Ciało i dusza wspinacza

Page 1

A. ONDRA , Ciało i dusza wspinacza (fragmenty) POCZĄTKI / str. 11-19 Zawsze byliśmy ruchliwą rodziną. Moi rodzice w młodości wspinali się przy każdej okazji. Góry stały się dla nich drugim domem. Jako mały chłopiec często bawiłem się z kolegami u podnóży skał i patrzyłem, jak trochę starsze ode mnie dzieci lub dorośli wspinają się na kamienne ściany. Taki sposób życia od początku wydawał mi się zupełnie naturalny. Byłoby czymś dziwnym, a może nawet nienormalnym, gdybym i ja nie zaczął się wreszcie wspinać. Po moich narodzinach rodzice nie wybierali się już w skały tak często jak jeszcze kilka lat wcześniej. Jeździliśmy za to wszyscy na rowerach albo na nartach. Co weekend coś się działo. Pewnie się domyślacie, jak wyglądało moje dzieciństwo. Dość wcześnie zacząłem zamęczać rodziców, żeby pozwolili mi się wspinać. Męczyłem i męczyłem tak długo, aż ich to znudziło i wreszcie się zgodzili. Zaopatrzyli mnie nawet w szyte na miarę gacie, czyli uprząż wspinaczkową (teraz można bez trudu kupić taki sprzęt także dla małych dzieci, ale dawniej był z tym kłopot). Dzięki temu mogłem zacząć moją przygodę od bujania się na linie i niezdarnego wdrapywania byle gdzie, aby następnie bardzo powoli przejść do ciut poważniejszej wspinaczki. Nie pamiętam już dzisiaj pierwszej drogi, na którą się wspiąłem. Miałem wówczas jakieś trzy lata. Mama, co prawda, twierdzi, że mój pierwszy wspinaczkowy wyczyn wydarzył się już wcześniej. Podobno jako dziesięciomiesięczne dziecko wydostałem się przez poręcz ze swojego łóżeczka (w tym wieku to może być nie lada wyczyn). No cóż... jednak zabrałem się do wspinaczki jako niemowlę. Szczebelki tamtego mebla były dla mnie wówczas stosunkowo wysokie i przejście przez nie to było coś. Możliwe, że innym bobasom też się takie wyczyny zdarzają, ale mnie przyniosło to dodatkową korzyść. Od tamtej pory spałem już w normalnym łóżku, abym przypadkiem nie zleciał w trakcie kolejnej wspinaczki i nie zrobił sobie krzywdy. Jednego tylko mi żal: moje pierwsze profesjonalne sukcesy znam jedynie z opowieści. Jednak prawdziwie doniosły przełom w moim sportowym życiu zdarzył się nieco później. Miałem wtedy sześć lat, było lato. Już od pewnego czasu chodziliśmy na ściankę wspinaczkową do hali Rosnička w Brnie. W tamtych czasach nie było jeszcze na sztucznych ścianach dróg wyznaczanych przez różne kolory chwytów, ale na przykład dziesięć osobnych linii, a w każdej z nich szare chwyty, które wytyczały za każdym razem tylko jedną drogę do topu. Pamiętam, że przez dłuższy okres nie udawało mi się wspiąć nawet najłatwiejszą drogą. Za każdym razem wchodziłem parę metrów w górę i niezmiennie natykałem się na miejsce, gdzie trzeba było zrobić zbyt długi dla mnie ruch. I było po wspinaniu. Kiedy jednak skończyłem już te całe sześć lat, to urosłem na tyle, że udało mi się pokonać tę drogę. Niezwykle mnie to zmotywowało. Tuż obok była przecież druga droga – jeszcze bardziej wymagająca. Za każdym razem, kiedy przychodziłem z mamą na ściankę, próbowałem wspiąć się i tą drugą drogą, choć początkowo bez sukcesów. Zaczynałem odważać się na coraz więcej. Chciałem się wspinać na wszystkie drogi, także trudniejsze, ale rodzice byli początkowo nieugięci. Tylko początkowo, bo dla mamy i taty od zawsze byłem i jestem mistrzem, a w dodatku w żaden sposób nie dało się powstrzymać mojej nieustającej ruchliwości. Chyba właśnie to ostatecznie ich przekonało. Pozwolili mi wspinać się również na swoje własne drogi. Wspinałem się zawsze na wędkę – tak było bezpieczniej, a poza tym rodzice nie chcieli, abym gdzieś wlazł, a potem sterczał w górze godzinami i odmawiał zejścia. Przy każdej kolejnej próbie robiłem kilka


ruchów i jeśli mnie pamięć nie myli, to pod koniec lata wspiąłem się wreszcie na top drugiej, trudniejszej drogi na ściance wspinaczkowej. Pamiętam, że pewnego razu pojawili się w hali Rajfovie, nasi krewni, którzy także dzielili słynną w naszej rodzinie pasję do wspinaczki. Rajfovie mieli dwie córki. Obie się wspinały, bo jakżeby inaczej, a nawet uczestniczyły już w zawodach juniorskich. Krótko mówiąc, wspaniałe dziewczyny. Kiedy zobaczyły, jak się wspinam, powiedziały moim rodzicom: „Ten wasz Adam nieźle się wspina. Dlaczego nie puszczacie go na zawody? Na pewno dałby sobie radę”. Nie wiem, czy to się rodzicom do końca spodobało, ale kiedy ja to usłyszałem, od razu dałem upust radości, mówiąc: „No pewnie! Pojedźmy, pojedźmy, pojedźmy!”. Tak bardzo tego pragnąłem, że niebawem znalazłem się na pierwszych w życiu zawodach. Odbywały się w mieście Choceň, a ja startowałem w kategorii dzieci do lat dziewięciu. Jako sześciolatek byłem tam najmłodszy, a i tak zdobyłem trzecie miejsce. Dostałem mój pierwszy puchar i wydaje mi się, że to właśnie przewodniczący lokalnego związku sportowego z Jeseníka pogratulował mi wówczas i poradził: „Postaw sobie ładnie ten puchar na półce nad łóżkiem”. „Ale ja nie mam żadnej półki nad łóżkiem!”, zaprotestowałem zgodnie z prawdą. „To musisz sobie zrobić”, roześmiał się, podał mi rękę i po męsku nią potrząsnął. „I na tej półce stawiaj sobie kolejne puchary, które z pewnością na ciebie czekają, żebyś mógł na nie patrzeć i je podziwiać”. Po powrocie do domu zwróciłem się do rodziców ze stanowczą prośbą o półkę nad łóżkiem. Pamiętam, jak oboje dziwnie na mnie spojrzeli. Kiedy im wyjaśniłem, dlaczego tego chcę, nie mieli jednak nic przeciwko. Półkę zamontował tata i od razu ustawiłem na niej pierwszy puchar, z którego byłem słusznie dumny. Odtąd nieustannie ciągnęło mnie na kolejne zawody i starałem się być we wspinaniu coraz lepszy i lepszy. Dużo by zresztą można o tym opowiadać! Nie chcę się tu przechwalać, ale w niedługim czasie na kolejnych regionalnych zawodach wywalczyłem pierwsze miejsce. Pewnie także dlatego, że była tam osobna kategoria do lat siedmiu – konkurencja była więc mniejsza. Odtąd wspinałem się na całego i to zajęcie zaczęło mieć dla mnie wielkie znaczenie. Na tyle duże, że czułem potrzebę wspinania się każdego dnia. Moje pierwsze zwycięskie zawody zostały rozegrane jesienią, w roku, w którym poszedłem do pierwszej klasy. Niedługo po tym przełomowym sukcesie pojechaliśmy z mamą, państwem Čermákami i ich dwiema córkami, które regularnie uczestniczyły we wspinaczkowych zawodach, do Słowenii. Był koniec października, może początek listopada. Niezwykle mi się tam podobało, znacznie bardziej niż w Krasie Morawskim, ponieważ skały były tam nie tylko piękne, ale też mniej uczęszczane. U nas, na Morawach, większość dróg została już przebyta tyle razy, że chwyty na nich są wyślizgane na gładko. Jako dziecko nie lubiłem jeździć do Krasu. Wolałem już, kiedy rodzice zabierali mnie choćby na piaskowce do Czech, w rejon Prachowskich Skał. Trzeba tu dla porządku dodać, że piaskowce są i u nas, na Morawach, w paśmie o nazwie Chřiby. Jeździliśmy też na Vysočinę, na skałę o nazwie Drátník. To porządna granitowa skała, która dała mi swego czasu dużo radości. Ale Słowenia podobała mi się wówczas najbardziej. Asekurowany na wędkę mogłem tam spróbować nieco poważniejszych dróg kategorii 6b i 6c. Większości z nich nie przebyłem w całości, ale byłem bardzo blisko. Dobrze to pamiętam, bo wtedy po raz pierwszy widziałem drogę skalną, na której były


nacieki krasowe. Zauroczyła mnie też jedna z tamtejszych dróg na poziomie 7a+, przede wszystkim ze względu na swoją nazwę Kinder Garden – nie mogłem się jej oprzeć. Chciałem spróbować nią przejść, bo miała przewieszenia, ale mi nie pozwolono. „To dla ciebie za trudne! Zrobisz dwa ruchy, zaraz spadniesz i będziesz tak wisiał na linie”, usłyszałem. Dzisiaj uważam, że rodzice najprawdopodobniej mieli rację, ale wte- dy mnie to sfrustrowało, ponieważ wszystkie starsze dzieci mogły podjąć próbę wspinaczki, a ja nie. Wydało mi się to skrajnie niesprawiedliwe. Zimą trenowałem więc jeszcze więcej. Jeździliśmy po wszystkich większych ścianach wspinaczkowych w kraju, na przykład do Pragi. Nikt już nie miał wątpliwości, że wspinaczka wciągnęła mnie na całego i stopniowo byłem w niej też coraz lepszy. Zapisałem się do klubu sportowego TJ Tesla Brno. Był to jedyny wówczas klub w Brnie, który miał także sekcję wspinaczkowe dla dzieci. Do tej samej organizacji zapisał się wtedy też Honza Kácal, z którym parę lat później wielokrotnie wspinaliśmy się wspólnie. Znalazłem w nim wspaniałego partnera do wspinaczki, choć chcąc nie chcąc, muszę przyznać, że zawsze byłem od niego trochę lepszy. Miałem siedem lat, trwał w najlepsze 2000 rok i przyszedł czas na moje pierwsze zawody już jako klubowego zawodnika. W tamtym właśnie roku zmieniono w Czechach zasady rozgrywania zawodów: granicę najmłodszej kategorii wiekowej przesunięto z dziewięciu na jedenaście lat, więc nagle w konkursach, w których startowałem, pojawiło się wielu jedenastolatków. Współzawodnictwo w Pucharze Czech stało się dla mnie dużo poważniejszą i trudniejszą sprawą. 2000 to był też jedyny rok, w którym jako dziecko rywalizowałem z Martinem Stráníkiem (nieco później, kiedy Martin przeprowadził się do Brna, zaczęliśmy wspólnie intensywnie trenować). Najczęściej kończyłem jako drugi, tuż za nim. W ramach Pucharu Czech rozgrywano zwykle pięć konkurencji, a ostatni Puchar był równocześnie mistrzostwami kraju. I właśnie na mistrzostwach deptałem już Martinowi po piętach. Pamiętam, że na finałowej drodze doszedłem prawie do samego topu. Mar- tin ugrzązł nieco niżej, tuż pod bardzo trudnym miejscem, które mnie udało się pokonać. Wyglądało na to, że jeszcze chwila i spadnie – stał na małym, śliskim stopniu, z którego powolutku zjeżdżał. Niemal w ostatnim momencie jego oj- ciec wrzasnął co sił w płucach, przekrzykując wszystkie głosy i hałasy wokoło: „Dawaj, bo nie dostaniesz kolacji!”. Martin nie na żarty przestraszył się wid- ma głodówki, zebrał się w sobie i złapał za kolejny chwyt. W ten sposób mnie pokonał. Trzy lata później Martin dostał ksywkę „Noo Noo” po pożerającym wszystko odkurzaczu z dziecięcego serialu „Teletubisie”. Co zrobić, naprawdę kochał jeść. W kolejnym roku w Pucharze Czech znów zaszły zmiany. Kategorie wiekowe podzielono jeszcze inaczej i skończyło się na tym, że każda miała własną gwiazdę, która mogła nie oglądać się na resztę zawodników i robić, co się jej podobało. Efekt był taki, że wszystkim brakowało motywacji do ambitnego wspinania. Niektórzy zawodnicy, żeby stawiać sobie poprzeczkę wyżej, dokonywali tak zwanego postarzenia. Martin, choć mieścił się jeszcze w kategorii do jedenastu lat, zdecydował się „postarzyć” i wspinał się ze starszymi dziećmi. Ja zostałem w dawnej kategorii, a skoro nie było w niej już Martina Stráníka, mogłem triumfować. Tamto lato było naprawdę przełomowe, ponieważ pozwolono mi wspinać się z asekuracją dolną, a nie na wędkę! W najmłodszej kategorii wiekowej do dzisiaj wspina się tylko na wędkę, a więc na drugim końcu liny asekuracyjnej, ponieważ tak jest dużo bezpieczniej. Dzieci nie potrafią bezpiecznie wpiąć się do liny, może się to okazać bardzo groźne.


Zaczęły się wakacje, a więc czas, kiedy dużo częściej jeździło się w skały. Bardzo chciałem się wspinać już „po dorosłemu”, a przechodzenie drogi na wędkę wydawało mi się haniebne. Niestety w naszych górach, w Krasie Morawskim, spity są umocowane zbyt daleko od siebie, więc nie mogłem tam zacząć swojej przygody ze wspinaniem z dolną asekuracją. Pierwszą taką drogę przebyłem nieco później w okolicach chorwackiego miasta Rovinj na półwyspie Istria. Pomału się do tego przyzwyczajałem i jeszcze podczas tego samego pobytu wspiąłem się na drogę o trudności 6b. Byłem z tego niezwykle dumny. Od tamtej pory wchodzenie na wędkę już mnie nie interesowało. Uważałem, że to poniżej moich możliwości. Czułem się dużym chłopcem i chciałem wspinać się z asekuracją dolną. Chciałem sam wpinać linę w przeloty, ryzykując to, że ewentualne opadnięcie może być dłuższe. O ile bowiem wspinając się na wędkę, można opaść maksymalnie o dwadzieścia do trzydziestu centymetrów, o tyle zastosowanie asekuracji dolnej zwiększa możliwe opadnięcie co najmniej dwukrotnie. Ale serce nie sługa. Po prostu oszalałem na punkcie wspinaczki z dołem, to było moje nowe hobby. Bardzo różną miałem motywację. Myślałem, że właśnie to jest dopiero prawdziwa wspinaczka! A także że dobrze mi idzie. Mówiłem sobie też, że puchary są wspaniałe i że dobrze byłoby mieć ich jeszcze więcej, uznając zarazem, że dzięki asekuracji dolnej będę wspinał się lepiej i to przyniesie mi kolejne trofea. Zrozumiałem też, że to jeszcze nie koniec – wciąż mogę się doskonalić i wybierać coraz trudniejsze drogi.

RODZICE / str. 28 - 34, str. 42 Rodzice zawsze udzielali mi gigantycznego wsparcia. Niemal w każdy weekend jeździli ze mną w skały, ale równocześnie byli zupełnie inni niż rodzice moich rówieśników, którzy rów- nie poważnie traktowali wspinaczkę i wszystko dla niej poświęcali. Mama i tata byli inni, bo nigdy nie zostali moimi trenerami. Nawet kiedy byłem siedmio- czy ośmiolatkiem. Już wtedy nienawidziłem sytuacji, w których ktoś mówił mi, co mam robić. Nie sprzeciwiałem się rodzicom, ale kiedy się wspinałem, chciałem samodzielnie wybierać drogi i samemu decydować, dokąd pojedziemy. Oni zaś byli zdumiewająco ugodowi, akceptowali mnie i mówili: „Niech będzie, pojedźmy tam”. Równocześnie – rzadko kiedy mnie chwalili. Musiało się wydarzyć coś naprawdę wyjątkowego! Kiedy jeszcze byłem mały, chodziliśmy w nagrodę na pizzę. Dla mnie była to największa z nagród. Uwielbiałem jeść pizzę, szczególnie taką ze szpinakiem. Faktem jest jednak, że mama i tata specjalnie wokół mnie nie skakali ani też szczególnie mnie nie motywowali. Zresztą do wspinaczki nigdy nie trzeba było mnie zmuszać. Zostawiali mnie do pewnego stopnia samemu sobie, ale kiedy osiągałem sukces, byli dumni. Trudno jest zdefiniować i wybrać, jaki sposób postępowania opiekunów jest dla kogoś tym właściwym. Może być tak, że na przykład wirtuoz fortepianu nigdy by wirtuozem nie został, gdyby nie rodzice zmuszający go nieustannie do grania. Ale ja sam znam jeszcze z dzieciństwa wiele osób, które w reakcji na presję rodziców zrezygnowały ze wspinania. Z moją siostrą było na przykład zupełnie inaczej. Rodzice pokazali jej, czym jest wspinaczka, zabierali ją ze sobą w skały, a ona w wieku sześciu czy siedmiu lat wspięła się na kilka dróg, ale nigdy nie wyraziła zainteresowania choćby zawodami.


Następnie przez jakiś czas nie wspinała się w ogóle i wróciła do tego znowu około szesnastego roku życia, a więc – jak czasem żartuję – „na stare lata”. Zupełnie możliwe, że to ja ją zainspirowałem, ponieważ w tamtym czasie radziłem sobie bardzo dobrze. Jeździłem na zawody, prowadziłem dzienniczek, a ona, widząc mój zapał i gorliwość, powiedziała sobie: „Muszę tego znów spróbować!”. Dziś mogłaby może spytać rodziców: „Dlaczego nie zmuszaliście mnie do wspinaczki trochę bardziej? Przecież mogłabym być dziś dużo lepsza”. Rodzice, owszem, jeździli w skały, ale nie co weekend i niezbyt daleko. W tygodniu tata chodził do pracy, a w piątek wieczorem najczęściej wsiadaliśmy do auta i dokądś się wybieraliśmy. Spałem skulony na tylnym siedzeniu, a rodzice jechali nocą, niekiedy nawet do Włoch. W niedzielę czekała nas identyczna droga z powrotem do domu. Zdarzało się, że dojeżdżaliśmy nawet w poniedziałek nad ranem, a tata szedł prosto do pracy. Poświęcali się, ale musiało ich też to cieszyć. Czasami podróżowaliśmy we czwórkę, razem z moją siostrą (kiedy znów zaczęła się wspinać na poważnie), ale ona dosyć szybko się usamodzielniła i znowu jeździliśmy tylko we trójkę. Siostra zaś podróżowała w góry ze swoim chłopakiem (dziś mężem) albo ze znajomymi. Kiedy byłem mały, wspinałem się głównie w Krasie Morawskim i we Frankenjurze pod Norymbergą, ale wyprawialiśmy się też na południe, do Włoch i Słowenii, później również do Francji i Hiszpanii. Dzięki temu, że wspinałem się w bardzo różnych terenach, udało mi się zdobyć wszechstronne doświadczenie. Dowiedziałem się, że gdzieniegdzie idzie mi lepiej, gdzie indziej gorzej, ale najważniejsze było to, że w każdych okolicznościach przyrody sprawiało mi to ogromną frajdę. Uświadomiłem sobie, że w Krasie Morawskim nie dałbym rady przejść tak trudnej drogi, jaką byłem w stanie przejść po włoskim wapieniu. Przez cały okres prowadzenia dzienniczka stosowałem złożony system podkreśleń. Droga o trudności 7a do podkreślenia się nie kwalifikowała, chyba że znajdowała się właśnie w Krasie. To był dla mnie trudny teren, ale ostatecznie chciałem i nauczyłem się wspinać także tam. Już jako ośmiolatek pragnąłem rywalizować ze starszymi od siebie, także z dorosłymi. Nie było jednak takiej możliwości, ponieważ w dorosłym Pucharze Czech obowiązywał dolny limit wiekowy wyznaczony na czternaście lat. Dzisiaj można brać udział w zawodach dla dorosłych od szesnastego roku życia, co z perspektywy czasu uważam za słuszne. Pojawiły się też zawody, w których tego rodzaju ograniczenia nie obowiązywały. Sądzę, że po raz pierwszy wziąłem w nich udział właśnie, kiedy miałem osiem lat. Rozgrywki nazywały się Mejcup i miały już wtedy status legendarnych zawodów w boulderingu oraz ponaddziesięcioletnią tradycję. Niestety ostatnia – jak dotąd – ich edycja odbyła się w 2016 roku. Ponieważ nie obowiązywały żadne limity wiekowe, mogłem w nich uczestniczyć. Zgłosiłem się więc i cieszyłem z góry, że porządnie się powspinam. Niestety, jak można się było spodziewać, na boulderach chwyty umieszczono bardzo daleko od siebie, a raczej zmontowano je pod dorosłych. Ja, mały knypek, nie dosięgnąłem nawet do pierwszego chwytu. Mogłem to przewidzieć, ale i tak byłem ogromnie rozczarowany, ponieważ chciałem udowodnić sobie i innym, że wiem już co nieco o wspinaniu. Po pierwszych zawodach w boulderingu przyszły kolejne, w których mogłem uczestniczyć, i robiłem to odtąd konsekwentnie. Skoro za pierwszym razem nie udało mi się na żaden boulder wspiąć, musiałem spróbować raz jeszcze.


W tamtym czasie zacząłem chodzić do hali do boulderingu na ulicę Kounicovą w Brnie. Nazywała się Free Sport. Tam nie wspinałem się już samotnie. Podpatrywałem starszych, obserwowałem, na jakie bouldery wchodzą. Na każdym było bardzo wiele chwytów i każda osoba musiała wymyślić własny system, nie było bowiem jeszcze podziału na kolory, tak jak na większości ścianek dzisiaj. Przyglądałem się, jak wspinają się dorośli, i próbowałem ich naśladować. Ćwiczący dorośli zaakceptowali mnie (chociaż byłem zupełnie małym chłopcem) i stopniowo zacząłem uprawiać bouldering razem z nimi. A dzięki temu stawałem się coraz lepszy. Rozmieszczenie chwytów zmieniało się tylko raz na pół roku. Podobną filozofię przyjęliśmy i u nas, w hali Kotelna w Brnie, gdzie dzisiaj trenuję. Raz na rok demontujemy wszystkie chwyty, a w międzyczasie jedynie nieznacznie zmieniamy ich położenie. Kiedy przychodzą zamówione nowe chwyty, zdejmujemy niektóre stare i wymieniamy, robiąc trochę „bałaganu”. Kiedy miałem lat osiem, wspiąłem się też na swoją pierwszą drogę o trudności 7b+ stylem onsight, a więc już za pierwszą próbą. Powiedziałem sobie wtedy, że jedyne, co mnie interesuje, to właśnie styl onsight. Królewska dyscyplina! Myślałem sobie, że przecież jak się odpowiednio długo coś ćwiczy, próbuje w kółko te same ruchy, to można się nauczyć określonej sekwencji, ale pokonać drogę za pierwszym razem, i to bez jakichkolwiek wcześniejszych informacji, to jest coś, co pozwoli mi się dalej rozwijać. Ciekawił mnie wtedy tylko ten styl, nic więcej. […] Czas płynął, a ja niezmiennie wspinałem się i trenowałem. Ten sport stał się nieodłączną częścią mojego życia i wypełnił w nim wszystkie wolne przestrzenie. Doskonaliłem swoje umiejętności i czułem z tego powodu satysfakcję, ale nikomu się tym nie chwaliłem. Wydaje mi się, że w szkole nie wiedziano, gdzie się wspinam i na jakim poziomie, prawdopodobnie też dlatego, że tylko ja w całej klasie uprawiałem taką dyscyplinę. Ponadto po skończeniu drugiej klasy podstawówki przeniosłem się do innej szkoły. Znajdowała się nieco dalej od domu, ale było w niej więcej lekcji angielskiego. Dobrze dogadywałem się z innymi uczennicami i uczniami, bawiliśmy się ze sobą w szkole, ale nie spędzałem z nimi wolnego czasu, ponieważ od razu po lekcjach wracałem do domu, przebywałem w nim tyle, ile trzeba, aby wykonać wszystkie moje obowiązki, a potem szedłem na ścianę. Od ósmego roku życia chodziłem już sam, przede wszystkim do hali do boulderingu. Od czasu do czasu wybierałem się też na ściankę z linami, zdarzało się, że także z mamą. Do dziesiątego roku życia ćwiczyłem również raz w tygodniu gimnastykę. Początkowo nieźle mi szło, ale potem trenerzy zaczęli mnie do tego zniechęcać. Mówili, że niespecjalnie rokuję, bo będę kiedyś zdecydowanie za wysoki. Być może dlatego miałem w końcu poczucie, że na treningach zaledwie mnie tolerowano. Cóż poradzić, muszę się przyznać, że gimnastyka nigdy nie dawała mi tyle frajdy co wspinaczka.


DOLINA YOSEMITE: SPEŁNIONE MARZENIE (El Capitan) / str. 68 - 77 Przyznałem się już do niezwykłej obsesji na punkcie wspinaczki. Kiedy miałem osiem lat, wpadła mi w ręce słynna książka Rock Stars. Po jej przeczytaniu otworzyły mi się oczy. Po pierwsze, odkryłem, że ze wspinania można się utrzymać. Po drugie, w mojej głowie zrodziło się wtedy wielkie marzenie – marzenie o wyprawie do doliny Yosemite. Park Narodowy Yosemite znajduje się na środkowym zachodzie Kalifornii, w łańcuchu górskim Sierra Nevada. Słynie ze wspaniałych granitowych ścian, określanych mianem big walls, które próbowały zdobywać zastępy sławnych, ale i anonimowych wspinaczy. W parku znajduje się jedna tysiącmetrowa ściana skalna nosząca nazwę El Capitan. Kolejnej ścianie, nazywanej Half Dome, do kilometra brakuje raptem paru metrów. Ponadto w okolicy znajduje się jeszcze masa mniej więcej pięciusetmetrowych ścian, które świetnie nadają się do wspinaczki. El Capitan jest jednak wyjątkowy. Nie tylko ze względu na zupełnie niepowtarzalną skałę – bardzo wysokiej jakości, solidny granit – ale także na dostępność: masyw znajduje się niedaleko drogi


dojazdowej do parku. Można powiedzieć, że wysiadacie z samochodu, wkładacie buty do wspinaczki i właściwie już jesteście na ścianie, i posapujecie z wysiłku, mierząc się z kilometrem granitu nad sobą. Nie ma drugiego takiego miejsca na świecie. Gdyby wziąć pod uwagę jedynie wysokość, to owszem, można by naliczyć sporo podobnych ścian, ale żadna nie cieszy się aż taką sławą. Co więcej, większość podobnie wysokich ścian znajduje się gdzieś w rozległych łańcuchach górskich. Na przykład w Alpach zdarzają się nawet wyższe ściany skalne, ale już same drogi, które do nich prowadzą, są wymagające. Trudno by też znaleźć drugą skałę równie pionową i stromą. Większość miejsc o podobnej wysokości jest dużo bardziej zróżnicowana, ma półki skalne, na których królują rośliny. El Capitan jest inny. To niezrównanej jakości prawdziwie pionowa skała, gdzieniegdzie przewieszona, pod którą dotrzeć jest tak łatwo, że to aż niewiarygodne – niezwykle rzadkie zjawisko i miejsce wręcz stworzone do wspinaczki. Na szczyt El Capitana biegną drogi różnej trudności. Jesienią 2018 roku próbowałem pokonać drogę Salathe. Chciałem wspiąć się na nią stylem onsight, a więc za pierwszą próbą, bez opadnięcia i bez jakichkolwiek wcześniejszych informacji. Niestety to mi się nie udało. El Cap, jak go nazywamy w żargonie wspinaczy, wciąż nie został zdobyty w tym stylu. Próba, którą podjąłem, była dla mnie wielkim wyzwaniem i nie mogłem się jej oprzeć. Niestety onsight ma jedną niezaprzeczalną wadę – każdy człowiek może go spróbować na określonej drodze tylko raz w życiu. Druga pró-ba już nigdy onsightem nie będzie. Na szczęście jednak na El Capie jest jeszcze sporo dróg i mogę w przyszłości spróbować wspiąć się na nie stylem onsight. Tu jeszcze ciekawostka: w lipcu 2017 roku Alex Honnold wspiął się na El Capitana bez liny. Wybrał do tego najłatwiejszą drogę, o nazwie Freerider, ale to w niczym nie umniejsza brawury jego przedsięwzięcia. Styl free solo, bo tak nazywa się wspinanie bez liny asekuracyjnej, jest skrajnie niebezpieczny. Każdy błąd może mieć katastrofalne skutki. Mam dla tego stylu ogromny szacunek. Sytuacja, w której wspinacz w decydującym momencie wsparty na niepewnych stopniach zagląda w oczy śmierci, nikogo nie pozostawia obojętnym. Nie wszystko jednak zależy od umiejętności samego wspinacza. Wielokrotnie nie- oczekiwanie opadałem w miejscach, które były w granicach moich możliwości, a to dlatego, że nawet najlepszy wspinacz nie jest w stanie całkowicie wyeliminować ryzyka opadnięcia. Czasami zawiedzie skała, ukruszy się chwyt lub stopień, a kiedy indziej obsunie się ręka, zwłaszcza z takiego śliskiego granitu, z jakim ma się do czynienia w dolinie Yosemite. Od dawna wiedziałem, że dolina Yosemite to mekka wspinaczki bigwallowej, i marzyłem, żeby się tam w końcu wybrać. Jeszcze jako mały chłopiec wpatrywałem się w zapierające dech fotografie zrobione kilkaset metrów nad ziemią: wydawało mi się to naraz szalone i nieodparte. Szczyt El Capitan od dzieciństwa działał na mnie jak magnes. Wreszcie jesienią 2016 roku udało mi się stanąć u jego stóp. Choć byłem wówczas, można by powiedzieć, bigwallowym żółtodziobem, to wybrałem sobie od razu najtrudniejszą drogę na świecie. A wspinam się przecież głównie po niewielkich skałach, raptem pięćdziesięciometrowych. Ponadto jestem „paździerzowcem”, jak z ironią mówi się o tych, którzy wspinają się po sztucznych ściankach. Miałem jedynie sporadyczne do- świadczenia z wyższymi ścianami, a z big wallem tego typu – żadnych.


Wspominałem już, że El Capitan to ogromna ściana. Nie tylko wysoka na kilo- metr, ale też szeroka na półtora. Z tego powodu na szczyt prowadzi nieprzebrane bogactwo dróg. Ta o nazwie Dawn Wall ma bardzo klarowną charakterystykę – nie ma na niej ani jednego chwytu. Każdy wspinacz powinien więc chylić czoła przed Tommym Caldwellem, bowiem to w jego głowie pojawił się pomysł, aby spróbować wspiąć się na tę drogę klasycznie. Dawn Wall znaczy w przekładzie tyle co „ściana świtu” i znajduje się w zwróconej na południowy wschód części El Capa. Jest to zarazem najbardziej przewieszony, jak i najgładszy fragment góry. Na tej „nieosiągalnej” ścianie znaleziono drogę dającą się przejść klasycznie. Tą drogą wspięli się następnie dwaj Amerykanie: Tommy Caldwell i Kevin Jorgeson. Potrzebowali siedmiu lat przygotowań, aby ten wyczyn się udał. (Uwaga: Nie byli pierwszymi wspinaczami, którzy pokonali drogę Dawn Wall, ale jako pierwsi dokonali przejścia klasycznego. Droga Dawn Wall od lat siedemdziesiątych XX wieku została już wiele razy przemierzona hakówką, czyli techniką sztucznych ułatwień. Różnice między wspinaczką hakową a klasyczną opisano szerzej w słowniku na końcu książki). Na spotkanie El Capitana wybrałem się z tatą. Polecieliśmy z Pragi do San Francisco. Byłem bardzo zdenerwowany, bo bałem się, że usmażę się na tamtejszym słońcu, ale jednocześnie cieszyłem się jak głupi, że w końcu odwiedzę „tę dolinę”. Po dotarciu do San Francisco, wypożyczyliśmy samochód i już na czterech kołach podążaliśmy na wschód, w głąb lądu aż do legendarnej doliny Yosemite. Pierwszą rzeczą, którą robi prawdziwy wspinacz po przyjeździe do tego zachwycającego miejsca, jest spacer na łąkę u podnóża El Capitana. Rozpościera się stamtąd zapierający dech w piersiach widok. Wielu ludzi marzy o tym, aby przynajmniej raz w życiu wspiąć się na tą ścianę. Najczęściej wybieraną drogą jest ta o nazwie The Nose (Nos); to w ogóle najstarsza droga wytyczona w masywie El Capitan, a wspiął się na nią jako pierwszy Warren Harding wraz ze swoim zespołem jeszcze w 1958 roku. Cała grupa spędziła na miejscu długie miesiące, zanim wreszcie udało im się wspiąć na szczyt. Tego wyczynu dokonali nie klasycznie, ale techniką sztucznych ułatwień, co oznaczało, że mieli ze sobą mnóstwo haków, kostek i friendów, a wspinali się tak, jak się to czyni na alpejskich wyprawach. Nadzwyczajny wysiłek został nagrodzony sukcesem i w końcu wspinacze dostali się na szczyt. Dopiero wiele lat później, w latach dziewięćdziesiątych XX wieku, na drogę o nazwie The Nose wspięła się amerykańska wspinaczka Lynn Hill. Była pierwszym człowiekiem, który dokonał tego sposobem klasycznym. Był rok 1993. Wyobraźcie to sobie – klasyczne przejście jednej z najwspanialszych dróg na świecie jest czymś, co już wisi w powietrzu, szykuje się do niego całe mnóstwo wspinaczy tamtego czasu, ci, którzy się nie szykują, twierdzą, że to zupełnie niemożliwe. Nagle pojawia się kobieta, która wszystkim tym facetom udowadnia: „You see, it’s possible, boys!”. W dyscyplinie wciąż tak przesyconej męskim ego była to prawdziwa rewolucja. Właśnie tę drogę, The Nose, wybrałem dla siebie i dla taty na początek. On również marzył o tym, żeby przyjechać do kalifornijskiego raju i nie tylko się nim zachwycić, ale także wspiąć się na jedną ze sławnych, renomowanych dróg. W czasach komunizmu Czesi nie mieli niestety takiej możliwości, więc tata przyjechał do doliny Yosemite po raz pierwszy razem ze mną. W noc poprzedzającą naszą próbę przejścia The Nose chcieliśmy porządnie się wyspać, ale niestety nie bardzo nam to wyszło. Miały w tym swój udział zarówno zdenerwowanie, jak i ekscytacja oraz związany z nimi obiema podwyższony poziom adrenaliny.


Nazajutrz rozpoczęliśmy podejście o piątej nad ranem. Pogoda nam dopisywała. Na takiej ścianie nigdy nie jest się samemu, a już zwłaszcza na jej najsławniejszej drodze, jaką jest Nos. Ani się obejrzysz i po całej drodze rozsiane są dziesiątki ludzi! Poszczególne pary mają różną prędkość wspinania i trudno jest kogokolwiek wyprzedzić. Jednak na kolejny dzień zapowiadano burzę, więc sporo zespołów opuściło się na linach na dół, aby jej uniknąć. Zdawali sobie sprawę, że nie będą w stanie wspinać się dostatecznie szybko, aby dostać się na sam szczyt przed załamaniem pogody. Mogliśmy więc mknąć ku górze bardzo szybko, ponieważ pozostali wspinacze udawali się raczej w dół. W trakcie pierwszego wyciągu o nazwie Great Roof, czyli Wielki Dach (uwaga: cała droga nosi nazwę The Nose, ale niektóre słynne odcinki mają własne imiona), zrobiłem kilka błędów z rzędu. Kilkakrotnie próbowałem przyssać się nogami do śliskiej skały, równocześnie samymi koniuszkami palców trzymając się skalnej rysy. Ostatecznie zdecydowałem odpuścić sobie ten wyciąg, podobnie zrobiłem zresztą z innym, położonym nieco wyżej fragmentem Changing Corners. Na tych dwóch odcinkach zrezygnowałem z klasycznej wspinaczki i podciągałem się na linie. Niezależnie jednak od tych odstępstw nasze przedsięwzięcie i tak okazało się bardziej wymagające, niż się spodziewałem. To była prawdziwa walka. Nie tylko dla mnie, ale przede wszystkim dla taty, który cza- sami wspinał się o własnych siłach, czasem tylko małpował, a niekiedy wspinał się sam po linie. Niemniej tych siedemnaście godzin, których potrzebowaliśmy na wspięcie się na szczyt, to był w jego wykonaniu wspaniały wyczyn. Udało nam się obu przeżyć niesamowitą, wielką przygodę. Około północy dotarliśmy na szczyt, ale to bynajmniej nie był koniec naszej „misji”. Nie wystarczy wspiąć się na szczyt, trzeba jeszcze dostać się z powrotem na dół. Z Nosa nie trzeba zjeżdżać na linie, można z niego zejść. Dochodzi się drogą na wschodni kraniec masywu, gdzie pozostaje tylko około stu metrów do przebycia na linie. Może się wydawać, że to prosta sprawa, ale wszystko się komplikuje, kiedy zupełnie niespodziewanie nadchodzi oberwanie chmury – o sześć godzin wcześniej, niż sugerowała prognoza. Taka sytuacja przydarzyła się właśnie nam, kiedy dotarliśmy na szczyt Nosa. Ścieżka w dół nawet za dnia jest wymagająca i można na niej zabłądzić, przede wszystkim jednak niezwykle łatwo się tam poślizgnąć. Jeśli doda się do tego deszcz i ciemność oraz to, że poruszacie się nieustannie po krawędzi gigantycznej przepaści, a do ziemi jest dobre tysiąc metrów, staje się jasne, że trzeba być niezwykle ostrożnym i uważać, żeby przez najdrobniejszą nieuwagę nie poślizgnąć się na tej gigantycznej płycie. W tamtym momencie najpilniejsze było znalezienie miejsca, z którego zacznie się zjazd. Poinformowano nas wcześniej, że na szczycie znajdziemy liny zamontowane tam na stałe, zaczynające się przy drzewie, po których z łatwością zjedziemy na dół. Niestety, w deszczu i mroku nie udało nam się ich znaleźć, natrafiliśmy tylko na jakieś zupełnie inne drzewo. „Dałoby się z niego zjechać”, stwierdził wówczas tata i nie mogłem mu tego wybić z głowy. Zjechał na linie sześćdziesiąt metrów i spodziewał się, że będzie tam jakiś kolejny punkt zjazdowy, jednak tylko się rozzłościł, bo żadnego nie znalazł. Było wpół do trzeciej w nocy, dzieliło nas sześćdziesiąt metrów, nie widzieliśmy się w ciemności, a do tego jeszcze lało. Nawet krzycząc, nie mogliśmy się porozumieć. Minęły długie minuty, zanim zrozumiałem, że tata małpuje te sześćdziesiąt metrów z powrotem do mnie. Zrozumieliśmy, że po ciemku nie znajdziemy lin zjazdowych, postanowiliśmy więc rozbić obóz na szczycie. Mieliśmy na sobie tylko lekkie kurtki, a temperatura spadła niemal do zera, więc w międzyczasie zupełnie przemarzliśmy. Jednak kto szuka, ten znajdzie, więc i nam udało się wreszcie znaleźć jakąś „niedźwiedzią gawrę” i w niej przeczekaliśmy aż do świtu. Nigdy w życiu nie było mi tak


zimno jak wtedy w tym niedźwiedzim obozie. Próbowaliśmy z wnętrza groty wyszukać w internecie jakiekolwiek opisy miejsca, w którym powinniśmy zacząć zjazd, ale nic się nam nie udało znaleźć. Znalazłem za to przy okazji parę ciekawostek, na przykład tę, że kiedy człowiek przez pół godziny trzęsie się z zimna, jest w stanie ogrzać się tym na tyle, że przez kolejne dziesięć minut jest mu nieco cieplej. Jedynym, co nas mogło poza tym rozgrzewać tamtej nocy, była radość, że wspięliśmy się na The Nose, i choć nie udało nam się tego zrobić klasycznie, dokonaliśmy tego w jeden dzień. Nad ranem chyba pospaliśmy parę minut. Kiedy się wreszcie rozwidniło, mogliśmy się nieco pogimnastykować i rozejrzeć wokół. Bez większego trudu znaleźliśmy liny zjazdowe, których na próżno szukaliśmy w nocy, więc od razu zjechaliśmy na dół. Około godziny dziesiątej rano dotarliśmy do wypożyczone- go auta u podnóża El Capitana. Z czysto sportowego punktu widzenia ta wyprawa nie była dla mnie niczym szczególnym, nie wspiąłem się na The Nose tak, jak sobie zaplanowałem, ale potraktowałem ją jako wielką przygodę, a także niezły kurs alpinizmu dla początkujących. Wspinaczka z moim tatą na Nos w dolinie Yosemite miała dla mnie jednak także inne znaczenie. Byłem tam właśnie z nim, przeżyłem to razem z nim. A on ze mną. Jak syn z ojcem i ojciec z synem. A to się liczy. Odtąd zawsze będę mógł powiedzieć: „No tak, The Nose! Wspiąłem się na niego z tatą”. Po dniu lub dwóch dołączył do nas Pavel Blažek, obecnie mój menedżer. Wtedy jeszcze nim nie był. Zaoferował się za to, że może mnie asekurować na drodze, która stanowiła główny cel tego wyjazdu – na Dawn Wall.


ŻYWOT WSPINACZA / str. 214 - 216 + OSTATNI ROZDZIAŁ / str. 218 -226 Wspinacze życie może się jednym wydać niesłychanie zróżnicowane, innym zaś – całkowicie monotonne. Wspinaczka w skałach może się jawić jako ciągłe wyjazdy w górskie rejony, gdzie spędza się wiele dni, podczas których decyduje się jedynie, którego kamienia się złapać i gdzie postawić nogę. Z drugiej strony wspinaczka wiąże się z podróżowaniem, kontaktem z naturą i poznawaniem ciągle nowych ludzi. Mnie wydaje się, że każda okolica jest zupełnie inna, każda droga odmienna, a wreszcie każdy pojedynczy chwyt jest czymś nowym. Nie sądzę, że to monotonne. Istnieje cała masa pasjonatów, którzy po prostu żyją wspinaczką i poświęcają na nią cały czas wolny, mimo że często wiąże się to z ogromem kilometrów do przejechania, spaniem w namiocie lub kamperze, w mrozie albo deszczu. To kwestia stylu życia i priorytetów. Kiedy myślę „wspinaczka”, to często nie wyobrażam sobie samego wchodzenia po skale, ale wiele związanych z tym innych czynności. Na przykład ten moment, kiedy wsiada się do auta i jedzie w skały. Te przyjemne poranki, gdy człowiek wypełza ze śpiwora i cieszy się śniadaniem o brzasku. Ale też: szczękanie zębami na mrozie, kiedy czekasz na lepsze warunki. Uwielbiam wszystkie te chwile i smakuję je w pełni. Zabawna przygoda, typowa dla weekendowego wypadu wspinacza, przydarzyła mi się, kiedy pewnego razu późnym wieczorem dojechaliśmy do celu podróży, a ziemię ściął mróz. Przypomniało mi się wówczas, że dogodne miejsce do spania znajdziemy przed posesją jednego mojego znajomego, ale nie mogliśmy jej odszukać, zatrzymaliśmy się więc na pierwszym lepszym polu. Sądziliśmy, że tu nie będziemy nikomu przeszkadzać. Tyle że rankiem ogrzane słońcem zmarznięte pole zamieniło się niemal w bagno. W żaden sposób nie mogliśmy stamtąd wyjechać. Wokół nie było żywego ducha. Musieliśmy więc poczekać do wieczora. Poszliśmy się wspinać, ale wieczorem okazało się, że wciąż nie możemy wyjechać. Pojawił się właściciel terenu, słusznie zdenerwowany, że rozjeżdżamy mu ziemię. Po rozmowie kazał nam zaczekać i zapowiedział, że za dziesięć minut przyjedzie „młody”... I poszedł. Nie byliśmy wcale pewni, co nas teraz czeka, ale po jakichś piętnastu minutach starym land roverem


podjechał „młody”, czyli syn właściciela. Wprawiło nas to w osłupienie, bo chłopak nie mógł mieć więcej niż dwanaście lat. I właśnie ten młodzieniaszek wyciągnął nas z pola. // Uprawiam wspinaczkę już od ponad dwudziestu lat. Od sześciu wspinam się co najmniej cztery razy w tygodniu. Nigdy ani przez chwilę tego nie żałowałem. Nigdy ani przez chwilę nie wątpiłem, że to właśnie moja droga. Wspinaczka w ogromnej mierze ukształtowała moją osobowość. Nie wiem, kim bym był ani jaki bym był, gdybym się nie wspinał. Według mnie ważne jest i to, że wspinanie nigdy nie przestało sprawiać mi radości. Wierzę, że nie stanie się to też w przyszłości. Nie wspinam się po to, aby przede wszystkim osiągać sukcesy. Gdybym poświęcał się tylko w tym celu, aby zostać mistrzem świata albo przejść drogę 9c, byłoby to bardzo głupie. Sukces cieszy człowieka przez chwilę, ale na dłuższą metę nie da się nim żyć. Mnie cieszy przede wszystkim samo wspinanie! Cieszy mnie to, że mogę trenować. Mam za sobą dwadzieścia lat praktyki, a wciąż każda przebyta droga sprawia mi radość. Trening jest niełatwy i często dosyć bolesny, ale umiem zawsze pomyśleć o tym następująco: „Teraz idę trenować! Robię to po to, żeby się wspinać, a wspinaczka jest super! Nieważne, jak bardzo będę zmęczony, bo potem będę się mógł porządnie powspinać. Choć trening będzie wymagający”. Nie mogę sobie wyobrazić siebie jako profesjonalnego zawodnika w żadnej innej dyscyplinie, ponieważ trening sportowy wydaje mi się czymś bardzo trudnym i monotonnym. Trening wspinaczkowy też do łatwych nie należy, ale jako że tyle radości daje mi samo wspinanie, umiem to sobie jakoś przetłumaczyć. We wspinaczce uwielbiam to, że można szukać jak najprostszych dróg na szczyt, ale równocześnie nie da się tu nijak oszukać. Albo się utrzymasz na ścianie i nie spadniesz, albo się nie utrzymasz i spadniesz. Nie ma nic pomiędzy! A to jest bezkompromisowa i jasna sytuacja. Malarz może namalować obraz i powiedzieć sobie: „tak, to mi się udało”, i nikt nie jest w stanie zmierzyć, jak bardzo mu się udało. Czy tak, jak sobie wyobrażał, czy lepiej, czy gorzej – to tylko subiektywne odczucie. We wspinaczce albo się na drogę wespniesz, albo się nie wespniesz. Nie ma nic pomiędzy! Nie da się wspiąć połowicznie... Sądzę, że celem w życiu powinno być osiągnięcie zadowolenia. Różni ludzie kroczą różnymi drogami, na których osiągają szczęście w życiu. Ja swoją drogę znalazłem i wciąż będę jej szukał dalej. Ponieważ szczęście, jak każda rzecz na świecie, nie jest dane raz na zawsze. W moim przypadku szczęście będzie zawsze chować się gdzieś wśród skał – albo tuż za dachami chat w Krasie Morawskim, albo na drugiej półkuli ziemskiej na szczycie dwumetrowego głazu lub tysiącmetrowej ściany. Wierzę, że wspinaczka będzie mnie zawsze napełniać poczuciem, że żyję. Że żyję wolny i żyję pełnią życia.


Issuu converts static files into: digital portfolios, online yearbooks, online catalogs, digital photo albums and more. Sign up and create your flipbook.