziałem. W moim głosie mogła się pojawić nuta rezerwy. Wiedziałem, że zwykle nowo poznani ludzie zwracają się do pisarzy z prośbą o pomoc w: (a) znalezieniu agenta, (b) wydaniu książki, (c) obu tych kwestiach. – Więc masz agenta literackiego i tak dalej? – kontynuował pan Perry. – Tak – odparłem z jeszcze większym wahaniem. Po zaledwie czterech godzinach ogromnie podziwiałem tego człowieka, ale amatorskie pisanie to amatorskie pisanie. Praktycznie nie da się tego wydać. – Myślałem o napisaniu czegoś… 23


No właśnie. W pewnym sensie żałowałem, że usłyszałem te znajome słowa. Były puentą zbyt wielu rozmów z nowymi znajomymi. Czułem też jednak ulgę. Skoro do tej pory nie napisał swojej książki, to jakie było prawdopodobieństwo, że zrobi to teraz, gdy ma prawie dziewięćdziesiąt lat i umiera na raka? Perry, widząc moją minę, odgadł moje myśli i roześmiał się głośno. – Nie martw się, Dan. Nie będę cię prosił, żebyś próbował wydać moje teksty. Nie wiem nawet, czy chciałbym, żeby je wydano. – Więc o co? Znów potarł się po policzku i brodzie. – Chcę coś napisać i chcę, żeby ktoś to przeczytał. Czy to ma sens? – Tak sądzę. Ja właśnie dlatego piszę. Pokręcił głową, niemal ze zniecierpliwieniem, jak mi się wydawało. – Nie, ty piszesz dla tysięcy albo dziesiątków tysięcy ludzi, którym chcesz przekazać swoje myśli. Ja szukam tylko jednego czytelnika. Jednej osoby, która może to zrozumieć. I która może w to uwierzyć. – Może rodzina? – podsunąłem. Znów pokręcił głową. Wyczuwałem, że trudno mu wypowiedzieć tę prośbę. – Jedyną krewną, jaką znam, jest wnuczka, a może to prawnuczka mojego brata, która mieszka w Baltimore czy gdzieś tam – odparł cicho. – Nigdy jej nawet nie spotkałem. Mary ma gdzieś zapisany jej adres, odeślą tam moje rzeczy, kiedy ostatecznie się wymelduję. Nie, Dan, chcę, by przeczytał to ktoś, kto to zrozumie, jeśli w ogóle uda mi się coś napisać. – Czy to fikcja? – Nie, ale na pewno będzie wyglądało na fikcję – odparł z uśmiechem. – I to raczej kiepską. – Zacząłeś już pisać? Znów pokręcił głową. – Nie. Czekałem przez wszystkie te lata na… Do diabła, sam nie wiem, na co właściwie czekałem. Pewnie żeby śmierć zapukała do moich drzwi, bo inaczej nie znalazłbym motywacji. No i puka. – Będę zaszczycony, mogąc przeczytać coś, czym zechce się pan ze mną podzielić, panie Perry – oznajmiłem uroczyście, zaskakując samego siebie szczerością i emocjami, jakie kryły się w tych słowach. Zwykle traktuję dzieła amatorów tak, jakby ich rękopisy pokryte były zarazkami śmiertelnej choroby. Uświadomiłem sobie jednak, że bardzo chętnie przeczytam to, co zechce napisać ten człowiek, choć wtedy zakładałem, że będzie to zapewne opowieść o wyprawie Byrda na biegun południowy w latach trzydziestych. Jacob Perry siedział w bezruchu i patrzył na mnie przez dłuższą chwilę. Miałem wrażenie, że jego błękitne oczy mnie dotykają, czułem się tak, jakby 24


przyciskał osiem pomarszczonych, pokrytych bliznami palców do mojego czoła. Nie było to do końca przyjemne uczucie. Ale na pewno bardzo osobiste. – Dobrze – powiedział w końcu. – Jeśli kiedyś to napiszę, wyślę właśnie tobie. Już wcześniej dałem mu swoją wizytówkę z adresem i innymi informacjami. – Jest jednak pewien problem – dodał. – Jaki? Podniósł ręce, pokazując mi swoje dłonie, tak niezwykle sprawne, choć przecież lewa pozbawiona była dwóch palców. – Nie piszę dobrze na maszynie. Roześmiałem się. – Gdybyś oddawał rękopis wydawcy, znaleźlibyśmy kogoś, kto by to przepisał. Sam zresztą mógłbym to zrobić. Ale na razie… Wyciągnąłem z mojej wysłużonej teczki nowy notes firmy Moleskine liczący dwieście czterdzieści pustych, nietkniętych stron. Notes oprawiony był w miękką skórę i wyposażony w dodatkową pętelkę, do której można było wsunąć długopis lub ołówek. Już wcześniej włożyłem tam zatemperowany ołówek. Perry dotknął skóry. – To zbyt drogie… – zaczął, oddając mi notes. Pokręciłem głową i wcisnąłem mu prezent w dłonie. – To tylko symboliczny wyraz wdzięczności za tych kilka godzin, które poświęciłeś na rozmowę ze mną – powiedziałem. Chciałem dodać „Jake”, ale wciąż nie mogłem się na to zdobyć. – Naprawdę, chcę, żebyś to zatrzymał. A kiedy już napiszesz coś, czym zechcesz się ze mną podzielić, bardzo chętnie to przeczytam. I obiecuję, że uczciwie ocenię. Wciąż obracając notes w swoich pomarszczonych dłoniach, Perry uśmiechnął się do mnie. – Pewnie nie będę już żył, kiedy dostaniesz tę książkę – albo książki – więc możesz być szczery do bólu, Dan. Ani trochę nie urazi to moich uczuć. I znowu nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć. Rozmawiałem z Jacobem Perrym w lipcu 1991 roku, dwadzieścia lat temu. Jest późne lato 2011 roku, a ja właśnie piszę wstęp do jego manuskryptu. Pod koniec maja 1992 roku Mary zadzwoniła do nas z wiadomością, że pan Perry zmarł w szpitalu w Delcie. Rak zwyciężył. Kiedy spytałem ją, czy coś dla mnie zostawił, wydawała się zaskoczona. Wszystkie jego rzeczy – a nie było tego dużo, głównie książki i pamiątki – 25


spakowano i wysłano do wnuczki jego brata w Baltimore. Mary nie było w tym czasie w hospicjum – przebywała w szpitalu w Denver. Rzeczy spakowała i wysłała jej asystentka. Dziewięć tygodni temu, późną wiosną 2011 roku, niemal dwadzieścia lat po mojej podróży do Delty, otrzymałem za pośrednictwem UPS paczkę od niejakiego Richarda A. Durbage’a Jra z Lutherville-Timonium w stanie Maryland. Przekonany, że to kilka moich starych książek, które ktoś przesłał mi do podpisania – co bardzo mnie irytuje, jeśli czytelnik nie zapyta wcześniej, czy zechcę to zrobić – chciałem natychmiast odesłać przesyłkę nadawcy, nawet jej nie otworzywszy. Powstrzymałem się jednak i nożem introligatorskim rozciąłem paczkę, wkładając w ten ruch więcej energii, niż było to konieczne. Karen spojrzała na adres nadawcy i rozśmieszyła mnie, mówiąc, że nigdy nie przysłano nam książek do podpisania z Lutherville-Timonium, po czym natychmiast poszła poszukać w Internecie informacji o tej miejscowości (Karen uwielbia geografię). Ale to nie były moje stare książki. W paczce znajdowało się dwanaście notesów Moleskine. Przejrzałem je szybko i przekonałem się, że wszystkie stronice wypełnione są drobnym, precyzyjnym i pochyłym pismem, które nakreślono zapewne mocną męską dłonią. Jednak i wtedy nie miałem dość rozumu, by skojarzyć te zapiski z panem Perrym. Przypomniałem sobie o nim dopiero, gdy dotarłem do ostatniego notesu. W pętelce wciąż tkwił ogryzek tamtego ołówka, a skóra okładki była już podniszczona, miejscami wytarta, miejscami pociemniała od wielokrotnego dotyku dłoni. Wyglądało na to, że przekładał skórzaną okładkę na każdy kolejny tom, gdy przez dziesięć miesięcy starał się zapisać w całości swą długą, złożoną opowieść. W ostatnim tomie znajdował się też wydrukowany list. Drogi panie Simmons, w kwietniu zmarła moja matka, Lydia Durbage. Miała siedemdziesiąt jeden lat. Przeglądając jej rzeczy, natknąłem się na to pudło. Otrzymała je w 1992 roku z domu opieki, gdzie jej daleki krewny, niejaki Jacob Perry, spędził ostatnie lata swojego życia i gdzie również zmarł. Jako że moja matka właściwie nie znała i nigdy nie spotkała wuja swojego taty, prawdopodobnie przejrzała tylko pobieżnie zawartość pudła, wybrała kilka rzeczy, które postanowiła wystawić na swojej cotygodniowej wyprzedaży garażowej, a resztę pozostawiła nietkniętą. Przypuszczam, że nigdy nawet nie zajrzała do notesów, które przesłałem w tej paczce. Na pierwszej stronie pierwszego notesu znajdowała się wiadomość przeznaczona nie dla mojej mamy, lecz niejakiej „Mary”, która prowadziła dom opieki 26


społecznej w Delcie. Wiadomość zawierała prośbę o przesłanie tych notesów oraz jakiegoś kieszonkowego aparatu, Vest Pocket Kodak, właśnie do Pana. Znajdował się tam również Pański adres, dzięki czemu wiedziałem, dokąd wysłać tę, jakże spóźnioną, paczkę. Jeśli dwadzieścia lat temu oczekiwał Pan tych rzeczy, przepraszam za opóźnienie. Moja matka zawsze była roztargniona, nawet w wieku średnim. Ponieważ notesy miały trafić do Pana, postanowiłem ich nie czytać. Przejrzałem kilka pobieżnie i zauważyłem, że krewny mojej mamy był znakomitym artystą: mapy, rysunki gór i inne szkice wyglądają naprawdę profesjonalnie. Raz jeszcze przepraszam za niezamierzone i przypadkowe opóźnienie, za sprawą którego nie otrzymał Pan tej paczki tak szybko, jak zapewne życzyłby sobie tego pan Perry. Z poważaniem, Richard A. Durbage, Jr. Zaniosłem paczkę do mojego gabinetu, wyjąłem z niej stertę notesów i zacząłem czytać. Nie odrywałem się od lektury przez całe popołudnie i noc, dopóki nie skończyłem jej około dziewiątej następnego ranka. Przez kilka miesięcy zastanawiałem się, czego życzyłby sobie Jacob Perry, i w końcu postanowiłem opublikować dwie wersje jego ostatniego (i jedynego) rękopisu. Doszedłem do wniosku, że tego by właśnie chciał, skoro poświęcił ostatnie dziesięć miesięcy życia temu projektowi. Przypuszczam też, że właśnie dlatego wybrał mnie na pierwszego czytelnika. Wiedział, że zdołam ocenić, czy rzecz nadaje się do publikacji, czy też nie. Ja zaś jestem głęboko przekonany, że rękopis Jacoba Perry’ego – ta książka – rzeczywiście na to zasługuje. Drugie wydanie, przygotowane w bardzo niewielkim nakładzie, będzie zawierać kopię tekstu w wersji oryginalnej, sporządzonej ręką pana Perry’ego, a także mnóstwo szkiców, portretów, starannie sporządzonych map, rysunków krajobrazów górskich, starych fotografii, wszystkiego zresztą, co pan Perry dołączył do swej opowieści. Niniejsza wersja obejmuje wyłącznie tekst. Wydaje mi się, że wyczerpująco opisuje historię, którą Jacob Perry (1902-1992) chciał mi opowiedzieć. Którą chciał opowiedzieć n a m. Jako jego redaktor wprowadziłem tylko drobne poprawki ortograficzne i dodałem do tekstu dosłownie kilka objaśnień. Mogę jedynie mieć nadzieję, że wybierając mnie na swego pierwszego czytelnika i redaktora, pan Perry zrozumiałby moje pragnienie, by udostępnić również innym to dziwne i osobliwie piękne świadectwo. Naprawdę myślę, że tego właśnie chciał. I mogę pokładać w Bogu nadzieję, że tak w istocie było.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.